Piramida tom 2 Mężczyzna na plaży, Śmierć fotografa


Po 9 powieściach z KURTEM WALLANDEREM pora na domknięcie cyklu i ujawnienie początków kariery słynnego komisarza. W 3 tomach serii ZIMA Z KRYMINAŁEM publikujemy opowiadania HENNINGA MANKELLA ukazujące 20 nieznanych do tej pory lat z życia Wallandera.
Jak każdy doświadczony glina, KURT WALLANDER był kiedyś żółtodziobem. O tym na razie wiemy niedużo-tylko z jego wspomnień pojawiających się w powieściach. Jakie musiał przejść próby? O czym marzył jako młody policjant, zanim trafił do wydziału kryminalnego? Jak wyglądały jego relacje z najbliższymi? Na te i na wiele innych pytań odpowie 5 opowiadań kryminalnych, które w Szwecji ukazały się w zbiorze zatytułowanym Piramida.
Mężczyzna na plaży
Skania, wiosna 1987 roku, w taksówce umiera mężczyzna. Sekcja zwłok wykazuje, że został profesjonalnie otruty. Komisarz usiłuje rozwiązać tę dziwną sprawę i szuka śladów w ostatnim miejscu pobytu ofiary: w nadmorskiej osadzie, gdzie mężczyzna spacerował po plaży.
Śmierć fotografa
Do fotograficznego atelier przychodzi rano sprzątaczka i odkrywa zwłoki. Przyczyną śmierci właściciela zakładu był cios ciężkim narzędziem w głowę. Czy odrażające zdjęcia, znalezione w albumie fotografa przez Kurta Wallandera, mają związek z zabójstwem?
HENNING
M
Mężczyzna na plaży Śmierć fotografa
przełożyła Irena Kowadło-Przedmojska
Zeskanował Krzysztof Tykwiński
Mężczyzna na plaży
Dwudziestego szóstego kwietnia 1987 roku po południu inspektor Kurt Wallander siedział w swoim pokoju w komendzie policji w Ystad i wycinał wystające z nosa włoski. Właśnie minęła piąta. Przed chwilą zamknął segregator zawierający materiał z ciągnącego się w nieskończoność śledztwa w sprawie gangu, który przerzucał do Polski skradzione w Szwecji luksusowe samochody. Wliczając przerwy, dochodzenie obchodziło już niesławną dziesiątą rocznicę. Rozpoczęło się niedługo po tym, jak Wallander przeniósł się do Ystad. Często się zastanawiał, czy nadal będzie trwało w odległym jeszcze dniu jego przejścia na emeryturę.
Tego dnia biurko Wallandera wyglądało wyjątkowo porządnie. Przez długi czas panował na nim nieopisany bałagan, lecz Wallander, który od kilku dni był słomianym wdowcem, przesiadywał ostatnio dużo w pracy pod pretekstem złej pogody.
Mona i Linda wybrały się na dwutygodniowe wczasy na Wyspy Kanaryjskie. Dla Wallandera było to całkowitym zaskoczeniem. Nie wiedział, że Mona ma odłożone
pieniądze, a Linda również nic nie wspominała o wyjeździe. Mimo protestów rodziców Linda przerwała naukę w liceum i teraz, niepewna swojej przyszłości, była wciąż zmęczona i poirytowana. Wallander odwiózł je wcześnie rano na Sturup i w drodze powrotnej do Ystad pomyślał, że w gruncie rzeczy chętnie spędzi dwa tygodnie w samotności. W jego małżeństwie się nie układało. Nie potrafili temu zaradzić. Jedno było oczywiste: w ostatnich latach ich związek trzymał się wyłącznie za sprawą Lindy. Co będzie teraz, kiedy Linda przestała chodzić do szkoły i zamierza pójść własną drogą?
Wstał i podszedł do okna. Wiatr targał drzewami po drugiej stronie ulicy. Padał drobny deszcz. Termometr wskazywał cztery stopnie. Wiosna wciąż wydawała się odległa.
Włożył kurtkę i wyszedł z pokoju. Zatrudniona w weekendy recepcjonistka siedziała ze słuchawką przy uchu. Skinął głową na pożegnanie. Wsiadł do auta i skierował się do centrum. Włączył taśmę z nagraniem Marii Callas i zastanawiał się, co kupi na kolację.
Czy w ogóle robić zakupy? Czy rzeczywiście jest głodny? Irytowało go własne wahanie. Z drugiej strony nie miał ochoty wracać do dawnego zwyczaju żywienia się hamburgerami. Mona coraz częściej wytykała mu, że tyje. I miała rację. Któregoś ranka, kilka miesięcy temu, zobaczył nagle swoją twarz w lustrze i uświadomił sobie, że młodość bezpowrotnie minęła. Niedługo skończy czterdzieści lat. Ale wyglądał starzej. Kiedyś wyglądał na mniej lat, niż miał.
Z uczuciem rozdrażnienia skręcił w Malmóvagen i przystanął obok dużego supermarketu. Kiedy zamknął drzwi samochodu, w środku zabrzęczał telefon. W pierwszej chwili postanowił nie odpowiadać. Cokolwiek to jest, niech się tym zajmie ktoś inny. W tej chwili miał dosyć własnych problemów. Otworzył jednak drzwi i sięgnął po słuchawkę.
- Wallander? - usłyszał głos Hanssona, kolegi z pracy. -Tak.
- Gdzie jesteś?
- Właśnie zamierzam kupić coś\do jedzenia.
- Zaczekaj. Przyjedź tutaj. Jestem w szpitalu. Będę czekał przed wejściem.
- Co się dzieje?
- To trochę trudno wytłumaczyć. Najlepiej, jak tu przyjedziesz.
Rozmowa się urwała. Wallander wiedział, że Hans-son by nie dzwonił, gdyby nie wydarzyło się coś ważnego. Dojechał do szpitala w kilka minut. Hansson przywitał go przed głównym wejściem. Był zziębnięty. Wallander usiłował wyczytać coś z jego twarzy.
- Co się dzieje? - zapytał.
- Tam w środku siedzi taksówkarz, nazywa się Stenberg - odparł Hansson. - Pije kawę i jest bardzo wzburzony.
Zaciekawiony Wallander wszedł za Hanssonem przez szklane drzwi.
Szpitalna kawiarnia znajdowała się po prawej stronie. Minęli starszego mężczyznę na wózku, powoli
przeżuwającego jabłko. Stenberg siedział sam przy stoliku. Korpulentny i niemal całkiem łysy mężczyzna po pięćdziesiątce. Nos miał zdeformowany, jak gdyby w młodości był bokserem. Wallanderowi jego twarz wydała się znajoma, ale nie przypominał sobie okoliczności, w jakich go spotkał.
- Poznaje pan komisarza Wallandera? - zwrócił się do niego Hansson.
Stenberg kiwnął głową i wstał, żeby się przywitać.
- Proszę usiąść - rzekł Wallander. - I powiedzieć, co się stało.
Stenberg miał rozbiegany wzrok. Trudno było powiedzieć, czy ze zdenerwowania, czy ze strachu.
- Przyjąłem zamówienie na kurs ze Svarte do miasta - zaczął Stenberg. - Klient miał czekać przy głównej drodze. Nazwisko Alexandersson. Stał tam, kiedy podjechałem. Usiadł z tyłu i poprosił, żeby wysadzić go przy rynku. W lusterku widziałem, że przymknął oczy. Myślałem, że przysypia. Dojechaliśmy do miasta, zatrzymałem się przy rynku i powiedziałem, że jesteśmy na miejscu. Żadnej reakcji. Wysiadłem z auta, otworzyłem drzwi i lekko go dotknąłem. Wcale się nie poruszył, więc pomyślałem, że jest chory, i przywiozłem go do szpitala na ostry dyżur. A tu powiedzieli, że on nie żyje.
Wallander zmarszczył czoło.
- Nie żyje?
- Próbowali go reanimować - wtrącił Hansson. -Ale to nic nie dało.
Wallander chwilę się zastanawiał i powiedział:
- Ze Svarte do miasta jest piętnaście minut drogi. Nic po nim nie było widać, kiedy wsiadał do auta?
- Zauważyłbym, gdyby był chory - odparł Stenberg.
- Zresztą prosiłby chyba o zawiezienie do szpitala?
- Nie widział pan żadnych obrażeń?
- Nic nie widziałem. Miał na sobie garnitur i jasnoniebieski płaszcz.
- Czy trzymał coś w ręku? Torbę lub coś innego?
- Nie. Pomyślałem, że najlepiej zawiadomić policję. Chociaż szpital ma chyba obowiązek to zrobić.
Stenberg odpowiadał szybko i bez wahania. Wallander zwrócił się do Hanssona:
- Czy wiadomo, kim jest zmarły? Hansson sięgnął po notes.
- Goran Alexandersson, lat czterdzieści dziewięć
- odczytał. - Przedsiębiorca w branży elektronicznej. Zamieszkały w Sztokholmie. W portfelu miał sporo pieniędzy. I kilka kart kredytowych.
- Dziwne - stwierdził Wallander. - Może dostał ataku serca. Co mówią lekarze?
- Że ostatecznie wyjaśni to tylko sekcja zwłok. Wallander skinął głową i wstał.
- Zapłaty za kurs powinien pan żądać od spadkobierców - odezwał się do Stenberga. - Skontaktujemy się z panem, gdybyśmy mieli dodatkowe pytania.
- To było nieprzyjemne - oświadczył stanowczo Stenberg. - Ale nie będę wystawiał spadkobiercom rachunku za transport nieboszczyka.
Stenberg wyszedł.
- Chciałbym na niego rzucić okiem - powiedział Wallander. - Nie musisz przy tym być, jak nie chcesz.
- Wolałbym nie - przyznał Hansson. - Spróbuję przez ten czas odnaleźć jego rodzinę.
- Co on robił w Ystad? - zastanawiał się Wallander. - Trzeba się tego dowiedzieć.
Inspektor przystanął na chwilę przy noszach, znajdujących się w szpitalnym pokoju. Z twarzy zmarłego nie można było nic wyczytać. Spojrzał na jego ubranie. Podobnie jak buty było w bardzo dobrym gatunku. Jeśli okaże się, że zmarły padł ofiarą zbrodni, eksperci będą musieli je zbadać. W portfelu znalazł tylko to, o czym już wiedział od Hanssona. Odbył krótką rozmowę z dyżurnym lekarzem.
- To wygląda na całkowicie naturalną śmierć -rzekł lekarz. - Żadnych śladów przemocy, żadnych obrażeń.
- Kto miałby go zamordować na tylnym siedzeniu taksówki? - zapytał Wallander. - Mimo to chciałbym jak najprędzej dostać wyniki sekcji.
- Zawieziemy go do zakładu medycyny sądowej w Lund - zaproponował lekarz. - Jeżeli policja nie ma nic przeciwko temu.
- Nie - odparł Wallander. - Oczywiście, że nie. Wrócił do komendy i udał się do pokoju Hanssona.
Hansson rozmawiał przez telefon. Wallander czekał, z przygnębieniem przesuwając ręką po brzuchu, który zaczynał wystawać znad paska.
- Rozmawiałem właśnie z biurem Alexanderssona w Sztokholmie. Z sekretarką i jego najbliższym współpracownikiem. Oboje są oczywiście w szoku. Dowiedziałem się, że Alexandersson rozwiódł się dziesięć lat temu.
- Miał dzieci?
- Jednego syna.
- Musimy go odnaleźć.
- To niemożliwe - rzekł Hansson. -Jak to?
- Syn nie żyje.
Wallandera często irytował okrężny sposób, w jaki Hansson dochodził do sedna sprawy. To był typowy tego przykład.
- Nie żyje? Jak to nie żyje? Czy muszę wszystko z ciebie wyciągać?
Hansson zajrzał do swoich notatek.
- Jego jedyny syn zmarł siedem lat temu. Podobno jakiś wypadek. Nie bardzo zrozumiałem.
- Czy ten syn miał jakieś imię?
- Bengt.
- Spytałeś, co Alexandersson robił w Ystad? Albo w Svarte?
- Powiedział, że bierze tydzień urlopu. Miał się zatrzymać w hotelu Kung Karl. Przyjechał cztery dni temu.
- Jedźmy tam - zdecydował Wallander.
Przez ponad godzinę przeszukiwali pokój hotelowy Alexanderssona. Nie znaleźli nic interesującego. Pusta
walizka, ubrania starannie powieszone w szafie i jedna para butów.
- Ani papierka - zauważył zadumany Wallander. -Żadnej książki, nic.
Połączył się z recepcją i zapytał, czy Alexandersson odbierał jakieś telefony lub przyjmował wizyty. Recepcjonistka nie miała wątpliwości. Nie było żadnego telefonu do pokoju 211 i nikt tam nie przychodził.
- Mieszka w Ystad - zauważył Wallander - ale zamawia taksówkę w Svarte. Ciekawe, jak się tam dostał.
- Sprawdzę w centrali taksówek - rzekł Hansson.
Ruszyli z powrotem do komendy. Wallander stanął przy oknie i w zamyśleniu spoglądał na wieżę wodną po drugiej stronie ulicy. Złapał się na tym, że myśli o Monie i Lindzie. Prawdopodobnie siedzą w ogródku jakiejś restauracji i jedzą kolację. 0 czym rozmawiają? Na pewno o tym, co Linda zamierza dalej robić. Usiłował wyobrazić sobie ich rozmowę. Ale słyszał tylko szum kaloryfera. Usiadł, żeby sporządzić wstępny raport. Przez ten czas Hansson zdobędzie informacje w firmie taksówkowej w Ystad. Zanim zaczął pisać, przyniósł sobie z jadalni kilka ciasteczek. Około ósmej Hansson zapukał do drzwi i wszedł do pokoju.
- W ciągu czterech dni, które spędził w Ystad, jeździł trzy razy taksówką do Svarte - oznajmił Hansson. - Wysiadał na peryferiach. Jechał wcześnie rano i zamawiał powrót na popołudnie.
Wallander pokiwał głową.
- To nie jest karalne. Może miał tam kochankę? Wstał i podszedł do okna. Podniósł się wiatr.
- Sprawdźmy go w naszej bazie danych - odezwał się po chwili. - Na wszelki wypadek. Potem poczekamy na wyniki sekcji.
- To musiał być atak serca - zakończył Hansson, po czym wstał.
- Z pewnością.
W domu Wallander otworzył puszkę mielonego mięsa z ziemniakami. Niemal już zapomniał o Goranie Alexanderssonie. Zjadł swoją marną kolację i wkrótce zasnął przed telewizorem.
Następnego dnia Martinsson, kolega Wallandera, przeszukał wszystkie dostępne rejestry policyjne w poszukiwaniu Gorana Alexanderssona. Nic nie znalazł. Martinsson był najmłodszym pracownikiem w zespole śledczym i najszybciej opanował nowinki techniczne.
Wallander spędził dzień nad tajemnicami luksusowych samochodów krążących po Polsce. Wieczorem odwiedził ojca w Lóderup i grali przez kilka godzin w karty. Skończyło się na kłótni, kto komu jest winny i ile. W drodze do domu Wallander zastanawiał się, czy na starość będzie podobny do ojca. A może już jest podobny? Porywczy, marudny i zgryźliwy. Powinien kogoś zapytać. Ale chyba nie Monę.
Rano 28 kwietnia Wallander odebrał telefon. Dzwonił lekarz z zakładu medycyny sądowej.
- Dzwonię w sprawie Gorana Alexanderssona -powiedział lekarz. Miał na nazwisko Jórne. Wallander znał go jeszcze z czasów, kiedy pracował w Malmó.
- Co to było? - spytał Wallander. - Wylew czy udar?
- Ani jedno, ani drugie - odparł lekarz. - Popełnił samobójstwo albo został zamordowany.
Wallander zaniemówił.
- Zamordowany? Co to ma znaczyć?
- Dokładnie to, co powiedziałem - powtórzył Jórne.
- To niemożliwe. Nie mógł zostać zamordowany w taksówce. Stenberg, który go wiózł, nie ma zwyczaju mordować klientów. I chyba też nie mógł w samochodzie odebrać sobie życia?
- Nie umiem powiedzieć, jak do tego doszło - Jórne był niewzruszony. - Mogę tylko skonstatować, że umarł od trucizny, którą wypił albo zjadł. Moim zdaniem to wskazuje na morderstwo. Ale to już wy musicie wyjaśnić.
Wallander nie odpowiadał.
- Przefaksuję ci papiery - ciągnął Jórne. - Jesteś tam?
- Tak - odezwał się Wallander. - Jestem.
Podziękował Jórnemu i odłożywszy słuchawkę, zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Po chwili połączył się z Hanssonem i poprosił go do siebie. Sięgnął po notes i zapisał w nim dwa słowa.
Goran Alexandersson.
Na zewnątrz wzmagał się wiatr. Gwałtowne sztormowe podmuchy.
Nad Skanią wciąż szalał porywisty wicher. Wallander siedział w swoim pokoju, myśląc o tym, że nadal nie wie, co przydarzyło się mężczyźnie, który kilka dni temu zmarł w taksówce na tylnym siedzeniu. 0 pół do dziesiątej zamknął za sobą drzwi do pokoju zebrań. W środku czekali już Hansson i Rydberg. Zdziwił się na widok Rydberga. Rydberg miał zwolnienie z powodu bólu kręgosłupa i Wallander nie wiedział, że wrócił do pracy.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Jestem już na miejscu - odparł niechętnie Rydberg. - Co to za historia z facetem zamordowanym na tylnym siedzeniu taksówki?
- Zacznijmy od początku - zaproponował Wallander.
Rozejrzał się po pokoju. Kogoś brakowało.
- Gdzie Martinsson? - zapytał.
- Dzwonił, że ma wrzód w gardle - poinformował Rydberg. - Może Svedberg go zastąpi?
- Zobaczymy, czy to będzie konieczne - powiedział Wallander. Sięgnął po papiery, które nadeszły z Lund, i spojrzał na kolegów.
- To, co na początku tygodnia wydawało się proste, okazało się o wiele bardziej zawiłe, niż przypuszczałem. W taksówce umiera człowiek. Lekarz sądowy w Lund stwierdza, że zgon nastąpił na skutek działania trucizny. Nadal nie wiemy, ile czasu upłynęło od momentu jej zażycia do śmierci. Odpowiedź z Lund przyjdzie za kilka dni.
- Morderstwo czy samobójstwo? - zapytał Rydberg.
- Morderstwo - rzekł stanowczo Wallander. - Trudno mi sobie wyobrazić samobójcę, który połyka truciznę, a potem dzwoni po taksówkę.
- Chyba że zażył truciznę przez pomyłkę? - zasugerował Hansson.
- Mało prawdopodobne. Lekarz mówi, że to mieszanka, która właściwie nie istnieje.
- Co to znaczy? - zdziwił się Hansson.
- Że może ją sporządzić tylko specjalista: lekarz, chemik albo biolog.
W pokoju zapadła cisza.
- Musimy przyjąć, że to zabójstwo - podjął Wallander. - Co właściwie wiemy o Goranie Alexanders-sonie?
Hansson przerzucał kartki w swoim notesie.
- Był właścicielem dwóch sklepów ze sprzętem elektronicznym w Sztokholmie - zaczął. - Jeden w Vastberdze, drugi przy Norrtull. Mieszkał sam, przy Asógatan. Chyba nie miał rodziny. Była żona mieszka podobno we Francji. Syn zmarł siedem lat temu. Wszyscy pracownicy, z którymi rozmawiałem, opisują Alexanderssona w ten sam sposób.
- W jaki? - przerwał Wallander.
- Mówią, że był sympatyczny.
- Sympatyczny?
- Tak właśnie mówili: sympatyczny. Wallander pokiwał głową.
- Coś jeszcze?
- Wygląda na to, że prowadził bardzo uporządkowany tryb życia. Jego sekretarka przypuszcza, że kolekcjonował znaczki. Do biura regularnie przychodziły katalogi. Nie miał chyba bliskich przyjaciół. W każdym razie jego pracownicy nikogo takiego nie znają.
Nikt się nie odzywał.
- Musimy się zwrócić o pomoc do Sztokholmu -przerwał ciszę Wallander. - I trzeba się skontaktować z jego żoną. Ja spróbuję wyjaśnić, co robił w Ystad i w Svarte. Z kim się spotkał? Zbierzemy się po południu, może do tego czasu czegoś się dowiemy.
- Zastanawiam się nad jednym - wtrącił Rydberg. - Czy można zamordować człowieka bez jego wiedzy?
Wallander skinął głową.
- To interesująca myśl - przyznał. - Ktoś podaje Goranowi Alexanderssonowi truciznę, która zaczyna działać godzinę później. Zapytam o to Jórnego.
- Nie bądź taki pewny, że potrafi na to odpowiedzieć - mruknął pod nosem Rydberg.
Zebranie dobiegło końca. Rozeszli się w różne strony, każdy do swojego zadania. Wallander podszedł do okna z kubkiem kawy w ręku, zastanawiając się, od czego zacząć.
Pół godziny później wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku Svarte. Wiatr powoli słabł. Zza ustępujących chmur wyglądało słońce. Po raz pierwszy w tym roku Kurt miał uczucie, że wreszcie nadchodzi wiosna. Zatrzymał się na skraju Svarte i wysiadł z auta.
Szedł w stronę zabudowań. Po jednej stronie drogi, bliżej wody, stało wiele letnich domów, teraz zamkniętych na cztery spusty.
Po drodze z jednego końca miejscowości na drugi napotkał tylko dwie osoby. Poczuł się raptem nieswojo. Zawrócił i szybko ruszył z powrotem do samochodu.
Zapuścił silnik i wtedy dostrzegł starą kobietę pielącą grządki w ogródku. Wallander wyłączył silnik i wysiadł. Kiedy zamykał drzwi, kobieta spojrzała w jego stronę. Inspektor podszedł do płotu i poniósł rękę w geście przywitania.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - zagadnął.
- Mnie nikt nie przeszkadza - odparła kobieta, przyglądając się mu z zaciekawieniem.
- Nazywam się Kurt Wallander i jestem inspektorem policji w Ystad.
- Gdzieś już pana widziałam - odpowiedziała. - Czy nie w telewizji? W jakiejś debacie?
- Wątpię - powiedział Wallander. - Za to w gazetach pojawiały się niestety moje zdjęcia.
- Nazywam się Agnes Ehn - przedstawiła się kobieta, podając mu rękę.
- Mieszka tu pani przez cały rok? - zapytał Wallander.
- Od wiosny do jesieni. Zwykle przyjeżdżam na początku kwietnia i zostaję do października. Zimą mieszkam w Halmstad. Jestem emerytowaną nauczycielką. Mąż zmarł kilka lat temu.
- Ładnie tu - przyznał Wallander. - Ładnie i spokojnie. Wszyscy się znają.
- Nie wiem - powiedziała. - Bywa, że nie zna się nawet najbliższego sąsiada.
- Nie zwróciła pani przypadkiem uwagi na samotnego mężczyznę, który w ubiegłym tygodniu kilka razy przyjeżdżał do Svarte taksówką? A po południu wyjeżdżał?
Jej odpowiedź go zaskoczyła.
- Korzystał z mojego telefonu, żeby zamówić taksówkę. Cztery dni z rzędu. Jeśli to ten sam mężczyzna.
- Przedstawił się pani?
- Był bardzo uprzejmy.
- Powiedział, jak się nazywa?
- Można być uprzejmym i się nie przedstawić.
- Pytał, czy może skorzystać z telefonu? -Tak.
- Nie mówił nic więcej?
- Czy coś się stało?
Wallander uznał, że może powiedzieć prawdę.
- On nie żyje.
- To straszne. Co się stało?
- Jeszcze nie wiemy. Wiemy tylko, że nie żyje. Czy domyśla się pani, co on robił w Svarte? Mówił, z kim się spotyka? W jakim kierunku szedł? Czy był sam? Wszystko, co pani pamięta, jest dla nas ważne.
Znów go zaskoczyła jej stanowcza odpowiedź.
- Szedł na plażę - powiedziała. - Z drugiej strony domu jest ścieżka, która prowadzi na brzeg. Szedł tą
ścieżką. Potem dalej, na zachód. Wracał dopiero po południu.
- Szedł brzegiem? Sam?
- Tego nie wiem. Linia brzegu zakręca. Może dalej z kimś się spotykał, ale ja już go nie widziałam.
- Czy miał coś ze sobą? Torbę albo jakąś paczkę? Potrząsnęła przecząco głową.
- Czy sprawiał wrażenie zaniepokojonego?
- Nie zauważyłam.
- Więc wczoraj od pani dzwonił? -Tak.
-1 nie zauważyła pani nic szczególnego?
- Wyglądał na miłego, sympatycznego człowieka. Chciał koniecznie zapłacić za te rozmowy.
Wallander pokiwał głową.
- Bardzo mi pani pomogła - podziękował, podając jej wizytówkę ze swoim numerem telefonu. - Jeżeli pani sobie cokolwiek przypomni, proszę się odezwać.
- Co za tragedia. Taki miły mężczyzna.
Wallander skinął głową i ruszył za dom, skąd odchodziła ścieżka w kierunku brzegu. Doszedł na skraj wody. Plaża była pusta. Odwrócił i zobaczył Agnes Ehn. Stała za domem, patrząc na niego.
Musiał się z kimś spotkać, pomyślał Wallander. To jedyne, co ma sens. Tylko pytanie z kim.
Wrócił do komendy. W korytarzu zatrzymał go Rydberg i poinformował, że udało mu się odnaleźć mieszkanie byłej żony Alexanderssona na Riwierze.
- Nikt nie odbiera telefonu - dodał. - Spróbuję zadzwonić później.
- W porządku - odparł Wallander. - Daj znać, jak ją złapiesz.
- Przyszedł Martinsson - ciągnął Rydberg. - Ledwie było słychać, co mówi. Odesłałem go do domu.
- Dobrze zrobiłeś - rzekł Wallander.
Wszedł do swojego pokoju, zamknął drzwi i otworzył notes, w którym wcześniej napisał imię i nazwisko Gorana Alexanderssona. Kto to był? Kogo spotkałeś na plaży?, myślał. Muszę się tego dowiedzieć.
O pierwszej Wallander poczuł głód. Włożył kurtkę i już zabierał się do wyjścia, kiedy do drzwi zapukał Hansson.
Widać było, że ma coś ważnego do zakomunikowania.
- Mam coś, co może mieć duże znaczenie - oznajmił.
- Co takiego?
- Jak wiesz, Goran Alexandersson miał syna, który zmarł siedem lat temu. Okazuje się, że syn też został zamordowany. Zdaje się, że nigdy nie schwytano i nie skazano sprawcy.
Wallander rzucił mu przeciągłe spojrzenie.
- Znakomicie - odezwał się po chwili. - Wreszcie mamy jakiś trop. Chociaż nie bardzo wiem, co oznacza.
Głód, który przed chwilą odczuwał, minął.
Dwudziestego ósmego kwietnia, około drugiej, Rydberg zapukał do półotwartych drzwi pokoju Wallandera.
- Złapałem żonę Alexanderssona - oznajmił, wchodząc do pokoju. Skrzywił się, siadając na krześle.
- Jak twój kręgosłup? - zapytał Wallander.
Nie wiem - odparł Rydberg. - Ale coś chyba jest nie tak.
- Może za wcześnie wróciłeś do pracy?
- Od leżenia w domu i gapienia się w sufit lepiej nie będzie.
Na tym się zakończyła wymiana zdań na temat kręgosłupa. Wallander wiedział, że namawianie Ryd-berga do pozostania w domu nic nie da.
- I co powiedziała? - zagadnął, wracając do poprzedniej rozmowy.
- Była wstrząśnięta. Chyba przez minutę nie mogła z siebie wydobyć głosu.
- To duży koszt dla państwa szwedzkiego - skomentował Wallander. - A potem? Jak już ta minuta minęła?
- Pytała, co się stało. Powiedziałem jej. Z trudem docierało do niej to, co mówiłem.
- Nie ma się czemu dziwić.
- W każdym razie dowiedziałem się, że nie mieli ze sobą kontaktu. Według niej rozwiedli się, bo się ze sobą nudzili.
Wallander zmarszczył czoło.
- Co miała na myśli?
- Przypuszczam, że jest to częstsza przyczyna rozwodów, niż nam się wydaje - rzekł Rydberg. - Myślę, że życie z nieinteresującą osobą musi być okropne.
Wallander w zadumie pokiwał głową. Zastanawiał się, czy Mona też tak uważa. A on sam?
- Zapytałem, czy przychodzi jej do głowy, kto mógłby nastawać na jego życie. I czy przypadkiem nie wie, co robił w Skanii. Nie potrafiła odpowiedzieć. To wszystko.
- Nie zapytałeś o nieżyjącego syna?
- Oczywiście, że zapytałem. Ale nie chciała o nim mówić.
- Czy to nie dziwne?
- Też tak uważam - zgodził się Rydberg.
- Musisz chyba jeszcze raz się z nią połączyć.
Rydberg skinął głową i wyszedł. Wallander pomyślał, że przy okazji rozmówi się z Moną i zapyta, czy największym problemem w ich małżeństwie jest nuda. Z rozmyślań wyrwał go sygnał telefonu. Ebba z recepcji poinformowała, że dzwonią ze sztokholmskiej policji. Sięgnął po notes i słuchał. Mówił policjant o nazwisku Rendal. Wallander go nie znał.
- Byliśmy w mieszkaniu przy Asógatan - powiedział Rendal.
- Znaleźliście coś?
- Jak mogliśmy coś znaleźć, kiedy nie wiadomo, czego szukać?
Słychać było, że Rendal jest podenerwowany.
- Jak tam jest? - zapytał Wallander najuprzejmiej, jak potrafił.
- Czysto i porządnie - odparł Rendal. - Posprzątane. Trochę pedantycznie. Wygląda na mieszkanie starego kawalera.
- Zgadza się - przytaknął Wallander.
- Przejrzeliśmy jego pocztę - ciągnął Rendal. - Wyjechał najwyżej na tydzień.
- To też się zgadza.
- Miał automatyczną sekretarkę. Ale nikt się nie nagrał.
- A wiadomość powitalna? - zapytał Wallander.
- Nic szczególnego.
- To chyba wszystko. Dziękuję za pomoc - podziękował Wallander. - Zgłoszę się, jeżeli to będzie konieczne.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Pora na popołudniowe zebranie grupy dochodzeniowej. Udał się do pokoju zebrań, gdzie siedzieli już Hansson i Rydberg.
- Przed chwilą miałem telefon ze Sztokholmu -poinformował Wallander, zajmując miejsce za stołem. Przeszukanie mieszkania przy Asógatan nic nie dało.
- Dzwoniłem jeszcze raz do żony - zabrał głos Rydberg. - Nadal nie chciała rozmawiać o synu. Zmieniła zdanie, kiedy powiedziałem, że mamy prawo wezwać ją do Szwecji w związku z dochodzeniem. Chłopiec został napadnięty na ulicy w centrum Sztokholmu. Zupełnie bez powodu. Nawet go nie obrabowano.
- Wyciągnąłem trochę dokumentów na temat tego napadu. Sprawa wciąż nie jest jeszcze umorzona, ale od ponad pięciu lat nikt się nią nie zajmuje.
- Nie było żadnych podejrzanych? - zdziwił się Wallander.
Hansson potrząsnął głową.
- Nikogo. Żadnych świadków, nic. Wallander odsunął od siebie notes.
- Zupełnie tak samo jak teraz.
Przy stole zrobiło się cicho. Wallander poczuł, że musi coś powiedzieć.
- Trzeba porozmawiać z personelem w jego sklepach - zasugerował. - Niech ktoś zadzwoni na policję w Sztokholmie. Jest tam niejaki Rendal, on może nam pomóc.
Podzielili się zadaniami, po czym Wallander wrócił do siebie. Czuł, że powinien zadzwonić do ojca i przeprosić za wczorajszą sprzeczkę, ale nie mógł się przemóc. Sprawa Gorana Alexanderssona nie dawał mu spokoju. Cała sytuacja była tak niedorzeczna, że choćby dlatego powinno się ją wyjaśnić. Z doświadczenia wiedział, że w każdym zabójstwie, a także w większości innych przestępstw istnieje jakieś logiczne jądro. Żeby do niego dotrzeć, należy tylko, jak w dominie, odwracać właściwe kostki we właściwym porządku i szukać możliwych związków pomiędzy ukazującymi się znakami.
Wallander wyszedł z komendy tuż przed piątą i pojechał do Svarte drogą wzdłuż wybrzeża. Tym razem
zaparkował w pobliżu zabudowań. Z bagażnika wyciągnął parę gumiaków i zszedł na plażę. Z daleka dostrzegł statek towarowy płynący na zachód.
Szedł wzdłuż plaży i spoglądał na domy leżące po prawej stronie. Co trzeci z nich wydawał się zamieszkany. Po jakimś czasie Svarte zostało z tyłu. Zaczął wracać. Nagle poczuł, że idąc, wyobraża sobie, że z naprzeciwka wyjdzie mu na spotkanie Mona. Przypomniał sobie ich pobyt w Skagen. To były najlepsze chwile ich wspólnego życia. Mieli sobie tyle do powiedzenia, bo nigdy przedtem nie było na to czasu.
Otrząsnął się z przykrych myśli i starał się skupić na Goranie Alexanderssonie. Idąc plażą, usiłował uporządkować dotychczasowy materiał śledztwa.
Czego się dotąd dowiedzieli? Alexandersson żył samotnie, był właścicielem dwóch sklepów z elektroniką, miał czterdzieści dziewięć lat i pojechał do Ystad, gdzie zamieszkał w hotelu Kung Karl. Powiedział, że bierze urlop. W hotelu nikt go nie odwiedził i nikt do niego nie dzwonił. On również nie używał telefonu.
Co rano jechał taksówką do Svarte, gdzie spędzał dni, chodząc tam i z powrotem po plaży. Wracał do Ystad późnym popołudniem, po uprzednim zamówieniu taksówki z telefonu Agnes Ehn. Czwartego dnia wsiadł do taksówki i po drodze zmarł.
Wallander przystanął i rozejrzał się naokoło. Plaża była opustoszała. Goran Alexandersson prawie przez cały czas jest widoczny, pomyślał. Lecz gdzieś w tym
miejscu znika. Po jakimś czasie znów się pojawia i chwilę później już nie żyje.
Musiał kogoś spotkać. Albo raczej umówić się z kimś na spotkanie. Nie można przypadkiem natknąć się na truciciela.
Wallander szedł dalej. Przyglądał się leżącym wzdłuż plaży domom. Nazajutrz będą chodzili od drzwi do drzwi. Ktoś musiał zauważyć Alexandersso-na, może nawet widział, jak się z kimś spotkał.
Nagle spostrzegł, że nie jest już sam. Z naprzeciwka zbliżał się starszy mężczyzna. Obok niego posłusznie biegł czarny labrador. Wallander przystanął i spojrzał na psa. Ostatnio często się zastanawiał, czy nie zaproponować Monie kupna psa. Uznał jednak, że jego praca jest zbyt nieregularna. Przyjemność z posiadania psa zatrułyby wyrzuty sumienia z powodu przerzucenia opieki nad nim na Monę.
Mężczyzna uchylił czapki, podchodząc do Wallandera.
- I co z tą wiosną? - zagadnął. Nie mówił skańskim dialektem.
- Przyjdzie na pewno, jak co roku - odrzekł Wallander.
Mężczyzna pokiwał głową i zabierał się do odejścia. Wallander go zagadnął.
- Chodzi pan tędy codziennie? Mężczyzna wskazał na jeden z domów.
- Mieszkam tu od czasu, kiedy przeszedłem na emeryturę.
- Moje nazwisko Wallander, jestem z policji w Ystad. Nie zwrócił pan przypadkiem uwagi na samotnego mężczyznę około pięćdziesiątki, który ostatnio przechadzał się po plaży?
Mężczyzna miał jasne, niebieskie oczy. Spod czapki wystawały siwe włosy.
- Nie - odparł z uśmiechem. - Kto miałby tu chodzić oprócz mnie? Ale w maju, jak się zrobi ciepło, już będzie inaczej.
- Jest pan zupełnie pewny?
- Wyprowadzam psa trzy razy dziennie - objaśnił. -1 nie widziałem, żeby tu chodził samotny mężczyzna. Jak dotąd. Dopóki nie spotkałem pana.
Wallander skinął głową.
- W takim razie nie będę już pana zatrzymywał. Poszedł dalej. Kiedy przystanął i odwrócił się za
siebie, człowieka z psem już nie było.
Nie potrafił powiedzieć, skąd przyszła ta myśl, a raczej przeczucie. Ale od tej chwili był absolutnie przekonany. Kiedy zapytał mężczyznę o samotnego człowieka na plaży, dostrzegł w jego twarzy niemal nieuchwytną zmianę, jakiś błysk w oczach.
On coś wie, pomyślał Wallander.
Raz jeszcze się obejrzał.
Plaża była pusta.
Wrócił do samochodu i odjechał.
Środa 29 kwietnia była w Ystad pierwszym dniem wiosny. Wallander jak zwykle obudził się wcześnie. Był
zlany potem. Wiedział, że dręczyły go jakieś koszmary, ale nie pamiętał ich treści. Może któryś raz z rzędu śniły mu się goniące go byki? Albo że Mona go opuściła? Wziął prysznic, wypił kawę i nieuważnie przeglądał "Ystads Allehanda".
Już o pół do siódmej siedział w swoim pokoju w komendzie. Słońce świeciło na jasnobłękitnym niebie. Miał nadzieję, że Martinsson już wyzdrowiał i przejmie od Hanssona policyjne bazy danych. Lepiej i szybciej się w tym orientował. Wtedy on pojedzie z Hanssonem do Svarte i będą chodzić po domach. Ale teraz najważniejsze było zdobycie jak największej ilości informacji o Alexanderssonie. Martinsson był bez porównania bardziej skuteczny od Hanssona w wyszukiwaniu ludzi, którzy mogą coś wiedzieć. Wallander postanowił również poważnie się zająć sprawą zabójstwa Bengta, syna Alexanderssona.
O siódmej bezskutecznie próbował dodzwonić się do Jórnego, który wykonał sekcję zwłok Alexan-derssona. Czuł wzrastające zniecierpliwienie. Sprawa mężczyzny zmarłego na tylnym siedzeniu taksówki nie dawała mu spokoju.
Za dwie ósma zebrali się wszyscy w pokoju konferencyjnym. Dowiedzieli się od Rydberga, że Martinsson nadal ma gorączkę i boli go gardło. To typowe, że coś takiego przyplątało się do Martinssona, który cierpi na istną bakteriofobię, pomyślał Wallander.
- W takim razie my dwaj będziemy chodzić w Svar-pe po domach - zwrócił się do Rydberga. - A ty - rzekł
do Hanssona - rób dalej swoje. Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o synu Alexanderssona, o okolicznościach jego śmierci. Poproś o pomoc Rendala.
- Wiadomo coś więcej o tej truciźnie? - zapytał Rydberg.
- Próbowałem się dowiedzieć dziś rano, ale nikogo nie zastałem.
Zebranie trwało bardzo krótko. Wallander poprosił o powiększenie legitymacyjnego zdjęcia Alexanders-sona i o kilka jego kopii. Następnie udał się do szefa policji, Bjórka. W zasadzie uważał go za dobrego szefa, bo nie wtrącał się do ich pracy. Zdarzało się jednak, że Bjórk, w przypływie nagłej energii, domagał się sprawozdań z aktualnego etapu śledztwa.
- Jak idzie sprawa gangu eksportującego samochody? - zapytał, stukając dłońmi w stół na znak, że spodziewa się krótkiej i zwięzłej odpowiedzi.
- Fatalnie - odparł zgodnie z prawdą Wallander.
- Zatrzymaliście już kogoś?
- Nikogo. Gdybym z tym materiałem domagał się od prokuratora nakazu aresztowania, wyrzuciłby mnie za drzwi.
- Nie możemy się poddać - stwierdził Bjórk.
- Nie ma mowy. Pracuję nad tym. Tylko najpierw muszę wyjaśnić sprawę mężczyzny, który zmarł na tylnym siedzeniu taksówki.
- Wiem już od Hanssona - rzekł Bjórk. - To dziwnie wygląda.
- To jest dziwne - zareplikował Wallander.
- Czy to możliwe, żeby ktoś go zamordował?
- Tak twierdzą lekarze. Dzisiaj jedziemy do Svarte. Będziemy chodzić od domu do domu. Ktoś musiał go zauważyć.
- Informuj mnie na bieżąco - polecił Bjórk, wstając na znak, że rozmowa dobiegła końca.
Siedzieli w samochodzie Wallandera w drodze do Svarte.
- Piękna ta Skania - odezwał się nagle Rydberg.
- W każdym razie w taki dzień jak dzisiaj - przytaknął Wallander. - Ale jesienią potrafi być paskudnie. Błoto wciska się przez próg, do wszystkiego się lepi.
- Kto teraz myśli o jesieni? - żachnął się Rydberg. -Po co się martwić na zapas? Jeszcze przyjdzie na to czas.
Wallander nie odpowiedział. Właśnie wyprzedzał jadący przed nim traktor.
- Zaczniemy od domów wzdłuż plaży, po zachodniej stronie osady - wyjaśnił. - Będziemy szli z dwóch końców i potem spotkamy się na środku. Może uda ci się dowiedzieć, kto mieszka w domach, które teraz stoją puste.
- Czego ty właściwie szukasz? - zainteresował się Rydberg.
- Rozwiązania - odpowiedział. - Ktoś musiał go zauważyć, jak chodził po plaży. Ktoś musiał widzieć, jak spotkał innego człowieka.
Wallander zaparkował i wypuścił Rydberga, który poszedł w kierunku domu Agnes Ehn. Wallander próbował się połączyć z Jórnem z telefonu samochodowego.
Również i tym razem go nie zastał. Podjechał kawałek na zachód, wysiadł z samochodu i poszedł na wschód. Pierwszy dom miał typowy dla skańskich budowli kształt niskiej wydłużonej bryły. Wszedł przez furtkę i zadzwonił do drzwi. Nikt nie otwierał. Zadzwonił jeszcze raz. Już miał odejść, kiedy w drzwiach stanęła trzydziestoparoletnia kobieta w poplamionym dresie.
- Nie życzę sobie, żeby mi przeszkadzano - oświadczyła, mierząc Wallandera nieprzyjaznym wzrokiem.
- Czasem jest to konieczne - odparł, wyjmując policyjną legitymację.
- O co chodzi? - zapytała.
- Moje pytanie może się pani wydawać dziwne. Chciałbym wiedzieć, czy nie zauważyła pani mężczyzny około pięćdziesiątki w jasnoniebieskim płaszczu, który w ostatnich dniach przechadzał się po plaży?
Uniosła brwi i przyglądała mu się z rozbawieniem.
- Maluję z zaciągniętymi zasłonami - wyjaśniła. -Nic nie widziałam.
- Jest pani malarką. Myślałem, że malarze muszą mieć światło dzienne.
- Ja nie. Ale to chyba nie jest karalne?
- Więc nic pani nie zauważyła?
- Nic, tak jak powiedziałam.
- Czy mieszka tu ktoś, kto mógł coś zobaczyć?
- Mam kota, który się wyleguje w oknie za firanką. Może pan z nim porozmawiać.
Wallandera ogarnęła złość.
- Policjant musi czasami zadawać pytania - oznajmił. - Nie robię tego dla przyjemności. Nie będę już więcej pani niepokoił.
Kobieta zamknęła drzwi. Ułyszał szczęk kilku zamków. Ruszył do kolejnego domu. Ten miał dwa piętra i był stosunkowo niedawno wybudowany. W ogrodzie znajdowała się mała fontanna. Zadzwonił do drzwi i usłyszał szczekanie psa. Czekał.
Pies przestał szczekać i drzwi otworzył starszy pan, ten sam, którego wczoraj spotkał na plaży. Wallander odniósł wrażenie, że mężczyzna wcale się nie zdziwił, gdy go zobaczył. Spodziewał się go i miał się na baczności. .
- To znowu pan - powiedział na jego widok.
- Tak - odparł Wallander. - Obchodzę wszystkie domy, które leżą wzdłuż plaży.
- Mówiłem już panu, że nic nie widziałem. Wallander skinął głową.
- Czasami coś się później przypomina - usprawiedliwiał się.
Mężczyzna odsunął się i wpuścił go do środka. Labrador obwąchiwał go z zainteresowaniem.
- Mieszka pan tu przez cały rok?
- Tak - odpowiedział mężczyzna. - Przez dwadzieścia dwa lata byłem lekarzem rejonowym w Ny-nashamn. Na emeryturze przenieśliśmy się z żoną tutaj.
- Może żona coś widziała? - zapytał Wallander.
- Ona jest chora. Nic nie widziała.
Wallander wyciągnął z kieszeni notes.
- Czy mogę poprosić pana o nazwisko?
- Martin Stenholm - przedstawił się mężczyzna. -Żona ma na imię Kajsa.
Wallander zapisał nazwisko i wsunął notes do kieszeni.
- Nie będę już panu przeszkadzał.
- Nic nie szkodzi - odrzekł Stenholm.
- Czy mógłbym wrócić za parę dni i porozmawiać z pańską żoną? Byłoby lepiej, gdyby mi sama powiedziała, czy czegoś nie widziała.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - stwierdził Stenholm. - Żona jest ciężko chora na raka. Jest umierająca.
- Rozumiem. Nie będę więcej państwa nachodził. Martin Stenholm otworzył mu drzwi.
- Czy żona też jest lekarzem? - zapytał Wallander.
- Nie. Była prawnikiem.
Wallander wyszedł na drogę. Zanim spotkał Rydberga, zaszedł jeszcze do trzech innych domów, gdzie niczego się nie dowiedział. Zaczęli wracać, każdy w swoją stronę. Wallander poszedł po samochód i czekał na Rydberga obok domu Agnes Ehn. Rydberg wrócił z niczym. Nikt nie widział Gorana Alexanderssona.
- Zawsze słyszałem, że ludzie są ciekawscy - powiedział Rydberg. - Szczególnie na wsi i w stosunku do obcych.
Ruszyli w powrotną drogę. Wallander prowadził w milczeniu. Kiedy dojechali do komendy, poprosił
Rydberga, żeby odszukał Hanssona i przyszedł do niego razem z nim. Zadzwonił do zespołu medycyny sądowej. Tym razem udało mu się złapać Jórnego. Hansson i Rydberg zjawili się, kiedy skończył rozmowę. Wallander spojrzał pytająco na Hanssona.
- Masz coś? - zapytał.
- Nic, co zmieniłoby dotychczasowy obraz Alexan-derssona - odparł Hansson.
- Przed chwilą mówiłem z Jórnem - poinformował Wallander. - Alexandersson mógł spożyć truciznę, nic o tym nie wiedząc. Nie wiadomo dokładnie, jak szybko zaczyna działać. Według Jórnego mniej więcej po półgodzinie. A wtedy śmierć następuje bardzo szybko.
- Na razie wszystko się zgadza - wtrącił Hansson. Wallander zdał następnie relację z rozmowy z Martinem Stenholmem w Svarte.
- Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że klucz do całej sprawy znajduje się w domu tego lekarza -wyznał.
- Lekarz zna się na truciznach - powiedział Hansson. - To zawsze coś.
- Masz oczywiście rację - odparł Wallander. - Ale jest jeszcze coś innego. Nie potrafię tego wyjaśnić.
- Mam poszukać w bazie danych? - zapytał Hansson. - Szkoda, że Martinsson jest chory. On jest w tym najlepszy.
Wallander skinął głową. Nagle uderzyła go pewna myśl.
- Sprawdź również żonę. Kajsę Stenholm.
Na czas Nocy Walpurgii i następującego po niej weekendu dochodzenie zamarło. Większość wolnego czasu Wallander spędził z ojcem. Jedno popołudnie poświęcił na odmalowanie kuchni. Zadzwonił też do Rydberga - bez żadnego specjalnego powodu. Po prostu Rydberg był równie samotny jak on. Ale Rydberg za dużo wypił, więc rozmowa się nie kleiła.
W poniedziałek 4 maja Wallander już z samego rana siedział w komendzie. Czekając na wiadomości od Hanssona, zajął się sprawą samochodowego gangu. Był ciekaw, czy Hansson coś znalazł w policyjnych kartotekach. Hansson zjawił się w jego pokoju dopiero następnego dnia, tuż po jedenastej.
- Nie znalazłem Martina Stenholma - oznajmił. -Prawdopodobnie przez całe życie nie popełnił żadnego wykroczenia.
Wallander wcale się nie zdziwił. Przez cały czas miał świadomość, że mogą zabrnąć w ślepą uliczkę.
- A żona?
- To samo. Przez wiele lat była prokuratorem w Nynashamn.
Hansson położył teczkę z papierami na biurku Wallandera.
- Raz jeszcze porozmawiam z taksówkarzami - powiedział Hansson. - Może jednak coś zauważyli.
Zostawszy sam, Wallander sięgnął po teczkę, którą przyniósł Hansson. Zapoznanie się z jej zawartością zajęło mu godzinę. Tym razem Hansson niczego nie
zaniedbał. A jednak Wallander miał pewność, że stary lekarz ma jakiś związek ze śmiercią Alexanderssona. Wiedział, nie wiedząc, i to nie po raz pierwszy. Nie ufał swojej intuicji, ale nie mógł zaprzeczyć, że wiele razy okazała się słuszna. Zadzwonił do Rydberga, który natychmiast się u niego zjawił. Wallander podał mu teczkę.
- Chciałbym, żebyś to przeczytał. Ani Hansson, ani ja nie widzimy w tym nic szczególnego. Mimo to jestem pewien, że coś nam umknęło.
- 0 Hanssonie możemy zapomnieć - rzekł Rydberg, nie kryjąc się ze swoim przeświadczeniem o ograniczonych możliwościach kolegi.
Późnym popołudniem Rydberg odniósł teczkę z dokumentami. On również nic nie znalazł.
- Musimy zacząć od początku - stwierdził Wallander. - Spotkamy się jutro rano i ustalimy dalszy plan działania.
Chwilę później Wallander opuścił budynek komendy i wyruszył do Svarte. Długo przechadzał się po plaży. Nikogo nie spotkał. Potem usiadł w samochodzie i przejrzał raz jeszcze teczkę Hanssona. Czegoś nie dostrzegam, myślał. Istnieje jakiś związek między lekarzem a Goranem Alexanderssonem. Tylko nie mogę go dostrzec.
Postanowił zabrać teczkę Hanssona do domu. Mieszkali w tym samym trzypokojowym mieszkaniu, od kiedy czternaście lat temu przenieśli się do Ystad.
W domu usiłował się odprężyć, ale teczka z dokumentami nie dawała mu spokoju. Późnym wieczorem, około północy, usiadł przy stole w kuchni i po raz kolejny zaczął ją wertować.
Mimo zmęczenia pewien szczegół przyciągnął jego uwagę. Zdawał sobie sprawę, że może być bez znaczenia. Postanowił to jednak sprawdzić nazajutrz z samego rana.
Tej nocy spał niespokojnie.
Przybył do komendy tuż przed siódmą. W Ystad siąpiła drobna mżawka. Wallander wiedział, że ma sprawę do kogoś, kto wstaje tak samo wcześnie jak on. Udał się do części budynku, w której mieściła się prokuratura, i zastukał do Pera Akesona. Jak zwykle panował tam nieopisany bałagan. Akeson i Wallander pracowali razem od wielu lat i mieli do siebie duże zaufanie. Akeson podniósł okulary na czoło i spojrzał na Wallandera.
- Ty tutaj? - zdziwił się. - 0 tej porze? Musisz mieć coś ważnego.
- Nie wiem, czy to takie ważne, ale potrzebna mi twoja pomoc - odparł Wallander.
Zdjął stos papierów z krzesła i położył na podłogę. Usiadł i pokrótce streścił okoliczności śmierci Gorana Alexanderssona.
- To jakaś niesamowita historia - odezwał się Akeson, kiedy Wallander skończył.
- Niesamowite rzeczy się zdarzają - rzekł Wallander. - Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
- Nie przychodzisz chyba o siódmej rano, żeby mi to powiedzieć? Przypuszczam, że chcesz zaproponować, żebyśmy zatrzymali tego lekarza?
- Chodzi mi o jego żonę, Kajsę Stenholm - odrzekł Wallander. - To osoba z twojej branży. Przez wiele lat była prokuratorem w Nynashamn. Kilka razy brała stamtąd urlop i pracowała na krótkotrwałych zastępstwach w innych miejscach. Siedem lat temu wylądowała w Sztokholmie. Akurat w tym czasie syn Gorana Alexanderssona został napadnięty i pobity na śmierć. Potrzebna mi twoja pomoc w ustaleniu, czy między tymi wydarzeniami istnieje jakiś związek.
Wallander zajrzał do swoich papierów i mówił dalej.
- Syn miał na imię Bengt - dodał. - Bengt Alexan-dersson. Miał osiemnaście lat, kiedy umarł.
Akeson przyglądał się Kurtowi, marszcząc czoło i kiwając się na krześle.
- Co tobie właściwie chodzi po głowie? - zapytał.
- Nie wiem - odrzekł Wallander. - Ale chciałbym się temu bliżej przyjrzeć. Czy Kajsa Stenholm miała jakikolwiek związek z dochodzeniem w sprawie śmierci Bengta Alexanderssona.
- Sądzę, że ci się spieszy? Wallander przytaknął.
- Znasz mnie na tyle, że wiesz, jak mi brakuje cierpliwości - rzekł, wstając z krzesła.
- Zobaczę, co się da zrobić - przyrzekł Akeson. -Ale nie spodziewaj się zbyt wiele.
Chwilę później Wallander, mijając recepcję, poprosił Ebbę, żeby przysłała do niego Hanssona i Rydberga, gdy tylko pojawią się w pracy.
- Jak ty się właściwie czujesz? - zapytała Ebba. -Wysypiasz się w nocy?
- Czasem mi się wydaje, że śpię aż za długo - rzekł wymijająco. Ebba była podporą recepcji i czuwała nad dobrym samopoczuciem pracowników. Wallander musiał się czasami bronić przed jej troskliwością.
Kwadrans po ósmej zjawił się u niego Hansson, a chwilę później Rydberg. Wallander opowiedział pokrótce, co zwróciło jego uwagę w "papierach Hanssona", jak je teraz nazywał.
- Zobaczymy, czego się dowie Per Akeson - powiedział na zakończenie. - Może to tylko moje bezpodstawne domysły. Ale jeżeli się okaże, że Kajsa Stenholm była w Sztokholmie w tym samym czasie, kiedy zginął Bengt Alexandersson, i jeżeli zajmowała się śledztwem, to będziemy mieli jakieś powiązanie.
- Mówiłeś, że ona jest nieuleczalnie chora? - wtrącił Rydberg.
- Tak twierdzi jej mąż - odrzekł Wallander. - Nie widziałem jej na oczy.
- Przy całym szacunku dla twojej zdolności do prowadzenia skomplikowanych dochodzeń, to wszystko jest naciągane - odezwał się Hansson. - Przypuśćmy, że masz rację i Kajsa Stenholm rzeczywiście prowadziła wstępne dochodzenie w sprawie zabójstwa młodego Alexanderssona. Jakie to ma dzisiaj znaczenie? Czy
chora na raka kobieta miałaby zamordować człowieka, który pojawia się w związku z jej przeszłością?
-To jest naciągane - przyznał Wallander. Zaczekajmy jednak, co powie Akeson.
Wallander został sam. Był w rozterce. Zastanawiał się, co robią i o czym mówią Mona i Linda. Około pół do dziesiątej poszedł po kawę, o pół do jedenastej po następną. Właśnie wchodził do pokoju, kiedy zadzwonił Per Akeson.
- Poszło szybciej, niż przypuszczałem - zakomunikował. - Masz pióro?
- Już piszę - rzekł Wallander.
- Kajsa Stenholm zajmowała stanowisko oskarżyciela publicznego w Sztokholmie między 10 marca a 9 października 1980 roku. Dzięki pomocy bystrego rejestratora w sądzie rejonowym mam odpowiedź na twoje drugie pytanie: czy Stenholm miała coś wspólnego z dochodzeniem w sprawie śmierci Bengta Alexan-derssona.
Akeson zamilkł. Wallander czekał w napięciu.
- Okazuje się, że miałeś rację. To ona prowadziła postępowanie wstępne i ona w końcu dała za wygraną. Nigdy nie znaleziono sprawcy.
- Jestem ci wdzięczny za przysługę - rzekł Wallander. - Mam teraz o czym myśleć. Odezwę się później.
Odłożył słuchawkę i podszedł do okna. Szyba zaparowała od wilgoci. Deszcz był gęstszy niż rano. Jest tylko jeden sposób, pomyślał. Wejść do tamtego domu i dowiedzieć się, co właściwie zaszło. Postanowił wziąć
ze sobą Rydberga. Wezwał do siebie jego i Hanssona. Przekazał im informację od Akesona.
- A niech to diabli - skomentował Hansson.
- Postanowiłem, że pojedziemy tam razem - zwrócił się Wallander do Rydberga. - Trzech byłoby za dużo.
Hansson się z nim zgodził.
Jechali w milczeniu. Wallander zaparkował w odległości stu metrów od domu Stenholmów.
- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał Rydberg, idąc obok niego w deszczu.
- Tego, żebyś ze mną był - powiedział szczerze Wallander. - To wszystko.
Nagle uderzyła go myśl, że po raz pierwszy to Rydberg mu asystuje, a nie odwrotnie. Rydberg nigdy nie był formalnie jego szefem, szefowanie było sprzeczne z jego usposobieniem, ale zawsze pracowali ramię w ramię. Przez wszystkie lata w Ystad Rydberg był jego mentorem. To, co dzisiaj wiedział o pracy policjanta, zawdzięczał przede wszystkim jemu.
Pchnęli furtkę i podeszli do drzwi wejściowych. Otworzyły się natychmiast, jak gdyby stary lekarz na nich czekał. Wallander zdziwił się, że nie przybiegł labrador.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy - zaczął Wallander. - Mamy jeszcze kilka pytań, z którymi nie chcielibyśmy czekać.
- Co znowu?
Nie było śladu wcześniejszej uprzejmości. Lekarz wydawał się zalękniony i poirytowany.
- Chodzi o mężczyznę na plaży - odrzekł Wallander.
- Mówiłem już, że go nie widziałem.
- Chcielibyśmy zapytać pańską żonę.
- Mówiłem, że jest śmiertelnie chora. Jak mogła coś zobaczyć? Leży w łóżku. Nie rozumiem, dlaczego nie zostawicie nas w spokoju.
Wallander pokiwał głową.
- Wobec tego nie będziemy państwa niepokoić. W każdym razie nie w tej chwili. Jestem jednak pewien, że jeszcze tu wrócimy. I wtedy będzie pan nas musiał wpuścić.
Wziął Rydberga pod ramię i wyprowadził go na zewnątrz. Drzwi za nimi się zamknęły.
- Dlaczego tak szybko odpuściłeś? - zapytał Rydberg.
- Nauczyłem się od ciebie - odparł Wallander. - Nie zaszkodzi, jak człowiek dostanie czas do namysłu. Zresztą muszę mieć nakaz przeszukania od Akesona.
- Czy to rzeczywiście on zabił Alexanderssona?
- Tak, to on - zapewnił Wallander. - Jestem o tym przekonany. Ale wciąż nie wiem dlaczego.
Jeszcze tego samego popołudnia Wallander dostał od Akesona zgodę na przeszukanie. Postanowił poczekać do następnego dnia. Chcąc się zabezpieczyć, zwrócił się do Bjórka, aby do tego czasu polecił obserwować dom.
Następnego dnia obudził się o świcie. Podniósł roletę i ujrzał miasto otulone mgłą. Zanim wziął prysznic, zrobił coś, o czym zapomniał poprzedniego wieczoru. Poszukał numeru telefonu Stenholma w książce telefonicznej. Nie figurowali tam ani Martin, ani Kajsa Stenholm. Zadzwonił do biura numerów, gdzie się dowiedział, że numer jest zastrzeżony. Pokiwał głową, tak jakby się tego spodziewał.
Pił kawę i zastanawiał się, czy wziąć ze sobą Rydberga, czy jechać do Svarte w pojedynkę. Dopiero kiedy usiadł za kierownicą samochodu, zdecydował, że pojedzie sam. Wybrzeże pokrywała gęsta mgła.
Jechał bardzo powoli. Tuż przed ósmą zaparkował przed domem Stenholmów. Wszedł przez furtkę i zadzwonił do drzwi. Martin Stenholm otworzył po trzecim dzwonku. Na widok Wallandera usiłował zatrzasnąć drzwi. Inspektor zdążył je przytrzymać, wsunąwszy stopę za próg.
- Jakim prawem pan się włamuje?! - krzyknął mężczyzna przenikliwym głosem.
- Nie włamuję się - odrzekł Wallander. - Mam ze sobą nakaz przeszukania. Musi się pan z tym pogodzić. Możemy tu gdzieś usiąść?
Martin Stenholm dał za wygraną. Zaprowadził inspektora do pokoju wypełnionego książkami. Wallander usiadł w skórzanym fotelu, starszy pan zajął miejsce naprzeciw niego.
- Czy w dalszym ciągu nie ma mi pan nic do powiedzenia? - zapytał Wallander.
- Nie zauważyłem nikogo spacerującego po plaży. Ani ja, ani moja ciężko chora żona.
Wallander postanowił przejść od razu do rzeczy. Nie widział powodu, aby dłużej kluczyć.
- Pańska żona była prokuratorem - zaczął. - W latach osiemdziesiątych pracowała w Sztokholmie. Zajmowała się, między innymi, dochodzeniem w sprawie okoliczności zabójstwa osiemnastoletniego Bengta Anderssona. Po kilku miesiącach je zawiesiła. Przypomina pan sobie tę sprawę?
- Nic takiego nie pamiętam. Mieliśmy niepisaną umowę, że w domu nie mówimy o pracy. Ona o oskarżonych, a ja o pacjentach.
- Mężczyzna, który krążył po plaży, był ojcem zamordowanego Bengta Alexanderssona - ciągnął Wallander. - Został otruty i zmarł na tylnym siedzeniu taksówki. Czy sądzi pan, że to przypadek?
Stenholm nie odpowiadał. Wallanderowi nagle stanął przed oczami cały przebieg wydarzeń.
- Po przejściu na emeryturę przenosicie się z Ny-nashamn na południe, do Skanii - mówił powoli. - Do mało znanej miejscowości Svarte. Wasz numer nie figuruje w książce telefonicznej, jest zastrzeżony. Może chcecie mieć święty spokój, wieść anonimowe życie. Ale może też istnieć inny powód, a mianowicie, że wprowadzacie się tutaj w tajemnicy przed czymś lub przed kimś. Kto wie, czy nie przed człowiekiem, który nie potrafi zrozumieć, że prokurator nie dokłada wszelkich starań, aby ująć winnych bezsensownego
zabójstwa jego jedynego syna. Przeprowadzacie się, ale on was odnajduje. Nigdy się nie dowiemy, jak was odszukał. Pewnego dnia znienacka pojawia się na plaży Natyka się pan na niego, spacerując z psem. Jest pan w szoku. On powtarza swoje oskarżenia, może nawet groźby. W domu, na piętrze, leży pańska chora żona. Wierzę, że tak jest. Mężczyzna wraca na plażę dzień po dniu. Nie daje panu spokoju. Nie wie pan, jak się go pozbyć. Nie widzi pan żadnego wyjścia z sytuacji. I wtedy zaprasza go pan do siebie. Prawdopodobnie przyrzeka mu pan rozmowę z żoną. Podaje mu pan truciznę, na przykład w filiżance kawy, a potem nagle zmienia pan zdanie i prosi, żeby przyszedł nazajutrz, tłumacząc, że żona ma silne bóle albo że zasnęła. Wie pan, że on już nigdy nie wróci. Problem został rozwiązany. Goran Alexandersson umrze na coś, co przypomina atak serca. Nikt nie widział was razem, nikt nie wie, że macie cokolwiek ze sobą wspólnego. Czy nie mam racji?
Stenholm siedział nieporuszony
Wallander czekał. Za oknem rozciągała się gęsta mgła. Po chwili mężczyzna uniósł głowę.
- Żona w niczym nie zawiniła. Ale czasy się zmieniały, zwiększała się liczba przestępstw, stawały się coraz bardziej brutalne. Przeciążona pracą policja, prokuratura i sądy borykały się bezskutecznie z nawałem pracy. Pan, jako policjant, wie to najlepiej. Dlatego oskarżanie mojej żony o to, że nie odnaleziono zabójców syna Alexanderssona, było głęboko niesprawiedli-
we. Prześladował nas i terroryzował przez siedem lat. A sam pozostawał nieuchwytny. Stenholm zamilkł. Wstał z krzesła.
- Chodźmy do mojej żony. Niech sama opowie.
- To już nie jest konieczne - rzekł Wallander.
- Dla mnie tak - odparł mężczyzna.
Weszli na piętro. Kajsa Stenholm leżała w dużym, jasnym pokoju. Obok niej na podłodze rozciągnął się labrador.
- Ona nie śpi - zapewnił mężczyzna. - Proszę podejść bliżej i zadać jej pytanie.
Wallander podszedł do łóżka. Ujrzał zapadniętą twarz, właściwie skórę naciągniętą na kości.
Nagle zrozumiał, że Kajsa Stenholm nie żyje. Spojrzał za siebie. Starszy pan nadal stał w drzwiach. Trzymał w ręku pistolet wymierzony w inspektora.
- Domyślałem się, że pan wróci - powiedział. -Myślałem, że będzie lepiej, jak umrze.
- Proszę odłożyć broń - zażądał Wallander. Stenholm pokręcił głową. Wallandera ogarnął
paraliżujący lęk.
Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Stenholm przytknął nagle pistolet do skroni i nacisnął spust. W pokoju huknął strzał, mężczyznę wyrzuciło za próg. Krew trysnęła na ściany. Wallander bliski omdlenia, słaniając się, wyszedł z pokoju i zszedł na dół po schodach. Wykręcił numer komendy. Odebrała Ebba.
- Hansson albo Rydberg - rzucił. - I to szybko. Zgłosił się Rydberg.
- Już po wszystkim - rzekł Wallander. - Przyślij wozy do Svarte. Mam tu dwoje martwych ludzi.
_ Zabiłeś ich? Co się stało? - zapytał Rydberg. -Jesteś ranny? Jak mogłeś, cholera, sam tam pojechać?
_ Nie wiem - odrzekł Wallander. - Pospieszcie się. Jestem cały.
Wyszedł i czekał na zewnątrz. Plaża była zasnuta mgłą- Przypomniał sobie słowa starego lekarza. 0 coraz większej liczbie przestępstw. 0 wzrastającej przemocy. Wiele razy sam o tym myślał. 0 tym, że jest policjantem z innej epoki. Mimo że nie przekroczył czterdziestki. Być może dzisiaj potrzebni są w policji inni ludzie?
Czekał we mgle na radiowozy z Ystad. Czuł się rozbity. P raz kolejny wbrew sobie uczestniczył w tragedii. Zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma.
Kiedy wreszcie przybyli i z samochodu wysiadł Rydberg, ujrzał postać Wallandera odcinającą się czarnym cieniem w mlecznej mgle.
- Co tu zaszło? - spytał Rydberg.
_ Wyjaśniliśmy sprawę mężczyzny, który umarł na tylnym siedzeniu taksówki Stenberga - odparł Wallander.
Widział, że Rydberg czeka na dalszy ciąg.
- Nic ponadto - dodał. - To jedyne, co zdziałaliśmy. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku plaży.
Po chwili wchłonęła go mgła.
Śmierć fotografa
Każdego roku wczesną wiosną miał powracający sen. Potrafił w nim fruwać. Wszystko zawsze przebiegało w ten sam sposób. Wchodził na górę po słabo oświetlonych schodach. Nagle sufit nad jego głową się otwierał i okazywało się, że schody prowadzą na czubek drzewa. W dole rozciągała się przestrzeń. Podnosił ramiona i zaczynał spadać. Panował nad światem.
W tym momencie się budził. Sen urywał się zawsze w tym samym miejscu. Mimo że od wielu lat śnił to samo, nigdy nie przeżył uczucia, że unosi się w powietrzu.
Sen się powtarzał. A on za każdym razem czuł się oszukany.
Myślał o tym, idąc przez centrum Malmó. Sen powrócił w ubiegłym tygodniu. I jak zawsze skończył się w chwili, kiedy właśnie miał odfrunąć z czubka drzewa. Teraz już długo się nie pojawi.
Był kwietniowy wieczór 1988 roku. Nie czuło się jeszcze powiewu wiosny. Szedł przez miasto, żału-
jąc, że nie włożył grubszego swetra. Tym bardziej że wciąż odczuwał skutki upartego przeziębienia. Właśnie minęła ósma. Ulice świeciły pustką. Z daleka słyszał dźwięk ostro startującego samochodu. Po chwili wszystko ucichło. Wybierał zawsze tę samą trasę. Z La-vendelvagen, przy której mieszkał, szedł Tennisgatan. Skręcał w lewo przy Margaretaparken i kontynuował spacer Skottegatan aż do centrum. Potem znów w lewo, mijał Kristianstadsvagen i już po chwili znajdował się przy placu św. Gertrudy, gdzie mieścił się jego zakład fotograficzny. Gdyby był młodym fotografem, który dopiero zaczyna w Ystad, lokalizacja zakładu nie należałaby do najbardziej korzystnych. Ale jego atelier istniało już od dwudziestu pięciu lat. Miał stałą klientelę, która wiedziała, gdzie go szukać. Robili sobie u niego ślubne zdjęcia. Potem zjawiali się z pierwszym dzieckiem. Albo z okazji innych uroczystości, które uważali za warte uwiecznienia. Czasami zdarzało mu się robić ślubne zdjęcia dwóch pokoleń tej samej rodziny. Kiedy stało się to po raz pierwszy, zrozumiał, że się starzeje. Wcześniej rzadko o tym myślał, aż tu nagle stuknęła mu pięćdziesiątka. Było to już sześć lat temu.
Przystanął przed oknem wystawowym i spoglądał na swoje odbicie w lustrze. Takie jest życie. Właściwie nie ma powodu, aby narzekać. Jeśli tylko przez następne dziesięć, piętnaście lat dopisze mu zdrowie, to...
Porzucił myśli o życiu i ruszył dalej. Wiał porywisty wiatr, otulił się szczelniej kurtką. Szedł bez pośpiechu,
ani szybko, ani powoli. Dwa razy w tygodniu udawał się do atelier po kolacji. Były to dla niego odświętne chwile. Dwa wieczory, kiedy mógł być sam na sam ze swoimi zdjęciami.
Dotarł na miejsce. Zanim otworzył drzwi wejściowe, przyglądał się witrynie z mieszaniną zniechęcenia i irytacji. Już dawno powinien zmienić jej wystrój. Mimo że nie przyciągała już nowych klientów, powinien się trzymać zasad, które sam ustanowił ponad dwadzieścia lat temu. Powinien raz w miesiącu wymieniać wystawione zdjęcia. Tymczasem wkrótce miną dwa miesiące. Przedtem, kiedy zatrudniał pomoc, mógł poświęcić więcej czasu na okno wystawowe. Ale ostatniemu pracownikowi wymówił już niemal cztery lata temu. Za drogo go kosztował. Zresztą sam sobie świetnie dawał radę.
Otworzył drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz panował mrok. Trzy razy w tygodniu przychodziła kobieta do sprzątania. Miała własny klucz i zaczynała już o piątej rano. Po przedpołudniowym deszczu podłoga była zadeptana. Nie lubił brudu. Dlatego nie zapalił światła, tylko skierował się od razu do atelier, a stamtąd do najdalszego pokoju, w którym wywoływał zdjęcia. Zamknął drzwi i zapalił światło. Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku. Włączył stojące na półeczce radio. Było nastawione na kanał z muzyką klasyczną. Napełnił kawą ekspres i wymył filiżankę. Przepełniło go uczucie zadowolenia. Najdalszy pokój był jego świątynią. Oprócz sprzątaczki nie wpuszczał
tu nikogo. Tu znajdował się w centrum świata. Sam. Absolutny władca.
Czekając, aż kawa będzie gotowa, myślał o tym, co go czeka. Zawsze planował zawczasu swój wieczór. Był systematyczny i niczego nie pozostawiał przypadkowi.
Tego wieczoru przyszła kolej na premiera. Dziwił się nawet, że nie poświęcił mu wcześniej żadnego z wieczorów. Tym razem się dobrze przygotował. Przez ponad tydzień dokładnie przeglądał gazety, w poszukiwaniu zdjęcia, którym się posłuży. Znalazł je w jakiejś popołudniówce i od razu wiedział, że tego właśnie szukał. Odpowiadało mu pod każdym względem. Sfotografował je kilka dni temu. Czekało w jednej z zamkniętych szuflad. Nalał sobie kawy i nucił melodię z radia. Właśnie szła sonata fortepianowa Beetho-vena. Od Beethovena wolał Bacha. Ale najbardziej lubił Mozarta. Musiał jednak przyznać, że sonata fortepianowa była piękna.
Usiadł przy biurku, ustawił lampę i otworzył szufladę z lewej strony biurka. Tam znajdowało się zdjęcie premiera. Nieco większe niż kartka formatu A4. Położył zdjęcie przed sobą, wypił łyk kawy i przyjrzał się twarzy. Od czego zacznie? Od czego ma zacząć zmniejszanie? Mężczyzna na zdjęciu uśmiechał się i patrzył w lewo. We wzroku miał cień niepokoju lub niepewności. Fotograf postanowił zacząć od oczu. Można je zmniejszyć i dorobić zeza. Wydłużyć twarz, ustawiając ukośnie powiększalnik. Ciekawe, jaki będzie efekt,
jeżeli wygnie w łuk papier. Potem będzie ciął i kleił, żeby się pozbyć ust. Albo je zaszyje. Politycy stanowczo zbyt dużo mówią.
Dopił kawę. Zegar na ścianie wskazywał dziewiątą. Grupka hałaśliwej młodzieży przeszła ulicą i zagłuszyła na chwilę muzykę.
Odstawił pustą filiżankę i rozpoczął żmudną, lecz przyjemną pracę nad retuszem. Widział, jak twarz stopniowo się przekształca.
Zajęło mu to ponad dwie godziny. Nadal było widać, że to twarz premiera. Ale co się z nią stało? Wstał z krzesła i przyczepił zdjęcie do ściany. Skierował na nie światło lampy. W radiu leciało Święto wiosny Strawińskiego. Dramatyczna muzyka harmonizowała z jego dziełem. To już nie była ta sama twarz.
Pozostało jeszcze najważniejsze. Najprzyjemniejsza część pracy. Teraz zmniejszy fotografię. Będzie mała i nic nieznacząca. Umieścił zdjęcie na szklanej płytce i oświetlił. Stopniowo je zmniejszał. Szczegóły się kurczyły, ale w dalszym ciągu pozostawały ostre. Zatrzymał się, kiedy rysy twarzy zaczęły się zacierać.
Wreszcie osiągnął swój cel.
Dochodziło pół do dwunastej, kiedy położył na biurku rezultat swojej pracy. Zniekształcona twarz premiera nie przekraczała rozmiaru fotografii paszportowej. Po raz kolejny sprowadził jednego z opętanych władzą ludzi do odpowiedniej wielkości. Z wielkich robił małych. W jego świecie nie było człowieka większego niż
on. Przerabiał ich twarze, zmniejszał i ośmieszał, upodabniał do insektów.
Wyjął z szuflady album. Przewracał kartki i na pierwszej pustej stronie wkleił zretuszowane zdjęcie. Wpisał datę wiecznym piórem.
Odchylił się na krześle. Stworzył i wkleił do albumu kolejne zdjęcie. Wieczór był udany. Efekt jego pracy również. Nic mu nie przeszkodziło. Żadne niespokojne myśli. Wieczór w świątyni, gdzie wszystko tchnęło ciszą i spokojem.
Odłożył album i zamknął szuflady. Po Strawińskim nastąpił Handel. Czasami irytował go w radiu brak miękkich przejść.
Wstał i wyłączył aparat. Pora wracać do domu.
W tym samym momencie doznał uczucia, że coś jest nie tak. Stał bez ruchu i nasłuchiwał. Panowała cisza. Pomyślał, że coś mu się przywidziało. Wyłączył ekspres do kawy i zaczął gasić lampy. Znowu przystanął. Usłyszał jakiś odgłos z atelier. Nagle obleciał go strach. Czyżby ktoś się włamał do zakładu? Ostrożnie podszedł do drzwi i nadstawił uszu. Nic nie było słychać. Coś mi się przywidziało, pomyślał zirytowany. Kto miałby się włamać do zakładu, gdzie nie sprzedaje się aparatów fotograficznych? Gdzie nie ma czego ukraść?
Raz jeszcze wytężył słuch. Zdjął kurtkę z wieszaka i włożył na siebie. Zegar na ścianie wskazywał za kwadrans dwunastą. Wszystko jak zawsze. Zazwyczaj o tej porze opuszczał swoją świątynię i szedł do domu.
Zanim zgasił ostatnią lampę, jeszcze raz się rozejrzał i otworzył drzwi. W atelier panował mrok. Zapalił światło. Tak jak przypuszczał, w środku nikogo nie było. Zgasił światło i ruszył do części sklepowej.
Teraz wszystko rozegrało się bardzo szybko.
Nagle zza opuszczonego ekranu, którego używał do zdjęć w atelier, wyłoniła się jakaś postać. Widział w mroku tylko jej zarys. Ponieważ postać zasłaniała wyjście, miał tylko jedną drogę odwrotu. Cofnąć się i zamknąć w ostatnim pokoju. Tam był telefon i stamtąd mógł wezwać pomoc.
Zawrócił, ale nie zdążył dobiec do drzwi. Cień był szybszy. Dosięgnął go cios w głowę, świat eksplodował białym światłem i zaraz pogrążył się w ciemności.
Zanim upadł na podłogę, już nie żył.
Do północy pozostało siedemnaście minut.
Sprzątaczka, Hilda Walden, zjawiła się w zakładzie fotograficznym Simona Lamberga tuż po piątej rano. Rower postawiła przed wejściem i dokładnie zapięła go na łańcuch. Ochłodziło się i siąpił drobny deszcz. Hilda trzęsła się z zimna, szukając właściwego klucza. Wiosna zwlekała z nadejściem. Otworzyła drzwi i weszła do środka. Po ostatnich deszczach podłoga była zadeptana. Położyła torebkę na kontuarze, a płaszcz na krześle obok stolika z prasą.
W atelier był schowek, w którym trzymała fartuch i sprzęt do sprzątania. Pomyślała, że Lamberg po-
winien wkrótce sprawić sobie nowy odkurzacz, bo ten już ledwo ciągnie.
Weszła do atelier i w tej samej chwili go zobaczyła. Od razu zrozumiała, że fotograf nie żyje. Wokół ciała rozlały się plamy krwi.
Wybiegła na ulicę. Emerytowany kierownik banku, któremu lekarz zalecił codzienne spacery, przeraził się nie na żarty, kiedy udało mu się uspokoić krzyczącą kobietę.
Hilda stała w miejscu i trzęsła się na całym ciele, podczas gdy on pobiegł do automatu przy najbliższym rogu ulicy i zadzwonił pod numer alarmowy.
Było dwadzieścia po piątej. Nad miastem przechodziła mżawka i utrzymywały się podmuchy południowo--wschodniego wiatru.
Wallandera obudził telefon od Martinssona. Było trzy minuty po szóstej. Z doświadczenia wiedział, że telefon o tej porze oznacza coś poważnego. Zwykle budził się przed szóstą. Jednakże tego ranka jeszcze spał i sygnał wyrwał go ze snu. Spał dłużej, gdyż wieczorem odłamał mu się kawałek zęba i w nocy go bolało. Wielokrotnie wstawał i łykał proszki przeciwbólowe, aż w końcu około czwartej udało mu się zasnąć. Zanim sięgnął po telefon, poczuł, że ból jeszcze nie ustąpił.
- Obudziłem cię? - spytał Martinsson.
- Tak - odparł Wallander, zdziwiony, że raz powiedział prawdę. - Obudziłeś. Co się stało?
- Zadzwonili do mnie z nocnego dyżuru. Około pół do szóstej dostali wiadomość o zabójstwie przy placu św. Gertrudy. Posłali tam patrol.
-Ico?
- Niestety, wiadomość okazała się prawdziwa. Wallander usiadł na łóżku. Alarm nastąpił pół godziny temu.
- Byłeś tam?
- Jak miałem zdążyć? Kiedy zadzwonił telefon, właśnie się ubierałem. Sądziłem, że najlepiej będzie od razu skontaktować się z tobą.
Wallander pokiwał w milczeniu głową.
- Wiadomo kto? - zapytał.
- Zdaje się, że fotograf, który ma zakład przy placu. Zapomniałem teraz, jak ma na nazwisko.
- Lamberg? - podpowiedział Wallander, marszcząc czoło.
- Tak, Simon Lamberg. Jeżeli dobrze zrozumiałem, znalazła go sprzątaczka.
- Gdzie?
- Jak to gdzie?
- Znalazła go w zakładzie czy na ulicy?
- W środku.
Wallander się zastanawiał, zerkając na budzik stojący obok łóżka. Siedem minut po szóstej.
- Spotkamy się za kwadrans? - odezwał się po chwili.
- Tak - odparł Martinsson. - Chłopcy z patrolu uprzedzali, że to przykry widok.
- Jak to na miejscu zabójstwa - stwierdził Wallander. - Chyba nigdy w życiu nie zastałem tam widoku, który bym określił jako przyjemny.
Zakończyli rozmowę.
Wallander nadal siedział na łóżku. Wiadomość od Martinssona go poruszyła. Jeżeli to prawda, to dobrze wiedział, kto został zamordowany. Simon Lamberg wiele razy go fotografował. Wallander przebiegał w pamięci wszystkie sytuacje, kiedy był u niego w zakładzie. Lamberg fotografował Monę i jego, kiedy się pobierali w maju 1970 roku. Ale nie w atelier, tylko na plaży, tuż obok hotelu Saltsjóbadens. Tak chciała Mona. Wallander pamiętał, że uważał to za zbędną fatygę. Ślub brali w Ystad tylko dlatego, że duchowny, który udzielał jej konfirmacji, pracował obecnie w tym mieście. Wallander chciał, żeby się pobrali w Malmó i wzięli ślub cywilny, ale Mona się nie zgodziła. Fotografowanie się na zimnej i wietrznej plaży wcale go nie bawiło. I to wszystko dla romantycznego podobno zdjęcia, które w dodatku, jak się później okazało, nie było udane. Lamberg fotografował również kilka razy Lindę, kiedy była małym dzieckiem.
Wallander wstał z łóżka i ubrał się, nie biorąc prysznica. Wszedł do łazienki i otworzył szeroko usta. Nie pamiętał już, ile razy powtarzał to w ciągu nocy. Za każdym razem miał nadzieję, że ząb znów będzie cały.
Nadłamany ząb tkwił w dolnej szczęce po lewej stronie. Kiedy rozciągał palcem usta, widział, że zosta-
ła z niego połowa. Delikatnie czyścił zęby. Za każdym razem, gdy dotykał uszkodzonego miejsca, przeszywał go ból.
Z łazienki przeszedł do kuchni. W zlewie piętrzył się stos nieumytych naczyń. Rzucił okiem za okno. Wiatr i mżawka. Latarnia uliczna kołysała się w podmuchach wiatru. Termometr wskazywał cztery stopnie. Skrzywił się poirytowany, że wiosna się opóźnia. Już miał wychodzić, ale cofnął się i wszedł do pokoju dziennego. Na półce stała ślubna fotografia.
Lamberg nie zrobił nam zdjęcia, jak się rozstawaliśmy, pomyślał. Z tego okresu nie ma pamiątek. Zresztą tym lepiej. Pewnego dnia, mniej więcej miesiąc temu, Mona zażądała nagle, by na jakiś czas zamieszkali osobno. Chciała się zastanowić nad swoją przyszłością. Wallander był całkowicie oszołomiony, mimo że w głębi duszy to go nie zaskoczyło. Stopniowo się od siebie oddalali, mieli coraz mniej tematów do rozmów, coraz mniej radości sprawiała im fizyczna bliskość. Wreszcie łączącym ich ogniwem pozostała tylko Linda.
Wallander się opierał. Prosił i groził, ale Mona twardo upierała się przy swoim. Postanowiła wrócić do Malmó. Linda chciała się przenieść razem z nią. Pociągało ją większe miasto. Tak też się stało. Wallander nadal wierzył, że któregoś dnia zaczną wszystko od nowa. Nie wiedział jednak, czy jego nadzieja ma jakiekolwiek podstawy.
Otrząsnął się, odstawił fotografię na półkę i opuścił mieszkanie. Zastanawiał się, co takiego się wydarzyło.
Kim właściwie był Lamberg? Mimo że fotografował się u niego przynajmniej cztery lub pięć razy, nie pozostał mu w pamięci. Teraz go to zdziwiło. Lamberg był dziwnie anonimowy. Do tego stopnia, że Wallanderowi trudno było przywołać rysy jego twarzy.
W ciągu paru minut dotarł na plac św. Gertrudy. Przed zakładem fotograficznym stały dwa radiowozy. Zebrała się garstka gapiów. Kilku funkcjonariuszy zabezpieczało taśmą ulicę przed wejściem. Martinsson przyjechał niemal równocześnie. Był nieogolony, co mu się raczej nie zdarzało.
Razem podeszli do taśmy. Przywitali się z dyżurnym policjantem.
- To nie wygląda przyjemnie. Upadł na twarz i leży w kałuży krwi.
Wallander przerwał mu ruchem głowy.
- Czy to na pewno fotograf? Lamberg?
- Tak twierdzi sprzątaczka.
- Musi się okropnie czuć - rzekł Wallander. - Zawieź ją do komendy i daj jej kawy. Postaramy się przyjechać jak najszybciej.
Podeszli do otwartych drzwi.
- Dzwoniłem do Nyberga. Technicy są w drodze -powiedział Martinsson.
Weszli do środka. Wszędzie panowała cisza. Wallander szedł przodem, Martinsson tuż za nim. Minęli ladę i znaleźli się w atelier. Tam zastali okropny widok. Mężczyzna leżał twarzą w dół na rozwiniętym papierowym tle, jakiego używają fotografowie. Papier
był biały. Wyciekająca krew obrysowała ostry kontur wokół głowy zmarłego.
Wallander zbliżył się ostrożnie. Zdjął buty i szedł w samych skarpetach. Pochylił się nad ciałem.
Sprzątaczka się nie myliła. Wallander był pewien, że to Simon Lamberg. Głowę miał wykręconą w bok, połowę twarzy zwróconą w górę i otwarte oczy.
Wallander próbował coś wyczytać z wyrazu twarzy zamordowanego. Coś oprócz bólu i zdumienia. Niczego takiego nie dostrzegł.
- Co do przyczyny śmierci, nie może być wątpliwości - powiedział, wskazując na zmarłego.
Na potylicy widniała głęboka rana od uderzenia. Martinsson przykucnął przy zwłokach.
- Cały tył głowy jest wgnieciony - stwierdził z wyraźną odrazą.
Wallander uważnie mu się przyjrzał. Martinsson już kilka razy w podobnych sytuacjach dostał gwałtownych mdłości. Tym razem jakoś się trzymał.
Wallander rozejrzał się po pomieszczeniu. Panował w nim porządek, żadnych śladów walki. Nie zauważył niczego, co mogłoby posłużyć za narzędzie mordu. Przeszedł obok ciała, otworzył drzwi i zapalił światło. Tu mieściło się biuro Lamberga i pomieszczenie, gdzie wywoływał zdjęcia. Również tu panował porządek. Pozamykane szuflady biurka, brak śladów włamania.
- To nie wygląda na włamanie - rzekł Martinsson.
- Nie wiadomo - odparł Wallander. - Czy Lamberg był żonaty?
- Sprzątaczka mówiła, że tak. Mieszkali na Laven-delvagen.
Wallander znał tę ulicę.
- Czy zawiadomiono żonę?
- Nie przypuszczam.
- Od tego trzeba zacząć. Poślij do niej Svedberga. Martinsson spojrzał zdziwiony na inspektora.
- Nie powinieneś sam tam pojechać?
- Svedberg zrobi to równie dobrze jak ja. Zadzwoń do niego. Nie zapomnij powiedzieć, żeby poszedł razem z kapelanem.
Była za kwadrans siódma. Martinsson wyszedł do recepcji zatelefonować. Wallander stał w atelier fotografa, usiłując sobie wyobrazić przebieg zajścia. Brakowało mu jakichkolwiek ram czasowych. Pomyślał, że przede wszystkim musi porozmawiać ze sprzątaczką, która znalazła Lamberga. Zanim tego nie zrobi, niczego nie wymyśli.
Martinsson wrócił do pokoju.
- Svedberg jedzie do komendy - poinformował.
- My też - rzekł Wallander. - Muszę porozmawiać ze sprzątaczką. Wiemy, w jakim czasie to wszystko się zdarzyło?
- Trudno się było z nią dogadać. Dopiero teraz przychodzi do siebie.
Za plecami Martinssona pojawił się Nyberg. Skinęli do siebie na przywitanie. Nyberg był sprawnym, lecz chimerycznym technikiem kryminalnym. Wallander przekonał się już wiele razy, że wiele skomplikowa-
nych przypadków udało się wyjaśnić wyłącznie dzięki niemu.
Na widok zmarłego przez twarz Nyberga przemknął grymas.
- To ten fotograf - powiedział.
- Simon Lamberg - wtrącił Wallander.
- Parę lat temu robiłem sobie u niego zdjęcia paszportowe - rzekł Nyberg. - Kto by pomyślał, że go napadną i zamordują.
- Miał ten zakład od wielu lat - podjął Walander. -Może nie od zawsze, ale niewiele brakowało.
Nyberg zdjął kurtkę.
- Coś już wiadomo? - zapytał.
- Tuż po piątej znalazła go tu sprzątaczka. To wszystko.
- Czyli tyle co nic - stwierdził Nyberg.
Martinsson i Wallander wyszli, zostawiając Nyberga z jego ekipą. Wallander był pewny, że wykonają dobrą robotę.
Ruszyli do komendy. Wallander przystanął obok recepcji i poprosił Ebbę, żeby zamówiła mu wizytę u dentysty. Podał jej nazwisko lekarza.
- Boli cię? - zatroskała się Ebba.
- Tak. Mam teraz rozmowę ze sprzątaczką, która znalazła martwego Lamberga. Zajmie mi to jakąś godzinę. Potem chciałbym jak najszybciej dostać się do dentysty.
- Lamberg? - zdziwiła się Ebba. - Co się stało?
- Został zamordowany.
Ebba opadła na krzesło.
- Byłam u niego wiele razy - powiedziała ze smutkiem. - Fotografował wszystkie moje wnuki. Jednego po drugim.
Wallander w milczeniu pokiwał głową i poszedł do swojego pokoju.
Wygląda na to, że każdy u niego kiedyś był, pomyślał. Wszyscy staliśmy naprzeciw jego aparatu. Ciekawe, czy wszyscy odnieśli to samo nieokreślone wrażenie co ja.
Było pięć po siódmej.
Kilka minut później do pokoju weszła Hilda Walden. Niewiele miała do powiedzenia. Wallander od razu się zorientował, że przyczyną tego był nie tylko stan jej nerwów. Po prostu zupełnie nie znała Lamberga, mimo że sprzątała w jego zakładzie od przeszło dziesięciu lat.
Hildę Walden przyprowadził Hansson. Wallander podał jej rękę na przywitanie i poprosił, żeby usiadła. Kobieta miała chudą twarz, była po sześćdziesiątce. Inspektor pomyślał, że z pewnością przez całe życie ciężko pracowała. Kiedy Hansson wyszedł, Wallander sięgnął po jeden z notesów, które poniewierały się w jego szufladach. Zaczął od wyrazów współczucia. Rozumie, że jest wstrząśnięta, ale niestety nie może zwlekać z przesłuchaniem. Zostało popełnione ciężkie przestępstwo. Chodzi o to, żeby jak najszybciej zidentyfikować i schwytać sprawcę.
- Spróbujmy zacząć od początku - powiedział. -Przychodziła pani sprzątać w zakładzie Simona Lamberga?
Hilda Walden mówiła bardzo cicho. Wallander musiał pochylić się nad stołem, żeby cokolwiek dosłyszeć.
- Sprzątałam u niego przez dwanaście lat i siedem miesięcy. Trzy razy w tygodniu, w poniedziałki, środy i piątki.
- 0 której pani przyszła?
- Jak zawsze, parę minut po piątej. Sprzątam przed południem w czterech sklepach. Zaczynam od Lamberga.
- Ma pani własny klucz?
Spojrzała na niego z wyrazem zdziwienia.
- Jak mogłabym inaczej wejść? Lamberg otwierał dopiero o dziesiątej.
Wallander kiwnął głową i pytał dalej:
- Weszła pani od ulicy?
- To jedyne wejście. Wallander notował.
- Drzwi wejściowe były zamknięte? -Tak.
- Nikt nie majstrował przy zamku?
- Nic nie zauważyłam. -1 co dalej?
- Weszłam do środka. Odłożyłam torebkę i zdjęłam płaszcz.
- Nie zauważyła pani nic podejrzanego?
- Wszystko było jak zawsze. Wczoraj padał deszcz i podłoga była wyjątkowo brudna. Poszłam do schowka po wiadro i ścierki... - nagle zamilkła.
-1 wtedy go pani zobaczyła?
Przytaknęła w milczeniu. Przez chwilę Wallander obawiał się, że kobieta się załamie. Ale wzięła głęboki oddech i zebrała się w sobie.
- Która to była godzina?
- Dziewięć po piątej. Popatrzył na nią zaskoczony.
- W atelier wisi ścienny zegar - wyjaśniła. - Od razu na niego spojrzałam. Może żeby nie patrzeć na martwego Lamberga. A może żeby zapamiętać dokładny czas największego wstrząsu w moim życiu.
Wallander pokiwał głową. Miał wrażenie, że ją rozumie.
- Co pani potem zrobiła?
- Wybiegłam na ulicę. Być może krzyczałam, nie pamiętam. Przechodził jakiś mężczyzna i zadzwonił z automatu na policję.
Wallander odłożył na chwilę pióro. Miał już przebieg czasowy, Hilda z pewnością mówiła prawdę.
- Domyśla się pani, dlaczego Lamberg przyszedł tak wcześnie rano?
Odpowiedziała szybko i bez wahania. Musiała się już nad tym zastanawiać.
- Czasami chodził tam wieczorem i siedział do północy. To musiało się stać wtedy
- Skąd pani wie, że bywał tam wieczorami?
- To było kilka lat temu, zostawiłam w fartuchu portmonetkę. Wróciłam po nią wieczorem i zastałam go na miejscu. Powiedział, że spędza tam dwa wieczory w tygodniu.
- Przy pracy?
- Siedział chyba u siebie w biurze i porządkował papiery. Słychać było radio.
Wallander kiwał zamyślony głową. Hilda prawdopodobnie miała rację. Zabójstwa nie dokonano z samego rana, lecz wczoraj wieczorem.
Spojrzał na nią.
- Czy kogoś pani podejrzewa? -Nie.
- Nie wie pani, czy miał wrogów?
- Nie znałam go. Nie wiem, czy miał przyjaciół lub wrogów. Chodziłam tam sprzątać.
Wallander nie dawał za wygraną.
- Pracowała pani u niego ponad dwanaście lat. Musiała go pani poznać. Jego nawyki, może jakieś słabości.
Odpowiedź była równie stanowcza:
- W ogóle go nie znałam. Był bardzo zamknięty w sobie.
- Nie potrafi go pani w żaden sposób opisać? Jej odpowiedź go zaskoczyła.
- Jak opisać człowieka, który jest tak niewyraźny, że niemal się zlewa ze ścianą?
- Rzeczywiście, coś w tym jest - zgodził się Wallander, odkładając notes. - Zauważyła pani ostatnio jakąś zmianę w jego zachowaniu?
- Widywałam go raz w miesiącu, przy wypłacie. Wszystko było normalnie.
- Kiedy ostatnio się widzieliście?
- Dwa tygodnie temu.
- I zachowywał się jak zwykle? -Tak.
- Nie był niespokojny? Zdenerwowany? -Nie.
- W zakładzie też nie zauważyła pani żadnych zmian?
- Żadnych.
Jest znakomitym świadkiem, pomyślał Wallander. Jasne odpowiedzi, zmysł obserwacyjny. Mogę z pewnością polegać na jej pamięci.
Nie miał więcej pytań. Rozmowa trwała niecałe dwadzieścia minut. Zadzwonił do Hanssona, żeby zorganizował powrót Hildy Walden do domu.
Kiedy został sam, podszedł do okna. Spoglądał na deszcz, myśląc o spóźniającej się wiośnie. I o tym, jak ją przywita bez Mony. Powrócił nagle ból zęba. Spojrzał na zegarek. Za wcześnie. Dentysta jeszcze nie przyjmuje. Pomyślał o Svedbergu, ciekaw był, jak sobie poradził. Przekazywanie wiadomości o śmierci to jedno z najcięższych zadań w policji. Szczególnie w przypadku nagłego i bestialskiego zabójstwa. Był przekonany, że Svedberg dobrze wypełni swoją misję. Jest dobrym policjantem. Może bez specjalnego polotu, ale rzetelny i dokładny. Pod tym względem jeden z lepszych, z jakimi Wallander kiedy-
kolwiek pracował. I zawsze niezwykle wobec niego lojalny.
Odszedł od okna i ruszył do jadalni po kawę. Po drodze próbował ułożyć sobie jakąś wersję wydarzeń.
Simon Lamberg, fotograf, dobiegał sześćdziesiątki. Człowiek o regularnym trybie życia, właściciel renomowanego zakładu, w którym fotografuje konfirman-tów, ślubne pary i dzieci. Według sprzątaczki spędza dwa wieczory w tygodniu w swoim biurze, gdzie porządkuje papiery i słucha muzyki. Wychodzi stamtąd tuż przed północą.
Wallander wrócił do pokoju. Stał z filiżanką kawy w ręku, wpatrując się w deszcz za oknem.
Dlaczego Lamberg przesiadywał w swoim atelier? Wallanderowi zdawało się to dziwne.
Spojrzał na zegarek. W tej samej chwili zadzwoniła Ebba. Zamówiła mu wizytę. Dentysta może go przyjąć od razu.
Postanowił nie zwlekać. Nie może kierować śledztwem z bolącym zębem. Poszedł do Martinssona.
- Ułamał mi się wczoraj kawałek zęba - oświadczył. - Mam teraz wizytę u dentysty. Pewnie za godzinę będę z powrotem. Zróbmy wtedy zebranie. Czy Sved-berg już wrócił?
- Jeszcze się nie odezwał.
- Spróbuj ściągnąć Nyberga. Chociaż na chwilę. Niech nam przedstawi swoje pierwsze wrażenia.
Martinsson ziewnął i przeciągnął się na krześle.
- Komu mogło zależeć na zamordowaniu starego fotografa? - zapytał. - Nie ma chyba śladów włamania.
- Stary jak stary - zauważył Wallander. Miał pięćdziesiąt sześć lat. Z resztą się zgadzam.
- Został napadnięty w atelier. Jak sprawca się tam dostał?
- Albo miał klucz, albo Lamberg go wpuścił.
- Lamberga zaatakowano od tyłu.
- Można to różnie tłumaczyć. Ale my nic nie wiemy. Wallander wyszedł z komendy i skierował się do
gabinetu dentysty leżącego przy Stortorget, tuż obok sklepu z radiami. Jako dziecko bał się wizyt u dentysty i trzeba go było tam ciągnąć siłą. Kiedy stał się dorosły, strach go nagle opuścił. Teraz chciał po prostu jak najszybciej pozbyć się bólu. Jednocześnie uświadomił sobie, że złamany ząb jest oznaką starzenia się. Chociaż ma dopiero czterdzieści lat, to już się pojawiają pierwsze oznaki rozkładu.
Młody lekarz przyjął go od razu. Pracował sprawnie i szybko. Po półgodzinie ból zamienił się w tępe rwanie.
- Za chwilę przejdzie - uspokoił go lekarz. - Powinien pan przyjść powtórnie na zdjęcie kamienia. Nie czyści pan chyba prawidłowo zębów.
- Pewnie nie - odparł Wallander.
Zapisał się na wizytę za dwa tygodnie i wrócił do komendy. O dziesiątej spotkał się ze współpracownikami w pokoju konferencyjnym. Svedberg już był
z powrotem, przyszedł też Nyberg. Wallander zajął swoje zwykłe miejsce na końcu stołu i rozejrzał się naokoło. Ile razy siedział już w tym miejscu i rozpoczynał kolejne dochodzenie? Z biegiem lat odczuwał coraz większy ciężar. Wiedział jednak, że musi działać natychmiast. Mają do czynienia z brutalnym mordem i nie mogą zwlekać.
- Czy widział ktoś Rydberga? - zapytał.
- Boli go kręgosłup - poinformował Martinsson.
- Szkoda - powiedział Wallander. - Przydałby się nam teraz.
Zwrócił się do Nyberga i dał mu znak, żeby zaczynał.
- Jest naturalnie za wcześnie - zaczął Nyberg. -Ale to nie wygląda na włamanie - w każdym razie po wstępnych oględzinach. Nie ma śladów na drzwiach wejściowych, nic chyba nie zginęło. Wszystko to bardzo dziwne.
Wallander nie oczekiwał od Nyberga, aby na tym etapie śledztwa miał do zakomunikowania coś odkrywczego. Chciał jednak, żeby uczestniczył w zebraniu.
Nadeszła kolej Svedberga.
- Elisabeth Lamberg doznała, rzecz jasna, szoku. Ponieważ mieli z mężem osobne sypialnie, nie wiedziała, kiedy wracał do domu. Zjedli kolację około pół do siódmej. Nieco przed siódmą mąż wyszedł do zakładu. Ona położyła się po jedenastej i natychmiast zasnęła. Nie ma pojęcia, kto mógł go zamordować. Stanowczo zaprzeczała istnieniu jakichkolwiek wrogów.
Wallander pokiwał głową.
- Oto co wiemy - rzekł. - Mamy martwego fotografa. I nic poza tym.
Wszyscy wiedzieli, że to oznacza początek żmudnego śledztwa.
Nikt nie wiedział, dokąd ich ono zaprowadzi.
Poranne zebranie rozpoczynające dochodzenie w sprawie zabójstwa fotografa Simona Lamberga nie trwało długo. Ustalali różne, zgodne z obowiązującą procedurą, sposoby postępowania. Musieli czekać na wyniki z zakładu medycyny sądowej w Lund i raport z oględzin miejsca przestępstwa, gdzie wciąż pracował Nyberg ze swoją ekipą. Grupa dochodzeniowa miała za zadanie prześwietlić osobę i życie Simona Lamberga, przesłuchać sąsiadów i poszukiwać ewentualnych świadków, którzy mogli coś zaobserwować. Liczyli oczywiście na to, że już we wczesnym stadium śledztwa zaczną od różnych ludzi napływać informacje, które pomogą w ciągu kilku dni rozwikłać zagadkę morderstwa. Wallander przeczuwał jednak, że czeka ich skomplikowane dochodzenie. Mieli zbyt mało danych, żeby ruszyć z miejsca.
Czuł, że ogarnia go niepokój. Ból zęba minął, na jego miejsce pojawił się ucisk w żołądku.
Bjórk przyszedł posłuchać, jak Wallander wstępnie referuje przebieg zajścia. Nikt nie miał pytań. Podzielili zadania i każdy poszedł do siebie. Wallanderowi przypadła w udziale rozmowa z wdową po Lambergu.
Przedtem postanowił przyjrzeć się dokładniej miejscu przestępstwa. Nyberg obiecał, że za parę godzin będzie mógł tam wejść.
Bjórk i Wallander zostali sami w pokoju.
- Nie sądzisz, że to włamywacz, który stracił głowę przyłapany na gorącym uczynku? - zapytał Bjórk.
- Nie - odparł Wallander. - Mogę się zresztą mylić. Musimy brać pod uwagę wszelkie ewentualności. Zresztą nie bardzo wiem, czego miałby szukać włamywacz w zakładzie Lamberga.
- Aparatów?
- On nie sprzedawał sprzętu fotograficznego, tylko robił zdjęcia. Można było u niego kupić ramki i albumy. Nie jest to łup dla włamywacza.
- Co zatem pozostaje? Motyw osobisty?
- Nie mam pojęcia. Svedberg mówił, że wdowa, Eli-sabeth Lamberg, jest absolutnie przekonana, że mąż nie miał żadnych wrogów.
- Nic nie wskazuje na czyn szaleńca? Wallander pokręcił głową.
- To może być cokolwiek - rzekł. - Ale już teraz trzy kwestie dają do myślenia. W jaki sposób sprawca dostał się do zakładu? Nie ma śladów na drzwiach ani na oknach. Lamberg raczej nie zostawił otwartych drzwi. Elisabeth Lamberg twierdzi, że zawsze dokładnie wszystko zamykał.
- Mamy zatem dwie ewentualności. Albo sprawca miał klucz, albo Simon Lamberg wpuścił go do środka.
Wallander skinął głową. Bjórk rozumował właściwie.
- Druga rzecz to cios, który zabił Lamberga - ciągnął Wallander. - Trafił z ogromną siłą w tył głowy. Może to oznaczać zarówno celowość, jak i furię. Albo jedno i drugie. I dowodzi znacznej siły. W chwili śmierci Simon Lamberg stał plecami do napastnika. I tu również mamy przynajmniej dwie możliwości. Pierwsza, że Lamberg niczego się nie spodziewał. Druga, że próbował uciec.
- Jeżeli sam wpuścił zabójcę, to można zrozumieć, że się odwrócił plecami.
- Można pójść w rozumowaniu o krok dalej - zasugerował Wallander. - Czy wpuściłby o tak późnej porze kogoś, kogo dobrze nie znał?
- Coś jeszcze?
- Według sprzątaczki Lamberg chodził do zakładu wieczorem dwa razy w tygodniu. Nie zawsze w te same dni. Można przyjąć, że sprawca o tym wiedział i że poszukujemy kogoś, kto przynajmniej w pewnym stopniu znał zwyczaje Lamberga.
Wyszli z pokoju i przystanęli w korytarzu.
- Wygląda na to, że mamy jakieś początkowe zahaczenie - rzekł Bjórk. - Nie jest całkiem beznadziejnie.
Wallander się skrzywił.
- Prawie - odparł. - Jest prawie beznadziejnie. Przydałby się Rydberg.
- Martwię się o jego kręgosłup - wyznał Bjórk -Obawiam się, że to coś poważnego.
Wallander popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- Na przykład?
- Może to jakaś inna choroba? Przyczyną dolegliwości kręgosłupa nie muszą być mięśnie lub kręgi.
Wallander wiedział, że szwagier Bjórka jest lekarzem. Ponieważ Bjórk od czasu do czasu wmawiał sobie rozmaite ciężkie schorzenia, Wallander pomyślał, że jedno z nich postanowił teraz przypisać Rydbergowi.
- Rydberg jest zwykle zdrowy już po tygodniu - powiedział.
Pożegnali się i Wallander wrócił do siebie. Wiadomość o zabójstwie już się rozeszła i Ebba zawiadomiła go, że dzwonili dziennikarze, dopytując się o informacje. Wallander przekazał, że o trzeciej będzie odpowiadał na pytania prasy. Z nikim się w tej sprawie nie porozumiał.
Następną godzinę spędził na sporządzaniu notatek na własny użytek. Jak tylko skończył, zadzwonił Nyberg, że może już wejść do biura Lamberga. Nyberg nie natrafił na nic szczególnego. Podobnie lekarz sądowy; skonstatował tylko, że Lamberg zginął od silnego uderzenia w tył głowy. Na zapytanie Wallandera o ewentualne narzędzie zbrodni wciąż nie potrafił odpowiedzieć. Wallander zakończył rozmowę i zaczął myśleć o Rydbergu, swoim nauczycielu i mentorze, najlepszym śledczym, jakiego znał. On go nauczył rozpatrywania najdrobniejszych argumentów i formułowania problemów w zaskakujący sposób.
Teraz by mi się przydał, pomyślał. Powinienem do niego wieczorem zadzwonić.
W jadalni wypił kolejną filiżankę kawy. Ostrożnie zagryzł kruchym ciastkiem. Ząb go nie rozbolał.
Wyszedł na plac św. Gertrudy, aby się przejść i otrząsnąć ze zmęczenia po niespokojnej nocy. Wciąż siąpił deszcz. Zastanawiał się, kiedy nadejdzie wiosna. W kwietniowym powietrzu czuło się pełne napięcia wyczekiwanie. Wiosna nigdy nie przychodzi o właściwej porze. Zima zawsze zaczyna się za wcześnie, a wiosna za późno.
Przed zakładem Lamberga zebrało się dużo ludzi. Wallander znał wielu z nich, w każdym razie z widzenia. Kiwał głową na przywitanie, pytania pozostawiał bez odpowiedzi. Przeskoczył przez taśmę i wszedł do lokalu. Nyberg stał z termosem w ręku i beształ kogoś z ekipy. Nie przerwał nawet na widok Wallandera. Zwrócił się do niego dopiero, jak wszystko winowajcy wygarnął. Wskazał w stronę atelier. Ciała już nie było. Została tylko duża plama krwi na białym ekranie. Na podłodze ułożono plastykową ścieżkę.
- Przejdź tędy - zarządził Nyberg. - Znaleźliśmy dość dużo śladów stóp.
Wallander założył foliowe ochraniacze na buty, włożył do kieszeni lateksowe rękawiczki i ostrożnie wszedł do pokoju, gdzie mieściły się biuro i ciemnia.
Przypomniał sobie, jak w wieku czternastu, piętnastu lat marzył o tym, by zostać fotografem. Nie takim, który ma własny zakład, lecz fotografem prasowym.
Wyobrażał sobie siebie, jak znajduje się w centrum wydarzeń i utrwala na zdjęciach to, co najważniejsze, a inni w tym czasie go fotografują.
Wchodząc do pokoju w głębi, zastanawiał się, gdzie podziało się jego marzenie. Pewnego dnia po prostu się rozpłynęło. Dzisiaj ma zwykły instamatic, którego rzadko używa. Kilka lat później chciał zostać śpiewakiem operowym. Ale i z tego nic nie wyszło.
Zdjął kurtkę i rozejrzał się po pokoju. Nyberg znów łajał kogoś w atelier. Tym razem chodziło o nieprecyzyjnie wymierzoną odległość między dwoma śladami stóp. Podszedł do radia i włączył odbiornik. Muzyka klasyczna. Hilda Walden zeznała, że Lamberg przychodził tu nieraz wieczorem, żeby popracować i posłuchać muzyki. Muzyki klasycznej. Dotychczas wszystko się zgadza. Usiadł przy biurku. Panował tu porządek. Podniósł zieloną podkładkę do pisania. Pod spodem nic nie leżało. Wstał i podszedł do Nyberga zapytać, czy nie znaleziono jakichś kluczy. Dostał ich cały pęk, wciągnął rękawiczki na dłonie i wrócił do biurka. Odszukał klucz do szuflad. W górnej szufladzie leżały rozmaite rachunki i korespondencja z księgowym. Wallander ostrożnie przerzucał papiery. Nie wiedział, czego szuka. Dlatego każda rzecz mogła okazać się ważna.
Systematycznie przetrząsał wszystkie szuflady. Nie znalazł nic, co by go zaintrygowało. Życie Simona Lamberga wyglądało na uporządkowane, przejrzyste i nie zawierało niespodzianek. Jednakże Wallander
nadal zeskrobywał tylko jego wierzchnią warstwę. Schylił się i wysunął dolną szufladę. Zobaczył w niej album w drogiej skórzanej oprawie. Położył go na stole i otworzył na pierwszej stronie. Ze zmarszczonym czołem przyglądał się zdjęciu wklejonemu w samym środku. Miało wielkość fotografii paszportowej. Wallander sięgnął po szkło powiększające, które zauważył, przeszukując szuflady, zapalił obie lampy stołowe i dokładniej przyjrzał się fotografii.
Przedstawiała amerykańskiego prezydenta Ronalda Reagana. Miał zniekształconą twarz. Nadal były to rysy Reagana, ale pomarszczony stary człowiek wyglądał jak odrażający potwór. Obok zdjęcia widniał atramentowy podpis: 10 sierpnia 1984.
Zaciekawiony Wallander odwrócił kartkę. Znów to samo. Pojedyncza fotografia na środku strony. Tym razem zdjęcie jednego z byłych szwedzkich premierów. 1 tak jak poprzednio karykaturalnie zdeformowana twarz. Z datą napisaną czarnym atramentem.
Wallander przewracał powoli kolejne kartki. Wszędzie pojedyncze zdjęcia. Powykrzywiane, odkształcone. Mężczyźni, bo byli to wyłącznie mężczyźni, o wyglądzie monstrualnych stworów. Szwedzi i cudzoziemcy. Przede wszystkim politycy, ale też kilku biznesmenów, jeden pisarz i inni, których Wallander nie potrafił zidentyfikować.
Zastanawiał się, co mogą znaczyć te zdjęcia. Dlaczego Simon Lamberg miał taki dziwny album? Dlaczego deformował zdjęcia? Czy tym się zajmował, gdy wie-
czorami samotnie przesiadywał w atelier? Najwyraźniej za uporządkowaną fasadą życia Simona Lamberga kryło się coś więcej. W każdym razie człowiek, który celowo niszczył twarze znanych ludzi.
Przewrócił kolejną kartkę albumu i zesztywniał. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz.
Nie wierzył własnym oczom.
W tej samej chwili do pokoju wszedł Svedberg.
- Popatrz na to - rzekł powoli Wallander, wskazując na zdjęcie. Svedberg zajrzał mu przez ramię.
- Przecież to ty - zauważył zdziwiony Svedberg.
- Tak - odparł Wallander. - To ja. W każdym razie tak sądzę.
Jeszcze raz przyjrzał się fotografii. Było to zdjęcie z jakiejś gazety. On i zarazem nie on. Wyglądał na wyjątkowo obrzydliwego typa.
Wallander nie przypominał sobie, żeby ostatnimi czasy coś nim do tego stopnia wstrząsnęło. Na widok swojej wykrzywionej i zeszpeconej twarzy zrobiło mu się niedobrze. Oswoił się do pewnego stopnia ze spontanicznymi wybuchami niechęci ze strony przestępców, w których schwytaniu uczestniczył, ale myśl, że ktoś spędzał długie godziny, fabrykując pełne nienawiści podobizny, była porażająca. Sved-berg dostrzegł jego reakcję i przywołał Nyberga. Zaczęli razem przeglądać album. Ostatnie zdjęcie, na którym widniała zdeformowana twarz urzędującego premiera, nosiło wczorajszą datę. Napisaną czarnym atramentem.
- Ten, kto to robił, musiał być chory - stwierdził Nyberg.
- Jestem przekonany, że Simon Lamberg retuszował zdjęcia podczas swoich samotnych wieczorów -rzekł Wallander. - Dałbym dużo, żeby się dowiedzieć, skąd się wziąłem w tym makabrycznym gronie. Jako jedyna osoba z Ystad wśród mężów stanu. Przyznaję, że to bardzo nieprzyjemne uczucie.
- Czemu to miałoby służyć? - zapytał Svedberg Żaden z nich nie potrafił odpowiedzieć. Wallander chciał jak najszybciej wyjść. Poprosił
Svedberga, żeby kontynuował oględziny. Czekało go wkrótce spotkanie informacyjne z prasą. Poczuł się lepiej, kiedy już znalazł się na ulicy. Przekoczył nad taśmą zabezpieczającą i udał się prosto do komendy. W dalszym ciągu kropił deszcz. Nudności ustąpiły, ale przykre uczucie pozostało.
Simon Lamberg siedzi wieczorem w swoim atelier, słuchając muzyki klasycznej, i zniekształca zdjęcia znanych politycznych osobistości i jednego policjanta z Ystad. Wallander na próżno się głowił nad jakimś wytłumaczeniem. To, że człowiek prowadzi podwójne życie, że za pozorną normalnością kryje się szaleństwo, nie jest niczym wyjątkowym. W kronikach kryminalnych istnieje na to wiele przykładów. Ale dlaczego Lamberg umieścił go w tym albumie? Co on ma wspólnego z tamtymi ludźmi na zdjęciach? Dlaczego właśnie on?
Poszedł prosto do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Usiadł na krześle, próbując opanować dręczący go
niepokój. Simon Lamberg nie żyje. Ktoś straszliwym uderzeniem rozpłatał mu głowę. Nie wiadomo, z jakiego powodu. W szufladzie zmarłego znaleźli album z makabrycznymi zdjęciami.
Z rozważań wyrwało go pukanie do drzwi. Przyszedł Hansson.
- Lamberg nie żyje - oświadczył, jak gdyby oznajmiał jakąś nowinę. - Fotografowałem się u niego wiele lat temu z okazji konfirmacji.
- Przystępowałeś do konfirmacji? - zapytał zdziwiony Wallander. - Zawsze sądziłem, że kogo jak kogo, ale ciebie boskie moce nie interesują.
- I miałeś rację - odparł wesoło Hansson, zapamiętale dłubiąc w uchu. - Ale bardzo mi zależało na zegarku i pierwszym prawdziwym garniturze.
Wyciągnął rękę w kierunku korytarza.
- Dziennikarze - powiedział. - Chcę przy tym być, żeby posłuchać, co się wydarzyło.
- Mogę ci od razu powiedzieć - odparł Wallander. -Ktoś roztrzaskał głowę Lambergowi wczoraj wieczorem między ósmą a dwunastą. W zasadzie można wykluczyć włamanie. To z grubsza wszystko, co wiemy.
- Niewiele - zauważył Hansson.
- Rzeczywiście niewiele - przyznał Wallander, wstając z krzesła. - Trudno o mniej.
Zaimprowizowane spotkanie z dziennikarzami trwało pół godziny. Wallander zdał relację z wydarzenia i zwięźle odpowiadał na pytania dziennikarzy. 0 pół do czwartej było po wszystkim. Wallander po-
czuł głód. Myślami wciąż wracał do albumu Simona Lamberga. Nie przestawało go nękać pytanie, dlaczego jego twarz została zmniejszona i zdeformowana. Przypuszczał, że było to dzieło szaleńca. Mimo to dlaczego właśnie on?
Za kwadrans czwarta postanowił pojechać do domu Lambergów przy Lavendelvagen. Deszcz ustał i wiał silny wiatr. Pomyślał, że mógłby zabrać ze sobą Sved-berga, ale doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jak spotka się z Elisabeth Lamberg sam na sam. Miał do niej dużo pytań. A jedno z nich było zdecydowanie ważniejsze od innych.
Zaparkował na Lavendelvagen i wysiadł z samochodu. Wokół domu rozpościerał się ogród i mimo że rabaty były jeszcze puste, widać było, że jest zadbany. Zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu natychmiast kobieta po pięćdziesiątce. Wallander wyciągnął rękę na przywitanie. Kobieta sprawiała wrażenie nieśmiałej.
- Nie jestem Elisabeth Lamberg - powiedziała. - Jestem jej przyjaciółką, nazywam się Karin Fahlman.
Wpuściła go do przedsionka.
- Elisabeth odpoczywa w sypialni. Czy ta rozmowa naprawdę nie może zaczekać?
- Przykro mi, ale w takich przypadkach czas odgrywa ważną rolę.
Karin Fahlman skinęła głową, zaprowadziła Wallandera do salonu i oddaliła się bez słowa.
Wallander rozejrzał się po pokoju. Uderzyła go panująca w nim cisza. Nie słyszał tykania zegarów ani odgłosów z ulicy. Za oknem biegały bawiące się dzieci i chociaż widać było, że głośno pokrzykują, ich głosy nie przenikały do środka. Podszedł do okna. Miało podwójne szyby i najwyraźniej stanowiło to wyjątkowo dobrą izolację dźwiękową. Przemierzał salon, w którym ze smakiem i bez przesadnej wystawności antyki współgrały z nowoczesnymi meblami. Na ścianach umieszczono kopie starych drzeworytów i półki z książkami.
Nie usłyszał, kiedy Elisabeth Lamberg weszła do pokoju. Nagle znalazła się tuż za nim. Mimowolnie drgnął. Była bardzo blada, jakby jej twarz pokrywała cienka warstwa białego pudru. Miała ciemne, krótko ostrzyżone włosy. Musiała być kiedyś bardzo piękna.
- Przykro mi, że panią niepokoję - powiedział, witając się.
- Wiem, kim pan jest - odparła. - I rozumiem, że musiał pan przyjść.
- Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
- Dziękuję.
Wallander widział, że kobieta panuje nad sobą z największym trudem. Zastanawiał się, jak długo wytrzyma, zanim wybuchnie.
Usiedli. Postać Karin Fahlman mignęła w sąsiednim pokoju. Przypuszczał, że przysłuchuje się ich rozmowie. Przez moment zastanawiał się, jak zacząć, ale Elisabeth Lamberg go uprzedziła i odezwała się pierwsza.
- Czy wie pan, kto zabił mojego męża?
- Nie mamy żadnego konkretnego tropu. Wiele przemawia za tym, że to nie było włamanie. Co oznacza, że albo mąż otworzył komuś drzwi, albo że nieznana nam osoba miała własne klucze.
Pokręciła energicznie głową, jak gdyby gwałtownie protestując przeciwko słowom Wallandera.
- Simon był zawsze bardzo ostrożny. Nie otworzyłby nieznajomemu. Szczególnie wieczorem.
- Może tego kogoś znał?
- Kto to miałby być?
- Nie wiem. Każdy ma przyjaciół.
- Simon jeździł raz w tygodniu do Lund. Był w zarządzie amatorskiego stowarzyszenia astronomicznego. 0 ile wiem, nie miał innego towarzystwa.
Wallander uświadomił sobie, że obaj ze Sved-bergiem zapomnieli o jednej ważnej rzeczy.
- Czy ma pani dzieci?
- Jedną córkę, Matyldę.
Wallander od razu zwrócił uwagę na zmianę w jej głosie. Brzmiała w nim nuta niepokoju. Ostrożnie pytał dalej.
- Ile ma lat?
- Dwadzieścia cztery.
- Nie mieszka już w domu?
Elisabeth Lamberg utkwiła w nim wzrok.
- Matylda przyszła na świat ciężko upośledzona. Była w domu cztery lata, dłużej już się nie dało. Teraz jest w zakładzie. Wymaga nieustannej opieki.
Wallander się stropił. Nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego.
- To musiała być trudna decyzja - zauważył, siląc się na wyrozumiałość - Dramatyczna decyzja. Oddać ją do zakładu.
Wciąż patrzyła mu prosto w oczy.
- To nie była moja decyzja. Tak chciał Simon, nie ja. To on zadecydował.
Przez chwilę Wallander miał wrażenie, że Elisabeth Lamberg spogląda w otchłań. Tak intensywny był jej ból, gdy o tym opowiadała.
Długo siedział w milczeniu, zanim powrócił do pytań.
- Przychodzi pani do głowy jakiś powód, dla którego ktoś mógłby zamordować męża?
- Po tym, co się stało, nie chciałam go już znać.
- Mimo że upłynęło już dwadzieścia lat?
- Niektórych rzeczy się nie zapomina.
- Nadal byliście jednak małżeństwem?
- Mieszkaliśmy pod tym samym dachem. To wszystko.
Wallander przeszedł do najważniejszego pytania.
- Kiedy tu przyszedłem, powiedziała pani, że mnie poznaje. Czy mąż kiedykolwiek o mnie wspominał?
Uniosła ze zdziwieniem brwi.
- Przy jakiej okazji?
- Nie wiem. Tylko pytam.
- Niewiele ze sobą rozmawialiśmy, ale nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek o panu mówili.
- W atelier męża znaleźliśmy album ze zdjęciami polityków i innych znanych ludzi - ciągnął Wallander. - Z jakiegoś powodu było wśród nich moje zdjęcie. Wie pani o istnieniu tego albumu?
-Nie.
- Na pewno?
- Z całą pewnością.
- Zdjęcia są zdeformowane. Wszystkie osoby, włącznie ze mną, wyglądają jak maszkary. Mąż musiał spędzić wiele godzin na wykoślawianiu naszych twarzy. Nic pani o tym nie wiadomo?
- Nie. To jakaś zupełnie niezrozumiała historia. Widać było, że kobieta mówi prawdę. Rzeczywiście
niewiele wiedziała o swoim mężu. Zresztą od dwudziestu lat nie chciała nic o nim wiedzieć.
Wallander wstał z krzesła. Był pewien, że tu jeszcze wróci. Tymczasem skończyły się mu pytania.
- Mój mąż miał wiele tajemnic - powiedziała nagle, kiedy już wychodził. - Lecz ja ich nie znałam.
- Czy jest ktoś, kto mógł je znać?
- Nie wiem - rzekła niemal błagalnym tonem. - Jednak ten ktoś istnieje.
- Jakie tajemnice ma pani na myśli?
- Jak już powiedziałam, nie wiem. Ale Simon miał pełno sekretnych zakamarków. Nie chciałam i nie mogłam do nich zaglądać.
Wallander skinął głową i wyszedł. Wsiadł do samochodu i siedział w nim dłuższą chwilę. Znów zaczęło padać.
Co ona właściwie miała na myśli? "Pełno sekretnych zakamarków"? Tak jakby leżący w głębi zakładu pokój był tylko jednym z nich? Czyżby było więcej, tylko jeszcze ich nie znaleźli?
Powoli wracał do komendy. Czuł coraz silniejszy niepokój.
Popołudnie i wieczór Wallander spędził na opracowywaniu niewielkiej ilości posiadanego materiału. Wyszedł z komendy około dziesiątej. Kolejne zebranie grupy miało się odbyć o ósmej rano następnego dnia.
W domu podgrzał sobie fasolę z puszki, jedyną jadalną rzecz, jaką miał pod ręką. Zasnął wkrótce po jedenastej.
Telefon zadzwonił cztery minuty przed północą. Zaspany Wallander sięgnął po słuchawkę. Dzwonił mężczyzna, który rano zajął się Hildą Walden. Teraz był na nocnym spacerze.
- W tej chwili jakiś człowiek wszedł do zakładu Lamberga - wyszeptał do słuchawki.
Wallander usiadł na łóżku.
- Jest pan pewien? Czy to przypadkiem nie policjant?
- Jakiś cień prześlizgnął się przez drzwi - odparł mężczyzna. - Mogę mieć słabe serce, ale wzrok mam zupełnie w porządku.
Rozmowa się urwała. Wallander siedział ze słuchawką przy uchu. Rzadko się zdarzało, żeby dzwonił
91
do niego ktoś, kto nie jest z policji. Szczególnie w nocy. Z oczywistych względów jego nazwisko nie figurowało w książce telefonicznej. Ktoś musiał podać jego numer podczas porannego zamieszania.
Wstał pospiesznie i zaczął się ubierać.
Właśnie minęła północ.
Kilka minut później Wallander stał na placu, przy którym znajdował się zakład fotograficzny. Dotarł tam na piechotę, pół idąc, pół biegnąc. Zasapał się po drodze, mimo że z domu przy Mariagatan miał niedaleko. Od razu zauważył samotnego mężczyznę stojącego kawałek dalej. Podbiegł się przywitać i pociągnął go do cienia, gdzie byli mniej widoczni. Jednocześnie mogli obserwować wejście do zakładu. Mężczyzna miał po siedemdziesiątce i przedstawił się jako Lars Backman, emerytowany kierownik Banku Handlowego.
- Mieszkam obok, przy Agatan - objaśnił. - Wychodzę na spacer dwa razy dziennie, wcześnie rano i późnym wieczorem. Tak mi kazał lekarz.
- Proszę powiedzieć, co się stało.
- Zauważyłem, że do zakładu fotograficznego wchodzi jakiś mężczyzna.
- Mężczyzna? Przez telefon mówił pan, że to cień.
- Pierwsze, co mi przychodzi na myśl, to mężczyzna. Ale ma pan rację, to mogła być równie dobrze kobieta.
- Nikt dotąd nie wyszedł?
- Nie. Przez cały czas obserwowałem wejście.
Wallander pobiegł do automatu i zadzwonił do Nyberga. Nyberg odebrał po trzecim sygnale. Wallander opisał mu sytuację i spytał, czy ma klucze do zakładu. Na szczęście Nyberg jeszcze nie zwrócił kluczy na policję, bo nie dokończył oględzin. Wallander poprosił go, żeby jak najszybciej przyjechał. Kiedy zakończył rozmowę, pomyślał, że powinien właściwie zawiadomić Hanssona lub kogoś z ekipy dochodzeniowej. Zbyt często zdarzało mu się łamać przepis, który mówi, że policjantowi nie wolno działać w pojedynkę w sytuacji, której nie jest w stanie całkowicie kontrolować. Jednak i tym razem nikogo nie zawiadomił. W końcu Nyberg też jest policjantem. Wspólnie zadecydują, jak dalej działać. Lars Backman stał nadal tam, gdzie Wallander go zostawił. Inspektor poprosił go grzecznie o opuszczenie placu, tłumacząc, że wkrótce przybędzie jeszcze jeden funkcjonariusz i będą chcieli być sami. Backman nie protestował. Skinął głową na pożegnanie i odszedł.
Wallander trząsł się z zimna. Pod kurtką miał tylko koszulę. Wiatr się wzmagał i przeganiał chmury. Było zaledwie kilka stopni ciepła. Spoglądał na wejście do zakładu fotograficznego. A może Backman się pomylił? Usiłował dojrzeć, czy w lokalu pali się jakieś światło. Z miejsca, gdzie stał, nic nie było widać. Przejechał samochód, po chwili jeszcze jeden. Nagle dostrzegł Nyberga po drugiej stronie placu i ruszył w jego stronę. Stanęli pod ścianą pobliskiego budynku, chroniąc się od wiatru. Wallander nie spuszczał z oka wejścia do
zakładu. Opowiedział pokrótce Nybergowi, co się wydarzyło. Ten spojrzał na niego zdziwiony.
- Chciałeś, żebyśmy tam weszli we dwójkę?
- Przede wszystkim chciałem cię ściągnąć, bo masz klucze. Nie można się tam dostać od tyłu?
-Nie.
- Czyli wchodzi się i wychodzi drzwiami od ulicy? -Tak.
- W takim razie wezwiemy nocny patrol - zdecydował Wallander. - Otworzymy drzwi i każemy mu wyjść.
Nie spuszczając oczu z wejścia, poszedł zadzwonić na policję. Patrol miał się zjawić w ciągu paru minut. Poszli z Nybergiem w kierunku zakładu. Było pięć po pół do pierwszej. Ulice świeciły pustką.
Nagle drzwi do atelier się otworzyły i na progu pojawił się mężczyzna. Jego twarz ginęła w mroku. Zauważył ich i na chwilę znieruchomiał. Zanim Wallander zdążył zawołać, żeby nie ruszał się z miejsca, mężczyzna odwrócił się i zaczął biec z szaloną szybkością wzdłuż Norra Anggatan. Wallander krzyknął do Nyberga, żeby czekał na patrol, a sam pobiegł za mężczyzną. Mimo że biegł ile sił w nogach, nie mógł go dogonić. Przy Vasagatan mężczyzna skręcił w prawo, w kierunku Folkparken. Wallander się dziwił, że patrol wciąż nie nadjeżdża. Obawiał się, że straci uciekającego z oczu. Mężczyzna znów skręcił w prawo i zniknął na Aulingatan. Wallander potknął się o kamienie leżące na chodniku i upadł. Uderzył się w kolano i rozdarł
spodnie. Mimo przeszywającego bólu w nodze biegł dalej. Mężczyzna oddalał się coraz bardziej. Gdzie po-dziewa się Nyberg i radiowóz z patrolem? Zaklął pod nosem. Serce waliło mu w piersi jak młot. Mężczyzna wbiegł na Gióddesgrand i Wallander stracił go z oczu. W chwili gdy dotarł do rogu, pomyślał, że powinien przystanąć i zaczekać na Nyberga. Zamiast tego pobiegł dalej.
Mężczyzna czekał za rogiem. Potężny cios trafił Wallandera prosto w twarz. Ogarnęła go ciemność.
Kiedy doszedł do siebie, nie wiedział, gdzie się znajduje. Patrzył prosto w rozgwieżdżone niebo. Pod sobą czuł coś zimnego. Dotknął dłońmi asfaltu i wtedy przypomniał sobie, co zaszło. Usiadł i poczuł ból w lewym policzku, tam, gdzie dosięgnął go cios. Wymacał językiem nadłamany ząb. Ten sam, który wypełniał mu rano dentysta. Z trudem wstał na nogi. Bolało go kolano, ból rozsadzał głowę. Rozejrzał się dokoła. Mężczyzna naturalnie zniknął. Wallander, kulejąc doszedł do Surbrunnsvagen. Wszystko odbyło się tak szybko, że nie zdążył się przyjrzeć twarzy uciekającego. Pamiętał, że skręcił za róg, potem już nic.
Radiowóz nadjechał od Agatan. Wallander szedł środkiem ulicy, żeby patrol go zauważył. Znał policjanta za kierownicą. Nazywał się Peters i mieszkał w Ystad tak samo długo jak on. Nyberg wyskoczył z wozu. - Co się stało?
- Zgubiłem go na Gióddesgrand. Rzucił się na mnie. Możemy go szukać, ale szanse są niewielkie.
- Przede wszystkim musisz jechać do szpitala -oświadczył Nyberg.
Wallander dotknął policzka. Rękę miał mokrą od krwi. Zakręciło mu się nagle w głowie. Nyberg wziął go za ramię i pomógł wejść do samochodu.
Wallander opuścił szpital o czwartej rano. Dołączyli do niego Svedberg i Hansson. Kilka nocnych patroli przeczesało miasto wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu mężczyzny, który zaatakował Wallandera. Jako że jedynym znakiem rozpoznawczym, jakim dysponowali, była czarna lub niebieska kurtka trzy czwarte, cały ich wysiłek poszedł na marne. Wallandera opatrzono w szpitalu. Miał spuchnięty policzek i ranę u nasady włosów. Złamanym zębem postanowił się zająć później.
Po wyjściu ze szpitala Wallander uparł się, żeby pójść do zakładu fotograficznego. Nie pomogły protesty Hanssona i Svedberga, którzy uważali, że powinien wypocząć w domu. Inspektor był głuchy na ich argumenty. Na miejscu zastali Nyberga. Zapalili wszystkie światła i zebrali się w atelier.
- Nie widzę, żeby coś tu się zmieniło i żeby czegoś brakowało - rzekł Nyberg.
Wallander znał jego doskonałą pamięć do szczegółów. Z drugiej strony mężczyzna, który zbiegł, mógł szukać czegoś, co nie było zbyt widoczne.
- A co z odciskami palców? - zapytał. - I stóp? Nyberg wskazał na podłogę, gdzie zaznaczył kilka
miejsc.
- Sprawdziłem klamki. Myślę, że facet nosił rękawiczki.
- A drzwi wejściowe?
- Żadnych śladów. Nie ma wątpliwości, że posłużył się kluczem. Wczoraj wychodziłem ostatni i zamknąłem drzwi.
Wallander spojrzał na kolegów.
- Czy nie należało zostawić tu kogoś na obserwacji?
- To była moja decyzja - odezwał się Hansson. -Uznałem, że nie trzeba. Szczególnie przy obecnym braku personelu.
Hansson miał rację. Wallander też nie postawiłby obserwatora, gdyby miał podejmować decyzję.
- Nie dowiemy się, kim był ten człowiek. Ani po co tu przyszedł. Powinien się spodziewać, że atelier jest pod obserwacją, nawet jeśli na zewnątrz nie było policjanta. Chciałbym, żeby ktoś porozmawiał z Larsem Backmanem. To człowiek, który zadzwonił do mnie o północy, a wczoraj rano zajął się Hildą Walden. Sprawia wrażenie rozważnego. Może zauważył coś, na co z początku nie zwrócił uwagi.
- Jest czwarta rano - zdziwił się Svedberg. - Mam do niego dzwonić?
- Na pewno nie śpi - zapewnił Wallander. - Wczoraj o piątej był już na spacerze. Wcześnie wstaje i późno się kładzie.
Svedberg skinął głową i wyszedł.
- Omówimy wszystko dokładnie jutro rano - powiedział Wallander po wyjściu Svedberga. Teraz byłoby najlepiej, gdybyście mogli parę godzin się przespać. Ja jeszcze tu chwilę zostanę.
- Czy to rozsądne? - zaprotestował Hansson. - Po tym, co cię spotkało?
- Nie wiem, czy to rozsądne, ale zostaję. Nyberg dał mu klucze. Wallander zamknął za nimi
drzwi. Mimo zmęczenia i obolałego policzka był niezwykle skoncentrowany. Nasłuchiwał w ciszy. Wszystko wyglądało tak jak przedtem. Wszedł do pokoju obok i uważnie się rozejrzał. Nic się nie zmieniło, pomyślał. Jednak mężczyzna przyszedł tutaj z jakiegoś powodu. Śpieszył się, nie mógł dłużej czekać. Istniało tylko jedno wyjaśnienie. Chciał stąd coś zabrać. Wallander usiadł przy biurku. Zamek był nienaruszony. Otworzył drzwi szafki i wyciągał szuflady, jedną po drugiej. Album leżał w tym samym miejscu, gdzie go położył. Wyglądało na to, że nic nie brakuje. Usiłował obliczyć, jak długo mężczyzna przebywał w atelier. Telefon od Backmana obudził go cztery minuty przed północą. Dziesięć po dwunastej był już na miejscu. Rozmowa z Backmanem i telefon do Nyberga nie trwały dłużej niż kilka minut, czyli do kwadrans po dwunastej. Nyberg przyjechał o pół do pierwszej. Nieznany człowiek przebywał w zakładzie przez czterdzieści minut. Obecność policji go zaskoczyła. To znaczy, że nie uciekał. Wyszedł, bo zrobił to, co miał do zrobienia.
Co to było?
Wallander powtórnie ogarnął spojrzeniem pokój, tym razem jeszcze dokładniej. Coś mu podpowiadało, że właśnie tu musi szukać rozwiązania. W prywatnym pokoju Simona Lamberga. Usiadł na krześle. Przesuwał wzrokiem po ścianach, biurku i półkach z książkami. Wstał i wszedł do ciemni. Zapalił czerwoną lampę. Wszystko było na miejscu. Słaba woń chemikaliów. Puste plastikowe kuwety, powiększalnik.
Wrócił do biurka i stał pogrążony w myślach. Po chwili, sam nie wiedząc czemu, podszedł do półki i włączył radio.
Zabrzmiała ogłuszająca muzyka.
Spojrzał na odbiornik. Natężenie dźwięku pozostało niezmienione.
Ale zamiast muzyki klasycznej rozbrzmiewał żywiołowy hard rock.
Wallander mógłby przysiąc, że ani Nyberg, ani nikt z jego ekipy nie zmienił stacji. Nigdy niczego nie dotykali, o ile to nie było absolutnie konieczne. Włączenie radia tylko po to, żeby posłuchać muzyki podczas pracy, w ogóle nie wchodziło w rachubę.
Wallander wyjął z kieszeni chusteczkę i wyłączył aparat. Mogła to zrobić tylko jedna osoba.
Nieznany mężczyzna zmienił stację.
Ciekawe, dlaczego to zrobił.
0 dziesiątej rano rozpoczęło się wreszcie zebranie grupy dochodzeniowej. Opóźnienie spowodowała
wizyta Wallandera u dentysty. Pojawił się z prowizorką na zębie, spuchniętym policzkiem i wielkim plastrem u nasady włosów. Dawał mu się we znaki brak snu. Ale jeszcze bardziej dokuczał mu niepokój.
Minęła doba, od kiedy Hilda Walden znalazła martwego fotografa. Wallander rozpoczął zebranie od opisu obecnego stanu śledztwa. Następnie zdał dokładną relację z zajść ubiegłej nocy.
- Musimy naturalnie wyjaśnić, kim jest nieznany mężczyzna i czego szukał w zakładzie - powiedział na zakończenie. - Sądzę jednak, że możemy pożegnać się z myślą, iż chodzi o zwykłe włamanie i sprawcę, który stracił panowanie nad sobą.
- Dziwna jest ta zmiana stacji - zauważył Svedberg. - Czy w aparacie radiowym mogło coś być?
- Badaliśmy to - odparł Nyberg. - Zdjęcie obudowy wymaga odkręcenia ośmiu śrub. Były nieruszone. Obudowy nie zdejmowano od czasu, kiedy radio było fabrycznie nowe. Główki śrub są nadal pokryte lakierem.
- Są inne dziwne rzeczy - dodał Wallander. - Nie zapominajmy o albumie ze zdeformowanymi twarzami. Z tego, co mówi wdowa, wynika, że Simon Lamberg miał wiele tajemnic. Myślę, że musimy sobie stworzyć jakiś jego obraz, dotrzeć do tego, kim właściwie był. Nie ma wątpliwości co do tego, że to, co ukazywał na zewnątrz, nie zgadza się z tym, co skrywał w środku. Uprzejmy, małomówny i pedantyczny fotograf był w rzeczywistości kimś innym.
- Ciekawe, czy jest ktoś, kto go znał lepiej - wtrącił Martinsson. - Jeżeli nie miał przyjaciół. Wygląda na to, że nie.
- Mamy tych astronomów w Lund - przypomniał Wallander. - Sprzedawców, których kiedyś zatrudniał. Trzeba się z nimi skontaktować. Nie da się spędzić całego życia w Ystad, nie znając nikogo. Co do Elisabeth Lamberg, to jej przesłuchanie jest zaledwie w początkowej fazie. Jednym słowem, mamy co robić. Wszystkie działania muszą przebiegać równolegle.
- Rozmawiałem z Backmanem - odezwał się Sved-berg. - Miałeś rację, już nie spał. Kiedy wszedłem na górę, żona również była na nogach. Miałem wrażenie, że jest środek dnia, a nie czwarta rano. Niestety nie potrafił opisać mężczyzny, który na ciebie napadł. Powiedział tylko, że miał kurtkę trzy czwarte, prawdopodobnie ciemnoniebieską.
- Nie potrafił nawet opisać jego wzrostu? Koloru włosów?
- Wszystko stało się tak szybko. Backman powiedział tylko to, czego był pewien.
- Jedno wiemy na pewno - zauważył Wallander. -Biegł znacznie szybciej ode mnie. Według mnie jest średniego wzrostu i dosyć mocno zbudowany. No i ma lepszą kondycję niż ja. Może być w moim wieku. Ale to tylko niejasne wrażenie, nie można się na nim opierać.
Nadal czekali na wstępny raport z zakładu medycyny sądowej w Lund. Nyberg miał się zwrócić do labo-
ratorium kryminalistycznego, żeby porównali odciski palców z posiadanymi w rejestrze.
Czekało ich mnóstwo pracy i Wallander chciał jak najszybciej zakończyć zebranie. Rozeszli się o jedenastej. Ledwie wszedł do pokoju, rozległ się telefon. Dzwoniła Ebba z recepcji.
- Masz gościa - zawiadomiła. - Nazywa się Gunnar Larsson. Przyszedł w sprawie Lamberga.
- Nie może pójść do kogoś innego?
- Zależy mu na rozmowie z tobą.
- Kto to taki?
- Pracował kiedyś u Lamberga.
Wallander natychmiast zmienił zdanie. Rozmowę z wdową przełożył na później.
- Wyjdę po niego - powiedział.
Gunnar Larsson był po trzydziestce. Usiedli w pokoju Wallandera. Inspektor zaproponował mu kawę, ale tamten podziękował.
- Dobrze, że pan sam się zgłosił - rzekł Wallander. -Prędzej czy później i tak byśmy do pana dotarli. W ten sposób oszczędzamy dużo czasu.
Otworzył swój notes.
- Pracowałem u Lamberga sześć lat - zaczął Larsson. - Wymówił mi mniej więcej cztery lata temu. Po mnie już chyba nikogo nie zatrudniał.
- Dlaczego pana zwolnił?
- Twierdził, że nie stać go już na pracownika. Wierzę, że tak było. Właściwie się tego spodziewałem. Nie było tam pracy dla dwóch osób. Lamberg nie prowadził
sprzedaży aparatów ani akcesoriów fotograficznych, więc obroty nie były zbyt duże. Zresztą w ciężkich czasach ludzie nie chodzą tak często do fotografa.
- Pracował pan u niego całe sześć lat. To znaczy, że całkiem dobrze go pan znał?
- I tak, i nie.
- Zacznijmy od tego pierwszego.
- Był zawsze uprzejmy i sympatyczny. W stosunku do wszystkich. Do mnie, do klientów. Miał niewyczerpaną cierpliwość do dzieci. I bardzo pilnował porządku.
Wallanderowi nagle przyszło coś na myśl.
- Czy uważa pan, że był dobrym fotografem?
- W swojej dziedzinie tak. Robił konwencjonalne zdjęcia, bo takich chcą klienci, i w tym był dobry. Zawsze bardzo dokładny. Nie był oryginalny, bo nie odczuwał takiej potrzeby. Wątpię, żeby miał jakiekolwiek artystyczne ambicje. W każdym razie nigdy ich nie ujawniał.
Wallander skinął głową.
- Odnoszę wrażenie, że był dość bezbarwną postacią. Czy mam rację?
- Owszem.
- Co pan miał na myśli, mówiąc, że go pan nie znał?
- Był najbardziej zamkniętym w sobie człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu.
- Pod jakim względem?
- Nigdy nic o sobie nie mówił. Nie okazywał żadnych uczuć. Nie przypominam sobie, żeby kiedy-
kolwiek się dzielił osobistymi wrażeniami. Z początku próbowałem z nim trochę rozmawiać.
- 0 czym?
- 0 pogodzie. Ale wkrótce dałem za wygraną.
- Nie mówił nawet o tym, co się dzieje na świecie?
- Miał chyba bardzo konserwatywne poglądy.
- Dlaczego pan tak myśli?
Gunnar Larsson wzruszył ramionami.
- Tak tylko myślę. Zresztą nie sądzę, żeby w ogóle czytał gazety.
Tu się mylisz, pomyślał Wallander. On czytał gazety. I przypuszczalnie interesował się polityką międzynarodową. Swoje poglądy prezentował w albumie, jakiego nikt chyba do tej pory nie oglądał.
- Dziwiła mnie jeszcze jedna rzecz - ciągnął Gunnar Larsson. - Przez sześć lat pracy nigdy nie widziałem jego żony. Nigdy oczywiście nie byłem u nich w domu. Z czystej ciekawości wybrałem się pewnej niedzieli, żeby zobaczyć, gdzie mieszkają.
- Nie zna pan więc również ich córki?
Gunnar Larsson spojrzał na Wallandera pytającym wzrokiem.
- Oni mieli dzieci?
- Nie wiedział pan?
- Ależ skąd.
- Mają córkę Matyldę.
Wallander nie wspomniał o jej upośledzeniu. Gunnar Larsson najwyraźniej nie miał pojęcia o istnieniu córki.
Wallander położył pióro na biurku.
- Co pan myślał, dowiedziawszy się o jego śmierci?
- Nie mogłem tego pojąć.
- Czy przyszłoby panu do głowy, że może go coś takiego spotkać?
- Teraz mi też nie przychodzi. Kto mógłby mieć powód, żeby go zamordować?
- To właśnie staramy się wyjaśnić.
Przez twarz Larssona przemknął wyraz zakłopotania. Jak gdyby nie mógł się zdecydować, co ma powiedzieć.
- Chciałby pan coś dodać? - zapytał łagodnie Wallander. - Czy tak?
- Chodziły słuchy - zaczął niepewnie Larsson. -Mówiono, że Simon Lamberg grał.
- Grał na czym?
- Grał. Na pieniądze. Ktoś go widział na Jagersro*.
- Słuchy na ten temat? Każdy może chodzić na Jagersro.
- Podobno regularnie bywał w nielegalnych klubach. W Malmó i w Kopenhadze.
Wallander zmarszczył czoło.
- Gdzie pan to słyszał?
- W takim małym mieście jak Ystad słyszy się różne rzeczy.
Wallander wiedział aż za dobrze, że Larsson mówi prawdę.
* Tor wyścigów konnych pod Malmó [przyp. tłum.).
- Mówiono, że ma duże długi.
- A miał?
- Nie wtedy, kiedy u niego pracowałem. Miałem wgląd w jego księgi.
- Mógł przecież mieć prywatnych wierzycieli? Wpaść w ręce lichwiarzy?
- 0 tym nic nie wiem.
- Pogłoski zawsze się gdzieś rodzą - powiedział Wallander po chwili namysłu.
- To było naprawdę dawno - odparł Gunnar Larsson. - Nie pamiętam już, gdzie i kiedy usłyszałem to po raz pierwszy.
- Widział pan kiedyś album, który Lamberg przechowywał w biurku?
- Nigdy nie zaglądałem do jego biurka. Wallander był przeświadczony, że Larsson mówi
prawdę.
- Miał pan własne klucze, kiedy pan pracował u Lamberga?
-Tak.
- Co się z nimi stało po pana zwolnieniu?
- Oddałem je oczywiście Lambergowi. Wallander skinął głową. Niewiele się wyjaśniło. Im
więcej rozmawiał o Simonie Lambergu, tym bardziej wydawał mu się zagadkowy. Zanotował adres i telefon Gunnara Larssona i odprowadził go do recepcji. W powrotnej drodze wstąpił do jadalni po kubek kawy. Wszedł do pokoju i wyłączył telefon. Dawno już nie był w takiej rozterce. Gdzie tu się zwrócić w poszukiwaniu
rozwiązania? Wszędzie widział tylko luźno wiszące końce. Mimo że starał się o tym nie myśleć, co chwila stawała mu przed oczami jego własna zniekształcona twarz wklejona do albumu ze zdjęciami.
Luźne końce nigdzie się ze sobą nie łączyły.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. Poczuł głód. Za oknem wzmagał się szum wiatru. Włączył telefon i natychmiast rozległ się sygnał. Nyberg informował, że zakończyli ekspertyzę techniczną i nie wykryli niczego szczególnego. Teraz można już wejść do pozostałych pomieszczeń.
Wallander usiadł przy biurku i starał się przeanalizować dotychczas znane fakty. W myślach prowadził dialog z Rydbergiem, złorzecząc na jego nieobecność. Jak powinienem teraz postąpić? W jaki sposób iść dalej? Kręcimy się w kółko po omacku.
Przejrzał swoje notatki. Próbował wyłuskać ukrytą w nich tajemnicę. Ale nic tam nie było. Zirytowany cisnął notatnik na biurko.
Była za kwadrans pierwsza. Powinien pójść coś zjeść. Po południu czekała go kolejna rozmowa z Elisabeth Lamberg.
Jestem zbyt niecierpliwy, pomyślał. Przecież od zabójstwa Simona Lamberga minęła zaledwie doba.
Rydberg z pewnością by się z tym zgodził. Wallander zdawał sobie sprawę, że brakuje mu cierpliwości.
Włożył kurtkę i zabierał się do wyjścia.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Martinsson.
Po wyrazie jego twarzy widać było, że zaszło coś ważnego.
Martinsson przystanął w drzwiach. Wallander przyglądał mu się w napięciu.
- Nie schwytaliśmy w nocy człowieka, który cię zaatakował - powiedział Martinsson. - Ale ktoś go zauważył.
Martinsson wskazał na wiszącą na ścianie mapę Ystad.
- Napadł na ciebie na rogu Aulingatan i Gióddes-grand. Potem prawdopodobnie uciekał Herrestads-gatan i skręcił na północ. Zaraz po tym, jak cię uderzył, widziano go w pobliskim ogrodzie przy Timmermans-gatan.
- Jak to widziano?
Martinsson wyjął z kieszeni swój niewielki notes i zaczął przewracać kartki.
- Mieszka tam młoda rodzina Simoviców. Kobieta nie spała, bo karmiła trzymiesięczne niemowlę. W pewnej chwili wyjrzała do ogrodu i zobaczyła w mroku jakąś postać. Natychmiast obudziła męża, ale kiedy ten przyszedł, postać już zniknęła. Mąż uznał, że coś jej się przywidziało. Kobieta dała się przekonać i poszła się położyć. Przypomniała sobie o tym zdarzeniu, będąc dzisiaj w ogrodzie. Podeszła do miejsca, gdzie, jak się jej wydawało, ktoś w nocy chodził. Należy dodać, że już słyszała o zabójstwie Lamberga. Ystad jest na tyle małe, że rodzina Simoviców też się fotografowała w jego zakładzie.
- Nie mogła jednak słyszeć o nocnej obławie - zaprotestował Wallander. - Na ten temat nie było informacji.
- Zgadza się - przytaknął Martinsson. - Dlatego powinniśmy się cieszyć, że się w ogóle odezwała.
- Może nam podać jakiś rysopis?
- Widziała tylko cień. Nic więcej. Wallander spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Więc co to jest warte?
- Niewiele. Gdyby nie fakt, że znalazła coś na ziemi. Przyszła przed chwilą, żeby to oddać. Leży na moim biurku.
Poszli do pokoju Martinssona. Na biurku leżał psałterz.
- Znalazła w ogrodzie psałterz? - zapytał z niedowierzaniem Wallander.
- Zgadza się. Z Kościoła Szwecji.
- Dlaczego pani Simovic go tu przyniosła?
- Słyszała o zabójstwie. Zauważyła w nocy jakąś postać w swoim ogrodzie. Mąż ją przekonał, że to przywidzenie. A nazajutrz znalazła w ogrodzie psałterz.
Wallander pokręcił powoli głową.
- Nie jest powiedziane, że to ten sam człowiek.
- Mimo to wiele za tym przemawia. Ilu ludzi kręci się w Ystad po nocy w cudzych ogrodach? W dodatku po mieście kursowały nocne patrole. Rozmawiałem z kimś z takiego patrolu. Wiele razy przejeżdżali przez Timmermansgatan. W takiej sytuacji ogród to dobra kryjówka.
Wallander musiał przyznać mu rację.
- Psałterz - powtórzył. - Kto, do cholery, nosi ze sobą w środku nocy psałterz?
- I gubi go w ogrodzie, po tym jak napadł na policjanta - dodał Martinsson.
- Niech Nyberg obejrzy ten modlitewnik - polecił Wallander. - I podziękuj rodzinie Simoviców za pomoc.
Stał już w drzwiach pokoju Martinssona, kiedy przyszło mu coś na myśl.
- Kto się zajmuje przyjmowaniem informacji od ludzi?
- Hansson. Ale chyba się jeszcze nie zaczęło.
- 0 ile w ogóle się zacznie - rzekł z powątpiewaniem Wallander.
Podjechał do kawiarni koło przystanku autobusowego i zjadł tam kilka kanapek. Psałterz był zagadkowym odkryciem, które w żaden sposób nie pasowało do śledztwa w sprawie śmierci fotografa. Wallander czuł się naprawdę zdezorientowany. Poruszali się na oślep w poszukiwaniu jakiegoś punktu oparcia.
Po posiłku w kawiarni Wallander udał się na Laven-delvagen. Podobnie jak poprzednio drzwi otworzyła Karin Fahlman. Jednak tym razem Elisabeth Lamberg nie odpoczywała w swoim pokoju. Czekała na Wallandera w salonie. Znów uderzyła go jej bladość. Odniósł wrażenie, że nie jest tylko reakcją na zabójstwo męża, lecz tkwi gdzieś głęboko w niej, i to od bardzo dawna.
Usiadł naprzeciwko niej. Obrzuciła go badawczym spojrzeniem.
- Wciąż jeszcze nie posunęliśmy się do przodu -zaczął.
- Wiem, że robicie, co w waszej mocy.
Nie był pewien, co ona ma na myśli. Czy to subtelna krytyka ich pracy? Czy rzeczywiście myśli to, co mówi?
- Jestem u pani już drugi raz - powiedział. - Nie mogę obiecać, że to ostatnia wizyta. Wciąż się pojawiają nowe pytania.
- Odpowiem na nie w miarę możności.
- Tym razem przyszedłem nie tylko po to, aby zadawać pytania. Chciałbym również wejść do pokoju męża.
Kiwnęła głową bez słowa.
Wallander postanowił od razu przejść do rzeczy.
- Czy mąż miał jakieś długi?
- Nic o tym nie wiem. Dom jest spłacony. W zakład inwestował, tylko biorąc krótkoterminowe kredyty.
- Czy mógł mieć jakieś kredyty, o których pani nie wiedziała?
- Oczywiście. Jak już panu wyjaśniałam, żyliśmy pod tym samym dachem, ale zupełnie osobno. Zresztą on był bardzo tajemniczy.
- Co znaczy tajemniczy? Nadal nie bardzo to rozumiem.
Spojrzała na niego uważnie.
- Co znaczy tajemniczy człowiek? Może powinnam raczej powiedzieć zamknięty w sobie? Nigdy nie było wiadomo, czy rzeczywiście mówi to, co myśli. Czy też
myśli zupełnie coś innego. Mogłam stać tuż obok niego i mieć uczucie, że on przebywa gdzieś daleko. Kiedy się uśmiechał, nie zawsze wiedziałam, co znaczy ten uśmiech. Nigdy nie byłam pewna, kim on właściwie jest.
- To musiało być niezwykle trudne - przyznał Wallander. - Ale przecież nie zawsze taki był?
- Bardzo się zmienił. Zaczął się zmieniać po przyjściu na świat Matyldy.
- Dwadzieścia cztery lata temu?
- Może nie od razu. Powiedzmy dwadzieścia lat. Z początku myślałam, że cierpi z powodu losu Matyldy. Później już nie byłam tego pewna. Jeszcze zanim się pogorszyło.
- Pogorszyło?
- Jakieś siedem lat temu.
- Co wtedy zaszło?
- Właściwie nie wiem. Wallander powrócił do pytania.
- Jeżeli dobrze zrozumiałem, to siedem lat temu coś się wydarzyło? Coś, co radykalnie odmieniło męża?
- Tak, właśnie.
- I nie ma pani pojęcia, co to było?
- Może trochę. Każdej wiosny mąż zostawiał pracownika samego na dwa tygodnie. Udawał się w podróż autokarem do Europy.
- Pani mu nie towarzyszyła?
- Chciał jeździć sam. Zresztą i ja nie miałam na to ochoty. Jeżeli wyjeżdżałam, to w towarzystwie przyjaciółek. W zupełnie innym kierunku.
- Co się wtedy wydarzyło?
- Tamtym razem jechał do Austrii. Wrócił odmieniony. Był ożywiony i smutny zarazem. Na moje pytanie zareagował wybuchem wściekłości, jednym z niewielu, jakich u niego widziałam.
Wallander zaczął notować.
- Kiedy to miało miejsce?
- W1981 roku, w lutym lub marcu. Podróż zaczynała się w Sztokholmie, ale Simon dosiadł się w Malmó.
- Nie pamięta pani przypadkiem, jak się nazywało biuro podróży, które organizowało wyjazd?
- Chyba Markresor. Zazwyczaj jeździł z nimi. Wallander zanotował nazwę biura i schował notes
do kieszeni.
- Chciałbym się teraz nieco rozejrzeć. Przede wszystkim po jego pokoju.
- Zajmował dwa, sypialnię i pokój do pracy.
Oba pomieszczenia leżały w suterenie. Wallander rzucił okiem na sypialnię i otworzył stojącą tam szafę. Pani Lamberg stała za nim i przyglądała się temu, co robi. Następnie przeszli do przestronnego pokoju do pracy. Wzdłuż ścian biegły półki z książkami. Znajdował się tam jeszcze pokaźny zbiór płyt, wysłużony fotel do czytania i duże biurko.
Wallandera uderzyła nagle pewna myśl.
- Czy pani mąż był religijny?
- Nie - powiedziała zdziwiona. - Nie sądzę. Wallander przebiegł wzrokiem po grzbietach książek. Literatura piękna w różnych językach, pozycje
113
fachowe z rozmaitych dziedzin. Wiele półek zawierało książki o tematyce astronomicznej. Wallander usiadł przy biurku. Miał ze sobą pęk kluczy od Nyberga. Otworzył pierwszą szufladę. Żona Lamberga usiadła w fotelu.
- Jeżeli woli pan być sam, to wyjdę - rzekła.
- Nie trzeba.
Oględziny pokoju zajęły mu kilka godzin. Pani Lamberg przyglądała mu się przez cały czas z fotela. Nie znalazł nic, co mogłoby wpłynąć na bieg śledztwa.
Coś się wydarzyło siedem lat temu, w czasie podróży do Austrii, pomyślał. Ale co?
Około pół do szóstej dał za wygraną. Życie Simona Lamberga wydawało się absolutnie hermetyczne. W żaden sposób nie mógł go przeniknąć. Zeszli z powrotem na parter. W głębi mignęła postać Karin Fahlman. Wokoło panowała cisza.
- Znalazł pan to, czego pan szukał? - zapytała Elisabeth Lamberg.
- Szukam właściwie jakiejś wskazówki, która pozwoliłaby nam odnaleźć zabójcę pani męża i zrozumieć jego motyw. Dotychczas nic nie znalazłem.
Pożegnał się i wrócił do komendy. Nadał wiał ostry wiatr. Zziębnięty Wallander zastanawiał się, nie wiadomo po raz który, kiedy nadejdzie wiosna.
Przed budynkiem komendy spotkał Pera Akesona. Weszli do recepcji i Wallander zdał mu relację ze stanu śledztwa.
- Nie macie zatem żadnego konkretnego tropu? -zapytał Akeson, gdy Wallander umilkł.
- Nie - przyznał Wallander. - Wciąż nie wiemy, w którą stronę się obrócić. Wskazówka kompasu kręci się w kółko.
Akeson poszedł do siebie. Wallander wpadł w korytarzu na Svedberga. Właśnie miał do niego sprawę, poprosił go więc do swojego pokoju. Svedberg usiadł na krześle z uszkodzoną poręczą.
- Powinieneś zmienić krzesło - powiedział.
- Sądzisz, że są na to fundusze?
Wallander zerknął do notesu, który miał przed sobą.
- Chciałbym cię prosić o dwie rzeczy. Po pierwsze, zorientuj się, czy w Sztokholmie jest biuro podróży, które się nazywa Markresor. Simon Lamberg pojechał z nimi do Austrii w lutym lub w marcu 1981 roku. Spróbuj się czegoś dowiedzieć o tej podróży. Najlepiej by było, gdyby się udało wytrzasnąć listę pasażerów.
- Dlaczego ci na tym zależy?
- Podczas tej podróży musiało się coś wydarzyć. Wiem od pani Lamberg, że jej mąż wrócił zupełnie odmieniony.
Svedberg zanotował otrzymane polecenia.
- Jeszcze jedno - dodał Wallander. - Trzeba się dowiedzieć, gdzie jest ich córka, Matylda. Przebywa w zakładzie dla ciężko upośledzonych, ale nie wiadomo w którym.
- Nie zapytałeś o to?
- Wyleciało mi z głowy. Widocznie oberwałem w nocy mocniej, niż mi się wydawało.
- Odnajdę ją - rzekł Svedberg, zbierając się do wyjścia.
Omal się nie zderzył w drzwiach z wchodzącym Hanssonem.
- Chyba na coś wpadłem - zakomunikował Hansson. - Męczyło mnie to od dłuższego czasu. Simon Lamberg nigdy nie miał do czynienia z wymiarem sprawiedliwości, ale pamiętam go w związku z pewną sprawą.
Wallander i Svedberg czekali w napięciu. Znali Hanssona i wiedzieli, że ma dobrą pamięć.
- W końcu sobie przypomniałem - ciągnął Hansson. - Jakiś rok temu Lamberg napisał kilka skarg na policję. - Zaadresował je do Bjórka, mimo że żadna z nich nie dotyczyła właściwie policji w Ystad. Jedna odnosiła się do Kajsy Stenholm i dotyczyła sprawy, której dalszy ciąg rozegrał się tutaj ubiegłej wiosny -sprawy zabójstwa Bengta Alexanderssona. Ty się tym zajmowałeś, zwrócił się do Wallandera. Może to chociaż częściowo wyjaśnia, dlaczego twoja twarz znalazła się w jego dziwnym albumie.
Wallander skinął głową. Kto wie, czy Hansson nie ma racji. Tylko że to nic nie wnosi do śledztwa.
Był w głębokiej rozterce. Nie mieli się czego chwycić. Sprawca pozostawał tylko umykającym cieniem.
Trzeciego dnia śledztwa zmieniła się pogoda. Kiedy Wallander obudził się wypoczęty o pół do szóstej, do sypialni zaglądało słońce. Termometr w kuchni wskazywał siedem stopni. Zdawało się, że wreszcie nadeszła wiosna.
Kurt przeglądał się w lustrze w łazience. Lewy policzek miał spuchnięty i zabarwiony na niebiesko. Delikatnie odkleił plaster u nasady włosów i rana od razu zaczęła krwawić. Założył nowy opatrunek. Dotknął językiem prowizorycznego wypełnienia zęba. Nadal czuł w ustach pewien dyskomfort. Wziął prysznic i się ubrał. Zirytowany widokiem stosu brudnych ubrań zszedł do pralni i zarezerwował termin prania. Nie pojmował, jak w tak krótkim czasie może się nazbierać tyle brudów. Zazwyczaj do pralni chodziła Mona. Na myśl o niej poczuł ukłucie. Usiadł przy stole w kuchni i przeglądał gazetę. Dużo miejsca poświęcono zabójstwu Lamberga. Przeczytał wypowiedź Bjór-ka i z aprobatą pokiwał głową. Bjórk dobrze to ujął. Powiedział jak jest, bez zbędnych spekulacji.
Kwadrans po szóstej Wallander wyszedł do komendy. Zebranie grupy dochodzeniowej wyznaczyli dopiero na koniec dnia. Do tej pory wszyscy mieli pełne ręce roboty. Metodyczne sprawdzanie Simona Lamberga, jego zwyczajów, otoczenia i przeszłości wymagało czasu. Wallander postanowił zbadać, czy pogłoski o związkach Simona Lamberga ze światem nielegalnego hazardu, o których wspominał Gunnar Larsson, są prawdziwe. W tym celu zdecydował się
wykorzystać swoje dawne kontakty. Miał pojechać do Malmó i spotkać się z człowiekiem, którego nie widział od czterech lat. Wiedział, gdzie najprędzej go zastanie. Poszedł do recepcji, przejrzał listę nieodebranych telefonów i uznał, że nie były specjalnie ważne. Potem udał się prosto do Martinssona, który zawsze wcześnie przychodził. Martinsson już siedział przed komputerem.
- Jak idzie? - spytał Wallander. Martinsson potrząsnął głową.
- Simon Lamberg musiał być najbardziej wzorowym obywatelem, jakiego można sobie wyobrazić -odrzekł. - Ani jednej plamki, ani jednego mandatu. Zero.
- Chodzą pogłoski, że grał hazardowo - poinformował go Wallander. - W dodatku nielegalnie. Mówią, że miał długi. Spróbuję to wyjaśnić przed południem. Jadę teraz do Malmó.
- Ale mamy pogodę - powiedział Martinsson, nie odrywając wzroku od ekranu.
- Rzeczywiście - zgodził się Wallander. - Można znów mieć nadzieję.
Zrobiło się jeszcze cieplej. W drodze do Malmó odczuwał radość na myśl o przemianie, jaka niebawem nastąpi w przyrodzie. Wkrótce jednak powrócił myślami do śledztwa. W dalszym ciągu nie posuwało się do przodu. Nie znaleźli żadnego motywu. Śmierć Simona Lamberga była zagadkowa. Fotograf, który prowadził spokojne życie. Człowiek, który przeżył
dramat w związku z przyjściem na świat ciężko upośledzonej córki. I na dodatek żył w separacji z żoną. Nic nie wskazywało na to, że ktoś mógłby chcieć roztrzaskać mu głowę straszliwym ciosem.
Siedem lat temu, podczas autokarowej wycieczki do Austrii, coś się wydarzyło. Coś, co zupełnie go odmieniło.
W drodze do Malmó Wallander zastanawiał się nad tajemnicą Lamberga. Cała jego postać była nieostra. Zarówno jego życie, jak i charakter były tajemnicze.
Dotarł do Malmó tuż przed ósmą. Pojechał prosto do garażu na tyłach hotelu Savoy. Wszedł do hotelu głównym wejściem i skierował się do restauracji.
Mężczyzna, którego szukał, siedział samotnie przy stoliku, pogrążony w lekturze gazety. Wallander podszedł bliżej. Mężczyzna drgnął i spojrzał w górę.
- Kurt Wallander - stwierdził. - Czy jest pan tak głodny, że musi pan przyjechać do Malmó, żeby zjeść śniadanie?
- Twoja pokrętna logika nic a nic się nie zmieniła -odparł Wallander.
Przysiadł się do stolika i nalał sobie kawy. Po raz pierwszy zetknął się z Peterem Linderem, człowiekiem, który siedział naprzeciwko, ponad dziesięć lat temu. Było to w połowie lat siedemdziesiątych. Wallander właśnie rozpoczął służbę w Ystad. Zrobili wtedy nalot na nielegalny klub gier hazardowych, mieszczący się w leżącym na odludziu gospodarstwie pod Hedes-kogą. Dla wszystkich było oczywiste, że działalnością
klubu kierował Peter Linder. To on zgarniał wielkie pieniądze. Ale na procesie Linder został uniewinniony. Cała sfora adwokatów rzuciła się na przygotowany przez prokuratora akt oskarżenia i Linder opuścił sąd jako wolny człowiek. Pieniędzy nie odzyskano, bo nie zdołano ustalić, gdzie je ukrył. Kilka dni po zwolnieniu Linder pojawił się niespodziewanie w komendzie i zażądał rozmowy z Wallanderem. Skarżył się na złe traktowanie przez szwedzki system sprawiedliwości. Wallander wpadł w złość.
- Wszyscy wiedzą, że to twoja sprawka - wygarnął.
- Jasne, że moja - rzekł na to Peter Linder. - Ale oskarżyciel nie miał dostatecznych dowodów, żeby mnie skazać. Tym samym mam takie samo prawo jak każdy inny skarżyć się na niewłaściwe traktowanie.
Wallandera zamurowało w obliczu takiej bezczelności. Po tym wydarzeniu nie słyszał o Linderze przez jakiś rok. Pewnego dnia dostał anonim z informacją o kolejnym nielegalnym salonie gry w Ystad. Tym razem udało się doprowadzić do skazania właścicieli. Wallander domyślał się od początku, że anonim wysłał Peter Linder. Ponieważ przy pierwszym spotkaniu Linder napomknął, że zawsze je śniadanie w Savoyu, inspektor go tam odszukał. Ten z uśmiechem wyparł się autorstwa listu. Obaj wiedzieli, jak było naprawdę.
- Właśnie czytam, jak niebezpieczne jest życie fotografów w Ystad - oznajmił Linder.
- Nie bardziej niż gdzie indziej.
- A co z salonami gier?
- Chyba na razie mamy z tym spokój.
Peter Linder się uśmiechnął. Miał niezwykle niebieskie oczy.
- Może powinienem z powrotem zainstalować się w Ystad. Co pan o tym sądzi?
- Znasz moje zdanie - odparł Wallander. - Tym razem na pewno cię wsadzimy.
Peter Linder potrząsnął głową. Uśmiechał się. Wallandera to zirytowało, ale nic nie dał po sobie poznać.
- Przyjechałem do ciebie w związku z zabójstwem tego fotografa.
- Robię sobie zdjęcia tylko u królewskiego fotografa w Malmó. Był nadwornym fotografem w Sofiero*, jeszcze za starego króla. Jest znakomity.
- Wystarczy, jak będziesz odpowiadał na moje pytania - przerwał mu Wallander.
- Czy to przesłuchanie?
- Nie. Ale wpadłem na głupi pomysł, żeby zwrócić się do ciebie. A na drugi, jeszcze głupszy, że może zechcesz mi pomóc.
Peter Lindberg rozłożył ramiona w zapraszającym geście.
- Simon Lamberg - ciągnął Wallander. - Fotograf. Chodziły słuchy, że grał hazardowo o duże pieniądze. Nie zawsze legalnie. Tutaj i w Kopenhadze. Podobno był zadłużony po uszy.
* Letnia rezydencja Gustawa Adolfa VI (przyp. tłum.).
- Pogłoski są coś warte tylko wtedy jeżeli przynajmniej w pięćdziesięciu procentach odpowiadają prawdzie - zauważył filozoficznie Peter Linder. - Czy w tym wypadku tak jest?
- Miałem nadzieję, że potrafisz to wyjaśnić. Słyszałeś o nim?
Peter Linder zastanawiał się przez chwilę.
- Nie - odpowiedział. - Ale jeśli chociaż połowa tych zarzutów jest prawdziwa, powinienem był o nim słyszeć.
- Jesteś pewien, że jego nazwisko nie mogło ci umknąć?
- W żadnym razie. To nie wchodzi w rachubę.
- Czyżbyś wszystko wiedział?
- 0 nielegalnych salonach gier na południu Szwecji bez wątpienia tak. I jeszcze co nieco o filozofii starożytnej i mauretańskiej architekturze. Niewiele więcej.
Wallander nie zaprzeczał. Pamiętał, że Peter Linder zrobił w przeszłości błyskawiczną karierę akademicką. Pewnego dnia, bez żadnego uprzedzenia, odszedł z uniwersytetu i w krótkim czasie stał się właścicielem salonu gier hazardowych.
Wallander dopił kawę.
- Jakbyś coś słyszał, będę wdzięczny za anonim.
- Popytam w Kopenhadze - obiecał Linder. - Chociaż wątpię, żebym się czegoś dla ciebie dowiedział.
Wallander skinął głową i szybko wstał. Nie mógł się przemóc, żeby podać Linderowi rękę na pożegnanie.
Wallander wrócił do komendy około dziesiątej. Kilku policjantów piło kawę na zewnątrz, grzejąc się w wiosennym słońcu. Inspektor zajrzał do pokoju Svedber-ga. Pusto. Nie zastał również Hanssona. Tylko niestrudzony Martinsson nadal siedział przy komputerze.
- Jak poszło w Malmó? - zapytał.
- Niestety, pogłoski są fałszywe - odparł Wallander.
- Niestety?
- Owszem, bo mielibyśmy przynajmniej jakiś motyw. Długi, nasłany bandyta. Coś w tym rodzaju by się przydało.
- Svedberg dowiedział się z rejestru spółek, że biuro podróży Markresor już nie istnieje. Pięć lat temu połączyli się z jakąś inną firmą, a kilka lat później zbankrutowali. Stare listy pasażerów raczej przepadły. Może udałoby się odnaleźć kierowcę. Jeżeli żyje.
- Gdzie go szukać?
- Nie wiem.
- A gdzie Hansson i Svedberg?
- Svedberg grzebie się w finansach Lambergów. Hansson przesłuchuje sąsiadów. Nyberg awanturuje się z pracownikiem, który zapodział gdzieś odcisk stopy.
- Jak można zgubić odcisk stopy?
- Tak samo jak można zgubić psałterz w ogrodzie. Martinsson ma rację, pomyślał Wallander. Wszystko można zgubić.
- Zgłaszają się jacyś ludzie z informacjami?
- Jak dotąd tylko rodzina Simoviców. Reszta się nie liczy. Ale może coś jeszcze będzie. Ludzie potrzebują trochę czasu.
- Co z kierownikiem banku, Backmanem?
- To wiarygodny świadek. Ale powiedział już wszystko, co wie.
- A sprzątaczka? Hilda Walden?
- Tak samo.
Wallander oparł się o futrynę drzwi.
- Kto go zabił, do jasnej cholery? Z jakiego powodu?
- Kto zmienia stację w radiu? I biega w środku nocy po mieście z psałterzem w kieszeni?
Pytania zawisły w powietrzu. Wallander wrócił do swojego pokoju. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Spotkanie z Peterem Linderem uświadomiło mu, że nie ma co liczyć na znalezienie rozwiązania w świecie nielegalnego hazardu. Co pozostaje? Usiadł przy biurku i po raz kolejny zrobił pisemne podsumowanie znanych faktów. Zajęło mu to ponad godzinę. Przeczytał to, co napisał. Coraz bardziej skłaniał się ku hipotezie, że Lamberg sam wpuścił zabójcę do środka. Musiał znać tego człowieka i mieć do niego zaufanie. Wdowa prawdopodobnie nie wie, o kogo chodzi. Z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi.
- Zgadnij, gdzie byłem - powiedział Svedberg, wchodząc.
Wallander potrząsnął głową. Nie miał nastroju do zgadywania.
- Matylda Lamberg przebywa w zakładzie opieki koło Rydsgardu. To blisko, więc postanowiłem tam pojechać.
- Widziałeś Matyldę? Svedberg od razu spoważniał.
- To straszny widok - powiedział. - Jest ciężko upośledzona.
- Nie musisz opowiadać - przerwał Wallander. -Mogę sobie wyobrazić.
- Zdarzyło się coś dziwnego - ciągnął Svedberg. -Rozmawiałem z kierowniczką zakładu. Miła kobieta, taka cicha bohaterka naszych czasów. Pytałem ją, jak często Simon Lamberg odwiedzał córkę.
-Ico?
- Nie był tam ani razu przez te wszystkie lata. Wallander nic nie odpowiedział. Poczuł niesmak.
- Elisabeth Lamberg przychodziła raz w tygodniu. Zwykle w soboty. Ale nie to było dziwne.
- Więc co?
- Kierowniczka powiedziała, że Matyldę odwiedzała jeszcze jedna kobieta. Zjawiała się od czasu do czasu. Nieregularnie. Nikt nie wiedział, jak się nazywa.
Wallander zmarszczył czoło. Nieznana kobieta.
Nagle ogarnęła go absolutna pewność. Nie wiedział, skąd ją ma. Pewność, że wreszcie trafili na właściwy trop.
- Świetnie - powiedział. - Znakomicie. Postaraj się skrzyknąć ludzi na zebranie.
O pół do dwunastej grupa dochodzeniowa zebrała się w komplecie. Przybyli z różnych stron i wydawało się, że piękna pogoda naładowała wszystkich nową energią. Przed samym zebraniem Wallander otrzymał wstępny wynik badania lekarskiego. Simon Lamberg przypuszczalnie zmarł przed północą. Śmierć nastąpiła na skutek potężnego ciosu w potylicę i była natychmiastowa. W ranie znaleziono odpryski stopu mosiądzu, co powinno ułatwić zidentyfikowanie narzędzia zbrodni. Mosiężna figurka lub coś w tym rodzaju. Wallander zatelefonował natychmiast do Hildy Walden z pytaniem, czy widziała u Lamberga jakiś mosiężny przedmiot. Dostał przeczącą odpowiedź, na co bardzo liczył. Mężczyzna, który przyszedł zabić Simona Lamberga, przyniósł ze sobą narzędzie zbrodni. Co oznacza, że zabójstwo nie nastąpiło na skutek kłótni lub jakiegoś nagłego impulsu, lecz zostało zaplanowane.
Było to bardzo istotne spostrzeżenie. Szukali teraz człowieka, który popełnił czyn z premedytacją. Nie wiedzieli jednak, dlaczego wrócił na miejsce przestępstwa. Prawdopodobnie czegoś zapomniał. Wallander nie mógł jednak pozbyć się myśli, że istniał jakiś inny powód, którego jeszcze nie znają.
- Co by to miało być? - zapytał Hansson. - Jeżeli czegoś nie zapomniał, to może wrócił, żeby tam coś położyć?
- To też świadczyłoby o roztargnieniu - wtrącił Martinsson.
Powoli i systematycznie omawiali wszystko, czego się dotychczas dowiedzieli. Wciąż jednak sprawa była niejasna. Wiele pytań domagało się odpowiedzi, wiele informacji uporządkowania. Mimo to Wallander chciał porozmawiać o wynikach, które uzyskali do tej pory. Z doświadczenia wiedział, że członkowie grupy dochodzeniowej muszą równocześnie otrzymać te same informacje. Jedną z jego największych wad było to, że często zatrzymywał dla siebie różne fakty. Z biegiem lat trochę się pod tym względem poprawił.
- Mamy wystarczającą ilość palców i butów - oznajmił Nyberg. Wallander udzielił mu głosu, jak zwykle na początku. - I jeszcze na dodatek wyraźny kciuk na modlitewniku. Nie wiem jeszcze, czy pasuje do któregoś z odcisków z atelier.
- Czy można coś powiedzieć o psałterzu? - zapytał Wallander.
- Wygląda na często używany. Nie ma żadnego podpisu ani stempla kościoła lub parafii.
Wallander pokiwał głową i spojrzał na Hanssona.
- Nie skończyliśmy jeszcze przesłuchiwać sąsiadów - powiedział Hansson. - Ale nikt z tych, których przesłuchaliśmy do tej pory, nie widział i nie słyszał nic podejrzanego. Żadnych hałasów ani w atelier, ani na ulicy. Nikt nie zauważył, aby tamtego wieczoru lub wcześniej ktoś się kręcił w pobliżu zakładu. Wszyscy zapewniają, że Simon Lamberg był uroczym człowiekiem. Ale zamkniętym w sobie.
- Są jakieś telefony z informacjami od ludzi?
- Ciągle dzwonią. Na razie nic interesującego. Wallander zapytał o listy, w których Lamberg skarżył się na pracę policji.
- Leżą gdzieś w centrali, w Sztokholmie. Mają je odszukać. Tylko jeden odnosił się do naszego rejonu, zresztą na marginesie innych wydarzeń.
- Nie potrafię ocenić tego albumu - wyznał Wallander. - Nie wiem, czy ma on dla nas jakieś znaczenie. Może dlatego że ja w nim figuruję. Z początku mnie to nieprzyjemnie dotknęło. Teraz już sam nie wiem.
- Są ludzie, którzy siedząc przy kuchennym stole, piszą paszkwile na rządzących - powiedział Martinsson. - Simon Lamberg nie pisał, był fotografem. Ciemnia służyła mu za kuchenny stół.
- Być może masz rację. Wrócimy do tego, jak będziemy wiedzieli coś więcej.
- Lamberg był skomplikowanym człowiekiem -rzekł Svedberg. - Sympatyczny i zamknięty w sobie. Ale było w nim coś jeszcze, tylko na razie nie potrafimy tego sformułować.
- Jeszcze nie - przyznał Wallander. - Ale to się wyjaśni. Jak zwykle.
Przeszedł do relacji ze spotkania z Peterem Linde-rem w Malmó.
- Sądzę, że pogłoski o Simonie Lambergu jako hazardowym graczu to tylko plotki.
- Nie rozumiem, jak możesz wierzyć w to, co mówi ten człowiek - zaprotestował Martinsson.
- Jest na tyle sprytny, że wie, kiedy należy mówić prawdę, a kiedy kłamać - odparł Wallander.
Następnie głos zabrał Svedberg. Mówił o nieistniejącym biurze podróży i stanowczo twierdził, że jest możliwość odszukania kierowcy autokaru, który jechał do Austrii w marcu 1981 roku.
- Biuro Markresor współpracowało z firmą przewozową w Alvesta - wyjaśnił. - Dowiedziałem się, że ta firma wciąż działa.
- Czy to rzeczywiście ma jakieś znaczenie? - powątpiewał Hansson.
- Może tak, może nie - oparł Wallander. - W każdym razie Elisabeth Lamberg nie miała wątpliwości, że mąż wrócił z podróży jak odmieniony.
- Może się zakochał - zasugerował Hansson. - To dosyć częste na takich wyjazdach.
- Na przykład - zgodził się Wallander i przemknęło mu przez myśl, czy to przypadkiem nie przytrafiło się Monie w ubiegłym roku na Wyspach Kanaryjskich.
Zwrócił się powtórnie do Svedberga.
- Postaraj się odszukać kierowcę. Może się czegoś dowiemy.
Svedberg mówił dalej o wizycie u Matyldy Lamberg. Wszystkich zbulwersowała wiadomość, że Simon Lamberg ani razu nie odwiedził upośledzonej córki. To, że odwiedzała ją od czasu do czasu obca kobieta, nie wzbudziło większego zainteresowania. Tylko Wallander był w dalszym ciągu przekonany, że ona może stanowić istotny trop. Co prawda zupełnie nie paso-
wała do całości. Postanowił jednak za wszelką cenę dowiedzieć się, kim jest.
Pod koniec zebrania omawiali znane fakty z życia Lamberga. Z tego, co dotąd wiedzieli, wydawał się człowiekiem o uporządkowanym życiu. Nie znaleźli żadnych ciemnych plam na jego przeszłości. Wallander przypomniał, że trzeba się jak najszybciej skontaktować z amatorskim stowarzyszeniem astronomicznym w Lund, do którego należał Lamberg. Podjął się tego Hansson.
Martinsson, który przeszukiwał w komputerze policyjne bazy danych, potwierdził, że Lamberg nie figuruje w żadnej z nich.
Wallander zakończył zebranie tuż po pierwszej.
- Oto, w jakim miejscu jesteśmy - podsumował. -Nadal nie znamy motywu i nie mamy koncepcji, kim jest sprawca. Zdobyliśmy jednak pewność, że czyn był zaplanowany. Morderca miał ze sobą broń. Wynika z tego, że możemy skreślić hipotezę włamania i jego nieprzewidzianych skutków.
Rozeszli się do swoich zadań. Wallander postanowił pojechać do domu opieki, gdzie przebywała Matylda Lamberg. Dręczyła go myśl o tym, co tam zastanie. Zawsze czuł się bezradny w obliczu chorób i cierpienia. Chciał się jednak dowiedzieć czegoś więcej o nieznanej kobiecie. Wyruszył z Ystad w kierunku Rydsgard. Chłonął widok morza po lewej stronie drogi. Opuścił szybę i jechał powoli.
Ni stąd, ni zowąd zaczął myśleć o Lindzie, swojej osiemnastoletniej córce. Mieszkała obecnie w Sztok-
holmie. Nie mogła się zdecydować, kim chce być w przyszłości. Tapicerem, fizjoterapeutką czy może najlepiej aktorką. Wynajmowały z przyjaciółką mieszkanie na Kungsholmen. Wallander nie był pewien, z czego Linda żyje. Wiedział tylko, że czasami kelne-ruje w różnych restauracjach. Kiedy wyjeżdżała ze Sztokholmu, mieszkała u Mony w Malmó. Wtedy często, choć nieregularnie, odwiedzała go w Ystad.
Niepokoił się o nią. Jednocześnie cieszył się, że nie dostrzega w niej tego, co uważał za swoje wady. W głębi duszy nie wątpił, że Linda da sobie w życiu radę. Mimo to nie mógł się pozbyć uczucia niepokoju.
Zjadł spóźniony obiad w restauracji Gastgivargarden w Rydsgard. Zamówił kotlet wieprzowy. Przy stoliku obok kilku rolników głośno rozprawiało o wadach i zaletach siewnika do nawozów. Wallander usiłował skoncentrować się na jedzeniu. Rydberg mu zawsze powtarzał, żeby podczas posiłku myślał tylko o tym, co ma na talerzu, a po zjedzeniu poczuje, że przewietrzył głowę, tak jak wietrzy się długo zamknięty dom, wpuszczając do środka świeże powietrze.
Zakład opieki leżał w pobliżu Rynge. Wallander znalazł go z łatwością, kierując się wskazówkami Svedberga. Zajechał na dziedziniec i wysiadł z auta. Zakład składał się ze starych i nowych budynków. Wallander wszedł do środka głównym wejściem. Do jego uszu doszedł donośny śmiech. Podszedł do kobiety, która podlewała kwiaty, i zapytał o kierowniczkę zakładu.
131
L_
- To ja - powiedziała z uśmiechem. - Margareta Johansson. - Wiem, kim pan jest. Często widuję pana w gazetach.
Dalej podlewała kwiaty. Wallander nie zareagował na komentarz dotyczący jego osoby.
- Służba w policji musi być nieraz czymś okropnym - ciągnęła.
- Mogę się z tym zgodzić - odparł Wallander. - Jednak nie chciałbym żyć w tym kraju, gdyby nie było policji.
- Ma pan pewnie rację - odrzekła, odstawiając dzbanek. - Przypuszczam, że przyjechał pan do nas z powodu Matyldy Lamberg?
- Prawdę mówiąc, nie. Raczej z powodu kobiety, która ją odwiedzała. Tej, która nie jest jej matką.
Margareta Johansson spojrzała na niego. Na jej twarzy malował się cień niepokoju.
- Czy ona ma coś wspólnego z zabójstwem ojca Matyldy?
- Bardzo wątpię. Ale ciekaw jestem, kto to może być.
Margareta Johansson wskazała na uchylone drzwi do biura.
- Może usiądziemy tam.
Zaproponowała Wallanderowi kawę, ale podziękował.
- Do Matyldy mało kto przychodzi - objaśniła. -Kiedy czternaście lat temu zaczęłam tu pracować, była już w zakładzie od sześciu lat. Odwiedzała ją tylko
matka. Rzadko jakiś inny krewny. Matylda ledwie zdaje sobie sprawę z tych odwiedzin. Nie widzi i prawie nie reaguje na to, co się dzieje wokół niej. Ale nam zależy na tym, żeby odwiedzano osoby, które przebywają tu wiele lat, a nieraz i całe życie. Przede wszystkim chodzi o to, by miały poczucie, że i one przynależą do wielkiej wspólnoty.
- Kiedy ta kobieta się pojawiła?
- Jakieś siedem, osiem lat temu.
- Jak często przychodzi?
- Zawsze bardzo nieregularnie. Czasami mija nawet pół roku.
- I nigdy się nie przedstawiła?
- Nigdy. Mówiła tylko, że przychodzi odwiedzić Matyldę.
- Zawiadomiła pani o tym Elisabeth Lamberg?
- Oczywiście.
- I co ona na to?
- Była zdziwiona. Pytała, kto to jest. Prosiła, żeby zadzwonić, jak tylko przyjdzie. Ale wizyty tej pani były zawsze krótkie. Elisabeth Lamberg nigdy nie zdołała jej zastać.
- Jak tu przyjeżdżała?
- Samochodem.
- Sama?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Może ktoś siedział w aucie i nikt na to nie zwrócił uwagi.
- Ani na to, jakiej marki był samochód? I jaki miał numer rejestracyjny?
Margareta Johansson potrząsnęła przecząco głową.
- Może mi pani ją opisać?
- Między czterdziestką a pięćdziesiątką. Szczupła, niezbyt wysoka. Ubrana prosto, ale gustownie. Jasne, krótko ostrzyżone włosy. Bez makijażu.
Wallander notował.
- Jeszcze coś?
- To wszystko. Wallander wstał.
- Nie chce pan wejść do Matyldy? - zapytała.
- Niestety nie zdążę - odpowiedział wymijająco. -Zresztą pewnie tu jeszcze będę. Jak tylko ta kobieta się zjawi, proszę natychmiast zadzwonić na policję w Ystad. Kiedy tu była ostatnio?
- Kilka miesięcy temu.
Wyszła z nim na dziedziniec. Obok przeszła pielęgniarka z wózkiem inwalidzkim. Wallander dostrzegł przykrytą kocem skurczoną postać chłopca.
- Wszyscy są w lepszej formie z nadejściem wiosny - powiedziała Margareta Johansson. - Widać to nawet po tych pacjentach, którzy często są zamknięci w swoim własnym świecie.
Wallander się pożegnał i odszedł do samochodu. Jak tylko włączył silnik, w biurze Margarety Johansson odezwał się telefon. Zawołała, że dzwoni Svedberg. Wallander wszedł do środka i podniósł słuchawkę.
- Złapałem kierowcę - oznajmił Svedberg. - Poszło łatwiej, niż się spodziewałem. Nazywa się Anton Eklund.
- Świetnie - powiedział z uznaniem Wallander.
- Poczekaj, to jeszcze nie wszystko. Zgadnij, co powiedział? Zbierał listy pasażerów ze swoich wyjazdów. A z tamtej podróży ma nawet zdjęcia.
- Zrobione przez Simona Lamberga?
- Skąd wiesz?
- Zrobiłem to, co mi kazałeś. Zgadłem.
- Mieszka w Trelleborgu. Jest na emeryturze i nie ma nic przeciwko naszym odwiedzinom.
- Musimy do niego pojechać. I to jak najszybciej.
Przedtem jednak Wallander chciał odbyć inną, bardzo pilną wizytę. Postanowił pójść prosto do Elisabeth Lamberg. Zadać pytanie, które domagało się natychmiastowej odpowiedzi.
Zastał ją w ogrodzie. Pochylała się nad grządką i wydawało mu się, że nuci jakąś melodię. Śmierć męża najwyraźniej nie dotknęła jej zbyt głęboko. Na odgłos otwieranej furtki wyprostowała się. W ręku trzymała mały szpadelek. Mrużyła oczy przed słońcem.
- Przykro mi, że znowu panią niepokoję - tłumaczył się Wallander. - Ale mam pilne pytanie.
Odłożyła szpadelek do stojącego obok koszyka.
- Wejdziemy do środka?
- Nie trzeba.
Usiedli w ogrodowych fotelach.
- Byłem dzisiaj w zakładzie opieki, gdzie przebywa Matylda - zaczął Wallander. - Rozmawiałem z kierowniczką.
- Widział pan Matyldę?
Inspektor nie chciał powiedzieć prawdy. Przyznać się do tego, że nie potrafi się zmierzyć z widokiem ciężko upośledzonych ludzi.
- Dowiedziałem się o nieznanej kobiecie, która ją odwiedzała.
Elisabeth Lamberg włożyła ciemne okulary przeciwsłoneczne. Nie widział jej oczu.
- Kiedy rozmawialiśmy ostatnio o Matyldzie, nie wspomniała pani o niej ani słowem. Zaintrygowało mnie to. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć.
- Nie sądziłam, że to ma jakieś znaczenie.
Wallander zastanawiał się, jak daleko może się posunąć. Miał świadomość, że jej mąż został zamordowany zaledwie kilka dni temu.
- Nie wie pani, kim jest ta kobieta? Czy po prostu z jakiegoś powodu nie chce pani o niej mówić?
Zdjęła okulary i spojrzała na niego.
- Nie wiem, kto to jest. Próbowałam się dowiedzieć, ale mi się nie udało.
- W jaki sposób się pani dowiadywała?
- W jedyny dostępny. Prosiłam, żeby ktoś z personelu mnie zawiadamiał, jak tylko ona się zjawi. Dzwonili do mnie, ale zawsze przyjeżdżałam za późno.
- Mogła pani przecież powiedzieć personelowi, żeby jej nie wpuszczali. Albo zabronić jej odwiedzania Matyldy, dopóki nie poda swojego nazwiska.
Elisabeth Lamberg popatrzyła zdziwiona.
- Ona się przecież przedstawiła. Za pierwszym razem. Kierowniczka panu nie mówiła?
-Nie.
- Powiedziała, że nazywa się Siv Stigberg i mieszka w Lund. Ale w Lund nie ma osoby o tym nazwisku. Sprawdziłam to. Szukałam w książkach telefonicznych całego kraju. Znalazłam jedną Siv Stigberg w Kramfors i drugą w Motali. Odezwałam się do nich. Nie miały pojęcia, o czym mówię.
- Podała fałszywe nazwisko? To dlatego Margareta Johansson o tym nie wspomniała.
- Chyba tak. Nie ma innego wytłumaczenia. Wallander się namyślał. Kobieta sprawiała wrażenie prawdomównej.
- Bardzo to wszystko dziwne. Nie rozumiem, dlaczego pani od razu o tym nie powiedziała.
- Teraz widzę, że powinnam była to zrobić.
- Musiała pani zachodzić w głowę, kim ona jest? I dlaczego odwiedza Matyldę?
- Naturalnie. Dlatego zgodziłam się, żeby w dalszym ciągu przychodziła. Liczyłam na to, że kiedyś uda mi się ją zastać.
- Jak się zachowuje podczas wizyty?
- Zostaje tylko chwilę. Patrzy na Matyldę. Nigdy się do niej nie odzywa. Mimo że Matylda słyszy, jak się do niej mówi.
- Nie pytała pani o nią męża? Jej głos był przepełniony żalem.
- Po co miałabym go pytać? On się nie interesował Matyldą. Dla niego ona nie istniała.
Wallander wstał z fotela.
- W każdym razie dostałem odpowiedź na moje pytanie - stwierdził.
Wrócił prosto do komendy. Ponaglał go jakiś wewnętrzny głos. Nastało późne popołudnie. Svedberg siedział u siebie w pokoju.
- Jedźmy do Trelleborga - rzucił Wallander w drzwiach. - Masz adres tego kierowcy?
- Anton Eklund mieszka w centrum miasta.
- Na wszelki wypadek zadzwoń i sprawdź, czy jest w domu.
Svedberg wybrał numer telefonu. Eklund odebrał niemal od razu.
- Czeka na nas - powiedział po krótkiej rozmowie Svedberg.
Jechali w milczeniu. Wallander rozkoszował się widokiem krajobrazu. Nawet na chwilę przysnął. Policzek już mu nie dokuczał, chociaż wciąż był posiniaczony. Czubek języka oswoił się z prowizorycznym wypełnieniem zęba.
Svedberg tylko raz zapytał o drogę i potem już sam trafił pod wskazany adres. Anton Eklund mieszkał na pierwszym piętrze w czerwonej ceglanej kamienicy w centrum miasta. Zobaczył ich z okna i przywitał w otwartych drzwiach. Był postawnym mężczyzną o siwych, falistych włosach. Potrząsnął dłonią Wallandera tak mocno, że aż go zabolało. Wprowadził ich do małego mieszkania. Na stole były przygotowane filiżanki do kawy. Kurt od razu odniósł wra-
żenię, że Eklund mieszka sam. Mimo że było czysto i porządnie, domyślił się, że to mieszkanie samotnego mężczyzny. Jak tylko usiedli, jego przeczucie się potwierdziło.
- Od trzech lat jestem sam - wyznał Eklund. - Żona zmarła. Wtedy się wprowadziłem do tego mieszkania. Tylko przez rok byliśmy razem na emeryturze. Pewnego ranka znalazłem ją martwą w łóżku.
Nikt się nie odezwał. Bo i co tu można było powiedzieć? Eklund podał półmisek z ciastkami. Wallander poczęstował się kawałkiem babki piaskowej.
- W marcu 1968 roku wiózł pan grupę do Austrii -zaczął. - Wycieczkę organizowało biuro Markresor. Wyjechał pan z Norra Bantorget w Sztokholmie, a celem podróży była Austria.
- Jechaliśmy do Salzburga i Wiednia. Trzydziestu dwóch pasażerów, jeden przewodnik i ja. Autokarem marki Scania, nowiusieńkim.
- Sądziłem, że wyjazdy autokarem na kontynent skończyły się już w latach sześćdziesiątych.
- Tak było - odrzekł Eklund. - Ale potem znowu wróciły. Markresor* nie jest najlepszą nazwą dla biura podróży, ale sam pomysł chwycił. Zgłaszali się ludzie, którzy za żadne skarby nie chcieli wzbijać się w powietrze po to, by spaść w jakimś dalekim miejscu. Ludzie, którzy naprawdę chcieli podróżować. A wtedy trzeba się trzymać ziemi.
* Markresor znaczy podróże naziemne (przyp. tłum.).
- Słyszałem, że zachowywał pan listy pasażerów -powiedział Wallander.
- To się przerodziło w manię - przyznał Eklund. -Czasami je przeglądam. Wielu z nich nie pamiętam, ale pewne nazwiska wywołują wspomnienia, w większości przyjemne. O niektórych wolałbym zapomnieć.
Podszedł do półki i wziął do ręki plastikową okładkę. Podał ją Wallanderowi. Wewnątrz znajdowała się lista z nazwiskami. Było ich trzydzieści dwa. Od razu wpadło mu w oczy nazwisko Lamberga. Powoli przeglądał pozostałe. Ani jedno z nich, jak dotąd, nie pojawiło się w śledztwie. Przeszło połowa pasażerów pochodziła ze środkowej Szwecji. Wśród osób z północy kraju była para z Harnósandu i jedna kobieta z Lulea. Pozostała siódemka pochodziła z południa, z Halm-stadu, Eslóv i Lund.
- Podobno ma pan zdjęcia z podróży? Zrobione przez Lamberga?
- Mianowaliśmy go nadwornym fotografem, jako że był zawodowcem. Robił prawie wszystkie zdjęcia. Ci, którzy chcieli mieć kopie, wpisywali się na listę. Wszyscy dostali to, co zamówili. Lamberg dotrzymał słowa.
Eklund podniósł gazetę. Pod spodem leżała koperta ze zdjęciami.
- Lamberg wysłał mi za darmo ten cały plik. Sam je wybierał.
Wallander powoli przeglądał fotografie. Było ich dziewiętnaście. Nie spodziewał się ujrzeć na nich
Lamberga, ale zobaczył go na ostatnim grupowym zdjęciu. Napis na odwrocie świadczył, że zostało zrobione na postoju między Salzburgiem a Wiedniem. Był na nim również Eklund. Widocznie Lamberg użył samowyzwalacza. Wallander skończył oglądanie i zaczął znów od początku. Uważnie studiował szczegóły i rysy twarzy. Zwrócił uwagę na często powtarzającą się twarz jednej kobiety. Zawsze patrzyła z uśmiechem prosto w aparat. Wallander przyglądał się jej uważnie. Było w niej coś znajomego. Nie potrafił powiedzieć co. Poprosił Svedberga, żeby rzucił okiem na zdjęcia.
- Może pan powiedzieć, jak pan zapamiętał Lamberga? - zapytał Eklunda.
- Z początku nie zwracałem na niego szczególnej uwagi. Ale doszło do dość dramatycznej sytuacji.
Svedberg podniósł wzrok znad zdjęć.
- W jakim sensie? - zainteresował się Wallander.
- Może nie powinienem o tym mówić - odparł Eklund z wahaniem. - Teraz, kiedy on już nie żyje. Ale podczas wycieczki nawiązał romans z kobietą. To nie było zupełnie proste.
- A to czemu?
- Bo była mężatką. I podróżowała razem z mężem. Wallander przez chwilę przetrawiał nieoczekiwane
informacje.
- No i jeszcze jedno - dodał Eklund. - Co na pewno nie ułatwiało sprawy.
- Co takiego?
- Jej mąż był pastorem.
Eklund wskazał go na jednej z fotografii. Wallande-rowi przyszedł nagle na myśl zgubiony psałterz. Aż się spocił z przejęcia. Rzucił okiem na Svedberga. Odniósł wrażenie, że tamten myślał o tym samym.
Wallander sięgnął po plik zdjęć i wyciągnął jedno, na którym nieznana kobieta uśmiechała się do aparatu.
- To ona?
Eklund popatrzył na zdjęcie i skinął twierdząco głową.
- Tak, to ona. Niezła historia. Pastorowa z parafii pod Lund.
Wallander spojrzał jeszcze raz na Svedberga.
- Jak to się skończyło?
- Tego nie wiem. Nie jestem nawet pewien, czy pastor się domyślał, co się dzieje za jego plecami. Sprawiał wrażenie, jakby żył w swoim świecie. Ale cała sytuacja była dość nieprzyjemna.
Wallander patrzył na zdjęcie kobiety. Nagle domyślił się, kim ona jest.
- Jak ta para się nazywała?
- Wislander. Anders i Louise.
Svedberg odszukał ich na liście i zanotował adres.
- Te zdjęcia są nam potrzebne - powiedział Wallander. - Później je panu oddamy.
Eklund pokiwał głową.
- Mam nadzieję, że nie powiedziałem za dużo - rzekł.
- Przeciwnie. Bardzo nam pan pomógł. Podziękowali za poczęstunek i się pożegnali.
- Wygląd kobiety na zdjęciu zgadza się z opisem kobiety, która odwiedza Matyldę Lamberg - zauważył Wallander, kiedy już byli na ulicy. - Muszę natychmiast zdobyć potwierdzenie, że to naprawdę ona. Nie wiem, dlaczego jeździ do Matyldy. To pytanie zostawimy na później.
Wsiedli pośpiesznie do auta i wyruszyli w powrotną drogę. Zanim wyjechali, Wallander zadzwonił z budki do Ystad i z pewnym trudem uzyskał połączenie z Mar-tinssonem. Przedstawił mu pokrótce sytuację i poprosił o sprawdzenie, czy Anders Wislander w dalszym ciągu pracuje w parafii pod Lund. Uprzedził Martinssona, że po drodze wstąpią jeszcze na chwilę do Rynge.
- Myślisz, że to ona? - zapytał Svedberg. Wallander długo milczał, zanim odpowiedział.
- Nie - odrzekł. - Ale kto wie, czy to nie on. Svedberg popatrzył na niego.
- Duchowny? Wallander skinął głową.
- Czemu nie? Duchowni to przecież tylko ludzie. Oczywiście, że to może być duchowny. W kościele jest mnóstwo mosiężnych przedmiotów.
W Rynge zatrzymali się tylko na moment. Kierowniczka domu opieki natychmiast rozpoznała kobietę na zdjęciu. Po powrocie do komendy poszli prosto do pokoju Martinssona. Zastali tam Hanssona.
- Anders Wislander jest nadal pastorem w parafii obok Lund - oznajmił Martinsson. - W tej chwili przebywa na zwolnieniu lekarskim.
- Z jakiego powodu?
- Z powodu osobistej tragedii.
- Co się stało? - zapytał zaciekawiony Wallander.
- Miesiąc temu umarła mu żona. W pokoju zapadła cisza.
Wallander wstrzymał oddech. Nie miał żadnej pewności, lecz mimo to był przekonany, że rozwiązanie, lub przynajmniej jego część, odnajdą w Lund u pastora Andersa Wislandera. Zaczynał dostrzegać jakiś logiczny ciąg.
Przeszli do pokoju zebrań. Nie wiadomo skąd znalazł się tam również Nyberg. Wallander był zdeterminowany. Polecił wszystko inne odłożyć na bok i skoncentrować się wyłącznie na Andersie Wislan-derze i jego zmarłej żonie. Przeznaczyć cały wieczór na zbieraniu informacji na ich temat. Dyskretnie i bez rozgłosu. Zdecydowanie odrzucił propozycję Hanssona, żeby tego samego wieczoru skontaktować się z Andersem Wislanderem. Chciał poczekać do jutra. A przedtem zgromadzić jak najwięcej danych.
Nie byli w stanie zbyt wiele zdziałać. Mogli najwyżej spojrzeć na znane im już okoliczności śmierci Lamberga przez pryzmat relacji między Andersem i Louise Wislanderami.
Znaleźli jednak coś. Dzięki znajomemu dziennikarzowi Svedberga mieli nekrolog Louise Wislander w "Sydsvenska Dagbladet". Wynikało z niego, że umarła w wieku czterdziestu siedmiu lat. "Po długich cierpieniach, które mężnie znosiła". Długo roztrząsali, co
to oznacza. Chyba nie samobójstwo? Może nowotwór. Z nekrologu wynikało, że pozostawiła dwoje dzieci. Zastanawiali się, czy powinni już teraz zawiadomić kolegów z Lund. Wallander się wahał, lecz po jakimś czasie uznał, że jeszcze powinni zaczekać.
Po ósmej poprosił Nyberga o coś, co normalnie nie wchodziło w zakres jego obowiązków jako eksperta technicznego. Wallander zwrócił się do niego, bo wolał, żeby cała grupa dochodzeniowa pozostała na miejscu. Nyberg miał się dowiedzieć, czy Wislanderowie mieszkali w willi, czy w mieszkaniu. Nyberg wyszedł, a pozostali znów wrócili do przerwanej dyskusji. Ktoś zamówił pizzę. Podczas posiłku Wallander usiłował zrekonstruować przebieg wydarzeń, wychodząc z założenia, że sprawcą zabójstwa jest Anders Wislander.
Jego hipoteza wzbudziła wiele obiekcji. Od rzekomego romansu Lamberga z Louise Wislander minęło wiele lat. Poza tym Louise nie żyje. Dlaczego Anders Wislander miałby się mścić dopiero teraz? W dodatku nie mają najmniejszego dowodu, że mógłby się uciec do użycia do przemocy. Wallander zgadzał się z większością zarzutów. Sam miał wątpliwości, niemniej nie opuszczało go przekonanie, że rozwiązanie jest już blisko.
- Musimy pomówić z Wislanderem - stwierdził. -Zrobimy to jutro, a potem zobaczymy.
Nyberg wrócił z informacją, że Wislander mieszka w willi należącej do Kościoła Szwecji. Wallander zakładał, że zastanie go w domu. Zanim się rozeszli,
zapowiedział Martinssonowi, że nazajutrz pojadą razem. Wystarczy, jak będą we dwójkę.
0 północy jechał przez plac św. Gertrudy. Czuć było wiosenne powietrze. Wszędzie panował spokój. Ogarnęło go uczucie melancholii i znużenia. Przez chwilę miał wrażenie, że zewsząd otaczają go choroby i śmierć. I pustka pozostała po Monie. Ale myśl o nadejściu wiosny rozproszyła jego przykry nastrój. Jutro się okaże, czy spotkanie z Wislanderem wniesie coś nowego do śledztwa.
Długo nie szedł spać. Miał ochotę zatelefonować do Lindy i Mony. Około pierwszej ugotował sobie dwa jajka i zjadł je na stojąco w kuchni. Zanim poszedł się położyć, przyjrzał się sobie w lustrze wiszącym w łazience. Na policzku wciąż miał ślady uderzenia. Skonstatował również, że powinien pójść się ostrzyc.
W nocy spał niespokojnie. Wstał już o piątej i zanim przyjechał Martinsson, przejechał odkurzaczem podłogę i posortował pranie. Pił kawę za kawą, często przystając przy oknie, po raz kolejny roztrząsając wszystkie okoliczności śmierci Lamberga.
0 ósmej wyszedł przed dom. Zapowiadał się piękny wiosenny dzień. Martinsson zjawił się jak zawsze punktualnie. Wallander wsiadł do samochodu i ruszyli do Lund.
- Wyjątkowo źle spałem - zwierzył się Martinsson. -To mi się nie zdarza. Pewnie dlatego, że wieczorem miałem jakieś złe przeczucia.
- Jakie przeczucia?
- Nie mam pojęcia.
- To pewnie wpływ wiosny. Martinsson zmierzył go wzrokiem.
- Co masz na myśli?
Wallander nie odpowiedział. Mruknął tylko coś pod nosem.
Tuż przed dziesiątą dotarli do Lund. Martinsson jak zwykle prowadził nieuważnie, ale znał trasę. Trafił bezbłędnie na ulicę, przy której mieszkał Wislander. Minęli dom z numerem 19 i zaparkowali nieco dalej.
- Idziemy - rzekł Wallander. - Ja będę z nim rozmawiał.
Dom był duży, z początku dwudziestego wieku. Zauważyli, że ogród jest zaniedbany. Wallander zadzwonił do drzwi, ciekaw, co czeka ich w środku. Nikt nie otwierał. Znów nacisnął dzwonek. Cisza. Kurt podjął szybką decyzję.
- Zaczekaj tutaj. Nie koło domu, na ulicy. Kościół jest niedaleko. Wezmę twój samochód.
Wallander zapisał nazwę kościoła poprzedniego wieczoru i Svedberg pokazał mu go na planie miasta. Dojechał tam w pięć minut. Kościół wyglądał na zamknięty. Pomyłka, pomyślał inspektor. Chyba nikogo nie ma. Lecz gdy nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły. Znalazł się w mrocznej kruchcie, w środku panowała głucha cisza. Grube mury nie przepuszczały odgłosów z zewnątrz. Wszedł głębiej. Tam wnętrze było jaśniejsze. Przez witraże w oknach przenikały promienie słońca.
W pierwszym rzędzie ławek, nieopodal balustrady otaczającej ołtarz, Wallander zobaczył męską postać. Powoli szedł w tamtym kierunku. Mężczyzna siedział pochylony do przodu, jak gdyby pogrążony w modlitwie. Dopiero kiedy inspektor stanął tuż obok, podniósł do góry głowę. Wallander natychmiast rozpoznał twarz Wislandera, tę samą, którą widział na zdjęciu u Eklunda. Teraz nieogoloną i z błyszczącymi niebieskimi oczami. Wallander poczuł się nieswojo. Zaczynał żałować, że nie zabrał ze sobą Martinssona.
- Czy pan Anders Wislander? - zapytał. Mężczyzna spojrzał na niego z wyrazem powagi na
twarzy.
- Kim pan jest?
- Moje nazwisko Wallander, jestem z policji. Chciałbym z panem zamienić kilka słów.
- Jestem w żałobie - rzucił ostrym głosem rozdrażniony Wislander. - Pan mi przeszkadza. Proszę mnie zostawić w spokoju.
Sytuacja stawała się nieprzyjemna. Mężczyzna zdawał się na granicy załamania nerwowego.
- Wiem, że pańska żona nie żyje - ciągnął Wallander. - Właśnie o tym chciałem porozmawiać.
Wislander poderwał się na nogi tak gwałtownie, że Wallander musiał się cofnąć. Teraz był już pewien, że tamten jest całkowicie wytrącony z równowagi.
- Zakłóca pan mój spokój, nie chce pan odejść, mimo że prosiłem. Tym samym zmusza mnie pan,
abym pana wysłuchał - powiedział. - Przejdźmy więc do zakrystii.
Ruszył przodem i skręcił w lewo przy balustradzie. Wallander miał przed sobą jego plecy. Był niezwykle mocno zbudowany. To mógł być człowiek, którego usiłował dogonić i który go powalił na ziemię.
W zakrystii stał mały stół i kilka krzeseł. Wislander usiadł i wskazał krzesło inspektorowi. Wallander wysunął je spod stołu. Zastanawiał się, od czego zacząć rozmowę. Wislander przyglądał mu się błyszczącymi oczami. Inspektor obrzucił pokój spojrzeniem. Zobaczył dwa duże świeczniki na sąsiednim stoliku. Coś przykuło jego wzrok. Po chwili się zorientował, że każdy z nich jest inny. W jednym brakowało ramienia. Świeczniki były mosiężne. Spojrzał na Wislandera i zdał sobie sprawę, że tamten odczytał jego myśli. Mimo to atak go zaskoczył. Wislander wydał odgłos przypominający ryk i rzucił się na Wallandera, chwytając go za gardło. Szaleństwo potęgowało jeszcze jego siłę. Inspektor szamotał się, usiłując się uwolnić z uścisku. Wislander wykrzykiwał jakieś zdania bez ładu i składu, pojawiało się w nich nazwisko Lamberga, fotografa, który musi umrzeć. Potem zaczął wyrzucać z siebie tyrady o jeźdźcach Apokalipsy. Wallander wyrwał mu się wreszcie ostatkiem sił. Lecz Wislander natychmiast znowu się na niego rzucił, jak zwierzę walczące o życie. Szamocząc się, zbliżyli się w pobliże stołu, na którym stały lichtarze. Wallander chwycił lichtarz, zamachnął się i uderzył napastnika prosto
w twarz. Wislander padł na ziemię. Przez chwilę Kurt sądził, że go zabił. W taki sam sposób, jak został zabity Lamberg. Ale pastor oddychał.
Inspektor padł na krzesło, łapiąc oddech. Bolała go podrapana twarz. Po raz drugi wypadło mu wypełnienie zęba.
Wislander leżał na ziemi. Powoli odzyskiwał przytomność. W tym momencie Wallander usłyszał, jak otwierają się drzwi do kościoła.
Wyszedł z zakrystii i ujrzał Martinssona, który przeczuwając coś złego, pobiegł do sąsiadów Wislandera i wezwał taksówkę.
Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Ale Wallander wiedział, że to już koniec. To Wislander powalił go na ziemię w Lund. Mimo że wtedy nie widział jego twarzy, był przekonany, że to on. Nie miał żadnych wątpliwości.
W kilka dni później Wallander zebrał swoich współpracowników w pokoju konferencyjnym. Było ciepłe popołudnie. Przez otwarte okno wpadało wiosenne powietrze. Za poradą lekarza inspektor chwilowo przerwał przesłuchania Wislandera, ze względu na jego opłakany stan psychiczny. Dla Wallandera niemal wszystko stało się jasne. Chciał teraz przekazać to swoim kolegom.
- Cała historia jest ponura i tragiczna - zaczął. -Simon Lamberg i Louise Wislander spotykali się nadal po zakończeniu wycieczki. Mąż do niedawna o niczym
nie wiedział. Louise miała raka wątroby. Na łożu śmierci wyznała mu swoją niewierność. Wislander dostał pomieszania zmysłów. Częściowo z bólu po śmierci żony, a częściowo z rozpaczy i wściekłości za jej zdradę. Zaczął śledzić Lamberga. Ubzdurał sobie, że to on jest winien śmierci żony. Poszedł na zwolnienie i prawie cały swój czas spędzał w Ystad. Mieszkał w małym hotelu i obserwował zakład fotograficzny. Śledził również sprzątaczkę, Hildę Walden. Pewnego dnia włamał się do jej mieszkania i ukradł klucze, które następnie skopiował. Zdążył je odłożyć na miejsce, zanim Hilda wróciła do domu. Potem wszedł do zakładu i świecznikiem zabił Lamberga. W stanie zaćmienia umysłu uroił sobie, że Lamberg nadal żyje, i wrócił, żeby go zabić jeszcze raz. Modlitewnik mu wypadł, kiedy ukrył się w ogrodzie. To on nastawił radio i zmienił radiostację. Wyobraził sobie, że w odbiorniku usłyszy głos Boga. I Bóg go rozgrzeszy za to, co uczynił. Ale trafił na kanał z muzyką rockową. Zdeformowane zdjęcia to dzieło Lamberga i nie mają nic wspólnego z zabójstwem. Lamberg najwyraźniej nie cierpiał policji i ludzi władzy. Był zresztą niezadowolony z pracy policji. Typowy malkontent. Mały człowiek, który panuje nad światem, zniekształcając twarze. Tak wygląda rozwiązanie. Muszę powiedzieć, że żal mi Wislandera. Zawalił mu się świat. Nie umiał sobie z tym poradzić. W pokoju zapadła cisza.
- Dlaczego Louise Wislander odwiedzała córkę Lamberga? - zapytał Hansson.
- Zastanawiałem się nad tym - odparł Wallander. -Może Lamberga i ją łączyła namiętność o zabarwieniu religijnym? Może się za nią modlili? A potem Louise jechała do zakładu opieki, żeby się przekonać, czy modlitwy odniosły skutek? Może uważała, że Matylda padła ofiarą wcześniejszego grzesznego życia rodziców? Nigdy się tego nie dowiemy. Ani tego, co rzeczywiście łączyło te dwie osobliwe istoty. Istnieją tajemne obszary, do których nie mamy wstępu. Może to i dobrze.
- Idąc jeszcze dalej, można zaryzykować twierdzenie, że obłęd Wislandera wywołało przede wszystkim to, że związek Lamberga z jego żoną miał podłoże religijne, a nie erotyczne - dodał Rydberg. - Wtedy mielibyśmy do czynienia z czymś innym niż ze zwykłą zazdrością.
Znów zrobiło się cicho. Po chwili przeszli do zdjęć Lamberga.
- W pewnym sensie on również był obłąkany -rzekł Hansson. - Poświęcać wolny czas na manipulowanie zdjęciami znanych ludzi.
- Może wyjaśnienia należy szukać gdzie indziej -zasugerował Rydberg. - Może istnieją ludzie, którzy czują się tak bezsilni, że zamiast uczestniczyć w życiu tych, których zwykliśmy nazywać społeczeństwem obywatelskim, oddają się jakimś rytuałom. Jeśli tak jest, to stan naszej demokracji pozostawia wiele do życzenia.
- Nie brałem pod uwagę takiej możliwości -przyznał Wallander. - Ale może masz rację. I wte-
dy zgodzę się z tobą, że Szwecja zaczyna trzeszczeć w szwach.
Zebranie dobiegło końca. Wallander był wyczerpany i w podłym nastroju. Mimo pięknej pogody. W dodatku tęsknił za Moną.
Spojrzał na zegarek. Kwadrans po czwartej. Czas na wizytę u dentysty. Nawet nie liczył, która to już z kolei.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kobiety i mezczyzni na rynku pracy
polowanie na anioła śmierci 4
Piramida tom 1 Cios, Szczelina
Sytuacja kobiet i mezczyzn na rynku pracy w 2013 r
mezczyzna;na;niepogode,artykul,10009
polowanie na anioła śmierci 7
Kraszewski Józef Ignacy Łoktek na łożu śmierci
polowanie na anioła śmierci 5
Sytuacja kobiet i mezczyzn na rynku pracy w 2011 r
Solski Księżyc na plaży

więcej podobnych podstron