v 02 101







Maria Valtorta - Ewangelia, jaka została mi objawiona (Księga
II.101)



 
 









Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana













Maria Valtorta


Księga II -
Pierwszy rok życia publicznego





  POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA    –






101. UZDROWIENIE
CHOREJ NA RAKA
JERUZY Z DOK
Napisane 19 marca
1945. A, 4776-4786


Opowiedziałam
ojcu
o niezbyt miłej wizycie i zapowiedzi, jaką otrzymałam wczoraj
wieczorem. Widział
ojciec i powiedział mi o tym wychodząc, że miałam oblicze “przerażone”.
Nie wiem,
jaki miałam wyraz twarzy, lecz z pewnością jestem pod wrażeniem i to
nie mija szybko.
To nie
po raz pierwszy szatan zadaje mi
udręki, kusząc mnie to tym, to tamtym. A teraz, gdy już nie kusi ciała,
kusi –
ducha. To już od roku od czasu do czasu mi się naprzykrza. Po raz
pierwszy było to, gdy
kusił mnie w ciągu dni pełnych obaw, w kwietniu 1944 roku, obiecując mi
pomóc, jeśli
go uwielbię. Za drugim razem zaatakował mnie tą przenikającą [do
głębi],
gwałtowną i długą pokusą z 4 lipca 1944. Kusił mnie, abym – naśladując
język
Nauczyciela - zniszczyła tych, którzy mnie znieważyli. Za trzecim razem
zasugerował
mi, abym uczyniła z tych podyktowanych słów moje dzieło i opublikowała
je,
przypisując sobie zasługę i zyskując pieniądze. Za czwartym razem, w
lutym tego roku
(wydaje mi się, że to było już w lutym), ukazał mi się (to po raz
pierwszy go
widziałam, bo kiedy indziej odczuwałam tylko jego obecność),
przerażając mnie swym
wyglądem i nienawiścią. Piąty raz to było wczoraj wieczorem. To były wielkie
szatańskie
ujawnienia się. Jednak od tamtego czasu na jego konto zapisuję wszystkie
inne,
małe rzeczy, pochodzące od innych, pragnących mnie doprowadzić do
pychy, do
samozadowolenia albo do udawania, albo do przekonania mnie, że jestem
tylko chorą, a
wszystko to jest owocem zaburzeń psychicznych. Nawet przeszkody
pochodzące od rodziny,
władz i niektórych kierowców ciężarówek, [pochodzenie tego] wszystkiego
przypisuję
szatanowi. Stara się on jak najlepiej robić to, co potrafi, aby mi się
naprzykrzać i
doprowadzić mnie do niepokoju, do buntu, do przekonania, że modlitwa
jest bezużyteczna
i że wszystko jest kłamstwem.
Zapewniam
ojca, że wczoraj wieczorem bardzo
mnie dręczył. To nie po raz pierwszy budzi we mnie lęk przed tym, że
jestem zwodzona i
że będę musiała rozliczyć się z tego przed Bogiem, a nawet przed
ludźmi. Ojciec
wie, że to budzi we mnie przerażenie... Jezus zawsze mnie pociesza i
ojciec także, a ta
[dręcząca] myśl wciąż ponownie się budzi. To były [dotąd] myśli “moje”,
wzbudzone przez szatana, lecz pochodziły ode mnie. Wczoraj wieczorem to
była groźba
wyraźna i bezpośrednia. Powiedział mi: “Rób tak, rób! Zaczekam na
stosowną
chwilę. Na ostatnią chwilę. Wtedy przekonam cię do tego stopnia, że
zawsze
oszukiwałaś Boga, ludzi i samą siebie i że byłaś oszustką, iż wpadniesz
w
prawdziwe przerażenie, w rozpacz z powodu swego potępienia. I wypowiesz
to takimi
słowami, że otaczające cię osoby uwierzą w twoje ostateczne wycofanie
się
[uczynione] po to, by iść do Boga z mniejszym grzechem. Ty i ci, którzy
będą z tobą,
będziecie o tym przekonani. I tak umrzesz... a inni pozostaną głęboko
wstrząśnięci... Czekam na ciebie, tak... A ty też czekaj na mnie... Nie
wypowiadam
[próżnych] obietnic, lecz wypełniam je. W tej chwili bezgranicznie mi
się
naprzykrzasz, lecz wtedy to ja zadam ci udrękę. Zemszczę się za
wszystko, co mi
uczyniłaś... Zemszczę się, jak to potrafię.”
I tak
odszedł, pozostawiając mnie w
udręce...
Potem
przyszła słodka Mama, łagodna i
czuła, w białej szacie, aby się do mnie uśmiechnąć i pogłaskać mnie.
Mój Jezus
uśmiechnął się do mnie Swym najradośniejszym uśmiechem. Jednak ledwie
odeszli
wpadłam na nowo w moje przygnębienie... I to trwa. Kiedy myśl ta
nachodzi mnie z mocą,
czuję pokusę powiedzenia: “Nie napiszę już ani jednego słowa, pomimo
wszelkich
nacisków”. Jednak potem zastanawiam się i mówię sobie: “Właśnie tego
chce
szatan”, i porzucam tę myśl. To czas Męki, prawda? Są tacy, którzy z
powodu
bałwochwalstwa - tak głęboko zakotwiczonego w ludzkim sercu, nawet
dobrym –
uwielbiają posłańca, zapominając, że jest on jedynie narzędziem i że
jedynie Bogu
samemu należy się cześć. Są inni, którzy ze mnie szydzą. Jedni i drudzy
spodziewają się - choć w innych celach – jakichś cudowności we mnie,
szczególnie w
tym okresie Męki. Być może nawet ojciec tego oczekuje jako rzeczy
naturalnej w moim
przypadku. W waszym przypadku to oczekiwanie jest usprawiedliwione, u
innych to kpiny lub
bałwochwalstwo. Zapewniam ojca, że wolę kpiny z Marii Valtorty niż
bałwochwalstwo
wobec mnie. To ostatnie daje mi straszliwą udrękę. Wydaje mi się, że
mnie obnażają
na publicznym placu i wydzierają mi najcenniejszą tajemnicę... Czy ja
wiem? Cierpię, i
tyle. Żarty zadają mi mniej bólu, gdy skierowane są do Marii Valtorty.
Oby tylko nie
dotykały “dyktand” i oby nie uznawano ich za żart lub szaleństwo...
Jednak
ponad pragnieniami bardziej lub
mniej świętymi i uczciwymi wielu ludzi jest wola Boga lub raczej Jego
dobroć,
słuchająca biednej Marii. Jej ciągła modlitwa, jej modlitwa
teraźniejsza jest
taka: “Oto twoja ‘ofiara’. Wszystko, czego chcesz, lecz
poza znakami
zewnętrznymi.” Jeśli o mnie chodzi, nie chciałabym też tego
ujawnienia się Boga
we mnie... Lecz On zechciał, abym była Jego fonografem... i
cierpliwością. Jednak coś
innego – nie, nie i nie. Wszelkie choroby nadające się do
diagnozy lub nie, bo
przejawy ich nie są znane... Wszelkie cierpienia do zniesienia przeze
mnie, jakie On
cierpiał... Całkowita agonia powala mnie pod ciężarem Jego agonii.
Jednak niech wie o
tym jedynie On sam, ojciec, który mną kieruje, i ja. To wystarczy.
Jeśli jednak w tym
okresie Męki wywołuję zawód u tych, którzy mnie uwielbiają lub żartują
ze mnie, bo
zewnętrznie nie “cierpię”, zapewniam, że przeżywam moją
mękę. Im
bardziej wzrasta fizyczne cierpienie ciała, tym bardziej czuję się
złamana i zbita
ciosami i wyczerpaniem Golgoty. Moja głowa cierpi z powodu okrutnej
korony, szarpania i
drgawek, duszności, napływu krwi z powodu torturowania, pragnienia i
gorączki,
osłabienia i pobudzenia w męczarni. Taka jest “męka”. I jest jeszcze
to, co nazywam
“moim Getsemani”: kiedy wzrastają ciemności, pełne urojeń i lęków...
obawy,
przerażenie przed przyszłością i przed Bogiem... i obecność Nienawiści,
podczas
nieobecności Miłości. To wszystko prowadzi do pragnienia, do gorączki,
do krwawych
łez, do jęków, do wyczerpania. Zapewniam, że to coś równego mocą jednej
godzinie
przeżytej w zeszłym roku, gdy Bóg zostawił mnie samą. I nawet mogę
powiedzieć, że
to coś silniejszego, bo cierpię, pomimo obecności Boga we mnie.

Mam
nadzieję, że dobrze to wyjaśniłam.
Jednak niektóre udręki bardzo trudno opisać. A jeszcze trudniej
je zrozumieć
ojcu duchownemu, bałwochwalcom, ciekawskim, badającym lub
wyśmiewającym... zjawisko.
Trzeba, aby te trzy ostatnie kategorie [ludzi] mogły przez jedną
godzinę przeżywać
to, czego my doświadczamy... I również bałwochwalcy, którzy nam być
może
zazdroszczą. Ale, nie! Lepiej niech tego nie doświadczają. Bałwochwalcy
usiłowaliby
uciec przed taką godziną, kto wie dokąd. Ciekawscy, badacze, kpiarze,
szydercy doszliby
do przeklinania Boga... A więc... wyciągnijmy ramiona do jarzma,
wypijmy gorycz... i
naprzód.
Panie,
nie moja wola, lecz Twoja.
Oto Twoja służebnica i ofiara. Tak, uczyń ze mną, co chcesz. Jedynie
przez wzgląd na
Twoją dobroć daj mi siłę, abym mogła cierpieć. I nie zostawiaj mnie
samej.
“Zostań z nami, bo ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił.”
Widzę Jezusa w
pierwszych
blaskach późnego zimowego poranka,
jak wchodzi
do małego miasteczka Dok. Pyta porannego przechodnia: «Gdzie mieszka
Marianna, starsza
matka, której synowa umiera?»
«Marianna, wdowa
po Lewim? Teściowa
Jeruzy, żony Jozjasza?»
«Tak.»
«Popatrz, mężu. Na
końcu tej
drogi jest plac, w rogu jest źródło. Stamtąd odchodzą trzy drogi. Idź
tą, na
środku której rośnie drzewo palmowe. Przejdź jeszcze sto kroków.
Znajdziesz rów i
pójdziesz wzdłuż niego aż do drewnianego mostu. Przejdziesz przez niego
i zobaczysz
osłoniętą uliczkę. Pójdziesz nią. Kiedy nie będzie już drogi ani
osłony, lecz
wyjście na plac, będziesz na miejscu. Dom Marianny ma złoty kolor ze
starości. Z
powodu wydatków, jakie mają, nie mogą go doprowadzić do porządku. Nie
pomyl się.
Żegnaj. Przychodzisz z daleka?»
«Nie.»
«Ale jesteś
Galilejczykiem?»
«Tak.»
«A ci?
Przychodzisz [z nimi] na
Święto?»
«To przyjaciele.
Żegnaj, mężu.
Pokój niech będzie z tobą.»
Jezus zostawia
gadułę, który już
się nie śpieszy. Idzie drogą, a apostołowie za Nim.
Dochodzą do...
małego placu z
błotnistej ziemi. Pośrodku stary dąb wyrósł jak pan. Latem daje być
może miły
cień. Teraz [stoi], samotny i smutny, z ciemną gęstwiną ponad biednymi
domami, którym
odbiera światło słońca.
Dom Marianny jest
najnędzniejszy,
szeroki, niski i tak zaniedbany! Drzwi pełne są łat z drobnych kawałków
bardzo
starego drewna. Małe, nie osłonięte okienko ukazuje ciemny otwór jak
oczodół
pozbawiony oka. Jezus puka do drzwi. Ukazuje się dziesięcioletnia
dziewczynka, blada,
chuda, o oczach zaczerwienionych.
«Jesteś wnuczką
Marianny? Powiedz
babci, że Jezus tu jest.»
Dziecko wydaje
okrzyk i ucieka
głośno wołając. Przybiega starsza kobieta, za nią – siedmioro dzieci,
nie licząc
dziewczynki. Najstarsze wydaje się być jej bliźniakiem. Ostatnie –
dwóch małych
chłopców, bosych i wychudzonych – czepiają się szaty staruszki, ledwie
stawiając
kroki.
«O! Przyszedłeś!
Dzieci, uczcijcie
Mesjasza! Przybywasz w porę do mojego biednego domu. Moja córka
umiera... Nie płaczcie,
dzieci, żeby nie usłyszała. Biedne dzieci! Są wyczerpane czuwaniem, bo
muszę wszystko
zrobić, a ja już nie potrafię czuwać. Padam na ziemię z braku snu. Od
miesięcy nie
kładę się na posłanie. Teraz śpię na taborecie przy niej i dzieciach.
Są małe i
cierpią. Chłopcy chodzą po drewno, by rozpalić ogień. Sprzedają je też,
by kupić
chleba. Też są wyczerpani, biedni malcy! Ale nie zmęczenie najbardziej
nas zabija, lecz
patrzenie na to, jak ona umiera... Nie płaczcie. Mamy Jezusa.»
«Tak, nie
płaczcie. Mama
wyzdrowieje, ojciec powróci. Nie będziecie mieli tak wielkich wydatków
ani tak
wielkiego głodu. Ci dwaj, to najmłodsi?»
«Tak, Panie. To
biedne stworzenie
trzy razy rodziło bliźniaki... i ma chore piersi.»
«Zbyt dużo dla
jednych, a nic dla
innych» – mruczy Piotr pod nosem. Potem bierze małego i daje mu jabłko,
aby go
uspokoić. Drugie też go prosi o nie i Piotr zaspokaja jego głód. Jezus
przechodzi ze
staruszką przez przedsionek przy podwórku. Wchodzi po schodach, by
wejść do izby, w
której jęczy niewiasta, jeszcze młoda, lecz podobna do szkieletu.
«Mesjasz, Jeruzo!
Teraz nie
będziesz już cierpieć. Widzisz, że rzeczywiście przyszedł? Izaak nigdy
nie kłamie.
Powiedział to. Wierz więc, bo jeśli przyszedł, może cię uzdrowić.»
«Tak, dobra mamo.
Tak, mój Panie.
Ale jeśli nie możesz mnie uzdrowić, to przynajmniej spraw, że umrę. Mam
jakby psy
przy piersiach. Usta moich dzieci, którym dawałam słodkie mleko,
sprowadziły ogień i
gorycz. Tak cierpię, Panie! Z powodu mnie tyle jest wydatków! Mąż jest
daleko... za
chlebem. Mama, staruszka, wyczerpuje się. Ja umieram... Co z dziećmi,
gdy ja umrę od
tej choroby, a ona – ze zmęczenia i wysiłku?»
«Bóg dba i o
ptaki, i o ludzkie
dzieci. Ale nie umrzesz. Czy to tu cię boli?»
Jezus chce położyć
rękę na
owiniętej bandażami piersi.
«Nie dotykaj mnie!
Nie powiększaj
cierpienia!» – krzyczy chora.
Jezus kładzie
jednak delikatnie
smukłą dłoń na chorej piersi.
«Naprawdę masz we
wnętrzu ogień,
biedna Jeruzo. Miłość macierzyńska rozpaliła ci pierś. Nie masz jednak
nienawiści
do twego męża ani do dzieci, prawda?»
«O, dlaczego
miałabym mieć? On
jest dobry i zawsze mnie kochał. Kochaliśmy się mądrą miłością i miłość
ta
zakwitła dziećmi.... A one!... Martwi mnie, że muszę je opuścić, ale...
Panie!
Ogień się skończył! Mamo! Mamo! Jakby anioł z Nieba zgasił moje
cierpienie! O, jaki
pokój! Nie odejmuj, nie odejmuj Swej ręki, mój Panie. O, co za moc!
Jaka radość! Moje
dzieci! Tu, moje dzieci! Chcę ich! Dina! Ozjasz! Anna! Szeba! Melchi!
Dawid! Juda! Tu,
tu! Mama już nie umiera! O!...»
Młoda kobieta
odwraca się na
poduszce, płacząc z radości, gdy przybiegają dzieci. Staruszka, nie
znajdując innego
sposobu na wyrażenie radości, rozpoczyna na kolanach kantyk Azariasza w
piecu ognistym.
Mówi go w całości, drżącym głosem starej, wzruszonej kobiety.
«O, Panie! Ale co
mogę zrobić dla
Ciebie? Nie mam nic, by Cię uczcić!» – mówi w końcu.
Jezus podnosi ją i
mówi: «Pozwól
Mi tylko wypocząć. Jestem zmęczony. I nie mów nic. Świat Mnie
nie kocha.
Muszę odejść na jakiś czas. Proszę cię o wierność Bogu i o milczenie:
ciebie,
synową, dzieci.»
«O, nie lękaj się!
Nikt nie
przychodzi do biednych ludzi! Możesz tu zostać bez obawy, że Cię
zobaczą.
Faryzeusze?... Ale... co z jedzeniem? Mam tylko trochę chleba...»
Jezus woła
Iskariotę: «Weź
pieniądze i idź kupić, co trzeba. Zjemy i wypoczniemy u tych
szlachetnych ludzi. Aż do
wieczora. Idź i nic nie mów.» Potem odwraca się ku uzdrowionej:
«Zdejmij bandaże,
wstań i pomóż matce. Ciesz się. Bóg wyświadczył ci łaskę dla
wynagrodzenia za twe
cnoty żony. Połamiemy się razem chlebem, gdyż dziś Pan Najwyższy jest w
twoim domu i
trzeba Go uczcić uroczyście.»
Jezus wychodzi do
Judasza, który ma
wyjść:
«Weź w
obfitości. Niech
wystarczy na nadchodzące dni. Nam niczego nie braknie u Łazarza.»
«Tak, Nauczycielu.
I jeśli
pozwolisz... Mam własne pieniądze. Ślubowałem je ofiarować, aby Cię
ocalić od
nieprzyjaciół. Zamienię je na chleb. Lepiej będzie dać to tym braciom w
Panu niż tym
gębom ze Świątyni. Pozwolisz? Złoto zawsze było dla mnie wężem. Nie
chcę się już
nim fascynować. Tak dobrze się czuję teraz, gdy jestem dobry. Czuję się
wolny i
szczęśliwy.»
«Zrób, jak chcesz,
Judaszu. I niech
Pan ci udzieli pokoju.»
Gdy Judasz
wychodzi, Jezus idzie do
uczniów.

Tak się wszystko
kończy.
Oto przeżywam wielką
burzę. Dokładnie
jedną z tych marcowych burz, kiedy następują po sobie to blask słońca,
to ciemności
burzowych chmur. Mam wrażenie, że jestem łódką na wzburzonych falach,
to na szczycie
fali, w pełnym słońcu, to w przepaści pomiędzy dwoma wodnymi górami,
które wydają
się mnie zalewać w mrocznej otchłani. Wydaje mi się, że przechodzę z
oceanu
wściekłości do najspokojniejszego portu i że zanurzam się to w żółci,
to w
miodzie.
Jakież cierpienie od
wczorajszego
wieczora! Są chwile, gdy jestem w Niebie, z krótkimi i słodkimi
słowami,
błogosławionymi uśmiechami, jakie dają mi Jezus i Maryja, z mocą,
której mi
udzielają. Mówię wtedy: “O, jestem pewna, że nie ulegam iluzjom ani nie
jestem
grzesznicą” (to znaczy, że nie grzeszę zapisując wizje i dyktanda).
Potem pogrążam
się na nowo w mrocznej otchłani, w przerażającym zgiełku słów i gróźb
wczorajszego wieczoru. Po [pobycie w] Raju kosztuję piekła. Potem
przychodzi mi z
pomocą dobroć Jezusa i Maryi i moja biedna dusza wznosi się ku słońcu,
ku niebu, w
szczęśliwości napełniającej mnie słodyczą. A potem na nowo zanurzenie w
goryczy, w
nocy, w trwodze. Boję się... Pomóżcie mi wygrać tę walkę.



 
 



Przekład: "Vox Domini"





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
t informatyk12[01] 02 101
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (02) Blask twoich oczu
introligators4[02] z2 01 n
02 martenzytyczne1
OBRECZE MS OK 02
02 Gametogeneza
02 07
Wyk ad 02
r01 02 popr (2)
1) 25 02 2012

więcej podobnych podstron