15525


SANDEMO MARGIT

SOL Z LUDZI LODU
Saga o Królestwie Światła 09

Z norweskiego przełożyła
ANNA MARCINIAKÓWNA
POL-NORDICA
Otwock 1998
Sol z Ludzi Lodu w swym krótkim życiu na ziemi nigdy nie doświadczyła prawdziwej
miłości. Teraz pragnie z całego serca otrzymać taką szansę, spotkać kogoś, kogo
mogłaby
pokochać. Najpierw jednak musi unieszkodliwić groźną wiedźmę, Griseldę, która
ukryła
swoją duszę i tylko czeka, by wrócić i zemścić się na mieszkańcach Królestwa
Światła...
RODZINA CZARNOKSIĘŻNIKA
LUDZIE LODU
INNI
Ram, Lemur, najwyższy dowódca Strażników
Inni Strażnicy: Rok, Tell, Kiro, Goram
Talornin, potężny Obcy
Oriana
Thomas
Helgem, Wareg
Ponadto w Królestwie Światła mieszkają ludzie wywodzący się z rozmaitych epok,
tajemniczy Obcy, Lemurowie, Madragowie, duchy Móriego, duchy przodków Ludzi Lodu,
elfy wraz z innymi duszkami przyrody, istoty zamieszkujące Starą Twierdzę oraz
wiele
różnych zwierząt.
Poza tym w południowej części Królestwa Światła żyją Atlantydzi. Istnieją też
nieznane plemiona w Królestwie Ciemności oraz to, co kryje się w Górach Czarnych,
źródło
pełnego skargi zawodzenia.
Wnętrze Ziemi
(jedna połowa)
STRESZCZENIE
Królestwo Światła znajduje się we wnętrzu Ziemi. Oświetla je Święte Słońce, lecz
za
jego granicami rozciąga się nieznana, przerażająca Ciemność.
Ludzie Lodu i rodzina Czarnoksiężnika przebywają teraz w Królestwie Światła.
Głównymi bohaterami opowieści są reprezentanci młodszego pokolenia:
Jori, syn Taran, chłopak o brązowych, kręconych włosach, który odziedziczył po
ojcu
łagodne spojrzenie, a po matce katastrofalny brak odpowiedzialności. Wzrostem i
urodą nie
dorównuje przyjaciołom, lecz te braki kompensuje szaleństwem i śmiałością.
Jaskari, syn Villemanna, grupowy siłacz, długowłosy blondyn o bardzo niebieskich
oczach i muskułach, które grożą rozerwaniem koszuli i spodni. Kocha zwierzęta i
Elenę.
Armas, w połowie Obcy, wysoki, inteligentny, o jedwabistych włosach i
przenikliwym
spojrzeniu. Obdarzony nadzwyczajnymi zdolnościami i wychowany znacznie surowiej
niż
pozostali.
Elena, córka Danielle, o beznadziejnej, jak sama twierdzi, figurze. Spokojna i
sympatyczna, lecz wewnętrznie niepewna, za wszelką cenę pragnie być taka jak
wszyscy. Ma
długą grzywę drobno wijących się loczków. Kocha Jaskariego, który nie wierzy w
jej miłość.
Berengaria, córka Rafaela, o cztery lata młodsza od pozostałych. Romantyczka o
smukłych członkach, wijących się włosach i błyszczących ciemnych oczach. Jej
charakter to
wachlarz wszelkich ludzkich cnót i słabości. Bystra, wesoła, skłonna do uśmiechu,
ma swoje
humory. Rodzice bardzo się o nią niepokoją.
Oko Nocy, młody Indianin o długich, gładkich, granatowoczarnych włosach,
szlachetnym profilu i oczach ciemnych jak noc. O rok starszy od czworga
opisanych na
początku. Uwielbiany przez Berengarię.
Tsi-Tsungga, zwany Tsi, istota natury ze Starej Twierdzy. Niezwykle przystojny
młodzieniec o szerokich ramionach, cętkowanym zielonobrunatnym ciele, szybki i
zwinny,
wprost tchnie zmysłowością.
Siska, mała księżniczka zbiegła z Królestwa Ciemności. Ma wielkie, skośne,
lodowato
szare oczy, pełne usta i bujne włosy, czarne, gładkie, lśniące niczym jedwab.
Dystansuje się
od młodego Tsi i jego pupila Czika, olbrzymiej wiewiórki.
Indra, gnuśna i powolna, obdarzona wielkim poczuciem humoru, z przesadą
podkreśla
swoje wygodnictwo. Ma wspaniałą cerę i elegancko wygięte brwi. W tym samym wieku
co
czworo pierwszych. Kocha Rama, lecz ich związek jest niemożliwy.
Miranda, jej o dwa lata młodsza siostra. Rudowłosa i piegowata. Wzięła na swe
barki
odpowiedzialność za cały świat, postanowiła go ulepszyć. Zagorzała obrończyni
środowiska,
o nieco chłopięcych ruchach. Nieugięta, jeśli chodzi o niesienie pomocy
cierpiącym ludziom i
zwierzętom. Znalazła miłość swego życia w osobie Gondagila.
Alice, zwana Sassą, najmłodsza, przybyła do Królestwa Światła wraz z dziadkami.
Jako dziecko uległa strasznym poparzeniom. Marco usunął jej wszystkie blizny,
lecz
dziewczynka wciąż pozostaje nieśmiała. Ma kota o imieniu Hubert Ambrozja.
Dolg, nazywany niekiedy Dolgo. Ponieważ dwieście pięćdziesiąt lat spędził w
królestwie elfów, wciąż ma dwadzieścia trzy lata, posiadł jednak niezwykłą
mądrość i
doświadczenie. Nie jest stworzony do miłości fizycznej. Jego najlepszymi
przyjaciółmi są
pies Nero i odrobinę natrętna maleńka panienka z rodu elfów, Fivrelde. Dolg
współpracuje z
Markiem.
Marco, książę Czarnych Sal, niezwykle potężny i baśniowo piękny, lecz on także
nie
może poznać miłości. Ani on, ani Dolg nie należą do grupy młodych przyjaciół, są
jednak dla
nich ogromnie ważni. Marco, podobnie jak Indra, Miranda i Sassa, pochodzi z
Ludzi Lodu.
Gondagil, Wareg z ludu Timona, zamieszkującego Dolinę Mgieł w Królestwie
Ciemności. Wysoki, jasnowłosy i silny. Przebywa obecnie w Królestwie Światła,
tęskni
jednak za przyniesieniem światła ludziom ze swojego plemienia. Jego wielką
miłością jest
Miranda.
WPROWADZENIE
Obcy dążą do osiągnięcia wielkiego celu, chcą mianowicie zaprowadzić trwały
pokój
na Ziemi i uratować planetę Tellus przed katastrofą. Po to jednak trzeba
gruntownie odmienić
ludzi. Można tego dokonać wyłącznie poprzez stworzenie eliksiru, który usunie
wszelkie złe i
wrogie myśli z ludzkich umysłów.
Obcy, Lemurowie, Madragowie i część ludzi mieszkających w Królestwie Światła
zebrali już wszystko, co potrzebne do takiego eliksiru, z wyjątkiem ostatniego
składnika:
jasnej wody, której źródło znajduje się gdzieś w Górach Czarnych.
Ekspedycja w góry mogłaby już wyruszyć. Trzeba tylko pokonać jeszcze jedną
przeszkodę: odnaleźć "duszę" wiedźmy Griseldy, tak by nigdy już nie mogła wrócić.
Wiedźma znajduje się gdzieś w Królestwie Światła, ale nikt nie wie, gdzie
dokładnie.
Największa czarownica z Ludzi Lodu, Sol, złości się, że nie potrafiła
unieszkodliwić
Griseldy, kiedy jeszcze z tamtą można było nawiązać kontakt. Sol czeka teraz
tylko na nową
okazję, by "rozprawić się z potworem raz na zawsze tak, że już nigdy nawet nie
piśnie".
1
Sol z Ludzi Lodu miała marzenie: pragnęła przeżyć taką miłość, jakiej
doświadczają
ludzie na Ziemi, chciała przejść przez wszystkie jej fazy. Najpierw
zaciekawienie. Podziw,
uwielbienie. Tęsknota, pożądanie. I żeby w odpowiedzi widziała blask w jego
oczach.
Pragnęła poznać oddanie, które przeradza się w miłość. Przeżywać erotykę, i
łagodną, i
szaloną. Bliskość. Poczucie wspólnoty.
Niczego takiego nie zdążyła doświadczyć w swoim nazbyt krótkim życiu, ponieważ
nigdy nie spotkała mężczyzny kalibru swego wuja, Tengela Dobrego. Porównywała z
nim
wszystkich. Nikt jednak nie miał w sobie takiej magicznej siły, nie
reprezentował takiego
autorytetu. Rzecz jasna w nim nigdy zakochana nie była, ale zawsze szukała kogoś
podobnego.
Kiedy zaś stała się jednym z duchów Ludzi Lodu, ludzka miłość nie mogła już być
brana pod uwagę. Duchy nie kochają, w każdym razie nie darzą się takimi
uczuciami
nawzajem.
Teraz jednak, w Królestwie Światła, spotkała wielu mężczyzn, którzy mogli się
mierzyć z Tengelem Dobrym. Po prostu brać i wybierać. Niektórzy byli już zajęci,
to prawda,
jak na przykład Ram Indry albo Gondagil Mirandy.
Ale pozostawało jeszcze wielu innych. Och, jacy podniecający mężczyźni! Pomyśleć
tylko, co mogłaby przeżywać z jednym z nich! Tylko z jednym, nie chciała zostać
pogromczynią męskich serc, pragnęła prostej, szczerej miłości.
Najchętniej stałaby się znowu zwyczajnym człowiekiem, tylko po to, by móc
doznawać tych cudownych uczuć.
Marco mógłby jej pomóc, była o tym przekonana. Ale Marco nie chciał. Sprawa z
Filipem, synem Gabriela, potoczyła się w niepożądanym kierunku, Sol dobrze o tym
wiedziała, bo przecież często spotykała Filipa wśród duchów, gdzie lubił
przebywać.
Marco niepotrzebnie porównywał ją z Filipem. Filip jest przecież zmarłym
człowiekiem, którego Marco tak odmienił, by mógł stać się jednym z duchów Ludzi
Lodu.
Sol natomiast jest duchem, który pragnie zostać żyjącym człowiekiem. A to bardzo
istotna
różnica.
Oczywiście to zabawne być duchem! Czasami bardzo zabawne. Można chodzić, gdzie
się chce, pojawiać się i znikać. Można czarować, rzucać uroki i wymyślać różne
fantastyczne
rzeczy.
Jako zwyczajna kobieta z tego rodzaju umiejętności musiałaby zrezygnować.
Przynajmniej z wielu z nich. Zdolność czarowania mogłaby pewnie zachować, także
wiedzę o
ziołach i magicznych napojach, ale wspaniałe popisowe sztuczki, z których była
znana,
musiałyby pójść w zapomnienie. Zaproponowała Marcowi, że będzie na zmianę raz
duchem,
raz człowiekiem, w zależności od potrzeby, ale on ją wyśmiał. Najwyraźniej nie
można mieć
wszystkiego naraz.
To denerwujące! Nie chciała bowiem zrezygnować do końca ze swego bardzo
przyjemnego życia w gronie duchów.
Ale Marco odmówił jej pomocy.
Może powinna dokonać czegoś naprawdę wyjątkowego? Tak, by on w nagrodę
pozwolił jej znaleźć się znowu wśród żywych.
Nie, to się z pewnością nie uda.
Sam Marco też jest niezwykle przystojnym mężczyzną, ale on pozostaje poza
zasięgiem możliwości jakiejkolwiek kobiety. Biada tej, która by się w nim
zakochała! Próba
zdobycia go to chyba najbardziej beznadziejne przedsięwzięcie na ziemi.
Szkoda patrzeć, jak się taki klejnot marnuje!
Och, Sol pragnęła, żeby wkrótce stało się coś rzeczywiście podniecającego! Była
naprawdę gotowa na wszystko.
Wiedziała, że dawniej w Królestwie Światła zdarzało się mnóstwo ciekawych rzeczy,
ale akurat teraz nie działo się nic, w czym mogłaby pomóc.
Sol wzdychała zniecierpliwiona.
Mężczyzna, którego można by kochać. Marco, daj mi mężczyznę, którego mogłabym
kochać! Daj mi serce płonące z miłości do niego, daj mi ludzką postać!
Zachichotała sama do siebie: I pozwól mi zachować wszystkie umiejętności, które
posiadam jako duch!
2
Złe moce z Gór Czarnych starały się dosięgnąć swoimi chciwymi łapami aż do
wnętrza Królestwa Światła. Ram i jego współpracownicy zdołali przeciwstawić się
temu
niebezpieczeństwu, zapobiegając katastrofie. Gdyby Hannagar i jego kompani
zostali
wpuszczeni do królestwa, jak się już na to zanosiło, wszystko zostałoby stracone
na zawsze.
To, co Obcy i Strażnicy zbudowali przez stulecia, mogłoby zostać zniszczone w
bardzo
krótkim czasie. Zło bowiem ma zawsze większą siłę niż łagodna dobroć.
Ram z wielką ulgą skonstatował, że udało się zapobiec najgorszemu.
Istniało jednak jeszcze niebezpieczeństwo w obrębie Królestwa Światła. Może nie
pociągające za sobą aż tak fatalnych następstw, jak zagrożenie z Gór Czarnych,
ale i tak
wystarczająco wielkie. Ukrywało się niczym iskrzący mechanizm w dobrze
naoliwionej
maszynerii Królestwa Światła.
Griselda.
Została odepchnięta i unieszkodliwiona, ale tylko na jakiś czas. Owa licząca
sobie
setki lat wiedźma miała zdolność powracania i niewielu, a właściwie nawet nikt
nie wiedział,
jak ona to robi.
Ram był bardzo zatroskany.
Gdyby tak Sol mogła kontynuować to, co rozpoczęła wtedy na łąkach, kiedy dopadła
Griseldę! Była już na dobrym tropie, udało jej się wydobyć z przebiegłej
czarownicy, że jej
egzystencja jest uzależniona od jej duszy, która znajduje się w jakimś nieznanym
miejscu.
Griselda, kiedy wpadała we wściekłość, stawała się bardzo nieostrożna.
Wszystko mogło się skończyć bardzo dobrze, ale wtedy Jaskari wpakował się w całą
sprawę i rozjechał wiedźmę.
Cóż za okropne wyrażenie, pomyślał Ram, krzywiąc się. "Wpakował się". Ale tak
właśnie było, Jaskari się wpakował. W najdosłowniejszym znaczeniu tego
określenia
Niebezpieczeństwo jednak ciągle istniało: dopóki dusza Griseldy znajduje się
gdzieś w
Królestwie Światła, jego mieszkańcy mogą się spodziewać, że wiedźma znowu się
pojawi.
Ram wezwał do gabinetu Roka i Armasa, by przedyskutować tę sprawę.
- No i co? - zapytał swego najbliższego współpracownika oraz młodego Armasa,
czyli
obu tych, którym powierzył odszukanie duszy Griseldy. - Znaleźliście coś pod
naszą
nieobecność?
Rok potrząsnął głową.
- Przepatrzyliśmy każdy najmniejszy kąt w domu, w którym mieszkała. Znaleźliśmy
tam mnóstwo okropnych rzeczy, jakichś potwornych narzędzi, które zniszczyliśmy,
nigdzie
jednak nie natrafiliśmy na ślad żadnego woreczka czy torebki. Czy jesteś pewien,
że ona tak
właśnie powiedziała? Torebka? To przecież brzmi głupio, by przechowywać własną
"duszę"
w czymś tak trywialnym jak torebka czy sakiewka.
Ram zgadzał się z nim, że brzmi to głupio, ale właśnie tak Griselda powiedziała
do
Sol, kiedy ta udawała, że chowa za plecami drogocenną duszę wiedźmy. "Oddaj mi
torebkę,
dziwko przeklęta!" Griselda była zdesperowana, a w podobnych sytuacjach nie
zwykła liczyć
się ze słowami. Tym, że tak okropnie przeklina, nikt się nie przejmował, zresztą
czego innego
można się spodziewać po wiedźmie? Wtedy jednak ujawniła swoją najgłębszą
tajemnicę. To
ważniejsze niż jej zachowanie.
- Główne pytanie brzmi: w jaki sposób ona wraca - rzekł Ram zamyślony.
Wszyscy trzej siedzieli i rozmawiali w jego mało przytulnym domu, w którym
zresztą
rzadko bywał.
- Musimy przyjąć, że ona naprawdę przechowuje swoją tak zwaną duszę w tej
jakiejś
śmiesznej torebce. Trzeba uznać to za fakt. Ale co dalej? Teraz jej nie ma.
Zgodnie z tym, co
mówi Thomas, musiała być palona, topiona i ukamienowywana, uśmiercana na
wszystkie
najokropniejsze sposoby, jakie ludzkość wymyśliła, żeby można się było od niej
uwolnić. Tak
to trwało przez wieki, zawsze jednak wracała. Ostatnio wróciła po trzystu latach.
Ale tym
razem coś mi mówi, że pojawi się tutaj dużo szybciej.
Armas skinął głową.
- Ja też tak myślę. Jej pragnienie zemsty musi być straszne. Tylko że nie może
sama...
Nieoczekiwanie umilkł. Dwaj towarzysze przyglądali mu się z zaciekawieniem.
- Masz rację - powiedział w końcu Rok. - Ktoś musi jej pomóc, by mogła powrócić
do
ziemskiego życia.
- Tak, ale kto? - zapytał Ram, - Te nieregularne przerwy między jednym a drugim
pobytem na Ziemi świadczyłyby, że nie ma żadnych stałych pomocników. Zresztą kim
mogliby oni być? Thomas powiedział wprawdzie, że trzysta lat temu w swoim domu w
Massachusetts trzymała jakiegoś obrzydliwego małego demona, ja mogę jednak
gwarantować, że tutaj niczego takiego nie było. I gdyby ten demon rzeczywiście
był jej
pomocnikiem, to przecież wypuściłby ją już wtedy. Nie, jej ostatni powrót do
życia musiał
nastąpić całkiem niedawno.
- I długo się nim nie nacieszyła - stwierdził Rok. - Jaskari przerwał całą
zabawę.
I Armas, i Rok byli bardzo rozczarowani tym, że nie zabrano ich na wyprawę w
Ciemność, by ratować jeleniej olbrzymie. Wiedzieli jednak, że zadanie, które
otrzymali, jest
bardzo odpowiedzialne. Mieli mianowicie polować na Griseldę w czasie, kiedy
Królestwo
Światła pozbawione zostało ochrony przed działaniami wiedzmy.
Kiedy więc nadeszła wiadomość, że Griselda towarzyszyła ekspedycji i że została
unicestwiona, jeszcze zanim wyprawa przeszła na drugą stronę murów otaczających
Królestwo Światła, ich rozczarowanie było jeszcze większe. Telefonicznie prosili
Rama, by
ich mimo wszystko zabrał, ale on w odpowiedzi przysłał im ten niezwykły rozkaz:
"Szukajcie
jej duszy! Ma się ona znajdować w jakiejś torebce czy czymś takim. Odszukajcie
torebkę,
szukajcie jej w jakiejś skrytce bankowej albo w czymś podobnym, postarajcie się
znaleźć
przed naszym powrotem!"
Armas był rozczarowany także z innego powodu. Dla niego kontakty z rówieśnikami
zawsze były czymś ogromnie ważnym, zbyt często pozostawał na uboczu. Musiał się
stosować do wyjątkowych reguł. Jego ojciec, Strażnik Góry, często przypominał:
"Nigdy nie
zapominaj, że jesteś jednym z Obcych!". Armas mamrotał wtedy pod nosem: "W
połowie!".
Ale tego ojciec nie mógł już słyszeć. "Musisz sobie znaleźć narzeczoną z rodu
Obcych. A
przynajmniej taką, w której żyłach płynie nasza krew. Inny wybór nie zostanie
zaakceptowany".
To wszystko sprawiało, że Armas był zamknięty w sobie. Oczywiście bardzo miło
wspominał swoją wyprawę do Nowej Atlantydy, zauważył przecież, że na początku
wyprawy
Indra wyraźnie się nim interesowała. Wtedy on, w jakiejś nieuświadomionej
lojalności wobec
ojca, odnosił się do niej z wyraźną rezerwą, aż spostrzegł, że nagle jej
zainteresowanie
opadło. Poczuł się wtedy zraniony i zawiedziony. Później dowiedział się, że
Indra właśnie
podczas tej wyprawy beznadziejnie zakochała się w Ramie.
Ale to potrafił zaakceptować. Najwięcej przykrości sprawiał mu ów mur, który
dziedzictwo Obcych tworzyło między nim i jego przyjaciółmi.
Nie zauważył, że Ram siedzi i przygląda mu się, rozmawiając równocześnie z
Rokiem. Nie wiedział, że Ram dziwi się, jakim niewiarygodnie przystojnym
chłopcem stał się
Armas. Rzeczywiście ten młody człowiek stanowił niezwykle udaną mieszankę krwi
Obcych
i ludzi. Był najwyższy w grupie swoich kolegów. Miał jedwabiście lśniące czarne
włosy,
zupełnie proste i długie do ramion. Jego czarne oczy miały białka, inaczej niż u
Lemurów i
Obcych, choć nieco różniły się od oczu i zwykłych ludzi. Usta były delikatne,
ale zdradzały
jakąś surowość, brwi wyraźnie zaznaczone, kości policzkowe wysokie, rysy twarzy
bardzo
ludzkie.
Wszyscy lubili Armasa, mało kto jednak, jeśli w ogóle ktokolwiek, go znał. Był z
natury małomówny, sprawiał wrażenie, jakby nie do końca wiedział, jak się ma
odnosić do
różnych istot zamieszkujących Królestwo Światła. Bardzo chciał być wobec
wszystkich
otwarty, ale dziedzictwo Obcych i nieustanne napomnienia ojca krępowały go.
Nigdy nie
powinien zapominać o tym, że jest kimś wyjątkowym: że jest Obcym.
"Na wpół" - zwykł powtarzać sobie w duchu.
- Ten, kto znajdzie woreczek... - rzekł Armas, patrząc przed siebie.
- Ten uwolni Griseldę - dokończył Ram. - Tak niestety się stanie. I może do tego
dojść
najzupełniej przypadkowo.
Rok wstał.
- Musimy się więc postarać, żebyśmy to byli my! Przede wszystkim nie wolno
dopuścić, żeby dusza Griseldy opuściła ów tajemniczy worek! Musimy go zniszczyć
razem z
duszą raz na zawsze.
Tak - rzekł Ram równie stanowczo. - Potem znowu skorzystamy z pomocy farangila.
Dolg nie będzie zadowolony, ale to konieczne.
- Znajdźmy najpierw woreczek - wtrącił Armas, by ostudzić ich zapał. - Tak, na
wszystkich bogów, znajdźmy go, bo Rok i ja, którzy odwiedziliśmy jej okropne
mieszkanie,
wiemy, do czego jest zdolna. Nie chcę już mówić o tym, co ona tam zgromadziła.
Żeby
obejrzeć niektóre rzeczy, musieliśmy używać pesety lub haka, nikt normalny nie
zbliży się do
takiego obrzydlistwa. Znaleźliśmy wszystko, o czym czarnoksiężnik Móri nawet nie
chce
słyszeć. Griselda jest wyjątkowo odpychającą wiedźmą, jeśli sądzić po tym, czym
się otacza
dla przyjemności
Rok potwierdził jego słowa w całej rozciągłości Zgadzał się z Armasem pod każdym
względem.
Ram zaś siedział pogrążony w zadumie. Powinienem był nawiązać współpracę z Sol z
Ludzi Lodu, myślał. Jeśli ktokolwiek mógłby rozwiązać zagadkę tej zaginionej
"duszy", to
właśnie ona. Sądzę bowiem, że przedostała się do zwojów mózgowych Griseldy tam
na tej
łące. Obie są wiedźmami - jedna dobrą, druga złą - i Sol potrafi podążać za
pokrętnymi
myślami głupiej Griseldy.
Problem polega tylko na tym, że akurat w tej chwili Griselda nie ma żadnych
myśli.
Zmarła i zniknęła, a my nie możemy zrobić nic innego, jak tylko jej szukać.
Muszę porozmawiać z Sol.
Głos Armasa przerwał jego rozważania:
- Pomyślmy jednak logicznie - powiedział syn Strażnika Góry. - Ten przeklęty
woreczek prawdopodobnie dość łatwo znaleźć, sądzę bowiem, że ostatnim razem
Griselda
miała wielkiego pecha i dlatego woreczek leżał w ukryciu trzysta lat. Teraz z
pewnością
położyła go w jakimś miejscu tak, by ktoś go znalazł we właściwym czasie.
- Ale jednak go ukryła - upierał się Ram. - Myślę też, że woreczek
prawdopodobnie
wygląda jakoś specjalnie. Tak, aby znalazca miał ochotę go otworzyć.
Armas miał rozmarzoną minę. Uśmiechał się lekko sam do siebie.
- To tak jak w bajkach. Przypomnijcie sobie bajkę o sercu olbrzyma. Albo o
czarowniku Kastjei. Oni sami byli nieśmiertelni, ponieważ mogli ukryć gdzieś
duszę lub
serce. Gdyby jednak ktoś odgadł ich tajemnicę i unicestwił te rzeczy... wtedy
musieliby
umrzeć.
- Właśnie tak - potwierdził Rok. - Spróbujmy się teraz zastanowić, jak mogła
myśleć
Griselda, jeśli potraficie zniżyć się do tego poziomu. Trzeba działać szybko!
Przed odejściem Griselda sporządziła listę swoich i śmiertelnych wrogów i Ram
się na
tej liście znajdował. O Roku i Armasie niewiele jeszcze wiedziała. Wtedy.
Na pierwszym miejscu umieściła oczywiście Sol z Ludzi Lodu. Nigdy nikogo bowiem
Griselda nie obdarzała taką zaciekłą nienawiścią, jak tej pyskatej smarkuli,
która tańczyła
przed nią i przechwalała się, że ukrywa za plecami jej drogocenny woreczek.
Gdyby to tak bardzo nie zajmowało i nie złościło Griseldy, byłaby zaczarowała
przeklętą Sol tam, na miejscu! Dałaby jej nauczkę!
Problem polegał jedynie na tym, że dziewczyna sama sprawiała wrażenie, iż
potrafi
znikać, kiedy zechce. Griselda nie bardzo to rozumiała. Ludzie nie mogą się
przecież
rozpływać w powietrzu, coś jej się tu nie zgadzało!
Tak właśnie myślała w ostatnim momencie swego życia tam na łące, zanim owa
makabryczna maszyna śmierci nie przetoczyła się przez nią.
Ram nie miał o tym wszystkim pojęcia, kiedy siedział w swoim gabinecie i
próbował
razem z Rokiem i Armasem snuć plany, które już na samym początku wydawały się
kompletnie nieprzydatne.
Ich obawy były wyjątkowo uzasadnione. Griselda wtedy, kiedy jeszcze żyła w
Królestwie Światła, z diabelską przebiegłością zadbała o własne interesy.
Pleciony skórzany woreczek postanowiła schować dobrze, ale nie za dobrze. Tak,
żeby jak najszybciej ktoś go znalazł, ale żeby to nie był nikt z tych jej
okropnych wrogów, ani
Ram, ani w ogóle nikt z tej bandy. Woreczek powinna znaleźć osoba stosunkowo
naiwna, a
poza tym kochająca pieniądze i na tyle ciekawa, by starała się rozsupłać
plecionkę. Musi to
też być ktoś, kto nie będzie szukał niczyjej pomocy, ktoś, kto zechce zatrzymać
i woreczek, i
skarb tylko dla siebie.
Zanim Griselda wyruszyła na wyprawę do Królestwa Ciemności - dokąd zresztą nigdy
nie dotarła - sporządziła nowy skórzany woreczek. Niełatwo było znaleźć tak
wiele cienkich
rzemyków ani innych elementów koniecznych do jego wykonania. Udało jej się
jednak
zgromadzić wszystko na czas.
Wplotła do woreczka wszystkie niezbędne czarodziejskie formułki i zaklęcia i
włożyła
do środka dziwne przedmioty. Wiele gatunków trujących ziół, różne obrzydlistwa,
jak kocia
krew i oko trupa oraz kości zwierzęce i inne trudne do określenia rzeczy.
Griselda nie miała
żadnych oporów przed dotykaniem czegoś takiego, wprost przeciwnie, uważała, że
to bardzo
przyjemne. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie umieścić na woreczku
informacji: "złote
monety", ale nie potrafiłaby wypisać dwóch słów na plecionce z cienkich rzemyków.
Usiadła więc i zaczęła się zastanawiać.
Gdzie znaleźć ciekawą i chciwą osobę w tym świątobliwym kraju? W każdym razie na
pewno nie ma nikogo takiego wśród znajomych Rama i Thomasa.
Istnieje tylko jedno miejsce, w którym mogłaby ukryć swój drogocenny skarb.
To miasto nieprzystosowanych.
Tam powinien znaleźć się ktoś odpowiedni...
To wszystko działo się jeszcze, zanim miała wyruszyć na ekspedycję. Wiedziała,
że
Królestwo Ciemności jest "niebezpieczne dla zdrowia". Niech tam, Griselda nigdy
nie miała
nic przeciwko ciemnościom ani żadnemu diabelstwu, na wszelki wypadek jednak
musiała
załatwić sprawę skórzanego woreczka. Byłoby bardzo głupio, gdyby w Ciemności
spotkało ją
jakieś nieszczęście, a ona nie miałaby możliwości powrotu.
Tak naprawdę nawet jej do głowy nie przyszło, że mogłoby jej się przytrafić coś
złego. Nie spodziewała się też, że ów przystojny młody mężczyzna, którego
zwabiła do łóżka
i który powinien być absolutnie nią zajęty, w dzikiej wściekłości i obrzydzeniu
dosłownie ją
zmiażdży, wciśnie w ziemię, posługując się ciężką machiną. Potem czerwony
farangil usunie
wszelkie ślady, jakie po niej pozostały.
Ale wcześniej ukryła woreczek. W starannie wybranym miejscu, gdzie z pewnością
niezadługo ktoś go odnajdzie, ale nie wcześniej niż ona wróci z Ciemności. Wtedy
zresztą
sama by go wyjęła, bo nie byłoby dobrze, gdyby go ktoś znalazł w czasie, gdy ona
jeszcze
żyje.
Wspaniale, wiedźma Griselda jest genialna!
3
W Królestwie Światła na ogół panował spokój.
Ale nie wszędzie.
Sol była rozdrażniona. Nieustannie krążyła po swojej małej wiosce niedaleko
Przełęczy Wiatrów i denerwowała tym okropnie inne duchy.
Właściwie duchy mogły mieszkać, gdzie chciały, albo w ogóle nie mieć stałego
miejsca. Ram upierał się jednak, że powinny osiąść gdzieś, gdzie będą u siebie,
obiecał, że
mogą zbudować sobie domy i urządzić je dokładnie tak, jak zechcą. Zajęło to parę
lat, ale
teraz wszystko było gotowe i wprost perfekcyjne. Chociaż perfekcja i perfekcja...
Osada
duchów pod żadnym względem nie przypominała Nowej Atlantydy, nie było tu
wytyczonych
pod sznurek ulic ani grządek z kwiatami. Poszczególne domy bardzo się między
sobą różniły,
zresztą może "domy" to złe określenie, to raczej siedziby, wzniesione każda
według
indywidualnego smaku. Niektóre miały na przykład wysokie kominy tak, by duchy
mogły jak
najszybciej się z nich wydostać, nie zatrzymywane przez zamknięte drzwi, ani nie
musiały się
kłopotać z jakimiś głupimi kluczami, zamkami i temu podobnie. Łóżka też
stanowiły rozdział
sam w sobie, przeważnie miały kształt unoszących się pod sufitem obłoków i były
nieprawdopodobnie wygodne.
Duchy Ludzi Lodu mieszkały razem, ich domostwa zajmowały większą część osady,
tuż obok nich mieszkały duchy Móriego, one też zbudowały sobie niezwykłe
siedziby. Inne
typy duchów zajmowały obrzeża osady i czuły się tam znakomicie.
Niektóre z domostw, jak na przykład domy Nauczyciela i Villemo, przypominały
zamki, inne raczej małe, przytulne chatki, chociaż wnętrza różniły się od wnętrz
wiejskich
chat. Dom pani Powietrze szybował wysoko w łagodnych powiewach wiatru, a pani
Woda
mieszkała w zameczku na niewielkim jeziorze połyskującym złociście w blasku
Świętego
Słońca. Wszystko było bardzo indywidualne, wszystkie siedziby nosiły cechy
swoich
właścicieli
Pośrodku osady znajdowała się wielka gospoda, w której zbierano się wieczorami.
Właściwie Sol bardzo dobrze się czuła w swoim domu, kopii dworu z Lipowej Alei,
choć dużo bardziej nowoczesnego i wygodnego. Sol spędzała w nim mnóstwo czasu i
prowadziła ożywione życie towarzyskie.
Ale teraz była w złym humorze. Włóczyła się po całej osadzie, przeszkadzała
innym,
domagała się działania, czy, mówiąc bardziej nowocześnie, akcji. Starcie z
Griseldą dało jej
się tak mocno we znaki, że gotowa była wyprawić się do Królestwa Ciemności,
walczyć tam
z cieniami i potworami tylko po to, by dać ujście nagromadzonej energii.
Jednak prawdziwym powodem frustracji pięknej czarownicy było z pewnością to, że
nie mogła przelać na nikogo swojej miłości.
W końcu Tengel Dobry miał dość. Był wodzem duchów Ludzi Lodu i postanowił
powiedzieć swojej nieznośnej siostrzenicy parę zdań do słuchu.
- Co się z tobą dzieje, Sol? - zapytał. - Dłużej tak nie możesz się zachowywać,
naruszasz wspaniałą więź, jaka panuje w naszej osadzie. Jeśli nie przestaniesz,
będę cię
musiał stąd odesłać.
- Tak, bardzo proszę, zrób to - syknęła Sol. - Nie jestem w stanie siedzieć bez
ruchu i
słuchać dawnych wspomnień oraz przyglądać się nudnym zabawom duchów. Chcę, żeby
się
coś działo, bo jak nie, to zwariuję!
- To wybierz się w drogę na jakiś czas, zobacz, czy gdzie indziej nie dzieje się
coś
ciekawszego!
Sol wzięła sobie do serca jego słowa i postanowiła natychmiast wyjechać. Do Sagi.
Dolg, samotny, siedział pogrążony w rozpaczy w swoim wspaniałym, podobnym do
pałacu domu.
- Co ja mam począć? - szeptał. - Za co się wziąć? Co ja z wami zrobiłem, moi
przyjaciele, jak mam naprawić wyrządzone szkody?
Mała panienka z rodu elfów, Fivrelde, wleciała przez okno, machając skrzydełkami.
- Masz wizytę, Lanjelin - powiedziała z ważną miną. - To jakaś dama.
Jej cieniutki głosik drżał z zazdrości.
- Dziękuję, Fivrelde - rzekł Dolg przyjaźnie. - Ale chyba najlepiej będzie,
jeśli
zostaniesz na dworze, prawda?
Zanim zdążyła zaprotestować, wypchnął ją zdecydowanie na zewnątrz i zamknął
okno. Z doświadczenia wiedział, że wolałaby słuchać jego rozmów z przyjaciółkami.
Najchętniej wtedy krążyła tuż nad jego uszami, przez cały czas wtrącała się do
rozmowy i
była okropnie kłopotliwa.
Usłyszał dzwonek u drzwi. Poszedł i otworzył.
- Berengaria! - zawołał uradowany. - Jak to miło! Wejdź, wejdź!
Usiedli w jego wygodnym salonie, Dolg udawał, że nie widzi panienki z rodu elfów,
która niczym owad krąży po drugiej stronie szyby. Opanował ochotę, by wyjść na
dwór i dać
jej klapsa.
- Nie wyglądasz zbyt radośnie, Berengario - rzekł zmartwiony. - Napijesz się
czegoś, a
może byś zjadła kanapkę?
Odmówiła z uśmiechem.
- Ty też nie masz wesołej miny - stwierdziła. - Ale nie przyszłam tutaj, żeby
rozmawiać o swoich albo o twoich zmartwieniach. Tym razem chodzi o babcię
Theresę.
- Ach, tak, babcia Theresa - rzekł Dolg. - Co z nią?
Berengaria była zawsze trochę zaskoczona, kiedy uświadamiała sobie, że Dolg jest
w
gruncie rzeczy jej kuzynem. Nie należał co prawda do jej pokolenia, nie należał
też do jej
świata, poza tym tak naprawdę nie był nawet jej krewnym, ponieważ ojciec
Berengarii,
Rafael, to adoptowany syn Theresy. Mimo wszystko jednak uważano ich za kuzynów.
Mama
Dolga, Tiril, jest jedynym rodzonym dzieckiem Theresy, pochodzi zresztą z
nieprawego łoża.
Znacznie później Theresa i jej mąż, Erling, wzięli na wychowanie Rafaela i jego
siostrę
Danielle, mamę Eleny.
Bardzo skomplikowane stosunki pokrewieństwa. Ale niebywale silne!
Berengaria westchnęła.
- Ja nie wiem, Dolg. Ale boję się o nią. Wydaje mi się, że utraciła radość życia,
nie
jest już taka szczęśliwa jak dawniej, coś musi ją dręczyć. Och, nadal odnosi się
do wszystkich
życzliwie, ale w jej uśmiechu widzę tyle smutku...
Dolg skinął głową.
- Teraz, kiedy to mówisz, uświadamiam sobie, że masz rację. I trwa to od
jakiegoś
czasu, prawda?
- Owszem, zgadza się. Czy myślisz, że ona jest chora?
- Trudno mi w to uwierzyć. Tutaj, w Królestwie Światła, z chorobami łatwo sobie
poradzić. Nie, będę musiał zbadać tę sprawę, Berengario. Obiecuję ci, że to
zrobię. Przepytam
ostrożnie wszystkich z jej otoczenia i porozmawiam o sprawie z Markiem.
- Och, tak, zrób to, on na wszystko znajdzie radę. Nie, Nero, nie mam dzisiaj
nic
smacznego.
- A dlaczego od razu nie poszłaś do Marca? - spytał Dolg zaciekawiony.
Berengaria spoglądała zakłopotana.
- Jakoś o tym nie pomyślałam. Ty byłeś dla mnie wielkim wsparciem w czasie,
kiedy
utraciłam Oko Nocy, tak dobrze nam się razem rozmawiało. Tylko tobie chciałam
się
wówczas zwierzyć.
Dolg skinął głową.
- Tak, ale dlaczego?
- O... dlatego... nie, nie wiem. Wydawało mi się to naturalne. Może dlatego, nie,
zapomnij o tym!
- No powiedz! - mówił stanowczo, ale głos miał łagodny jak zawsze.
- Uff, no dobrze, może dlatego, że nosisz w sobie smutek. Rozumiesz, co mam na
myśli?
Dolg długo się zastanawiał.
- Tak. To prawda. Uważasz, że jestem w stanie pojąć ból innych?
- No właśnie. - Berengaria zmarszczyła czoło. - Ale dzisiaj twój smutek jest
szczególnie wyraźny. Co się stało, mój przyjacielu? Dlaczego jesteś taki
przygnębiony?
Dolg westchnął.
- Zrozpaczony to by było właściwsze słowo. - Wstał. - Chodź ze mną!
Poprowadził ją do jakiegoś pokoju w głębi domu. Tam otworzył szafę i wyjął dwa
piękne skórzane woreczki, w których spoczywały szafir i farangil. Nero
towarzyszył im z
czujnie postawionymi uszami, on dobrze znał kamienie swego pana.
- Jeszcze ich nie oddałeś? - zawołała Berengaria lekko przestraszona. - Powinny
przecież spoczywać w swoim specjalnym domu, ze strażnikami i w ogóle.
- Muszę je tu mieć jeszcze przez jakiś czas - odparł Dolg zgnębiony. - Zostały
bowiem
okropnie zniszczone w czasie podróży do Królestwa Ciemności
- Zbyt często znajdowały się w pobliżu zła - skinęła głową Berengaria.
- Tak, i w dodatku jakiego zła! Nie wiem, co zrobić, żeby je ponownie oczyścić.
Wyjął kamienie z wyściełanych aksamitem futerałów i położył na stole. Berengaria
ze
zgrozą stwierdziła, jak bardzo są mętne. W żadnym nie ma już dawnego blasku.
Oboje w
ponurym milczeniu przyglądali się smutnym klejnotom.
- Dolg - powiedziała w końcu Berengaria z nagle rozjaśnioną twarzą. Jak zwykle
humor zmieniał jej się nieoczekiwanie. - Czy sam nie opowiadałeś kiedyś, co się
stało z
niebieskim kamieniem po spotkaniu z kardynałem? Przecież wtedy został podobnie
zanieczyszczony.
- Owszem, ale nie aż tak jak teraz.
- Nie, nie, nie o to mi chodzi, tylko jakim sposobem wtedy go oczyściliście?
Dolg zastanawiał się.
- Ach, tak, przypominam sobie... owszem, czy to nie ja razem z babcią Theresą?
Berengaria z przejęciem kiwała głową.
- Gorąca wiara w Boga babci Theresy i twoja dziecięca czystość.
- To prawda - uśmiechnął się Dolg ze smutkiem. - Ale teraz to się nie uda. Ja
nie mam
już w sobie dziecięcej czystości.
- Oczywiście, że masz! - zawołała spontanicznie. - Nigdy przecież nawet nie
dotknąłeś
żadnej kobiety!
Dolg patrzył na nią zdumiony.
- Ależ Berengario! Co nieczystego jest w dotykaniu kobiety? Czy to twoi straszni
rodzice wmawiają ci swoje staroświeckie, wiktoriańskie poglądy?
- Tak, to głupio powiedziane, przyznaję, tak mi się tylko wyrwało z
przyzwyczajenia.
Zresztą z tym wiktoriańskim światopoglądem to też nieprawda. Najwłaściwszym
określeniem
jest podwójna moralność, bo nawet królowa Wiktoria miała swoje grzeszki na
sumieniu. Po
śmierci ubóstwianego Alberta żyła, jak to się mówi, "w grzechu" ze swoim
kamerdynerem.
Tylko nikomu nie wolno było o tym wspomnieć. Wobec innych była dużo bardziej
surowa i
nie tolerowała w swoim królestwie niemoralnych zachowań.
- Czy myśmy trochę nie zboczyli z tematu? - uśmiechnął się Dolg.
- Oczywiście - zachichotała Berengaria, a on zrozumiał nagle, dlaczego Oko Nocy
był
taki zakochany w tej dziewczynie. Ma czarującą twarz, rumiane policzki i żywe,
wciąż się
zmieniające rysy. Jest oczywiście jeszcze niedojrzała i po dziewczęcemu pyskata,
lecz w
duszy Berengarii znajdują się głębie, które czasami mimo woli ujawnia. Musi
jeszcze tylko
mieć trochę czasu.
Dolg przeklinał w duchu owe beznadziejne prawa dotyczące czystości rasy.
Naturalnie
to bardzo dobrze, że właśnie Indianie pielęgnują swoją wymierającą kulturę, ale
czy muszą
być tacy surowi pod każdym względem? Zdawał sobie sprawę, że konflikt był dużo
głębszy,
ponieważ Oko Nocy został zaręczony z pewną indiańską dziewczynką wiele lat temu,
ta
śliczna mała Indianka bardzo go kocha. Czy jednak wolno robić coś takiego? Czy
rodzice
mogą decydować aż do tego stopnia o przyszłości swoich dzieci? Dolg nie wątpił,
że
Berengaria z czasem zapomni o Oku Nocy, nawet jeśli by to miało potrwać wiele
lat, ale co z
chłopcem? On jest dużo bardziej poważny, a jego uczucia z pewnością są bardziej
stałe niż
uczucia lekkomyślnej Berengarii.
Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Dolg słyszał od wielu ludzi, że Berengaria bardzo
przeżyła zerwanie z ukochanym. Nie mogą go teraz zwieść jej wesołe komentarze.
Ojciec
Oka Nocy, Ptak Burzy, powinien był chyba zaczekać, aż wrócą z Gór Czarnych. To
przecież
miało być największe życiowe zadanie Oka Nocy jako wybranego. Może jednak
właśnie
dlatego Ptak Burzy wystąpił ze swoim brzemiennym w skutki oświadczeniem właśnie
wówczas? Bał się, że również Berengaria pójdzie na tę niebezpieczną wyprawę. W
tej chwili
Dolg nie potrafił sobie przypomnieć, czy w ogóle znajdowała się na liście
uczestników
ekspedycji. Kiedyś już dawała sobie znakomicie radę po tamtej stronie muru, ale
to była
zabawa w porównaniu z planowaną wielką wyprawą.
Teraz znowu on bardzo zboczył z tematu.
- Nie, kiedy powiedziałem, że nie mam już w sobie dziecięcej czystości, myślałem
o
tym, o czym rozmawialiśmy w ostatnich dniach - wyznał. - Chodziło mi o to, że
byłem
zrozpaczony, kiedy musiałem używać czerwonego farangila jako narzędzia
uśmiercającego.
Ja tego nienawidzę, Berengario. Ale jestem jedynym, który ma prawo dotykać
kamienia. Od
czasu do czasu jest niestety niezbędne, by zniszczyć jakieś złe istoty. Ale
czuję się wtedy
bardzo źle, Berengario, mogę ci to powiedzieć, bo jesteś moją powiernicą.
Och, jak dobrze podziałały te słowa na nadwątloną pewność siebie Berengarii! W
każdym razie przynajmniej jedna osoba ceni sobie jej przyjaźń.
- Rozumiem cię - powiedziała bardzo cicho, z wielkim zrozumieniem, ale tak jakby
się miała rozpłakać. - Powiedz mi, kiedy czujesz się najgorzej?
Dolg zastanawiał się przez chwilę.
- Najgorsze jest oczywiście, kiedy trzeba zgasić czyjeś życie, niezależnie od
tego,
jakie ono było złe. Sądzę jednak, że dla mnie najtrudniejsze do zniesienia jest
przeświadczenie, iż za każdym razem tracę jakąś cząstkę siebie. Coś z tego, w co
wierzyłem.
Dlatego mówię, że nie jestem już czysty.
- Masz na myśli brak iluzji?
- Chyba coś gorszego. Bezradność. Kiedy ideały walą się w gruzy, człowiek traci
oparcie. Nie, nie jestem już właściwą osobą, która mogłaby oczyścić szlachetne
kamienie. Ale
babcia jest, rzecz jasna. I być może ty.
- Nie, coś ty! Powinieneś wiedzieć, jakie marzenia o Oku Nocy krążą mi po głowie!
Marzenia na jawie.
Dolg patrzył na nią zdumiony.
- A ty znowu o tym? Seksualność nie jest największym grzechem świata, czy
jeszcze
tego nie pojęłaś?
Berengaria podskoczyła na swoim miejscu.
- Oj, całkiem zapomniałam...! Szłam właśnie do Taran, bo miałam ochotę na chwilę
babskiej rozmowy, a tam mają się zebrać dziewczyny. Która godzina?
Powiedział jej, która.
- Dobrze, jeszcze zdążę. Zastanowię się nad tym, czy istnieje wśród nas ktoś o
naprawdę czystym sercu. Uriel?
- Naturalnie i jego brałem też pod uwagę. Ale on chyba należy do tej samej
kategorii
co babcia Theresa. Gorąco wierzy w Boga. A potrzebujemy jeszcze kogoś, kto jest
czysty
niczym dziecko, kogoś takiego, jak ja byłem wtedy, gdy pracowaliśmy razem z
babcią.
- Będę o tym myśleć. Teraz już lecę. Czy mam wpuścić do środka tę małą
skrzydlatą
istotę?
- Nie, nic podobnego, ja też muszę zastanowić się w spokoju. Pozdrów dziewczyny!
- Dziękuję, pozdrowię. Wstąpię w drodze powrotnej, jeśli wymyślę coś
inteligentnego.
Trzymaj się, Nero, przyniosę ci jakiś smakołyk.
- Dlaczego ty nie możesz uczestniczyć w oczyszczaniu kamieni? Ja naprawdę
uważam, że powinnaś. Mówię serio.
Berengaria zmrużyła swoje piękne oczy.
- Och, mój drogi, co ty o mnie wiesz? Przecież ja kłamię i oszukuję, unikam
odpowiedzialności, kokietuję dla korzyści. Naprawdę jestem niezłe ziółko. Nie,
dziękuję ci,
farangil przejrzałby mnie natychmiast!
Dolg patrzył z uśmiechem, jak odchodziła. Przynajmniej ktoś, kto dobrze siebie
zna.
Powinna była dostać Oko Nocy. Tym razem Ptak Burzy okazał się krótkowzroczny.
Berengaria znajdowała się na sporządzonej przez Griseldę liście osób, które mają
zostać wyeliminowane.
Prawdziwym obiektem nienawiści wiedźmy był też Dolg. Bo nie reagował na jej
przebiegłe miłosne sztuczki. Nawet zawsze skuteczna uwodzicielska maść na niego
nie
działała.
Dolg musi umrzeć, by ona mogła odzyskać spokój.
On, a potem ta cała Sol. Po nich zaś wszyscy inni!
To o tym właśnie pomyślała, zanim zmiażdżyły ją potężne gąsienice Juggernauta.
Sol pojawiła się w mieście Saga, ponieważ właśnie tutaj zwykle działo się
najwięcej.
Tutaj też mieszkali wszyscy jej żyjący przyjaciele. Owa grupa młodzieży, która
dała się
poznać jako stwarzające problemy dzieci Królestwa Światła, a później okazała się
najbardziej
pożyteczną grupą we wszelkich sytuacjach kryzysowych.
Ram kochał tych młodych, Sol o tym wiedziała i poczytywała sobie za zaszczyt, że

do nich zaliczano, chociaż była jedynie duchem bez serca i bez uczuć, jak
niektórzy sądzili.
Marco wiedział jednak, jak jest naprawdę. Marco był po jej stronie. Ram też
życzył jej
jak najlepiej, tylko że on nie pojmował tej tęsknoty za światem ludzi, która
trawiła serce Sol.
Czarownica z Ludzi Lodu rozglądała się teraz po Sadze w poszukiwaniu czegoś, w
co
mogłaby się włączyć...
4
W Królestwie Światła jeszcze panował spokój.
Nikt nie podejrzewał, co się tli w ukryciu.
Berengaria biegła uliczką pośród białych willi i podziwiała kwiatowy przepych,
który
z ogrodów wylewał się na trotuary. Wszystko było skąpane w złocistym blasku
Świętego
Słońca. Z leżącego w oddali parku dochodziły dziecięce głosy, ptaki śpiewały w
koronach
drzew. Właściciele domów pracowali w ogrodach. To bardzo wdzięczne zajęcie, w
Królestwie Światła bowiem wyrastało wszystko, cokolwiek się zasiało lub wsadziło
w ziemię.
Białe tiulowe firanki falowały w podmuchach sztucznej bryzy, która w regularnych
odstępach
czasu pojawiała się nad krajem. Prawdziwego wiatru w Królestwie Światła przecież
nie było.
Jak dobrze mi się tutaj żyje, myślała Berengaria. Jaki cudowny kontrast z
ponurym,
przerażającym Królestwem Ciemności! A mimo to tak mi smutno na duszy. Bo jak
zdołam
zapomnieć o przyjacielu z dzieciństwa, Oku Nocy, z którym przeżyłam tyle
wspaniałych
przygód, tyle niewinnych wypraw do lasów i nad rzekę, któremu ze wszystkiego
mogłam się
zwierzyć?
Znowu jej serce zalała fala smutku.
Ale oto zbliżyła się do domu Taran i Uriela. Taran, siostra Dolga. Wciąż tak
samo
urodziwa, wciąż spontaniczna i nieobliczalna. Z daleka widać, że jest matką
Joriego,
zachowują się też podobnie.
Kiedy Berengaria weszła do środka, wszystkie pozostałe dziewczyny już na nią
czekały. Przyszły Indra i Miranda, Elena i Siska, a także Oriana. Brakowało
tylko małej
Sassy, ale ona jest chyba za młoda na taką dyskusję, jaką Taran zamierzała
przeprowadzić.
Sol także została zaproszona jakiś czas temu, ale podziękowała i odmówiła.
Wyjaśniła, że
temat zaproponowany przez gospodynię jest dla niej zbyt drażliwy. Lenore nie
zaproszono w
ogóle.
Sol słusznie się wymówiła. Nie mogła jednak stłumić ciekawości i wcale się nie
pojawić. Musiała się dowiedzieć, o czym będą rozmawiać. Tyle tylko, że chciała
zachować
prawo do bycia niewidzialną. Tak więc żadna z przybyłych nie orientowała się, że
Sol jest
wśród nich. Miały rozmawiać na bardzo trudny temat, duma nie pozwalała Sol
pokazać na
przykład, że ma łzy w oczach czy coś takiego. Dlatego cichutko niczym mysz
siedziała w
kącie, gotowa słuchać i uczyć się.
Stół był pięknie zastawiony ciasteczkami, tortami, kremami, marcepanem i owocami
różnego rodzaju. Taran wiedziała przynajmniej, co Indra i Elena chciałyby zjeść.
A mogły
wszystkie opychać się bezkarnie. W Królestwie Światła nikt nie tyje, Ram
wyposażył
dziewczęta w środki przeciwko tego rodzaju nieprzyjemnym konsekwencjom
zamiłowania do
słodyczy.
- No, jest i Berengaria - powiedziała Taran. - Witamy, witamy! W takim razie
możemy zaczynać.
Sol spoglądała na wszystkie młode kobiety i czuła bolesny skurcz serca. Były
takie
sympatyczne i ładne albo tylko sympatyczne i przez to ładne, bo to miły
charakter sprawia, że
kobieta staje się pięknością. Wszystkie wyglądały na zadowolone, a większość z
nich miała
jakiegoś męskiego idola, o którym potajemnie mogła marzyć. Niektóre zresztą
dotarły już do
swoich portów, jak na przykład Taran, a ostatnio również Miranda. Inne nosiły w
sercach
słodkie tajemnice.
Tylko Sol nie miała nikogo. Nie miała nawet najmniejszej tajemnicy. Ponieważ
duchy
nie zakochują się w sobie nawzajem.
Tymczasem Sol tak strasznie pragnęła się zakochać.
Kiedy już wszystkie nałożyły sobie na talerze odpowiednie porcje smakołyków,
gospodyni zapytała:
- Powiedzcie mi, moje drogie, jak wy się właściwie zachowujecie wobec siebie
samych? - Długo i w zamyśleniu potrząsała głową. - Co robicie ze swoją młodością,
tym
cudownym okresem?
Nie powinnam była przychodzić, pomyślała Sol. Słowa Taran trafiały ją niczym
uderzenia bicza, jakby były skierowane specjalnie do niej.
Jeśli ktoś zmarnował swoją młodość, to właśnie ja, myślała rozgoryczona.
Taran mówiła dalej:
- Tak, Miranda znalazła tego, który był jej pisany, więc właściwie nie musi
słuchać
mojego kazania, pomyślałam sobie jednak, że mimo wszystko chciałabyś z nami być.
- Obraziłabym się, gdybyś mnie nie zaprosiła - uśmiechnęła się Miranda.
- Tak myślałam. I... jeśli nie popełniam błędu, to Oriana również jest na
właściwej
drodze, jeśli chodzi o Thomasa?
- Taką mam nadzieję - odparła Oriana, pięknie się rumieniąc. - Ale on wciąż
jeszcze
nosi w sobie lęk i obrzydzenie.
- Ach, tak, po Griseldzie, to zrozumiałe. Ta wiedźma narobiła wiele złego.
Dajcie mi jej "duszę", to wycisnę ją niczym starą ścierkę, pomyślała Sol
zgnębiona.
Zemszczę się na niej za was wszystkie.
- To, o czym chciałam z wami rozmawiać, moje drogie, to właśnie miłość, a może
raczej erotyka - powiedziała Taran. - Bo jakoś wam się to nie udaje. Zmysłowość
i seks
powinny być czymś pięknym, czymś radosnym! To jakby okrzyk radości kierowany ku
niebu,
to cudowny wiosenny strumyk szczęścia, to poczucie wspólnoty. Ciepło i wzajemna
troskliwość. I nie tylko to, lecz także czułość, czułość w pierwszym, pełnym
niepokoju i
niepewności okresie poszukiwań. Potem także smutek, łagodność i zawsze to
szczere
wzajemne oddanie dwojga ludzi. W późniejszym stadium, kiedy oboje znają się już
lepiej
seks może być nawet szalony, nigdy jednak brutalny, a już w żadnym razie raniący.
Można
wspólnie pragnąć daleko posuniętej swobody, a nawet szaleństwa, można bawić się
razem
różnymi pomysłami... Zawsze jednak trzeba mieć pewność i móc polegać na tej
drugiej
stronie, zwłaszcza w końcowej fazie miłosnego aktu, kiedy jest się najbardziej
wrażliwym,
bezbronnym wobec drugiej osoby.
Taran umilkła. Gdyby teraz szpilka upadła na podłogę, to zabrzmiałoby to jak
wystrzał. Przez Taran przemawiało doświadczenie wyniesione z długich
szczęśliwych lat
małżeństwa z Urielem, byłym aniołem.
Taran odezwała się znowu, ale już bardziej surowym tonem:
- A wy co? Niemal wszystkie jedziecie na tym samym wózku, który nosi nazwę
Rozczarowanie. Bo dla was seks jest czymś zakazanym, czymś brzydkim, o czym się
nawet
nie rozmawia!
Dlaczego ja tutaj siedzę? myślała Sol. Przecież to samoudręczenie, powinnam
sobie
pójść. Taran wie, o czym mówi, te dziewczyny marnują swoje możliwości tak, jak
ja
zmarnowałam swoje, chociaż zachowują się dokładnie odwrotnie. Dla mnie seks nie
był
niczym brzydkim, nie wiedziałam jednak, co z tym robić. Uwiodłam tego młodego
parobka
Klausa, kiedy miałam... trzynaście albo czternaście lat. Spotkałam go jeszcze
później i
spędziłam z nim całą zimę! Ale dlaczego? Przecież nie z miłości, bardziej ze
współczucia i
dlatego, że został tak wspaniale wyposażony przez naturę w atrybuty męskości. Co
poza tym
zdążyłam przeżyć? Jakaś banalna historia z facetem ze Skanii. Zapomniałam nawet,
jak miał
na imię. Jacob czy jakoś tak. Wszystko tak pozbawione jakiegokolwiek ciepła, że
ogarnia
mnie wstyd. Jakaś noc ze śmierdzącym katem. Wtedy byłam całkowicie pozbawiona
uczuć. I
jeszcze... ten mężczyzna, którego, jak sądziłam, mogłabym nauczyć kochania, a
który później
okazał się moim największym wrogiem, który zdradził moją rodzinę i któremu
poprzysięgłam
zemstę. Jak on się nazywał? Do tego stopnia wyrzuciłam go z pamięci, że
zapomniałam
nawet jego imię. Ach, prawda, Heming! Heming Zabójca Wójta. Uff! Jaka byłam
wtedy
wściekła po tej nocy, którą spędziłam z nim w jakiejś stodole, takiej złości nie
odczuwałam
nigdy przedtem ani potem. Gniew mnie po prostu oślepiał w chwili, gdy cisnęłam w
niego
widłami do siana i przybiłam go do ściany.
Ale nie żałuję tego. Zrobiłabym to samo dzisiaj, gdybym go jeszcze spotkała.
Cztery żałosne przygody erotyczne. W żadnej ani cienia miłości. No tak, może
trochę
czułości wobec Klausa. Ale sama czułość nie wystarczy.
No i potem śmierć w wieku dwudziestu dwóch lat. Oto dorobek całego mojego życia,
jeśli nie liczyć kilku okrutnych zasadzek, jakie zastawiłam na ludzi, których
nie lubiłam. Dwa
lub trzy morderstwa, może więcej. Nie, Sol, naprawdę nie ma się czym chwalić.
Przekleństwo
Ludzi Lodu w skorupce od orzecha.
Potem jednak żyło mi się znakomicie. W gronie duchów. Wyczynialiśmy różne
szaleństwa i robimy to nadal. Mnie stać naprawdę na wszystko.
Ale miłość?
Nie. Tam, gdzie powinna być miłość, jest próżnia, dziura w mojej osobowości.
Zgromadzone w pokoju młode kobiety milczały przez chwilę zawstydzone, po czym
Elena westchnęła:
- Masz rację, o mądra Taran! Znalazłyśmy się naprawdę w nieciekawej sytuacji. Ja
bym na przykład tak strasznie chciała dać Jaskariemu tę miłość, o której mówisz.
Ale nie
mam do tego prawa. Najpierw nie wierzył w szczerość moich uczuć, a kiedy udało
nam się
pokonać tę przeszkodę, to pojawiła się owa przeklęta babka diabła, Griselda, i
unurzała w
błocie wszystko co najpiękniejsze.
- A ja nie mogę mieć Rama - powiedziała Indra. - Z powodu jakichś głupich
etnicznych i etycznych praw musimy naszą miłość ukrywać tak, by nikt się o
niczym nie
dowiedział. A jesteśmy na tyle głupi, by podporządkowywać się tym idiotycznym
prawom.
On mnie nigdy nawet naprawdę nie przytulił, trzyma mnie z dala od siebie,
chociaż ja
byłabym gotowa dokonać na nim okrutnego gwałtu Napełnij moją szklankę, Taran,
chcę się
zanurzyć w rozpuście i wypić całą butelkę wody mineralnej!
Taran uśmiechała się.
- Ja wiem, że to ani twoja, ani Eleny wina, iż musicie ukrywać swoje uczucia.
Ten sam
los spotkał też Berengarię. A przecież wszystkie trzy macie w sobie tyle
wspaniałej, czystej
miłości, którą mogłybyście obdarzać swoich wybranych, gdyby inni wam nie
przeszkadzali.
W wypadku Eleny i Oriany winna jest Griselda. Za cierpienia Indry odpowiada
Talornin, a
jeśli chodzi o Berengarię, to na przeszkodzie stoją prawa Indian. Co się zaś
tyczy Siski...
Sol wytężyła słuch. Co takiego dzieje się z tą małą? pomyślała. Chodzi ostatnio
z taką
miną, jakby podkradała słodycze w sklepiku.
Ale Sol nie umiała czytać w myślach.
Oj, przestraszyła się Siska i próbowała się nie zaczerwienić, ale jej policzki,
niestety,
płonęły gorączkowo. Nikt nie wiedział o tym, co robiła z Tsi-Tsunggą, kiedy
siedzieli w
koronie drzewa, ani że wkrótce mają się znowu spotkać w jego lesie. Nikt nie
powinien się
też o tym dowiedzieć. Nikt nigdy!
Co się dzieje w tym mózgu? zastanawiała się Sol.
Taran mówiła dalej:
- Jeśli chodzi o ciebie, Siska, to wiemy, że zostałaś poważnie doświadczona
przez
wydarzenia, które rozegrały się w twojej rodzinnej osadzie. Wszyscy dorośli
mężczyźni
ścigali młodziutką dziewczynę, dziecko jeszcze, wiem, jakie to miało dla ciebie
straszne
konsekwencje. Chyba wciąż nie możesz patrzeć na żadnego mężczyznę, bo dla ciebie
wszelkie formy erotyzmu łączą się ze wstydem, prawda?
- Tak - mruknęła Siska ledwo dosłyszalnie.
- Ale tak nie jest, drogie dziecko! Seks nie powinien być jednoznaczny z
wyrzutami
sumienia.
Kochana Taran, ty nawet nie wiesz, o czym mówisz, pomyślała Siska. Przecież
właśnie mój stosunek do Tsi jest przyczyną okropnych wyrzutów sumienia! A nie to,
co
wydarzyło się w rodzinnej osadzie.
Kiedy jednak się nad tym zastanowiła, uświadomiła sobie, że to właśnie tamte
wydarzenia sprawiły, iż czuje się zawstydzona wobec Tsi-Tsunggi.
Jak bardzo my się różnimy, myślała Sol zasmucona. Siska miała czternaście lat,
była
niewinnym dzieckiem, kiedy próbowano dokonać na niej okrutnego gwałtu. Ja w tym
samym
wieku uwiodłam Klausa. Obie wyszłyśmy z tych wydarzeń okaleczone. Każda na swój
sposób.
- Jeśli słuchałaś tego, co mówiłam przed chwilą, Sisko - ciągnęła Taran
przyjaźnie - to
spróbuj poddać się własnym uczuciom, kiedy pewnego razu zakochasz się w jakimś
mężczyźnie! Nawet jeśli tamci w twojej rodzinnej osadzie byli niczym dzikie
zwierzęta, to
nie wszyscy mężczyźni muszą tacy być. Musisz poddać się uczuciu, odczuwać radość,
kiedy
on będzie cię dotykał, musisz temu ulec. Dopiero wtedy będziesz miała pełne
miłości życie,
na jakie naprawdę zasługujesz.
Och, ty nic nie wiesz, myślała Siska, która na wspomnienie Tsi poczuła gorąco w
dole
brzucha. W gruncie rzeczy namawiasz mnie do frywolności wobec leśnego fauna,
wiesz o
tym? Nie, nie możesz wiedzieć, jak bardzo spotkanie z nim mnie odmieniło! W
dalszym
ciągu wszelka miłość wiąże się dla mnie ze wstydem. Mimo to tęsknię. Och, jak
bardzo
tęsknię, by znowu przy mnie był! Tęsknię do ciepła jego rąk. Do jego oddechu na
moim
karku, bo kiedy siedzieliśmy na drzewie, jego oddech pieścił moją skórę. Tęsknię
do jego
gibkiego, szczupłego ciała, o które mogłabym się oprzeć. I tęsknię do
wszystkiego, co wtedy
czułam...
Co się właściwie dzieje z tą dziewczyną? zastanawiała się Sol, marszcząc brwi.
Czy
nikt oprócz mnie nie widzi, że ona walczy z jakimiś własnymi małymi demonami?
Teraz Taran zwróciła się bezpośrednio do Oriany, ale Siska nie słuchała już jej
słów.
Siska zastanawiała się natomiast, czy mogłaby zapytać... zapytać o to, jak ważne
są własne
odczucia. Wiedziała bowiem, że to, co czuje do Tsi, to nie jest miłość. Tylko
prymitywny
seksualny pociąg, który ów elf ziemi zawsze wywołuje, wszystkie dziewczyny
mogłyby o
tym zaświadczyć. Tylko że żadnej z nich Tsi nie dotykał. W każdym razie tak
intymnie jak
dotykał Siski. Ona jest wybrana...
Nie, teraz znowu jej myśli i pragnienia przeniosły ją w inny świat, tak jak to
się działo
każdego dnia po powrocie z Królestwa Ciemności, gdzie miało miejsce jej
brzemienne w
skutki spotkanie z Tsi.
- No dobrze, Taran... co w takim razie twoim zdaniem powinnyśmy zrobić? -
zapytała
Indra.
- Musimy opracować plan uderzenia. Nie wolno się poddawać, dziewczyny! Zrobię
dla was, co będę mogła. Porozmawiam z Talorninem o Indrze, z Jaskarim w imieniu
Eleny, z
Thomasem w sprawie Oriany. Ale dla ciebie, Berengario, nie możemy wiele uczynić,
trudno
się przeciwstawić całemu indiańskiemu plemieniu. Poza tym jest tamta indiańska
dziewczyna,
która tak wiernie czekała na Oko Nocy przez tyle lat. Cierpliwie, prawdopodobnie
ze
smutkiem w sercu, bo wiedziała przecież o waszej przyjaźni. Musiała się tego
lękać.
Przyznam się, że twój przypadek jest dla mnie najtrudniejszy.
- Ja też tak, niestety, uważam - powiedziała Berengaria. - Zdaje mi się, że od
tamtej
chwili, kiedy on mnie rzucił, minęło już z dziesięć lat, a to przecież tylko
parę dni temu.
- No, no, on cię nie rzucił - wtrąciła Indra. - On z pewnością cierpi tak samo
jak ty.
- Ale nie chce okazać swoich uczuć - rzekła Berengaria cicho smutnym głosem. On
był tak cholernie szlachetny zarówno wobec mnie, jak i tamtej indiańskiej
dziewczyny, że aż
rzuciłam się na niego z pięściami. Co się oczywiście na nic nie zdało.
- A ty, Siska - zmieniła temat Taran. - Ty możesz oczywiście przychodzić do mnie,
gdybyś miała problemy podobne do tych, jakie przeżywają inne dziewczyny. Nie
dlatego,
bym wiedziała, kto zacznie ci robić trudności, jeśli się zakochasz, ale zawsze
znajdą się głupi,
niczego nie rozumiejący ludzie, którzy chcą decydować. Tacy, co to im się wydaje,
że wiedzą
wszystko lepiej.
- Bogu dzięki, że przynajmniej nie ma wśród nas Griseldy - westchnęła Miranda.
Taran nie odpowiedziała nic. Jako matka Strażnika Joriego wiedziała o polowaniu
na
"duszę" wiedźmy i zdawała sobie sprawę, że zagrożenie nie zostało jeszcze
ostatecznie
usunięte.
Resztę spotkania poświecono dziecku Mirandy, przede wszystkim panie zastanawiały
się nad jego imieniem. Sol przysłuchiwała się rozmowom, a smutek coraz
dotkliwiej dręczył
jej wygłodniałe serce. Pomysły były coraz bardziej szalone, łączono różne imiona
chłopięce i
dziewczęce, celowała w tym zwłaszcza Indra. Wreszcie wszystkie panie pożegnały
się w
pogodnym nastroju. Tylko Sol patrzyła za odchodzącymi ze łzami w oczach.
O Griseldzie zapomniano. Młode kobiety nie wiedziały nic o starannie
przygotowanych planach wiedźmy.
Nie wiedziały też, że znajdują się na jej straszliwej liście, wszystkie co do
jednej:
Indra, Miranda, Oriana, Elena, Siska i Berengaria, a przede wszystkim Sol!
Tylko Taran tam nie było. Bo Griselda w ogóle nie wiedziała o jej istnieniu.
5
To był całkiem zwyczajny dzień w życiu Alego.
Ali, zgorzkniały, starszy mężczyzna (w podziemnej części przeznaczonej na miasto
nieprzystosowanych Święte Słońce nie świeciło tak jasno, więc starzenie się nie
było
hamowane jak w pozostałych częściach Królestwa Światła), zazdrościł wszystkim,
którym
powodziło się lepiej niż jemu. Po prawdzie on miał się zupełnie nieźle,
wyobrażał sobie
jednak, że wszyscy inni dostają więcej, niż zasłużyli, a on jedynie odrobinę
tego, czego jest
wart.
Kiedy przybył do Królestwa Światła dawno, dawno temu, natychmiast przeprowadził
się do miasta nieprzystosowanych, ponieważ w pozostałych częściach Królestwa nie
zarabiano żadnych pieniędzy! Pieniądze istniały jedynie właśnie tutaj. Ali
zgarniał do siebie
wszystko, co tylko mógł. Ale, jak to często bywa z przesadnie chciwymi ludźmi,
nigdy mu się
nie udało zgromadzić majątku, jakiego w swoim mniemaniu potrzebował. Może
zresztą
dlatego, że nigdy nie pracował przez dłuższy czas i dostatecznie solidnie, jakby
nie widział
związku między tym, co robi, a zarobkami. Miotał się bezładnie, łapał jakieś
okazje i
nieustannie był niezadowolony.
Tak jak wszyscy musiał się czymś zajmować. Okres nauki to, jego zdaniem, czas
stracony, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Pracę też wybrał najzupełniej
przypadkowo,
chociaż on sam uważał, że zdecydował genialnie. Był mianowicie odpowiedzialny za
pranie
w największym hotelu w mieście. Zabierał z pokojów bieliznę do pralni i odnosił
ją z
powrotem.
Zawsze ktoś czegoś zapomina w kieszeniach albo w szufladach, albo za oparciem
fotela. Szczęściarz, któremu to wpadnie w ręce!
Co drugi miesiąc Ali nosił tak zwane ciężkie pranie. Zasłony i kołdry, które
należało
oczyścić, dywany i inne tego rodzaju rzeczy.
Nienawidził ciężkich zasłon w hotelowym westybulu, zwłaszcza zaś aksamitnych
portier w bibliotece, do której prawie nigdy nikt nie zaglądał. Zdaniem Alego
nie trzeba było
ich czyścić tak często, tym bardziej ze musiał wtedy wspinać się na drabinę,
wchodzić i
schodzić...
Tego przedpołudnia, kiedy stał wysoko na drabinie pogrążony w ponurych
rozmyślaniach, przeklinając swój nędzny los, nagle zastygł. Wyczuł coś ręką! Coś
ciężkiego.
W fałdach zasłony od strony okna.
Stanął wygodniej i zaczął sprawdzać, co to.
Coś tam było! Jakiś woreczek?
Pierwszy impuls był bardzo ludzki, chciał pobiec do recepcji i zameldować, co
znalazł, ale zaraz się opamiętał. Ukradkiem wsunął woreczek pod koszulę,
pochylił się trochę,
po czym spokojnie przeszedł przez hol do wyjścia. Wkrótce miała być i tak
przerwa
śniadaniowa, więc nikogo nie zdziwiło, że wychodzi.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, Ali należał do ludzi, których się najchętniej
nie
dostrzega. Pośpiesznie przebył krótką drogę do domu znajdującego się w pobliżu
hotelu.
Mieszkał w okropnych warunkach, to też typowe dla niego. Stać go było oczywiście
na lepszy dom, ale wtedy już nie mógłby nieustannie uskarżać się na
niesprawiedliwość
świata, poza tym serce by mu pękło, gdyby miał naruszyć swoje oszczędności. Tacy
ludzie,
którzy ciągle chcą wszystko mieć, a nigdy nic nie wydawać, dorabiają się w końcu
wrzodów
żołądka. I oczywiście Ali zjadał codziennie mnóstwo tabletek, by uwolnić się od
bólów
brzucha. Nie dostrzegał jednak żadnego związku między chorobą a swoją postawą
wobec
życia. Użalał się tylko nad sobą okropnie, że tak cierpi, a na dodatek żyje w
biedzie, podczas
gdy inni są bogaci. Przy wyjściu z hotelu spotkał kolegę.
- Cześć, Ali - rozpromienił się tamten, pracujący w obsłudze pokojów. - Dzisiaj
możesz mi pogratulować, wygrałem dwa tysiące na loterii!
- Kto ma dużo, chce mieć więcej - mruknął Ali cierpko nie zatrzymując się.
Tamten
facet dostaje i tak okropnie dużo napiwków. Dlaczego on musiał wygrać, a nie Ali?
Czy
naprawdę nie ma żadnej sprawiedliwości na świecie? Odwrócił się więc i zawołał
akurat w
momencie, kiedy kolega znikał za obrotowymi drzwiami:
- Nie powinieneś odbierać innym szansy na wygraną, ty i tak przecież nie
potrzebujesz
pieniędzy. Zostałoby więcej na wypłaty dla innych.
- Dwa tysiące więcej? - dotarł do niego śmiech kolegi, po czym drzwi obróciły
się i
przerwały rozmowę.
Ali poszedł do domu jeszcze bardziej rozgoryczony. Przypomniał sobie jednak
woreczek i przyśpieszył kroku.
W mieszkaniu wyjął znalezisko zza pazuchy. Czuł się jakoś dziwnie nieswojo, nie
żeby miał wyrzuty sumienia, co to, to nie, ci bezwstydnie bogaci ludzie
mieszkający w hotelu
i gubiący sakiewki za zasłonami nie zasługiwali na żadne współczucie. Nie, to
sam woreczek
wywoływał w nim jakieś nieprzyjemne doznania.
Wyglądał on bardzo dziwnie. Chyba nie był zbyt wiele wart. Został upleciony z
cienkich rzemyków, ułożonych w skomplikowany wzór, i zaraz się okazało, że
trudno go
otworzyć. Ali denerwował się. Co to wszystko właściwie oznacza?
Ale ciekawość i chciwość zwyciężyły, jak zwykle. Ta sakiewka musi zawierać coś
zupełnie wyjątkowego, ponieważ tak trudno ją otworzyć. Rzeczywiście, w ogóle nie
ma
porządnego zapięcia, wszystkie rzemyki są przemyślnie posplatane.
Ali obmacywał woreczek, by zgadnąć, co też się w nim mieści. Owszem, było tego
sporo. Coś pobrzękiwało i chrzęściło, woreczek ciążył w dłoni. Chyba jest tam po
prostu
mnóstwo pieniędzy. Może to kradzione? Chyba kradzione, skoro zostało tak
starannie
schowane. No nic, w takim razie wszystko należy do niego, nikt nie może rościć
sobie
pretensji do kradzionych rzeczy.
Ali próbował rozsupłać rzemyki, ale nie mógł znaleźć ani końca, ani początku.
Nigdzie żadnego punktu zaczepienia, wszystko mocno posplatane. Dał wreszcie za
wygraną i
poszedł szukać noża.
Jeden okazał się zbyt tępy, musiał znaleźć ostrzejszy.
Nareszcie pomogło.
Wyciągnął z plecionki kawałek rzemyka, naciął jeszcze dwa lub trzy inne.
Nie był jednak w stanie nawet odetchnąć z triumfem i zadowoleniem, bo buchnął mu
w nos potworny smród.
- Niech to diabli! - wrzasnął. - A to co znowu?
W pierwszej chwili miał ochotę wybiec z pokoju i gnać, dokąd go oczy poniosą,
ale to
przecież był jego dom, jego mieszkanie, to nie on powinien je opuścić. Na wpół
oślepiony
śmierdzącym dymem zdołał otworzyć okno i cisnął woreczek tak daleko, jak tylko
mógł.
Słyszał, że woreczek upadł gdzieś między pojemniki na śmieci dokładnie
naprzeciwko jego
domu. Panowały tam ciemności, bo przecież nie wszystkie miejsca pod ziemią były
oświetlone.
Potem w największym pośpiechu zamknął okno i otworzył inne, wychodzące na drugą
stronę. Jednak obrzydliwy smród prześladował go, wobec tego jak najszybciej
wrócił do
swojej pracy w hotelu, zastanawiając się, co też mogło się znajdować w tym
okropnym
woreczku.
Nie mógł nikogo zapytać. Całą sprawę trzeba było przemilczeć, w przeciwnym razie
musiałby się tłumaczyć, że wyniósł z hotelu znalezioną rzecz. Zresztą nie chciał
tego widzieć!
Nigdy więcej!
W ciemnościach między pojemnikami na śmieci, gdzie, szczerze mówiąc, było dla
niej najbardziej odpowiednie miejsce, z oparów cuchnącej siarki wyłoniła się
Griselda.
Wszystko dokonało się bardzo szybko. A najważniejsze, że poszło zgodnie z
założeniami. Najzupełniej przypadkiem natknęła się na Alego w hotelu pewnego
dnia, gdy
przybyła zbadać dokładniej miasto nieprzystosowanych. Potem śledziła go przez
jakiś czas i
stwierdziła, że jego praca znakomicie odpowiada jej potrzebom. Czas też został
starannie
wybrany.
Pozostał tylko jeden problem. Nie mogła wrócić tym razem jako piętnastoletnia
dziewczyna, jak to zwykle robiła. Ci nędznicy, którzy starali się ją unicestwić,
natychmiast by
się zorientowali.
Thomas widział ją jako starszą osobę. To także teraz nie wchodziło w rachubę.
Griselda nie mogła przybrać takiej postaci, jaka jej akurat odpowiadała. W
każdym
razie nie na dłuższy czas. Poza tym chciała pozostać kobietą, kochała bowiem
wszystko, co
nosi spodnie. No tak, teraz dziewczęta też noszą spodnie, ale jakież to
niekobiece!
Jaskari przerwał jej poprzednie życie trochę zbyt szybko, nie zdążyła znaleźć
wszystkich potrzebnych rzeczy. Nie miała czasu starannie przygotować powrotu.
Teraz
będzie musiała improwizować.
Ubranie. Pieniądze. Musi zdobyć i jedno, i drugie. A pieniądze istnieją przecież
tylko
w mieście nieprzystosowanych. Poza tym...
Och, ma przecież gotowy plan! Ci, którzy ją zranili, którzy próbowali ją
zniszczyć,
muszą zostać ukarani. A następnie zgładzeni. Jest ich wprawdzie sporo, ale
Griselda zna się
na rzeczy. Zresztą teraz poznała lepiej osoby, na których ma się zemścić, wie,
gdzie uderzać.
Myśli gorączkowo krążyły jej w głowie. To właśnie teraz, w tym najważniejszym
momencie, musi zadecydować, pod jaką postacią pojawi się wśród żywych i ile
będzie miała
lat. Za każdym razem była tą samą osobą, nic nie mogła zrobić ze swoim wyglądem.
Zmieniała tylko wiek.
Trzeba zdobyć przebranie. Wszyscy znali ją przecież jako nastolatkę, a Thomas
jako
mniej więcej pięćdziesięcioletnią kobietę. Małym dzieckiem nie może być,
musiałaby za
długo czekać na zemstę. Myśl, Griseldo, myśl, myśl, bo drogocenne sekundy
uciekają!
Nagle coś spostrzegła i wiedziała już, kim ma być. To genialne!
Później, kiedy dokona już zemsty i wszyscy ci nędznicy zostaną usunięci z drogi,
będzie mogła się pojawić w swojej własnej postaci i zdobyć tych, których pragnie.
Księcia
Czarnych Sal, bo taki tytuł przecież nosi Marco? Dzięki niemu będzie z pewnością
mogła
posiąść szafir i ów niebezpieczny, czerwony kamień. Dzięki niemu zapanuje nad
wszystkim!
Chciałaby też zdobyć tego ubranego na zielono leśnego elfa, Tsi. Tego, który
wprost
ocieka zmysłowością. I jeszcze wikinga z Ciemności, Gondagila.
A Thomas? Nie, co do niego nie była pewna. Mógłby ją rozpoznać, a poza tym jest
tak
głupi, że nie reagował na jej zachęty, tutaj w Królestwie Światła również nie.
Ale... może
należałoby zostawić go jako rezerwę. Bo przecież on i tak do niej należy! Jest
jej własnością.
Tych czterech oszczędzi dla siebie. Wszyscy pozostali poznają smak jej zemsty.
Nie przyszło jej jednak do głowy, że ci czterej wymienieni mężczyźni mogliby
uznać,
że najokrutniejsza zemstą, jaką mogła wymyślić Griselda, to chwila fizycznej
miłości z nią.
Nie mogła się już dłużej zastanawiać, czas naglił. Dokonała wyboru, teraz trzeba
zdobyć ubranie, nie może przecież ukazać się naga, będzie musiała wziąć tę
wstrętną kąpiel,
żeby się pozbyć swojego rozkosznego zapachu, którego przeklęci ludzie nie znoszą.
Musi też
mieć pieniądze, by zdobyć wszystko, co niezbędne do przebrania.
Ów Ali na pewno ma gdzieś w swoim domu schowane pieniądze, może pod
materacem, to do niego podobne. Pieniądze istnieją tylko w tym mieście i tutaj
też trzeba
zrobić wszystkie zakupy. Zupełnie nie pojmowała systemu panującego w pozostałych
częściach królestwa, gdzie wszyscy ludzie mieli konkretne obowiązki, musieli
pracować.
Praca? Griselda zadrżała na myśl o tym.
Co powinna zrobić teraz?
Trzeba po prostu zabrać się do dzieła.
Poczuła buzującą, złą radość i oczekiwanie.
Znowu jest w akcji! Cudownie!
6
W Królestwie Światła trwała idylla.
Siska sięgnęła po koszyk i włożyła do niego codzienną porcję warzyw. Marchew,
sałata, kapusta, jabłka i inne smakowitości, które nosiła jeleniom olbrzymim.
Codziennie o tej samej porze chodziła do nich na łąki za Sagą. Spotykała łanię z
cielęciem, te same, które ona i Tsi uratowali.
Jelenie znajdowały się na skraju lasu. Widziała je z daleka, wiedziała, że na
nią
czekają. Ta świadomość przepełniała ją radością i pragnieniem czynienia dobra.
I to ona, która kiedyś pogardzała zwierzętami! Która ich nie znosiła.
Teraz nawiązała wspaniały kontakt z tymi dwoma, porozumiewała się z nimi dzięki
aparacikom mowy, które przekazywały raczej myśli niż słowa. Jelenie już ją
rozpoznały,
wiedziały, że mają w niej przyjaciela, że to ona właśnie pomogła im, kiedy
najbardziej tego
potrzebowały, a teraz zawsze przynosi tyle smakołyków...
Cielę z każdym dniem było większe, przyjemnie patrzeć, jak rośnie.
Ale dzisiaj zwierzęta nie wyszły jej na spotkanie, jak to zwykle czyniły. Siska
zatrzymała się niepewnie.
I wtedy zobaczyła. Przy łani i cielęciu kręcił się jakiś człowiek. Ktoś, kto
rozmawiał z
nimi przyjaźnie. Siska poczuła w sercu ukłucie zazdrości. To przecież jej
jelenie, to ona
pierwsza nawiązała z nimi kontakt. Oj! To nie żaden człowiek, to Tsi-Tsungga. Z
Czikiem na
ramieniu.
Co powinna teraz zrobić? Nie widziała leśnego elfa od czasu kwarantanny, ale jej
myśli nieustannie krążyły wokół niego niczym kot koło miski śmietany. Nie
chciała myśleć o
Tsi, ale przez cały czas nie robiła nic innego. On też ją zobaczył i zawołał
uradowany:
- Księżniczka! Chodź! One nie są niebezpieczne, znają nas.
Dobrze o tym wiem, pomyślała. Nie mogła się teraz odwrócić na pięcie i uciec,
poszła
więc w jego stronę. Jelenie natychmiast ruszyły jej na spotkanie. Podeszły i
czekały, aż
wyjmie zawartość koszyka.
- A niech mnie, och, ale ty jesteś mądra - mówił Tsi zdumiony.
- Ja to robię codziennie - odparła krótko, próbując ukryć triumf, który
odczuwała.
- Ja też przychodzę tutaj często - powiedział Tsi. - Ale nigdy cię nie widziałem.
Że też
pomyślałaś o warzywach! Ja także powinienem był to zrobić, tymczasem przynoszę
im
zawsze parę garści siana.
Pomagał jej teraz rozdzielać smakołyki. Siska nie mówiła nic, ale serce biło jej
tak
głośno, że bała się, iż on usłyszy.
- Prawda, jak cielak wyrósł? - zapytał Tsi.
- Tak, jest bardzo piękny.
- To zresztą samiczka.
Przecież widzę, pomyślała, ale odrzekła tylko:
- Tak.
- To bardzo dobrze - ciągnął Tsi. - Byłoby źle, gdybyśmy mieli za dużo samców.
- Tak.
- Widzisz, jak się do nas przyjaźnie odnoszą?
- Widzę. To bardzo przyjemne.
- A ja ochrzciłem małą. Nazywam ją Księżniczka.
Siska nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Mam się z tego cieszyć, czy raczej obrazić?
- Och, oczywiście, że cieszyć, po to to zrobiłem - bełkotał przestraszony. - Nie
miałem
zamiaru...
- Tak, wiem. Bardzo mi miło.
Tsi stał bez ruchu z marchwią w ręce. Siska starała się na niego nie patrzeć.
Czik
zaczął ją obwąchiwać i pozwoliła mu na to. Ona, która nie cierpiała zwierząt...
Oczy Tsi mieniły się zielonkawo.
- Księżniczko, zastanawiam się... Czy myślałaś o tym, wiesz...? Przyjdziesz?
Siska głęboko wciągnęła powietrze.
- Tak, myślałam o tym. Przyjdę. Zamierzałam pójść teraz... ale Nataniel i Ellen
zapytali wczoraj mnie i Sassę, czy nie chciałybyśmy pojechać z nimi do Nowej
Atlantydy.
Obie bardzo chcemy, tam teraz jest podobno pięknie. Zresztą i tak nie mogłabym
odmówić.
- Oczywiście, to jasne, że byś nie mogła - przyznał zgaszony, na jego twarzy
odmalowało się wielkie rozczarowanie.
Łania wyciągnęła pysk i zaczęła ostrożnie obgryzać marchew, którą Tsi trzymał w
ręce. Wypuścił ją przestraszony, po czym oboje z Siską wybuchnęli głośnym
śmiechem.
- Księżniczko, naprawdę bardzo cię lubię - zapewnił czule.
- Mówisz do mnie czy do cielaczka?
Roześmiał się jeszcze głośniej, ona zaś z radością pogłaskała Czika.
- Wracaj jak najszybciej z Nowej Atlantydy - poprosił.
- Dobrze - szepnęła. - Nie wiem, jak długo tam zostaniemy, ale zawiadomię cię
natychmiast, jak tylko wrócę do domu.
Jak łatwo się z nim rozmawiało. Mogła mu powiedzieć o sprawach, o których marzy.
Bo tylko oni dwoje znają tajemnicę, a była pewna, że on jej nie zdradzi.
Widziała, że Tsi ma ochotę ją uściskać, ale stali na otwartej łące i ktoś mógł
ich
zobaczyć. Dalej więc rozmawiali z jeleniami, odważyli się nawet głaskać
delikatne chrapy
łani, a ona im na to pozwalała. To były piękne chwile.
W końcu jednak Siska musiała iść. Obiecał, że pod jej nieobecność będzie
codziennie
karmił zwierzęta.
Po paru krokach Siska odwróciła się i pomachała wszystkim przyjaciołom. Oni
stali i
patrzyli w ślad za nią. Tsi-Tsungga machał energicznie.
Siska uśmiechała się sama do siebie, dreszcz oczekiwania przenikał jej ciało.
Theresa, niegdyś austriacka księżniczka, stała w oknie i patrzyła jak jej mąż,
Erling,
idzie do swojej bardzo odpowiedzialnej pracy w ratuszu. Widziała, że jest
dziwnie
zdenerwowany, idąc podskakuje, jakby chciał przyśpieszyć kroku, a jednocześnie
go to
złościło.
Theresa zdawała sobie sprawę, o co chodzi. Wiedziała więcej niż sam Erling.
Och, jak on się ostatnio zmienił! To jakieś rozgorączkowanie, które go nie
opuszcza
ani na chwilę. Zaczęło się od długich rozmów o niezwykle zdolnej koleżance z
pracy, Lenore.
Potem przestał w ogóle o niej mówić. Popadał natomiast w długie zamyślenie. A
teraz ten
niepokój.
Prawda, że bardzo się opiekował nią, Theresa, może nawet bardziej niż przedtem,
i
właśnie to martwiło księżnę najbardziej.
Wszystko to wydarzyło się w związku z wyprawą do Ciemności. Erling bardzo się
niepokoił o wnuki i innych członków rodziny, biorących udział w ekspedycji.
Nawet nie
wspominał imienia Lenore, która przecież też tam była, ale jego bezsenne noce,
niespokojne
krążenie po pokojach, mówiło więcej niż słowa.
W końcu ekspedycja wróciła do domu, a Erling wpadł w złość.
"Co za idioci! - wykrzykiwał. - Biedna Lenore jest kompletnie załamana. Wszyscy
obwiniają ją o to, że na pokładzie Juggernauta o mało nie doszło do nieszczęścia.
A to
przecież nie jej wina! Talornin mówi wprawdzie, że Lenore jest niewinna, ale on
również, jak
się zdaje, popadł w niełaskę u swoich zwierzchników. Nic a nic nie rozumiem!"
Theresa popierała akurat drugą stronę, ale nie odważyła się powiedzieć tego
głośno.
To by oznaczało kolejne mowy obrończe, których sobie nie życzyła.
Theresa nie wierzyła, że Erling do końca zdaje sobie sprawę ze swego
zainteresowania
tą kobietą i z tego, jak daleko sprawy zaszły. Najwyraźniej znajdował się w
pierwszej fazie
zauroczenia, kiedy wszystko jest nowe, podniecające i trochę niebezpieczne i
kiedy to właśnie
zagrożenie jest częścią oczarowania. Niewierność nie leży w naturze Erlinga.
Teraz jednak
zadurzył się po uszy i Theresa nie miała pojęcia, co począć. Erling jest
przecież bardzo
przystojnym, czarującym mężczyzną, a nikt nie mógłby powiedzieć, że Lenore
czegoś
brakuje. Jest inteligentna, posiada rozległą wiedzę, ale raporty młodszych
członków rodziny
donosiły Theresie o mniej pociągających stronach jej osobowości.
Dzieci, rzecz jasna, nie wiedziały nic na temat stanu uczuć Erlinga.
Teraz mąż zniknął jej z oczu. Theresa wciąż stała i patrzyła na pustą, niezwykle
piękną ulicę.
Wzdychała ciężko. Wszystko zrobiło się takie trudne. Nie tylko ta sprawa z
Erlingiem.
Jest jeszcze coś więcej, chociaż ostatnie zmartwienie wzmogło jeszcze troski od
dawna
dręczące Theresę.
Nieoczekiwanie na ulicy pojawiło się trzech mężczyzn, którzy najwyraźniej
kierowali
się w stronę jej domu.
Nie, nie jest w stanie przyjmować gości w takiej chwili.
Kiedy jednak stwierdziła, że to Marco i Dolg w towarzystwie Armasa, ucieszyła
się.
Przed nimi nie może zamykać drzwi, zwłaszcza że mają też ze sobą starego Nera.
Theresa pośpiesznie nakryła do stołu, podała gościom przekąski, a wtedy oni
wyjawili,
z czym przychodzą.
- Była u mnie Berengaria - zaczął Dolg. - Martwi się o ciebie, Thereso. I muszę
powiedzieć, że nie tylko ona. W tej sytuacji postanowiliśmy po prostu przyjść do
ciebie i
zapytać, co cię dręczy.
Oj, przestraszyła się Theresa Oj, co robić? By zyskać na czasie i zebrać myśli,
zaczęła
mówić o czymś zupełnie innym:
- Czy jest coś nowego w sprawie "woreczka na duszę Griseldy"?
- Niestety nie - odparł Armas. - Absolutnie nic.
Nagle Theresa znalazła rozwiązanie. Przecież nie musi wspominać o Erlingu.
Wystarczy, że powie im o tym swoim drugim zmartwieniu. Może jej pomogą?
Zastanawiała
się przez chwilę, szukała odpowiednich słów.
Armas... jaki urodziwy mężczyzna wyrósł z miłego synka Fionelli! Theresa zawsze
miała słabość do tego chłopca, od początku zapowiadał się znakomicie. A obok
niego Dolg,
jej ukochany wnuk, dziecko, przez które tyle wycierpiała. I taki samotny, taki
samotny!
Jak to dobrze, że znalazł przyjaciela w Marcu! Jak to dobrze, z rozczuleniem
patrzyła
na tych trzech wspaniałych mężczyzn przed sobą.
Błądząc myślami gdzie indziej, poklepała swego starego przyjaciela Nera, po czym
rzekła wolno:
- To prawda, że w ostatnim roku jestem dość przygnębiona. To oczywiście głupio z
mojej strony, bo przecież mam tu wszystko, czego mogłabym pragnąć. - Teraz nie
myślała o
przykrościach związanych z Erlingiem, ale generalnie o swojej sytuacji życiowej.
- Wiem, że
uznacie mnie za osobę marudną, ale chyba nie powinnam mieszkać tutaj, w takim
wspaniałym mieście jak Saga, powinnam raczej zostać przeniesiona do miasta
nieprzystosowanych, ale... No cóż, wiec chciałam wam powiedzieć, że strasznie
tęsknię to
domu, do Theresenhof!
Całkiem wbrew swojej woli zaczęła płakać. W ten sposób udręka wielu miesięcy
znalazła w końcu ujście.
Marco położył niezwykle kształtną dłoń na jej ręce.
- Nie ty jedna w Królestwie Światła pragniesz znaleźć się znowu w zewnętrznym
świecie, nie ty jedna. Ja nie, oczywiście, ja bym nie chciał wracać. Ale na
przykład wszyscy
mieszkańcy miasta nieprzystosowanych. I nie tylko oni. Jest tu więcej takich,
którym zdarza
się wzdychać z tęsknoty za starym światem. To naturalne.
- Dziękuję. Ale ja... ja pochodzę ze starej szkoły, jak wiesz. Urodziłam się do
życia na
cesarskim dworze. Zostałam stamtąd usunięta. I tak fantastycznie się czułam na
swoim
wygnaniu w Theresenhof. Och, Marco, gdybym tylko mogła tam się znowu znaleźć!
Ale
wiem, że to niemożliwe. Wiem, że nie ma drogi powrotu, i ta świadomość mnie
przytłacza.
- Ależ oczywiście istnieją drogi na zewnątrz! Można wyjść. Tylko my nie chcemy
nikogo wypuszczać, bo nasz świat stałby się tam znany, a wtedy idylla tu w
królestwie
musiałaby się skończyć. Ludzie na ziemi nie spoczęliby, dopóki by nie "odkryli"
Królestwa
Światła.
Theresa siedziała w milczeniu. Nawet jak na osobę trzydziestopięcioletnią
wyglądała
bardzo młodo, teraz jednak zły nastrój zrobił swoje i twarz księżnej się
postarzała. Theresa
szeptała przygnębiona:
- Chciałabym tylko zobaczyć Theresenhof, tylko jeden jedyny raz, i byłabym
zadowolona.
Tym razem Theresa mijała się z prawdą. Od dawna wiedziała, że pragnie czegoś
więcej. Chciała tam zostać i umrzeć. Zwłaszcza teraz, kiedy utraciła miłość
Erlinga. Chociaż
to ostatnie przekonanie dyktowała jej gorycz. W głębi duszy wiedziała, że Erling
nadal ją
kocha. Tylko ta oszałamiająco piękna młoda kobieta wprowadziła zamieszanie do
jego duszy.
On tego nie chciał, ale czyż możemy kierować swoimi pragnieniami?
Mężczyźni spoglądali po sobie pytająco. Marco skinął głową, a potem powiedział:
- Thereso, porozmawiamy z Ramem i Talorninem. Może otrzymasz pozwolenie.
Wszyscy przecież ci ufamy, wiemy, że nie będziesz opowiadać o Królestwie Światła.
Erling
też tego nie zrobi.
- Och, ja miałam zamiar jechać sama - rzekła pośpiesznie. - Erling ma tutaj
przecież
ważną pracę. A ja wkrótce wrócę.
- Nie możesz jechać całkiem sama - uśmiechnął się Marco. - Musi ci towarzyszyć
Obcy lub Strażnik.
- A więc to już miało miejsce przedtem? Już dawniej ludzie stąd wyjeżdżali?
- Bardzo rzadko. Ale zdarzało się, owszem.
Theresa zastanawiała się przez chwilę.
- Zaraz... no właśnie, chciałabym mimo wszystko kogoś ze sobą zabrać. Nasz stary
przyjaciel Heinrich Reuss strasznie by chciał wrócić na ziemię. I czy poza tym
mogłabym
wziąć jeszcze dwie osoby?
- Kogo masz na myśli? - spytał Marco z wahaniem.
- Dwoje moich wnuków. Oboje są teraz bardzo przygnębieni i potrzebują odmiany, a
także czegoś, co by zajęło ich myśli.
- Chodzi ci o Berengarię?
- Tak. I o Dolga.
- Nie, ale ja... - zaczął syn Czarnoksiężnika zaskoczony. Zaraz jednak przerwał
sam
sobie. - Babciu, my też mamy do ciebie pewną sprawę! O mało nie zapomniałem. Tak,
rzeczywiście jestem smutny, ponieważ nie mogę sprawić, by szlachetne kamienie
odzyskały
blask. Czy pamiętasz, jak kiedyś nam obojgu udało się je oczyścić po dotknięciu
brudnych
palców kardynała? Zrobiliśmy to my, ty i ja. Pomyślałem więc teraz, że poproszę
o pomoc
ciebie i Uriela, bo wciąż nosicie w sobie czystą wiarę w Boga. I czy nie sądzisz,
że Sassa jest
na tyle niewinna, by mogła nam pomóc?
Twarz Theresy rozjaśniła się.
- Sassa, tak! Ona jest niewinna jak dziecko, czasami nawet uważam, że jest zbyt
dobra. Chętnie obie ci pomożemy. Musisz się jednak śpieszyć, bo Ellen i Nataniel
mają jutro
zabrać dziewczynki do Nowej Atlantydy. Ale... pomogę ci pod pewnym warunkiem.
Dolg czekał,
- Pod warunkiem, że będziesz mi towarzyszył do zewnętrznego świata. Przy tobie
czułabym się bezpieczna.
Obdarzony gorącym sercem Dolg uśmiechnął się, jak zawsze w jego uśmiechu był
smutek.
- Zgoda, jesteśmy umówieni. Nawiążę teraz kontakt z Urielem i Sassa i poproszę,
żebyście wszyscy przyszli do mnie dzisiaj po południu.
Goście odeszli, zostawiając Theresę w znacznie lepszym nastroju Uzgodnili, że
podróż do zewnętrznego świata powinna nastąpić możliwie jak najszybciej. Trzej
mężczyźni
musieli tylko przedtem porozmawiać z Ramem i Talorninem, by uzyskać ich
pozwolenie.
Machała im na pożegnanie z okna. Kiedy jednak zniknęli jej z oczu, ponure myśli
znowu powróciły. Erling... och, tak ją to bolało, że niemal cała radość z
porozumienia z
Dolgiem znowu zniknęła. Ale nie do końca.
Gdyby tak miała kogoś, komu mogłaby się zwierzyć! Ale nie chciała rozmawiać z
nikim za plecami Erlinga. Poza tym duma jej na to nie pozwalała. Nie jest
zabawnie
opowiadać, że człowiek jest zdradzany.
Nagle twarz jej się rozjaśniła. Już wiedziała, z kim mogłaby porozmawiać o tej
sprawie!
Sol z Ludzi Lodu!
Od dawna istniało głębokie porozumienie między pochodzącą z wysokiego rodu
Theresą von Habsburg i Sol, dziewczyną, która dorastała w strasznej nędzy w
zapomnianej
przez wszystkich górskiej dolinie w Norwegii, bo przyniosła na świat
przekleństwo Ludzi
Lodu, którego nigdy nie zdołała w sobie pokonać.
Ale Sol potrafiła zachowywać się niczym prawdziwa arystokratka, kiedy tylko
chciała.
W pewnym sensie Sol przypominała kameleona. Kiedy rozmawiała z księżną, ani w
zachowaniu Sol, ani w jej języku nie było cienia wulgarności, chociaż przy
innych okazjach...
Inny powód, dla którego Theresa wybrała akurat Sol, to to, że słynna wiedźma z
Ludzi
Lodu była bardzo dyskretna, nie należała do rodziny, a poza tym jako duch
znajdowała się
poza ludźmi z otoczenia Theresy.
Sol uratowała także księżnę w kilku nieprzyjemnych sytuacjach o mniejszym
znaczeniu. Niewidoczna, naprawiała drobne błędy, które zdarzało się Theresie
popełniać. A
takich przysług dama jej pokroju nigdy nie zapomina.
Poza tym w ich wzajemnych stosunkach liczyło się także i to, że księżna była
pozbawiona wszelkiego snobizmu. Używała swoich tytułów jedynie w przypadkach,
kiedy
mogło to mieć praktyczne znaczenie.
To Marco przedstawił kiedyś księżnej swoją kuzynkę Sol. Przeczuwał chyba, że te
dwie kobiety mają wiele wspólnego, chociaż na pierwszy rzut oka nic nie mogło na
to
wskazywać. Z czasem nawiązała się między nimi serdeczna przyjaźń, taka, która
najchętniej
obywa się bez słów, oparta na wzajemnym bezgranicznym zaufaniu.
Dlatego teraz Theresa poprzez Marca wezwała Sol. Krótki telefon do Marca, bez
wyjaśniania powodów, rzecz jasna, i czarownica z Ludzi Lodu natychmiast się
pojawiła,
uszczęśliwiona, że ktoś jej potrzebuje i będzie nareszcie mogła coś zrobić.
Bezczynność
minęła, przynajmniej na jakiś czas.
7
- To przecież głupstwa - mówiła Sol, siedząc w salonie Theresy. - Lenore nic dla
Erlinga nie znaczy. On należy do ciebie, księżno!
Już dawno temu nikt nie nazywał Theresy księżną. Wydało jej się to..
nieoczekiwane.
- Ale jest zafascynowany - powiedziała bezbarwnym głosem.
- Oczywiście, że jest. Jest też zafascynowany dziełami Michała Anioła. A także
wspaniałością kwiatów tutaj, w Królestwie Światła. Lenore to rzeczywiście
piękność, temu
nikt nie może zaprzeczyć, a piękno zawsze ma wielką siłę przyciągania. Ale brak
jej wdzięku.
Spójrz na Rama! On wybiera Indrę, stawiając ją przed Lenore, którą mógłby mieć,
gdyby
tylko palcem kiwnął. Spójrz na tego okropnego Hannagara, który wolał niejaką
Elję! Nie
masz się czego obawiać, Thereso.
- Dziękuję ci, Sol! Myślę jednak, że on jest oślepiony, nie widzi jej błędów.
- No to ja mu je pokażę, możesz na mnie polegać!
- Nie, nie wolno ci nic mu powiedzieć!
- I wcale nie potrzebuję. Już ja się tym zajmę, Thereso, w bardzo dyskretny, ale
skuteczny sposób. Erling nawet mnie nie zobaczy. Zobaczy jednak Lenore taką,
jaka
naprawdę jest.
Theresa ustąpiła z bladym uśmiechem. Nie powinna była nic mówić. Ale jak słodko
jest ulżyć biednemu sercu! A Sol ma w sobie tyle wyrozumiałości. Na Sol można
polegać,
ona nie roznosi plotek.
- Słyszę, że wybierasz się do zewnętrznego świata - rzekła główna wiedźma Ludzi
Lodu. - Podobno i Ram, i Talornin dali swoje przyzwolenie.
- Tak, to bardzo uprzejme z ich strony. Heinrich Reuss jedzie ze mną. I
Berengaria.
Dolgowi jednak nie pozwolili, potrzebują go tutaj, w Królestwie Światła. On się
zresztą tym
nie przejął, wcale nie tęskni do tamtych stron. Moim przewodnikiem będzie Armas,
Obcy i
Strażnik jednocześnie. Niestety, jest jeszcze za młody i sam nie dałby sobie
rady. Wobec tego
zabieramy Tella. Pamiętasz Tella? Strażnik z rodu Lemurów, który był z wami w
Ciemności.
- Oczywiście, że pamiętam. Miał słabość dla Lenore.
- Uff, znowu - wyrwało się Theresie.
- Nie bój się! Uwolnił się od niej całkiem jeszcze na pokładzie Juggernauta. A
na
dodatek Lenore tak okropnie się zblamowała w czasie kwarantanny. Teraz Tell jej
nie cierpi.
Theresa nie mogła opanować szerokiego uśmiechu.
- Słyszę, że wybieracie się dziś wieczorem do Dolga, by oczyścić kamienie -
rzekła
Sol. - To wspaniale, z pewnością wam się uda.
- No nie wiem - powiedziała Theresa sceptycznie. - Sassa i Dolg, a także Uriel,
na
pewno sobie poradzą. Ale nie jestem pewna, co z moją siłą. Ostatnio jestem tak
bezbożnie
zazdrosna.
- Och, to przecież takie ludzkie! Zazdrość jest uczuciem, które dobry Bóg dał
nam,
ludziom, razem z innymi uczuciami. Ważne jest to, co człowiek z tym zrobi. Moim
zdaniem
można się nawet zakochać w kimś innym niż własny małżonek. Człowiek nic na to
nie
poradzi. Ale od zakochania do zdrady długa droga. Jeśli jesteś zazdrosna, to
jesteś. Przez to
samo jeszcze nie naruszasz zasad swojej wiary. Dopiero gdybyś z powodu tego
uczucia
postępowała wbrew tym zasadom, będzie niedobrze. Och, nie, zaczynam cię pouczać,
ja,
ostatnia osoba, która miałaby do tego prawo. Ty, która jesteś przykładem dla
wszystkich, i ja,
z najdłuższą chyba listą grzechów!
- Nie lubię słowa "grzech" - uśmiechnęła się Theresa. - Jest takie... wrogie
człowiekowi, a poza tym głupie. Porozmawiajmy o czymś innym! Słyszałam, że Ram
powierzył ci odpowiedzialne zadanie? To bardzo rozsądne z jego strony!
- Zadanie będzie aktualne jedynie pod warunkiem, że Griselda zdoła powrócić.
Wtedy
spocznie na mnie niezwykle przyjemny i przynoszący zadowolenie obowiązek, by
spróbować
zwalczyć tę bestię. Będzie to wyjątkowa radość!
- Ona była silna - ostrzegła Theresa. - Jest niepospolicie zdolna jako wiedźma i
równie
niebezpieczna.
- Wiem o tym. I właśnie to sprawia, że zadanie, jakie mi przydzielono,
przepełnia
mnie taką dumą. Wiesz, prosiłam Marca, bym mogła znowu stać się prawdziwym,
żywym
człowiekiem, ale kiedy Ram zlecił mi tę sprawę, zwróciłam się do Marca z prośbą,
żeby
poczekał. Jako zwyczajny, śmiertelny człowiek nie zdołałabym pokonać Griseldy,
chociaż
sama również znam różne sztuczki. Jako duch jednak mogę ściągnąć na nią
prawdziwe
problemy. Żyję teraz tylko nadzieją, że ona wkrótce wróci.
- A ja tego nie pragnę, ufam, że chłopcy znajdą woreczek. Czy jeszcze im się to
nie
udało?
- Nie. Chociaż nie przestają szukać. Ale Królestwo Światła jest rozległe.
Wstały obie. Theresa musiała się zbierać do domu Dolga.
- A dlaczego ty nie miałabyś ze mną pójść? - powiedziała nieoczekiwanie.
Sol wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Ja? Czy sądzisz, że mam w sobie odpowiednio dużo czystości, by pomóc w
przywracaniu blasku kamieniom?
- A dlaczego nie? - zapytała Theresa spokojnie. - A jak to było w Nowej
Atlantydzie?
Czy Dolg sam nie powiedział, że byłaś bardziej godna dotykać świętych kamieni
niż cała
gromada tamtych na biało ubranych mężczyzn? Czy kamienie kiedykolwiek dały znać,
że nie
życzą sobie twojej obecności?
- Nie - rzekła Sol po namyśle. - Ale to nie wystarczy. Pomyśl, ile razy
przecinałam
czyjeś życie?
- Ale też uratowałaś wielu. Nie pociąga się do odpowiedzialności żołnierza za to,
co
robił w czasie wojny. Nigdy nie zamordowałaś wartościowej osoby. Jedynie
szumowiny.
- Nie, to niemożliwe, Thereso. Moje myśli też nie są specjalnie piękne.
- Człowiek ma prawo do brzydkich myśli, byle tylko nie wprowadzał ich w czyn.
Teraz, jak widzisz, posługuję się twoimi własnymi słowami, dopiero tak
powiedziałaś do
mnie. Zaraz zadzwonię do Dolga i zapytam, co on na to. Czy zniesiesz odmowę?
- Niczego innego nie oczekuję.
Ale Dolg nie protestował. Powiedział, że dusza Sol jest równie czysta jak dusze
innych ludzi, bo ma ona w sobie wiele dobroci, która z pewnością przeważa
wszystkie jej
drastyczne postępki.
- Weź ją ze sobą, to zobaczymy, jak kamienie zareagują, ja wyczuwam przecież w
nich najmniejszą nawet zmianę - zakończył.
Bardzo, ale to bardzo sceptyczna Sol weszła do pięknego domu Dolga. Wie mogła
zrozumieć, co miałaby tutaj do roboty, jednak z trudem ukrywała, jak ogromnie
jest
wzruszona, kiedy wszyscy ją witali, a zwłaszcza kiedy ze strony obu zmętniałych
teraz
kamieni nie pojawił się żaden protest. Mimo wszystko starała się trzymać na
uboczu.
Mała Sassa ze swoim zredukowanym niemal do zera poczuciem pewności siebie
trwała z rękami złożonymi na kolanach i obserwowała, jak zachowują się inni.
Dolg jako pierwszy rozmawiał z kamieniami. Dziewczynce wydawało się to trochę
dziwne, żeby przemawiać do kamieni, ale wszystko wyglądało tak naturalnie, że
uważnie
słuchała. Dolg mówił o swoim smutku i rozpaczy z tego powodu, że klejnoty
zostały
zanieczyszczone przez złe siły, prosił je o wybaczenie, że użyto ich do tak
niebezpiecznego
przedsięwzięcia, jak ekspedycja do Ciemności. Mówił im o swojej miłości do nich
i o
staraniach, by je oczyścić, prosił kamienie, zwłaszcza farangil, by z jak
najlepszą wolą
przyjęły też wysiłki innych. Potem przedstawił kamieniom wszystkich obecnych.
Właściwie
Theresę znały bardzo dobrze, pomagała już kiedyś szafirowi dawno temu, w innym
świecie i
w innej epoce. Uriel został przedstawiony jako bardzo świątobliwy człowiek,
który przez
długi czas przebywał pośród aniołów, ale który wrócił na ziemię z powodu miłości
do
kobiety.
"A to jest Sassa - powiedział w końcu Dolg. - Sassa, czyli Alice Gard z Ludzi
Lodu,
która jako dziecko na ziemi wiele wycierpiała, utraciła ojca, a potem poczucie
bezpieczeństwa u matki, zdołała je jednak odzyskać u rodziców swego ojca, Ellen
i Nataniela
Gardów z Ludzi Lodu. Marco, którego znacie i szanujecie, usunął z jej buzi
brzydkie blizny
po oparzeniu. Sassa jednak wciąż jest nieśmiała, zwłaszcza wobec obcych, i
najchętniej
spędza czas ze swoim kotem. Jest ufna niczym dziecko, wszystkim dobrze życzy,
nie lubi
tylko rozmawiać z tymi, których nie zna. Ale w towarzystwie swoich dziadków i
przyjaciółek
bywa wesoła i bawi się dobrze. Spójrzcie życzliwie na jej dobrą wolę, jest to
dziecko o
czystym sercu, które nigdy nikomu nie sprawiło bólu".
Sassa była przestraszona, ale też i dumna, kiedy poproszono ją o udział w
ceremonii.
Teraz bała się strasznie, czy podoła zadaniu, i dygotała z napięcia.
Kiedy Dolg skończył przemawiać do kamieni, podał je Theresie i Urielowi. Sassa
musiała na razie siedzieć spokojnie i czekać.
Księżna Theresa odmówiła jakieś modlitwy po łacinie, ponieważ była katoliczką.
Potem również ona zwracała się wprost do kamieni, jakby to były żywe istoty,
Sassa ledwo
mogła w to uwierzyć, wiedziała przecież, że Theresa jest bardzo religijna.
Dziewczynka nie
mówiła jednak nic, siedziała i obserwowała innych.
Theresa wyjęła pięknie zdobiony srebrny flakonik, wyjaśniła zebranym, że to
święcona woda, którą dostała od katolickiego księdza podczas ostatniej komunii w
starym
świecie. Przystępowała wtedy do spowiedzi i zwierzyła się księdzu, że wyrusza w
długą,
niebezpieczną podróż do nieznanego kraju, w którym prawdopodobnie nie ma
katolickich
kościołów. I teraz właśnie uznała, że może przeznaczyć odrobinę drogocennej wody,
którą
przez cały czas przechowywała. Spryskała kilkoma kroplami najpierw szafir, a
potem
farangil.
Sassa wpatrywała się w kamienie tak, że oczy zaszły jej łzami, nie widziała więc
dokładnie, ale miała wrażenie, ze pod wpływem wody nieco pojaśniały. To
niemożliwe, to
chyba przywidzenie.
Teraz przyszła kolej na Uriela. Kiedy z przymkniętymi oczyma szeptał modlitwę,
wszyscy widzieli, że oba kamienie wyraźnie nabrały blasku. Ani on, ani Theresa
nie dotykali
klejnotów, spoczywały one na aksamitnej poduszce i tylko z nią można je było
wziąć na ręce.
Kiedy dawny anioł skończył, zwrócił się do Sassy ze swoim najsympatyczniejszym
uśmiechem i poprosił ją, by wyciągnęła ramiona, to złoży na nich poduszkę z
kamieniami.
Sassa, półżywa z wrażenia, wyciągnęła drżące ręce i przyjęła poduszkę, a Uriel
pomógł jej zachować równowagę. Co mam powiedzieć? myślała gorączkowo. Nie znam
takich pięknych modlitw jak Uriel i Theresa. Ale Dolg nie odmawiał modlitwy, on
po prostu
do nich przemawiał. Chyba i ja powinnam tak zrobić.
Zaczęła mówić cieniutkim głosikiem: - Drogi szafirze, kochany farangilu, tak
strasznie
was proszę, bądźcie dobre i stańcie się znowu czyste, bo my was bardzo kochamy i
jesteśmy
przygnębieni z powodu tych okropnych plam. To nasza wina, prosimy o wybaczenie i
przyrzekamy, że nigdy więcej tego nie zrobimy - zakończyła, jąkając się.
Uff, jak to głupio i dziecinnie brzmiało! Kamienie nie mogą na to rea...
Oczy dziewczynki rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy zobaczyła, że obie kule
lśnią
teraz prawie pełnym blaskiem. Ale tylko prawie. Są czyste, brak im natomiast
charakterystycznego promiennego światła, gry mieniących się kolorów.
Dolg wziął od niej kamienie. Jako jedyny na świecie mógł bez ryzyka brać
farangil w
ręce bez żadnej osłony. Stał teraz, trzymając klejnoty w dłoniach. Wciąż
skrępowana Sassa
siedziała z poduszką na chudych rękach, Dolg powiedział parę słów do Uriela,
który przejął
od niej poduszkę i przeniósł do osoby siedzącej z tyłu za wszystkimi. Szczerze
mówiąc, Sassa
z przejęcia zapomniała, że czarownica z Ludzi Lodu również znajduje się w pokoju.
Sol machała rękami, jakby chciała ostrzec, że ona się do tego nie nadaje.
- Nie, nie pozwólcie, bym wszystko zniszczyła - wyszeptała i Sassa też się
trochę tego
bała, Sol jest przecież wiedźmą i w swoim czasie robiła wiele niedozwolonych
rzeczy.
Dolg jednak nalegał. Poduszka została ułożona na wyciągniętych rękach Sol, a na
poduszce kamienie. Sassa widziała, że tamta równie gorączkowo jak ona szuka słów,
które
mogłaby wypowiedzieć.
W końcu zaczęła:
- Ze względu na tych wszystkich z rodu Ludzi Lodu, którzy tyle wycierpieli przez
wieki, ze względu na wszystkich innych ludzi, którzy byli wydani na łaskę złych
sił, skazani
na smutek i bezskuteczne poszukiwania domu... ze względu na nich wszystkich,
proszę was,
byście nadal były jasnym punktem w naszym mrocznym świecie. Okażcie miłosierdzie
i
wznieście się ponad to, że jestem taka niegodna! Tak bardzo pragnę zobaczyć was
znowu w
waszym mistycznym blasku!
Sassa widziała, że Sol wstrzymuje oddech.
Z kamieniami nic się właściwie nie działo. Przynajmniej jednak nie zmieniły się
na
gorsze, chociaż...
Z gardła Sol wyrwał się szloch radości i zaskoczenia. Szeroki uśmiech pojawił
się na
jej twarzy, a z oczu płynęły łzy.
- One mnie akceptują - wyszeptała prawie bez tchu. Śmiała się i płakała na
przemian. -
Zdaje mi się, że barwy się troszkę rozjaśniły!
- Oczywiście, masz rację - powiedział Dolg równie jak wszyscy inni wzruszony
szczęściem Sol.
Syn Czarnoksiężnika ujął oba kamienie w ręce i trzymał je wysoko ponad głową,
znowu coś szepcząc. Zgromadzeni patrzyli zafascynowani, jak powoli czerwone i
niebieskie
płomienie zaczynają oświetlać pokój, to było niczym triumf, największa radość,
uniesienie,
któremu się poddali.
Święte kamienie zostały oczyszczone. Smutek Dolga się skończył. Niestety, serce
Theresy wciąż przepełniał żal, wciąż czuła ból w piersi.
8
Pisarskie umiejętności Griseldy nie były raczej olśniewające, listę wrogów
skazanych
na śmierć sporządziła w głowie. A pamięć miała znakomitą.
Wrogów było wielu, zajmie się nimi po kolei. Najpierw ten, który ją rozjechał, i
jego
głupia ukochana. Znała ich imiona: Jaskari i Elena. No i, naturalnie, ta cała
Indra, która lata za
Thomasem i z którą Griselda już dwa razy próbowała się rozprawić. Ale to nic, do
trzech razy
sztuka, jak mówią. Dalej Oriana. Ta jest najgorsza, bo głupi Thomas mizdrzy się
do niej.
Potem jeszcze tamte dwie beznadziejne smarkule, Siska i Berengaria. Z nimi nie
będzie
problemu. Najmniejszą, Sassa, w ogóle się nie przejmowała. Jest niegroźna.
Naiwna. Bez
znaczenia. Ponieważ Griselda pragnęła zdobyć Gondagila, musiała usunąć Mirandę.
Strażnik
Ram jest przedmiotem jej nienawiści, ten musi umrzeć! Ale Obcych nie odważy się
zaatakować. Może oni zresztą są nieśmiertelni, głupio byłoby tracić drogocenne
siły na walkę
z nimi.
Jori... Jori był dla niej bardzo miły. W idiotyczny sposób wprawdzie, ale można
go
oszczędzić.
Ważną pozycję na liście zajmuje naturalnie ta przeklęta baba, która trzymała za
plecami woreczek Griseldy, drażniła się z nią, znikała i pojawiała się zależnie
od woli.
Woreczka, rzecz jasna, nie miała, wszystko było blefem i oszustwem, ale Griselda
da jej
nauczkę! Z największą przyjemnością. Ktoś zwracał się do tej kobiety "Sol". Co
to znowu za
dziwne imię? W epoce Griseldy nikt takich imion nie nosił.
Zachichotała pod nosem. W epoce Griseldy? W epokach, należałoby raczej
powiedzieć. Przebywała bowiem na ziemi wiele, wiele razy. I teraz znowu
zamierzała
rozpocząć nowe życie, a potem jeszcze jedno i jeszcze. Dlatego wszystko musi być
przygotowane. Najlepiej być przewidującym. Tym razem sprawa jest prosta,
woreczek został
uszkodzony przez głupiego Alego tylko trochę, można go znowu użyć. Trzeba go
jedynie
napełnić tym, co niezbędne, i zapleść porządnie rzemyki. Najważniejsze ze
wszystkiego są
zaklęcia. Jeśli brakuje jakiejś ingrediencji, to świat się od tego nie zawali. O
wszystkim
decyduje rytuał, to dzięki niemu dokonuje się odrodzenie.
Istniały jednak pewne problemy związane z ukryciem skórzanego woreczka. Miejsce
za zasłoną było znakomite, bo zdejmuje się zasłony co dwa miesiące. Problemem
jest Ali. On
już nie da się nabrać po raz drugi. Tak więc... Griselda ma do wyboru: albo
znaleźć inną
kryjówkę, albo zlikwidować Alego. Po krótkim zastanowieniu podjęła decyzję.
Załatwi tę sprawę, kiedy już zdobędzie ubranie i niezbędne wyposażenie. To, co
wtedy zobaczyła na ulicy, a co tak ją ucieszyło, to mężczyzna zdumiewająco do
niej podobny.
Liczył sobie, jak większość tutejszych mieszkańców, około trzydziestu pięciu lat,
może trochę
więcej, bo przecież żył w mieście nieprzystosowanych. Griselda już w pierwszych
sekundach
swego nowego życia zdecydowała się na ten właśnie wiek, mogła wyłonić się z
trujących
oparów jako kobieta w najlepszym wieku, właśnie około trzydziestu trzech lat.
Była jednak
naga jak zawsze, zanim zdążyła znaleźć jakieś okrycie.
Mężczyzna miał jeszcze jeden plus: wąsy i brodę, elegancko przystrzyżone, oraz
dość
długie, ciemne włosy. Nie był specjalnie wysoki, mniej więcej taki jak Griselda,
a w rysach
twarzy obojga dało się zauważyć zdumiewające wprost podobieństwo. Podobny
kwadratowy
podbródek, nos cienki i ostry dokładnie taki jak nos Griseldy, chociaż ona swój
określała jako
grecki. Nawet kolor oczu mieli ten sam, trochę wyblakły, niebieskoszary. Z tego,
że różnili
się kolorem włosów, wynika tylko pożytek, naiwnym wrogom Griseldy trudniej
będzie ją
rozpoznać.
Musiała się jednak śpieszyć. Mężczyzna szedł szybko wymarłą boczną uliczką.
W pewnej chwili ze zdumieniem usłyszał skradające się za nim kroki i zaraz potem
oplotły go nagie, cuchnące kobiece ramiona. Przypomniał sobie, że już wcześniej
czuł jakiś
obrzydliwy siarczany odór, ciągnący od pojemników na śmieci, teraz jednak ten
zapach
dosłownie spadł na niego, mężczyzna był bliski omdlenia. To wszystko sprawiło,
że nie
stawiał zbyt dużego oporu, gdy owe blade kobiece ramiona zaciskały mu się na
szyi i starały
się przewrócić go na plecy. Kiedy padał, zdążył zobaczyć nagą kobietę o białej
skórze i
rubensowskich, pełnych kształtach, wpatrującą się w niego bezlitosnym wzrokiem.
W jej
oczach wyczytał śmierć, o niczym więcej jednak nie zdążył pomyśleć.
Griselda wciągnęła zwłoki w zarośla za śmietnikiem i zdarła z nich ubranie.
Nagie
ciało pokryła gałązkami i chrustem. Przeszukała starannie kieszenie
zamordowanego, znalazła
pieniądze, klucze i dokumenty, w ten sposób dowiedziała się, jak się nazywa i
gdzie mieszka.
Bardzo pożyteczne wiadomości! Nie mogła jednak pójść do mieszkania w jego
ubraniu ze
swoimi rudoblond długimi włosami Nie mogła też wyjść do miasta, by kupić sobie
przyklejaną brodę i jakieś kobiece ubrania.
A może by tak zajrzeć do mieszkania Alego? Prawdopodobnie jest jednak zamknięte,
a poza tym Ali ma jedynie męskie ubrania. Może poszukać w pojemnikach na śmieci?
Nie tracąc zbyt wiele czasu, zdołała w pośpiechu zebrać coś nadającego się do
użytku.
Tylko co zrobić z zapachem? To okropne, że ludzie nie są w stanie znieść takiej
rozkosznej
woni!
Chyba będzie się znowu musiała kąpać. Niech to diabli, nienawidziła kąpieli!
Bardzo niekompletne odzienie, szczerze powiedziawszy stara suknia i nic poza tym,
sprawiało, że musiała być bardzo ostrożna. Upewniwszy się, że nikogo nie ma na
ulicy,
pobiegła w kierunku, w którym zmierzał tamten mężczyzna.
Bogu dzięki, mieszkał przy najbliższej przecznicy! Diabły musiały dzisiaj być po
jej
stronie, bo wszystko, co potrzebne, po prostu samo wpadało jej w ręce.
W miarę jak posuwała się w górę ulicy, domy wokół stawały się coraz bardziej
eleganckie. Oj! Ulica łączy się z ruchliwym placem! Niedobrze, Griselda jeszcze
nie chciała
się pokazywać. Dwa czy trzy razy musiała się schować, bo ulicą ktoś przechodził
lub
przejeżdżał, ale teraz to wyglądało gorzej.
Zaczekała, aż przy podziemnym przejściu nie będzie nikogo, po czym ukryła się za
kolumną i spojrzała przed siebie.
Uff, ulica była bardzo ruchliwa i jasna! Griselda zastanawiała się, czy nie
powinna
raczej zejść na dół, gdzie panował przyjemny mrok.
Ale dom znajdował się w pobliżu. Była naprawdę bardzo niedaleko. Właściwie kilka
szybkich kroków i już...
Całe szczęście, że nareszcie znalazła się za bramą! Żeby jej tylko nikt nie
zobaczył na
schodach.
Naprawdę ten człowiek mieszkał bardzo elegancko! W porządku, w takim razie ma
też
pewnie sporo pieniędzy. Nie mogła trafić lepiej!
Weszła na właściwe piętro, odszukała drzwi. Imponująco długie, obco brzmiące
nazwisko, ale to nazwisko znała już wcześniej z dokumentów.
Znalazła się w mieszkaniu. Chyba nikt z sąsiadów jej nie widział.
Griselda gwizdnęła przeciągle. Nie była osobą o przesadnie wyrafinowanym smaku,
ale trochę się jednak nauczyła w ciągu tych wszystkich powrotów do życia, a
tutaj w każdym
najciemniejszym kącie aż pachniało wysoką kulturą. Ale chociaż było tak pięknie,
wszystko
świadczyło, że mieszkał tu samotny mężczyzna. To okropne! Jak biedna kobieta da
sobie tutaj
radę?
Chociaż z drugiej strony to lepiej, ma przecież występować w roli mężczyzny.
Trzeba
zaczynać natychmiast.
Drgnęła, słysząc jakieś głosy na schodach. Kilkoro ludzi najwyraźniej schodziło
na
dół.
- O, fuj, ale śmierdzi! - zawołał jeden z nich. - Czy ktoś tu wpuścił skunksa?
- Niech to diabli! - zaklęła Griselda półgłosem. - Żeby tylko nie weszli tutaj!
Głosy umilkły.
No więc kąpiel. Przede wszystkim powinna się wykąpać. Ale najpierw trzeba się
upewnić, czy rzeczywiście ten dżentelmen mieszkał sam. Na szczęście nie
dostrzegła w
mieszkaniu śladów nikogo innego. Westchnęła ciężko. Przeklęta kąpiel! Woda. Na
co komu
woda? W wodzie to się można utopić.
Griselda wiele razy w ciągu swojej długiej historii przechodziła próby wody,
jakim
poddawano czarownice, i bardzo źle wspominała te przeżycia. Parskając gniewnie,
napełniła
wannę, przez chwilę podziwiała niebieskie marmury i pozłacane krany, po czym,
zacisnąwszy
zęby, zanurzyła się cała.
- Niech to diabli - mruknęła. - Czy naprawdę wciąż muszę przez to przechodzić?
Zdecydowanie zanurkowała i potem już spokojnie leżała. Wszyscy na jej miejscu
rozkoszowaliby się luksusem i ciepłą kąpielą, ale nie ona. Griselda nie
cierpiała całego
Królestwa Światła i najchętniej wróciłaby znowu do zewnętrznego świata. Tam
przynajmniej
można żyć przyzwoicie. Można się nie myć, można pluć i przeklinać, i zachowywać
się, jak
kto chce. Tutaj wszyscy są tacy wymuskani i nudni, oburzają się, gdy tylko w
towarzystwie
komuś wypsnie się jakiś bąk albo ktoś inny beknie. A co w tym złego? Naturalne
dźwięki są
dobre dla zdrowia. Kąpiel natomiast zdrowa nie jest. Wysysa z człowieka siły i
spłukuje
rozkoszną ochronną warstwę.
W końcu mogła wypełznąć z tej przeklętej wanny, a potem wietrzyła mieszkanie
długo i starannie. To wszystko były jej zdaniem niepotrzebne głupstwa, ale
chodziło o to, by
zakamuflować się skutecznie i nie budzić niczyich podejrzeń. A potem będzie
można działać!
Długo się zastanawiała, czy nie ostrzyc swoich długich loków, uznała jednak, że
będzie ich potrzebowała później do uwodzicielskich manewrów. Loki zawsze
przyciągają
męski wzrok.
Ubrała się i wyszła z domu, by kupić sobie perukę i przyklejaną brodę.
Wszystko to jednak zdarzyło się dawno temu, w ciągu pierwszego dnia jej nowego
życia. Teraz była już zainstalowana w mieszkaniu, spokojnie spotykała sąsiadów,
którzy
pozdrawiali ją uprzejmie i nie mieli żadnych wątpliwości, że jest prawdziwym
właścicielem
mieszkania
Griselda mogła rozpocząć wypełnianie zemsty. Na razie wybierała i przebierała.
Nie
mogła się zdecydować, kto ma być pierwszy.
Dość nieoczekiwanie złożyło się tak, że zaczęła nie od tych, których skazała na
śmierć.
9
Wciąż jeszcze panowała idylla. Nikt nawet nie przeczuwał powrotu Griseldy. Wareg
Helge znakomicie się czuł w Królestwie Światła.
Dostał własny dom w mieście Saga i mianowano go dozorcą jeleni olbrzymich, miał
wielu przyjaciół jeszcze z czasów ekspedycji. Nadal się z nimi spotykał, zdobył
też nowych,
Helge bowiem był sympatycznym facetem. Spokojny, godny zaufania.
Jego matka, Frida, natomiast absolutnie nie mogła się tu odnaleźć. Nie było
końca
wyliczaniu różnych błędów i niedostatków, które wciąż wszystkim wypominała,
zawsze
wiedziała najlepiej, co i jak powinno być urządzone. Nie, dziękuje, nie chce
własnego domu,
po co jej dom, skoro może mieszkać u syna? Helge jej potrzebuje, twierdziła,
jego nieśmiałe
protesty na nic się nie zdały. Co pocznie taki biedny chłopiec w obcym kraju,
jeśli jej nie
będzie przy nim, jeśli matka nie pomoże mu przeciwstawić się wszystkiemu, co
dziwne i
niebezpieczne?
Frida miała powody do zmartwienia. Kiedy prosiła syna, by poszedł nazbierać
drewna
na opał, bo ona akurat źle się czuje, to on twierdził, że w Królestwie Światła
drewno jest
niepotrzebne. Poprosi go, żeby przyniósł wody, to on odkręca kran i woda sama
spływa do jej
zlewozmywaka.
Na wszystko, absolutnie na wszystko mieli tutaj radę i Frida nie mogła już
wykorzystywać przeciwko synowi swojej rzekomej bezradności. Tutaj każdą rzecz
podawano
jej jak na tacy. Syn też nie był uzależniony od jej pomocy. Inne zagrożenie
stanowiły
dziewczyny. Frida zwalczała je z całych sił. Już podczas kwarantanny strzegła
Helgego i
zanim biedak zdążył zamienić jakieś słowo z przedstawicielką płci pięknej, ona
natychmiast
zjawiała się przy nim z jakąś wymyśloną wymówką.
Na nic się nie zdało tłumaczenie, że wszystkie młode kobiety są zajęte. Oriana
ma
Thomasa, Elena Jaskariego, Indra Rama, Berengaria Oko Nocy, Miranda Gondagila,
Siska
zaś... oj, tu się zaplątał, bo nikt nie wiedział o tajemnicy Siski i Tsi. No
trudno, zresztą Siska
jest księżniczką i zwyczajny wiking nic dla niej nie znaczy, wyjaśniał Helge
pośpiesznie.
Frida jednak nie ustępowała.
"Ram? - krzyczała przejmującym głosem. - To przecież Lemur! Czy ona aż tak nisko
upadła, ta kocica o przenikliwym spojrzeniu? Nikt nie może popełniać grzechu z
Lemurem, to
przecież perwersja! A ta cała tak zwana księżniczka? Czy mój syn nie jest dla
niej
wystarczająco dobry?"
Frida parskała z obrzydzeniem. "To już raczej przeciwnie, ta dziewczyna pochodzi
przecież z takiego prymitywnego środowiska!"
Helge wzdychał zgnębiony.
"Czy ty myślisz, ze ja nie widzę, jak one wszystkie się na ciebie gapią? -
skrzeczała
nadal swoje Frida. - A poza tym... ta Lenore? Ona nikogo nie ma, czy to nie za
nią latasz?"
"Ja za nikim nie latam - odparł Helge spokojnie. - Sama zresztą powiedziałaś, że
nikt
nie mógłby kochać Lemura".
Frida nic na to nie odpowiedziała, nadal jednak uprawiała to swoje dręczące
szpiegostwo, a już zwłaszcza kiedy przeprowadzili się do Sagi.
Ram obstawał przy tym, że Helge powinien mieć chociaż trochę prywatnego życia,
więc Frida musiała się zgodzić na to, że ona i syn będą mieszkać oddzielnie,
każde w swoim
mieszkaniu, w bardzo przytulnym domu pod lasem. Kiedy jednak postawiła warunek,
że to
ona zajmie pomieszczenia na dole, Ram wpadł w złość. "Tak, żebyś mogła tkwić
przy
schodach i nasłuchiwać, co on robi, sprawdzać, czy wymyka się z domu albo czy
późno
wraca? Przyjmij więc do wiadomości, że to nie jest piętrowy budynek. Każde z was
będzie
mieszkało w swojej części domu. Każde będzie miało oddzielne wejście".
"Ale przecież będą wewnątrz jakieś drzwi łączące oba mieszkania?" - wykrzyknęła
Frida sfrustrowana. Od tej chwili nienawidziła Rama.
"Nie, nie ma żadnych drzwi. Aby się z nim skontaktować, będziesz musiała iść
dookoła albo korzystać z domofonu. Poza tym zadbałem, żeby sypialnia Helgego nie
przylegała do twojego mieszkania".
Wtedy Frida odwróciła się na pięcie i poszła w swoją stronę, wściekła z wielu
powodów. Przede wszystkie, dlatego, że Ram tak paskudnie o niej myśli, a w
dodatku jego
podejrzenia są uzasadnione, Teraz czuła się naprawdę tak, jakby miała związane
ręce i nogi.
Naturalnie, dzwoniła do drzwi Helgego czy trzeba, czy nie trzeba. Bo niestety,
ze
swoich okien nie mogła widzieć, czy syn wychodzi, prosto od jego furtki ulica
skręcała do
centrum. Z tego to powodu Frida o mało nie zwariowała, dopóki nie wpadła na
pomysł, że
przecież może siedzieć w ogrodzie i stamtąd go szpiegować. Była tak zajęta
pilnowaniem
syna, że nie miała czasu nawet się zastanowić, jak w tym ogrodzie jest pięknie,
nie mówiąc
już o tym, by coś w nim zrobić, zasadzić nowe rośliny, wypielić grządki czy coś
w tym
rodzaju. Czuła, że posłuszny dotychczas, milczący syn zaczyna jej się wymykać z
rąk i ta
myśl dręczyła ją dzień i noc.
Ciągle miała do niego jakieś interesy. Pewnego razu Ram przyszedł do Helgego, a
wtedy Frida przybiegła z prośbą o pomoc, bo skaleczyła się w palec (Tak naprawdę
sama go
sobie rozcięła, bo chciała mieć wymówkę).
- Czy musisz zawracać Helgemu głowę takim zadrapaniem? - powiedział Ram
złośliwie. - A poza tym dwa domy dalej jest ośrodek zdrowia.
- Ale ja przy okazji chciałam zabrać jego rzeczy do prania - odparła najeżona.
- Ja już wysłałem pranie - wyjaśnił Helge z miną psa, którego przed chwilą
przyłapano
na jakiejś psocie. - Dzisiaj rano przyszli z pralni, powiedzieli, że odniosą
wszystko
wieczorem.
Frida wpadła w złość.
- Nie powinieneś oddawać osobistych rzeczy jakimś obcym, którzy pojęcia nie mają
o
tym, jak je się pierze, Mogą zniszczyć materiał i...
- Przedwczoraj też prali i zrobili to bardzo dobrze - odparł syn przepraszająco.
- Sama
zobacz!
Pokazywał jej koszule i kilka ręczników, które świeżo wyprasowane leżały
równiutko
w szafie. Tak pięknie Frida nigdy nie prała, poczuła się teraz zapędzona w kozi
róg.
- Ale to z pewnością mnóstwo kosztuje!
- Nic nie kosztuje - odparł Ram.
Frida wydała z siebie przeciągły pisk.
- Ale co ja mam w takim razie robić? Skoro nie mogę prać, nie mogę sprzątać, nie
mogę palić w piecach...
- Wracaj do domu i zacznij robić sweterki na drutach dla swoich wnuków -
zaproponował Ram chłodno. - Poza tym możesz dostać pracę w pralni.
Ostatniego zdania zdawała się nie słyszeć. Znowu zapłonęła gniewem.
- Wnuki? Helge nie ma czasu na żadne wnuki, on będzie musiał zająć się na
starość
swoją drogą matką...
- Miałem na myśli inne twoje wnuki - przerwał Ram spokojnie.
- Ale one zostały przecież w Ciemności. Nie mogę tam pojechać.
- A zajmowałaś się nimi w czasach, kiedy mieszkałaś z nimi? Poza tym kto ci
kazał
rzucać wszystko i jechać tutaj za Helgem?
- To się stało tak szybko...
Po raz pierwszy Helge postawił się swojej matce.
- Nigdy się nie przejmowałaś ani moim rodzeństwem, ani ich dziećmi.
- Ależ robiłam to! Tylko że powinni rozumieć, że musiałam się zajmować tobą, bo
byłeś sam i w ogóle.
- A czy to czasem nie twoja wina, że on był sam? - zapytał Ram cicho.
Frida bez słowa wymaszerowała z pokoju.
Helge był bardzo zdenerwowany, przepraszającym wzrokiem patrzył na Rama, który
myślał: Może ona nie jest wiedźmą, ale to na pewno straszna jędza. Prawdziwa
Baba-Jaga!
Dzięki Orianie Helge poznał pewną samotną panią imieniem Paula. Była to ta sama
Paula, która niegdyś w zewnętrznym świecie wyobrażała sobie, że jest prawdziwą
czarownicą, i która została zabrana do Królestwa Światła razem z Orianą. Ta
ostatnia dawno
już wybaczyła Pauli, że kiedyś pożyczyła sobie jej bardziej egzotyczne imię,
Oriana, i przez
to o mało nie spowodowała śmierci pięknej Włoszki. Obie panie spotykały się od
czasu do
czasu, chociaż nie miały zbyt wiele wspólnych zainteresowań. Pauli nie
dopisywało
szczęście, jeśli chodzi o przyjaźnie, była trochę osamotniona i żyła na uboczu.
Ale
oczywiście, czuła się znakomicie w swoim nowym kraju. Za nic nie zamieniłaby
tego na
życie w zewnętrznym świecie!
Choć to może dziwne, Paula uznała, że długonogi Helge z potężnym podbródkiem
jest
niezmiernie przystojnym mężczyzną. Helge też lubił nieco pulchne kształty Pauli.
Rozmawiało im się razem znakomicie i jakoś tak się składało, że w ostatnich
czasach zaczęli
bardzo często "przypadkowo na siebie wpadać", kiedy ona na przykład szła do
pracy albo on
wracał od swoich jeleni olbrzymich. Coś by się może rozwinęło między tymi dwiema
samotnymi duszami, gdyby mieli do tego prawo. Ale wszechobecna Frida zobaczyła
ich
wkrótce, jak zupełnie niewinnie rozmawiają na rynku w Sadze. Po tym rozpętało
się
prawdziwe piekło.
Frida zastawiła na Helgego przemyślną pułapkę, zainstalowała mianowicie dzwonek,
który dzwonił w jej mieszkaniu za każdym razem, gdy syn wychodził z domu.
Dowiedziała
się też dokładnie, kim jest Paula, i nie ustawała w krytyce. "Jakie okropne
ubrania nosi ta
straszna kobieta! To naprawdę nie wypada, ubierać się w takie jaskrawe kolory,
kiedy się ma
tyle lat co ona. Ona jest zdecydowanie dla ciebie za stara". I dalej: "Czy ona
się wybiera na
karnawał? Mogę cię zapewnić, że farbuje włosy! Czy ty nie widzisz, że to
rozpustnica? A
jakie ma wielkie, paskudne stopy".
Dzień i noc musiał Helge słuchać takich szyderczych uwag. Ale to nie koniec.
Frida
wybrała się do miejsca pracy Pauli i narobiła tam plotek. W końcu troskliwa
mamusia
postanowiła zaatakować bezpośrednio. I zrobiłaby to na pewno, gdyby ktoś inny
jej nie
uprzedził.
Uwagę na Helgego zwróciła Griselda. Ona też uważała, że jest szaleńczo
przystojny,
Helge był nowym mieszkańcem Królestwa Światła, pojęcia nie miał o strasznej
wiedźmie. Uznała więc, że może mu się ukazać jako kobieta, czas naglił, ziemia
zaczynała jej
się palić pod stopami, nie chciała czekać, aż będzie mogła usunąć z drogi
wszystkie
kłopotliwe konkurentki.
Odkryła, rzecz jasna, istnienie Pauli. To wprawdzie był jakiś problem, ale
zupełnie
niewielki, tę dziewczynę będzie można unicestwić jednym ciosem.
Griselda nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że ma dużo bardziej kłopotliwą
"rywalkę". Nic nie wiedziała o Fridzie, matce Helgego, ulepionej niemal z tej
samej gliny co i
ona.
Zanosiło się na walkę taką, że pierze się posypie!
Griselda nie wiedziała też, że do ataku szykuje się Sol ukryta za kulisami.
Gdy wkroczy, wtedy nie tylko pierze poleci. To będzie walka na śmierć i życie,
niech
no tylko się ta okropna Griselda gdzieś pojawi. Sol ostrzyła swoje noże, miała
szczerą
nadzieję, że będzie mogła stanąć twarzą w twarz z tamtą kobietą.
Teraz, kiedy Sol otrzymała od szlachetnych kamieni potwierdzenie, że jest tyle
samo
warta, co inni ludzie, gotowa była na najbardziej nawet szalone czyny.
Rozprawi się ze wszystkimi. Ze wszystkimi, którzy grożą jej przyjaciołom i
krewnym.
W takiej sytuacji nie zrezygnuje z żadnej metody. Jej zdaniem cel uświęca środki.
Dlaczego
miałaby się ograniczać i zachowywać jak grzeczna dziewczynka w starciu z takim
potworem
jak Griselda?
Albo jak ta, która zagraża przyjaciółce Sol, księżnej? Czyż człowiek nie może
stosować nieco mniej szlachetnych metod, jeśli ma powstrzymać kroczące po
trupach baby?
Sol była pewna, że kamienie akceptują jej metody.
10
Ellen i Nataniel wyjechali do Nowej Atlantydy, zabierając ze sobą dziewczynki,
Siskę
i Sassę.
No, Siska nie była już taką małą dziewczynką, miała blisko osiemnaście lat, a w
ciągu
ostatnich tygodni wyraźnie dojrzała.
Tsi-Tsungga patrzył za odlatującą gondolą i jego ufne serce krwawiło z tęsknoty.
- Wróć jak najszybciej, księżniczko - szeptał ku niebu. - Wróć, bo moja dusza
cię
potrzebuje. Moje ciało również, ale o tym wiesz tylko ty. Zrobię wszystko, co
można, dla
naszych jeleni, będę je karmił i w ogóle, ale one też będą za tobą tęsknić, moja
kochana.
Wiedział jednak, że Siska pozostanie tam jakiś czas. Zaprosił ich sam Książę
Słońca,
mieli dokładnie poznać zreformowane państwo.
Życie Tsi-Tsunggi stało się zupełnie inne od czasu, gdy rozpoczęły się te
potajemne
spotkania z Siską.
Kiedy ona przebywała w spokojnej Nowej Atlantydzie, nad Królestwem Światła
pojawiła się złowieszcza chmura. Chmura ta nosiła imię Griselda.
Zaczęło się od tego, że w hotelu zauważono nieobecność Alego. Trochę trwało,
zanim
stwierdzono, że go nie ma, bo nie był przecież najważniejszą śrubką w hotelowej
maszynerii,
w końcu jednak koledzy zaczęli sprawdzać, co się z nim stało.
Znaleźli go wkrótce w jednym z głębokich pojemników na śmieci po drugiej stronie
ulicy, przy której mieszkał. Stalowy drut wrzynał się głęboko w szyję
nieszczęśnika.
Wezwano Rama. Bardzo mu się nie podobało to, co zobaczył, od dawna bowiem w
mieście nieprzystosowanych panował spokój.
Po dokładniejszym przeszukaniu okolicy znaleziono jeszcze jedne zwłoki mężczyzny,
ukryte pod chrustem i gałęziami. Mężczyzna był nagi, a jego twarz tak
zmasakrowana
kamieniem, że w żadnym razie nie można było zmarłego zidentyfikować. Widok był
tak
potworny, że patrzących ogarnęły mdłości.
- Spróbujcie sprawdzić, kim był ten człowiek - rzekł Ram krótko swoim
najbliższym
współpracownikom. - Dowiedzcie się, czy ostatnio ktoś w mieście nie zaginął. Co
tam w
mieście, w całym Królestwie. Ale zaczynajcie stąd!
Podszedł do niego jeden ze Strażników.
- Mamy wiadomości z laboratorium na temat pierwszych znalezionych zwłok, to
znaczy Alego.
- Tak?
- Pod stalowym drutem na szyi znaleźli długie włosy. Rudoblond.
Ram głęboko wciągnął powietrze.
- Czy stwierdzono, czyje to włosy?
- Tak, od dawna mają ją w rejestrach.
- Nie mów, kto to - rzekł Ram ponuro. - Sam zgadnę. Czy to Griselda?
- Właśnie!
- No tak, to znaczy, że się spóźniliśmy! Nie udało nam się odnaleźć jej
"woreczka".
Uprzedziła nas.
- Chyba nie ona. Myślę, że woreczek znalazł Ali. Albo ten nieznajomy mężczyzna.
- Bardzo prawdopodobne. W takim razie znowu mamy problem. Griselda znajduje się
na wolności. Poproście Sol, żeby przyszła do mojego biura. Wy przejmujecie
dochodzenie
tutaj, a ja opracuję z Sol plany działania.
- Nie - rzekła Sol. - My, duchy, nie możemy jej znaleźć za pomocą magii. Żadnych
jej
śladów w ten sposób nie odkryjemy. Jest na to zbyt przebiegła, to naprawdę
doświadczona
wiedźma. Ale czy nie moglibyście jej znowu sfotografować?
- Możemy, rzecz jasna, spróbować - obiecał Ram. - Ale jeśli dobrze znam tę jędzę,
to
ona nie popełni drugi raz tego samego błędu. Będzie unikać wszelkich kamer,
musielibyśmy
je bardzo dobrze ukryć wszędzie tam, gdzie naszym zdaniem mogłaby się znaleźć.
- W mieście nieprzystosowanych?
- Była tutaj, to prawda, nikt z nas jednak nie wie, czy nie opuściła już miasta.
W ogóle
nic nie wiemy i właśnie to jest takie irytujące.
Wszyscy, na których ona może chcieć się zemścić, powinni zniknąć, ukryć się
gdzieś
w bezpiecznym miejscu - powiedziała Sol. - A mnie pozwólcie się nią zająć.
- Chyba nie chcesz tego zrobić sama?
- Dla mnie osobiste starcie z nią jest sprawą honoru. Jeśli się to jednak nie
uda,
poproszę o pomoc inne duchy. Nie będziemy tylko w to mieszać Marca ani Móriego,
ani
Dolga, oni są zbyt narażeni na jej ciosy, należą do żywych. Ją może pokonać
tylko duch,
wierzcie mi, a przy tym najlepiej, żeby to też była czarownica.
- Ale ona jest zła, a ty dobra!
- Dziękuję ci za te słowa - zachichotała Sol. - Ale ja też potrafię być złośliwa,
jeśli
tylko zechcę.
- Och, chętnie w to wierzę - mruknął Ram. - W porządku, w takim razie daję ci
wolną
rękę, jeśli chodzi o Griseldę. Uważaj tylko, żeby ci nie zrobiła krzywdy!
Sol roześmiała się wesoło.
- Któżby mógł mnie zabić? Uczyniono to już w roku tysiąc sześćset drugim i ja
nie
upchnęłam swojej duszy w jakimś woreczku. Moja dusza jest wolna i nikt nie może
jej
uwięzić.
- A zatem Griselda nie jest w stanie cię wyeliminować?
- Jak mogłaby tego dokonać? Nie sądzę, żeby miała aż tak wielką siłę.
- Chyba rzeczywiście, ale uważaj na siebie mimo wszystko. Nie możemy cię utracić,
wiesz o tym.
- Słodki jesteś, skoro tak mówisz! Nie, Griselda nie może mnie zabić. Może mnie
natomiast pokonać w sztuce czarodziejskiej, może nawet unicestwić moją magiczną
siłę, a
wtedy nie będzie już nikogo, kto mógłby uratować Królestwo Światła.
Och, znalazłby się ten i ów, pomyślał Ram. Inne duchy, na przykład. Nie
powiedział
jednak nic, chciał, by Sol zachowała o sobie dobre mniemanie.
Ram był bardzo zmęczony. Po długich naradach z Sol uświadomił sobie nagle, jak
mało ostatnio sypiał. Wciąż czekało na niego mnóstwo obowiązków, bardzo wiele
pracy, a on
nie był w stanie nic robić.
Odczuwał potrzebę porozmawiania z kimś, kto go dobrze rozumie.
Zamiast więc udać się do swojego sterylnego mieszkania, poszedł tam, gdzie w
żadnym razie nie powinien był chodzić.
Indra otworzyła drzwi.
- Och, Ram! - wykrzyknęła zakłopotana. - Wyglądasz, jakby cię coś przejechało!
Wejdź!
Podprowadziła go troskliwie do swojej najwygodniejszej kanapy i usadziła w
narożniku. W pełni świadoma, że stolik wprost tonie w papierkach od czekoladek,
a ona sama
ma na sobie jedynie płaszcz kąpielowy, w którym oglądała telewizję, zapytała
zmartwiona:
- Jak się czujesz, Ram?
- Jestem strasznie zmęczony, Indro - przyznał. - Po raz ostatni wyspałem się
porządnie, kiedy wracaliśmy do domu z Ciemności. W Juggernaucie.
- Nie ma się tak znowu czym chwalić - westchnęła Indra, wyłączyła telewizor,
usunęła
papierki ze stołu, a czekoladki postawiła na małym stojącym z boku stoliku. -
Zwłaszcza że
tam, w Ciemności, też nie sypiałeś za wiele.
- Po powrocie do domu to już prawie wcale. Odpowiedzialność. Poszukiwanie
woreczka tej przeklętej Griseldy. A i tak się spóźniliśmy, Griselda wróciła.
Zdążyła już
zamordować dwóch mężczyzn w mieście nieprzystosowanych.
- Naprawdę? - krzyknęła Indra przerażona. - Och, to straszne!
- Tak. Ale ja nagle stwierdziłem, że wszystkie rezerwy moich sił się wyczerpały.
Muszę wrócić do domu i trochę się przespać. Inaczej naprawdę nie dam rady.
Patrzyła na jego wyjątkową, urodziwą twarz i zalewała ją fala miłości. Te
przymknięte
oczy, lekko opuszczone kąciki warg. To zmęczenie.
- Nie będziesz w stanie sam dojść do domu, bo wpadniesz po drodze do rowu.
Możesz
się przespać w moim łóżku.
- Nie, ja...
- Nie będę ci przeszkadzać. Słowo honoru!
Coś tam mamrotał pod nosem, jakieś protesty, w końcu przystał na jej propozycję:
- Dobrze, jakąś godzinkę, nie więcej.
- Oczywiście - skłamała.
- Brzmi to cudownie.
- I będzie cudownie. Chciałbyś najpierw coś zjeść?
- Nie, tylko spać.
- No dobrze, bo pewnie byś zasnął z kawałkiem chleba w ustach albo wpadł twarzą
w
talerz. Chodź ze mną!
Podtrzymując go delikatnie, pomogła mu wstać, miała przy tym szczerą nadzieję,
że w
sypialni panuje porządek. Na szczęście tak było. Odsunęła jasnoniebieską
jedwabną narzutę
tak, by mógł się wygodnie ułożyć na jej szerokim łożu. Często się ostatnio
zastanawiała, po
co jej to podwójne łóżko, skoro i tak żyje w samotności jak dziewica. Teraz
jednak cieszyła
się, że je ma, nareszcie się do czegoś przydało. Ostrożnie zdjęła z nóg
ukochanego sandały,
podziwiała przy tym, jakie ma piękne stopy, równie kształtne jak dłonie,
ściągnęła mu
koszulę przez głowę, och, jaki on piękny! Kręciło jej się w głowie od patrzenia
na niego. A
także z tęsknoty! Ram bez protestu opadł na poduszki, a Indra otuliła go kołdrą.
Już prawie śpiąc, zdołał jeszcze wymamrotać:
- Jak mi tu u ciebie dobrze... Tu jestem bezpieczny.
Ujął jej rękę i przycisnął do ust. Poczuła jego język na wewnętrznej stronie
dłoni,
ruchliwy, podniecający. Przeniknął ją dreszcz, widziała w jego twarzy dziecięcą
ufność,
ułożył się na boku, skulił i zasnął.
Indra stała jeszcze przez chwilę. Przepełniona miłością wpatrywała się w jego
twarz.
Najchętniej ułożyłabym się przy tobie, myślała. Powinnam machnąć ręką na
wszystkie
głupie zakazy Talornina, powinnam przytulić się teraz do pleców Rama i całą sobą
odczuwać
ciepło jego ciała. Pieścić jego piersi, obudzić go i podniecić. Twój opór na nic
by się wtedy
nie zdał, mój kochany. Ale nie mogę. Samo to, że przyszedłeś do mnie, żeby się
przespać, jest
dla mnie takim dowodem zaufania z twojej strony, takim milczącym wyznaniem
miłości, że
nie mogłabym tak postąpić. Nie chcę niszczyć tego, co jest między nami.
- Dobranoc, najdroższy! Kocham cię bardziej, niż przypuszczasz.
Jeszcze dość długo stała wpatrzona w niego, aż uświadomiła sobie, że po jej
policzkach płyną łzy. Wtedy się ocknęła. Dzień dobiegł właśnie końca, pozamykała
wszystkie
okiennice, żeby Ram mógł spokojnie odpoczywać.
Potem poszła do salonu i zadzwoniła do Roka. Poprosiła, żeby zajął się wszystkim
i
nie niepokoił Rama pod żadnym pozorem.
Nawet najwyższy dowódca sztabu Strażników, a także całego Królestwa, musi
czasami sypiać.
Rok przyjął to ze zrozumieniem.
- Tak, on się zupełnie nie oszczędza, naprawdę pracuje nieludzko. Jak to miło z
twojej
strony, Indro, że się nim zajęłaś. Nikt nie jest mu taki bliski jak ty.
Te słowa ogrzały jej zatroskane serce. Zakończyła rozmowę, wyłączyła telefon,
wyłączyła system alarmowy Rama, po czym położyła się na kanapie w salonie.
Nie mogła zasnąć. Świadomość, że on leży w jej domu, radość, że okazał jej tyle
zaufania, troska z powodu jego pełnej niebezpieczeństw pracy, a przede wszystkim
miłość
przepełniająca serce Indry nie dopuszczały do niej snu.
W końcu jednak zwyciężyło poczucie bezpieczeństwa. Nie była w domu sama. Ten,
którego kochała, spoczywał teraz w jej łożu.
To był cudowny środek nasenny. Nareszcie więc zamknęła oczy z uśmiechem
szczęścia na wargach i zasnęła.
11
Helge dostał do dyspozycji niewielką gondolę, żeby skuteczniej mógł doglądać
jeleni
olbrzymich. Tego ranka, kiedy przesuwał się z wolna ponad łąkami i zagajnikami,
był w
promiennym humorze. Matka Frida nie odważyłaby się polecieć gondolą, był więc
wolny.
Ostatni odcinek musi przebyć piechotą, ale kiedy będzie wracał do domu, spotka
się z Paulą.
Chodziło o dwa jelenie, które trzymały się niedaleko miasta Saga. Helge bardzo
dobrze wiedział, dlaczego akurat ta okolica tak im odpowiada. Siska i Tsi-
Tsungga karmili je
od samego początku, od chwili, gdy właśnie oni uratowali te zwierzęta, łanię z
cielęciem.
Rozumieli je znakomicie, Helge też chciałby tak rozumieć zwierzęta. Tsi i Siska
przychodzili
tutaj niezależnie od siebie, pewnego razu jednak Helge widział, że się spotkali.
Nie zbliżył się
wówczas do nich, patrzył tylko z daleka, nie chciał przeszkadzać. Ale to do jego
obowiązków
należała troska o zwierzęta, musiał je karmić i dbać o nie pod każdym innym
względem. I
traktował to zadanie z wielką powagą.
Bardzo łatwo było się obchodzić ze zwierzętami zwłaszcza od czasu, kiedy dostał
"aparaciki mowy". Zwierzęta miały do niego pełne zaufanie. Nie bały się, kiedy
lądowała
jego gondola ani kiedy sam się zbliżał, by sprawdzić, czy wszystko jest w
porządku. Dwie
łanie wchodziły właśnie w okres rui i trzeba je było trzymać w specjalnych
zagrodach. Helge
musiał dbać, by każdy z samców miał swój rewir, bo w przeciwnym razie podczas
rykowiska
dochodziło do bójek.
Młody Wareg był bardzo zadowolony i z siebie, i ze swojego stada.
Wysiadł z gondoli na rozległej polanie w pobliżu Sagi. Dzisiaj Siski nie będzie,
pojechała do Nowej Atlantydy. Tsi natomiast zwykle zjawia się później. Helge
znajdował się
w lesie sam. Ale już teraz Paula była w drodze do niego, spotkają się niedługo.
Miało to być ich pierwsze umówione spotkanie, Helge chciał jej pokazać swoje
jelenie. Matka o niczym nie wiedziała i uczucie podniecającej radości mieszało
się z
wyrzutami sumienia. Naprawdę nieładnie zachowuje się wobec matki, która tyle dla
niego
zrobiła i tak o niego dba. Ona powinna wiedzieć o tym spotkaniu, ale nie odważył
się, po
prostu nie mógł jej o tym powiedzieć. Matka mówi zawsze tyle brzydkich i złych
słów o
Pauli, nie potrafił zrozumieć dlaczego. Helge bowiem, choć dojrzały mężczyzna,
był
człowiekiem naiwnym.
Do nadejścia Pauli zostało jeszcze trochę czasu, położył się więc w soczystej
trawie i
rozkoszował się ciepłem oraz blaskiem Świętego Słońca. Całkowicie zgadzał się z
Gondagilem, że to światło trzeba koniecznie przenieść również na terytorium
Ciemności.
Nagle kątem oka dostrzegł coś, co zmusiło go, by przyjrzał się uważniej.
Odwrócił
głowę i natychmiast zerwał się na równe nogi.
Co to jest, na wszystkie bóstwa świata? Jakaś huldra czy inna mistyczna istota,
jakich
pełno w górach i lasach Królestwa Światła?
Nie, to człowiek! Kobieta! Do tego kompletnie naga, o długich rudoblond lokach.
Stała bardzo niedaleko i w bardzo zachęcającej pozycji.
O bogowie, co ja mam teraz zrobić? myślał Helge bliski paniki. Paula przecież
nadejdzie lada moment.
Griselda wydrapała paznokciem małego palca ostatnie resztki brązowej maści ze
swego maleńkiego słoiczka. Dużo tego nie było, ale starczyło, by Helge poczuł,
że ma
najzupełniej teraz niepożądany wzwód. Nie podobała mu się ta kobieta, bo chociaż
uśmiechała się do niego przymilnie, to oczy miała zimne i złe. Nie była ani
ładna, ani
brzydka, można by powiedzieć - pospolita, gdyby nie owo zło czające się w całej
twarzy.
Chciał uciec, ale nieznajoma przyciągała go z wielką siłą...
Frida przewąchała jednak więcej, niż Helge się domyślał. Wyszpiegowała Paulę i
wyciągnęła odpowiednie wnioski, kiedy zobaczyła, że okropna uwodzicielka gdzieś
idzie.
Zorientowała się od razu, że tamta zmierza na punkt obserwacyjny jej ukochanego
syna.
Poszła więc za nią. Nikt nie będzie zawracał w głowie jej dziecku! Pomyśleć, że
mogłaby utracić Helgego! Pomyśleć, że mógłby się ożenić z tą straszną kobietą i
zostawić
Fridę własnemu losowi w tym nieznanym kraju, w którym ona tylu rzeczy nie lubi!
Co by wtedy poczęła?
Trzeba zatem walczyć! Walczyć, dopóki nie jest za późno!
Oto idzie ta okropna baba! Niesie jakiś koszyk, wygląda na to, że wypełniony
jedzeniem. Ach, więc mają zamiar urządzić sobie śniadanie na trawie? Przecież w
takiej
sytuacji wszystko się może zdarzyć!
Bez wahania dogoniła Paulę.
Jednym szarpnięciem starała się wyrwać koszyk przestraszonej "rywalce".
- Sama się troszczę o jedzenie dla swego syna - syknęła ze złością. - Nie
jesteśmy tacy
biedni, żebyśmy musieli żyć z jałmużny!
Paula, którą Oriana zdążyła przestrzec przed Fridą, próbowała załagodzić
sytuację.
- Och, czy to nie mama Helgego? Tyle wspaniałych rzeczy mi o pani opowiadał!
Frida stłumiła uczucie przyjemności, jakie sprawiły jej te słowa. Przybrała
bardzo
surowy wyraz twarzy.
- Mój syn nie biega dookoła i nie opowiada obcym o matce. Musiałaś to sama
wymyślić, wszetecznico! A teraz jazda do domu! Ja cię znam i wiem, co o tobie
mówią!
Sama pójdę do Helgego, naprawdę nie masz tam nic do roboty.
- Ale on prosił, żebym przyszła.
- On? Wiesz, jak on ciebie nazywa? "Ta natrętna wywłoką, która się nigdy nie
myje"!
Paula zbladła. Dolna warga zaczęła jej drgać.
- Nie wierzę... Poza tym ja naprawdę lubię czystość...
Frida ruszyła przed siebie marszowym krokiem. Paula jeszcze przez jakiś czas
stała
bezradna, patrzyła na koszyk, który Frida odrzuciła ze złością na ziemię, i
myślała o tych
wszystkich smakołykach, które przygotowywała wczoraj i dzisiaj rano, żeby
sprawić radość
Helgemu. W końcu stanowczo ruszyła w ślad za uprzykrzoną kobietą. Tak łatwo się
nie
poddam, myślała. Jeśli Helge rzeczywiście wygadywał na mnie te paskudne rzeczy,
to niech
mi je powtórzy osobiście.
Nagle obie stanęły jak wryte. Oto przed nimi jakaś kompletnie naga kobieta
obejmowała białymi ramionami szyję Helgego, który stał dość zakłopotany.
Wyglądało na to,
że zaraz on też zacznie ją obściskiwać, choć najwyraźniej tego nie chce.
Niespodziewany, trudny do pojęcia widok. Żadna z przybyłych nie znała kobiety o
falujących rudoblond włosach, Paula też nie, choć przecież mieszkała w
Królestwie Światła
już od dłuższego czasu. Bliska płaczu miała ochotę odwrócić się na pięcie i
uciec z tego
miejsca, ale nie mogła się ruszyć.
Tymczasem we Fridę wstąpiła furia. Ze strasznym rykiem rzuciła się ratować swego
ukochanego synka od losu gorszego niż śmierć. I wtedy Paula też poczuła przypływ
siły. W
oczach Helgego dostrzegła panikę. Coś się w tym wszystkim nie zgadzało.
Paula słyszała o Griseldzie i o jej podniecającej maści, po której mężczyzn
ogarnia
szaleństwo. Właśnie dzisiaj rano rozmawiała z Orianą, by dowiedzieć się czegoś
więcej na
temat Helgego i jego przygód w czasie ekspedycji, gdy przerażona Włoszka
powiedziała jej,
że rudowłosa wiedźma znowu jest na wolności i zdążyła już zamordować dwóch
mieszkańców miasta nieprzystosowanych. Teraz Paula domyślała się, że to musi być
owa
niebezpieczna istota.
Frida jednak nie wiedziała, kogo ma przed sobą.
Kiedy Griselda spostrzegła dwie w najwyższym stopniu niepożądane osoby, na
moment odwróciła uwagę od Helgego i wtedy on zdołał się jej wyrwać.
Jasnowłosy Wareg nie miał najmniejszej ochoty stać się obiektem rywalizacji aż
trzech kobiet. Matki starał się nie dostrzegać, interesowała go tylko Paula.
- Ja nie mogłem nic zrobić, uwierz mi - wykrztusił. - To jakaś huldra, w dodatku
szalona. Naprawdę, ona jest śmiertelnie niebezpieczna.
- Wiem o tym - odrzekła Paula blada jak ściana. - To Griselda.
- Oooch! - jęknął Helge przerażony.
Griselda spostrzegła, że Helge szuka ochrony u jakiejś baby, i wtedy ogarnęła ją
wściekłość. Była już mocno podniecona wizją rozkosznej chwili z mężczyzną i nie
miała
zamiaru się godzić na takie idiotyczne zakończenie. Zlekceważyła szarżującą
lokomotywę, w
jaką przemieniła się Frida, i z rykiem wściekłości ruszyła na Paulę. Z właściwą
wiedźmie
swobodą miotała przekleństwa i magiczne formułki na nieszczęsną kobietę, ale
nieoczekiwanie znalazł się między nimi Helge i zaklęcia spadły na niego. Niczym
trafiony
strzałą runął bez zmysłów na ziemię.
Tylko odziedziczona po wikingach siła i mocne, muskularne ciało uchroniły go od
śmierci. Paula nie miałaby najmniejszych szans.
Ale i ona odczuła skutki ataku czarownicy. Straciła przytomność i nie widziała
już,
jaki dramat rozegrał się między dwiema furiami.
Kiedy bowiem Frida zobaczyła, co Griselda zrobiła jej synowi, chwyciła piknikowy
kosz Pauli i z całych sił zdzieliła nim nagą czarownicę tak, że kanapki, keczupy
i sałatki
rozprysnęły się po miejscu, w którym jeszcze tak niedawno miała zapanować
sielska idylla.
Na moment Griselda się zachwiała, oślepiona jakimś sosem, i Frida zamierzyła się
ponownie.
- Ty wstrętna, rozpustna dziwko! - ryczała tak, że ptaki w pobliskim lesie
umilkły. -
Coś ty zrobiła mojemu synowi, ty przeklęta stara krowo?
Po drugim ciosie Griselda czołgała się na czworakach, a Frida grzmociła dalej.
Teraz
jednak koszyk był pusty i uderzenia nie miały już dawnej siły. Toteż wkrótce
Griselda znowu
stała na nogach i teraz to ona nie znała litości Niczym zionący ogniem smok
wysyczała
zaklęcie, które dawało jej potworną siłę fizyczną. Zamachnęła się niczym
wytrenowany
miotacz i zdzieliła Fridę w podbródek. Pyskata matka Helgego niemal wyleciała w
powietrze,
a gdy padała, uderzyła głową w pień drzewa i legła pod nim martwa. Helge został
sierotą.
Na razie jednak jeszcze o tym nie wiedział.
Griselda dyszała jak miech kowalski, wciąż jeszcze rozpalona pożądaniem. Była
naga,
z ran i zadrapań po uderzeniach koszyka spływała krew. Spojrzała na leżące w
trawie kobiety,
uznała, że obie nie żyją, i pomknęła do lasu po swoje męskie ubranie i resztę
rzeczy.
Teraz to już naprawdę koniec miłosierdzia, pomyślała po drodze. Chyba sama nie
wiedziała, co przez to rozumie, bo przecież słowa "miłosierdzie" nie byłaby w
stanie nawet
przesylabizować. Teraz się naprawdę zacznie!
Tych troje w lesie nie miało dla niej najmniejszego znaczenia. Wróciła przecież
po to,
by się rozprawić ze śmiertelnymi wrogami. I oni nie mogą liczyć nawet na
odrobinę litości!
Cała ta przeklęta hołota dowie się nareszcie, z kim zadarła.
Nikt nie zostanie oszczędzony! Nikt!
12
Na szczęście Tsi-Tsungga przyszedł dzisiaj znacznie wcześniej. Musiał się
przecież
zająć również jeleniami Siski, a ona karmiła je koło południa.
Kiedy na polance przy drodze do jeleni zobaczył trzy osoby nie dające znaku
życia,
najpierw przerażony biegał tam i z powrotem i nie wiedząc, co robić, zawodził z
cicha. W
końcu jednak zdołał się opanować na tyle, by zatelefonować do swego najlepszego
przyjaciela, Joriego, i przekazać mu jako tako rozsądną wiadomość. Zaraz potem
na polance
pojawiły się gondole ze Strażnikami i sanitariuszami.
Tsi siedział na trawie i żuł powoli pyszne kanapki, które Paula przygotowała dla
Helgego. Z płaczem pozbierał je z ziemi, nie mając pojęcia, co tu zaszło.
Kiedy czekał, przyszły do niego oba jelenie Siski, więc je również karmił
kanapkami z
serem i innymi smakołykami.
Matce Helgego, Fridzie, nie można już było pomóc. Miała złamany kręgosłup, a
poza
tym uderzenie głową o pień drzewa okazało się śmiertelne. Helgego przewieziono
do szpitala,
Paula natomiast odzyskała przytomność i była w stanie opowiedzieć o ataku
Griseldy. Czy też
raczej o ataku Fridy na wiedźmę, bo od tego się wszystko zaczęło. Zresztą to bez
znaczenia.
Helge przyjmował w szpitalu mnóstwo wizyt. Paula siedziała tam, rzecz jasna,
niemal
przez cały czas, kiedy jego nowi przyjaciele przychodzili z winogronami,
cukierkami i takim
mnóstwem kwiatów, że pokój pachniał niczym egzotyczny ogród. Indra przyniosła
słodycze i
erotyczne pisma. Uważała, że powinien obejrzeć sobie coś budującego, zwłaszcza
że czytać
nie umiał. Helge pospiesznie wcisnął pisma pod poduszkę i tylko marzył, żeby
sobie już
wszyscy poszli, bo koniecznie chciał do nich zajrzeć.
Wciąż jeszcze nikt mu nie powiedział o żałosnym końcu matki.
Ram spędził u Indry noc pogrążony we śnie przypominającym letarg. Ona chętnie by
zatrzymała go jeszcze, żeby pospał co najmniej dobę, wiedziała jednak, że
robiłby jej potem
wymówki. Wobec tego przygotowała uwodzicielsko pachnące śniadanie i bardzo
delikatnie
obudziła gościa.
Wymówki i tak się na nią posypały:
- Dlaczego nie obudziłaś mnie już po godzinie?
- Świat się przecież nie zawalił - odparła spokojnie. - Rok zajął się wszystkim.
Sam
zobacz! Święte Słońce wciąż świeci i ptaki śpiewają. Nawet im do głowy nie
przyjdzie, że
zaniedbałeś jakieś obowiązki.
Roześmiał się w końcu i wypędził ją z pokoju, by móc się doprowadzić do porządku.
Kiedy już skończyli śniadanie i Ram zamierzał wyjść, zadzwonił telefon. Indra
włączyła wszystkie aparaty, gdy tylko Ram się obudził.
Dzwonił Rok z wiadomością, że Tsi wzywa pomocy z polanki w lesie. Nie, Rok nie
wiedział, o co dokładnie chodzi, ale miał wrażenie, że sprawa wygląda poważnie.
Indra stała i
przyglądała się temu surowemu człowiekowi, który rozmawiał ze swym najbliższym
współpracownikiem.
Jak bardzo bym chciała zatrzymać go w swoim domu, myślała. Ale wtedy
dzielilibyśmy moje szerokie łoże, już bym nie spała na tej niewygodnej kanapie,
wiedząc, że
on leży w mojej pościeli. Pragnę tego poczucia bezpieczeństwa, jakie by mnie z
pewnością
ogarnęło, kiedy on wieczorem pozamykałby na klucz wszystkie drzwi. Pragnę tej
intymności,
jaka jest udziałem dwojga ludzi rozmawiających przy herbacie, chcę świadomości,
że mogę
się do niego w każdej chwili przytulić bez obawy, że jakiś Talornin pojawi się
zaraz z
umoralniającym kazaniem i nas rozdzieli.
Jaki on jest męski, ten mój Ram. Widocznie muszę mieć słabość do autorytetów,
skoro
zakochałam się w kimś tak niedostępnym.
Rozmowa Rama dobiegła końca, a Indra pospieszyła sprzątać ze stołu.
- Jadę z tobą - oznajmiła.
- Nie możesz! Nie wiem przecież nawet, o co tam chodzi. Ale dziękuję ci za te
najspokojniejsze i najmilsze chwile u ciebie, jakie po raz pierwszy od bardzo
dawna
przeżyłem. Właśnie to było mi potrzebne.
Indra uśmiechnęła się promiennie. Nic nie szkodzi, że Ram wyszedł nie
uścisnąwszy
jej. Widocznie wie, co robi.
W kilka godzin później Ram w swoim biurze uderzył pięścią w stół.
- Teraz to już naprawdę dość! Griselda jest w Sadze i dobrze wiemy, co to
oznacza -
rzekł głosem drżącym z gniewu i obawy. - Teraz ruszamy! Wszyscy! Ci, na których
będzie
chciała się mścić, wyjadą do Nowej Atlantydy, a ja osobiście dopilnuję, żeby ten
potwór się
tam za wami nie przemknął. Rok, zabierzesz Indrę, Mirandę, Gondagila, Elenę,
Jaskariego,
Orianę i Thomasa, a także Tsi. Siska, Bogu dzięki, już tam jest, Sassa również,
chociaż akurat
jej Griselda zbyt dobrze nie zna. Później będziemy też musieli przewieźć Paulę i
Helgego. Ta
jędza nie może nikogo z was nawet palcem tknąć. Berengaria i Armas mają
towarzyszyć
Theresie do zewnętrznego świata, więc oni będą bezpieczni.
- A Jori? - zapytał Rok. - On prosił, byśmy pozwolili mu zostać.
Ram zastanawiał się przez chwilę.
- Wtedy, kiedy Griselda udawała Evelyn, Jori zachowywał się wobec niej
przyjaźnie,
więc teraz znajduje się chyba poza niebezpieczeństwem. On też dużo wie o
sposobach jej
powrotów. Kiedy jednak Griselda odkryje, że wszyscy jej "wrogowie" zniknęli, to
może, z
czystej frustracji, rzucić się na każdego, kto został. Nie, Joriego też wyślij.
Natomiast Dolga z
farangilem będziemy tutaj potrzebować. Marco sam sobie poradzi, sądzę natomiast,
że trzeba
by też wysłać Móriego. Bo, jak mówi Sol, on jest potężnym czarnoksiężnikiem, ale
tutaj
potrzeba czegoś więcej. Nikt żyjący nie ma szans w starciu z Griselda. Jeśli Sol
się nie uda, to
zawsze mamy inne duchy w odwodzie. Powinno wystarczyć.
- Najważniejsze, żeby odnaleźć tego jej "ducha"?
- Oczywiście! Wyobrażam sobie jednak, że teraz, kiedy wiedźma żyje, będzie to
jeszcze trudniejsze. A jak dochodzenie? Dowiedzieliście się czegoś o tym
zamordowanym?
Kto to jest?
- Nie - odparł Rok. - Nikt nie jest poszukiwany. Ani w mieście
nieprzystosowanych,
ani w pozostałych częściach królestwa. Ale nie mamy jeszcze wszystkich
informacji.
Ram kiwał głową.
- Teraz Sol będzie musiała zebrać siły i cały swój kunszt czarownicy. Nie możemy
przecież w nieskończoność trzymać młodzieży w Nowej Atlantydzie. Sol ma niewiele
czasu,
by zlokalizować i unieszkodliwić Griseldę. Najpierw jednak musi odnaleźć miejsce,
gdzie
znajduje się ta jej przeklęta "dusza".
- Teraz wiemy przynajmniej, jak wiedźma wygląda. Ma rude włosy i jest dorosła.
Helge mówi, że to dojrzała kobieta, liczy sobie około trzydziestu pięciu lat.
Zaraz zbiorę
młodzież i przewiozę wszystkich gondolą do Nowej Atlantydy. Griselda w żaden
sposób nie
odkryje, co się z nimi stało.
Ram wyglądał przez okno.
- Chciałbym porozmawiać z Dolgiem i z Markiem. Może oni doradzą, jak ją odnaleźć.
Jak ją wykurzyć z kryjówki, zanim zdąży zamordować więcej osób. Na razie ma na
swoim
koncie trzy, i to jest o trzy za dużo.
Żaden nie wypowiedział głośno tego, o czym obaj myśleli: Śmierć Fridy nie jest
specjalnie wielką stratą. O takich sprawach się nie mówi.
Ram był zdenerwowany i pewnie się nie uspokoi, dopóki zagrożeni, a przede
wszystkim Indra, nie znajdą się w bezpiecznym miejscu. Strażnicy robili, co
mogli, by jak
najprędzej zebrać całą gromadkę, i w końcu wyruszyli w drogę w dwóch dużych
gondolach.
Najpierw jednak Ram przesłuchał wszystkich po kolei, aby mieć absolutną pewność,
że każdy
jest naprawdę tym, za kogo się podaje, a nie podstępną wiedźmą w przebraniu.
Indra nie
mogła się powstrzymać od swoich złośliwości, kiedy ją badano, i Ram musiał się
uśmiechnąć.
Griselda nie dała się dotychczas poznać jako osoba obdarzona poczuciem humoru.
Indra tymczasem zaproponowała:
- A czy ja nie mogłabym zostać jako przynęta? Potrafiłabym tak ją udręczyć, że
będzie
miała dość.
- Dziękuję, o żadnej przynęcie nie może być mowy - przerwał jej Ram, zdjęty
grozą na
samą myśl o spotkaniu Indry z wiedźmą. - W każdym razie przynęta nie będzie
miała na imię
Indra!
- A ty? - przypomniała mu zatroskana. - Ciebie też Griselda musi nienawidzić.
- Na pewno tak jest, Ale przecież ja nadzoruję poszukiwania.
- Dbaj więc o siebie - szepnęła Indra i z rozpaczą ścisnęła jego dłoń. - Czyli,
jak to
mówią Szwedzi: "Idź do domu i zajmuj się sobą! I on poszedł do domu i zajmował
się sobą".
Ram patrzył na odlatujące gondole z uczuciem ulgi, lecz także żalu.
Potem odwrócił się i ze zdziwieniem potrząsał głową. Młody Tsi był niebywale
podniecony tym, że leci do Nowej Atlantydy. Ciekawe dlaczego?
Myślał z niechęcią o tym, jak zachowa się Griselda, kiedy stwierdzi, że wszyscy
jej
wrogowie zniknęli.
Z wyjątkiem niego, oczywiście. I... Och, nie, jak mógł zapomnieć? Madragowie!
To przecież Madragowie zbudowali machinę śmierci, czyli Juggernauta. To znaczy
machinę śmierci jedynie w rozumieniu Griseldy. Ram natychmiast wydał polecenie,
by
Madragów umieszczono w bezpiecznym miejscu.
Również inni mieszkańcy Królestwa Światła byli na łąkach wtedy, kiedy Griselda
została zmiażdżona. Kilku Strażników, weterynarze i laboranci a także Lenore.
Ram nie przypuszczał jednak, by Griselda zwróciła na nich baczniejszą uwagę.
Większość najbardziej narażonych na jej ciosy znalazła się już poza krajem. A to
najważniejsze.
Teraz trzeba się jak najprędzej skontaktować z Sol.
Propozycja Indry w sprawie przynęty padła na podatny grunt. Sol znakomicie się
do
tego nadaje.
Ale gdzie ona się podziała? Teraz, kiedy tak bardzo jest mu potrzebna, nie można
jej
znaleźć.
13
Nikt nie oczekiwał makabrycznych zdarzeń, które miały nadejść.
W mieście Saga panował spokój. Pogłoski o powrocie Griseldy nie dotarły jeszcze
do
zwyczajnych obywateli, nie było potrzeby niepokojenia ich. Lepiej nie wywoływać
paniki, a
liczono na to, że Griseldy nie interesują inni mieszkańcy oprócz grupy, która
brała udział w
fatalnej dla niej ekspedycji. Oczywiście nie można się było w stu procentach
zabezpieczyć
przed tym, że ktoś nieopatrznie wejdzie jej w drogę i zirytuje ją, z czymś takim
zawsze trzeba
się liczyć. W końcu jednak panika byłaby dużo gorsza.
Tak więc życie toczyło się utartymi torami, i w mieście, i w całym królestwie.
No, może nie tak zupełnie w całym...
Gwałtowne starcie w lesie rozpaliło Griseldę. Płonęła coraz większą żądzą walki.
Niczym kot w marcu wiedźma miotała się po ulicach, nosiło ją z jednego krańca
miasta na drugi.
Gdzie oni są?
To gówniane miasto nie jest przecież takie cholernie wielkie!
Żeby nigdzie nie spotkała ani jednego z poszukiwanych? Nikogo? Gdzie się oni, do
diabła, pochowali?
No nic, nie szkodzi, przed Griseldą się nie ukryją!
Jakaś pani, która, zdaniem Griseldy, wyglądała zbyt dobrze, taka obrzydliwie
piękna,
myślała Griseldą podejrzliwie, zatrzymała ją na ulicy, akurat w momencie kiedy
wychodziła z
dużego publicznego budynku, który, bardzo dyskretnie, rzecz jasna, sprawdzała.
- Och, nie, czy to naprawdę ty, mój stary przyjacielu? - zawołała pani z
promiennym
uśmiechem. - Nie widzieliśmy się tak dawno, że ledwie cię poznałam! No i jak ci
się
powodzi?
Niech to diabli porwą! Czyżby ta baba ją rozpoznała? Tutaj? Co teraz robić?
Długo pracowała nad zmianą głosu, jadła kredę i inne paskudztwa, wymamrotała
więc
teraz, że powodzi jej się dobrze.
- Czyżbyś był przeziębiony? - pytała obca kobieta z troską. - Powinieneś coś na
to
dostać. W Królestwie Światła nikt nie musi cierpieć z powodu takich głupstw!
Griseldą protestowała, że nie jest przeziębiona. Uważała tylko, żeby mówić
czystszym
głosem. Nieznajoma wybuchnęła śmiechem.
- Ach, tak! A może ty wolisz mówić po angielsku? Mnóstwo ludzi tak robi, chociaż
to
zupełnie niepotrzebne.
Do diabła! Griseldą nie zwróciła uwagi na to, że kobieta mówi w jakimś obcym
języku. Te przeklęte aparaciki mowy sprawiają, że człowiek przestaje myśleć i o
takich
sprawach.
- Niestety, bardzo się już spieszę - powiedziała kobieta. - Miło było cię
widzieć!
Nareszcie! Griseldą odetchnęła z ulgą.
Niespokojnie powlokła się dalej, zaglądała do sklepów i cukierni, zderzyła się z
jakimś młodym chłopcem, który warknął ze złością:
- Uważaj, człowieku!
Ogarnęła ją nieznośna chęć przemienienia tego gbura w coś paskudnego, ale
zdołała
się opanować. Nie wolno teraz zwracać na siebie niczyjej uwagi! Zresztą ci
wszyscy
beznadziejni ludzie nie mają najmniejszego znaczenia. To ci przeklęci, zadufani
w sobie
nędznicy, którzy ją zranili, urazili jej dumę, będą obiektem jej straszliwej
zemsty. Wywęszy
ich, prędzej czy później, a oni wskażą jej drogę do Thomasa. Ona zaś sprawi, że
Thomas
zapłonie do niej wielką miłością, potem Griseldą porzuci go okrutnie i postara
się, by nigdy
już nie był w stanie pokochać innej kobiety.
Thomas, Marco, Tsi-Tsungga i Gondagil. Oni czterej zostaną jej kochankami. I...
jeśli
właściwie rozegra swoją kartę czarownicy, rozszarpią się nawzajem na strzępy z
zazdrości!
Och, jakaż cudowna zemsta!
Griseldą przystanęła gwałtownie.
Tam...
Nareszcie! To ktoś z nich!
Ofiara. Doprowadzi ją do pozostałych. Griseldą będzie się zachowywać przebiegle
i
podstępnie, nie wymorduje wszystkich od razu, to by było zbyt banalne i kara za
prosta. Złym
okiem patrzyła na idącą jej na spotkanie istotę, tak samo jakby patrzyła na
wszystkich tych,
którzy byli wtedy na łące.
O radości! Nadchodzi godzina porachunków!
W domu należącym do Erlinga i Theresy księżna rozmawiała z Armasem i Tellem.
Wszyscy troje gotowi byli wyruszyć w podróż do zewnętrznego świata, czekali
tylko na
dwoje pozostałych.
- Halo! Już jesteśmy! - rozległ się od drzwi jasny głos Berengarii.
Weszła do pokoju, prowadząc za sobą Heinricha Reussa von Gera.
Theresa powitała ich serdecznie.
- No, Heinrich? Jesteś gotów wrócić do starego świata? Ale dlaczego nie masz
żadnego bagażu? Ach, tak, rozumiem - dodała półgłosem.
Rozmawiali o tym wielokrotnie. Oboje podjęli decyzję, że z tej podróży już nie
powrócą. Oboje pragnęli zakończyć życie w starym świecie.
Nie wszystko ułożyło się tak, jak Heinrich Reuss von Gera pragnął. Jego związek
z
rewizorem z miasta nieprzystosowanych się skończył. Grzecznie i spokojnie, jak
to między
dżentelmenami. Brakowało w tym związku miłości, oto i powód.
Heinrich nie był już w stanie raz jeszcze szukać towarzysza życia. Nie lubił
tego
miasta, które przecież nie było dla takich jak on. Nie czuł się tu u siebie,
zresztą w Królestwie
Światła nie znalazł domu.
Tęsknota za światem zewnętrznym w miarę upływu lat trawiła go coraz bardziej.
Jeśli
tam zaraz po powrocie nie znajdzie jakiegoś mężczyzny, który chciałby z nim
dzielić życie, to
Heinrich zamierzał zrobić ze sobą koniec.
I tak dostał przecież od losu życie znacznie dłuższe niż inni ludzie. Uznał więc,
że
wystarczy.
Zwierzył się z tego swojej dawnej przyjaciółce, księżnie Theresie, a ona wyznała,
że
nosi się z podobnymi myślami. Żyła dostatecznie długo, zwłaszcza teraz, kiedy
Erling ma
swoje problemy, wszystko przestało ją cieszyć.
- Hej, Armas - witała się Berengaria. - Jak to miło, że razem wyruszamy do tego
nieznanego świata.
Armas, który uważał, że Berengaria jest najbardziej pyskatą dziewczyną na
świecie,
odpowiedział krótkim: tak.
- I ogromnie się cieszę, że to właśnie ja zostałam wybrana - szczebiotała dalej
radośnie. - Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego.
Żebyś mogła przeżyć stratę Oka Nocy, pomyślał Armas. Nie wygląda jednak na to,
aby cię to rozstanie specjalnie martwiło.
Złościło go, że akurat Berengaria z nimi jedzie. Każda inna byłaby dużo lepsza.
Bo ta
pusta lalka nie ma za grosz rozsądku i niczego nie traktuje poważnie. Tym swoim
dziewczyńskim paplaniem może doprowadzić człowieka do szaleństwa.
Mówią, że świetnie sobie radziła podczas ekspedycji do Ciemności. Sama schwytała
jednego jelenia olbrzymiego? Nonsens! A w każdym razie przesada.
Oko Nocy powinien być rad, że się od niej uwolnił!
- Och, tak się strasznie cieszę - powtarzała z przejęciem. - Babcia tyle
opowiadała o
Theresenhof i życiu tam, mama i tata też wiele mówią o świecie zewnętrznym.
- Tak - uciął Armas krótko.
Berengaria nie zwracała uwagi na jego ponurą minę.
- Zobaczymy niebo i słońce, i księżyc, i wieczory, i piękne jesienne barwy, i...
-
zachłystywała się rozradowana.
A ja będę musiał ją znosić przez cały czas tej wspaniałej podróży, myślał Armas
z
niechęcią. Trudno. Trzeba to będzie potraktować jako specjalne wyzwanie.
Tell przerwał potok słów dziewczyny.
- Chyba nie zapomnieliście, że nasza podróż utrzymywana jest w ścisłej tajemnicy?
Mam nadzieję, że nie wygadaliście się przed kimś niepożądanym?
Potrząsnęli głowami. Armas z powagą, Berengaria rozpromieniona, oboje dumni, że
dostąpili takiego wyróżnienia.
Wtrąciła się Theresa:
- Ram powiada, że powinniśmy się spieszyć. Griselda znowu wkroczyła na wojenną
ścieżkę. Szczególnie ważne jest, żeby Berengaria usunęła się jak najdalej stąd.
Ale i Armas, i
Tell znajdują się w strefie zagrożenia. Ty, Heinrich, i ja możemy się chyba czuć
bezpieczni -
uśmiechnęła się do starego przyjaciela.
Heinrich odpowiedział pytającym uśmiechem. Chyba dotychczas nie słyszał o
wiedźmie Griseldzie.
Tell podniósł się z miejsca.
- No dobrze, jeśli wszyscy są gotowi, to możemy ruszać już teraz. Do placu
startowego polecimy zwyczajną gondolą. Chodźcie za mną, mój pojazd czeka za
domem,
ukryty wśród drzew.
Poszedł pierwszy, a oni za nim, tylnym wyjściem, żeby ich nikt nie zobaczył.
Berengaria na samym końcu, była taka podniecona, że potrzebowała wiele siły, by
stłumić
radosny śmiech.
Nie zauważeni dotarli do gondoli w sadzie. Tell wyjął z pojazdu kawałki czarnego
materiału. Uśmiechał się do przyjaciół przepraszająco:
- Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko zawiązaniu oczu. Po prostu
nie
chcemy ujawniać naszych tajemnych wyjść.
- Oczywiście, że nie - uśmiechnęła się Theresa. - Nie bądź taki spłoszony,
Heinrich!
Jeśli Berengaria zniesie niewygody, to z pewnością my także, prawda?
Heinrich Reuss uśmiechał się blado, wargi drgały mu niepewnie.
Theresa wybuchnęła śmiechem.
- Czyżby cię strach obleciał?
Heinrich starał się opanować.
- Nie, nie, to będzie wspaniale znaleźć się znowu w starym świecie - powiedział
ze
sztucznym ożywieniem. - Tylko te wszystkie tajemnicze przygotowania. W
Królestwie
Światła jest naprawdę wiele tajemnic.
- Tak, ale też i na tym polega uroda tego miejsca - wtrąciła roześmiana
Berengaria. -
Och, jestem taka podniecona, że chyba się...
Chciała powiedzieć: "że chyba się posiusiam", ale surowa mina Armasa sprawiła,
że
zamilkła.
Tell podał wszystkim czarne opaski.
- Załóżcie je sobie sami. Ufam, że nikt nie będzie ukradkiem podglądał.
- Jeszcze chwileczkę, Tell - poprosiła księżna Theresa i wszyscy opuścili ręce
trzymające opaski. - Zanim podejmiemy to pełne niebezpieczeństw
przedsięwzięcie...
pozwólcie mi na chwilkę modlitwy do Boga, poprośmy go, by pobłogosławił nas i
naszą
podróż.
- Naturalnie - zgodził się Tell.
Theresa odmówiła krótką modlitwę po łacinie, po czym wyjęła z torebki maleńką
buteleczkę ze święconą wodą. Wylewała na każdego po kolei po parę kropel.
Wszystko dokonywało się bardzo szybko, Theresa się spieszyła, nikt nie zdążył
zareagować. Berengarii kropla wody spadła na język, smakowała ją z uczuciem, że
sama jest
teraz jakby uświęcona.
Twarz Armasa pozostała nieprzenikniona, podobnie twarz Tella. Heinrich Reuss był
ostatnim, na którego spadło pospieszne błogosławieństwo i parę kropel święconej
wody.
Wszyscy zobaczyli, że oczy mu się rozszerzają, jakby doznał szoku. Czyżby Reuss
nie był
katolikiem? Tych kilka kropel wody wywołuje w nim aż taki sprzeciw?
Wtedy stało się coś niewiarygodnego, ale w najwyższym stopniu złowieszczego.
Cztery pary oczu z przerażeniem wpatrywały się w dawnego zakonnika.
Jego głowa zaczęła się kręcić na szyi w tak szybkim tempie, że peruka oraz
sztuczna
broda odpadły i nad kręcącą się wciąż niczym wentylator głową ukazały się bujne
rudoblond
włosy. Zjawa nie przestawała wrzeszczeć.
W końcu absurdalne wirowanie ustało. Kobiecą twarz, którą teraz widzieli,
wykrzywiał ból i strach. Kobieta pochyliła się i zwymiotowała na ziemię jakąś
jadowicie
zieloną treścią. Rozszedł się od tego taki potworny odór, że wszystkim zaparło
dech.
Berengaria z jękiem oparła się o pień drzewa, ale powietrze było gęste od
zapachu żółci i
octu, dziewczyna nie miała czym oddychać, nie była w stanie utrzymać się na
nogach.
Ostatnie co, zobaczyła, to troje krztuszących się i zanoszących kaszlem ludzi,
padających na
ziemię, i wiedźmę uciekającą z tego miejsca z krzykiem:
- Tak jest, zdychajcie tu sobie, to dla was najlepsze, przeklęte świętoszki!
Najwyraźniej w jej ustach było to najgorsze przekleństwo.
Och, nie, ja nie chcę umierać, myślała Berengaria zrozpaczona, ale w oczach jej
pociemniało i straciła świadomość.
Tell pierwszy doszedł do siebie po przypominającym letarg omdleniu. Przeciągnął
pozostałych bliżej gondoli i zatelefonował do Rama. Pospiesznie wyjaśnił, czego
byli
świadkami. Tymczasem również Armas odzyskał przytomność, a zaraz potem
Berengaria.
Wystarczyło, że przez chwilę znajdowali się poza zasięgiem działania trującego
odoru.
- Bogu dzięki, że byliśmy już na świeżym powietrzu - mówił Tell do Rama. - W
przeciwnym razie nie wiem, czy udałoby się nam to przeżyć.
Armas i Berengaria starali się ocucić Theresę. Dziewczyna szlochała:
- To była najprawdziwsza czarownica! Takie nie znoszą święconej wody. Mój Boże,
a
jeśli Sol też jest taka?
- Nie sądzę - odparł Armas. - Griselda zawarła pakt ze złem, a Sol nie.
- Och, patrz, zdążyła rozpakować mój bagaż - jęknęła Berengaria. - To przeklęta
wiedźma! Ukradła mi moje sportowe ubrania, które leżały na wierzchu!
Tell natychmiast poprosił:
- Opisz, jak te rzeczy wyglądały. Jakiego były koloru i w ogóle...
Przekazał te informacje Ramowi, który stwierdził:
- Ona musiała być przekonana, że nie żyjecie.
- Z pewnością! W przeciwnym razie nie oddaliłaby się stąd tak beztrosko.
- Wyjeżdżajcie natychmiast, Tell! Wszyscy, bez chwili zwłoki! Jak się czuje
księżna?
- Odzyskała przytomność. Czy masz teraz pod dostatkiem ubrań, Berengario?
- Ha! Zapakowałam tyle wszystkiego, jakbym jechała do innego świata... No tak,
zresztą właśnie jadę!
Ram zakończył:
- Ja się tu wszystkim zajmę. Na pewno ją schwytamy. My będziemy szukać jej
"duszy", a Sol przypilnuje samej Griseldy. No tak, to teraz wiemy, kim był ten
drugi
zamordowany. To Heinrich Reuss. Ale gdzie, u licha, podziewa się Sol?
14
Sol rzeczywiście przebywała w innych okolicach. Miała przecież jeszcze jedno
zadanie.
Poszła do ratusza, do wydziału, w którym pracowała Lenore. Cały czas, rzecz
jasna,
Sol pozostawała niewidzialna.
Wiedziała, że Erling po parę razy dziennie wynajdywał sobie jakieś interesy,
żeby
tylko wejść do biura Lenore. Właściwie był to cały zespół biur, z barierkami
oddzielającymi
pomieszczenia dla interesantów od miejsc wyższych i niższych urzędników. Lenore,
przynajmniej we własnym mniemaniu, należała do wyższych.
No, moja dobra kobieto, teraz dostaniesz tak, że poczujesz! I Erling też poczuje,
myślała Sol podniecona. Mężczyzna nie może się bezkarnie zachowywać jak stary
kocur.
Księżna Theresa jest moją ulubienicą, a ja dla przyjaciół zrobię wszystko. Z
tego mnie znano
w tym krótkim czasie, jaki dostałam na Ziemi. Byłam szalona, źle sobie
poczynałam,
narobiłam mnóstwo głupstw, ale rodzinę zawsze stawiałam najwyżej. I wiesz co, ty
przeklęta
jędzo tam przy biurku? Czarnoksiężnika i jego najbliższych traktuję jako własną
rodzinę!
Chociaż tak naprawdę wcale nie jesteśmy spokrewnieni.
Uważnie przyglądała się Lenore. To istotnie wyrafinowana piękność, ale twarz ma
martwą jak lalka. Jest świadoma każdego swego ruchu. Każde słowo, każda mina
świadczy o
tym, że pani nieustannie myśli o sobie, o tym jak się zachowuje. Ani jeden
kosmyk włosów
nie mógł pozostawać poza kontrolą. Paznokcie pomalowane złotym lakierem, biały
strój
nieskazitelny. Mogła się uśmiechać do mężczyzn, którzy przyszli załatwić jakąś
sprawę, ale
nigdy uśmiech nie docierał do oczu. Może obawiała się zmarszczek? Kobiety
traktowała z
lodowatym chłodem lub z porażającą obojętnością.
Do diabła, nic dziwnego, że Ram wybrał obdarzoną poczuciem humoru Indrę, chociaż
nie ma doskonałych rysów twarzy. Mimo to dzięki żywości usposobienia była na
swój sposób
ładniejsza od tej Galatei przy biurku. Galatea to, jak wiadomo, posąg kobiety
wyrzeźbiony
przez Pigmaliona. Posąg był tak oślepiająco piękny, że artysta zakochał się w
nim i dzięki
temu rzeźba ożyła.
Co do Lenore, to Sol miała poważne wątpliwości, by miało to kiedykolwiek
nastąpić.
Ktoś, kto jest do tego stopnia zafascynowany własną urodą, niewiele ma do
ofiarowania
innym.
Sol czekała.
Wkrótce przyszedł Erling z jedną ze swoich krótkich wizyt.
Lenore stała pogrążona w obojętnej rozmowie z koleżanką.
Znakomicie!
Sol przymknęła oczy i szeptała w duchu czarodziejskie zaklęcia.
Potem przeniknęła do umysłu Lenore, opanowała jej myśli i skłoniła ją, by
zaczęła
wypowiadać je głośno. Żeby wypowiadała słowa, które krążyły w jej głowie. Nie
były to
myśli podsunięte przez Sol, nie, sama Lenore tak właśnie widziała świat. Sol
jedynie stłumiła
poczucie przyzwoitości tej pięknej kobiety.
Lenore rzuciła Erlingowi obojętne spojrzenie. Myśli przekształciły się w słowa,
pojawiły się na wargach, a ona nie zrobiła nic, by je powstrzymać. Było dla niej
czymś
całkowicie naturalnym, że je wypowiada.
Jasno i wyraźnie, pełnym niechęci tonem mówiła do koleżanki:
- O, znowu przyszedł ten mój natrętny wielbiciel. Oczywiście, ma prawo się we
mnie
kochać, wszyscy to robią, ale czy widziałaś kiedyś coś równie beznadziejnego?
Stoi jak baran
i wodzi za mną oczyma. Mogłabym się założyć, że ma mokro w spodniach.
- Lenore, coś ty! - syknęła przerażona koleżanka. - On przecież wszystko słyszy!
- No i bardzo dobrze! Co on sobie wyobraża, że kim jest? Żałosny człowieczyna.
Co
on mnie obchodzi, skoro mogłabym mieć Rama, a nawet samego Talornina, gdybym
tylko
kiwnęła małym palcem. Spójrz na niego! Co on sobą reprezentuje, jeśli nie liczyć
tego, że
udało mu się zaciągnąć do ołtarza naiwną księżnę? Kompletne zero, nieudacznik!
- Ależ Lenore! - nie przestawała jej mitygować koleżanka. - Czyś ty zwariowała?
W biurze było mnóstwo ludzi, urzędnicy, interesanci... Tylko Sol spostrzegła, że
nieoczekiwanie w progu stanął Talornin i także słyszał, co wygaduje Lenore.
Błogi uśmiech
rozlał się na jej twarzy.
Erling, który ponad wszystko pragnął uciec z tego pomieszczenia, stał jak wryty,
nie
mogąc się ruszyć. On także znajdował się we władzy niewidzialnej Sol.
Zawstydzony i
upokorzony musiał słuchać dalej.
Lenore zaś parła do przodu, nawet nie próbując ratować sytuacji, bo akurat w tej
chwili uważała swoje zachowanie za właściwe i naturalne.
- A jaki nadęty! Mężczyźni z rodu ludzkiego są najgorszymi na świecie kochankami.
Słabi, nie ma w nich nic interesującego. Wydaje im się, że wiedzą, jak się
zdobywa kobietę,
gdy w rzeczywistości nie mają najmniejszego pojęcia, jak to się robi. Nie wiedzą,
jak ją
rozpalić, są bardziej niezdarni niż amatorzy. A te ich organy, którymi się tak
pysznią!
Malutkie, trudno je nawet dostrzec. Wiem, bo sprawdzałam to wiele, wiele lat
temu, bez
jakiejkolwiek przyjemności. Mowy nie ma, żebym ja, najpiękniejsza w Królestwie
Światła,
miała się zadać z jakimś takim... komarem!
No, wystarczy, pomyślała Sol. Teraz pozwolimy jej, by zrozumiała, co zrobiła. Bo
przecież nie moje myśli tu wygłaszała, to jej własne poglądy. I okazały się dużo
bardziej
interesujące, niż oczekiwałam.
Ze źle ukrywanym zadowoleniem Sol patrzyła, jak oczy Lenore się rozszerzają, a
szczęka opada, kiedy tamta uświadomiła sobie, co powiedziała. Piękna Galatea
zaczęła się w
popłochu rozglądać dookoła, wszędzie napotykała zaszokowane spojrzenia i
nienawidziła ich.
Na jej twarzy pojawiły się krwistoczerwone rumieńce.
Ale Talornina za sobą nie widziała. Talornina, swego najbardziej oddanego
wielbiciela
i najpewniejsze wsparcie.
Nie widziała, że ten wysoki Obcy, który kochał jej matkę, odwrócił się i z
nieprzeniknioną twarzą wyszedł z pokoju. Cicho, bez słowa. Ale i tak dość jej
było patrzenia
na tych wszystkich gapiących się na nią ludzi, z lękiem, ale i ze złośliwą
radością w oczach.
O wstydzie! Jakie to gorzkie i trudne do zniesienia!
Równocześnie Erling także ocknął się z odrętwienia i z jękiem zgrozy wypadł z
biura.
Bardzo dobrze, pomyślała Sol.
Lenore zasłoniła twarz rękami i wybiegła do pokoju dla wyższych urzędników.
Pospiesznie zebrała swoje rzeczy i wściekła opuściła ratusz.
Tego upokorzenia nie da się porównać z niczym. Jest gorsze niż to, co musiała
przeżywać, kiedy jej jedyna miłość, Hannagar, pokazał straszną stronę swojej
natury i wolał
od niej prostą Elję. Gorsze niż tamten dzień, kiedy Ram jasno i wyraźnie
zakomunikował jej,
że jedyną miłością jego życia jest Indra. Choć Ram, oczywiście, kłamał.
To jest najgorsze ze wszystkiego, bo wystawiła się na pośmiewisko gromady
prostaków, którzy nie są godni nawet lizać jej butów. Ujawniła też swoją
prawdziwą naturę
przed Erlingiem, ale to akurat nie ma wielkiego znaczenia,
Nie do zniesienia jest przede wszystkim to, że naprawdę tak myśli, każde słowo,
które
wypowiedziała wobec tej hołoty, jest prawdą. Na szczęście wciąż jeszcze ma
jednego
wiernego wielbiciela, Talornina.
Chociaż.... Lenore postanowiła, że zmusi swego niewolnika Rama, by zorganizował
jej wyjazd do zewnętrznego świata. Tutaj zostać nie może.
Erling gnał jak w gorączce do domu. Wstąpił do ekskluzywnego sklepu i uczynił to,
co zawsze robili mężowie z nieczystym sumieniem. Bliski amoku nakupił kwiatów i
mnóstwo
kosztownych drobiazgów dla Theresy.
Co ja zrobiłem? Gdzie ja miałem głowę? myślał zdesperowany. Życie dało mi
najwspanialszą kobietę świata, mądrą, szlachetną, wierną towarzyszkę, której
każdy by mi
pozazdrościł. A ja tymczasem chodzę i gapię się jak głupi na jakąś bezmyślną
lalkę, która
kocha wyłącznie siebie! Och, Theresa usłyszy dziś wieczorem, jak bardzo ją
szanuję i
podziwiam!
Nie, to niedokładnie tak. Powiem jej, jak ją kocham! Bo przecież tak właśnie
jest.
Zostałem jedynie zaślepiony, szczęściem tylko na krótką chwilę. O, Erling, ty
idioto, coś ty
zrobił?
Ale ja to wszystko naprawię, wszystko ci wynagrodzę. Udowodnię ci, że jestem
ciebie
wart, ja...
Wszedł do domu.
- Thereso, najdroższa moja! - zawołał.
Kiedy po raz ostatni zwracał się do niej w ten sposób? O, hańbo i wstydzie, jak
okropnie się zachowywał.
Ale na jego wołania nikt nie odpowiadał, dom zdawał się pusty.
- Theresa?
Żadnej odpowiedzi
Zobaczył, że na jego biurku leży list.
Zaczął go czytać z narastającym przerażeniem.
Najdroższy!
Kiedy znajdziesz ten list, ja będę już na zewnątrz, w naszym starym świecie.
Zanim
umrę, chciałabym jeszcze raz zobaczyć Theresenhof.
Nie wrócę już stamtąd, mój ukochany towarzyszu tak długiego życia. Chcę umrzeć w
domu. A Tobie życzę szczęścia w nowej miłości. Pragnę, żeby ta kobieta była dla
Ciebie
dobra, bo obawiam się, że będzie chciała Cię tylko wykorzystać. Wierzę jednak,
że wszystko
ułoży się jak najlepiej, i dziękuję Ci za nasze wspólne lata, najpiękniejsze,
jakie los mi dał.
Heinrich Reuss von Gera również tęskni do naszego dawnego świata. I on także
pragnie śmierci. Będę więc miała towarzystwo. Natomiast mała Berengaria i Armas
a także
Strażnik Tell wrócą do domu. Jeśli będę mogła, to przyślę Ci parę drobiazgów z
naszego
kochanego Theresenhof.
Żegnaj, moja jedyna miłości! Dbaj o nasze potomstwo, Rafaela i jego żonę, Amalie,
i
o ich córkę, Berengarię, o Danielle i jej męża, Leonarda, oraz o ich córkę Elenę,
naszą
wnuczkę. Postaraj się, by dostała swego Jaskariego! Spójrz też czasem łaskawym
okiem na
moją córkę Tiril i jej liczną rodzinę. Będzie mi ich wszystkich bardzo brakowało,
wiem
jednak, że w Twoim życiu nie ma już dla mnie miejsca.
Życzę Ci szczęścia we wszystkim.
Twoja oddana małżonka
Theresa
- Nie! - wrzasnął Erling tak, że pusty dom odpowiedział echem. - Nie! Nie!
Thereso,
dlaczego nic mi nie powiedziałaś? To przecież ciebie kocham, tylko ciebie! Mój
Boże, a teraz
już na wszystko za późno!
Płakał, biegając po pokojach w jakiejś szalonej nadziei, że ją znajdzie, że może
jeszcze nie odjechała. Wybiegł na dwór, miotał się bez ładu i składu, szukając
jakichś śladów,
ale wszystko na próżno.
To, co znalazł, było takie dziwne, że chyba nie mogło mieć z Theresą nic
wspólnego.
Wszedł do zagajnika na tyłach ich domu i wyczuł tam jakiś obrzydliwy smród, już
nie
dławiący, ale wciąż trudny do zniesienia. Piękny trawnik i sad owocowy
sąsiadujące z
zagajnikiem zniknęły, w ich miejscu znajdowała się wielka dziura. Erling nie
miał pojęcia, co
o tym sądzić. Theresy jednak nie było. On sam zniszczył życie i jej, i swoje. Z
powodu
jakiegoś głupiego, bezsensownego zauroczenia.
Nigdy sobie tego nie wybaczy.
15
Nareszcie Sol przyszła do biura Rama. Szef Strażników był bardzo wzburzony.
- Coś ty właściwie zrobiła z Lenore? - zapytał, patrząc surowo w oczy niezwykle
zadowolonej czarownicy z Ludzi Lodu. Ciemne włosy stanowiły piękną oprawę jej
łobuzerskiej twarzy o ładnych rysach, ale strój niespecjalnie pasował do epoki:
długa suknia z
bardzo dopasowaną talią i głębokim wycięciem pod szyją. Musiała się naprawdę
setnie
ubawić, więc Ram przemawiał niezwykle poważnie. - Cały ratusz aż się trzęsie od
plotek.
- Prawdę mówiąc, nie zrobiłam nic - odparła Sol niewinnie. - Pozwoliłam jej
tylko
głośno myśleć i to wystarczyło, żeby się kompletnie zblamowała.
- No właśnie, i to do jakiego stopnia! A cóż takiego mówiły jej myśli?
Sol śmiała się zadowolona.
- Wyszło na jaw mnóstwo ponurych spraw. Między innymi mówiła o tobie.
- O mnie? - Ram zdawał się być niemile dotknięty.
- Owszem, twierdziła, że mogłaby cię mieć, gdyby tylko kiwnęła małym palcem.
- Ciekawe, dlaczego jeszcze tego nie zrobiła? - burknął ze złością.
- Ale to samo powiedziała o Talorninie - oznajmiła Sol triumfalnie. - Że może go
mieć, kiedy zechce. I on przy tym był.
Ram starał się zachować powagę, ale kąciki ust zaczęły mu drgać.
- I co on na to?
- Nic. Po prostu wyszedł.
Tym razem Ram musiał się odwrócić. Kiedy znowu mógł patrzeć na Sol spokojnie,
powiedział z udawaną surowością:
- Dość już na temat Lenore. Teraz ważna jest Griselda.
- Oczywiście. Mam nawet pomysł, jak zmusić ją do współpracy.
Ram poprosił Sol, by usiadła, i sam też zajął miejsce przy biurku.
- Opowiadaj!
Zanim jednak zdążyła się odezwać, w domofonie dał się słyszeć głos:
- Lenore do szefa Strażników.
Ram i Sol popatrzyli po sobie, Sol skinęła głową i zniknęła. Ram poczuł jeszcze
dotyk
jej ręki na ramieniu i usłyszał uspokajające słowa: "Oboje na pewno damy sobie z
nią radę".
Jakie to praktyczne, pomyślał Ram. Móc znikać w ten sposób na każde zawołanie.
Ale
też trochę przerażające, bo nigdy się nie wie, czy tu jest, czy jej nie ma.
Lenore wkroczyła do pokoju. Nie witając się, oznajmiła stanowczo:
- Ram, ja muszę wyjechać do zewnętrznego świata. Wpisz mnie na listę pasażerów!
Zmarszczył czoło.
- Na jaką listę? O czym ty mówisz?
- Nie wygłupiaj się! Przecież wiem, że księżna jedzie z Tellem. Chcę jechać z
nimi.
Teraz Ram patrzył na nią surowo.
- Skąd wiesz o planach takiej podróży?
- Talornin mi mówił.
- Teraz?
- Nie. Przed paroma dniami.
No tak, Ram by nie uwierzył, że Talornin mógł powiedzieć coś takiego dzisiaj.
Ale i
tak... Że też ktoś tak wysoko postawiony może być zwyczajną paplą...
- A ty ilu ludziom opowiedziałaś o tej podróży?
Lenore wzruszyła ramionami.
- To chyba nie ma wielkiego znaczenia?
- Owszem, ma - powiedział Ram, teraz już nie na żarty rozgniewany, co Lenore
musiała zauważyć. - Podróż miała być utrzymana w ścisłej tajemnicy. Teraz zwalą
się nam na
głowę tłumy ludzi, którzy będą chcieli zrobić sobie wycieczkę. Jak można być
taką pleciugą?
Lenore nie zwykła spokojnie słuchać nagan.
- To chyba oczywiste, że Talornin mi powiedział, prawda? Nawet ty jesteś chyba w
stanie to zrozumieć - próbowała się bronić. - Ale dość już o tym. Kiedy oni
wyruszają?
- Już pojechali. Teraz z pewnością są na miejscu.
Wola walki opuściła piękną kobietę.
- Ale ja nie mogę tutaj zostać. Jeśli się rozniesie, że...
- Już się rozniosło. Powinnaś się trochę bardziej liczyć ze słowami.
Lenore uznała, że pozostało jej tylko jedno wyjście. Obeszła biurko, stanęła
obok
Rama.
- Ram, ja wiem, że potraktowałam cię okropnie, wtedy, dawno temu. Ale zawsze
tego
żałowałam. I teraz chcę ci powiedzieć, że dobrze, zgadzam się wyjść za ciebie,
tylko że musi
się to stać natychmiast!
- Żeby uratować twój honor? Bardzo mi przykro, Lenore. Powtórzono mi, co dzisiaj
mówiłaś na mój temat. Wprawdzie nie ma to dla mnie większego znaczenia, ale
chodzi o to,
jeśli jesteś w stanie coś takiego zrozumieć, że ja zamierzam czekać na Indrę. Do
czasu, gdy
będzie mogła zostać moją żoną.
- Nigdy do tego nie dojdzie.
- Nie wiem. Ciebie w każdym razie nie chcę, niezależnie od tego, jak bardzo by
ci to
było potrzebne. Czy muszę się wyrażać aż tak brutalnie?
Ram rozmawiał z Markiem i dowiedział się, dlaczego Talornin tak gwałtownie
przeciwstawia się jego związkowi z Indrą. Otóż powodem jest obietnica, jaką
Talornin złożył
umierającej matce Lenore, jedynej kobiecie, którą kochał. Obiecał jej, że zadba,
by Ram
doszedł do najwyższych pozycji w państwie, a potem ożenił się z Lenore. Marco
powiedział
również, że on namawia Talornina, by teraz sam się ożenił z Lenore i że ten
pomysł się
Talorninowi spodobał.
Po słowach Rama w oczach Lenore pojawiły się bardzo niebezpieczne błyski. Przez
zaciśnięte zęby piękna pani wysyczała ze złością:
- Będzie cię to drogo kosztowało, Ram! Talornin poprosił mnie o rękę. Chyba więc
powiem mu tak. A wtedy będę twoją przełożoną. Co może oznaczać koniec twojej
kariery.
Idę do niego prosto stąd!
Jeśli miała nadzieję, że Ram się ugnie pod jej groźbami, to popełniała błąd.
- Tak zrób, Lenore - powiedział złośliwie. - Będę pierwszym, który przyjdzie z
gratulacjami.
Lenore rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i wybiegła z pokoju.
- Brawo! - zawołała Sol, wychodząc z ukrycia. - Poradziłeś sobie z nią wspaniale.
Moja pomoc w ogóle nie była ci potrzebna. Teraz nie wiem, co wybrać, czy
porozmawiać
poważnie na temat Griseldy, czy polecieć za Lenore, żeby zobaczyć, co też powie
Talornin.
Ram uśmiechał się z ulgą, że ma już Lenore z głowy.
- Niestety, moja droga, Griselda jest teraz ważniejsza. Poza tym czas nagli.
- No, tak.
- Mówiłaś, że masz jakiś pomysł.
- Tak Wygląda na to, że znalezienie tego jej woreczka nie jest możliwe. Pozwól
więc,
że przycisnę ją samą. Ona nie jest najbardziej przebiegła na świecie, w końcu
sama wyjawi mi
kryjówkę. Muszę jednak prosić cię o pożyczenie jednego z tych nowoczesnych cudów
sztuki
czarodziejskiej. Chodzi mi o ten aparat, dzięki któremu będę mogła rozmawiać z
tobą na
odległość i na bieżąco informować cię o postępach.
- Wspaniale, Sol! Jeśli zmusisz ją, by powiedziała, gdzie ukryła swój woreczek,
to
zasłużysz na...
Sol błyskawicznie wykrzyknęła:
- Na to, żeby zostać ponownie żywym człowiekiem, ale tym razem obdarzonym
zdolnością kochania!
Ram uśmiechnął się smutno.
- O tym musisz porozmawiać z Markiem. Ale masz moje błogosławieństwo, jeśli ono
może ci się na coś przydać.
- Bardzo się przyda - rzekła Sol ciepło. - Ale, ale... Jeśli się teraz pospieszę,
to zdążę
jeszcze zobaczyć wejście Lenore do Talornina. Mogę?
- Proszę uprzejmie - roześmiał się Ram. - Czekam na raport zaraz potem!
Talornin stał odwrócony plecami do drzwi, kiedy Lenore wkroczyła do jego pokoju.
Była wściekła i sfrustrowana, ale też pewnie przestraszona. Jej prestiż w
najwyższych
kręgach był poważnie zagrożony. Ona sama nie żywiła żadnych cieplejszych uczuć
do
Talornina, ale był on teraz jej ostatnią deską ratunku. Poza tym jako jego żona
zajmowałaby
bardzo wysoką pozycję. Przy jego pomocy mogłaby zdegradować tych wszystkich,
którzy
byli świadkami jej blamażu zarówno w czasie ekspedycji, jak dzisiaj w ratuszu.
Na pierwszym miejscu znajduje się oczywiście Ram. W najlepszym razie zostanie
zdegradowany do stopnia zwyczajnego Strażnika. Tak więc Indra nie będzie mogła
się
pysznić wysoko postawionym mężem, o, nie! Będą zwyczajnymi, nic nie znaczącymi
poddanymi.
Teraz przemówiła niezwykle łagodnym głosem:
- Talornin, zastanawiałam się wiele nad twoją prośbą. Możesz zostać moim mężem.
Tyle przynajmniej jestem winna tobie, który przez wiele lat wiernie stałeś po
mojej stronie.
Lenore nie znała słowa "pokora". Zawsze inni znajdowali się w jej łaskach lub z
niełasce. Nigdy odwrotnie. A więc żadnego zastrzeżenia w stylu: "Jeśli mnie
chcesz", o, nie!
Ona zawsze jest na samej górze niczym róża na torcie.
Talornin odwrócił się. Takiego wyrazu jego twarzy nigdy jeszcze nie widziała.
Bił od
niego lodowaty chłód, w oczach jednak miał smutek.
- Kochałem twoją matkę, Lenore. I to dla niej ochraniałem cię przez cały czas.
Próbowałem zresztą wierzyć, że jesteś do niej podobna. Teraz jednak zrozumiałem,
że to
nieprawda. Przymykałem oczy na twoją arogancję, nie chciałem słuchać, co inni o
tobie
mówią, nie uwierzyłem w nic, co opowiadano o twoim zachowaniu podczas wyprawy do
Ciemności. Co więcej: doprowadziłaś mnie do tego, że zacząłem wątpić w dobrą
wolę twojej
matki. Nie było z jej strony w porządku, że na łożu śmierci zażądała ode mnie,
bym uczynił
Rama głównodowodzącym, a przez to zapewnił tobie wysoką pozycję jako jego
małżonce.
Ram okazał się godzien tak wysokiej rangi, błędem jednak było łączyć dwie osoby,
które do
tego stopnia nie mają ze sobą nic wspólnego.
Lenore przerwała mu zirytowana, chociaż starała się to pokryć łagodnymi słowami:
- Nie mówimy teraz o Ramie. Rozmawiamy o nas. Prosiłeś o moją rękę. Więc ci ją
teraz daję.
- Tylko że ja już jej nie chcę - rzekł Talornin i znowu się odwrócił.
- Ale...
Podszedł do niej z twarzą wykrzywioną gniewem.
- Byłem w twoim biurze, kiedy wygłaszałaś to swoje przemówienie. Słyszałem, co
mówiłaś o Erlingu i o mnie, i o wszystkich, którymi pogardzasz.
Lenore poczuła, że kolana się pod nią uginają. Próbowała jakoś ratować sytuację,
ale
nie znajdowała odpowiednich słów. Jak oniemiała wpatrywała się w wysoko
postawionego
Obcego.
- Święte Słońce umocniło zło w twojej duszy, Lenore - rzekł Talornin. -
Widziałem,
jak z roku na rok stajesz się coraz bardziej zła, próbowałem jednak przymykać na
to oczy. Ale
dłużej nie mogę. Jesteś zbyt zła, by zostać w Królestwie Światła.
Przerażona zaczęła się cofać w kierunku drzwi.
- Nie! Nie możesz tego zrobić! Nie mnie! Jestem za ładna na to, by...
W tym momencie wkroczyła Sol.
- Wielki i mądry Talorninie - powiedziała. - Wina leży po mojej stronie. Żeby
ratować
małżeństwo moich przyjaciół, Erlinga i Theresy, skłoniłam Lenore, by zaczęła
głośno myśleć
w obecności biednego Erlinga. Nie spodziewałam się, że wy tam również
przyjdziecie, panie.
Gdyby jednak nas wszystkich osądzano za myśli, jakie nam niekiedy przychodzą do
głowy,
mogłoby się okazać że nikt nie jest wiele wart. Okaż więc miłosierdzie tej
kobiecie, panie!
Daj jej jeszcze jedną szansę! Wyznacz jej miejsce, w którym mogłaby żałować za
grzechy.
Talornin ze zdumieniem patrzył na Sol.
- Chcesz ją tłumaczyć?
Piękna czarownica wzruszyła ramionami.
- Cóż.- Jak to bywa między wiedźmami... To znaczy chciałam powiedzieć, że
ostatnio
w Królestwie Światła mieliśmy do czynienia nie tylko z dwiema wiedźmami, czyli
Griseldą i
moją skromną osobą. Należałoby doliczyć jeszcze dwie, czyli razem cztery. Jedna
szczęśliwie
zeszła już z tego świata. Matka Helgego, Frida. Chociaż ona była raczej
zwyczajną jędzą niż
wiedźmą, ale potrafiła nieźle zalać sadła za skórę. No i mamy naszą małą Lenore,
która jest
najprawdziwszą Babą-Jagą z najbardziej ponurej bajki.
Lenore raz jeszcze zerwała się do walki, ale uświadomiła sobie widocznie w porę,
jak
słaba jest teraz jej pozycja, więc tylko zacisnęła wargi. Jeszcze nigdy w całym
swoim życiu
nie bała się tak bardzo.
Talornin zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł krótko:
- No, dobrze. W takim razie unikniesz oczyszczania, Lenore. Ale nie chcemy cię
mieć
tutaj w Królestwie Światła.
- Nie możecie... Nie wolno wam tego zrobić!
- Święte Słońce wzmacnia twoje złe skłonności. Nie możemy ryzykować, że staniesz
się jeszcze bardziej zła, mógłbym cię może ulokować w mieście nieprzystosowanych,
ale...
- Nie, tam się nie przeprowadzę! Tak głęboko nie możesz mnie upokorzyć!
- Och, ja mogę wiele - odparł Talornin. Nacisnął jakiś guzik i po chwili weszło
dwóch
Strażników. Talornin porozmawiał z nimi półgłosem, tamci pokiwali głowami i
zaraz
wyprowadzili Lenore, która biała jak kreda błagała o litość.
- Bardzo nie lubię takich sytuacji - rzekła Sol ponuro, kiedy zostali sami. - Na
dodatek
czuję się winna.
- Nie mogłaś oddać Królestwu Światła większej przysługi. Taki zły charakter jest
bardzo niebezpieczny w obszarze oddziaływania Świętego Słońca. Dobrze, że
odkryliśmy to
we właściwym czasie.
- Co się teraz z nią stanie?
- Nie unicestwimy jej. Nie wyślemy też do miasta nieprzystosowanych ani do
Ciemności. Ale nie pytaj o więcej. Pozwól, że sami się tym zajmiemy.
Nic nie budziło większej grozy w mieszkańcach Królestwa Światła, jak właśnie owo:
"Pozwólcie, że sami się tym zajmiemy".
Sol mimo woli zadrżała Ale rozpromieniła się, gdy usłyszała następne zdanie
Talornina:
- A teraz idź i zrób porządek z Griseldą!
- Z największą przyjemnością! - zawołała.
Sol skierowała się do swego małego domku na obrzeżach osady duchów. Tam
przemyślała dokładnie wszystko, co powinna zrobić, co ze sobą zabrać, jakie
czarodziejskie
runy będą jej potrzebne, których powinna się nauczyć na pamięć.
Móri określiłby te zaklęcia jako galdry, Griselda powiedziałaby chyba:
czarnoksięskie
formułki. Oko Nocy mówiłby o przywoływaniu duchów. Lapończyk rzekłby: "gand"
albo
"seid".
Ukochane dziecko ma wiele imion.
Kiedy zakończyła przygotowania, wzięła swój flet i usiadła na okiennym parapecie.
Flet przecież zawsze odgrywał wielką rolę w życiu Ludzi Lodu. Pominąwszy już
zaczarowany flet Tengela Złego, to i tak wielu członków rodu, z różnych czasów,
grywało na
flecie. Taran-gaiczycy na przykład byli mistrzami gry na tym instrumencie, a Sol
do tego
stopnia lubiła jego smutne dźwięki, że zdobyła flet i nauczyła się na nim grać.
Przypominał
jej śpiew samotnego drozda w pustym lesie o wieczorze.
Zapatrzona przed siebie objęła ustnik wargami i po chwili popłynęły w przestrzeń
zawodzące, delikatne tony. Wkładała w grę całą swoją niepokorną duszę i całą
radość z tego,
że niebawem będzie się mogła zmierzyć z kimś równym sobie. Jeśli nie okaże się,
że Griselda
umie więcej niż ona, ale to wydawało się mało prawdopodobne. Był też w jej grze
smutek, że
zawsze jest taka samotna, zawsze stoi na uboczu, tęsknota, by do kogoś i do
czegoś należeć,
oddanie i wdzięczność dla szlachetnych kamieni: szafiru i farangila, za to, że

zaakceptowały. Teraz może z czystym sumieniem używać swoich podstępnych sztuczek,
by
rzucić na kolana tę liczącą sobie wiele tysięcy lat wiedźmę, Griseldę. Bo
Griselda jest zła, a
Sol jest najwyraźniej przez wszystkich lokowana po stronie dobra.
To dawało jej podwójną radość z wykonywanej pracy.
Odłożyła flet i zaczęła nucić starą norweską piosenkę o człowieku, który wybiera
się
na polowanie na kota. Zmieniała jednak słowa i śpiewała teraz o polowaniu na
czarownicę.
Kiedy po chwili spojrzała przed siebie, stwierdziła, że ma słuchaczy. Pod oknem
stała
spora gromadka duchów.
- Śpiewaj jeszcze, Sol! Chcemy się dowiedzieć, co było dalej - prosił Nauczyciel.
Dostrzegała w gromadzie również niektóre duchy Ludzi Lodu. Udawała skrępowaną,
ale to naprawdę nie było szczere zachowanie, Sol bowiem uwielbiała znajdować się
w
centrum zainteresowania.
- Ale jesteśmy trochę rozczarowani - krzywiła się Halkatla. - Mieliśmy nadzieję,
że
my też weźmiemy udział w polowaniu na tę superwiedźmę.
Wszyscy zebrani przyznawali jej rację.
- Jeśli sama nie dam jej rady, to was wezwę - obiecała Sol wielkodusznie. - I
boję się,
że będę musiała wielkim głosem wołać o pomoc.
- A my przybędziemy natychmiast uzbrojeni po zęby - odparł Nidhogg. - Rozumiemy
jednak, że to bardziej sprawiedliwe, żeby najpierw miała jednego przeciwnika. A
w takim
razie powinnaś to być ty, Sol.
- Nikt inny w ogóle jest nie do pomyślenia - rzekł Heike. - Powodzenia! W razie
czego
dotrzymamy ci towarzystwa.
Sol skuliła się.
- Mam paskudne przeczucie, że wszystkie wasze najlepsze życzenia będą mi bardzo
potrzebne.
Po czym znowu przyłożyła flet do warg i zagrała taką łobuzerską melodię, że
słuchacze zaśmiewali się do rozpuku.
16
Griselda wycofała się na jakiś czas i w samotności lizała rany.
Leżała skulona w głębokiej dziurze po wyrwanym z korzeniami drzewie i trzęsła
się
okropnie.
Ci przeklęci ludzie! Ta cholerna stara jędza, księżna, jak, u licha, wpadła na
coś tak
okropnego jak święcona woda? Skąd biedna i niewinna Griselda mogła wiedzieć, że
księżna
jest pobożna? W dodatku katoliczka! Griselda uważała, że katolicyzm to już
martwa religia,
bo tak było wtedy w Massachusetts. Tak jej się przynajmniej wydawało, religia
nie była jej
najmocniejszą stroną.
Nie miała prawa nazywać Theresy starą jędzą, bo księżna wyglądała na trzydzieści
pięć lat i ani dzień więcej. Griselda jednak mnożyła inwektywy, żeby chociaż w
ten sposób
wyrzucić z siebie złość.
To, co zgotowała jej księżna, było najgorszym przeżyciem od bardzo dawna!
Zresztą
cały ten dzień okazał się okropny.
Najpierw szła sobie całkiem niewinnie ulicą i nagle zobaczyła jedną osobę z
listy
swoich największych wrogów. To ta dziewczyna, Berengaria o paskudnych rudych
włosach.
(Czarownica nie zdawała sobie sprawy z tego, że pani, która się z nią przedtem
witała, to
Taran). Berengaria zaczęła wołać, że muszą się spieszyć, bo babcia Theresa czeka.
Griseldzie nie bardzo się to spodobało. Ilu ludzi, u licha, znało tego jakiegoś
Heinricha
Reussa von Gera, od którego pożyczyła sobie i nazwisko, i wygląd? Skoro jednak
spotkała
jednego wroga, dobrze byłoby kontrolować wydarzenia. Może właśnie ta okropna
dziewczyna doprowadzi ją do pozostałych?
Griselda poszła więc z Berengaria, ale zanim zdążyła opracować konkretny plan
działania, znalazły się u drzwi pięknej willi księżnej. Dziewczyna paplała coś o
jakiejś
podróży, nie wymieniała jednak celu. Nic z tego nie będzie, obiecywała sobie
Griselda w
duchu. Zanim dojdzie do jakiegoś wyjazdu, zdąży wyeliminować tę mówiącą bez
przerwy
pannicę.
Oj, w willi znajdowało się dwóch Strażników. Ów Tell, który był obecny, kiedy
straszna machina śmierci zmiażdżyła ją bezlitośnie. Tego zdobędzie... Drugiego
zresztą też,
już go gdzieś widziała, zdaje się należy do tej bandy, która tak okropnie dała
jej się we znaki.
No i, oczywiście, w willi była też księżna.
Ale, och, co oni planują? Zamierzają pojechać do świata zewnętrznego! I co teraz
począć? Griselda bardzo chętnie by się przeniosła w tamte rejony, bo życie w
sterylnym
Królestwie Światła budziło już w niej obrzydzenie. Najpierw jednak musi dokonać
zemsty.
Musi też uwieść tych mężczyzn, których już sobie wybrała, naprawdę czas
najwyższy na
zaspokojenie choć w części potrzeb erotycznych.
Stała więc zamyślona, próbowała ułożyć pospiesznie jakiś plan, połączyć to
wszystko
w sensowną całość, gdy nagle przytrafiła się ta cała katastrofa ze święconą wodą.
Pochłonięta
szukaniem wyjścia z sytuacji, w której się znalazła, nie zdążyła się nawet
zasłonić. To po
prostu nieznośne, prawdziwa rozpacz!
Historię życia Griseldy kryły mroki przeszłości.
Pewnego razu, na długo zanim ponury przodek Ludzi Lodu, Tengel Zły, rozpoczął
swoją brzemienną w skutki wędrówkę po ziemi, Griselda zawarła pakt ze złymi
mocami.
Urodziła się, by być czarownicą, chciała jednak przewyższać wszystkie inne swoje
siostry.
Jeszcze dzisiaj pamięta dreszcz, który ją przeniknął, gdy po raz pierwszy
poczuła, że
posiada tę ukrytą siłę. Była już wtedy dorosła i działo się to w jej pierwszym
życiu, nazywała
się zresztą wtedy zupełnie inaczej, ludzie ubierali się wówczas w skóry zwierząt
i żyli w
pokorze i lęku wobec wszelkich sił natury.
Griselda nigdy się niczego takiego nie bała. Swoje czarodziejskie umiejętności
czerpała z plemiennej tradycji, posługiwała się też truciznami i innym
paskudztwem, które
zbierała w lasach i nad okolicznymi jeziorami. Bardzo szybko zaczęto o niej
mówić, że
posiada niebezpieczną wiedzę i umiejętności.
Ona jednak chciała więcej. Tamtej wiosennej nocy tańczyła w blasku księżyca z
innymi podobnymi do niej. Plemię składało ofiary bogom, a później czarownice w
ukryciu
zjadały mięso ofiar i raczyły się ich krwią. Po jakimś czasie Griselda oddaliła
się od swoich
siostrzyc. Szła długo, aż dotarła do najgłębszej w tamtych lasach wilczej jamy.
Wpełzła do
środka i oszołomiła się narkotycznymi grzybami oraz skisłym końskim mlekiem.
Wprowadziła się w trans.
Kiedy stwierdziła, że nic się nie dzieje, zaczęła schodzić coraz głębiej,
rozdrapywała
jamę i opuszczała się coraz niżej i niżej, aż znalazła się w ogromnej, ciemnej
grocie.
Tam znowu wyjęła środki oszałamiające, zaczęła mamrotać jakieś dziwaczne
czarodziejskie pieśni i zaklęcia, po części takie, których nauczyła się od
swoich
poprzedniczek, a po części te, które skomponowała sama, gdy tamte okazały się
nieskuteczne.
Noc upływała z wolna. Griselda siedziała ze skrzyżowanymi nogami i kiwała się na
boki. Eliksiry i jednostajny ruch pobudziły ją erotycznie, trans osiągał
niesamowite natężenie
i nagle usłyszała...
Głos.
Dochodził z wnętrza ziemi, z samego górotworu, ostry i głęboki jak z otchłani.
Potem nie była w stanie nawet sama sobie odpowiedzieć, czy to wszystko przeżyła
naprawdę, czy też były to majaczenia wywołane narkotykami.
- Czego chcesz, robaku?
Griselda zaskrzeczała jak żaba, w końcu, czując, ze ziemia się pod nią ugina,
wyjąkała:
- Służyć wam, o wielki panie!
Oddech. Taki ciężki, że dno groty wznosiło się i opadało.
- A czego oczekujesz w zamian?
Griselda dzwoniła zębami.
- Nieograniczonych czarodziejskich zdolności, szlachetny panie! Chcę być
największą
czarownicą na świecie. I - jeśli nie żądam za wiele - chciałabym mieć wieczne
życie.
Ten ciężki oddech działał jej na nerwy. Docierał do niej ze wszystkich stron.
- To będzie cię drogo kosztowało. Co masz mi do zaoferowania oprócz
niewolniczego
posłuszeństwa?
Ziemia wokół niej drżała i trzęsła się. W grocie panowały nieprzeniknione
ciemności,
mimo to zdawało się jej, że widzi ciemnoczerwony ogień żarzący się nieopodal i
że słyszy
jakieś krzyki, jakby ktoś wzywał pomocy w śmiertelnej potrzebie, dochodzące z
bardzo
daleka. Potwornie się bała, że zaraz się zmoczy, ale jakoś do tego nie doszło.
- Mo-mo-moją duszę, panie! Weźcie w zamian moją duszę!
Ziemia zatrzęsła się pod wpływem potwornego śmiechu:
- A po co mi twoja dusza?
Griselda myślała gorączkowo, co poza tym mogłaby mu zaoferować? Mózg jednak
otaczała gęsta mgła, była tak oszołomiona, że nie udało jej się zebrać myśli, a
co dopiero
odpowiedzieć jako tako rozsądnie.
Zanim zdążyła coś wymyślić, on odezwał się znowu.
- Ale wezmę sobie to, co chcę. Dostaniesz swoje wieczne życie, chociaż będzie ci
ono
wydzielane w małych porcjach, a twój czas zależeć będzie od tego, czy zdołasz
przenieść
swoją duszę od jednego życia do drugiego. Wszystko się skończy, gdyby twoja
dusza, która
będzie opuszczać twoje ciało, została unicestwiona...
- Wasza wola, panie - wykrztusiła Griselda z płaczem. - Po co mi jakaś dusza?
Niech
tak będzie. Dam sobie z tym radę. I co jeszcze, panie?
Nie spodobał mu się ten jej zarozumiały ton, choć powodem było oszołomienie. Ze
złością głos mówił dalej:
- Twoje kolejne śmierci będą ciężkie, bo będziesz otoczona nienawiścią. Ale
umiejętności, o które prosisz, otrzymasz. Zapłata jest wysoka, ale akurat
potrzebuję służącej z
rodu tych niczego nie rozumiejących, poszukujących ludzi. Od tej chwili jesteś
moją
niewolnicą.
Działanie narkotyków osiągnęło teraz szczyt. Raz po raz w otumanionym umyśle
Griseldy błyskała jakaś myśl, ale była prawie sparaliżowana i przerażona tym, co
zrobiła.
Wciąż jednak wszystko wokół niej krążyło i krążyło, wpadła w cudowną euforię, w
końcu z przeciągłym jękiem osunęła się na kamienną podłogę, w stanie zbliżonym
do letargu
leżała na plecach z otwartymi ustami.
Ocknęła się po wielu, wielu godzinach, nigdy zresztą się nie dowiedziała, jak
długo to
trwało, może nawet kilka dni?
W grocie panowała cisza, było ciemno i zimno. Spróbowała usiąść i krzyknęła z
bólu.
Strasznego, przeszywającego całe ciało. Czuła się jak obita kijami, w dole
brzucha krew
pulsowała boleśnie. Nie była w stanie się ruszyć, a co dopiero wstać i wyjść.
Musiała się jednak jakoś pozbierać.
Ubranie miała poszarpane na strzępy. Szczerze mówiąc, zostały z niego tylko
szmaty,
które służyły jej teraz za posłanie. Griselda - która, jak powiedzieliśmy, w
tamtych czasach
nosiła zupełnie inne imię, znaczyło ono po prostu "awanturnica" - ostrożnie
dotknęła swoich
piersi i stwierdziła, że są okropnie poranione i pokryte jakąś kleistą mazią. W
ogóle całe ciało
z przodu było pokryte paskudnymi ranami, jakby ją długo dźgano czymś ostrym.
Nagle zesztywniała. Nie była w tej ciemności sama.
Równocześnie częściowo wróciła jej pamięć. Przypomniała sobie, że kiedy leżała
całkiem bezradna na podłodze, zmuszono ją, by wypiła jakiś napój. Wciąż jeszcze
czuła na
wargach jego obrzydliwy smak. Ów potwornie gorzki wywar przemienił ją ze
zwyczajnej
młodej kobiety w... No właśnie, w co?
Wszystko, co ludzkie, zostało jej odjęte.
Trudno powiedzieć, by Griselda specjalnie tego żałowała, ale teraz była
całkowicie
pozbawiona wszelkich ludzkich cech.
Dotarł do niej złośliwy chichot. Jednocześnie w grocie zapłonęło zielonkawe
światło,
które nie wiadomo skąd pochodziło. Całe wnętrze rozjaśniło się jakby samo z
siebie.
To było pierwsze spotkanie Griseldy z dwoma indywiduami, Impy i Simpy. Wysoko
na kamiennej półce siedziały dwa diabliki, czy jak je nazwać, i pożądliwie
spoglądały na jej
obnażone ciało. Czyżby to oni...?
Oczywiście, że nie, to niemożliwe, nie dokonaliby czegoś takiego tymi swoimi
ledwo
widocznymi organikami. Nie, nie, ten, który brał ją w posiadanie, musiał być
zupełnie innych
rozmiarów.
Griselda zadrżała gwałtownie, gdy spojrzała na swoje ciało. Wszędzie zaschnięta
krew, niezliczone paskudne rany, jakby ją ktoś wielokrotnie nadziewał na ogromny
haczyk do
łowienia ryb. Ból w dole brzucha nie ustawał. Miała wrażenie, że została wbita
na pal.
Wszystko opuchnięte, nie mogła się ruszyć.
- Jesteśmy twoimi giermkami - zachichotał szyderczo jeden z tych na kamiennej
półce. - Nauczymy cię wyplatać koszyki.
Obaj uznali, że ta uwaga jest niebywale komiczna.
- I nauczymy cię czarowania na poziomie amatorskim - dodał drugi i to zdanie
było
najwidoczniej jeszcze śmieszniejsze.
- Jesteśmy też do dyspozycji, gdybyś szukała kawalera do łóżka. Albo kiedy my
będziemy się chcieli zabawić z prawdziwą dziwką!
Śmiali się ordynarnie.
Griselda była śmiertelnie przerażona, ale też i zafascynowana. Chciała się
dowiedzieć,
czy naprawdę będzie mogła wracać do życia po śmierci, jeśli zechce. Opowiedzieli
jej, jak
tego dokonać. Jeśli jednak dusza zostanie zniszczona, może się pożegnać z
dalszymi
wcieleniami. W takim wypadku nigdy nie wróci.
Nie, nie zobaczy już swego władcy. Bo i po co? On przecież wziął to, co chciał,
niczym więcej zainteresowany nie jest. Oni są jego łącznikami.
Będzie jednak mogła zabijać dla niego mnóstwo ludzi. Bo on nie cierpi tego
nędznego
robactwa, które pleni się na ziemi bez opamiętania. Griselda nie wahając się
obiecała, że
zrobi, co się da. W ramach podziękowania.
Tak oto zaczęła się jej kariera jako czarownicy.
Gdyby Sol wiedziała, jakie potężne siły stoją za Griselda, pewno by tak nie
nalegała,
że chce się z nią rozprawić sama.
Nic chyba dziwnego, że Griselda wspominała swoją wizytę w tamtej grocie, kiedy
tkwiła pod oblepionymi ziemią korzeniami drzewa. Wargi miała sine, dygotała
wciąż
pozbawiona sił po straszliwej konfrontacji z wodą święconą. Ta i tamta sytuacja
były do
siebie pod wieloma względami podobne.
Wielokrotnie, kiedy wspominała inicjację na wiedźmę, ogarniała ją tęsknota, by
jeszcze raz spotkać owego tak wspaniale wyposażonego kochanka, którego nie danym
jej
było zobaczyć. Nigdy potem nikt nie brał jej w ten sposób.
Wielokrotnie próbowała go szukać, ale zawsze znajdowała jedynie pustkę. Wszystko
było wymarłe. Groty z tamtego dnia nie udało jej się odnaleźć.
I kiedy tak leżała, naga i żałosna, pod ogromną karpą, wściekała się z powodu
własnej
głupoty. Oczywiście, może nadal żyć w przebraniu jako Heinrich Reuss von Gera!
Oczywiście, może nadal mieszkać w jego domu! Wszyscy, którzy byli świadkami jej
zdemaskowania, ponieśli śmierć.
Ale nie mogła przecież wrócić na miejsce wypadku, by zabrać swoje ubranie,
perukę i
brodę. Za nic nie znajdzie się znowu w pobliżu tej przeklętej święconej wody.
Ponad wszystko chciała nadal leżeć w jamie, by jakoś dojść do siebie po
strasznych
spustoszeniach, jakich dokonała w niej woda. Griselda, która przez tysiące lat
dręczyła
mnóstwo ludzi, i fizycznie, i psychicznie, która bez mrugnięcia powiek odbierała
życie, która
zabijała tylko dlatego, że ktoś niebacznie wszedł jej w drogę...
Teraz ta Griselda leżała i użalała się nad sobą.
17
Theresa ocknęła się w ryczącej maszynie. Wcześniej, kiedy dotarli do placu
startowego, wciąż w czarnych przepaskach na oczach, troje z nich - Berengaria,
Armas i ona
sama - zostało uśpionych. Głos Tella brzmiał uspokajająco, naprawdę nie ma się
czego
obawiać, zapewniał. Zagrożenie w osobie Griseldy też już zniknęło.
Maszyna pędziła w oszałamiającym tempie, ale Theresa, choć w całym ciele czuła
wibracje, nie chciała myśleć o samej podróży. Wokół niej zalegały
nieprzeniknione
ciemności, jedną ręką dotykała ciepłego ciała Berengarii, która najwyraźniej
nadal spała.
Kiedy księżna jakoś się otrząsnęła ze strasznych przeżyć wywołanych pojawieniem
się
Griseldy, pogrążyła się w smutnych rozważaniach nad życiem Heinricha Reussa von
Gera.
Nad licznymi powiązaniami, jakie łączyły ich oboje...
Wszystko zaczęło się w Bergen pod koniec siedemnastego wieku. Nosił wówczas
nazwisko Henrik Russ i razem ze swoim kompanem ścigał małą Tiril. Obaj byli
rycerzami
Zakonu Świętego Słońca, a tym samym jej zagorzałymi wrogami. Erling i Móri też
byli
ścigani, długo i zaciekle.
Potem Heinrich Reuss próbował wystąpić ze złego zakonu rycerskiego. Został
jednak
pojmany i wtrącony do lochów pewnego zamku w Pirenejach, gdzie czternaście lat
później
znalazła się również Tiril. Móri, Dolg, Theresa i Erling wraz z towarzyszącymi
im ludźmi
oraz duchami Móriego uwolnili oboje z więzienia. Reuss jednak nie chciał wracać
z nimi do
Burgos w Hiszpanii, on pragnął pojechać do Niemiec, do domu.
Wszelki słuch po nim zaginął. Theresa sądziła, że nie żyje, ale oto ich drogi
skrzyżowały się ponownie. W cesarskiej bibliotece w Hofburgu, gdzie pracował pod
zmienionym nazwiskiem, żyjąc w ciągłym strachu przed Zakonem Świętego Słońca.
Od tej pory był już z nimi zawsze. I razem z nimi przeniósł się do Królestwa
Światła.
Nawet jednak tutaj nie odnalazł spokoju. Nieustanna udręka i poczucie braku
korzeni
sprawiły, że zapragnął wrócić do starego świata. Ale, niestety, nie było mu to
dane. Wiedźma
Griselda przerwała jego nieszczęśliwe życie, ściągając na niego śmierć taką, na
jaką ten
człowiek naprawdę sobie nie zasłużył. W upokarzający sposób przywłaszczyła sobie
jego
tożsamość.
Tragiczny ludzki los zyskał tragiczne dopełnienie.
Może to zresztą i lepiej, że tak się skończyło. W świecie zewnętrznym też nigdy
by
nie był szczęśliwy. Żeby tylko śmierć miał trochę lepszą!
To dziwne, ale już teraz brakowało jej Heinricha Reussa. Przez tyle lat
znajdował się
gdzieś na peryferiach jej życia, ale był. I chcieli razem umrzeć!
Ale chyba Berengaria też się właśnie obudziła.
Jak zwykle ostatnio Berengaria znajdowała się w jakiejś melancholijnej pustce.
Snuła
tyle marzeń o przyszłości z Okiem Nocy. Teraz wszystko przepadło.
W szkole miała duże powodzenie u chłopców, ale żaden z nich nic dla niej nie
znaczył. Mogła, oczywiście, flirtować z tym czy z tamtym, była jednak pewna, że
jest kobietą
stworzoną dla jednego mężczyzny, a takie kobiety dochowują wierności. Więc i ona
była
wierna Oku Nocy, chociaż właściwie nigdy nie rozmawiali o czymś takim jak miłość.
Należeli do siebie, wiele ze sobą przebywali, to wszystko. Mogli chodzić
godzinami,
trzymając się za ręce, i rozmawiać o sprawach, które ich interesowały. On,
bardzo dobrze
wychowany, wspierał ją i jej pomagał, ale poza koleżeństwo i młodzieńczą
przyjaźń nigdy nie
wyszli.
A teraz to już przeszłość, wszystko przeminęło, zanim zdążył zapłonąć ogień
dorosłej
miłości.
Oczywiście, Berengaria próbowała czasami prowokować Oko Nocy, poddawała go
rozmaitym próbom, on jednak zawsze zdołał się wymknąć tak, by jej nie ranić i
żeby sobie
nie pomyślała, że jej nie chce.
Dziewczyna bardzo liczyła na wyprawę do Ciemności. Ale to właśnie podczas tej
wyprawy wszystkie jej rojenia o przyszłości rozwiały się jak mgła. Oko Nocy ma
się ożenić z
indiańską dziewczyną. I to zaraz! Niełatwo jest przeżyć takie rozczarowanie.
Skończyła
właśnie dziewiętnaście lat, przez całe swoje młode życie miała serdecznego
przyjaciela, a
teraz nagle została całkiem sama.
Wibracje maszyny przybierały na sile. Tell nieustannie zwiększał tempo.
Berengaria
nic nie mówiła, ale czuła, że lecą jakby w jakiejś potwornie wysokiej pionowej
rurze.
Wznosili się i wznosili w straszliwym pędzie.
Byli mocno przypięci do foteli. Po swojej prawej stronie Berengaria miała babcię,
która też już nie spała, a po lewej Armasa. Na pół leżeli w wygodnych fotelach.
Gdzie się
znajdował Tell, nie wiadomo.
Huk maszyny niweczył wszelkie próby rozmowy, więc Berengaria tylko uścisnęła
dłoń babki, tamta odpowiedziała tym samym. Później dziewczyna poszukała ręki
Armasa i
udało jej się to. Aha, on też nie śpi, bo pospiesznie cofnął dłoń.
Westchnęła cicho, jakoś nie udawało jej się nawiązać porozumienia z Armasem,
zawsze był wobec niej taki poważny, żeby nie powiedzieć naburmuszony. Z Indrą,
na
przykład, rozmawiał często, potrafił z nią żartować, z Jorim i Tsi także, z
babcią i Tellem też
rozmawiał spokojnie i normalnie, tylko jej, Berengarii, nie chciał poświęcić ani
odrobiny
zainteresowania. Mimo że próbowała go rozweselać na różne sposoby, nie spotykała
się z
odzewem z jego strony.
Okropny był ten incydent z Griseldą. Berengaria wciąż jeszcze nie mogła się
otrząsnąć
z wrażenia, wciąż widziała tę wirującą głowę i napełniało ją to obrzydzeniem.
Maszyna gwałtownie zahamowała. Czyżby dojechali?
Nie, znowu startują z piskiem, od którego mało bębenki w uszach nie popękają. To
chyba musi być szkodliwe, pomyślała i z całych sił zacisnęła uszy rękami.
Nagle rozległ się głuchy huk i wokół zrobiło się jasno. Pojawiło się dziwne,
migotliwe
i jakby mętne światło.
Woda, pomyślała Berengaria, w tej samej chwili przecięli taflę wody i znaleźli
się w
pozycji horyzontalnej, to znaczy maszyna unosiła się teraz równolegle do
powierzchni.
Jesteśmy na ziemi, pomyślała Berengaria z dreszczem strachu pomieszanego z
radością. Ale, och, jakie dziwne jest to światło! Takie mdłe... i niebieskawe.
W ich ciasnej "klatce" zjawił się Tell i oznajmił, że są na miejscu. Wtedy
Berengaria
uświadomiła sobie, że pojazd stoi bez ruchu. Na lądzie!
Ale cóż to za ląd!
Owo niebieskawe światło płynęło od dziwnego słońca, które, martwe i białe,
wisiało
na sinoczarnym niebie pełnym...
- A to muszą być gwiazdy! - zawołała Berengaria. - Armas, czy widziałeś już coś
równie pięknego? Ale... uff, jakie to wszystko zimne!
Dygotała w swoim ubraniu z Królestwa Światła i Tell pospiesznie przyniósł
wszystkim ciepłą odzież.
- Tak się teraz ludzie na powierzchni ubierają - powiedział.
Berengaria ledwo zwróciła uwagę, że włożył jej na ramiona watowaną kurtkę.
- Patrzcie, na ziemi mienią się tysiące diamentów! - krzyczała. - Tylko dlaczego
wszystko jest niebieskobiałe?
- Bo jest zima - wyjaśniła Theresa. - Zima i noc. Tego się nie spodziewałam,
Tell.
Chciałam młodym pokazać mój kraj w letniej krasie.
Strażnik uśmiechnął się niepewnie.
- Ja mogę wiele załatwić, ale wy chcieliście jechać zaraz, prawda? No i... - z
żalem
rozłożył ręce.
- Owszem, tak było - odparła Theresa dobrotliwie. - Rozumiem, że to zbyt wiele
wymagać lata w środku zimy.
- Poza tym zawsze musimy przybywać tutaj nocą...
- Jasne, gdzie jesteśmy? - zapytał Armas.
- To małe alpejskie jeziorko w Austrii - wyjaśnił Tell. - Nasze lądowisko
położone
najbliżej Theresenhof jak to możliwe.
Tell wyprowadził na ląd małą gondolę o dziwnych kształtach, a pojazd ukrył pod
wodą. W tym czasie Theresa rozglądała się po okolicy.
- Och, tak, już wiem, gdzie jesteśmy! - zawołała po chwili przejęta. - Musimy
się
przedostać na drugą stronę tamtej doliny, prawda?
- Zgadza się. Jeśli wszyscy gotowi i nikt niczego nie zapomniał, to możemy
natychmiast ruszać. Berengaria ma rację: dla nas, rozpieszczonych wspaniałym
klimatem
Królestwa Światła, tutaj jest za zimno.
Berengaria zadrżała demonstracyjnie.
Próbowali się jakoś pomieścić w niewielkiej gondoli, cztery osoby, w tym dwie
niepospolicie wysokie.
- Dobrze, że Reussa nie ma z nami - wyrwało się Berengarii. - Musielibyśmy
siedzieć
sobie nawzajem na kolanach.
Nikt jej nie odpowiedział, zrozumiała więc, że znowu palnęła głupstwo.
Theresa patrzyła na góry odbijające się ostro na tle aksamitnego nieba.
Moje góry, myślała, a wzruszenie dławiło ją w gardle. Za tamtą doliną leży
ukochane
Theresenhof. Nie, za dwiema dolinami, musimy pokonać jeszcze jedną, tam...
Odczuwała gwałtowną tęsknotę i pełne niepokoju oczekiwanie. Och, co za szczęście,
móc pokazać tym dwojgu młodym swój piękny dom! I...
Podczas podróży w głowie Theresy dojrzewał pewien pomysł. Kiedy opuszczali
majątek, by udać się w drogę do innego świata, nie zabrali zbyt wielu rzeczy. A
znajdowały
się tam prawdziwe skarby. Teraz będzie mogła wziąć chociaż część tak, by każdy z
jej
potomków w Królestwie Światła dostał coś z Theresenhof na pamiątkę.
Sama wprawdzie nie chce tam wracać, ale powierzy wszystko Tellowi, już on
obdaruje kogo trzeba, zresztą zgodnie z jej wskazówkami. Zanim wyruszą w drogę
powrotną,
Theresa napisze mały testament.
Tymczasem księżna okropnie marzła! Przez te lata w Królestwie Światła zapomniała,
jak się odczuwa zimno. Odetchnęła z ulgą, kiedy Tell zasunął dach gondoli i
ruszyli w drogę
ku dolinie.
Berengaria spoglądała w górę.
- Jakie oni tu mają mizerne słońce!
- Ależ drogie dziecko, przecież to księżyc - roześmiała się Theresa. - To tylko
odbicie
słońca.
Poczuła bolesne ukłucie w sercu. Och, Erling, powinieneś być tu ze mną! Razem
powinniśmy się cieszyć odwiedzinami w starym świecie!
Tell wyjaśnił, że on nie może się pokazywać ludziom. Rozumieli to, oczywiście,
Theresa już od dawna się zastanawiała, dlaczego wybrano najwyższego Strażnika.
Chociaż...
oni wszyscy są tacy, że nie mogliby się pokazać na ziemi w świetle dnia.
- No a co z Armasem? - zapytała Berengaria. - Myśl o tym, że miałybyśmy się
poruszać w tym obcym świecie tylko my dwie z babcią, trochę mnie przeraża.
Tell odpowiedział:
- Armas będzie przez cały czas nosił przeciwsłoneczne okulary, tak że nikt nie
zobaczy jego oczu. Poza tym teraz młodzi mężczyźni na świecie są bardzo wysocy,
więc nie
będzie się specjalnie wyróżniał.
Theresa skinęła głową.
- Pamiętajcie, że my w naszej epoce mieliśmy Dolga. On też nie ma zwyczajnych
oczu. Naturalnie, Dolg najwięcej czasu spędzał z rodziną i w samotności, nie
lubił, kiedy
ludzie dziwili się jego odmienności.
Tell zapewnił, że przez cały czas będzie się znajdował gdzieś w pobliżu, nawet
jeśli
oni nie będą go widzieli. On i gondola, na wypadek, gdyby należało interweniować
natychmiast.
- Austriacy do sympatyczny i dobry naród - uśmiechnęła się Theresa. - Bardzo
gościnny. Wszystko pójdzie dobrze, zobaczycie! Ale co to jest tam?
Znajdowali się teraz na szczycie drugiego łańcucha wzniesień, wysoko ponad
doliną.
W dole przed nimi znajdowało się rozległe, rzęsiście oświetlone miasto. Tell
zgasił silnik.
- Nie, teraz to już nic nie wiem - jęknęła Theresa zdezorientowana. - Myślałam,
że
Theresenhof leży właśnie tam dalej...
Pokazywała ręką, a głos uwiązł jej w gardle. Kiedy znowu była w stanie się
odezwać,
mówiła niepewnie.
- Ale ono tam właśnie leży... to musi być tam, rozpoznaję szczyty i w ogóle
krajobraz.
Patrzcie na ten pas wzgórz...
Och, kochani!
Całe nowe miasto pojawiło się w miejscu, gdzie przedtem rozciągały się pola i
łąki,
porośnięte lasem wzgórza, dwór należący do Amalie i dwór, w którym służył
Leonard, i...
No nie, to czyste szaleństwo!
Nad dużym miastem zalegała warstwa gęstego dymu. Smog. Dawał on wszystkim
świecącym neonom jakąś niezwykłą, migotliwą otoczkę. To wygląda jak
nierzeczywiste
miasto z bardzo złej bajki, pomyślała Theresa.
- Spójrzcie tam! - zawołała Berengaria. - Wysoko na wzgórza! Patrzcie, rzędy
świateł
schodzą aż do doliny. A ludzie? Co tam robią ci ludzie?
- Jeżdżą po oświetlonym zboczu - wyjaśnił Tell.
- Jeżdżą? Jak to?
- Nie wiem. Stąd nie widać. Może na nartach, może na snowboardach. Teraz jest w
użyciu mnóstwo takich wynalazków.
- Do jeżdżenia po śniegu?
- Tak, to bardzo proste.
- Muszę spróbować! - wykrzyknęła Berengaria, zawsze zainteresowana nowościami. -
Ale czy nie jest im zbyt zimno?
- Można przywyknąć.
- To dziwne, że tak wielu ludzi przebywa na dworze w środku nocy.
- Nie jest jeszcze tak późno - odparł Tell. - Dopiero wieczór. Zimą wcześnie
robi się
ciemno.
Theresa siedziała nieruchomo, pogrążona we własnych myślach.
- Gdzie w takim razie jest moje Theresenhof? - zapytała żałośnie.
18
- Theresenhof jest właśnie tutaj - uspokajał ją Tell. - Obejrzałem wszystko
dokładnie
w naszym gabinecie kartograficznym. Tam, jeśli się chce, można na wielkich
ekranach
odczytać położenie najdrobniejszych nawet szczegółów krajobrazu zewnętrznego
świata.
Jego wyjaśnienia niewiele księżnej pomogły. Była jak odrętwiała z rozczarowania.
Nic, ale to nic się tu nie zgadza z obrazami z jej marzeń! Co właściwie ma
pokazywać tym
dwojgu młodym?
Nagle Tell wykonał gwałtowny zwrot i skierował gondolę między drzewa.
- Jedzie samochód - mruknął.
Dopiero po chwili spostrzegli, że stoją przy jakimś kontenerze, prawdopodobnie
przeznaczonym na śmieci. Mały samochodzik wjechał na otwarty plac, na którym
jeszcze
przed chwilą stała ich gondola, i wysiadła z niego młoda dziewczyna.
Armasa najbardziej zainteresował samochód, czerwony, o pięknym opływowym
kształcie. Silnik pracował tak cicho, że wcale go nie słyszeli, po chwili zgasły
też światła.
Reszta przybyszów obserwowała dziewczynę. Nieustannie rozglądała się ukradkiem
dookoła,
miała pospieszne ruchy, świadczące o wielkim zdenerwowaniu. Wyjęła z samochodu
paczkę.
Drobnymi, skradającymi się kroczkami podeszła do kontenera, ukryta wśród drzew
czwórka
instynktownie pochyliła głowy, by dziewczyna ich nie zobaczyła. Ona zaś uniosła
pokrywę,
wrzuciła do środka niezgrabną paczkę i natychmiast uciekła z powrotem do
samochodu. W
chwilę później silnik zapalił i wóz zniknął im z oczu.
- Nie było się tak znowu czym denerwować - mruknęła Berengaria. - Co to takiego,
wyrzucić torbę ze śmieciami?
Tell znowu wjechał na otwarty plac. Wysiadł z gondoli i poprosił, by inni też
opuścili
pojazd. Berengaria dygotała z zimna.
- Widzę, że ruch jest znaczny - stwierdził Tell. - W tej sytuacji nie mogę
podjechać
bliżej do miasta. Ale Armas wie, gdzie się znajduje hotel, w którym spędzicie
dzisiejszą noc. I
jeszcze... włóżcie na twarze te białe maseczki. W miastach zewnętrznego świata
to teraz
konieczne.
- Dlaczego? - spytała Berengaria, wiążąc posłusznie tasiemki z tyłu głowy. -
Pominąwszy, że to bardzo dobre dla Armasa. W masce nie będzie zwracał na siebie
uwagi.
- Zanieczyszczenie powietrza. To wielki problem współczesnego świata.
- Ciii! - syknął Armas. - Co to?
Z kontenera docierało do nich słabe, piskliwe kwilenie.
- Kociak. Albo szczeniak - szepnęła Berengaria wstrząśnięta. - Ta przeklęta
dziewucha
wrzuciła do kontenera szczeniaka!
Theresa nie miała czasu na żadne "nie klnij!" Pobiegła do śmieci, a reszta
deptała jej
po piętach.
Tell jako najwyższy pochylił się nad pojemnikiem i wydobył zawiniątko, które
wyrzuciła dziewczyna.
- To nie jest ani psiak, ani kociak - oznajmił złowieszczo.
- Noworodek - wyszeptała Theresa pobladłymi wargami. - Mój Boże, co my z nim
zrobimy? Przede wszystkim nie wolno dopuścić, żeby zamarzł...
- Zabierzemy ją ze sobą - rzekła stanowczo Berengaria owładnięta potrzebą
samarytańskiej służby. Maleństwo okazało się dziewczynką.
Tell odniósł się do tego pomysłu sceptycznie.
- Do Królestwa Światła? Za mało wiemy na temat bakterii w zewnętrznym świecie i
w
ogóle. Ciekawe, dlaczego wrzucono małą do pojemnika? Powodów może być,
oczywiście,
wiele. Podejrzewam jednak, że sprawy w starym świecie nie toczą się najlepiej.
Pospiesznie zebrali parę sztuk odzieży, owinęli w nie dziecko, a Tell dodatkowo
otulił
je swoją szeroką peleryną Strażnika. To niezwykły widok, rosły i szorstki w
obyciu
mężczyzna, czule tulący do piersi nieszczęsne maleństwo. Mała kwiliła żałośnie,
pewnie jest
głodna. Albo czuje się porzucona i przestraszona.
- Przechowam ją przez dzisiejszą noc w naszej ciepłej gondoli - rzekł Tell. - Wy
zaś
dowiedzcie się, gdzie można szukać dla niej pomocy i co w ogóle należy z tym
począć. A
teraz pospieszcie się, robi się późno, a wy macie spory kawałek drogi do
przejścia.
Zakłopotani tym, że spadła na nich odpowiedzialność za jeszcze jedno życie, ale
też
wzruszeni i trochę dumni, zaczęli schodzić w dół.
Oglądali się raz po raz, żeby zobaczyć Tella, stojącego na zboczu i czule
przyciskającego do siebie dziecko. - Jakie to piękne - wzdychała Berengaria.
Bardzo szybko się wyjaśniło, dlaczego dziecko wyrzucono do pojemnika na śmieci.
Tuż w hotelowym westybulu zobaczyli wielki napis, który potem mieli widywać w
różnych miejscach w całym mieście. Napis głosił: "Rok bezdzietny". O ile nasi
wędrowcy
zdołali się zorientować, był to już trzeci z rzędu taki rok, ten miał być
ostatni. Ze względu na
katastrofalne przeludnienie władze musiały podjąć właśnie takie drastyczne kroki.
Zakaz
rodzenia dzieci. Za jego złamanie karano wieloma latami więzienia, mówiło się
nawet o karze
śmierci. Stała za tym wszystkim organizacja międzynarodowa, można więc było
przypuszczać, że zakaz obejmuje cały świat.
- To naprawdę do tego doszło? - mruknął Armas. - Tak, tego rodzaju tendencje
obserwowano już pod koniec dwudziestego wieku, demografowie ostrzegali przed
zbyt
wielkim przeludnieniem.
- W takim razie sądzę, że o naszej małej nie powinniśmy nikomu nawet wspominać -
szepnęła Theresa. - Musimy po prostu znaleźć dla niej jakiś bezpieczny dom.
Zwłaszcza że
próba odszukania matki jest pewnie kompletnie beznadziejna. Tu wszędzie jeździ
mnóstwo
takich małych, czerwonych samochodzików.
Theresa zresztą miała już na myśli konkretny dom: Theresenhof. Tam zawsze
przyjmowano z otwartymi ramionami wszystkich bezdomnych i pozbawionych opieki.
- Zastanawiam się, kto teraz jest cesarzem Austrii - powiedziała do obojga
młodych. -
Chyba nie można o to po prostu zapytać, bo uznają człowieka za idiotę.
- Oj, może nie jest tak źle - roześmiał się Armas. - Chodź ze mną do recepcji!
Berengaria nie interesowała się recepcją i załatwianiem formalności. Natychmiast
po
wejściu do hallu zobaczyła dwóch młodych chłopców, grających na automatach.
Zawsze była
pewna siebie i niczego się nie bała, podeszła więc do nich i zapytała, jak to
robią.
Język żadnemu z trojga mieszkańców Królestwa Światła nie nastręczał kłopotów.
Rodzice Berengarii zawsze w domu rozmawiali po niemiecku, matka Armasa, Fionella,
też
pochodziła z tych okolic, a Theresa... ona przecież jest prawdziwą Habsburżanką.
Armas wyjaśnił recepcjoniście, że przyjechali z Australii, z tamtejszych
pustkowi, i
niewiele wiedzą o współczesnym świecie. Theresa natychmiast skorzystała z okazji
i
zapytała, kto jest teraz cesarzem Austrii. To oczywiste, że jakiś Habsburg, ale
kto dokładnie?
Mężczyzna za ladą przyglądał im się z uwagą.
- Musieliście naprawdę mieszkać na bardzo odległych pustkowiach. Jaki cesarz?
Jacy
Habsburgowie? Nie było tu żadnego cesarza od setek lat!
Theresa poczuła, że na jej policzki wypływają krwiste rumieńce.
- Kto w takim razie rządzi krajem?
- Prezydent, oczywiście!
Biedaczka była kompletnie oszołomiona.
- Pytałam, bo sama pochodzę z Habsburgów. Czy to oznacza, że ród całkiem wymarł?
- Eee, przypuszczam, że gdzieś w Europie żyją jeszcze jacyś Habsburgowie. Ale
władzy nie mają już od dawna.
Księżna Theresa bardzo chciała zapytać jeszcze o Theresenhof, ale uznała, że nie
powinna się już więcej ośmieszać. Recepcjonista mógłby zacząć się dziwić.
Pewnie w Australii nie ma aż takich niezmierzonych pustkowi, pomyślała.
Dostali pokoje i poszli na górę przygotować się do obiadu. Musieli się spieszyć,
bo
robiło się coraz później, kuchnia zostanie wkrótce zamknięta.
Berengaria zdążyła tymczasem nawiązać znajomość z tymi dwoma od automatów,
obiecali, że poczekają, aż zje obiad.
Menu w restauracji wprawiło ich w kolejny szok.
- O mój Boże, a ja myślałam, że urządzimy sobie prawdziwe święto - jęknęła
Theresa
rozczarowana. - A co to znowu jest? Ziemniaki, rzepa, algi... och, kochani,
myślę, że świat
zewnętrzny nękany jest prawdziwym kryzysem.
- Ram powtarza to od dawna - wtrącił Armas.
Wybrali dania, które wydawały im się najmniej prostackie, i starali się nie
myśleć o
tym, co jedzą. Restauracja pełna była ludzi, którzy najwyraźniej przyszli tutaj,
by dobrze
zjeść. Przybysze jednak mieli ponure miny, kiedy się rozchodzili i mówili sobie
dobranoc.
Berengaria poszła do swojego pokoju, ale tylko na chwilę, zaraz potem wymknęła
się
znowu na dół.
Noc nad udręczoną ziemią.
Księżyc kontynuował swoją cichą wędrówkę po niebieskim firmamencie.
Theresa wierciła się niespokojnie na niewygodnym łóżku.
Nic nie było takie, jak marzyła. Kompletne fiasko, chociaż może jeszcze za
wcześnie,
by wypowiadać się tak kategorycznie. Jutrzejszy dzień wprowadzi, miejmy nadzieję,
trochę
porządku do jej wyobrażeń o tym, jak powinien wyglądać stary świat.
Berengaria i Armas są pewnie dość rozczarowani. Tyle przecież się nawychwalała
swojego Theresenhof i pięknej okolicy, przemiłych Austriaków i atmosfery kraju.
Zresztą
wszystko z pewnością będzie lepiej, byle tylko jak najprędzej znaleźli się w
Theresenhof.
Erling, jak mogłeś mi to zrobić? Dlaczego odebrałeś mi radość życia i szczęście,
że
mamy w Królestwie Światła wspólny dom? Dlaczego obudziłeś we mnie tęsknotę i
pragnienie powrotu do starego świata, który już nie istnieje?
Jestem tutaj taka zagubiona. I umrzeć tutaj... Boże, byłabym taka samotna. A
myślałam, że doznam uczucia powrotu do domu. Że spocznę w kaplicy w Theresenhof.
No nic, może jutro wszystko się ukaże w jaśniejszym świetle. Jutro pojedziemy do
majątku.
Jak wielokrotnie tego wieczoru myśli księżnej znowu skierowały się ku
nieszczęsnemu noworodkowi, którego znaleźli. Uratowali mu życie, ale co z tego?
Znowu Theresenhof. To była jakby odpowiedź na wszelkie zmartwienia. Wszystko się
ułoży, gdy tylko się tam znajdzie.
Na dole w salonie Berengaria rozmawiała ze swoimi nowymi znajomymi, którzy
nosili imiona Rudi i Toni.
Wciąż się z niej śmiali, mówili, że jest naiwna i nie wie nic o życiu. A jej
język! To
chyba jakiś dwudziesty wiek, ocenił Rudi.
- Osiemnasty - zachichotała Berengaria, co akurat było prawdą, ale na szczęście
oni
potraktowali to jako żart.
Berengaria była w promiennym nastroju, wszystko wydawało jej się takie przyjemne.
Grali na automatach i Berengaria dostała tabletkę od bólu gardła, chociaż nic
jej nie było. Ale
tabletka okazała się bardzo smaczna, więc Toni poszedł do bufetu i kupił jej
całe opakowanie.
Były naprawdę pyszne, w Królestwie Światła nigdy niczego podobnego nie próbowała,
ale,
oczywiście nie wspomniała o tym nowym przyjaciołom. Choć była taka rozbawiona,
bardzo
się starała nie zdradzić ani słowem, skąd przyjechała. Tell niezwykle surowo
tego zakazywał,
ani mru-mru nikomu na temat Królestwa Światła!
W końcu przyszedł portier i poprosił, żeby się ciszej zachowywali, i wtedy
Berengaria, bardzo ożywiona, powiedziała, że przecież mogą się przenieść do jej
pokoju.
Chłopcy przystali na to z wielką ochotą i dopiero na górze stali się natrętni.
Tell zabrał dziecko na dół do wielkiej rakiety. Tam byli dobrze ukryci przed
ciekawskimi spojrzeniami, i tam miał wszystko, co potrzeba. Najpierw zagrzał
trochę mleka,
bo maleństwo piszczało żałośnie. Z lnianej chusteczki do nosa zrobił niewielki
rulonik,
zanurzył go w płynie, a drugi koniec włożył niemowlęciu do ust.
Udało się. Zresztą mała nie wyglądała na urodzoną dopiero co, musiała mieć już
parę
dni.
Tell westchnął ciężko. No i co z tym zrobić? Ufał, że tamci znajdą jakiś dom dla
dziecka, to chyba nie powinno nastręczyć większych trudności. Nie chciał jednak,
by zaraz
zabrali małą do miasta. Było bardzo zimno, poza tym żadne z nich nie wiedziało,
jak teraz ten
zewnętrzny świat funkcjonuje.
Kiedy otulił maleństwo w wełnianą kołdrę i ułożył je do snu, zatelefonował do
Armasa. Oni dwaj mieli ze sobą bezpośrednie połączenie.
- No i jak idzie? - zapytał Tell.
- Dziękuję, nieźle. My z Berengaria uważamy, że wszystko jest ogromnie
podniecające, ale księżna jest zdaje się raczej rozczarowana.
- To zrozumiałe. Tyle się zmieniło od roku tysiąc siedemset czterdziestego.
- A gorszego jedzenia to chyba nigdy nie próbowałem, chociaż oczywiście rozumiem,
że jesteśmy dość rozpieszczeni. Człowiek z hotelowej recepcji powiedział nam, że
na
wielkich obszarach świata panuje głód. Ludzie cierpią z powodu strasznych
epidemii chorób
wirusowych. Na szczęście Austria nie jest w najgorszej sytuacji. Wiedziałeś coś
o tych
bezdzietnych latach?
- Oni nadal to robią? Nic dziwnego, że nasz noworodek został wyrzucony do śmieci.
Po tej rozmowie Tell był podwójnie zakłopotany. Bezdzietny rok, czy też lata...
W tej
sytuacji problem małej jest prawie nierozwiązywalny. Kto się zgodzi wziąć do
domu
niemowlę? Bał się poza tym strasznie, że gdyby sprawa istnienia dziecka wyszła
na jaw,
będzie to równoznaczne ze skazaniem maleństwa na śmierć.
Ale zabrać je do Królestwa Światła? Przeprowadził badania kontrolne, które w
tych
warunkach były możliwe, dziewczynka wyglądała na zdrową, ale przecież
stuprocentowej
pewności mieć nie mógł.
On w Królestwie Światła mieszkał sam, w głównej kwaterze Strażników, gdzie
każdemu przydzielono niewielki, ale bardzo miły dom. To jednak nie były warunki
na
zajmowanie się niemowlęciem.
No trudno, podyskutują o tym jutro.
Armas odłożył słuchawkę. Nie mówił prawdy Tellowi, kiedy go zapewniał, że życie
na ziemi wydaje mu się podniecające.
Co się właściwie ze mną dzieje? myślał. Jakoś z niczego nie potrafię się
naprawdę
cieszyć, nigdy niczego nie przeżywam tak, jak na przykład Berengaria albo Indra,
albo Jori.
Nie mówiąc już o Tsi-Tsundze, który wczuwa się we wszystko tak, że to ma wpływ
na jego
charakter. A ja zawsze nieporuszony, obojętny. Byłem zły, kiedy nie pozwolili mi
wziąć
udziału w wyprawie do Ciemności, ale nie reagowałem bardziej niż wtedy, kiedy
jechaliśmy
do Nowej Atlantydy. Spokojny i opanowany, i... nudny? Jest tak, jakbym
przechodził nad
wszystkim do porządku, patrzę tylko i rejestruję. Stoję z boku, nie włączam się
w wydarzenia.
A gdzie pragnienie przygody, radość odkrywania? Oczywiście bardzo się ucieszyłem,
że
wybrano mnie, bym towarzyszył księżnej Theresie, ale dlaczego ta cała podróż
jest niczym
powszednie wydarzenie?
Czy zawsze tak było, czy też robię się taki z latami?
Armas nie miał czasu dłużej się zastanawiać nad tą swoją obojętnością,
uwarunkowaną chyba pracą, bo nagle zorientował się, że w pokoju obok dzieje się
coś
niedobrego. Jakieś stłumione krzyki, przesuwanie mebli i głuche uderzenia
świadczyły o
toczącej się tam walce, a kiedy usłyszał przekleństwo, od którego normalnemu
człowiekowi
włosy by stanęły na głowie, nie miał już najmniejszych wątpliwości: Berengaria
wpadła w
prawdziwe kłopoty.
Pospiesznie włożył na siebie najpotrzebniejsze ubranie i wybiegł na korytarz
akurat w
odpowiedniej chwili, by usłyszeć: "Do diabła, przecież ja się przez całe życie
oszczędzałam
dla Oka Nocy!", i śmiech jednego z chłopców: "Dzisiejszej nocy żadne oko nie
będzie ci
potrzebne, au!"
Drzwi były zamknięte na klucz, ale Armas posiadał siły, które niechętnie
ujawniał.
Niewielu z grona jego przyjaciół zadawało sobie pytanie, jakie właściwie
zdolności ma
Armas. Wiedzieli, że jest niezwykle sprawny fizycznie, ale on sam zupełnie się
tym nie
chlubił.
Teraz gwałtownie chwycił za klamkę, ale ona okazała się dla niego za słaba i
stał oto z
klamką w ręce. Na szczęście drzwi otwierały się do środka, pchnął je więc nawet
niezbyt
mocno i runęły na podłogę.
Obaj młodzi ludzie stali jak sparaliżowani, przerażeni jego siłą, i Berengaria
sama
zdołała się uwolnić. Napastnicy zdążyli ściągnąć z niej majtki, włożyła je teraz
pospiesznie i
schowała się za plecami Armasa. On tymczasem wziął obu dziarskich młodzieńców,
każdego
jedną ręką za kark, i cisnął ich tak, że zatrzymali się na przeciwległej ścianie
korytarza.
Dłużej się nimi nie zajmował. Podniósł drzwi i na oczach oniemiałej Berengarii
umieścił je z powrotem na miejscu. Wolno przesuwał palcami po złamaniach i
szkody
zabliźniały się jak na żywym ciele.
- Co? - wybąkała z głupawą miną. - Co ty zrobiłeś? Drewno jest znowu całe!
- Zapominasz, że jestem Obcy - odparł krótko. Nic więcej nie dodał.
- Dziękuję - wyjąkała Berengaria. - To głupie typy. Ale ja okazałam się jeszcze
głupsza.
- Prawdopodobnie. Nie rób więcej takich rzeczy! Nie jesteś teraz w Królestwie
Światła, tutaj obowiązują inne zasady moralne. Zamknij drzwi na klucz!
Potem wrócił do siebie. Tamci dwaj zniknęli, a ponieważ najwyraźniej w tej
części
korytarza mieszkał tylko on z Berengaria, więc nikt niczego nie usłyszał. Taką
przynajmniej
miał nadzieję.
Armas wślizgnął się do łóżka.
- Przeklęta, bezmyślna kura! - mruknął.
Zaraz jednak zdenerwowanie ustąpiło. A więc potrafię reagować, pomyślał jeszcze,
nim zasnął. Najwidoczniej jednak tylko gniewem i niezadowoleniem. Czy kiedyś
nauczę się
też cieszyć?
19
Spotkali się następnego ranka na płaskowyżu. Kiedy już przedarli się przez
warstwę
smogu, zalało ich promienne światło zimowego dnia.
Berengaria była blada, sprawiała wrażenie niewyspanej. Oboje z Armasem
zdecydowali, że nie będą wspominać o nocnej przeprawie. To ona popełniła
niedopuszczalne
głupstwo, zapraszając tych chłopaków do swego pokoju, sama to przyznawała. Jest
po prostu
o jedno doświadczenie bogatsza, Armas uważał, że to wystarczająca kara. Babcia
Theresa
zaczęłaby się denerwować, wygłaszać kazania.
Maleństwo spało spokojnie w gondoli, choć Tell spędził bezsenną noc.
Nieprzyzwyczajony do dziecięcych krzyków, pojęcia nie miał, o co biedactwu
chodzi.
- Zabierzemy ją do Theresenhof - powiedziała księżna beztrosko. - Tam będzie jej
na
pewno dobrze!
- Wolałbym najpierw sprawdzić - westchnął Tell. - Zbadajcie, jaka tam panuje
atmosfera, czy mieszkańcy bardzo surowi i w ogóle. Nie możemy ryzykować, że
odbiorą
dziecku życie.
Tak, co do tego wszyscy byli zgodni.
- Tylko że jej przyszłość musi zostać jak najprędzej zdecydowana - dodał Tell. -
Wracamy dzisiejszej nocy.
- Już? - zapytała Theresa głęboko rozczarowana. - Ale jak zdążyć...?
- Niestety, dłużej nie możesz zostawać w tym świecie. Krótki rekonesans, to
wszystko.
Nie powiedzieli ci o tym?
- Owszem, ale nie że aż tak krótki! Zamierzałam zabrać z Theresenhof parę
wartościowych drobiazgów które tam zostały ukryte...
- Przecież na pewno niczego już nie ma - ostudził jej zapał Tell zdumiony, jak
można
być do tego stopnia naiwnym. - Poza tym chyba nie możesz już mówić, że to są
twoje rzeczy.
- Na wszystkim jest wygrawerowane moje nazwisko. To zbiór zabawek ze złota i
srebra, z emalii i szlachetnych kamieni, które dostałam od mego ojca, cesarza.
- Zabawki? Z takich szlachetnych metali? - zdziwił się Armas.
- Och, służyły raczej do oglądania niż do zabawy. Śliczna pozytywka, wózek,
zestaw
układanek. Miałam zamiar przekazać je moim wnukom.
- Na pewno dawno się rozleciały - westchnął Armas, kręcąc głową nad optymizmem
księżnej. - Ale chodźmy tam zaraz, nie mamy czasu do stracenia.
Nie, rzeczywiście nie mamy, pomyślała Theresa naprawdę zmartwiona. A ja
wierzyłam, że zdołam wszystko jakoś pozałatwiać. Pokazać dzieciom Theresenhof,
odnaleźć
kosztowności. Mój Boże, a jeśli rzeczywiście ich już tam nie ma? I na dodatek
trzeba jeszcze
znaleźć miejsce dla nieszczęsnego niemowlęcia Poza tym... powinnam porozmawiać z
Tellem, żeby zabrał moje pamiątki do Królestwa Światła. Po wszystkim usunę się w
cień. Tell
musi wiedzieć, że postanowiłam zostać, żeby nie tracili czasu na szukanie mnie.
Bardzo to
skomplikowane! Szczerze mówiąc, myślałam, że będę miała czas urządzić sprawy jak
najlepiej...
Jak mam zorganizować własny pochówek w kaplicy Theresenhof, jeśli to nie moi
krewni tam teraz mieszkają?
Nie, to chyba niemożliwe, majątek należy przecież do cesarskiej rodziny. Jeszcze
raz
spojrzała na maleństwo, do którego już się właściwie zdążyła przywiązać, i
poszli.
Przebyli miasto na skos i znaleźli się znowu na jego skraju, ale po drugiej
stronie.
Theresie zmarzł czubek nosa, męczyło ją też chodzenie w ciężkim obuwiu, w ogóle
nie była
przyzwyczajona do długich marszów.
Jeszcze tamto pasmo wzgórz. I rzeka na dnie doliny...
Theresenhof musi leżeć...
No właśnie, mieli je na wprost siebie!
Theresa przystanęła.
Widziała rozległy kompleks prostokątnych, betonowych bloków. Jakie to obskurne i
nudne! Ale gdzieś z tyłu majaczył jej... och, czyż to nie dach jej ukochanego
domu? Pośrodku
tego współczesnego paskudztwa?
- Myślę, że jesteśmy na miejscu - rzekła matowym głosem.
Drogę zamykała im solidna brama. Nacisnęli dzwonek, po chwili odezwał się jakiś
metaliczny głos. Theresa wyjaśniła, że chciałaby się widzieć z właścicielem
Theresenhof.
- Z właścicielem? - powtórzył głos niechętnie. - Chyba z zarządcą?
Theresa popatrzyła na Armasa i Berengarię.
- Może być - odparła.
- Mężczyzna nie wchodzi. Tylko obie kobiety.
Widocznie mają tu wideokamery.
Theresa próbowała przekonać głos, ale ten był nieubłagany.
- No trudno - zrezygnowała w końcu. - Zaczekaj tu, Armas, chwilkę, zaraz
wszystko
wyjaśnimy i będziesz mógł wejść.
Armas skinął głową. Nie sprawiał wrażenia, żeby perspektywa znalezienia się za
bramą jakoś specjalnie go ucieszyła.
Berengaria i jej babka minęły kilka ponurych bloków i ukazało się przed nimi
stare
Theresenhof. To znaczy tyle ze starego domu, ile jeszcze było widoczne, dom
mieszkalny
bowiem został rozbudowany na wszystkie strony, balkony zniknęły, wejście też
było inne.
Theresa mimo wszystko rozróżniała niektóre kontury tamtego dawnego, szacownego
dworu.
- Och, co się stało z moim pięknym parkiem? - wzdychała. - Wszędzie tylko domy i
domy! Betonowe bloki, które nikogo nie cieszą. Serce mi krwawi, Berengario!
W nowoczesnym skrzydle odnalazły główne drzwi i weszły do środka.
Natychmiast otoczyła je chmara pielęgniarek w obcisłych uniformach.
- Czy to ona ma u nas leżeć? - zapytała jedna ostrym głosem.
- Jak to leżeć? Nie, Berengaria nie ma nigdzie leżeć, przyjechałyśmy tutaj, bo
chciałam jej pokazać...
Inna z pielęgniarek rzuciła się na Berengarię z detektorem czy czymś takim.
Dziewczyna odskoczyła pod ścianę.
- No, no! - krzyknęła osoba wyglądająca na przełożoną. - Żadnych protestów!
Umiemy sobie radzić z takimi jak ty! Pokaż nam zaraz swoją torebkę i kieszenie.
Opór Berengarii na nic się nie zdał. Theresa próbowała coś wyjaśniać, ale
tymczasem
jedna z kobiet zawołała triumfalnie "Aha!" i uniosła w górę pudełko z tabletkami.
- To? - zdziwiła się Berengaria, która nie miała pojęcia, o co chodzi. - To są
moje
tabletki na gardło! Dostałam je wczoraj!
- Tabletki na gardło! - szydziła władcza kobieta.
W końcu sprawa się wyjaśniła. Theresenhof jest zakładem odwykowym dla kobiet
uzależnionych od narkotyków, a tabletki Berengarii to silny narkotyk właśnie.
Nic nie
pomogło tłumaczenie, że zostały kupione w hotelowym sklepie, tego rodzaju wyroby
sprzedawane są wszędzie, bez żadnych ograniczeń, podobnie jak alkohol. "Tylko że
my
musimy się potem zajmować ofiarami - powiedziała pielęgniarka. - Większość z
nich to
pacjenci długookresowi".
Berengaria została bez ceregieli zaciągnięta do jakiegoś pokoju w odległym
skrzydle
zakładu. Zrozumiała teraz, dlaczego poprzedniego wieczoru tak się świetnie
bawiła, a dziś
rano nie mogła się pozbierać, ale teraz było za późno na takie refleksje.
Theresa była zrozpaczona. Wcale nie poprawiła sytuacji tłumaczeniami, że jej
wnuczka nie jest narkomanką. Wnuczka? Jest głupia czy sobie kpi? Każdy przecież
widzi, że
ta dziewczyna nie może być jej wnuczką! Za młoda jak na babcię i w ogóle, o co
jej chodzi?
- Nie, nie - wycofywała się Theresa. - Oczywiście, że to przejęzyczenie!
Chciałam
powiedzieć, moja córka, to jasne!
- A i tak z trudem - warknęła kobieta, rzucając bardzo młodo wyglądającej
Theresie
lodowate spojrzenie. - Coś mi tu kręcicie, od razu miałam wrażenie, że z wami
coś nie tak.
Chcecie tu szpiegować, czy co?
- Nie, wcale nie - protestowała Theresa zrozpaczona. - Przyjechałam tu, by
zabrać parę
rzeczy, które do mnie należą.
- Ach, tak? A co by to miało być?
Nie, to wszystko na nic. Nie może przecież powiedzieć, że kiedyś sama tu
mieszkała.
Wszelkie próby przekonania przełożonej pielęgniarek, że to majątek rodowy,
padały na
zdecydowanie niepodatny grunt.
- Niech pani mówi, jak jest naprawdę - skrzywiła się przełożona pielęgniarek. -
Chciała pani zostawić tę dziewczynę na odwyku, ale strach panią obleciał.
Widywaliśmy to
już nieraz.
Dobry Boże, co ja mam zrobić? Theresa czuła się przyciśnięta do muru. Musiała
natychmiast wyprowadzić stąd Berengarię, ale drzwi były zamknięte na klucz.
- Czy nie mogłabym przynajmniej ja sama pójść do starej części dworu i zobaczyć,
czy moja własność jest jeszcze tam, gdzie została ukryta? Zresztą może pani iść
ze mną...
- Nie ma tu nic wartościowego. Wszystko zabrali Niemcy podczas ostatniej wojny
światowej.
- Ale ja schowałam... to znaczy moja babka schowała klejnoty i kosztowności.
Pielęgniarka uderzyła pięścią w stół.
- Nic w pani wyjaśnieniach nie trzyma się kupy! Dziewczyna zostanie tutaj.
Pojutrze
przyjdzie lekarz, to ją zbada. Pani może już sobie iść. Żegnam!
- Pojutrze? Ale my jesteśmy tu tylko przejazdem, Berengaria nie jest narkomanką,
a
jutro wieczorem musimy stąd wyjechać, to konieczne! Proszę ją natychmiast
wypuścić, bo jak
nie, to wezwę policję!
Złośliwy uśmiech pojawił się na zimnym obliczu.
- Bardzo proszę! Mamy znakomitą współpracę z policją, oni też są przyzwyczajeni
do
nieposłusznej młodzieży i histerycznych rodziców.
Theresa zapytała, dlaczego z takim uporem chcą zatrzymać na oddziale dziewczynę,
która wcale nie ma ochoty być ich pacjentką.
- Władze pragną mieć wyniki, a my jesteśmy bardzo skuteczni, jeśli chodzi o
kurację!
Tak więc niech się pani nie obawia o swoją córkę, skoro już do nas trafiła,
wszystko będzie
dobrze. A teraz nie mam już dla pani czasu.
Bardzo stanowczo wyprowadzono Theresę ze sterylnego budynku z betonu, szkła i
stali. Dwie pielęgniarki chwyciły ją mocno pod ręce i pociągnęły za sobą.
Zrozpaczona szarpała się z całych sił, ale nic nie moda zrobić. Wkrótce znalazła
się za
bramą, gdzie czekał na nią Armas.
- Armas, oni ją zabrali - wybuchnęła szlochem Theresa. - Zabrali Berengarię.
Powiedzieli, że jest narkomanką. A przecież nie jest, nigdy nie była.
- Rozmawiałem tutaj z pewnym człowiekiem - wtrącił Armas zdenerwowany. - On
twierdzi, że państwo płaci im słono za każdego pacjenta.
- Nic dziwnego, że są tacy nieustępliwi - szepnęła Theresa przerażona. - Nic
dziwnego, że chcą mieć pacjentów długoterminowych! O Boże, co my teraz zrobimy?
20
Na spokojnym życiu w Królestwie Światła pojawiły się rysy. Griselda ponownie
wkroczyła na wojenną ścieżkę.
Ram wciąż rozmawiał z Sol. Znajdowali się teraz w zagajniku za domem Theresy i
starannie badali miejsce, w którym czarownica została spryskana święconą wodą.
Minie wiele
czasu, zanim znowu wyrośnie tu las, Griselda głęboko zatruła ziemię.
Zwykle takie promienne oczy Sol były teraz zatroskane.
- Wciąż nic nie czuję, naprawdę nie wiem, gdzie ona się podziewa. Poprosiłam
wszystkie istoty, które mogą wędrować niewidzialne, żeby zawiadomiły mnie
natychmiast,
gdyby coś spostrzegły, ale żeby zachowywały się z największą ostrożnością, bo z
Griseldą to
naprawdę nie żarty. Wciąż jednak nie mam żadnych wiadomości. Jakby się zapadła
pod
ziemię!
- Chyba właśnie tak się stało - mruknął Ram. - Obrażenia, jakich doznała,
sprawiły, że
poszukała pewnie schronienia pod ziemią, przynajmniej na jakiś czas.
Żeby tylko nie zdołała przemknąć się do Nowej Atlantydy, pomyślał zdjęty lękiem
o
los Indry. Ale to chyba niemożliwe, tamte drogi są starannie strzeżone.
Chociaż... z drugiej
strony, niewiele brakowało, a byłaby się przedostała do zewnętrznego świata.
Tylko święcona
woda ją zatrzymała.
Kiedy tak stali pogrążeni w myślach, Ram odebrał niezwykły sygnał. Ktoś go
wzywał.
Komunikacja ze światem zewnętrznym była właściwie niemożliwa. Ale Tell i Ram
mieli umówiony system, nie mogli wprawdzie ze sobą rozmawiać, jednak w razie
konieczności byli w stanie przekazać sobie sygnał wezwania. No i właśnie od
Tella nadeszło
coś w rodzaju SOS.
- Oj - przestraszył się Ram. - I cóż my teraz zrobimy? Ten sygnał oznacza prośbę
o
natychmiastową pomoc. Nie rozumiem tego, bo Tell, a zwłaszcza Armas powinni
umieć sobie
radzić w każdej sytuacji. Poczekaj, nadają coś jeszcze!
Nie mogli przesyłać meldunków słownych. Mimo to Ram zaczynał cokolwiek
rozumieć...
- To chyba Armas nadaje - rzekł zdumiony. - Bo odbieram jakieś myśli, a Tell
tego nie
potrafi.
- Co zawierają te myśli?
- Jakoś nie mogę zrozumieć. Zaczekaj...
Sol milczała posłusznie.
- Nie rozumiem - zmartwił się Ram. - Coś jakby: "Przyślij niewidocznego".
Oczy Sol rozbłysły jak supernowa.
- A potem jeszcze: "Szybko, szybko!" - dodał Ram.
- No to ruszamy. Ty i ja. Szybciej nikt tam nie dotrze. A Griselda niech sobie
tymczasem siedzi w swojej kryjówce i liże rany. Odpowiedz mu: "Jedziemy!"
- Ja nie potrafię przesyłać myśli na odległość.
- To może ja. Pozwól mi spróbować.
Udało się. Armas musiał otrzymać uspokajającą wiadomość, bo Sol odebrała w
odpowiedzi "dziękuję".
Oboje z Ramem odbyli krótką naradę, czy Sol nie powinna pojechać sama. Tak by,
oczywiście, było najprędzej, ale ona nie miała pojęcia, ani jak kierować rakietą,
ani gdzie
lądować. Tak więc Ram był niezbędny. Nie zastanawiając się dłużej, pomknęli jego
superszybką gondolą do placu startowego, po drodze Ram połączył się z Markiem i
przekazał
mu koordynowanie poszukiwań Griseldy. Książę Czarnych Sal miał bowiem kontakty i
z
widzialnymi, i z niewidzialnymi mieszkańcami Królestwa Światła.
Wkrótce Ram i Sol zostali wystrzeleni ku światu zewnętrznemu.
- Chyba nie jesteśmy całkiem mądrzy - chichotała Sol. - Dwie główne osoby w
polowaniu na groźną czarownicę pakują manatki i wyjeżdżają.
Ram uśmiechał się.
- Cóż zrobić, skoro właśnie my najlepiej się też nadajemy do niesienia pomocy
naszym przyjaciołom, którzy w zewnętrznym świecie napytali sobie biedy.
- Co prawda, to prawda - przyznała Sol. Była we wspaniałym humorze. Nareszcie
coś
się dzieje, nareszcie mogą być wykorzystane wszystkie jej umiejętności.
Nad brzegiem małego alpejskiego jeziorka Theresa siedziała na krawędzi gondoli z
noworodkiem w ramionach i słuchała, jak Armas i Tell rozmawiają z Ramem
wyjaśniając mu,
co się stało. Dręczyło ją poczucie winy, bo to przecież wszystko przez nią.
Armas był innego zdania. On winą obarczał Berengarię, która wieczorem w hotelu
zeszła na dół i przyjęła fatalne tabletki, ściągając w ten sposób na siebie
prawdziwą
katastrofę.
- Nie szukajmy winnego - przeciął Ram. - Bo szczerze mówiąc, to ja bym był
pierwszym odpowiedzialnym. W końcu to ja pozwoliłem wam na tę wyprawę. Teraz
trzeba
działać! Thereso, czy mogłabyś naszkicować plan Theresenhof, i starego, i nowego?
Potem
Sol ruszy do akcji, a my będziemy czekać na zewnątrz. Musimy jej pokazać drogę,
a później
odebrać je obie.
Tymczasem zrobił się już wieczór, cudowne gwiazdy migotały na niebie, blask
księżyca zabarwiał śnieg na niebiesko.
Theresa rysowała i jednocześnie zastanawiała się głośno:
- A co zrobimy z dzieckiem?
- Nie wiem - przyznał Ram z westchnieniem. - O ile dobrze rozumiem, to mała nie
ma
tu zbyt wielkich szans na przeżycie.
- Tak, to prawda. Pozwólcie jej pojechać do Królestwa Światła - prosiła Theresa
z
całego serca.
- Ależ ona może zawlec tam najstraszniejsze epidemie.
- To trzeba ją znacznie dłużej potrzymać na kwarantannie! Tylko pozwól jej
jechać!
- Najpierw musimy uwolnić Berengarię - uśmiechnął się Ram. - Później zajmiemy
się
sprawą dziecka.
Sol była gotowa. Tell przewiózł ich swoją gondolą do Theresenhof, korzystając z
licznych objazdów. Za nic nie odważyłby się jechać przez miasto. W pojeździe
było tak
ciasno, że musieli siedzieć sobie na kolanach, nikt jednak nie mógł zostać nad
jeziorem.
Trzeba też było zabrać dziecko, które Theresa trzymała w ramionach niczym
najbardziej
kruchą porcelanę.
- To maleństwo powinno pojechać do naszego wspaniałego Królestwa Światła -
oznajmiła Sol stanowczo. - Ja dobrze wiem, co znaczy zostać uratowanym, kiedy
jest się
maleńkim i bezbronnym. Tak właśnie Silje uratowała mnie i nowo narodzonego Daga,
za co
nigdy nie przestanę jej dziękować. Pamiętaj o tym, Thereso. Jeśli zajmiesz się
tym dzieckiem,
ono zawsze będzie ci za to wdzięczne. Zresztą co ja mówię, sama dobrze o tym
wiesz. To
przecież wy z Erlingiem wychowaliście nieszczęsne dzieci z zamku Virneburg.
Rafaela i
Danielle. Ty najlepiej wiesz, co robisz, ale pamiętaj, że to wspaniały postępek.
Ale przecież ja z wami nie wrócę, myślała Theresa przerażona. Zresztą Erling już
do
mnie nie należy.
Zajęta mnóstwem bieżących problemów Sol zapomniała powiedzieć jej o niechęci
Erlinga do Lenore. Myślała tylko o ostatnim zadaniu.
Wysadzili ją w zagajniku na zboczu tuż koło Theresenhof i po wielu życzeniach
powodzenia i tyluż ostrzeżeniach zobaczyli, jak znika między drzewami.
Rozpłynęła się w ciemnościach i już nie mogli jej pomóc
- Sol wyruszyła na wojnę - uśmiechnął się Ram. - Niech los będzie łaskawy dla
każdego, kto wejdzie jej w drogę!
Jeszcze nad jeziorem Theresa odciągnęła piękną czarownicę na bok i spytała, czy
zechce się rozejrzeć za kosztownościami, które ona sama ukryła we dworze w
połowie
osiemnastego wieku. Dawniej nie chciała o tym mówić, ale teraz pojawiła się
szansa na ich
odzyskanie. Jeśli ktoś mógłby je odnaleźć, to właśnie Sol. Cóż, może
rzeczywiście uległy
rozproszeniu, może ktoś je odnalazł i wyniósł z dworu, ale gdyby przypadkiem
nie... W tym
ośrodku odwykowym, pod rządami żądnych krwi amazonek w każdym razie pozostawać
nie
powinny. Czy poza tym Sol nie zechciałaby zobaczyć, jak teraz wygląda pałacowa
kaplica?
Oczywiście, Sol obiecała i wysłuchała wszystkich niezbędnych wskazówek.
Na koniec Theresa wyznała jej jeszcze, że ogromnie jest rada, iż to właśnie Sol
przybyła im na ratunek. Młoda czarownica z Ludzi Lodu niezwykle sobie to ceniła,
postanowiła więc, że zrobi dla księżnej co tylko można.
Istniało tylko jedno niebezpieczeństwo. Otóż jeśli Sol tak bardzo się w coś
angażowała, mogła posunąć się za daleko.
Ram czekał więc pełen niepokoju.
Sol wślizgnęła się do westybulu, z którego tak po grubiańsku wyprowadzono
Theresę.
O rany, ale tu paradnie, pomyślała. Stalowe rzeźby i połyskliwe biurka wielkości
hipodromów. Widać na niczym się tu nie oszczędza. Interes musi być dochodowy.
Tak było w istocie. Państwo bowiem posiada mnóstwo pieniędzy, ale nie bardzo ma
je
na co wydawać.
I korzystają z tego te harpie przy biurkach niczym boiska futbolowe, myślała Sol
ze
złością. Jeśli Berengaria znajduje się w ich władzy...
Szczęściem już nie na długo.
Sol przenikała bez kłopotu przez drzwi zamknięte na klucz, posuwała się po
przygnębiających korytarzach. Mijała jeden "barak" za drugim. Niestety tylko
recepcja była
taka ekstrawagancka.
Kiedy znalazła się we właściwym skrzydle, z daleka usłyszała Berengarię, która
klęła,
aż się skrzyło, i wściekle tłukła pięściami w drzwi. "Wypuśćcie mnie stąd, do
jasnej
cholery..." Potem następowały słowa takie, że nikomu nie przyszłoby do głowy, iż
taka
śliczna dziewczyna je zna.
Sol natychmiast się przy niej znalazła.
- Oszczędzaj siły, moje dziecko. Poza tym te baby mają skórę jak na słoniu, nic
na nie
nie działa. Zaraz stąd wyjdziemy, ale będzie mi potrzebna twoja pomoc.
Berengaria nie mogła uwierzyć swemu szczęściu.
- Sol, skąd ty się tu wzięłaś? Tak, tak, oczywiście, że ci pomogę. Co robimy?
- Nie mogę cię przemycić, bo w hallu siedzą te dragony. Musisz wyjść w normalny
sposób, zbadałam wszystkie możliwości ucieczki, ale niestety żadnej nie
znalazłam. Teraz
usłyszysz, jak je zażyjemy.
Berengaria uśmiechnęła się.
- Chłoniesz różne nowoczesne wyrażenia niczym gąbka. Okay! Zaczynaj!
Za chwilę obsługa miała zacząć roznosić posiłki i to właśnie obu naszym paniom
bardzo odpowiadało. Kiedy tęga baba weszła do pokoju z tacą czegoś, co na pewno
nie mogło
się nadawać do jedzenia, Berengaria była przygotowana. Sol, naturalnie,
pozostawała
niewidzialna.
- Hej, ty, nie chciałabyś zarobić trochę kasy? - wyszeptała Berengaria.
- Ty chyba nie masz przy sobie forsy - warknęła salowa.
- Nie mam. Ale pamiętasz, jak moja mama mówiła, że w tym domu są ukryte
kosztowności, które ona odziedziczyła po swoich przodkach.
Salowa prychnęła pogardliwie.
- Zapewniam cię, że to prawda - ciągnęła Berengaria. - Wiem, że te klejnoty tu
są, i
wiem, gdzie się znajdują.
Rzeczywiście tak było. Sol wybrała się na błyskawiczny rekonesans do starej
części
Theresenhof i stwierdziła, że jest tak, jak mówiła Theresa.
Salowa, choć odnosiła się do propozycji dziewczyny z największym sceptycyzmem,
była jednak bardzo chciwa i chciała się dowiedzieć czegoś więcej na temat
ukrytego skarbu.
- Zaprowadzę cię tam - obiecywała Berengaria.
- O, nie! O wszystkim opowiesz mi tutaj!
- No to nic z tego nie będzie. To jest mój spadek, nie mogę pozwolić, żebyś mi
go po
prostu zabrała.
- Nie, obiecuję, że wszystko tu przyniosę.
- Dobrze - zgodziła się Berengaria. - Dostaniesz dziesięć procent.
- Połowę!
- Niech będzie! Ale muszę tam z tobą iść.
- No to chodź, ty uparta ćpunko! Pod warunkiem, że cię zwiążę!
Na te słowa Berengaria o mało nie zdzieliła salowej w bezczelną gębę, uznała
jednak
w porę, że lepiej zachowywać się spokojnie. Nalegała tylko, że zabierze tez
swoją torbę, bo
przecież w czymś musi wynieść klejnoty, i obie wymknęły się na korytarz. Baba
rozglądała
się na wszystkie strony. Kiedy jednak dotarły do recepcji, sprawy przybrały
niepożądany
obrót. Dokładniej mówiąc, to Berengaria się o to postarała. Obie siedzące w
hallu strażniczki
zaczęły wrzeszczeć:
- Czego tu chcecie?
Salowa miała przygotowaną jakąś wymówkę, ale Berengaria ją uprzedziła:
- Mam jej pokazać, gdzie się znajdują klejnoty mojej matki.
Salowa zrobiła się czerwona jak burak.
- Dlaczego, do cholery, im o tym mówisz? - syknęła, ale było już za późno. Obie
strażniczki dołączyły do ekspedycji, popychały się i kopały nawzajem, każda
chciała być
pierwsza. Berengaria, która miała ręce związane na plecach, ufała wskazówkom Sol
i
prowadziła wszystkie trzy kobiety do starego budynku.
Dobrze, że babcia tego nie zobaczy, pomyślała zgnębiona, widząc, w jakiej się
dom
znajduje ruinie. Potrafię sobie wyobrazić, jak niegdyś wyglądało jej piękne
Theresenhof. Ale
teraz... Jakiż to wandalizm!
Sol, niewidzialna, postępowała tuż za nią i kierowała jej krokami. Tak doszły do
jakichś drzwi.
- Tam, w środku - powiedziała Berengaria.
- Tutaj? Ale to przecież jedna z sal zabiegowych!
Berengaria wzruszyła ramionami
Przełożona pielęgniarek otworzyła. Sol i Berengaria wiedziały, że trzeba się
spieszyć.
W każdej chwili w recepcji, której teraz nikt nie pilnował, mogły się pojawić
inne osoby.
W pokoju znajdowała się kozetka lekarska pokryta błyszczącą ceratą.
- Odsuńcie to - nakazała Berengaria, stosując się do wskazówek Sol.
Trzy kobiety wspólnie odsunęły kozetkę i patrzyły na Berengarię wyczekująco.
- Za tą tapetą znajduje się otwór.
- Żartujesz sobie z nas?
- Nie, nie! Wiem, co mówię.
Mam nadzieję, pomyślała przy tym. Mam nadzieję, że Sol się nie pomyliła.
Przełożona pielęgniarek wyjęła nóż. Ciekawe, czy one noszą takie narzędzia do
obrony przed "śmiertelnie niebezpiecznymi" dziewczynami uzależnionymi od
narkotyków?
Jednym pociągnięciem niesympatyczna kobieta rozcięła piękną tapetę, pochodzącą
chyba
jeszcze z czasów babci Theresy.
Ukazały się zabite gwoździami drzwi. Trzy amazonki rzuciły się na nie jak
szalone, z
ich oczu wyzierała chciwość.
Za drzwiami znajdowała się jakaś ciemna komórka, Wszystkie trzy chciały się do
niej
wcisnąć jednocześnie.
- Pamiętajcie, że klejnoty należą do mojej matki - zaczęła Berengaria, ale nikt
jej nie
słuchał.
- O rany! - krzyknęła jedna z kobiet. - To moje! Ja zobaczyłam to pierwsza.
- Wynoś się stąd! Ja chcę zobaczyć!
- Stop! - krzyknęła Berengaria władczo. Nie mogła pozwolić, żeby pielęgniarki
wpychały sobie kosztowności do kieszeni. Już by potem tego nie odebrała. -
Wynoście
wszystko z kryjówki i układajcie na stole! Potem podzieli się to według zasług.
- Zamknij się... - zaczęła jedna, ale przełożona ją uciszyła.
- Nie możesz zagarnąć wszystkiego. Kładź na stół, jak ona każe!
- Nie wtrącajcie się! Nic wam do tego! - protestowała salowa, która przyniosła
Berengarii jedzenie. - Ja mam prawo pierwszeństwa Oddawać mi to!
- Kładź na stole! O, nie! Opróżniaj kieszenie!
- Ona mi obiecała połowę, jeśli ją tu przyprowadzę!
- Połowę? Nic z tego! Wszystko zostanie podzielone na cztery części!
- Przepraszam, chciałam wam przypomnieć, że to spadek mojej matki - wołała
Berengaria, ale tamte nic nie słyszały. Wrzeszczały jedna przez drugą, wyrywały
sobie
klejnoty. Półprzytomne układały na stole prawdziwe dzieła sztuki wykonane z
takich
szlachetnych materiałów, jakich te kobiety nigdy w życiu nie widziały.
- Nie wierzę, że to prawdziwe - powiedziała w końcu jedna z nich. - To musi być
miedź, ołów i kawałki szkła.
- Coś ty! Jaka miedź? To złoto, warte miliony! Pilnujcie, żeby się co nie
zgubiło -
ostrzegała przełożona.
Sol szturchnęła Berengarię. Czas na kolejne posuniecie.
Dziewczyna weszła do ciemnej komórki.
- Oj! Ile tu jeszcze tego jest! Cała ściana, patrzcie, jak się mieni!
Kobiety rzuciły się jedna przez drugą do środka, o mało nie stratowały
Berengarii,
wypchnęły ją na zewnątrz, walczyły, która będzie pierwsza. Wszystkie trzy
znalazły się w
komórce.
- Teraz - szepnęła Sol.
Rozcięła więzy Berengarii, która błyskawicznie zgarnęła klejnoty do torby. To,
co się
nie zmieściło, wcisnęła do kieszeni, po czym obie z Sol wybiegły z pokoju i
zamknęły drzwi
na klucz.
- Szybko! - popędzała Sol. Złapała Berengarię za rękę i ciągnęła ją za sobą w
naprawdę nieludzkim tempie. Dziewczyna musiała się bardzo starać, żeby za nią
nadążyć.
Westybul był pusty, ale z głębi dochodziły czyjeś kroki, a ze starej części
budynku
docierały aż tu wściekłe ryki i bębnienie w zamknięte drzwi.
Obie dziewczyny wybiegły na zewnątrz i niczym wicher przemknęły przez
dziedziniec. Rzecz jasna widać tyło tylko Berengarię, która zderzyła się w biegu
z jakąś
pacjentką, przeprosiła pospiesznie i pognała dalej.
Brama okazała się zamknięta na klucz.
- Musi istnieć jakiś mechanizm, który ją otwiera - mruknęła.
- Prawdopodobnie w recepcji - odpowiedziała Sol.
Berengaria jednak nie dawała za wygraną. Gdzieś tutaj musi być zamek, jakiś
przycisk
czy coś w tym rodzaju. O, jest, tam, na słupie!
Pobiegła w kierunku płyty, na której znajdowały się różnej wielkości guziki,
najpierw
nacisnęła niewłaściwy i brama wydała z siebie tylko piskliwy zgrzyt, jakby
chciała
powiedzieć, że jest przecież zamknięta. Za drugim razem Berengaria znalazła
odpowiedni
guzik i brama zaczęła się bezszelestnie unosić w górę.
Naszym uciekinierkom wystarczyła wąska szczelina, przecisnęły się przez nią
zręcznie.
- Tutaj, spiesz się! - popędzała Sol, która wiedziała, gdzie czeka gondola.
Biegły
wąskimi uliczkami i wkrótce dotarły do lasu. Pościg został daleko w tyle.
Och, jakaż to ulga znowu zobaczyć przyjaciół z Królestwa Światła! Berengaria
niemal
bez tchu padła na siedzenie. Miejsca było tak niewiele, że jechali z otwartym
dachem i
wszyscy musieli się mocno trzymać, żeby nie powypadać.
- Uważaj na małą, nie kopnij jej! - ostrzegała Theresa, która wciąż trzymała
dziecko w
objęciach. Berengaria odsunęła się. Spostrzegła, że Sol siedzi tuż obok i
niebezpiecznie
wychyla się przez krawędź gondoli. Wiedźma z Ludzi Lodu śmiała się
uszczęśliwiona, a
wiatr rozwiewał jej włosy.
Po chwili stała się widzialna. Na jej twarzy malował się wyraz przerażenia.
- Och, Theresa! Z tego wszystkiego zapomniałam odszukać kaplicę!
- Nic nie szkodzi - odparła księżna łagodnie i wełnianą chustką zasłoniła twarz
dziecka. - Chyba nie muszę wiedzieć, czy jeszcze istnieje. Już nie chcę tu
zostawać.
Wszyscy siedzieli w milczeniu. Rozumieli, co Theresa chciała im powiedzieć.
Gondola mknęła w wielkim pędzie, z wysokich świerków sypał się migotliwy śnieg.
21
Kiedy zbliżali się do alpejskiego jeziora, gdzie zostały ukryte obie rakiety,
Theresa
podjęła decyzję. Ostateczną.
Nie pragnęła już zostać w zewnętrznym świecie. Patrząc na widoczne wokół skutki
wandalizmu, nie tęskniła już za tym, by spocząć w pałacowej kaplicy w
Theresenhof. Chciała
wrócić do Królestwa Światła, no, trudno, będzie musiała się nauczyć żyć bez
Erlinga u boku.
Zresztą zyskała teraz nowe zadanie i nowy cel w życiu: wychowanie małej sierotki,
którą wyrzucono do śmieci, by umarła.
Dlatego doznała szoku, kiedy na brzegu jeziora Sol oznajmiła:
- Jeśli Marco pozwoli mi zostać znowu żywym człowiekiem, to postaram się
odpłacić
za wszystko, co Tengel Dobry i Silje dla mnie zrobili. Zajmę się tym małym
wrzaskulcem, tą
biedną kruszyną i wychowam ją na porządnego człowieka.
Spostrzegła jednak nieszczęśliwe spojrzenie Theresy i umilkła. Ech, znowu się
zachowała jak słoń w składzie porcelany!
Sol nie powiedziała Theresie o tym, jak okrutnie się obeszła z Lenore. W
pośpiechu
bąknęła tylko, że, owszem, zajęła się tą niepoprawną królową piękności. To na
razie musiało
wystarczyć, bo Sol nie wiedziała przecież, jak Erling zareagował na sprowokowane
przez nią
wydarzenia. Nie chciała robić Theresie niepotrzebnych nadziei.
Teraz więc zakończyła swoją niefortunną wy powiedź śmiechem:
- No, zdaje się, że znowu obiecuję na wyrost! Chyba nie stać mnie na to, by
wychować dziecko jak należy!
Ram, który odczytał milczącą wymianę myśli obu kobiet, rzucił niby od niechcenia:
- Jestem pewien, że cię na to stać, Sol. Ale jeśli znowu będziesz żyjącą kobietą,
to na
pewno bardzo szybko znajdziesz sobie męża i postarasz się o własne dzieci.
I Sol, i Theresa roześmiały się z ulgą.
- Wspaniały pomysł, Ram! - zawołała Sol. - Pomyśleć, własne dzieci! Ja? Och,
jakże
bym się cieszyła!
Theresa odzyskała spokój.
Całe towarzystwo rozdzieliło się na dwie grupy, z których każda zajęła swoją
rakietę.
W nocnej ciszy wyruszyli w podróż powrotną do domu. W oszałamiającym pędzie
zsuwali
się w dół, do ukochanego Królestwa Światła
Ram zapomniał o jednym: Ponieważ podróżował do zewnętrznego świata, więc nawet
on musiał być poddany kwarantannie razem z Tellem, Armasem, Berengarią i Theresa.
I
niemowlęciem, rzecz jasna. Tylko Sol była od tego wolna, duchy nie przenoszą
przecież
bakterii.
Zanim się rozstali, Sol porozmawiała z Ramem.
- Teraz jesteś sama - rzekł. - Sama przeciw Griseldzie. Przyjmuj wszystkie dobre
rady,
jakich mogą ci udzielić przyjaciele: Marco, inne duchy oraz wszystkie tak zwane
istoty
ponadnaturalne. To zresztą głupie określenie, istoty ponadnaturalne. Takimi są
one przecież
tylko dla ludzi, którzy nie chcą ani nic widzieć, ani rozumieć.
- Skoro ty i Armas siedzicie w klatce, to Rok i Marco będą moimi najbliższymi
"ziemskimi" współpracownikami, prawda?
- Tak jest. Trzymaj się ich i raportuj o wszystkim, co się dzieje. Ja będę
śledził
wydarzenia przez telefon i dzięki kamerom.
- Raportować o tym, co się dzieje! - prychnęła Sol. - Nie dzieje się nic
specjalnego,
dopóki ta stara jędza siedzi w ukryciu
- To spróbuj ją stamtąd wykurzyć. Tylko pamiętaj: Ona jest naprawdę
niebezpieczna.
Chociaż, jak powiedziałaś, zamordować cię nie może, ale może odebrać ci siłę.
- Nie, nie, do tego nie dopuszczę - oznajmiła Sol stanowczo. - Będę ostrożna.
Na ekranie w hallu stacji kwarantanny, gdzie oboje stali, pojawił się meldunek.
Rok
chciał rozmawiać z Ramem. Ten ostatni ujął więc słuchawkę telefonu.
Rok miał nader interesujące wiadomości. Ram przekazał je Sol.
- No to sytuacja zaczyna się trochę rozjaśniać. Krzykacz, który mieszka na
pustkowiach po drugiej stronie indiańskiego lasu, nawiązał, zdaje się, kontakt z
Griseldą.
- Krzykacz? - Sol zadrżała. - Ten cały Krzykacz to ponura istota, żyje samotnie,
w
świecie zewnętrznym ktoś taki jak on jest bardzo niebezpieczny dla zbłąkanych
wędrowców.
Możesz powiedzieć coś więcej?
- Chodził po swoich pustkowiach i wykrzykiwał jak zwykle, gdy nagle stwierdził,
że
w zasięgu jego głosu znajduje się jakaś żywa istota. Nieoczekiwanie bowiem
otrzymał
odpowiedź. - Ram roześmiał się. - Było to wściekłe: "Zamknij się, ty przeklęty
głupku, bo jak
nie, to zasznuruję tę twoją gębę!"
- Griselda - potwierdziła Sol. - Bez wątpienia.
- No właśnie, to musiała być ona. Po chwili Krzykacz znowu spróbował i usłyszał:
"Stul ryj, przeklęta krowo! Nie stój tu i nie rycz!". Wobec tego postanowił
zawiadomić panią
Powietrze...
- Masz na myśli ducha powietrza? Tę prześliczną istotę z grupy duchów Móriego?
- Tak, właśnie o niej mówię. Przekazała wiadomość dalej do Marca, Marco do Roka.
- A Rok do ciebie, ty zaś do mnie. Uff, to zabiera mnóstwo czasu, nie można by
tak
bardziej bezpośrednio? Kiedy to wszystko miało miejsce?
- Nie tak dawno temu.
- Natychmiast znikam. Lecę do Krzykacza, wiem, gdzie go szukać. Tylko że
dotychczas nikt nigdy na niego nie natrafił. Z wyjątkiem może jakichś
zabłąkanych
wędrowców w zewnętrznym świecie i też żaden z nich nie przeżył tego spotkania.
Życz mi
powodzenia!
Ledwo zniknęła Sol, w wejściu pojawił się Erling. Oznajmił, że absolutnie musi
się
zobaczyć z Theresa, to sprawa życia i śmierci.
Pozwolono im porozmawiać w pokoju przedzielonym na dwoje grubą szklaną ścianą,
gdzie trzeba było korzystać z telefonu. Ram wyszedł, by im nie przeszkadzać.
Theresa nigdy jeszcze nie widziała swego męża w stanie takiego wzburzenia. Oczy
mu błyszczały od łez.
- Najdroższa, znalazłem twój list. Ostatnie dni i noce były najgorsze w moim
życiu!
Chciałem jechać za tobą, ale mi nie pozwolono. I nagle dowiedziałem się, ze
wróciłaś! Dzięki
ci, dobry Boże, dzięki za to. Taką mi to ulgę sprawiło, że aż się rozpłakałem.
- To, że wróciłam, Erlingu, niczego nie zmienia - rzekła Theresa ze smutkiem. -
Jesteś
wolnym człowiekiem, wiele o tym myślałam...
- Wolnym? - krzyknął tak, że aż zatrzeszczało w słuchawce. - Czy ja cię kiedyś
prosiłem o wolność?
- Nie, ale...
- I co miałaś na myśli, pisząc w swoim liście o mojej nowej miłości? Jak ty mnie
traktujesz?
Theresa starała się mówić spokojnie.
- Wiem, że jesteś człowiekiem honoru, Erlingu, i że nie zamierzasz mnie
oszukiwać.
Wszyscy jednak widzą, że jesteś zauroczony tą piękną Lenore.
Erling poczuł, że robi się czerwony. "Wszyscy widzą"? Czy to było aż tak
widoczne?
O Boże, co za wstyd!
- Zauroczony? - spytał niepewnie. - Ja ją podziwiałem za urodę i inteligencję,
ale to
przecież nie musi oznaczać zauroczenia. Okazało się zresztą, że to bardzo
nieciekawa osoba, i
mój podziw przemienił się w niechęć.
Coś ty właściwie zrobiła, Sol? zastanawiała się Theresa. Ale dziękuję ci z
całego
serca.
- Więc ty nie... miałeś z nią romansu? - zapytała ostrożnie.
- Zwariowałaś? Nawet jej nigdy nie dotknąłem!
- I ona nie wiedziała o tym twoim... podziwie? Nie dałeś jej tego w jakiś sposób
odczuć, słowem czy...?
- Nigdy! Ale to osoba, która sobie wyobraża Bóg wie co, więc może uważała, że
tak
właśnie jest. Pokazałem jej dobitnie, że nie powinna na nic liczyć.
Teraz chyba trochę przesadził, Lenore jednak musiała widzieć jego obrzydzenie,
kiedy
wychodził z pokoju po tym, jak wygłosiła to swoje niewiarygodne przemówienie. O
nim, o
Talorninie i o tym, co myśli o wszystkich innych istotach, którymi szczerze
pogardza.
Co by to było, gdyby tego wszystkiego nie usłyszał? Gdyby nadal podkochiwał się
w
Lenore, a Theresa by sądziła, że...
- Thereso, ja nie mogę żyć bez ciebie! Czy nie moglibyśmy zacząć jeszcze raz?
Wtedy księżna opowiedziała mu o niemowlęciu, które znaleźli, i o tym, że
zamierza
zająć się wychowaniem maleństwa. "Myślałam, że skoro utraciłam ciebie, to ona
wypełni mi
życie".
Erling nie bardzo wiedział, czy chce się podjąć odpowiedzialności za niemowlę,
ale
zapewniał, że tak, jak najchętniej, oczywiście się zgadza.
Zrobiłby wszystko, byle tylko odzyskać Theresę. Jak mógł sprawić swojej
wspaniałej
żonie tyle bólu? Żadną miarą sobie na to nie zasłużyła. Miał tylko nadzieję, że
Theresa nigdy
się nie dowie, jak bardzo zawładnęło nim uczucie do Lenore i jak intensywnie
przeżywał
swoją "drugą młodość". Sam nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, jak blisko
zdrady się
znalazł.
Kiedy to do niego nareszcie dotarło, zdjął go lęk.
Nigdy więcej, obiecywał sobie. Nigdy więcej nie zachowam się jak stary kocur,
nigdy
nie wystawię się na takie pośmiewisko. "Wszyscy widzą". Mój Boże, jak strasznie
Theresa
musiała cierpieć!
Wybacz mi! Wybacz mi, moja najdroższa przyjaciółko, która trwałaś przy mnie
przez
tyle lat!
22
Wymarłe bagna. Jedno z najbardziej samotnych terytoriów w Królestwie Światła.
Kompletnie niezamieszkane. Nie osiedliły się tu nawet elfy ani inne siły natury.
Tylko
Krzykacz.
Sol znalazła się w tym miejscu w ciągu kilku sekund. Czuła, jak wciąga ją ta
atmosfera samotności i opuszczenia, i zadrżała od stóp do głów. Była teraz
niewidzialna,
chciała podejść bliżej, zanim da się rozpoznać.
Ponieważ Krzykacz jej nie zauważył, nie krzyczał Ona jednak wiedziała, gdzie się
znajduje ów samotny mieszkaniec bagien. W górskiej grocie na skraju pustkowia
Przeniosła się w tamtą stronę.
Nagle go zobaczyła. Stał w dole pod nią na niewielkim skalnym występie, tuż przy
górskiej ścianie, ze wzrokiem uniesionym w górę, jakby wpatrzony w pustkę.
Uff! Sol skuliła się jak w obronie. Krzykacz był wielki i szary, przypominał
ogromny,
omszony pień. Wszystko w nim było szare. Kosmyki włosów, zwisające na ramiona,
ubranie
z jakiegoś nieokreślonego, przypominającego samodziałowe płótno materiału, a
także twarz,
którą widziała z profilu i trochę od tyłu.
Sprawiał wrażenie przygnębionego, wiecznie zmęczonego i bardzo, bardzo
samotnego.
Krzykacz odrobinę odwrócił głowę. Miał długi nos, wielki i ciężki, podobnie
zresztą
podbródek. Krzaczaste brwi, ramiona pochylone, stopy ogromne i nieruchome, jakby
przyrósł
do miejsca, w którym stał. Otaczała go osobliwa aura pogaństwa i upadku,
wspomnień
minionych wilczych zim w świecie, który już nie istnieje, dawnej władzy i grozy.
Krzykacz
absolutnie się nie nadawał do idyllicznego Królestwa Światła. Ale chciał się tu
znaleźć, kiedy
ludzie przestali w niego wierzyć. Czy kiedykolwiek tego żałował, nikt nie wie.
Sol o mało się nie udławiła własnym oddechem, kiedy nieoczekiwanie krzyknął
przeciągle w stronę pustkowi. To był okropny głos, dwa razy taki straszny z
bliska.
Przypominał wiosenne nawoływania lisa lub sowy z wibrującym, upiornym pogłosem.
Z tą
może różnica, że jego wołanie było dużo głębsze. I smutniejsze.
Odzyskawszy równowagę, wyłoniła się z pustki. Zeszła do niego na dół, ale
zachowała pełną szacunku odległość.
- Bądź pozdrowiony, Krzykaczu z dzikich pustkowi' Jestem Sol z Ludzi Lodu,
zostałam wysłana, by pokonać złą Griseldę. Dziękujemy ci za pomoc. To pierwsza
od bardzo
dawna, jaką otrzymaliśmy!
Krzykacz odwrócił ku niej twarz, powoli, jakby z wysiłkiem, a jej zakręciło się
w
głowie, bo taka biła od niego groza. Spojrzenie miał zmęczone, owszem, ale
przede
wszystkim bezlitosne.
- Nie boisz się mnie? - zapytał głucho.
- Owszem, nie przeczę. Sądzę jednak, że mamy wspólnego wroga. Wzywałeś kogoś?
Czy ktoś tam jest na pustkowiach?
- Tak, ona. Właśnie zauważyłem jej obecność. Ale twojej nie zauważyłem - mówił
jakimś kompletnie nieznanym językiem.
- Bo dopiero co przyszłam - skłamała Sol. Uśmiechnęła się do niego szelmowsko. -
Złapiemy ją? Ty i ja?
Czy to uśmiech pojawił się na jego wargach, czy wyraz irytacji? Trudno
rozstrzygnąć.
Sol mówiła dalej:
- W jaki sposób zdobywasz swoje... - chciała powiedzieć "ofiary". - W jaki
sposób je
do siebie przyciągasz?
- Nie, nie, ja nikogo nie wołam. Dźwięk mojego głosu wszystkich by wystraszył.
No, rzeczywiście, nietrudno sobie wyobrazić!
- W takim razie starasz się usunąć je z niebezpiecznego terenu? Czy tak?
- Niczego takiego nie robię. Ja... A co cię to właściwie obchodzi?
- Należę do twoich przyjaciół. Jestem nieszczęśliwa istotą, która musiała umrzeć
za
wcześnie.
Straszny stwór nieoczekiwanie kiwnął głową. Wolno i jakby w zastanowieniu.
- W takim razie rozumiem. Jesteśmy sobie podobni.
- Tobie też się coś takiego przytrafiło?
- Tak. Krzykacz jest powracającym upiorem. Dawno, dawno temu, w tamtym świecie,
zabłądziłem na dzikich bagnach. Nigdy nie odnalazłem drogi powrotnej. Potem
zostałem
skazany, by przez całą wieczność powtarzać swój rozpaczliwy krzyk o pomoc i
ratunek.
- Ale tutaj nie musisz tego robić! To przecież Królestwo Światła! Tutaj pomogą
ci
uwolnić się od przekleństwa.
- Tak myślisz? - zapytał głucho. - Ja nie znam nikogo, nikt nie zna mnie. Jestem
skazany na samotność.
- Ależ pani Powietrze przelatuje obok ciebie od czasu do czasu. I byłeś u elfów
podczas nocy świętojańskiej.
- Tylko na skraju polany. Nigdy bym się nie odważył pokazać wszystkim. Ciii! Ona
tu
jeszcze jest!
Nasłuchiwali.
- Zauważyłaś jakiś ruch wśród sosen po tamtej stronie równiny?
- Gdzie? Tam, a tak, widzę - szeptała Sol, choć przecież z tej odległości nikt
nie mógł
ich usłyszeć. - Zawołaj jeszcze raz!
Tym razem była przygotowana. Mimo to skuliła się na dźwięk tego złowieszczego
krzyku przepełnionego samotnością i śmiertelnym strachem. Tak chyba musiał
krzyczeć w
czasach, kiedy żył, a nikt go nie słyszał. Teraz głos upiora brzmiał przejmująco,
jękliwie.
Z tamtej strony bagien dotarł do nich w odpowiedzi przenikliwy, histeryczny
wrzask:
- Wbij sobie korek do gardła, ty przeklęte ptaszysko, czy kim tam jesteś! Daj
żyć w
spokoju, do jasnej cholery!
- To ona! - zawołała Sol triumfalnie. - Idę tam. Czy mam tu wrócić?
Odpowiedź nadeszła po dłuższym zastanowieniu:
- Tak myślę.
- No to wrócę. Miło było cię spotkać!
Co ja wygaduję? uśmiechnęła się pod nosem. Ale zasłużył sobie na odrobinę
uznania.
Sol nie miała pojęcia, ile ciepła wniosła do jałowej egzystencji Krzykacza.
Zresztą nie
miała czasu się nad tym zastanawiać. Teraz najważniejsza była Griselda!
Ciekawe, co też ona robi tu na tych pustkowiach? Sol jednak miała pewne
podejrzenia.
I podejrzenia te okazały się słuszne. Od wielu dni i nocy Griselda próbowała
dojść do
siebie po brzemiennym w skutki potraktowaniu ją przez Theresę święconą wodą.
Teraz
licząca sobie tysiące lat wiedźma doprowadziła się jako tako do ładu. I płonęła
taką żądzą
zemsty, że o mało nie pękła. Leżała pod wyrwanymi korzeniami drzewa i obmyślała
kolejny
atak, kiedy ta potwora na skalnej półce zaczęła swoje zawodzenie. Nie była w
stanie znosić
jego wrzasków teraz, kiedy szykowała się do wielkiego rajdu przeciwko tym
wszystkim
wstrętnym mieszkańcom tego przeklętego Królestwa Światła.
Griselda nie była już w stanie oddzielać ziarna od plewy. Teraz wszyscy dostaną
za
nieprzyjemności, które ją spotkały, nie, nie porażka, co to, to nie! Taka po
prostu drobna
wpadka!
Krzykacz, który chciał pomóc Sol, wydał z siebie rozdzierająco żałosne wołanie.
Bezgraniczna samotność i rozpacz musiały przenikać słuchacza do szpiku kości.
Krzyk niósł
się daleko, powoli, rozedrgany, rozpływał się w powietrzu.
Griselda wpadła we wściekłość. Wyskoczyła ze swojej kryjówki.
- No, wynoś się stąd, ty przeklęty kogucie! - zawyła. - Jak długo masz zamiar
stać
tutaj i piać mi nad głową?
Jakiś przymilny głos odezwał się tuż obok:
- Griseldo, mój śliczny strachu na wróble, czyżbyśmy byli zdenerwowani? A czy
jesteśmy gotowi do walki?
Wiedźma podskoczyła jak oparzona.
- Kto? Co?
- Ja ciebie widzę, ale ty mnie nie. Daje mi to nad tobą ogromną przewagę -
drażniła ją
Sol.
Rozbiegane oczy Griseldy świadczyły, jak bardzo jest zdenerwowana. Wciąż jeszcze
nie przyszło jej do głowy, że Sol może być duchem. Że jest czarownicą, domyślała
się
dawniej, jeszcze na łące parę tygodni temu, ale żeby mogła stawać się
niewidzialna? To zbyt
trudna sztuka nawet dla wybranek samego diabła.
- Gdzie się chowasz? Wyjdź z tych krzaków! - syknęła. - Znam twój głos, wiem,
kim
jesteś. To ty, przeklęta diablico, naigrawałaś się ze mnie na łące.
- Zgadza się! Z tą tylko różnicą, że teraz naprawdę wiem, gdzie się znajduje
twoja
nędzna dusza.
- O, nie! Drugi raz mnie nie nabierzesz! Zanim zdążysz się zastanowić, gdzie
mogłam
ją ukryć, ja zetrę z powierzchni ziemi tę cholerną hołotę, ludzi z twojego
gównianego kraju!
- Nie zdążysz! Bo ja mam przy sobie święconą wodę księżnej.
Griselda instynktownie uskoczyła w bok. Gorączkowo rozglądała się za swoją
przeciwniczką. Sol jednak widziała ją dobrze. Griselda miała zapadnięte oczy,
twarz
podrapaną, włosy pozbawione blasku. Kompletna ruina.
- Chcesz parę kropelek, to mogę cię poświęcić - szydziła Sol. - Bardzo chętnie
bym
zobaczyła, jak ci się głowa kręci na karku. Chcę się tak uśmiać jak Tell,
Berengaria i księżna.
- Skąd możesz wiedzieć, jak oni się śmiali? Żadne z nich nie żyje!
- Nic podobnego! Majaczysz, droga Griseldo! Czyżbyś się robiła niezdarna w
jesieni
swego życia?
- Kim ty, do diabła, jesteś?
- Kimś, kto jest lepszy od ciebie.
- Nie ma lepszych od Griseldy. Mam silnych opiekunów.
- Widocznie cię opuścili. Chodź no, moja droga, chcesz dostać z powrotem duszę,
czy
mam ją unicestwić?
- Nie masz mojej duszy, niczego nie masz, zamknij się, wyjcu!
Te ostatnie słowa skierowane były do Krzykacza, który, chcąc pomóc Sol, starał
się
denerwować Griseldę.
- Mam ci opowiedzieć, jak twoja duszyczka wygląda?
Griselda tylko jęknęła. Próbowała dojrzeć swoją bezczelną przeciwniczkę.
- Otóż twoja duszyczka znajduje się w woreczku...
- Skąd ty to wiesz?
- Byłam tam.
- Nieprawda, nie byłaś!
Wiedźma, bardzo wyczerpana, chwiała się na nogach. Sol starała się wykorzystać
jej
chwilową słabość.
- Ukryłaś woreczek w takim miejscu, żeby ktoś mógł go znaleźć. Nie za prędko,
ale
nie może też minąć zbyt wiele czasu, aż ktoś go znajdzie i otworzy.
Sol posługiwała się wiedzą, którą zdobyli poprzednim razem. Griselda jednak nie
była
w stanie trzeźwo myśleć, zaczynała popadać w panikę. Święcona woda... skórzany
woreczek... Ratunku!
Ale jej pomocnicy, te dwa nieduże diablęta, znajdowały się w świecie zewnętrznym.
Cóż, dobra wiedźma sama powinna sobie radzić, powtarzała Griselda. A przecież
takiej
dobrej jak ona drugiej wiedźmy nie ma.
- Jesteś tchórzem! - wrzasnęła. - Grasz znaczonymi kartami, nie masz odwagi
pokazać
swojej okropnej gęby! Wyjdź z tych krzaków, czy gdzie się tam ukrywasz, wyjdź i
dotrzymaj
mi placu!
Tego było Sol za wiele. Nie będzie słuchać obelg takiej starej jędzy! No i
zrobiła
fałszywy krok. Brzemienny w skutki. Nie zniosła tego, by ktoś nazywał ją
tchórzem, osobą
pozbawioną honoru, a na dodatek brzydką, zebrała więc całą odwagę i ukazała się.
Wyglądało
to tak, jakby wyszła z ukrycia za skałą.
Nie powinna była tego robić. Nie najlepiej znała przecież pochodzenie Griseldy
ani jej
możliwości. Jak dotychczas stara wiedźma pokazywała raczej zręczność niż
inteligencję.
Niestety, Sol dała się ponieść emocjom. Griselda splunęła na nią, ogromna ilość
śliny
trafiła w oczy czarownicy z Ludzi Lodu i oślepiła ją. Sol słyszała syczące
zaklęcia, stała jak
wrośnięta w ziemię. Nie była w stanie ruszyć się z miejsca ani podnieść ręki, a
przekleństwa
Griseldy sypały się na nią jak grad.
Straszna sytuacja!
Kolejne zaklęcia i formułki i Sol upadła na ziemię.
Ona odbierze mi siłę, przemknęło jej przez myśl. Myśli, że mnie zabije, ale tego
zrobić nie może. Może jednak odebrać mi czarodziejską siłę, sama o tym nie
wiedząc. Nie
wolno mi do tego dopuścić!
Że też ona potrafi aż tyle, myślała Sol, podczas gdy oczy płonęły jej, zdawało
się,
żywym ogniem, a ciało stawało się coraz słabsze. Zdecydowanie jej nie doceniałam.
Nie
powinnam była wierzyć, że to tylko głupia, zła jędza. Ona jest czymś dużo więcej.
Nie
przyszłoby mi do głowy, że jestem narażona na jej ciosy, ale ona posiada
magiczną siłę, która
wysysa ze mnie całą moc. Czy może wyrządzić mi też inne szkody? Chyba nie.
Sol spostrzegła, że Griselda stoi nad nią i zastanawia się, czy nie przeszukać
jej
kieszeni, w których może być woreczek z "duszą". Była tak strasznie podniecona,
że nie
zwróciła uwagi na to, iż mamrocze pod nosem to, co myśli. Może jej się wydawało,
że już
zabiła Sol?
- Nie, w kieszeniach za mało miejsca na woreczek - usłyszała Sol. - Ale ta
przeklęta
święcona woda... Może ją mieć.
Zadrżała i pobiegła przed siebie.
A więc wiemy przynajmniej tyle, pomyślała Sol. Woreczek jest za duży, żeby się
zmieścić w mojej kieszeni. Pożyteczna informacja.
Na niewiele mi się jednak zda, jeśli będę tu tak leżeć niczym warzywo. Och, moje
oczy, ta piekąca żółć oślepiła mnie kompletnie. A poza tym Griselda uciekła.
Bardzo ostrożnie Sol sprawdziła, czy rozporządza jeszcze głosem. Owszem, miała
głos. No to palnęłaś głupstwo, Griseldo! Widzisz, ja jestem nieśmiertelna, nie
wzięłaś tego
pod uwagę.
Nie była w stanie unieść głowy. Mogła jednak zwrócić twarz ku ziemi. Zebrała
wszystkie siły, jakie w niej jeszcze zostały, i wrzasnęła:
- Krzykaczu, słyszysz mnie? To ja, Sol, potrzebuję twojej pomocy! Ta cholerna
jędza
mnie sparaliżowała Pospiesz się...
Tu głos jej się skończył. Sol zaniosła się cichym kaszlem.
Co ona mi zrobiła? Skąd ona wzięła swoje czarodziejskie umiejętności? Bo na
pewno
nie z tego świata! Muszą pochodzić z otchłani, o której istnieniu nie mamy nawet
pojęcia.
Duch, jak ja, nie może zostać skaleczony ani odczuwać bólu... Och, jaki
nieznośny ból!
Sol traciła kontrolę nad sobą. Och, niech mi ktoś pomoże, myślała. Ktokolwiek.
23
Do jakiego stopnia żywym człowiekiem właściwie jestem? przyszło do głowy Sol,
kiedy jej zmysły powoli próbowały się wydostać z omdlenia. Chyba bardziej, niż
myślałam.
A może to coś całkiem nowego? To, że odczuwam ból i że Griselda mnie oślepiła.
Nic mi się nie zgadza.
Nagle coś usłyszała. Kroki człapiące po zboczu. Czyżby Griselda wróciła? Nie,
ona
tak nie chodzi, tym razem jest przecież kobietą w kwiecie wieku.
- Krzykacz, czy to ty? - szepnęła Sol.
Mrukliwa odpowiedź uspokoiła ją.
- Dziękuję ci, że przyszedłeś. Czas nagli. Muszę przekazać wiadomość, że
Griselda
idzie w stronę... No właśnie, dokąd ona poszła?
- Ja już powiedziałem o tym wiatrowi. To znaczy duchowi powietrza - oznajmił
ochrypły głos. - Teraz, kiedy udało nam się zlokalizować Griseldę, wiatr będzie
ją śledził. Ale
co ona ci zrobiła, śliczna panienko?
- Czy mógłbyś znaleźć trochę wody? Czystej, świeżej wody źródlanej, żebym sobie
przemyła oczy?
- Niedaleko stąd na równinie płynie strumyk.
Człapiące kroki oddaliły się, ale wkrótce wróciły. Powolne, niezdarne ręce
starały się
poruszać ostrożnie. Sol poczuła na twarzy zimną wodę.
- Ile zła! Ile zła - mruczał Krzykacz. - Takie straszne zło!
- Och, dobrze! Jak przyjemnie mnie to chłodzi. Krzykaczu, ja nie mogę się ruszyć,
ona
mnie przytwierdziła do ziemi.
- Jak mogłaś, nieszczęsna dziecino, wdać się w przepychanki z tym diabelstwem?
Sol mimo całej swojej biedy musiała się uśmiechnąć.
- Nie jestem nieszczęsną dzieciną. Krzykaczu, w mojej prawej kieszeni znajdziesz
leczniczą maść. Tam, tak. Czy możesz posmarować mi oczy?
- Mam na to za wielkie palce.
Przypomniała sobie, jak wyglądają jego ręce. W ogóle cała postać Krzykacza
sprawiała wrażenie, jakby pokrywała się kolejnymi warstwami czegoś w rodzaju
patyny przez
całe jego długie życie pędzone najpierw w świecie zewnętrznym, a później tutaj,
biła z niej
rozpacz i coś jak pragnienie śmierci.
- Na pewno ci się uda - powiedziała Sol przyjaźnie.
Starając się dokładnie rozetrzeć maść na oczach Sol, Krzykacz opowiadał, że wie,
co
zrobić, żeby się uwolnić z takich trzymających przy ziemi więzów. On sam miewał
podobne
problemy w ciągu swojej wielowiekowej egzystencji. Najpierw pomógł Sol wstać.
Musiał ją
podpierać, bo Griselda uszkodziła jej magicznym kamieniem kolana. Nic by Sol nie
pomogło,
gdyby zdjęła buty, bo czary dotyczą także ich - wyjaśniał Krzykacz.
- Sposób przeciwdziałania czarom znalazłem przypadkiem - mówił swoim matowym,
niewyraźnym głosem. - Próbowałem nacierać stopy ziołami, które rosły w pobliżu.
Niewiele
to pomagało... dopóki nie znalazłem wielkiego dzięgiela...
- Ach, arcydzięgiel, tak! Angelica archangelica. Znam tę roślinę. Zresztą ja
noszę takie
samo imię. Sol Angelica z Ludzi Lodu. Więc to by bardzo pasowało, Ale dzięgiel
tutaj
rośnie?
- Widziałem go kiedyś w Królestwie Światła. A tu przecież płynie strumyk...
Poczekasz jeszcze trochę, żebym mógł poszukać?
- Chętnie. A zresztą, chyba nie mam wyjścia.
Krzykacz poszedł. Z oczami Sol było nieco lepiej. Jeśli poprosi Dolga, by uniósł
nad
nią szafir, to może...
- To się nie powinno było wydarzyć - powiedziała sobie raz jeszcze. - Nie
powinnam
ulec żadnym czarom, jestem przecież na to uodporniona. Ale widocznie nie do
końca...
Krzykacz wrócił. Znalazł nad potokiem jakieś zioła. Sol czuła, że naciera jej
stopy. Ku
swemu wielkiemu zdumieniu poczuła też, że paraliż ustępuje...
- To pomaga - wyszeptała. - Nie przerywaj!
Wkrótce była wolna. Ślepa, ale wolna.
- Muszę wracać do Sagi - powiedziała wzruszona. - Dziękuję ci, mój przyjacielu.
Nie
starałeś się na próżno! Spotkamy się jeszcze! Nie odważyłabym się powiedzieć
"zobaczymy
się", bo tego nie wiem. Obiecuję ci jednak, że się spotkamy.
I zanim Krzykacz zdążył się zorientować, co Sol zamierza, zniknęła mu sprzed
oczu.
- Nawet nie widziałem, jak odchodzi - skarżył się żałośnie. - Chciałem jej
pokazać
drogę powrotną, ale nie zdążyłem.
Piękna otwarta dolina wydała mu się jeszcze bardziej pusta i wymarła. Ciężko
wlokąc
za sobą nogi, poszedł do swojej górskiej groty.
"Spotkamy się znowu". Czy ona naprawdę tak myśli? E, tam, zapomni.
Dolg uniósł głowę, gdy nieoczekiwanie w jego własnym domu stanęła przed nim Sol.
- Kochanie - powiedział spokojnie. - Miło cię widzieć, ale czy mogłabyś się
pojawiać
mniej gwałtownie? Czy nigdy nie myślisz o tym, co wypada? Ale, moja droga, jak
ty
wyglądasz?
- Nie widzę, jak wyglądam. Ty sam jesteś dla mnie jedynie cieniem we mgle. Na
szczęście głos potwierdza, że jesteś Dolgiem, więc chyba dotarłam pod właściwy
adres.
- Co ci się przytrafiło?
- Griselda mi się przytrafiła. Jestem prawie ślepa, Dolg. Ale pewna przyjazna
dusza mi
pomogła i potrafię w każdym razie rozróżniać między cieniem i światłem. Słuchaj,
czy nie
mógłbyś się posłużyć tą wspaniałą niebieską kulą i uleczyć moje biedne oczy?
Nigdy
przedtem o nic takiego nie prosiłam.
- Bo też nigdy przedtem nie było ci to potrzebne - odparł Dolg zaniepokojony,
dotykając rękami jej twarzy i badając, do jakiego stopnia oczy zostały
uszkodzone. - Ty nigdy
nie miałaś takich potrzeb.
- Jest więcej spraw, których nie rozumiem - jęknęła Sol. - Griselda mnie
sparaliżowała. Przytwierdziła mnie do ziemi. Coś takiego nie powinno było się
stać! A poza
tym kiedy napluła na mnie tym swoim smoczym jadem, poczułam przejmujący ból w
oczach.
- Aha!
- To mi wcale nie pomaga! Co chciałeś powiedzieć przez to swoje "aha"?
- Przepraszam cię! Myślałem, co następuje: Po pierwsze, Griselda posiada
nieprawdopodobne umiejętności, niezależnie od tego, skąd pochodzą. Musi mieć
kontakty z
otchłanią tak głęboką, że nie odważyłbym się jej badać. Po drugie, to wina Marca,
że stałaś
się wrażliwa na jej ataki.
- Marca? A co on ma z tym wspólnego?
- Obaj wiele rozmawialiśmy o twojej prośbie, że chciałabyś być żywym człowiekiem.
Odnosimy się do tego sceptycznie, jak wiesz. Po tym, co się stało z Filipem
Gabriela...
- Nie można nas dwojga porównywać.
- To prawda, ale Marco chciał ci przypomnieć, jak to bywa, kiedy jest się
człowiekiem. Przywrócił ci więc wrażliwość na doznania fizyczne. A także
zdolność
odczuwania. Nie tylko bólu, lecz także głodu, zmęczenia, cierpienia.. Chciał cię
odstraszyć.
- Naprawdę głupi pomysł - skrzywiła się Sol. - Musiał to zrobić akurat teraz,
kiedy
mam się zmierzyć z Griselda?
Dolg też tego żałował i przepraszał.
- Marco zrobił to, zanim się okazało, że ona znowu chodzi wolno. Nie wiedział
jeszcze, że to ty masz podjąć z nią walkę.
- Więc dostałam na jakiś czas te zdolności?
- Właśnie, na dodatek nie wiedząc, że tak właśnie jest.
- Nic dziwnego, że w zewnętrznym świecie tak strasznie mi się chciało befsztyka
z
cebulką - rzekła Sol zamyślona. - Męczyłam się wtedy jak diabli! Więc teraz
jestem słabsza
od niej bardziej, niż myślałam?
- Jesteś jej bardziej równa. Ze względu na swoją niewidzialność miałaś nad nią
ogromną przewagę.
- Co prawda, to prawda No dobrze, trochę mi pomogłeś na te oczy. Widzę teraz
przed
sobą jakąś postać jakby zrobioną z kaszy. Czy ta kasza to ty?
- Tym razem miałaś szczęście - uśmiechnął się Dolg, - Jeszcze nie zdążyłem
odnieść
kamieni na miejsce po tym, jak pomogłaś nam je oczyścić. Myślę, że szafir jest
do ciebie
usposobiony pozytywnie. Chodź!
W kwadrans później wzrok Sol był znowu w najlepszym porządku. Kilka wstydliwych
ran na twarzy po plwocinie Griseldy też zostało zabliźnionych.
Dolg wezwał jedną z pomocniczych sił swego ojca, panią Powietrze, która
powiadomiła Sol, że Griselda jest w drodze do Sagi.
- Nie wiadomo tylko - powiedział duch powietrza - czy idzie po to, by sprawdzić,
w
jakim stanie jest woreczek z jej "duszą", czy też zamierza zaatakować swoich
wrogów.
- Poczekamy, zobaczymy - rzekła Sol. - Myślę, że wzburzyłam ją tym swoim
gadaniem o woreczku, nie sądzę jednak, by wzięła wszystko za dobrą monetę. Dolg,
myślisz,
że Marco odda mi moją odporność?
- Chyba nie będzie miał czasu, bo przecież teraz, kiedy Ram odbywa kwarantannę,
on
i Rok mają na głowie całe Królestwo Światła. Nie możesz za wiele od Marca
wymagać, on
przecież zrobił to, bo chciał ci okazać dobrą wolę. Byłoby mu przykro, gdyby się
dowiedział,
na co zostałaś przez to narażona.
- Mógłby mnie przynajmniej uprzedzić - mruknęła Sol. - Zachowałam się jak
wariatka, pokazałam się Griseldzie, bo myślałam, że jestem nietykalna.
Pani Powietrze wyjrzała przez okno.
- Spójrzcie! Popatrzcie no, kto to idzie!
Wszyscy podbiegu. Po drugiej stronie rynku, rozglądając się na wszystkie strony,
przemykała Griselda. Miała na sobie sportowy strój Berengarii, a rudoblond włosy
ukryła pod
czapką z daszkiem.
Kierowała się prosto do pałacu Marca.
- Teraz jestem przygotowana do nowych działań - powiedziała Sol z nie wróżącym
nic
dobrego błyskiem w oczach. - I tym razem nie popełnię już błędu. Teraz wiem, z
kim będę
walczyć. Tak mi się przynajmniej wydaje.
- Tylko bądź ostrożna! - ostrzegł Dolg.
- Dzięki za troskliwość - uśmiechnęła się Sol wzruszona.
- Masz jakiś plan?
- Nie. Nic poza tym, że chciałabym ją zmusić, by powiedziała mi, gdzie ukryła
ten
przeklęty mieszek. Nie będzie to łatwe, bo właściwie nie wiem, czym jeszcze
mogłabym ją
zdenerwować, powiedziałam już wszystko, co wiedziałam. Tam na równinie.
Sol odwróciła się ku drzwiom i wtedy przypadkowo wzrok jej padł na szlachetne
kamienie. Przyszła jej do głowy pewna myśl.
- Dolg - powiedziała z diabelskim błyskiem w oczach. - Dolg, Marco może się
spotkać
z Griselda i nie odnieść z tego powodu żadnej szkody, prawda?
- Jeśli zostanie w porę ostrzeżony, to tak. Ale coś ty znowu wymyśliła?
- Sposób, jak ją zmusić, żeby powiedziała, gdzie ukryła ten cholerny mieszek!
Nic
nam nie pomoże, jeśli ją zamordujemy, skoro nie odnajdziemy jej duszy. Pozwólmy
jej iść do
Marca, pani Powietrze przekaże mu informację. A tymczasem... Dolg, wiesz
przecież, że
wiele wróżek twierdzi, iż widzą różne rzeczy w kryształowej kuli, prawda?
- Tak, chociaż ja nigdy w te zapewnienia nie wierzyłem.
- Ja też nie. Ale tego rodzaju kule mogą przenosić wrażenia od jednej osoby do
drugiej. Jeśli człowiek trzyma przez jakiś czas kulę w rękach, a potem taka
prawdomówna
wróżka bierze ją w swoje... Wtedy wiele rzeczy dotyczących tamtego człowieka
przedostaje
się do jej świadomości. Ale nie o to mi chodzi. Załóżmy, że w kryształowej kuli
naprawdę to i
owo można zobaczyć... Dolg, czy mogłabym spróbować z farangilem? Może bym
zobaczyła
ten przeklęty woreczek Griseldy?
Dolg był wstrząśnięty.
- Z farangilem? Nie, to dla ciebie zbyt niebezpieczne. Weź raczej szafir!
- On jest za łagodny. Sądzę, że nie będzie chciał nawet patrzeć na takie
paskudztwo.
To musi być farangil!
Dolg wahał się.
- Czas nagli - nalegała Sol, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. - Duchu
powietrza, jak daleko zaszła Griselda?
- Jest już na schodach.
Dolg głęboko odetchnął.
- Dobrze, Sol. W takim razie spróbuj! Pójdę z tobą. Porozmawiam z kamieniem,
dowiem się, co on na to.
Podeszli oboje do stołu, na którym leżały kamienie. Pani Powietrze czekała przy
oknie.
Dolg przemawiał uspokajająco do farangila, który zaczynał wysyłać ciemne fale
pulsującego światła.
- On akceptuje twój pomysł - rzekł zdumiony. - Wydaje mi się nawet, że mu się
podoba!
Sol skinęła głową.
- Bo chce się na coś przydać, zrobić coś pozytywnego, a nie tylko zabijać przez
cały
czas.
- Masz rację - przyznał Dolg zawstydzony. - Wybacz mi, drogi przyjacielu -
zwrócił
się do kamienia.
- No to ja zaczynam. Pani Powietrze, zechciałabyś zostać, dopóki nie nawiążę
kontaktu? A potem pospieszysz do Marca, żeby go przygotować, dobrze?
- My obie, Soł, możemy utrzymywać kontakt telepatyczny - powiedziała pani
Powietrze. - Informuj mnie na bieżąco o wszystkim, ja natychmiast ruszam do
Marca, bo ona
jest już w pałacu.
- Znakomicie!
Pani Powietrze zniknęła. Sol usiadła naprzeciwko farangila, uważała jednak
bardzo,
żeby go nie dotknąć. Tego nie wolno robić.
- Światło się w nim odbija, Dolg. Czy możesz...?
Natychmiast zamknął wszystkie okiennice. Zrobił to w najodpowiedniejszym
momencie.
W pokoju zapanował mrok. Sol patrzyła w czerwoną kulę.
Najpierw nic się nie działo. Zaczynała się denerwować, czas mijał, a Marco
narażony
był na niebezpieczeństwo. I oto...
- Coś widzę - szepnęła.
Dolg czekał.
- Jakiś woreczek - powiedziała Sol. - Cudownie, farangilu! Jestem ci bardzo
wdzięczna. Widzę skórzaną torebkę przypominającą woreczek. Uplecioną z cienkich
rzemyków. Starannie zasupłaną!
- A otoczenie? Gdzie ona się znajduje? - dopytywał się Dolg w napięciu.
- Czy możesz nam to pokazać, farangilu?
Woreczek zrobił się mniejszy. Ukazała się jakaś kanapa. Woreczek był ukryty w
jej
narożniku. Ale to nie była zwyczajna kanapa...
Po chwili wszystko zniknęło. Kula była pusta.
Sol i Dolg wyprostowali się. Podziękowali farangilowi za znakomitą współpracę.
Sol przekazała informacje duchowi powietrza, Dolg, posługujący się bardziej
nowoczesnymi metodami, zatelefonował do Marca.
- Słuchaj, co ma ci do powiedzenia pani Powietrze. Zaraz ci przekaże, co
zaplanowaliśmy.
Marco był gotów podjąć współpracę. Mógł na przykład sparaliżować Griseldę,
narzucając jej jakąś nieznośną tęsknotę. Ale przecież nie chodziło o to, by ją
unieszkodliwić,
a o to, by ją zabić. Chcieli dostać ów skórzany woreczek, a nie wiedźmę.
24
Griselda była w promiennym humorze.
Wyeliminowała swoją najbardziej niebezpieczną przeciwniczkę, tę natrętną
dziewczynę, która się przez cały czas z nią drażniła, twierdząc, że wie, gdzie
znajduje się
woreczek z duszą. To, oczywiście, tylko blef, ale Griselda ostatnio trochę się
bała. Ta
dziewczyna wiedziała stanowczo za wiele. No, ale już jej nie ma. Najpierw
została oślepiona.
Potem sparaliżowana. W końcu uśmiercona.
Koniec. Kropka. Nikt już nie może zagrażać Griseldzie.
Reszta wrogów musiała się gdzieś ukryć, nijak nie mogła ich znaleźć. Ale
dlaczego
nie pozwolić sobie na trochę przyjemności?
Książę Czarnych Sal. Tęsknota Griseldy za męskim towarzystwem nie została jak
dotychczas zaspokojona. Dlaczego by więc nie wziąć najlepszego, jaki istnieje?
Był dla niej miły wtedy na łące. Wiedział, oczywiście, że ona jest jego oddaną
niewolnicą. On, książę ciemności! Łatwo zrozumieć, że wtedy nie działała na jego
zmysły.
Nie mógł przecież tego okazywać w obecności tak wielu ludzi. Ale tutaj! On i ona
sami w
jego czarnym pałacu!
Skutki działania tej przeklętej wody święconej zostały w znacznej mierze
usunięte,
Griselda znowu byk w świetnej formie. Całe diabelstwo tylko czekało na okazję.
Od jakiegoś czasu zastanawiała się, czy to nie on, ów piękniś mieszkający w tym
pałacu, brał ją wtedy tak gwałtownie. Och, móc raz jeszcze przeżyć coś tak
podniecającego!
Pomyśleć, że to jest możliwe... Oczywiście ten czarny książę tutaj posiadał o
wiele więcej
ogłady, był ładniejszy, bardziej urodziwy, ale to z całą pewnością on. Nie
istnieje przecież tak
wielu książąt ciemności? Zresztą on pewnie potrafi się zmieniać. Kiedy zechce,
może być
gwałtowny i brutalny, i supermęski.
Oczywiście, że może...
Na myśl o tym Griselda poczuła rozkoszne mrowienie. Wszystkie drzwi stały
otworem. Jakie to lekkomyślne, uznała. Nie brała pod uwagę, że w Królestwie
Światła ludzie
ufają sobie nawzajem. Kradzieże zdarzają się wyjątkowo, a i to jedynie w mieście
nieprzystosowanych.
- Jak tu pięknie! Oj, oj! - Griselda z podziwem rozglądała się po wspaniałych
pokojach Marca. W jednym z nich mogła się przejrzeć w czarnej połyskliwej
podłodze, w
innym stopy ginęły w puszystych białych dywanach.
Tak chciałabym mieszkać, myślała. Zresztą na pewno mi na to pozwoli, kiedy się
przekona, jaka znakomita jestem w łóżku. I kiedy się przekona, jak wiernie mu
służę.
Jesteśmy do siebie podobni, on i ja. Jesteśmy sobie równi. On włada prawie taką
samą siłą jak
ja.
To, oczywiście, przesada, ale co tam, Griselda nie zamierzała być drobiazgowa!
Pałac dosłownie zapraszał do wejścia. Ostrożnie wsunęła głowę w następne drzwi.
Tu
jest gospodarz! Och, jaki cudownie piękny! Siedział pochylony nad jakimiś
papierami i
jeszcze jej nie dostrzegł. Griselda pospiesznie zdjęła czapkę z głowy i bujne
włosy opadły na
ramiona. Rozpięła parę guzików u bluzki, długie spodnie... ech, nie wiedziała,
co z nimi
zrobić. To takie okropnie niekobiece, poza tym na pewno nie działają
podniecająco na
mężczyzn, na szczęście bardzo podkreślają jej kształty, szczupłą talię i ładne
łuki bioder.
Wciąż sobie powtarzała, jaka jest piękna, prawdziwy skarb!
Kaszlnęła lekko. Książę spojrzał w stronę drzwi i zobaczył Griseldę. Wstał. Ależ
on
ma oczy! Doznała zawrotu głowy. Tak, muszę go mieć! Mojego kochanka z groty
sprzed
wielu, bardzo wielu lat.
Griselda zamilkła z wrażenia. Twarzą w twarz z kimś takim, takie cudowne widoki
na
przyszłość!
Marco przywitał się i zapytał, w jakiej sprawie przychodzi.
Ależ musiał przecież wiedzieć! Mają się kochać! Czyżby zapomniał?
- Już się kiedyś spotkaliśmy - rzekła wymownie.
Marco wiedział, rzecz jasna, ale nie wspomniał o tym. W ogóle nie dawał do
zrozumienia, że zna ją z tamtej łąki, kiedy występowała jako piętnastoletnia
dziewczyna.
Rozpoznał ją na fotografii, na której ujawniła całe swoje zło. Ale Griselda
nigdy tej fotografii
nie widziała, w ogóle nie miała pojęcia o zdjęciu, które ją zdemaskowało. Jedyne,
o czym
myślała w tej chwili, to spotkanie w grocie przed tysiącami lat. O tym zaś Marco
nie miał
pojęcia.
Właściwie więc rozmawiali jakby obok siebie.
Marco porozumiał się już przedtem z Dolgiem i panią Powietrze, która zresztą
teraz
też znajdowała się w pokoju, choć Griselda o tym nie wiedziała. Plan bitwy
został
opracowany.
Dlatego teraz zadzwonił telefon. Tak się umówili. Marco przeprosił swego gościa
i
odebrał. Poprosił Griseldę, by usiadła, zaproponował jej bardzo wygodny fotel.
Tak jest, to będzie niebawem jej dom!
Ale o czymże to rozmawia książę? Wygląda na poruszonego wiadomością, że niejaka
Sol została poszkodowana. Griselda wiedziała, kim jest Sol. To ta nieznośna
młoda
dziewczyna, którą dopiero co zamordowała. Ale...?
Ona żyje! Jest u tego, z kim rozmawia teraz Marco. Niech to diabli!
Miało się okazać, że jest jeszcze gorzej.
Sztywna z przerażenia Griselda słuchała, że owa Sol idzie po pleciony z rzemyków
woreczek, który leży w narożniku kanapy, obitej kwiecistym materiałem kanapy z
mnóstwem
błyskotek i bożonarodzeniowych ozdób.
Nie, jakoby tylko Sol wie, gdzie się to wszystko znajduje. Co to za torebka? O
tym też
wie tylko Sol i wszystko wyjaśni, gdy tylko ją przyniesie.
Marco odłożył słuchawkę.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedział w zadumie. - Jakoś to dziwnie brzmi. No
dobrze, ale czego sobie ode mnie życzysz?
Griselda już była przy drzwiach.
- Właśnie sobie przypomniałam, że mam się spotkać z kimś bardzo ważnym. Że też
mogłam o tym zapomnieć! Ale ja tu wrócę - obiecała lekkomyślnie i machając ręką
na
pożegnanie, wybiegła. Spieszyło jej się teraz. Okropnie jej się spieszyło.
Kiedy zniknęła, pani Powietrze ukazała się Marcowi.
- Sol powinna zaczynać - rzekł Marco.
- Sol jest już przed twoim domem, książę - uśmiechnęła się pani Powietrze. -
Pójdę z
nią. Wiem, że nie potrzebuje niczyjej pomocy, ale przecież teraz nie jest już
odporna na ciosy.
A Griselda włada trudną do określenia siłą.
Marco spoważniał.
- Nie wybaczę sobie tego, co zrobiłem Sol. Chciałem wyłącznie dobrze, ale
zdecydowałem się w najmniej odpowiednim momencie. Teraz bardzo się o nią martwię.
- Sol da sobie radę - rzekła pani Powietrze ze spokojem. - Teraz, kiedy zna
swoje słabe
punkty, nic jej nie grozi.
- No właśnie, na tym polega mój największy błąd - westchnął Marco. - Powinienem
był jej powiedzieć, że jest teraz wrażliwa jak normalny człowiek. Nie chciałem
jej jednak
ostrzegać zawczasu. Do głowy by mi nie przyszło, że ona po prostu zaatakuje
Griseldę.
- Ani że Griselda jest taka niebezpieczna.
- Właśnie. Nie docenialiśmy jej.
W pięknych oczach Marca pojawił się wyraz rozmarzenia.
- Zastanawiam się, czy Sol nadal pragnie zostać żywym człowiekiem. Pominąwszy
wszystkie tarapaty, w które sam ją wepchnąłem, mam szczerą nadzieję, że się
przestraszyła.
Potrzebujemy jej szczególnych czarodziejskich uzdolnień i umiejętności.
Zwłaszcza teraz,
przed wyprawą w Góry Czarne.
- Owszem - potwierdził duch powietrza z największą powagą. - Ta wyprawa będzie o
wiele bardziej niebezpieczna, niż sądziliśmy. Teraz to wiemy.
Sol miała stałe połączenie telefoniczne z Ramem, Markiem i Dolgiem równocześnie.
Nikt inny nie mógł się podłączyć do tej linii.
- Ona wsiadła do gondoli - oznajmiła Sol. - Do takiej, która lata do miasta
nieprzystosowanych.
- To zgodne z naszymi oczekiwaniami - rzekł Marco. - Tam właśnie się pojawiła
najpierw i tam dokonała dwóch morderstw, a poza tym tylko tam ludzie obchodzą
Boże
Narodzenie zgodnie ze starym ziemskim obyczajem. Mówiłaś, że kiedy w farangilu
zobaczyłaś ten skórzany woreczek, to leżał po prostu w narożniku kanapy...?
- Nie, nie, aż taka nieostrożna ona nie bywa. Woreczek został ukryty pod stosami
świecidełek. Było tam wszystko, z wyjątkiem aniołków. Myślę, że na samą myśl o
czymś
takim robi jej się niedobrze.
- Wysyłam moich ludzi do miasta nieprzystosowanych - powiedział Ram. - Sol, czy
mogłabyś polecieć tą samą gondolą co Griselda?
- Już w niej siedzę. Uwierzysz, że znalazłam sobie miejsce w objęciach bardzo
przystojnego młodego człowieka? To naprawdę bardzo przyjemne! Griselda znowu
włożyła
tę czapkę z daszkiem, więc nie bardzo widać jej rude włosy. Zapomniała tylko
pozapinać
bluzkę. Faceci się na nią gapią. Ona jednak zdaje się tego nie zauważać, jest
śmiertelnie
przestraszona.
- Wcale się nie dziwię, jej egzystencja została zagrożona.
W gondoli panował gwar, nikt więc nie zauważył, że rozlega się o jeden głos
więcej
niż jest pasażerów.
Sol mówiła dalej:
- Ta jędza myśli bardzo logicznie. Jest jeszcze trochę czasu do Bożego
Narodzenia,
nikt więc nie będzie na razie ruszał ozdób choinkowych. Ten czas by wystarczył,
gdyby
dopisało jej szczęście, naturalnie.
- Owszem, to się zgadza - potwierdził Marco.
Dolg wtrącił:
- Bądź ostrożna, Sol! Cokolwiek robisz, pozostań niewidzialna!
- Tak, tak, dostałam już porządną nauczkę - odparła Sol. - Jest tylko jeden
kłopot -
dodała. - Jako niewidzialna nie mogę zabrać woreczka.
- Oj! - jęknął Ram. - Chcesz powiedzieć, że nie będziesz go mogła podnieść?
- No właśnie. Mogę robić takie rzeczy tylko pod warunkiem, że przybiorę
materialną
postać, tego zaś wolałabym unikać.
- To absolutnie niezbędne - rzekł Marco. - Nie wiedziałem, że duchy funkcjonują
w
taki sposób.
- Może nie wszystkie. Może duchy Móriego mogą przenosić przedmioty, nawet kiedy
są niewidzialne, nie wiem. Ale ani ja, ani kilkoro moich przyjaciół nie
potrafimy.
- To błąd w obliczeniach - przyznał Ram. - Może powinniśmy przysłać ci do pomocy
innego ducha?
- Nie! - zaprotestowała Sol. - To moja sprawa, Griselda mnie sprowokowała do
tego,
bym się z nią rozprawiła. Ten jej atak na mnie... A poza tym Marco mi obiecał,
że stanę się
człowiekiem, jeśli załatwię tę sprawę.
- Nic podobnego! - krzyknął Marco. - Powiedziałem tylko, że się nad tym
zastanowimy.
- Marco - rzekła Sol ponuro. - Narażasz mi się. Wystawiłeś mnie już na atak
Griseldy.
- Wiem, Sol, i okropnie mi przykro. Nigdy niczego nie żałowałem bardziej niż
tego,
co zrobiłem tobie. Możesz mi wybaczyć?
- Przemyślę to - roześmiała się czarownica. - Swoją drogą miło jest mieć haczyk
na
mego wspaniałego kuzyna Marca, więc chyba trochę poczekam z przebaczeniem. Może
uda
mi się skłonić cię do wiesz czego. I Rama! Właśnie, Ram, nie pozwól, żeby twoi
ludzie się
wtrącali i wszystko mi popsuli. Żeby zwabić Griseldę do kryjówki, potrzeba
bardziej
wyrafinowanych metod.
- Wiem - odparł Ram. - Moi ludzie będą dyskretni niczym kamerdynerzy. Będą
czekać
gotowi do akcji, zaczną, gdy sama uznasz, że potrzebujesz asysty.
- Znakomicie! Drodzy przyjaciele, myślę, że teraz ją dopadniemy! Oskalpowana
Griselda, to będzie chyba piękny widok!
- Mowy nie ma - zaprotestował Marco. - Ty sama musisz działać jeszcze
dyskretniej
niż kamerdynerzy Rama.
Sol zastanawiała się przez chwilę.
- A może byłoby jednak lepiej, gdybym stała się widzialna? To przecież
niesprawiedliwe z mojej strony. Niewidzialność daje mi nad nią ogromną przewagę.
- Sol! - zawołał Marco surowo. - To nie są okręgowe zawody czarownic amatorek!
Tu
chodzi o unieszkodliwienie prawdziwego potwora!
- No dobrze - zgodziła się Sol. - W porządku, w takim razie jestem gotowa.
Włoska
mafia to anioły w porównaniu ze mną.
Wszyscy wiedzieli, że Sol uwielbiała takie nowoczesne określenia i porównania. W
gruncie rzeczy jednak czuła się rozczarowana. Ostrzyła sobie kły i pazury do
prawdziwej
walki, do konfrontacji dwóch czarownic, znających swoje rzemiosło. Obmyśliła
dokładnie,
jak przyciśnie Griseldę do muru, i zawczasu cieszyła się zwycięstwem.
Tymczasem Marco jej tego zabronił.
To naprawdę nieładnie z jego strony! Ale, naturalnie, Marco ma rację. Griselda
to
śmiertelnie niebezpieczna przeciwniczka. Wprawdzie nie taka straszna dla Sol,
chociaż ta już
posmakowała skutków jej diabelskich sztuczek. Trzeba jednak myśleć o wszystkich
niewinnych istotach zamieszkujących Królestwo Światła. I nie tylko o nich, świat
zewnętrzny
również byłby w razie czego zagrożony. Wiedźma bowiem na pewno by nie chciała
żyć tu w
zamknięciu przez następne stulecia. Pragnęła wciąż i wciąż się odradzać, a
wszystko
wskazuje na to, że za każdym razem powraca do życia silniejsza. Zaczynała już
teraz być
piekielnie niebezpieczna, ujawniać coraz więcej swoich umiejętności. Tylko to,
skąd je
bierze, pozostawało odwieczną tajemnicą.
Marco uśmiechnął się pojednawczo.
- Odszukaj ten pleciony woreczek, Sol, ale go nie otwieraj! Dolg przyleci po
niego
własną gondolą i będzie miał przy sobie farangil. Niech kamień dopełni reszty!
25
Kiedy gondola zniżała się do lądowania w mieście nieprzystosowanych, bardzo
zdenerwowana Griselda przeciskała się w tłumie, by jako pierwsza wyskoczyć na
ziemię.
Pobiegła przed siebie, oglądając się ukradkiem na boki, ale Sol posuwała się za
nią.
Jestem tutaj, myślała Sol. Tylko spokojnie, już jej nie wypuszczę.
Przesłała w myślach wiadomość:
- Dolg, mam nadzieję, że będziesz ze mną, bo sprawa może nam się wymknąć z rąk.
Nigdy jeszcze nie widziałam kogoś tak śmiertelnie wystraszonego. Nie wiemy
przecież, co
ona zrobi z woreczkiem, kiedy go odzyska. Może najpierw należałoby ją unicestwić?
- Zastanawialiśmy się nad tym - odparł Dolg. - Wszystko zależy od okoliczności.
Byłoby, oczywiście, najlepiej, gdybyś ty znalazła woreczek przed nią, wtedy
moglibyśmy go
zniszczyć i byłoby po sprawie.
- Tak jest, rozumiem, chociaż nie będzie to łatwe. Teraz ona wchodzi w...
Poczekaj,
niech no zobaczę, jak się ta ulica nazywa. Ulica Spokojna. Uff, ale sobie
wybrała!
- To tam mieszkał Heinrich Reuss von Gera. Pod numerem dwudziestym szóstym. Ale
nie mogła chyba być taka głupia, żeby tam chować woreczek?
- Zobaczymy. Poza tym ukrycie go wśród ozdób choinkowych nie było przecież takim
złym pomysłem. Zwłaszcza na strychu albo w piwnicy, gdzie mało kto zagląda.
Jesteś gdzieś
w pobliżu?
- Depczę ci po piętach.
- Dobrze! Tylko za nic na świecie się nie pokazuj! Ona cię rozpozna.
- Wiem, ale jestem mistrzem w ukrywaniu się. A ty mnie widzisz?
Sol rozejrzała się dokoła.
- Nie.
- No więc. Potrafię się kryć prawie tak samo jak ty!
Oboje roześmiali się cicho.
Sytuacja była jednak nader poważna.
Griselda gnała naprzód, jakby ją ścigał głodny wilk. Sol powtarzała w myślach
dwie
amerykańskie piosenki, których nauczyła ją Indra. Nuciła na zmianę: "Oh, sinner
man,
where're you gonna hide" oraz "Bad boy, bad boy, what ya gonna do, when they
come for
you". Zamieniała tylko "bad boy" na "bad girl". Wszystko pod adresem Griseldy,
posunęła
się nawet do tego, żeby wepchnąć obie śpiewki do podświadomości wiedźmy, która
język
amerykański znała z dawnych czasów. Sol widziała, że tamta potrząsa zirytowana
głową,
jakby jej komar wpadł do ucha. Wyglądało na to, że coraz bardziej traci
panowanie nad sobą.
Świetnie, ucieszyła się Sol. Tylko się zdenerwuj, ty megiero, to będziemy mieć
mniej
roboty!
Wezwała Rama.
- Trzymaj swoich ludzi z daleka, w każdym razie niech się nie pokazują! A
właśnie
widzę Strażników.
- Moich tam nie ma. To muszą być jakieś zwyczajne patrole z miasta
nieprzystosowanych.
- Nie wolno jej odstraszyć od miejsca, w którym przechowuje swoją drogocenną
duszę.
- Zaraz ich stamtąd odwołam.
Ulica sprawiała wrażenie spokojnej. Tu i tam widziało się grupki szkolnej
młodzieży
wolno posuwającej się naprzód, jak to zwykle czynią uczniowie, którzy właśnie
wyszli ze
szkoły. Kilka obładowanych zakupami gospodyń rozmawiało na rogu. Ludzie w tym
mieście
zachowują się dokładnie tak jak mieszkańcy zewnętrznego świata, pomyślała Sol.
Ja jednak
absolutnie wolę tempo i styl życia pozostałych części Królestwa Światła.
Zbliżała się do posesji numer 26. Nigdzie w okolicy żadnych dzieci, ani w ogóle
nikogo. Bardzo dobrze.
- Jestem na miejscu - przekazała swoim współpracownikom. - Myślę, że możemy... A
niech to diabli!
Dwaj patrolujący ulicę Strażnicy, którzy nie wiedzieli, jak Griselda wygląda,
posłuchali rozkazu Rama i się wycofali, ale teraz znaleźli się tuż za wiedźmą.
Griselda w śmiertelnej obawie o losy swojego woreczka działała w panice. Syknęła
coś w stronę dwóch mężczyzn, jednocześnie wyjęła z kieszeni jakiś proszek i
sypnęła im w
twarze. Natychmiast padli jak martwi akurat przy wejściu do domu pod numerem 26.
Sol nie
miała czasu się nimi zajmować, poinformowała tylko Rama, co się stało, i...
Och, nie!
Leżący mężczyźni tarasowali wejście. Griseldy taki drobiazg nie był w stanie
zatrzymać, przeszła przez ciała i otworzyła sobie drzwi.
Sol była wściekła. Na szczęście brama okazała się dość głęboka, nikt z zewnątrz
nie
mógł zobaczyć, co się tam dzieje. Wyłoniła się więc z nicości, pochyliła i
złapała Griseldę za
kostki dokładnie w momencie, gdy wiedźma chwytała za klamkę i już miała wejść.
Drzwi
odsunęły się do środka i Griselda runęła jak długa, uderzając nosem o twardą
podłogę. Sol
zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.
Patrzyła teraz i podziwiała swój wyczyn. Musiałam jej chyba złamać kość nosową,
myślała z zadowoleniem. Griselda przez chwilę była ogłuszona bólem, z nosa
buchała jej
krew, a potem zaczęła kląć, aż się świeciło, zastanawiając się, kto ją tak
urządził. Podejrzliwie
spoglądała na Strażników, oni jednak byli niewinni, leżeli po prostu bez ruchu.
Uznała więc, że to jakiś przechodzień okazał się taki chamski. Zatykając nos
ręką,
powlokła się po schodach na górę.
Sol za nią. Tutaj nie mogła już zgubić ofiary. Przekazała Ramowi informację o
tym,
co zrobiła, i prosiła go też, by zechciał się zająć Strażnikami. Ram
odpowiedział, że jest już
przy nich Dolg z szafirem.
Sol raportowała:
- Griselda otwiera drzwi do mieszkania. Musiało należeć do Reussa! Teraz wchodzi
do środka. Ja też. Niestety, jestem za blisko niej, bym mogła rozmawiać przez
telefon.
Wkrótce się odezwę.
Na linii, którą byli połączeni trzej mężczyźni, zaległa cisza. Po jakimś czasie
rozległ
się znowu głos Sol:
- Dolg, odejdź od bramy. Ona schodzi na dół. Zabrała stąd tylko klucz, wybiera
się w
jakieś inne miejsce. Nie zaczepiaj jej, jeszcze nie ma swego drogocennego skarbu.
Pójdę za
nią.
Potem słyszeli komunikaty Sol, że Griselda niemal biegiem opuszcza miasto. I do
tego
złośliwe komentarze:
- No, teraz to ją mamy. Nasza przebiegła wiedźma wybiera się do maleńkiej
wymarłej
zagrody, leżącej samotnie pośród pól i łąk. W otwartym krajobrazie. Nikt
widzialny nie
wejdzie do tego domu. Pobiegnę przodem i rozejrzę się, czy tam przypadkiem nie
znajdę
woreczka. Poza tym niczego nie potrafię przewidzieć.
Sytuacja na serio zmartwiła mężczyzn. Teraz Sol znalazła się zupełnie sama wobec
tamtej wściekłej furii.
A jednak zdążyłam, myślała Griselda, zbliżając się do samotnego domku. Teraz
zabiorę swój skarb i znikam. Ta gówniara, Sol, czy jak ona się nazywa, może się
dowiedzieć
o tej kryjówce, ile tylko zechce, bo kiedy tu przyjdzie, niczego już nie
znajdzie. Wtedy ja
będę daleko, daleko stąd. Ja i mój najdroższy skarb!
Czy oni naprawdę sądzili, że uda im się przechytrzyć wiedźmę Griseldę?
Idioci! Ja mam przecież swoje kontakty! Och, mój nos, boli jak diabli. I puchnie.
Zostaną mi sińce pod oczami, cała jestem umazana krwią. Niech będzie przeklęty
ten, kto to
zrobił! Żebym go widziała, to by popamiętał, Griselda potrafi się zemścić!
No, nareszcie. Jest w środku. Bezpieczna. Nikogo tu nie było. Schodami na górę.
Strych... Klucz do drzwi. Zamknięte. W porządku!
Jest kanapa. Przyszłam pierwsza, przyszłam pierwsza, przyszłam...
Ale...
Nieznośny strach przeniknął Griseldę.
Woreczka z plecionki nie było na miejscu!
Ratunku! Gdzie ja go położyłam? Czyżbym zapomniała?
W narastającej panice zaczęła rozrzucać i przewracać choinkowe ozdoby. Szklane
bombki i brodate krasnoludki latały po całym zakurzonym, pełnym starych gratów
strychu.
Griselda walczyła z papierowymi łańcuchami, które wplątywały jej się we włosy,
pluła i
przeklinała jak szewc.
W końcu przestała. Wyprostowała się z przeciągłym jękiem. Rozbieganymi oczyma
rozglądała się po strychu, próbowała sobie przypomnieć. Może go włożyłam do
jakiegoś
pudełka? Nie, nic podobnego, leżał tutaj, pod anielskimi włosami.
Czy mimo wszystko ktoś mógł tutaj być? Nie, przecież tylko ja miałam klucz.
Przynajmniej do strychu. A poza tym kiedy tu przyszłam pierwszy raz, chyba nie
było innych
kluczy niż ten i drugi w drzwiach wejściowych na dole. Mówiono mi, że
właściciele
przeprowadzili się do innej części kraju i dom zostanie wynajęty dopiero przed
samymi
świętami.
Przecież wszystko przemyślałam tak dokładnie. I, zanim teraz weszłam do domu,
najpierw dokładnie zbadałam trawę wokół. Nie, naprawdę od mojej ostatniej
bytności nikt się
tu nie pokazywał.
Griselda zawodziła bez przerwy. Moja dusza! Gdzie jest moja dusza? Co się mogło
stać?
- Czy tego tak rozpaczliwie szukasz?
Griselda podskoczyła, jakby ją coś ugryzło. Rozglądała się po strychu.
Ach, to ta przeklęta Sol, stoi w progu, w bezpiecznej odległości, żeby nie
zostać
opluta, ale w rękach trzyma jej woreczek.
Griselda z dzikim wyciem rzuciła się na intruza. Sol zamachnęła się i jednym
ruchem
wyrzuciła woreczek w górę. Przeleciał łukiem przez najbliższe okno i spadł z
cichym
plaśnięciem na ziemię. W tej samej sekundzie zniknęła również Sol.
Griselda bez zastanowienia wyskoczyła przez okno. Unosiła się w powietrzu niczym
czarownica zdążająca na Bloksberg, na ratunek było mimo to za późno. Sol
schwyciła
woreczek i pognała z nim w stronę miasta.
Griselda jednak nie zauważyła, co się naprawdę stało. Sol w tej samej chwili,
gdy
zmieniała swój stan z widzialnego na niewidzialny i z powrotem, złapała
wprawdzie
woreczek, ale ukryła go pod wypatrzoną zawczasu kupką desek. Zrobiła to wszystko
jednym
błyskawicznym ruchem. Teraz biegła w pełni widzialna z rękami skrzyżowanymi na
piersiach, jakby coś mocno do siebie przyciskała. Griselda dała się nabrać i
pędziła za nią.
Dolg, Dolg, gdzie jesteś? myślała Sol. Długo tego nie wytrzymam. Obejrzała się
przez
ramię i zdjęła ją groza. Wiedźma poruszała się ogromnymi susami, dłuższymi niż
skoki
kangura czy mistrza w trójskoku. Sol nie miała na dłuższą metę szans,
postanowiła więc
zniknąć.
Ale, o rany, co ta straszna Griselda potrafi! Żeby skakać w ten sposób na
odległość
kilku metrów za jednym razem? Gdzie ona się nauczyła takich rzeczy? To
niewiarygodnie
trudny przeciwnik, Sol zrobiło się zimno na myśl o tym, jakie nieszczęścia mogły
się
wydarzyć w Królestwie Światła, gdyby jej nie powstrzymano. Tyle siły! I samo zło.
Kiedy Sol po prostu zniknęła, Griselda zaczęła wrzeszczeć z wściekłości.
Zatrzymała
się, szukała, ale okolica była pusta.
- Wyłaź, ty przeklęta maro! Dobrze wiesz, że mi się nie wymkniesz. Możesz sobie
być
nie wiem jak zdolną czarownicą, ale mnie nie pobijesz!
- Właśnie to robię - odpowiedziała Sol z oddali. - Ty nie możesz stać się
niewidzialna.
- Oczywiście, że mogę! Jeśli tylko zechcę!
- Chciałaś powiedzieć, gdybym miała dość czasu, ty ślimaku!
- Zamknij się! Ja potrafię dużo więcej. Mogę rozsnuć nad łąką sieć, w którą
zostaniesz
złowiona. Widzę, gdzie się chowasz, ty tchórzu!
- Czy jeszcze się nie domyśliłaś, że ja jestem czymś więcej niż zwyczajną
wiedźmą?
Wiedz, że jestem duchem! I to właśnie jest moja przewaga nad tobą.
Ale słowa Griseldy brzmiały nieprzyjemnie. Sol nie wątpiła, że jej przeciwniczka
potrafi rozsnuć sieć nad łąką, posiada bowiem niebywałe umiejętności
czarodziejskie.
Prawdopodobnie Sol mogłaby się z takiej sieci wydostać, przenosząc się po prostu
w inne
miejsce, ale wolała nie sprawdzać.
Na szczęście od strony miasta ukazała się gondola. Nareszcie! Zielona gondola
Dolga,
obok kierowcy siedział Rok, trzymając w ręce strzelbę taką jak ta, jakiej się
używa do
usypiania trudnych do schwytania zwierząt.
Sol przekazała informację, gdzie się znajduje, i że pleciony woreczek leży pod
kupką
desek koło domu.
- Dziękujemy, Sol - uśmiechnął się Rok. - Najpierw zajmiemy się Griseldą. Uśpimy

po prostu.
- Dlaczego oszczędzać proch? - zapytała Sol pogardliwie.
Wkrótce obaj panowie mieli się przekonać, jak dalece miała rację. Gdy tylko
bowiem
Griselda ich zobaczyła, zaczęła miotać na nich okropne zaklęcia i gondola
zwaliła się w
trawę.
Obaj wyszli z tego wypadku bez szkody, ale ostrzeżenie Sol potraktowali teraz z
największą powagą. Zanim więc Griselda zdążyła rzucić kolejne zaklęcie, Rok
wystrzelił.
Wiedźma z przenikliwym wrzaskiem rzuciła się w bok, tak że pocisk ledwie ją
drasnął. Wystarczyło jednak, by powalić ją na kolana.
- Niech wszystkie węże świata... - zaczęła, ale głos jej się załamał i zasnęła.
- Woreczek, szybko - popędzała Sol, która teraz znowu stała się widzialna.
- Tak, ważna jest każda sekunda - potwierdził Rok. - Strzał ją tylko ledwo
dotknął, w
każdej chwili Griselda może się obudzić. A ja nie zdążę ponownie załadować.
Zostawili leżącą na ziemi i pobiegli do zagrody.
- Tam - pokazała Sol. - Paskudny niewielki przedmiot. Kiedy się go trzyma w ręce,
ma
się wrażenie, jakby się złapało węgorza.
Nie zastanawiając się nad tym, co by należało zrobić z woreczkiem, Dolg wybrał
najprostsze i najpewniejsze wyjście.
- Wybacz mi, mój przyjacielu - mówił do farangila. - Czy mógłbyś usunąć to
zarzewie
dżumy zagrażające światu?
- Ona wraca! - krzyknęła Sol. - Wraca tymi swoimi olbrzymimi skokami, jakby
miała
na nogach siedmiomilowe buty!
Farangil rozbłysnął. Z siłą większą niż kiedykolwiek, ale też tu była potrzebna
wielka
siła. Łuna ognia płonęła złowieszcza, rozjarzona, jakby kamień pełen był
nienawiści do tego,
co leżało pośród białych, spalonych słońcem desek.
Kiedy Griselda zobaczyła, co robią, z wyciem rzuciła się na Dolga.
Przybyła jednak za późno. Farangil już rozpoczął swoje dzieło.
Rok i Sol spoglądali na siebie w szoku. Ziemia pod nimi zaczęła się trząść i
dygotać w
proteście. Z samego dna otchłani rozległ się jakby ryk niezadowolenia. Pierwotna
siła
atakowała tych, którzy nie liczyli się z jej zamiarami.
Widzieli wydobywającą się z ziemi parę, poczuli odrażający odór, który wprost
trudno
opisać, mieszaninę zgnilizny, siarki, spalenizny i jeszcze czegoś. Nigdy żadne z
nich nie
miało o tym odorze wspominać, byłoby to zbyt przykre.
Rzeczywiście, Griselda miała dobre kontakty z ciemnymi siłami otchłani! Zaczęli
podejrzewać, że ona sama nigdy nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, jak
wielką mocą
rozporządza i co by mogła zrobić z ziemią, gdyby tylko chciała. Aż do tej chwili,
kiedy w
Królestwie Światła napotkała taki silny opór, nie zaczęła korzystać ze swoich
prawdziwych
możliwości.
Trochę za późno z jej punktu widzenia.
Próbowała unieszkodliwić Dolga, ale jej siły topniały niczym śniegowy bałwan w
wiosennym słońcu, w miarę jak promienie farangila wwiercały się w jej duszę,
warunek jej
egzystencji. Ręce, które zarzuciła Dolgowi na ramiona, zsunęły się, a zęby,
które miały się
wbić w kark, by wpuścić do jego organizmu śmiertelne bakterie, bezsilnie
kłapnęły w
powietrzu.
- Mój woreczek, mój woreczek - syczała słabnąc.
Farangil zrobił swoje. Rzemyki wyginały się i wiły pod bezlitosnym czerwonym
światłem, skóra rozpadła się, ujawniła to, co znajdowało się wewnątrz. Było tam
mnóstwo
jakiegoś proszku, suchych ziół i obrzydliwych ingrediencji potrzebnych do
czarodziejskich
napojów i maści najgorszego rodzaju, a także spisane na pergaminie i owczych
jelitach
recepty i magiczne formuły.
Bulgotanie w ziemi umilkło, cuchnące opary ulotniły się, jakby ten, który je
wysyłał,
nie interesował się już swoją służką. Bo Griselda utraciła wszelką moc i opadła
na ziemię. Do
ostatniego momentu wpatrywała się z nienawiścią w Sol i próbowała wypowiadać
przekleństwa, ale wargi już jej nie słuchały, a ciało zaczynało niknąć.
- Teraz już nigdy nie wrócisz, moja droga - powiedziała Sol do jeszcze
widocznych,
wciąż wytrzeszczonych oczu wiedźmy. - Niepotrzebnie tak zajadle walczyłaś. Bo,
widzisz,
podjęłaś walkę z dobrem.
Nie ma się co przechwalać, chciał ją skarcić Dolg, ale się nie odezwał. Wiedział
przecież, że Sol, mimo wszystkich swoich szaleństw, zawsze opowiadała się po
stronie tych,
którzy cierpią.
Dla Griseldy natomiast nie miała litości.
26
Wszyscy, których ewakuowano do Nowej Atlantydy, wrócili do domu. Tsi był
odrobinę rozczarowany, bo nie udało mu się tam spotkać Siski. Mieszkali każde w
innej
miejscowości.
Ram, Theresa, Armas i Berengaria zakończyli kwarantannę.
W pałacu Marca urządzono wielkie przyjęcie na cześć Sol, ponieważ wypełniła
swoje
zadanie i unieszkodliwiła liczącą sobie tysiące lat wiedźmę.
Przyjęcie trwało wiele godzin, było mnóstwo wspaniałego jedzenia i dużo dobrego
picia. Siska odsunęła od Tsi-Tsunggi butelkę wina, bo nie chciała, żeby,
podchmielony,
ujawnił zbyt wiele na temat ich przyjaźni. Podczas kwarantanny Theresa uznała,
że niemowlę
w domu jej i Erlinga to jednak pewna przesada. Są zresztą inni którzy też bardzo
pragną
dziecka, a którzy potrafią je wychować zgodnie z wymaganiami czasu. Erling był
zmęczony i
czuł się dość marnie po tej głupiej historii z Lenore. Lepiej, żeby przez jakiś
czas byli z
Theresa sami.
Ale Taran zawsze ubolewała, że ona i Uriel mają tylko jedno dziecko, czyli
Joriego.
Taran wciąż wykazywała bardzo wiele energii, a Uriel, wedle słów Joriego, to
najlepszy
ojciec na świecie. Jori także uważał, że miło byłoby mieć młodszą siostrzyczkę.
On sam
opuścił już wprawdzie dom, jako poważny Strażnik musiał zamieszkać z innymi
kolegami.
No właśnie, ważny? Nadal działał na swój beztroski sposób. Tak więc dziecko
trafiło do tej
rodziny i Taran czuła się naprawdę szczęśliwa. Zrezygnowała z pracy, znowu była
przede
wszystkim żoną oraz stała się matką malutkiej dziewczynki, wydobytej z pojemnika
na śmieci
w zewnętrznym świecie. Podczas obiadu na cześć Sol Taran nie mówiła o niczym
innym,
tylko o dziecku. A ponieważ siedziała naprzeciwko Mirandy, obie panie naprawdę
się nie
nudziły.
Theresa przyniosła do pałacu Marca kosztowności z Theresenhof, przeważnie
wspaniałe zabawki z cesarskiego dworu. Podzieliła to wszystko między swoje
dzieci i wnuki
oraz prawnuki, Joriego i Jaskariego. Jedna zabawka została i tę otrzymała Sol,
częściowo za
pomoc przy unicestwieniu Griseldy, a częściowo za wyprowadzenie Berengarii z
Theresenhof. Goście podziwiali dary, podawano je sobie z rąk do rąk, a Theresa
przypomniała, że uratowanie klejnotów to przecież także zasługa Sol. Skoro w
ciągu blisko
trzystu ostatnich lat nikt ich nie znalazł, to wątpliwe, czy i później ujrzałyby
światło dzienne.
Zresztą, jak Theresa wielokrotnie podkreślała, nikt w zewnętrznym świecie nie
miał prawa
rościć sobie do nich pretensji.
- Trafiły we właściwe ręce - rzekł Marco z powagą.
Sol uszczęśliwiona przyglądała się swojej ślicznej kostce do gry. Klejnocik
mienił się
złotem, drogimi kamieniami i niebieską emalią. Sol pomyślała sobie, że jeśli
kiedykolwiek
będzie miała dziecko, to ono go odziedziczy. To jednak zależy od tego, jak Marco
się
odniesie do jej prośby, by pozwolono jej być żywym człowiekiem. Popatrzyła na
księcia
Czarnych Sal. Zajmowała honorowe miejsce po jego prawej stronie, chętnie
zadałaby mu to
ważne pytanie, ale nie starczyło jej odwagi.
Wielu uczestników przyjęcia podchodziło do niej i gratulowało zwycięstwa nad
Griseldą. Jako ostatni podszedł Ram. Talornin posadził go tak daleko od Indry
jak to
możliwe. On jednak najwyraźniej lekceważył teraz zakazy Obcych, podszedł do
ukochanej i
rozmawiał z nią. Po drodze do Indry zatrzymał się obok Sol, żeby jej podziękować
za
wspaniale wykonaną pracę. Po chwili Talornin, który starał się panować nad
sytuacją, odesłał
go na miejsce.
- Myślałam, że Talornin przestał uszczęśliwiać Rama związkiem z Lenore -
powiedziała Sol, kiedy Ram z westchnieniem zniecierpliwienia podporządkował się
poleceniu.
- Naturalnie, że przestał. Definitywnie. Lenore jest już historią w Królestwie
Światła.
Talornin jednak nie chce zrezygnować ze swoich zasad i nadal uważa, że związek
między
człowiekiem i Lemurem nie będzie szczęśliwy.
- A to wapniak!
- Tak. Ale Talorninowi bardzo zaimponowało to, co zrobiłaś w sprawie Griseldy.
- Naprawdę? A ja myślałam, że on nawet nie wie o moim istnieniu.
W dosłownym znaczeniu tego słowa przecież nie istniejesz, pomyślał Marco ale
głośno tego nie powiedział. Na tym punkcie Sol była przewrażliwiona.
Czarownica z Ludzi Lodu smutnym wzrokiem wpatrzyła się gdzieś przed siebie.
- Ona była samotna - westchnęła cicho.
- Kto? O kim ty mówisz? O Lenore czy o Indrze?
- O Griseldzie.
- Coś ty, Sol! Czegoś bardziej egoistycznego niż ona nie można sobie wyobrazić.
- Tym gorzej. Egoiści są straszliwie samotni.
- Ona wcale tak nie uważała!
- To prawda, ale pomyśl tylko. Samotnie na ziemi, jedno stulecie za drugim.
Nienawiść. Strach.
- Nienawiść towarzyszyła jej wszędzie, ale przecież sama tego chciała.
Uwielbiała się
mścić.
Sol potrząsnęła głową.
- Pragnienie zemsty też często wynika z samotności. - Wyprostowała się i głęboko
wciągnęła powietrze. - Chociaż masz, oczywiście, rację w tym, co mówisz. A
propos
samotności, Marco... czy mogłabym cię prosić o coś bardzo ważnego? O naprawdę
wielką
przysługę.
No to zaczyna się, pomyślał Marco. Sol jednak nie siebie miała na myśli.
- Spotkałam pewną bardzo samotną duszę. Czy znasz Krzykacza z wymarłych
pustkowi po tamtej stronie indiańskiego lasu?
- Kiedyś o nim słyszałem, ale nigdy tam nie byłem.
- On przybył do Królestwa Światła w osiemnastym wieku razem z rodziną
Czarnoksiężnika. Przedtem, w zewnętrznym świecie, przez stulecia błąkał się po
pustkowiach
i zawodził. No a potem tutaj znowu. Czy nie mógłbyś... uwolnić go od tego
przekleństwa?
Czy w Królestwie Światła ktoś musi aż tak cierpieć tylko dlatego, że kiedyś
zabłądził na
pustkowiach i może się utopił w bagnie?
- Nie, oczywiście, że nikt nie powinien cierpieć bez końca. Tylko że on cię
trochę
okłamał. Nikt nie staje się krzykaczem tylko dlatego, że zabłądził i umarł na
pustkowiu. Nie,
nie, dziękuję, nie chcę już więcej wina, jestem dostatecznie rozbawiony. Nie,
Sol, on musiał
być jakimś przestępcą, może zbiegłym więźniem, nie wiadomo.
- Nie przypuszczam, by kłamał. - Sol wystąpiła z gwałtowną obroną nieszczęśnika.
-
Po prostu nie wyznał całej prawdy. Ale nawet jeśli było tak, jak mówisz, to czy
nie uważasz,
że cierpiał już dostatecznie dużo? Ile, twoim zdaniem, może trwać kara?
Marco długo siedział pogrążony w myślach. W końcu powiedział:
- Nie podoba mi się, że coś takiego tyle czasu trwało w Królestwie Światła. Po
prostu
zapomniano o tym człowieku! Mamy w królestwie wiele istot natury, a nawet
upiorów, ale
wszyscy oni są wolni. Chcę z nim porozmawiać.
Wstał.
- Pójdziesz ze mną? Teraz, zaraz, czy może wolisz się jeszcze bawić?
Sol rozejrzała się.
- Przyjęcie ma się ku końcowi, towarzystwo jest zmęczone. Chodźmy!
Podeszli do drzwi i tam Marco spojrzał na nią pytająco.
- A Dolg?
- Naturalnie. Z niebieskim!
- Tak jest. Może się nam przydać.
Odszukali Dolga, który przerwał od początku skazaną na niepowodzenie dyskusję z
Jorim o granicach czasu. Bardzo chętnie zgodził się pójść z nimi. Na pewno wielu
biesiadników z radością zrobiłoby wycieczkę na pustkowia w ten wczesny, piękny
ranek, ale
Marco chciał już nikogo więcej.
Na schodach przed domem siedziała Berengaria z tęsknym wyrazem twarzy.
Przystanęli.
Dziewczyna posłała im bezgranicznie smutne spojrzenie.
- Cicho, cicho krwawi moje serce - zaczęła deklamować.
- Berengario, opamiętaj się! - zawołał Marco. - Chyba już przestałaś opłakiwać
Oko
Nocy?
- Oko Nocy? - zapytała jakby nieobecna myślami. - Zapomniałam o nim dawno temu.
Wszyscy troje odetchnęli.
- Bogu dzięki - powiedziała Sol. - Berengaria jest znowu zakochana. Cieszę się,
że
zrozumiałaś, iż Oko Nocy jest dla ciebie nieosiągalny. I że tym razem wybrałaś
rozsądniej.
Kto to taki?
- Armas - odparła tamta z błyskiem w oczach.
Jednogłośne "nie!" było odpowiedzią.
Miłosne cierpienia Berengarii miały się znowu stać sprawą publiczną.
27
Pustkowia leżały pogrążone w ciszy, po nocnym deszczu nadchodził blady ranek.
Gdzieś daleko krzyczał jakiś ptak, w pobliżu szemrał strumyk. Wodą z niego
dziwny
mieszkaniec tych przestrzeni obmył nie tak dawno twarz Sol.
Przybysze zatrzymali się.
- Gdy tylko się zorientuje, że w pobliżu są ludzie, natychmiast zacznie krzyczeć
-
powiedziała Sol półgłosem, jakby nie chciała mącić porannej ciszy.
Ledwo jednak skończyła, a już rozległo się przenikliwe, ponure wołanie. Żałosne
dźwięki jeszcze długo drgały nad pustkowiem, które w gruncie rzeczy było
niezwykle piękne
w swojej majestatycznej monotonii.
- Uff! - jęknął Marco.
Dolg skulił się.
- Rzeczywiście, zawiera się w tym straszna samotność.
Sol przyłożyła dłonie do ust.
- Halo, Krzykaczu! To ja, Sol, wróciłam, tak jak obiecałam. Wiedźma nie żyje,
została
pokonana. Przyprowadziłam tu dwóch moich przyjaciół, którzy być może będą
chcieli ci
pomóc. Czy możemy do ciebie przyjść?
Odpowiedź długo nie nadchodziła. W indiańskim lesie wciąż jeszcze słychać było
szelest spadających z drzew kropli.
- Chodźcie! - usłyszeli w końcu.
Poszli szybko przez pustkowie. Sol zwróciła uwagę, że ziemia jest w wielu
miejscach
podmokła, więc to jednak także bagna nie tylko naga równina. Zresztą roślinność
też była
raczej bagienna. To tu, to tam widziało się samotne, wielkie sosny.
- To prawie całkiem nieznana część Królestwa Światła - mruknął Marco. - Istnieją
w
królestwie rozległe, nietknięte tereny, ponieważ chcemy zachować pierwotny
charakter tych
miejsc. Nie wszystko trzeba upiększać i udoskonalać.
- Ja uważam, że tu jest bardzo pięknie - oznajmiła Sol.
- Oczywiście - potwierdził Dolg. - I pewnie dlatego zostawiono wszystko tak jak
było.
- Takie same tereny mieliśmy też w zewnętrznym świecie - powiedział Marco, kiedy
weszli na bardziej bagnisty grunt. - Rezerwaty przyrody. Lasy w stanie
naturalnym...
Zastanawiam się, jak to teraz tam wygląda.
- Nie najlepiej - odparła Sol. - Góry, owszem, stoją, jak stały, lasy też są.
Ale mimo że
w lesie śnieg czarodziejsko mienił się na gałęziach sosen, to widziałam, że
szpilki mają
chorobliwą barwę.
- Mogę to sobie wyobrazić - rzekł Marco cierpko.
Sol zachichotała cicho.
- Podobną barwę widziałam niedawno tu u nas, kiedy roztrzaskałam nos Griseldy o
betonową podłogę w mieście nieprzystosowanych. O rany, ależ ona krwawiła! A jej
krew
miała tę samą chorobliwą barwę.
- Jak to? - zapytali mężczyźni.
- No, wyobraźcie sobie krew, która kapie na coś zielonego albo jak się pomiesza
czerwoną farbę z zieloną.
- O, tak, robi się paskudna, szarozielona maź - blado uśmiechnął się Dolg. - Maź,
która
przypomina, nie powiem co.
Widać było wyraźnie, że czuje się nie najlepiej.
- Przestańcie rozmawiać o Griseldzie! - przerwał im Marco stanowczo. - A poza
tym
jesteśmy już prawie na miejscu. Oj!
Ostatnie słowo, choć takie krótkie, zawierało mnóstwo różnych uczuć.
Krzykacz, który im się właśnie ukazał, nie przedstawiał sobą zbyt pięknego
widoku.
Stał obok kamienia niczym wielki szary słup. Przyglądał się przybyłym z wyraźną
rezerwą,
ale w końcu poczłapał im na spotkanie na skraj pustkowia.
- Więc jednak wróciłaś - powiedział krótko, jakby niepewnie, do Sol. Nawet te
proste
słowa ujawniały uczucia, których pewnie by me chciał okazywać.
Sol przedstawiła towarzyszących jej panów.
- To jest Marco, książę Czarnych Sal, posiadający władzę nad życiem, a czasami
też
nad śmiercią. A to Dolg z rodu Czarnoksiężnika, opiekun szlachetnych kamieni.
Chcieliby z
tobą porozmawiać.
Krzykacz skinął głową. W ten mokry od deszczu poranek nie było tu na czym usiąść,
więc wszyscy stali. Krzykacz okazał się wyższy nawet od Marca, ale to było chyba
tak, jak
Sol myślała: w miarę upływu czasu przywarło do niego wiele warstw patyny i kurzu.
- Chcielibyśmy zadać ci pewne pytanie - zaczął Marco. - Mam wrażenie, że nie
powiedziałeś Sol wszystkiego. Jaki jest prawdziwy powód tego, że zostałeś po
śmierci
Krzykaczem?
Dziwna istota z zawstydzeniem pochyliła głowę.
- Przed wami, szlachetny książę, nic się nie ukryje. Tak, w mojej pierwszej
ojczyźnie
byłem przestępcą. Przez żądnych zemsty ludzi zostałem wypędzony na dzikie
pustkowia.
Było to bardzo dawno temu.
- A twoje przestępstwa?
- Wdałem się w kłótnię z pewnym człowiekiem i zabiłem go. To była powszechnie
znana osobistość. Mnie zaczęto się bać. Moje nazwisko stało się głośne właśnie z
tego
powodu, że ludzie się mnie bali.
- A jeśli znowu wdałbyś się z kimś w sprzeczkę, to... czy gniew mógłby cię
doprowadzić do tego, że też byś zabił?
Krzykacz westchnął tak ciężko, że słychać w tym było wszystkie stulecia cierpień,
które przeszedł.
- Nigdy, nigdy więcej bym się nie naraził na coś podobnego! Mówię to naprawdę ze
szczerego serca. Ale dlaczego o to pytacie, panie? Moja kara jest wieczna i
nieodwołalna.
- Tamto działo się na powierzchni Ziemi. Teraz znajdujesz się w Królestwie
Światła,
gdzie nikt nie powinien cierpieć. Dokonało się przedawnienie. Ty przeważnie
przebywasz na
pustkowiach i nikt nie zna twojego losu.
Sol uniosła rękę.
- To nieprawda, że nikt nie wie o twoim istnieniu Elfy zapraszały cię przecież
na
uroczystości nocy świętojańskiej. I pani Powietrze też przylatuje tu od czasu do
czasu.
- Tak jest. To właśnie duch powietrza zaprasza mnie na wszystkie święta istot
natury,
ale nigdy nic z tego nie wyszło. Nie mam odwagi pokazywać się publicznie.
- Marco chciał powiedzieć, że żadna ludzka istota nie wie o twojej tutaj
obecności -
wtrącił Dolg. - Czy w naszym kraju jest więcej krzykaczy?
- Takich jak ja to nie. Jest paru wołających w górach i zawodzących na bagnach.
Ale
nie, w ogóle to jestem sam.
Głębokie westchnienie.
Marco popatrzył surowo w okropną, smutną twarz Krzykacza o zgaszonych oczach.
- Pytanie, jakie chcieliśmy ci zadać, brzmi: Czego pragniesz?
- Pragnę?
- Może, udręczony życiem, najchętniej chciałbyś umrzeć i zniknąć? Albo może
pragniesz prowadzić znowu ludzką egzystencję ze wszystkim, co to oznacza?
Musiałbyś
zaczynać od początku, a na to potrzeba i sił, i czasu.
- Mówiąc czysto hipotetycznie, to chciałbym zobaczyć trochę więcej świata poza

wymarłą doliną.
- Starego świata zobaczyć nie możesz.
- Nie, miałem na myśli ten, wewnętrzny. Znam przecież kilkoro jego mieszkańców,
jak na przykład Sol i panią Powietrze.
- Ani Sol, ani duch powietrza nie są żywymi ludzkimi istotami.
Czy on musi tak wszystko komplikować, pomyślała Sol zirytowana. I czy musi
odbierać mi wszelką nadzieję? Czy on naprawdę nie rozumie, czego ja pragnę ponad
wszystko na świecie? Tak trudno zrozumieć, że chciałabym być żywym człowiekiem?
- Jeśli więc mógłbyś wybierać, to wybrałbyś życie, a nie podobny do nirwany,
bliski
śmierci sen?
- Tak. Ale po co o tym rozmawiać? Po co budzić tęsknotę, która nigdy nie
zostanie
zaspokojona?
Marco, zanim odpowiedział, znowu długo się zastanawiał.
- Pomogłeś Sol, kiedy znalazła się w potrzebie. Przekazałeś nam też informację o
tym,
gdzie znajduje się czarownica. I odpokutowałeś już przestępstwo, które
popełniłeś w afekcie.
Jednym słowem, zasłużyłeś sobie, by skończyć z tą upokarzającą egzystencją.
Tylko
chciałbym cię ostrzec! Najpierw musimy się dowiedzieć, co o tym wszystkim sądzi
nasz
święty szafir. Jeśli okażesz się niegodnym zaufania człowiekiem, który znowu
mógłby
popełnić przestępstwo, to nie będę ci mógł pomóc.
- Nigdy już nie zrobiłbym czegoś podobnego. Ale nie szydź sobie ze mnie, ja wiem,
że
nie ma dla mnie ratunku. I co to jest święty szafir?
Dolg wyjął kamień i skierował go ku Krzykaczowi.
Szafir rozpłomienił się. Teraz pozostawało już tylko patrzeć i zaczekać, co się
stanie.
Najpierw promienie płynęły ku przodowi. Fale światła otaczały Krzykacza,
oślepiły
go, całą siłą woli musiał utrzymywać się na miejscu, widać było, że jest
przerażony, pragnie
odwrócić się i uciec.
Po chwili płomienie nieco przygasły, spokojnie otaczały tę dziwną istotę, której
teraz
prawie nie było już widać.
Nagle patrzący spostrzegli, że te grube warstwy jakby bawełny czy szarego mchu
okrywające Krzykacza zaczynają opadać na ziemię i tam nikną. Światło nie było
już teraz
takie intensywne, powoli z blasku zaczęła się wyłaniać całkiem nowa postać,
wysoka i
smukła.
Niebieskie światło z wolna gasło.
- Och, nie! - krzyknęła Sol zaskoczona. - Wyglądasz prawie wspaniale!
- Naprawdę mogłabyś być hojniejsza w prawieniu komplementów - rzekł Marco
sucho. - Nie słuchaj jej, jesteś bardzo przystojny. I o wiele młodszy niż można
się było
spodziewać.
- Ja właściwie nawet nie pamiętam swojej przeszłości - powiedział młody człowiek
z
ostrożnym uśmiechem.
Już wcześniej się zorientowali po mowie, że pochodzi on ze Wschodu, teraz mogli
się
przekonać, że to japoński samuraj. Tego naprawdę nikt się nie spodziewał!
- Czy to sprawa honorowa była przyczyną twego upadku? - zapytał Dolg.
- Zgadza się. Pewien człowiek źle się wyrażał o mojej siostrze, a tego my
tolerować
nie możemy. Zemściłem się i drogo musiałem za to zapłacić.
- Mogliśmy się o tym przekonać.
Sol uściskała serdecznie przystojnego młodzieńca i podziękowała mu za uratowanie
życia. On ze swej strony dziękował wszystkim trojgu i ku powszechnemu
zaskoczeniu, złożył
głęboki ukłon przed szafirem.
Ten gest bardzo się spodobał Dolgowi.
28
- On nie powiedział ani słowa, Tengelu. Przywrócił Krzykacza do ludzkiego życia,
ale
nawet się nie zająknął, czy mnie też pomoże. A ja nie miałam odwagi zapytać.
Sol przytulona do wuja, Tengela Dobrego, siedziała na ławce przed swoim domem w
osadzie duchów. Była bardzo smutna.
- Ale czy jesteś pewna, że naprawdę tego chcesz, Sol? - zapytał Tengel Dobry z
troską.
- Nie jestem. Strasznie tego chcę, ale jednocześnie utraciłabym wiele
dotychczasowych moich przewag.
- Tak to jest. Żadne z nas, pozostałych duchów, nie pragnie wrócić do ziemskiego
życia, bo teraz jest nam naprawdę wspaniale.
Sol wyprostowała się i popatrzyła na niego oczyma płonącymi buntem.
- Tak jest. Rozumiem. Mnie też jest dobrze. Ale wy wszyscy przeżyliście własne
życie. Ty znalazłeś swoją Silje, którą mogłeś przez wiele lat kochać, inni też
mieli coś z
życia. A ja nic. Tylko polowanie na czarownice, którego byłam ofiarą, i dwie czy
trzy
nieudane miłosne afery. Dano mi tylko dwadzieścia dwa żałosne lata.
- No, jeśli o mnie chodzi, to przypominam sobie młodą damę, która niekiedy
bawiła
się bezwstydnie dobrze.
- Otóż to. I właśnie dlatego chciałabym przeżyć coś więcej niż tylko takie
wesołe
przygody.
- A poza tym my, duchy Ludzi Lodu, doświadczamy tu naprawdę wspaniałych chwil
razem z duchami Móriego.
- Owszem nie przeczę. I właśnie dlatego się waham. Czy naprawdę chciałabym się
zamienić? I tak, i nie.
- Porozmawiam z Markiem - rzekł Tengel Dobry. - Mnie, jako niezainteresowanemu,
łatwiej będzie się dowiedzieć, co on naprawdę myśli.
Sol rozpromieniła się.
- Och, naprawdę, zrobisz to? Zaraz? Teraz?
- No, no, najpierw muszę go poprosić o spotkanie. To bardzo zajęty człowiek.
Sol jednak nadal promieniała niczym słońce.
Obaj mądrzy mężowie odbyli bardzo poważną rozmowę.
Rozważali wszystkie za i przeciw, zwłaszcza wobec niepewności Sol. W końcu
jednak
znaleźli rozwiązanie pośrednie.
Sol została wezwana do wysokiej wieży w Sadze, tam gdzie kiedyś Dolg odbierał
należne mu honory. Stała obok Marca na podium i patrzyła na Królestwo Światła. W
oddali
widać było stolicę. Sol uświadomiła sobie, jak nieprawdopodobne poczucie władzy
daje taki
widok, a zarazem jaki człowiek czuje się mały w takim miejscu.
Nie miała jednak czasu na dłuższe rozważania. Była napięta niczym struna, nie
wiedziała bowiem, co ustalili obaj panowie.
Marco ujął jej głowę w swoje dłonie.
- Kochana Sol, czy ty naprawdę rozumiesz, co robisz?
- Nie.
- Bądź teraz poważna - uśmiechnął się. - Mogę cię zapewnić, że będą tu potrzebne
tak
drastyczne kroki jak wówczas, gdy chcieliśmy wywołać Filipa z królestwa umarłych.
To była
bolesna próba, nie chcielibyśmy jej powtarzać. Ty jednak już jesteś duchem i ja
mogę
decydować, co z tobą zrobić. Obaj z Tengelem Dobrym postanowiliśmy dać ci pewien
czas
na próbę...
Sol nie miała odwagi oddychać. Jej żółte oczy zrobiły się jeszcze większe niż
zwykle i
przestraszone wpatrywały się w oczy Marca.
- Twoje wyjątkowe talenty będą nam potrzebne w czasie wyprawy do Gór Czarnych.
Jeśli się, oczywiście, zgodzisz nam towarzyszyć w tej wyprawie.
- Teraz to już mnie obrażasz. Sama dawno się zgłosiłam.
- Ach, tak? - przekomarzał się z nią. - Ale dobrze, ta podróż będzie właśnie
próbą,
oczywiście przy założeniu, że w ogóle ktokolwiek z nas stamtąd wróci. Bo
przecież może się
okazać, że poniesiemy kompletną klęskę.
- Co masz na myśli, mówiąc o próbie?
Marco odetchnął głęboko.
- Postanowiliśmy, że zachowasz wszystkie zdolności, które posiadasz jako
czarownica, a zarazem będziesz żywym człowiekiem.
- Ależ ja właśnie o to przez cały czas cię proszę! To właśnie jest moje marzenie!
- Wiem, tylko pamiętaj, dostajesz to jedynie na czas tej niebezpiecznej
ekspedycji.
Kiedy - albo lepiej - jeśli wrócimy, będziesz musiała wybrać. Definitywnie i
nieodwołalnie!
Sol zastanowiła się. Nie móc być normalnym człowiekiem w Królestwie Światła? Nie
móc się zakochać? Wątpiła bowiem, czy zdoła znaleźć towarzysza życia podczas
ekspedycji.
Ale... na razie ma jeszcze wybór. Może postanowić, że będzie całkiem zwyczajnym
człowiekiem, pospolitą panią domu mieszkającą ze swoim wybranym i wspominającą
niezwykłe spotkania duchów w tawernie w ich rodzinnej osadzie.
- Dlaczego tak mi to utrudniasz? - jęknęła.
- Dobrze, w takim razie zapomnijmy o wszystkim.
- Nie! - zawołała gorączkowo. - Zgadzam się na waszą propozycję. Przystaję na to
z
całego serca. I obiecuję, że będę dojrzała do podjęcia decyzji, kiedy już
wrócimy. Ja mówię:
kiedy, a nie: jeśli.
- Słyszę - odparł Marco lakonicznie, miał bowiem niedobre przeczucia co do
powodzenia ekspedycji. - A zatem pochyl głowę, Sol z Ludzi Lodu, i przyjmij
swoją
przemianę.
Posłuchała go z głęboką pokorą.
Ceremonia trwała jakieś pół godziny. Kiedy dobiegła końca, Sol płakała ze
zmęczenia,
wzruszenia i lęku przed tym, przez co będzie musiała przejść. Najbardziej jednak
z
wdzięczności.
Marco wziął ją w ramiona, długo stali w milczeniu i napawali się powagą tej
pięknej
chwili.
Potem Marco cofnął się trochę i popatrzył na nią z uśmiechem:
- Wracając do teraźniejszości... Czy wiesz, że Talornin został przed wyjazdem
pozbawiony godności głównego odpowiedzialnego?
- Nie wiem. Ale dlaczego?
- Za bardzo przesadzał w sprawie Rama i Lenore. Najgorsze jednak, że
poinformował
ją o podróży Theresy do zewnętrznego świata. To była bardzo trudna sprawa, w
ratuszu
pojawiło się mnóstwo agresywnych spekulantów, którzy nagle też zapragnęli jechać.
- Nie mogę powiedzieć, że jest mi przykro.
- Ja też nie. Okazało się nieoczekiwanie, że mamy wśród Obcych kogoś, kto rangą
przewyższa Talornina. I... ciebie powinno to chyba ucieszyć. Zabierzemy ze sobą
twojego
samuraja. Będziemy przecież potrzebować prawdziwego wojownika.
- Krzykacza? A to wspaniale!
- Ja też tak uważam, a i jemu pomysł bardzo się spodobał. W ogóle jednak Ram
wybrał możliwie jak najmniejszą grupę, bo w razie czego Królestwo Światła nie
może utracić
wszystkich swoich najlepszych... Ale czy możemy już zejść na dół? Żebyś mogła
się
przekonać, jak będziesz się czuła w ludzkiej skórze.
- To na pewno będzie podniecające - cieszyła się Sol.
W dwa dni później nadeszła wiadomość od Madragów. Wszystko zostało
przygotowane do niebezpiecznej wyprawy w Góry Czarne.
Ciężkie maszyny wytoczono na rynek. Madragowie zbudowali dwa Juggernauty ,
każdy z nieco innym wyposażeniem.
Sol przyglądała się grupie gotowej do wyjazdu i z drżeniem wciągała powietrze.
Czy te nieulękłe, niewiarygodnie uzdolnione istoty jeszcze tu kiedyś wrócą? A
jeśli
tak, to w jakiej postaci? Czy będą niczym Hannagar, zmienione przez złe moce w
niewolników?
A wtedy biada Królestwu Światła! Biada całej udręczonej Ziemi!


Wyszukiwarka