22 (296)






Boles艂aw Prus "Lalka"








J臋zyk polski:

Boles艂aw Prus 揕alka"
 






 
Pewnego dnia, jak zwykle, za艂atwia艂 si臋 z interesantami w salonie przyj臋膰. Ju偶 odprawi艂 jegomo艣cia, kt贸ry ofiarowa艂 si臋 stacza膰 za niego pojedynki, drugiego, kt贸ry jako brzuchom贸wca chcia艂 odegra膰 rol臋 w dyplomacji, i trzeciego, kt贸ry obiecywa艂 mu wskaza膰 skarby zakopane przez sztab Napoleona I nad Berezyn膮, kiedy lokaj w b艂臋kitnym fraku zameldowa艂:
- Profesor Geist.
- Geist?... - powt贸rzy艂 Wokulski i dozna艂 szczeg贸lnego uczucia. Przysz艂o mu na my艣l, 偶e 偶elazo za zbli偶eniem si臋 magnesu musi doznawa膰 podobnych wra偶e艅.
- Prosi膰...
Po chwili wszed艂 cz艂owiek bardzo ma艂y i szczup艂y, z twarz膮 偶贸艂t膮 jak wosk. Na g艂owie nie mia艂 ani jednego siwego w艂osa.
揑le on mo偶e mie膰 lat?..." - pomy艣la艂 Wokulski.
Go艣膰 tymczasem bystro mu si臋 przypatrywa艂, i tak siedzieli minut臋, mo偶e dwie, taksuj膮c si臋 nawzajem. Wokulski chcia艂 oceni膰 wiek przybysza, Geist zdawa艂 si臋 bada膰 go.
- Co pan rozka偶e? - odezwa艂 si臋 wreszcie Wokulski.
Go艣膰 poruszy艂 si臋 na krze艣le.
- Co ja tam mog臋 rozkaza膰! - odpar艂 wzruszaj膮c ramionami. -Przyszed艂em 偶ebra膰, nie rozkazywa膰...
- Czym mog臋 s艂u偶y膰? - spyta艂 Wokulski, twarz bowiem go艣cia wyda艂a mu si臋 dziwnie sympatyczn膮.
Geist przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po g艂owie.
- Przyszed艂em tu z czym innym - rzek艂 - a m贸wi膰 b臋d臋 o czym innym. Chcia艂em panu sprzeda膰 nowy materia艂 wybuchowy...
- Ja go nie kupi臋 - przerwa艂 Wokulski.
- Nie?... - spyta艂 Geist. - A jednak - doda艂 - m贸wiono mi 偶e panowie staracie si臋 o co艣 podobnego dla marynarki. Zreszt膮 mniejsza... Dla pana mam co艣 innego...
- Dla mnie? - spyta艂 Wokulski, zdziwiony nie tyle s艂owami; ile spojrzeniem Geista.
- Onegdaj puszcza艂e艣 si臋 pan balonem captif - m贸wi艂 go艣膰.
- Tak.
- Jeste艣 pan cz艂owiek maj臋tny i znasz si臋 na naukach przyrodniczych.
- Tak - odpar艂 Wokulski.
- I by艂a chwila, 偶e chcia艂e艣 pan wyskoczy膰 z galerii?... - pyta艂 Geist.
Wokulski cofn膮艂 si臋 z krzes艂em.
- Niech pana to nie dziwi - m贸wi艂 go艣膰. - Widzia艂em w 偶yciu oko艂o tysi膮ca przyrodnik贸w, a w moim laboratorium mia艂em czterech samob贸jc贸w, wi臋c znam si臋 na tych klasach ludzi... a cz臋sto spogl膮da艂e艣 pan na barometr, a偶ebym nie mia艂 odkry膰 przyrodnika, no, a cz艂owieka my艣l膮cego o samob贸jstwie poznaj膮 nawet pensjonarki.
- Czym mog臋 s艂u偶y膰? - spyta艂 jeszcze raz Wokulski ocieraj膮c pot z twarzy.
- Powiem niedu偶o - rzek艂 Geist. - Pan wie, co to jest chemia organiczna?...
- Jest to chemia zwi膮zk贸w w臋gla...
- A co pan s膮dzisz o chemii zwi膮zk贸w wodoru?...
- 呕e jej nie ma.
- Owszem, jest - odpar艂 Geist. - Tylko zamiast eter贸w, t艂uszcz贸w, cia艂 aromatycznych daje nowe alia偶e... Nowe alia偶e, panie Siuz臋, z bardzo ciekawymi w艂asno艣ciami...
- C贸偶 mnie to obchodzi - rzek艂 g艂ucho Wokulski - jestem kupcem.
- Nie jeste艣 pan kupcem, tylko desperatem - odpar艂 Geist. - Kupcy nie my艣l膮 o skakaniu z balonu... Ledwiem to zobaczy艂, zaraz pomy艣la艂em: 揟o m贸j cz艂owiek!..." Ale znik艂e艣 mi pan z oczu po wyj艣ciu z ganku... Dzi艣 traf zbli偶y艂 nas powt贸rnie... Panie Siuz臋, my musimy pogada膰 o zwi膮zkach wodoru, je偶eli jeste艣 pan bogaty...
- Przede wszystkim nie jestem Siuz臋...
- To mi wszystko jedno, gdy偶 potrzebuj臋 tylko maj臋tnego desperata - rzek艂 Geist.
Wokulski patrzy艂 na Geista nieledwie z trwog膮; w g艂owie zapala艂y mu si臋 pytania: kuglarz czy tajny agent - wariat, a mo偶e naprawd臋, jaki duch?... Kto wie, czy szatan jest legend膮 i czy w pewnych chwilach nie ukazuje si臋 ludziom?... Faktem jest jednak, 偶e ten starzec, o niezdecydowanym wieku, wytropi艂 najtajemniejsz膮 my艣l Wokulskiego, kt贸ry w tych czasach marzy艂 o samob贸jstwie, ale jeszcze tak nie艣mia艂o, 偶e sam przed sob膮 nie mia艂 odwagi sformu艂owa膰 tego projektu.
Go艣膰 nie spuszcza艂 z niego oka i u艣miecha艂 si臋 z 艂agodn膮 ironi膮; gdy za艣 Wokulski otworzy艂 usta, a偶eby zapyta膰 go o co艣, przerwa艂 mu:
- Nie fatyguj si臋 pan... Z tyloma ju偶 lud藕mi rozmawia艂em o ich charakterze i o moich wynalazkach, 偶e z g贸ry odpowiem na to, o czym chcesz si臋 poinformowa膰. Jestem profesor Geist, stary wariat, jak m贸wi膮 we wszystkich kawiarniach pod uniwersytetem i szko艂膮 politechniczn膮. Kiedy艣 nazywano mnie wielkim chemikiem, dop贸ki... nie wyszed艂em poza granic臋 dzi艣 obowi膮zuj膮cych pogl膮d贸w chemicznych. Pisa艂em rozprawy, robi艂em wynalazki pod imieniem w艂asnym lub moich wsp贸lnik贸w, kt贸rzy nawet sumiennie dzielili si臋 ze mn膮 zyskami. Ale od czasu gdym odkry艂 zjawiska nie mieszcz膮ce si臋 w rocznikach Akademii, og艂oszono mnie nie tylko za wariata, ale za heretyka i zdrajc臋...
- Tu, w Pary偶u? - szepn膮艂 Wokulski.
- Oho! - roze艣mia艂 si臋 Geist - tu, w Pary偶u. W jakim艣 Altdorfie Iub Neustadzie kacerzem i zdrajc膮 jest ten, kto nie wierzy w pastor贸w, Bismarcka, w dziesi臋cioro przykaza艅 i konstytucj臋 prusk膮. Tu wolno kpi膰 z Bismarcka i konstytucji, ale za to pod groz膮 odszczepie艅stwa trzeba wierzy膰 w tabliczk臋 mno偶enia, teori臋 ruchu falistego, w sta艂o艣膰 ci臋偶ar贸w gatunkowych itd. Poka偶 mi pan jedno miasto, w kt贸rym nie 艣ciskano by sobie m贸zg贸w jakimi艣 dogmatami, a - zrobi臋 je stolic膮 艣wiata i kolebk膮 przysz艂ej ludzko艣ci...
Wokulski och艂on膮艂; by艂 pewny, 偶e ma do czynienia z maniakiem.
Geist patrzy艂 na niego i wci膮偶 u艣miecha艂 si臋.
- Ko艅cz臋, panie Siuz臋 - m贸wi艂 dalej. - Porobi艂em wielkie odkrycia w chemii, stworzy艂em now膮 nauk臋, wynalaz艂em nieznane materia艂y przemys艂owe, o kt贸rych ledwie 艣miano marzy膰 przede mn膮. Ale... brakuje mi jeszcze kilku niezmiernie wa偶nych fakt贸w, a ju偶 nie mam pieni臋dzy. Cztery fortuny utopi艂em w moich badaniach, zu偶y艂em kilkunastu ludzi; dzi艣 za艣 potrzebuj臋 nowej fortuny i nowych ludzi...
- Sk膮d偶e do mnie nabra艂 pan takiego zaufania? - pyta艂 Wokulski ju偶 spokojny. - To proste - odpar艂 Geist.
- O zabiciu si臋 my艣li wariat, 艂ajdak albo cz艂owiek du偶ej warto艣ci, kt贸remu za ciasno na 艣wiecie. - A sk膮d pan wiesz, 偶e ja nie jestem 艂otrem?
- A sk膮d pan wiesz, 偶e ko艅 nie jest krow膮? - odpowiedzia艂 Geist. - W czasie moich przymusowych wakacyj, kt贸re niestety, ci膮gn膮 si臋 po kilka lat, zajmuj臋 si臋 zoologi膮 i specjalnie badam gatunek cz艂owieka. W tej jednej formie, o dwu r臋kach, odkry艂em kilkadziesi膮t typ贸w zwierz臋cych pocz膮wszy od ostrygi i glisty, sko艅czywszy na sowie i tygrysie. Wi臋cej ci powiem: odkry艂em miesza艅ce tych typ贸w: skrzydlate tygrysy, w臋偶e z psimi g艂owami, soko艂y w 偶贸艂wich skorupach, co zreszt膮 ju偶 przeczu艂a fantazja genialnych poet贸w. I dopiero w艣r贸d ca艂ej tej mena偶erii bydl膮t albo potwor贸w gdzieniegdzie odnajduj臋 prawdziwego cz艂owieka, istot臋 z rozumem, sercem i energi膮. Pan, panie S i u z 臋, masz niezawodnie cechy ludzkie i dlatego tak otwarcie m贸wi臋 z panem; jeste艣 jednym na dziesi臋膰, mo偶e na sto tysi臋cy...
Wokulski zmarszczy艂 si臋, Geist wybuchn膮艂:
- Co? mo偶e s膮dzisz pan, 偶e pochlebiam ci dla wytumanienia kilku frank贸w?... Jutro b臋d臋 jeszcze raz u pana i przekonam ci臋, jak w tej chwili jeste艣 niesprawiedliwy i g艂upi...
Zerwa艂 si臋 z krzes艂a, ale WokulskI zatrzyma艂 go.
- Nie gniewaj si臋, profesorze - rzek艂 - nie chcia艂em pana obrazi膰. Ale mam tu prawie co dzie艅 wizyty r贸偶nego gatunku filut贸w...
- Jutro przekonam pana, 偶em nie filut ani wariat - odpowiedzia艂 Geist. - Poka偶臋 ci co艣, co widzia艂o zaledwie sze艣ciu albo siedmiu ludzi, kt贸rzy... ju偶 nie 偶yj膮... O, gdyby oni 偶yli!... - westchn膮艂.
- Dlaczego dopiero jutro?
- Dlatego 偶e mieszkam daleko st膮d, a nie mam na fiakra.
Wokulski u艣cisn膮艂 go za r臋k臋.
- Nie obrazisz si臋, profesorze? - spyta艂 - je偶eli... - Je偶eli dasz mi na fiakra?... Nie. Wszak偶e z g贸ry powiedzia艂em ci, 偶e jestem 偶ebrakiem, i kto wie, czy nie najn臋dzniejszym w Pary偶u?... Wokulski poda艂 mu sto frank贸w.
- Daj spok贸j - u艣miechn膮艂 si臋 Geist - wystarczy dziesi臋膰... Kto wie, czy jutro nie dasz mi stu tysi臋cy... Du偶y masz maj膮tek?
- Oko艂o miliona frank贸w.
- Milion! - powt贸rzy艂 Geist chwytaj膮c si臋 za g艂ow臋. - Za dwie godziny wr贸c臋 tu. Bodajbym sta艂 ci si臋 tak potrzebny, jak ty mnie jeste艣...
- W takim razie mo偶e pozwolisz, profesorze, do mego numeru, na trzecie pi臋tro. Tu lokal urz臋dowy...
- Wol臋, wol臋 na trzecie pi臋tro... Za dwie godziny b臋d臋-odpar艂 Geist i szybko wybieg艂 z pokoju. Po chwili ukaza艂 si臋 Jumart.
- Wynudzi艂 pana stary - rzek艂 do Wokulskiego - co?.. - C贸偶 to za cz艂owiek? - spyta艂 niedbale Wokulski. Jumart wyci膮gn膮艂 naprz贸d doln膮 warg臋. - Wariat to on jest - odpar艂 - ale jeszcze za moich studenckich czas贸w by艂 wielkim chemikiem. No i porobi艂 jakie艣 wynalazki, ma nawet podobno kilka dziwnych okaz贸w, ale...
Stukn膮艂 si臋 palcem w czo艂o.
- Dlaczego nazywacie go wariatem?
- Nie mo偶na inaczej nazywa膰 cz艂owieka - odpowiedzia艂 Jumart kt贸ry s膮dzi, 偶e uda mu si臋 zmniejszy膰 ci臋偶ar gatunkowy cia艂 czy tylko metal贸w, bo ju偶 nie pami臋tam...
Wokulski po偶egna艂 go i poszed艂 do swego numeru.
揅贸偶 to za dziwne miasto - my艣la艂 - gdzie znajduj膮 si臋 poszukiwacze skarb贸w, najemni obro艅cy honoru, dystyngowane damy, kt贸re handluj膮 tajemnicami, kelnerzy rozprawiaj膮cy o chemii i chemicy, kt贸rzy chc膮 zmniejsza膰 ci臋偶ar gatunkowy cia艂!..."
Przed pi膮t膮 w numerze zjawi艂 si臋 Geist; by艂 jaki艣 rozdra偶niony i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi na klucz.
- Panie Siuz臋 - rzek艂 - wiele mi na tym zale偶y, a偶eby艣my si臋 porozumieli.:. Powiedz mi, czy masz jakie obowi膮zki: 偶on臋, dzieci? - Chocia偶 - nie zdaje mi si臋...
- Nie mam nikogo.
- I maj膮tek masz? Milion...
- Prawie.
- A powiedz mi - m贸wi艂 Geist - dlaczego ty my艣lisz o samob贸jstwie?...
Wokulski wstrz膮sn膮艂 si臋.
- To by艂o chwilowe - rzek艂. - Dozna艂em zawrotu w balonie...
Geist kr臋ci艂 g艂ow膮.
- Maj膮tek masz - mrucza艂 - o s艂aw臋, przynajmniej dotychczas, nie dobijasz si臋... Tu musi by膰 kobieta!... - zawo艂a艂.
- Mo偶e - odpar艂 Wokulski, bardzo zmieszany.
- Jest kobieta! - rzek艂 Geist. - To 藕le. O niej nigdy nie mo偶na wiedzie膰: co zrobi i dok膮d zaprowadzi... W ka偶dym razie s艂uchaj - doda艂 patrz膮c mu w oczy. - Gdyby ci kiedy jeszcze raz przysz艂a ochota pr贸bowa膰... Rozumiesz?... Nie zabijaj si臋, ale przyjd藕 do mnie...
- Mo偶e zaraz przyjd臋... - rzek艂 Wokulski spuszczaj膮c oczy.
- Nie zaraz! - odpar艂 偶ywo Geist. - Kobiety nigdy nie gubi膮 ludzi od razu. Czy ju偶 sko艅czy艂e艣 z tamt膮 osob膮 rachunki?..
- Zdaje mi si臋... - Aha! dopiero zdaje ci si臋. To 藕le. Na wszelki wypadek zapami臋taj rad臋. W moim laboratorium bardzo 艂atwo mo偶na zgin膮膰, i jeszcze jak!...
- Co艣 pan przyni贸s艂, profesorze? - zapyta艂 go Wokulski.
- 殴le! 藕le!... - mrucza艂 Geist. - Musz臋 szuka膰 kupca na m贸j materia艂 wybuchowy. A my艣la艂em, 偶e po艂膮czymy si臋...
- Pierwej poka偶 pan, co艣 przyni贸s艂 - przerwa艂 Wokulski.
- Masz racj臋... - odpar艂 Geist i wydoby艂 z kieszeni 艣redniej wielko艣ci pude艂ko. - Zobacz - rzek艂 - za co to ludzi nazywaj膮 szale艅cami!...
Pude艂ko by艂o z blachy, zamkni臋te w szczeg贸lny spos贸b; Geist po kolei dotyka艂 sztyft贸w osadzonych w r贸偶nych punktach, od czasu do czasu rzucaj膮c na Wokulskiego spojrzenia gor膮czkowe i podejrzliwe. Raz nawet zawaha艂 si臋 i zrobi艂 taki ruch, jakby chcia艂 schowa膰 pude艂ko; ale opami臋ta艂 si臋, dotkn膮艂 jeszcze paru szyft贸w i - wieko odskoczy艂o.
W tej chwili opanowa艂 go nowy atak podejrzliwo艣ci. Starzec pad艂 na kanap臋, ukry艂 pude艂ko za siebie i trwo偶nie spogl膮da艂 to na pok贸j, to na Wokulskiego.
- G艂upstwa robi臋!... - mrucza艂. - Co za nonsens nara偶a膰 wszystko dla pierwszego lepszego z ulicy...
- Nie ufasz mi pan?... - spyta艂 niemniej wzruszony Wokulski.
- Nikomu nie ufam - m贸wi艂 zgry藕liwie starzec. - Bo jak膮 mi da膰 kto mo偶e r臋kojmi臋?... Przysi臋g臋 czy s艂owo honoru?... Za stary jestem, aby wierzy膰 w przysi臋gi... Tylko wsp贸lny interes jako tako zabezpiecza od najpodlejszej zdrady, a i to nie zawsze...
Wokulski wzruszy艂 ramionami i usiad艂 na krze艣le.
- Nie zmuszam pana - rzek艂 - do dzielenia si臋 ze mn膮 twoimi k艂opotami. Mam dosy膰 w艂asnych. Geist nie spuszcza艂 z niego oka, lecz stopniowo uspakaja艂 si臋. W ko艅cu odezwa艂 si臋:
- Przysu艅 si臋 tu do sto艂u... Spojrzyj, co to jest?
Pokaza艂 mu metalow膮 kulk臋 ciemnej barwy.
- Zdaje mi si臋, 偶e to jest metal drukarski.
- We藕 w r臋k臋... Wokulski wzi膮艂 kulk臋 i a偶 zdziwi艂 si臋, tak by艂a ci臋偶ka.
- To jest platyna - rzek艂.
- Platyna? powt贸rzy艂 Geist z drwi膮cym u艣miechem. - Oto masz platyn臋...
I poda艂 mu tej samej wielko艣ci kulk臋 platynow膮. Wokulski przek艂ada艂 obie z r膮k do r膮k; zdziwienie jego wzros艂o.
- To jest chyba ze dwa razy ci臋偶sze od platyny?... - szepn膮艂.
- A tak... tak!... - 艣mia艂 si臋 Geist. - Nawet jeden z moich przyjaci贸艂 akademik贸w nazwa艂 to 搆omprymowan膮 platyn膮"... Dobry wyraz, co? na oznaczenie metalu, kt贸rego ci臋偶ar gatunkowy wynosi 30,7,... Oni tak zawsze. Ile razy uda im si臋 wynale藕膰 nazw臋 dla nowej rzeczy, zaraz m贸wi膮, 偶e j膮 wyt艂omaczyli na zasadzie ju偶 poznanych praw natury. Przepyszne os艂y... najm臋drsze ze wszystkich, jakimi roi si臋 tak zwana ludzko艣膰... A to znasz? - doda艂.
- No, to jest sztabka szklana - odpar艂 Wokulski.
- Cha! cha!... - 艣mia艂 si臋 Geist. - We藕 do r臋ki, przypatrz si臋... Prawda, 偶e ciekawe szk艂o?... Ci臋偶sze od 偶elaza, z od艂amem ziarnistym, wyborny przewodnik ciep艂a i elektryczno艣ci, pozwala si臋 struga膰... Prawda, jak to szk艂o dobrze udaje metal?... Mo偶e chcesz je rozgrza膰 albo ku膰 m艂otem?..
Wokulski przetar艂 oczy. Nie ulega kwestii, 偶e takiego szk艂a nie widziano na 艣wiecie.
- A to?... - spyta艂 Geist pokazuj膮c mu inny kawa艂ek metalu.
- To chyba stal...
- Nie s贸d i nie potas?... - pyta艂 Geist.
- Nie..
- We藕偶e do r膮k t臋 stal...
Tu ju偶 podziw Wokulskiego przeszed艂 w pewien rodzaj zaniepokojenia: owa rzekoma stal by艂a lekk膮 jak p艂atek bibu艂ki.
- Chyba jest pusta w 艣rodku?...
- Wi臋c przetnij t臋 sztabk臋, a je偶eli nie masz czym, przyjed藕 do mnie. obaczysz tam nier贸wnie wi臋cej podobnych osobliwo艣ci i b臋dziesz m贸g艂 robi膰 z nimi pr贸by, jakie ci si臋 podoba. Wokulski ogl膮da艂 po kolei 贸w metal ci臋偶szy od platyny, drugi metal prze藕roczysty, trzeci l偶ejszy od puchu... Dop贸ki trzyma艂 je w r臋kach, wydawa艂y mu si臋 rzeczami najnaturalniejszymi pod s艂o艅cem: c贸偶 jest bowiem naturalniejszego ani偶eli przedmiot, kt贸ry oddzia艂ywa na zmys艂y? Lecz gdy odda艂 pr贸bki Geistowi, ogarnia艂o go zdziwienie i niedowierzanie, zdziwienie i obawa. Wi臋c znowu ogl膮da艂 je, kr臋ci艂 g艂ow膮, wierzy艂 i w膮tpi艂 na przemian.
- No i c贸偶? - zapyta艂 Geist.
- Czy pokazywa艂 pan to chemikom?
- Pokazywa艂em.
- I c贸偶 oni?...
- Obejrzeli, pokiwali g艂owami i powiedzieli, 偶e to blaga i kuglarstwo, kt贸rym powa偶na nauka zajmowa膰 si臋 nie mo偶e.
- Jak to, wi臋c nawet nie robili pr贸b? - spyta艂 Wokulski.
- Nie. Niekt贸rzy z nich wprost m贸wili, 偶e maj膮c do wyboru mi臋dzy pogwa艂ceniem 損raw natury" a z艂udzeniami w艂asnych zmys艂贸w, wol膮 nie dowierza膰 zmys艂om. I jeszcze dodawali, 偶e robienie powa偶nych do艣wiadcze艅 z podobnymi kuglarstwami mo偶e ob艂膮ka膰 zdrowy rozs膮dek i stanowczo wyrzekli si臋 do艣wiadcze艅.
- I nie og艂aszasz pan o tym? - Ani my艣l臋. Owszem, ta bezw艂adno艣膰 m贸zg贸w daje mi najlepsz膮 gwarancj臋 bezpiecze艅stwa tajemnicy moich wynalazk贸w. W przeciwnym razie pochwycono by je, pr臋dzej lub p贸藕niej odkryto by metod臋 post臋powania i znaleziono by to, czego bym im da膰 nie chcia艂...
- Mianowicie?... - przerwa艂 mu Wokulski.
- Znaleziono by metal l偶ejszy od powietrza - spokojnie odpar艂 Geist.
Wokulski rzuci艂 si臋 na krze艣le; przez chwil臋 obaj milczeli.
- Dlaczeg贸偶 ukrywasz pan przed lud藕mi 贸w transcendentalny metal? - odezwa艂 si臋 wreszcie Wokulski.
- Dla wielu powod贸w -odpar艂 Geist. - Naprz贸d chc臋, a偶eby ten produkt wyszed艂 tylko z mojego laboratorium, cho膰bym nawet nie ja sam go otrzyma艂. A po wt贸re, podobny materia艂, kt贸ry zmieni posta膰 艣wiata, nie mo偶e sta膰 si臋 w艂asno艣ci膮 tak zwanej dzisiejszej ludzko艣ci. Ju偶 za wiele nieszcz臋艣膰 mno偶y si臋 na ziemi przez nieopatrzne wynalazki.
- Nie rozumiem pana.
- Wi臋c pos艂uchaj - m贸wi艂 Geist. - Tak zwana ludzko艣膰, mniej wi臋cej na dziesi臋膰 tysi臋cy wo艂贸w, baran贸w, tygrys贸w i gad贸w, maj膮cych cz艂owiecze formy, posiada ledwie jednego prawdziwego cz艂owieka. Tak by艂o zawsze, nawet w epoce krzemiennej. Na tak膮 tedy ludzko艣膰 w biegu wiek贸w spada艂y rozmaite wynalazki. Br膮z, 偶elazo, proch, ig艂a magnesowa, druk, machiny parowe i telegrafy elektryczne dostawa艂y si臋 bez 偶adnego wyboru w r臋ce geniusz贸w i idiot贸w, ludzi szlachetnych i zbrodniarzy... A jaki tego rezultat?... Oto ten, 偶e g艂upota i wyst臋pek dostaj膮c coraz pot臋偶niejsze narz臋dzia mno偶y艂y si臋 i umacnia艂y, zamiast stopniowo gin膮膰. Ja - ci膮gn膮艂 dalej Geist - nie chc臋 powtarza膰 tego b艂臋du i je偶eli znajd臋 ostatecznie metal l偶ejszy od powietrza, oddam go tylko prawdziwym ludziom. Niech oni raz zaopatrz膮 si臋 w bro艅 na sw贸j wy艂膮czny u偶ytek; niechaj ich rasa mno偶y si臋 i ro艣nie w pot臋g臋, a zwierz臋ta i potwory w ludzkiej postaci niechaj z wolna wygin膮. Je偶eli Anglicy mieli prawo wyp臋dzi膰 wilk贸w ze swej wyspy, istotny cz艂owiek ma prawo wyp臋dzi膰 z ziemi przynajmniej tygrysy ucharakteryzowane na ludzi...
揙n ma jednak偶e t臋giego bzika" - pomy艣la艂 Wokulski. P贸藕niej doda艂 g艂o艣no:
- C贸偶 wi臋c panu przeszkadza do wykonania tych zamiar贸w?
- Brak pieni臋dzy i pomocnik贸w. Do ostatecznego odkrycia potrzeba wykona膰 oko艂o o艣miu tysi臋cy pr贸b, co, lekko licz膮c, jednemu cz艂owiekowi zabra艂oby dwadzie艣cia lat pracy. Ale czterech ludzi zrobi to samo w ci膮gu pi臋ciu do sze艣ciu lat...
Wokulski wsta艂 z krzes艂a i zamy艣lony, pocz膮艂 chodzi膰 po numerze; Geist nie spuszcza艂 z niego oka.
- Przypu艣膰my - odezwa艂 si臋 Wokulski - 偶e, ja m贸g艂bym panu da膰 pieni膮dze i jednego, a nawet... dwu pomocnik贸w... Lecz gdzie dow贸d, 偶e pa艅skie metale nie s膮 jak膮艣 dziwn膮 mistyfikacj膮, a pa艅skie nadzieje z艂udzeniami?
- Przyjd藕 do mnie, obejrzyj, co jest, sam zr贸b kilka do艣wiadcze艅, a przekonasz si臋. Innego sposobu nie widz臋 - odpar艂 Geist.
- I kiedy mo偶na by przyj艣膰?...
- Kiedy zechcesz. Daj mi tylko kilkadziesi膮t frank贸w, gdy偶 nie mam za co kupi膰 potrzebnych preparat贸w. A oto m贸j adres - zako艅czy艂 Geist podaj膮c zabrudzon膮 notatk臋.
Wokulski wr臋czy艂 mu trzysta frank贸w. Starzec zapakowa艂 swoje okazy, zamkn膮艂 pude艂ko i rzek艂 na odchodne:
- Napisz do mnie list na dzie艅 przed przybyciem. Prawie ci膮gle siedz臋 w domu ocieraj膮c kurze z moich retort!...
Po odej艣ciu Geista Wokulski by艂 jak odurzony. Spogl膮da艂 na drzwi, za kt贸rymi znikn膮艂 chemik, to na st贸艂, gdzie przed chwil膮 okazywano mu nadnaturalne przedmioty, to znowu dotyka艂 swoich r膮k i g艂owy lub chodzi艂 stukaj膮c g艂o艣no obcasami po pokoju dla przekonania si臋, 偶e nie marzy, ale czuwa.
揂 przecie偶 faktem jest - my艣la艂 - 偶e cz艂owiek ten pokaza艂 mi jakie艣 dwa materia艂y: jeden ci臋偶szy od platyny, drugi znakomicie l偶ejszy od sodu. Nawet zapowiedzia艂 mi, 偶e szuka metalu l偶ejszego od powietrza!...
Gdyby w rzeczach tych nie tkwi艂o jakie艣 niepoj臋te oszustwo - rzek艂 g艂o艣no - ju偶 mia艂bym ide臋, dla kt贸rej warto si臋 skaza膰 na ca艂e lata niewoli. Nie tylko znalaz艂bym poch艂aniaj膮c膮 prac臋 i spe艂nienie naj艣mielszych marze艅 m艂odo艣ci, ale jeszcze widzia艂bym przed sob膮 cel, wy偶szy nad wszystkie, do jakich kiedykolwiek rwa艂 si臋 duch ludzki. Kwestia 偶eglugi powietrznej by艂aby rozstrzygni臋t膮, cz艂owiek dosta艂by skrzyde艂."
I znowu wzrusza艂 ramionami, rozk艂ada艂 r臋ce i mrucza艂:
揘ie, to niepodobna!..."
Brzemi臋 nowych prawd czy nowych z艂udze艅 tak go gniot艂o, 偶e uczu艂 konieczno艣膰 podzielenia go z kimkolwiek, cho膰by tylko w cz臋艣ci. bieg艂 wi臋c na pierwsze pi臋tro do paradnej sali przyj臋膰 i wezwa艂 Jumarta.
W艂a艣nie gdy zastanawia艂 si臋, w jaki spos贸b rozpocz膮膰 z nim t臋 dziwn膮 rozmow臋, Jumart sam mu j膮 u艂atwi艂. Ledwie bowiem ukaza艂 si臋 w sali, rzek艂 z dyskretnym u艣miechem:
- Stary Geist wyszed艂 od pana bardzo o偶ywiony. Przekona艂 pana czy te偶 zosta艂 pobity?...
- No, m贸wieniem nikt nikogo chyba nie przekona, tylko faktami-odpar艂 Wokulski.
- Wi臋c by艂y i fakta?...
- Tymczasem dopiero zapowied藕 ich... Powiedz mi pan jednak - ci膮gn膮艂 Wokulski - co by艣 s膮dzi艂, gdyby Geist pokaza艂 ci metal pod ka偶dym wzgl臋dem przypominaj膮cy stal, lecz dwa lub trzy razy l偶ejszy od wody?... Gdyby艣 podobny materia艂 ogl膮da艂 na w艂asne oczy, dotyka艂 go w艂asnymi r臋koma?...
U艣miech Jumarta przerodzi艂 si臋 w jaki艣 ironiczny grymas.
- C贸偶 bym mia艂 powiedzie膰, dobry Bo偶e, nad to, 偶e profesor Palmieri jeszcze wi臋ksze cuda pokazuje za pi臋膰 frank贸w od osoby...
- Co za Palmieri? - spyta艂 zdziwiony Wokulski.
- Profesor magnetyzmu - odpar艂 Jumart - znakomity cz艂owiek...Mieszka w naszym hotelu i trzy razy dziennie pokazuje magnetyczne sztuki w sali mog膮cej od biedy pomie艣ci膰 ze sze艣膰dziesi膮t os贸b... Jest w艂a艣nie 贸sma, wi臋c w tej chwili zaczyna si臋 przedstawienie wieczorne. Je偶eli pan chce, mo偶emy tam p贸j艣膰; ja mam wst臋p darmo...
Na twarz Wokulskiego wyst膮pi艂 tak silny rumieniec, 偶e obla艂 mu czo艂o, a nawet szyj臋.
- Chod藕my - rzek艂 - do owego profesora Palmieri. - W duchu za艣 doda艂:
揥i臋c ten wielki my艣liciel, Geist, jest kuglarzem, a ja g艂upcem, kt贸ry p艂aci trzysta frank贸w za widowisko warte pi臋膰 frank贸w... Jak偶e on mnie z艂apa艂!..."
Weszli na drugie pi臋tro do salonu urz膮dzonego r贸wnie bogato jak inne w tym hotelu. Wi臋ksz膮 jego cz臋艣膰 ju偶 zape艂niali widzowie starzy i m艂odzi, kobiety i m臋偶czy藕ni, ubrani elegancko i bardzo zaj臋ci profesorem Palmierim, kt贸ry w艂a艣nie ko艅czy艂 kr贸tk膮 prelekcj臋 o magnetyzmie. By艂 to m臋偶czyzna 艣rednich lat, zawi臋d艂y, brunet, z rozczochran膮 brod膮 i wyrazistymi oczyma. Otacza艂o go par臋 przystojnycb kobiet i kilku m艂odych m臋偶czyzn o twarzach mizernych i apatycznych.
-To s膮 media - szepn膮艂 Jumart. -Na nich Palmieri pokazuje swoje sztuki.
Widowisko, trwaj膮ce oko艂o dwu godzin, polega艂o na tym, 偶e Palmieri za pomoc膮 wzroku usypia艂 swoje media, w taki jednak spos贸b, 偶e mog艂y one chodzi膰, odpowiada膰 na pytania i wykonywa膰 rozmaite czynno艣ci. Pr贸cz tego u艣pieni przez magnetyzera w miar臋 jego rozkaz贸w objawiali b膮d藕 niezwyk艂膮 si艂臋 muskularn膮, b膮d藕 jeszcze niezwyklejsz膮 nieczu艂o艣膰 lub nadwra偶liwo艣膰 zmys艂贸w.
Poniewa偶 Wokulski pierwszy raz widzia艂 podobne zjawiska i bynajmniej nie ukrywa艂 niedowierzania, wi臋c Palmieri zaprosi艂 go do pierwszego rz臋du krzese艂. Tu po kilku pr贸bach Wokulski przekona艂 si臋, 偶e zjawiska, na kt贸re patrzy, nie s膮 kuglarstwem, lecz polegaj膮 na jakich艣 nieznanych w艂a艣ciwo艣ciach systemu nerwowego.
Ale najwi臋cej zaj臋艂y, a nawet przerazi艂y go dwa do艣wiadczenia maj膮ce pewien zwi膮zek z jego w艂asnym 偶yciem. Polega艂y one na wmawianiu w medium rzeczy nie istniej膮cych.
Jednemu z u艣pionych poda艂 Palmieri korek od karafki m贸wi膮c, 偶e poda艂 mu r贸偶臋. W tej chwili medium zacz臋艂o w膮cha膰 korek okazuj膮c przy tym wielkie zadowolenie.
- Co pan robisz? - zawo艂a艂 Palmieri do medium - wszak偶e to asafetyda...
I medium natychmiast z obrzydzeniem odrzuci艂o korek wycieraj膮c r臋ce i narzekaj膮c, 偶e cuchn膮. Innemu poda艂 chustk臋 do nosa, a gdy powiedzia艂 mu, 偶e chustka wa偶y sto funt贸w, u艣piony pocz膮艂 ugina膰 si臋, dr偶e膰 i potnie膰 pod jej ci臋偶arem.
Wokulski widz膮c to sam spotnia艂.
揓u偶 rozumiem - pomy艣la艂 - tajemnic臋 Geista. On mnie zamagnetyzowa艂..."
Lecz najbole艣niejszego uczucia dozna艂 w贸wczas, gdy Palmieri, u艣piwszy jakiego艣 w膮t艂ego m艂odzie艅ca, owin膮艂 r臋cznikiem 艂opatk臋 od w臋gli i wm贸wi艂 w swoje medium, 偶e jest to m艂oda i pi臋kna kobieta, kt贸r膮 trzeba kocha膰. Zamagnetyzowany 艣ciska艂 i ca艂owa艂 艂opatk臋, kl臋ka艂 przed ni膮 i robi艂 najczulsze miny. Gdy j膮 w艂o偶ono pod kanap臋, pope艂zn膮艂 za ni膮 na czworakach jak pies, odepchn膮wszy pierwej czterech silnych m臋偶czyzn, kt贸rzy chcieli go zatrzyma膰. A gdy nareszcie Palmieri schowa艂 j膮 m贸wi膮c, 偶e umar艂a. m艂ody cz艂owiek wpad艂 w tak膮 rozpacz, 偶e tarza艂 si臋 po pod艂odze i bi艂 g艂ow膮 o 艣cian臋.
W tej chwili Palmieri dmuchn膮艂 mu w oczy i m艂odzian obudzi艂 si臋 ze strumieniami 艂ez na policzkach, w艣r贸d oklask贸w i 艣miechu obecnych.
Wokulski uciek艂 z sali straszliwie rozdra偶niony.
揂 wi臋c wszystko jest k艂amstwem!... Rzekome wynalazki Geista i jego m膮dro艣膰, moja szalona mi艂o艣膰 i nawet ona... Ona sama jest tylko z艂udzeniem oczarowanych zmys艂贸w... Jedyn膮 rzeczywisto艣ci膮, kt贸ra nie zawodzi i nie k艂amie, jest chyba - 艣mier膰..."
Wybieg艂 z hotelu na ulic臋, wpad艂 do kawiarni i kaza艂 poda膰 koniak. Tym razem wypi艂 p贸艂torej karafki, a pij膮c my艣la艂, 偶e ten Pary偶, w kt贸rym znalaz艂 najwi臋cej m膮dro艣ci, najwi臋ksze z艂udzenia i ostateczne rozczarowania, stanie si臋 chyba jego grobem.
揘a co mam ju偶 czeka膰?... czego dowiem si臋?... Je偶eli Geist jest ordynarnym oszustem i je偶eli mo偶na kocha膰 si臋 w 艂opatce od w臋gli, jak ja w n i e j, to c贸偶 mi jeszcze pozostaje?... Wr贸ci艂 do hotelu rozmarzony koniakiem i zasn膮艂 w ubraniu. A gdy obudzi艂 si臋 o 贸smej rano, pierwsz膮 jego my艣l膮 by艂o:
揘ie ma kwestii, 偶e Geist za pomoc膮 magnetyzmu oszuka艂 mnie co do owych metali. Lecz... kto magnetyzowa艂 mnie w贸wczas, kiedy oszala艂em dla tej kobiety?..."
Nagle b艂ysn膮艂 mu projekt, a偶eby zasi臋gn膮膰 informacji u Palmieriego. Przebra艂 si臋 wi臋c i szybko zeszed艂 na drugie pi臋tro.
Mistrz tajemniczej sztuki ju偶 czeka艂 na go艣ci; ale 偶e go艣ci jeszcze nie by艂o, wi臋c Wokulskiego przyj膮艂 natychmiast, pobrawszy z gry dwadzie艣cia frank贸w op艂aty za narad臋.
- Czy - zapyta艂 Wokulski - w ka偶dego mo偶e pan wm贸wi膰, 偶e 艂opatka od w臋gli jest kobiet膮 i 偶e chustka wa偶y sto funt贸w?...
- W ka偶dego, kto da si臋 u艣pi膰. - Wi臋c prosz臋 mnie u艣pi膰 i powt贸rzy膰 na mnie sztuk臋 z chustk膮 Palmieri zacz膮艂 swoje praktyki; wpatrywa艂 si臋 Wokulskiemu w oczy, dotyka艂 mu czo艂a, pociera艂 r臋ce od obojczyk贸w do d艂oni... Nareszcie odsun膮艂 si臋 od niego zniech臋cony.
- Pan nie jeste艣 medium -rzek艂.
- A gdybym ja mia艂 w 偶yciu wypadek taki, jak 贸w jegomo艣膰 z chustk膮? - spyta艂 Wokulski.
- To jest niemo偶liwe, pana niepodobna u艣pi膰. Zreszt膮, gdyby艣 by艂 u艣piony i mia艂 z艂udzenie, 偶e chustka wa偶y sto funt贸w, to znowu obudziwszy si臋 nie pami臋ta艂by艣 pan o tym.
- A czy nie s膮dzisz pan, 偶e kto艣 zr臋czniej mo偶e magnetyzowa膰...
Palmieri obrazi艂 si臋.
- Nie ma lepszego magnetyzera ode mnie! - zawo艂a艂. - Zreszt膮 i ja pana u艣pi臋 ale na to trzeba kilkumiesi臋cznej pracy... To b臋dzie kosztowa艂o dwa tysi膮ce frank贸w... Nie my艣l臋 darmo traci膰 mego fluidu...
Wokulski opu艣ci艂 magnetyzera wcale niezadowolony. Jeszcze nie w膮tpi艂, 偶e panna Izabela mog艂a oczarowa膰 go; mia艂a przecie偶 dosy膰 czasu. Ale znowu Geist nie m贸g艂 go u艣pi膰 w ci膮gu paru minut. Zreszt膮 Palmieri twierdzi, 偶e u艣pieni nie pami臋taj膮 swoich przywidze艅; on za艣 pami臋ta ka偶dy szczeg贸艂 wizyty starego chemika.
Je偶eli wi臋c Geist nie u艣pi艂 go, wi臋c nie jest oszustem. Wi臋c jego metale istniej膮 i... odkrycie metalu l偶ejszego od powietrza jest mo偶liwe!...
揙to miasto - my艣la艂 - w kt贸rym wi臋cej prze偶y艂em w ci膮gu jednej godziny ani偶eli w Warszawie przez ca艂e 偶ycie... Oto miasto!..."
Przez kilka dni Wokulski by艂 bardzo zaj臋ty.
Przede wszystkim wyje偶d偶a艂 Suzin zakupiwszy kilkana艣cie statk贸w. Najzupe艂niej legalny zysk z tej operacji by艂 ogromny - tak ogromny 偶e cz膮stka przypadaj膮ca na Wokulskiego pokry艂a wszystkie wydatki, jakie w ci膮gu ostatnich miesi臋cy poni贸s艂 w Warszawie.
Na par臋 godzin przed po偶egnaniem si臋 Suzin i Wokulski jedli 艣niadanie w swoim paradnym numerze i naturalnie rozmawiali o zyskach.
- Masz bajeczne szcz臋艣cie - odezwa艂 si臋 Wokulski.
Suzin poci膮gn膮艂 艂yk szampana i opar艂szy na brzuchu r臋ce ozdobione pier艣cieniami rzek艂:
- To nie szcz臋艣cie, Stanis艂awie Piotrowiczu, to miliony. No偶ykiem tniesz wiklin臋, a toporem d臋by. Kto ma kopiejki, robi interesa kopiejkowe i kopiejki zyskuje; ale kto ma miliony, musi zyskiwa膰 miliony. Rubel, Stanis艂awie Piotrowiczu, jest jak zapracowana szkapa: kilka lat musisz czeka膰, zanim urodzi ci nowego rubla; ale milion jest mno偶ny jak 艣winia: co rok daje kilkoro. Za dwa albo za trzy lata, Stanis艂awie Piotrowiczu, i ty zbierzesz okr膮g艂y milionik, a wtedy przekonasz si臋, jak zanim goni膮 inne pieni膮dze. Chocia偶 z tob膮!...
Suzin westchn膮艂, zmarszczy艂 brwi i znowu wypi艂 szampana.
- C贸偶 ze mn膮? - spyta艂 Wokulski.
- A ot, co z tob膮 - odpar艂 Suzin. - Ty, zamiast w takim mie艣cie robi膰 interesa dla siebie do swego handlu, ty nic... Ty sobie wa艂臋sasz si臋 z g艂ow膮 na d贸艂 albo do g贸ry, na nic si臋 nie patrz膮c, albo nawet (wstyd powiedzie膰 chrze艣cijaninowi!) latasz w powietrze balonem... C贸偶 ty ba艂aganowym skoczkiem my艣lisz zosta膰, ha?... No i nareszcie, powiem tobie, Stanis艂awie Piotrowiczu, ty obrazi艂e艣 na siebie jedn膮 bardzo dystyngowan膮 dam臋, t臋 ot baronow臋... A przecie u niej mo偶na by艂o i w karty pogra膰, i 艂adne kobiety znale藕膰; i dowiedzie膰 si臋 o niejednej rzeczy. Radz臋 tobie, daj ty jej co zarobi膰 przed wyjazdem: nie dasz adwokatowi rubla, on tobie sto wyci膮gnie. Ach, ty ojcze rodzony...
Wokulski s艂ucha艂 z uwag膮. Suzin znowu westchn膮艂 i ci膮gn膮艂 dalej:
- I z czarownikami naradzasz si臋 (pfy! nieczysta si艂a...), na czym, m贸wi臋 tobie, nie zyskasz rozbitej kopiejki, a mo偶esz na siebie obrazi膰 Boga.
Nie艂adnie!... Najgorsze, co ty my艣lisz, 偶e nikt nie wie, co tobie dolega? Tymczasem wszyscy wiedz膮, 偶e masz jakie艣 moralne cierpienie, tylko jeden my艣li, 偶e chcia艂by艣 kupowa膰 tu fa艂szywe bankocetle, a inny dogaduje si臋, 偶e rad by艣 zbankrutowa膰, je偶eli ju偶 nie jeste艣 bankrut.
- I ty w to wierzysz? - spyta艂 Wokulski.
- Aj! Stanis艂awie Piotrowiczu, ju偶 komu, ale tobie nie godzi si臋 awansowa膰 mnie na durnia. Ty my艣lisz: ja nie wiem, 偶e tobie chodzi o kobiet臋?... Nu, kobieta smaczna rzecz i bywa, 偶e nawet innemu solidniemu cz艂owiekowi przewr贸ci m贸zgi. Baw wi臋c si臋 i ty, kiedy masz pieni膮dze. Ale ja tobie, Stanis艂awie Piotrowiczu, powiem jedno s艂贸wko, chcesz?..
- Prosz臋 ci臋.
- Kto prosi, 偶eby mu ogoli膰 brod臋, nie gniewa si臋 na zdrapanie. Ot贸偶, go艂膮bku, powiem tobie przypowie艣膰. Znajduje si臋 w tej Francji jaka艣 cudowna woda na wszystkie choroby (nie pomn臋 jej nazwiska).Wi臋c s艂uchaj mnie: s膮 tacy, kt贸rzy przychodz膮 tam na kolanach i prawie nie 艣mi膮 spojrze膰; a s膮 inni, kt贸rzy t臋 wod臋 bez ceremonii pij膮 i nawet z臋by p艂ucz膮... Ach, Stanis艂awie Piotrowiczu, ty nie wiesz, jak ten pij膮cy grubo 偶artuje z modl膮cego si臋... Zobacz wi臋c, czy nie jeste艣 takim, a gdyby艣 by艂, plu艅 na wszystko... Ale co tobie?... Boli? prawda...No, pokosztuj wina...
- Czy艣 s艂ysza艂 co o niej? - g艂ucho spyta艂 Wokulski.
- Kln臋 si臋, 偶em nic nadzwyczajnego nie s艂ysza艂 - odpar艂 Suzin uderzaj膮c si臋 w piersi. - Kupcowi trzeba subiekt贸w, a kobiecie bij膮cych przed ni膮 czo艂em, cho膰by dla zas艂oni臋cia tego zucha, kt贸ry nie bije pok艂on贸w. Rzecz ca艂kiem naturalna. Tylko ty, Stanis艂awie Piotrowiczu, nie wchod藕 mi臋dzy czered臋, a je偶eli艣 wszed艂, podnie艣 g艂ow臋. P贸艂 miliona rubli kapita艂u to przecie nie plewy; z takiego kupca nie powinni na艣miewa膰 si臋 ludzie.
Wokulski podni贸s艂 si臋 i przeci膮gn膮艂 jak cz艂owiek, kt贸remu zrobiono operacj臋 rozpalonym 偶elazem.
揗o偶e tak nie by膰, a mo偶e... tak by膰!... - pomy艣la艂. - Ale je偶eli tak jest... cz臋艣膰 maj膮tku oddam szcz臋艣liwemu wielbicielowi za to; 偶e mnie wyleczy艂!..."
Wr贸ci艂 do siebie i pierwszy raz ca艂kiem spokojnie pocz膮艂 przebiega膰 my艣l膮 wszystkich adorator贸w panny Izabeli, kt贸rych widywa艂 z ni膮 lub o kt贸rych tylko s艂ysza艂. Przypomina艂 sobie ich znacz膮ce rozmowy, tkliwe spojrzenia, dziwne p贸艂s艂贸wka, wszystkie sprawozdania pani Meliton, wszystkie s膮dy, jakie kr膮偶y艂y o pannie Izabeli w艣r贸d podziwiaj膮cej j膮 publiczno艣ci. Wreszcie g艂臋boko odetchn膮艂: zdawa艂o mu si臋, 偶e zna-laz艂 jak膮艣 nitk臋, kt贸ra mo偶e wyprowadzi膰 go z labiryntu.
揥yjd臋 z niego chyba do pracowni Geista" - pomy艣la艂 czuj膮c, 偶e ju偶 wpad艂o mu w serce pierwsze ziarno pogardy.
揗a prawo, ma wszelkie prawo!... - mrucza艂 u艣miechaj膮c si臋. - Ale te偶 wyb贸r, czy mo偶e nawet wybory... Ehej, jakie偶em ja pod艂e bydl臋; a Geist uwa偶a mnie za cz艂owieka!..."
Po wyje藕dzie Suzina Wokulski po raz drugi odczyta艂 dzi艣 wr臋czony mu list Rzeckiego. Stary subiekt ma艂o pisa艂 o interesach, ale bardzo du偶o o pani Stawskiej, nieszcz臋艣liwej a pi臋knej kobiecie, kt贸rej m膮偶 gdzie艣 zgin膮艂.
揇o 艣mierci zobowi膮偶esz mnie - m贸wi艂 Rzecki - je偶eli co艣 obmy艣lisz dla ostatecznego wyja艣nienia: czy Ludwik Stawski 偶yje, czy umar艂?"
Po czym nast臋powa艂 rejestr dat i miejscowo艣ci, w kt贸rych zaginiony przebywa艂 opu艣ciwszy Warszaw臋.
揝tawska?... Stawska?... - my艣la艂 Wokulski. - Ju偶 wiem!... To ta pi臋kna pani z c贸reczk膮, kt贸ra mieszka w moim domu... Co za dziwny zbieg wypadk贸w: mo偶e po to kupi艂em dom 艁臋ckich, a偶eby pozna膰 w nim t臋 drug膮?... Nic mnie ona nie obchodzi, skoro tu ostan臋, ale dlaczeg贸偶 nie mia艂bym jej dopom贸c, je偶eli prosi Rzecki... Ach! wybornie... B臋d臋 mia艂 zaraz pow贸d da膰 prezent baronowej, kt贸r膮 mi tak rekomendowa艂 Suzin..."
Wzi膮艂 adres baronowej i pojecha艂 w okolice Saint-Germain.
W sieni domu, w kt贸rym mieszka艂a, by艂 kramik antykwariusza. Wokulski rozmawiaj膮c ze szwajcarem mimo woli rzuci艂 okiem na ksi膮偶ki i z radosnym zdziwieniem spostrzeg艂 egzemplarz poezji Mickiewicza, tej edycji, kt贸r膮 czyta艂 jeszcze jako subiekt Hopfera. Na widok wytartych ok艂adek i sp艂owia艂ego papieru ca艂a m艂odo艣膰 stan臋艂a mu przed oczyma.
Natychmiast kupi艂 ksi膮偶k臋 i o ma艂o nie uca艂owa艂 jej jak relikwii.
Szwajcar, kt贸remu frank podbi艂 serce dla Wokulskiego, zaprowadzi艂 go a偶 do drzwi apartament贸w baronowej, z u艣miechem 偶ycz膮c przyjemnej zabawy. Wokulski zadzwoni艂 i zaraz na wst臋pie zobaczy艂 lokaja w p膮sowym fraku.
揂ha!" - mrukn膮艂.
W salonie, rzecz naturalna, by艂y z艂ocone meble, obrazy, dywany i kwiaty. Po chwili ukaza艂a si臋 baronowa z min膮 osoby obra偶onej, kt贸ra gotowa jednak przebaczy膰. Istotnie przebaczy艂a mu. W kr贸tkiej rozmowie Wokulski wy艂o偶y艂 cel wizyty, napisa艂 nazwisko Stawskiego i miejsc, w kt贸rych przebywa艂, usilnie prosz膮c, a偶eby baronowa przez swoje liczne stosunki da艂a mu o zaginionym dok艂adn膮 wiadomo艣膰.
- To jest mo偶liwe - odpar艂a wielka dama - ale... czy nie zniech臋c膮 pana koszta?... Musimy odwo艂a膰 si臋 do policji niemieckiej, angielskiej, ameryka艅skiej...
- Wi臋c?... - Wi臋c wyda pan ze trzy tysi膮ce frank贸w?
- Oto s膮 cztery tysi膮ce - odpar艂 Wokulski podaj膮c jej czek, na kt贸rym wypisa艂 odno艣n膮 sum臋.
- Kiedy偶 mam spodziewa膰 si臋 odpowiedzi?...
- Tego nie jestem w stanie oznaczy膰 - rzek艂a baronowa - mo偶e za miesi膮c, mo偶e za rok. S膮dz臋 jednak - doda艂a surowo - 偶e o rzeczywisto艣ci poszukiwa艅 nie w膮tpi pan?
- Tak dalece nie w膮tpi臋, 偶e zostawi臋 u Rotszylda kwit jeszcze na dwa tysi膮ce frank贸w, p艂atnych po otrzymaniu wiadomo艣ci o tym cz艂owieku.
- Pan wkr贸tce wyje偶d偶a?
- O nie. Zabawi臋 jaki艣 czas.
- Ach, zachwyci艂 pana Pary偶!... - rzek艂a baronowa z u艣miechem. - Spodoba si臋 panu jeszcze bardziej z okien mego salonu. Przyjmuj臋 co wiecz贸r.
Po偶egnali si臋 oboje bardzo zadowoleni: baronowa z pieni臋dzy swojego klienta, Wokulski, 偶e jednym zamachem spe艂ni艂 rad臋 Suzina i pro艣b臋 Rzeckiego.
Teraz Wokulski zosta艂 w Pary偶u zupe艂nie osamotniony, bez 偶adnego obowi膮zkowego zaj臋cia. Znowu zwiedza艂 wystaw臋, teatry, nieznane ulice, pomini臋te sale w muzeach...Znowu podziwia艂 olbrzymie si艂y Francji, prawid艂owo艣膰 w budowie i 偶yciu milionowego miasta, wp艂yw 艂agodnego klimatu na przy艣pieszony rozw贸j cywilizacji... Znowu pi艂 koniak, jada艂 kosztowne potrawy albo gra艂 w karty w salonie baronowej, gdzie zawsze przegrywa艂...
Taki spos贸b przep臋dzania czasu wyczerpywa艂 go znakomicie, ale nie dawa艂 ani kropli rado艣ci. Godziny wlok艂y mu si臋 jak doby, dnie nie mia艂y ko艅ca, a noce spokojnego snu. Bo cho膰 spa艂 twardo, bez 偶adnych marze艅 przykrych albo przyjemnych, chocia偶 traci艂 艣wiadomo艣膰, nie m贸g艂 jednak偶e pozby膰 si臋 uczucia niezgruntowanej goryczy, w kt贸rej ton臋艂a jego dusza na pr贸偶no szukaj膮ca tam dna albo brzeg贸w.
揇ajcie mi jaki艣 cel... albo 艣mier膰!..." - m贸wi艂 nieraz, patrz膮c w niebo. A w chwil臋 p贸藕niej 艣mia艂 si臋 i my艣la艂:
揇o kogo ja m贸wi臋?... Kto mnie wys艂ucha w tym mechanizmie 艣lepych si艂, kt贸rych sta艂em si臋 igraszk膮? C贸偶 to za okrutna dola nie by膰 do niczego przywi膮zanym, niczego nie pragn膮膰, a tak wiele rozumie膰..."
Zdawa艂o mu si臋, 偶e widzi jak膮艣 niezmiern膮 fabryk臋, sk膮d wybiegaj膮 nowe s艂o艅ca, nowe planety, nowe gatunki, nowe narody, a w nich ludzie i serca, kt贸re szarpi膮 furie: nadzieja, mi艂o艣膰 i bole艣膰. Kt贸ra偶 z nich najgorsza? Nie bole艣膰, bo ona przynajmniej nie k艂amie. Ale ta nadzieja, kt贸ra tym g艂臋biej str膮ca, im wy偶ej podnios艂a... Ale mi艂o艣膰, ten motyl, kt贸rego jedno skrzyd艂o nazywa si臋 niepewno艣ci膮, a drugie oszustwem...
揥szystko jedno - mrucza艂. - Je偶eli ju偶 musimy odurza膰 si臋 czym艣, odurzajmy si臋 czymkolwiek. Ale czym?..."
W贸wczas w g艂臋bi mroku, nazywaj膮cego si臋 natur膮, ukazywa艂y si臋 przed nim jakby dwie gwiazdy. Jedna blada, ale niezmienna - to by艂 Geist i jego metale; druga iskrz膮ca si臋 jak s艂o艅ce albo nagle gasn膮ca, a t膮 by艂a ona...
揅o tu wybra膰? - my艣la艂 - je偶eli jedno jest w膮tpliwe, a druga a nie- dost臋pna i niepewna. Bo cho膰bym nawet dosi臋gn膮艂 jej, czy ja jej kiedy uwierz臋?... czy nawet m贸g艂bym uwierzy膰?..." Z tym wszystkim czu艂, 偶e zbli偶a si臋 chwila decyduj膮cej walki pomi臋dzy jego rozumem i sercem., Rozum ci膮gn膮艂 go do Geista, serce do Warszawy. Czu艂, 偶e lada dzie艅 co艣 z tego musi wybra膰: albo ci臋偶k膮 prac臋, kt贸ra wiod艂a do nadzwyczajnej s艂awy, albo p艂omienn膮 nami臋tno艣膰, kt贸ra obiecywa艂a chyba to, 偶e spali go na popi贸艂.
揂 je偶eli i to, i tamto jest z艂udzeniem, jak owa 艂opatka albo chustka wa偶膮ca sto funt贸w?..." Poszed艂 jeszcze raz do magnetyzera Palmieriego i zap艂aciwszy nale偶ne dwadzie艣cia frank贸w za konferencj臋, pocz膮艂 zadawa膰 mu pytania:
- Wi臋c twierdzisz pan, 偶e mnie nie mo偶na zamagnetyzowa膰?
- Co to jest nie mo偶na! - oburzy艂 si臋 Palmieri. - Nie mo偶na od razu, gdy偶 nie jeste艣 pan medium. Ale mo偶na by z pana zrobi膰 medium, je偶eli nie w kilka miesi臋cy, to w kilka lat.
Zatem Geist stanowczo nie otumani艂 mnie" - pomy艣la艂 Wokulski. G艂o艣no za艣 doda艂:
- A kobieta, panie Palmieri, mo偶e zamagnetyzowa膰 cz艂owieka?
- Nic tylko kobieta, ale nawet drzewo, klamka, woda, no, s艂owem, wszystko, czemu magnetyzer nada w艂adz臋. Ja mog臋 moje media magnetyzowa膰 bodajby szpilk膮 ; m贸wi臋 im: w t臋 szpilk臋 przelewam m贸j fluid i za艣niesz pan, kiedy na ni膮 spojrzysz. Tym wi臋c 艂atwiej m贸g艂bym przekaza膰 moj膮 w艂adz臋 jakiej艣 kobiecie. Byle, rozumie si臋, osoba magnetyzowana by艂a medium.
- I wtedy do owej kobiety przywi膮za艂bym si臋 tak jak pa艅skie medium do 艂opatki od w臋gli?.. - spyta艂 Wokulski.
- Bardzo naturalnie - odpowiedzia艂 Palmieri spogl膮daj膮c na zegarek.
Wokulski opu艣ci艂 go i w艂贸cz膮c si臋 po ulicach my艣la艂:
揅o do Geista, mam prawie dow贸d, 偶e nie 艂udzi艂 mnie za pomoc膮 magnetyzmu: nie starczy艂oby na to czasu. Ale co do niej, nie mam pewno艣ci, 偶e nie oczarowa艂a mnie w ten spos贸b. Czasu by艂o dosy膰, ale... kt贸偶 mnie zrobi艂 jej medium?..."
Im wi臋cej por贸wnywa艂 swoj膮 mi艂o艣膰 dla panny Izabeli z uczuciami og贸艂u m臋偶czyzn dla og贸艂u kobiet, tym bardziej wydawa艂a mu si臋 nienaturaln膮. Bo jak mo偶na zakocha膰 si臋 w kim艣 od jednego rzutu oka? Albo jak mo偶na szale膰 za kobiet膮, kt贸r膮 widzi si臋 raz na kilka miesi臋cy, i tylko po to, a偶eby przekona膰 si臋, 偶e ona nie dba o nas?
揃ah! - mrukn膮艂 - rzadkie spotkania w艂a艣nie nadaj膮 jej charakter idea艂u. Kto wie, czy zupe艂nie nie rozczarowa艂bym si臋 poznawszy j膮 dok艂adniej?"
Zdziwi艂o go, 偶e od Geista nie mia艂 偶adnej wiadomo艣ci.
揅zyby uczony chemik po to wzi膮艂 trzysta frank贸w, a偶eby ju偶 wcale mi si臋 nie pokazywa膰..." - pomy艣la艂.
Ale sam zawstydzi艂 si臋 tych podejrze艅.
揗o偶e chory?" - szepn膮艂.
Wzi膮艂 fiakra i pojecha艂 wed艂ug adresu, daleko za wa艂y miasta, w okolic臋 Charenton.
Na wskazanej ulicy fiakier zatrzyma艂 si臋 przed murowanym parkanem; spoza niego wida膰 by艂o dach i g贸rn膮 cz臋艣膰 okien domu.
Wokulski wysiad艂 z powozu i zbli偶y艂 si臋 do 偶elaznej furtki w murze, zaopatrzonej w m艂otek. Po kilkunastu uderzeniach furtka nagle uchyli艂a si臋 i Wokulski wszed艂 na dziedziniec.
Dom by艂 jednopi臋trowy, bardzo stary; m贸wi艂y o tym 艣ciany pokryte ple艣ni膮, m贸wi艂y okna zakurzone, gdzieniegdzie wybite. W 艣rodku 艣ciany frontowej znajdowa艂y si臋 drzwi, do kt贸rych wchodzi艂o si臋 po kilku stopniach kamiennych do艣膰 zrujnowanych.
Poniewa偶 furtka ju偶 zamkn臋艂a si臋 z g艂uchym 艂oskotem, a nie by艂o wida膰 szwajcara, kt贸ry j膮 otwiera艂, wi臋c Wokulski sta艂 na 艣rodku dziedzi艅ca zdziwiony i zak艂opotany. Nagle w oknie pierwszego, a zarazem jedynego pi臋tra ukaza艂a si臋 jaka艣 g艂owa w czerwonej czapce i znajomy g艂os zawo艂a艂:
- Czy to wy, panie Siuz臋?... Dzie艅 dobry!
G艂owa znik艂a, lecz otwarty lufcik 艣wiadczy艂, 偶e nie by艂a z艂udzeniem. Wreszcie po kilku chwilach zgrzytn臋艂y drzwi 艣rodkowe, otworzy艂y si臋 i stan膮艂 w nich Geist. By艂 ubrany w podarte niebieskie spodnie, drewniane sanda艂y na nogach i brudny flanelowy kaftanik na grzbiecie.
- Powinszuj mi, panie Siuz臋! - m贸wi艂 Geist. - Sprzeda艂em m贸j materia艂 wybuchowy anglo-ameryka艅skiej kompanii i zdaje si臋, zrobi艂em niez艂y interes. Sto pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy frank贸w got贸wk膮 z g贸ry i dwadzie艣cia pi臋膰 centim贸w od ka偶dego sprzedanego kilograma.
- No, w tych warunkach chyba zarzuci pan swoje metale - rzek艂 u艣miechaj膮c si臋 Wokulski. Geist spojrza艂 na niego z pob艂a偶liw膮 wzgard膮.
- Warunki te - odpar艂 - o tyle zmieni艂y moje po艂o偶enie, 偶e na par臋 lat nie potrzebuj臋 si臋 troszczy膰 o maj臋tnego wsp贸lnika. Lecz co do metal贸w, w艂a艣nie w tej chwili pracuj臋 nad nimi, spojrzyj...
Otworzy艂 drzwi na lewo od sieni. Wokulski zobaczy艂 rozleg艂膮, kwadratow膮 sal臋, bardzo ch艂odn膮. Na 艣rodku jej sta艂 ogromny cylinder, podobny do kadzi: stalowa 艣ciana jej mia艂a z 艂okie膰 grubo艣ci i by艂a w czterech miejscach 艣ci艣ni臋ta pot臋偶nymi obr臋czami. Do g贸rnego dna byly przytwierdzone jakie艣 aparaty: jeden podobny do klapy bezpiecze艅stwa, spod kt贸rej od czasu do czasu wydobywa艂 si臋 ob艂oczek pary i szybko nikn膮艂 w powietrzu, drugi przypomina艂 manometr, kt贸rego skaz贸wka jest w ruchu.
- Kocio艂 parowy?.. - spyta艂 Wokulski. - Dlaczeg贸偶 takie grube 艣ciany?
- Dotknij go - rzek艂 Geist.
Wokulski dotkn膮艂 i sykn膮艂 z b贸lu. Na palcach wyskoczy艂y mu p臋cherze, lecz nie z gor膮ca, tylko z zimna... Kad藕 by艂a straszliwie zimna, co zreszt膮 czu艂o si臋 w ca艂ej sali.
- Sze艣膰set atmosfer ci艣nienia wewn臋trzne o - doda艂 Geist nie zwa偶aj膮c na przygod臋 od Wokulskiego kt贸ry a偶 wstrz膮sn膮艂 si臋 us艂yszawsy tak膮 cyfr臋.
- Wulkan!... - szepn膮艂.
- Dlatego namawia艂em ci臋, a偶eby艣 mnie pracowa艂 - odpar艂 Geist.- Jak widzisz, 艂atwo tu o wypadek... Chod藕my na g贸r臋...
- Kocio艂 zostawi pan bez dozoru? - spyta艂 Wokulski.
- O, przy tej robocie nie potrzeba nia艅ki; wszystko robi si臋 samo i nie mo偶e by膰 niespodzianek. Wszed艂szy na g贸r臋 znale藕li si臋 w du偶ym pokoju o czterech oknach. G艂贸wnym jego umeblowaniem by艂y sto艂y, literalnie zarzucone retortami, miseczkami i rurkami ze szk艂a, porcelany, nawet z o艂owiu i miedzi. Na pod艂odze pod sto艂ami i w k膮tach le偶a艂o kilkana艣cie bomb artyleryjskich, mi臋dzy nimi kilka p臋kni臋tych. Pod oknami sta艂y wanienki kamienne lub miedziane, nape艂nione kolorowymi p艂ynami; wzd艂u偶 jednej ze 艣cian ci膮gn臋艂a si臋 艂awa czy tapczan, a na niej ogromny stos elektryczny.
Dopiero odwr贸ciwszy si臋 Wokulski spostrzeg艂 przy samych drzwiach 偶elazn膮 szaf臋 wmurowan膮 w 艣cian臋, 艂贸偶ko okryte podart膮 ko艂dr膮, z kt贸rej· wy艂azi艂a brudna wata, pod oknem stolik z papierami, a przed nim fotel obity sk贸r膮, pop臋kan膮 i wytart膮.
Wokulski spojrza艂 na starca obutego w drewniane sanda艂y jak najubo偶szy wyrobnik, potem na jego sprz臋ty, z kt贸rych wyziera艂a n臋dza, i pomy艣la艂, 偶e przecie ten cz艂owiek za swoje wynalazki m贸g艂by mie膰 miliony. Wyrzek艂 si臋 ich jednak dla dobra jakiej艣 przysz艂ej, doskonalszej ludzko艣ci... Geist wyd膮艂 mu si臋 w tej chwili jak Moj偶esz, kt贸ry do obiecanej ziemi prowadzi jeszcze nie urodzone pokolenia.
Ale stary chemik tym razem nie odgad艂 my艣li Wokulskiego; przypatrzy艂 mu si臋 pochmurnie i rzek艂:
- C贸偶, panie Siuz臋, nieweso艂e miejsce, nieweso艂a robota?... Od czterdziestu lat 偶yj臋 w ten spos贸b. W tych aparatach uwi臋z艂o ju偶 kilka milion贸w i mo偶e dlatego ich posiadacz nie bawi si臋, nie ma s艂u偶by, a czasami nawet nie ma co je艣膰... To nie dla pana zaj臋cie - doda艂 machn膮wszy r臋k膮.
- Mylisz si臋, profesorze - odpar艂 Wokulski. - Zreszt膮 w grobie nie jest chyba weselej...
- Co tam gr贸b... g艂upstwo... sentymentalizm!... - mrukn膮艂 Geist. -W naturze nie ma grob贸w ani 艣mierci; s膮 r贸偶ne formy bytu, z kt贸rych jedne pozwalaj膮 nam by膰 chemikami, inne tylko preparatami chemicznymi. Ca艂a za艣 m膮dro艣膰 polega na tym, a偶eby korzysta膰 偶 nadarzaj膮cej si臋 okazji, nie traci膰 czasu na b艂aze艅stwa, lecz co艣 zrobi膰.
- Rozumiem to - odpar艂 Wokulski - ale... Wybacz pan, pa艅skie odkrycia s膮 tak nowe...
- I ja rozumiem - przerwa艂 Geist. - Moje odkrycia s膮 tak nowe, 偶e... uwa偶asz je pan za oszustwo!... Pod tym wzgl臋dem nie s膮 m臋drszymi od ciebie cz艂onkowie Akademii, masz wi臋c dobre towarzystwo... Aha!...Chcia艂by艣 jeszcze raz zobaczy膰 moje metale, wypr贸bowa膰 je?... Dobrze, bardzo dobrze...
Pobieg艂 do 偶elaznej szafy, otworzy艂 j膮 w spos贸b bardzo skomplikowany i po kolei pocz膮艂 wydobywa膰 sztabki metalu ci臋偶szego od platyny, l偶ejszego od wody, to znowu przezroczystego... Wokulski ogl膮da艂 je, wa偶y艂, ogrzewa艂, ku艂, przepuszcza艂 przez nie pr膮d elektryczny, ci膮艂 no偶ycami. Na pr贸bach tych zesz艂o mu par臋 godzin; w rezultacie jednak przekona艂 si臋, 偶e przynajmniej pod wzgl臋dem fizycznym ma do czynienia z autentycznymi metalami.
Sko艅czywszy pr贸by Wokulski wyczerpany upad艂 na fotel; Geist pochowa艂 swoje okazy, zamkn膮艂 szaf臋 i 艣miej膮c si臋 zapyta艂:
- No i c贸偶: fakt czy z艂udzenie?
- Nic nie rozumiem - szepn膮艂 Wokulski 艣ciskaj膮c r臋koma skronie - g艂owa mi p臋ka!... Metal trzy razy l偶ejszy od wody... niepoj臋ta rzecz!...
- Albo metal o jakie dziesi臋膰 procent l偶ejszy od powietrza, co?...艣mia艂 si臋 Geist. - Ci臋偶ar gatunkowy obalony... prawa natury podkopane, co?... Cha! cha! Nic z tego wszystkiego. Prawa natury, o ile je znamy, nawet przy moich metalach pozostan膮 nietkni臋te. Rozszerz膮 si臋 tylko nasze poj臋cia o w艂asno艣ciach cia艂 i ich budowie wewn臋trznej, no i rozszerz膮 si臋 granice ludzkiej techniki.
- A ci臋偶ar gatunkowy? - spyta艂 Wokulski.
- Pos艂uchaj mnie - przerwa艂 mu Geist - a wnet zrozumiesz, na czym polega istota moich odkry膰, chocia偶, po艣pieszam doda膰, na艣ladowa膰 ich nie potrafisz. Tu nie ma ani cud贸w, ani oszustwa; tu s膮 rzeczy tak proste, 偶e poj膮膰 je m贸g艂by ucze艅 szko艂y elementarnej.
Wzi膮艂 ze sto艂u stalowy sze艣cian i podawszy go Wokulskiemu m贸wi艂:
- Oto jest decymetr sze艣cienny, pe艂ny, odlany ze stali; we藕 go w r臋k臋, ile wa偶y?
- Z osiem kilogram贸w...
Poda艂 mu drugi sze艣cian tej samej wielko艣ci, r贸wnie偶 stalowy, pytaj膮c:
- A ten ile wa偶y?
- No, ten wa偶y z p贸艂 kilograma:.. Ale on jest pusty... - odpar艂 Wokulski.
- Doskonale! A ta sze艣cienna klatka ze stalowego drutu ile wa偶y? - spyta艂 Geist podaj膮c j膮 Wokulskiemu.
- Ta wa偶y kilkana艣cie gram贸w...
- Ot贸偶 widzisz - przerwa艂 Geist. - Mamy trzy sze艣ciany tej samej wielko艣ci i z tego samego materia艂u, kt贸re jednak s膮 nier贸wnej wagi. A dlaczego? Gdy偶 w pe艂nym sze艣cianie jest najwi臋cej cz膮stek stali, w pustym mniej, a w drucianym najmniej. Wyobra藕 wi臋c sobie, 偶e uda艂o mi si臋 zamiast pe艂nych cz膮stek budowa膰 klatkowate cz膮stki cia艂, a zrozumiesz tajemnic臋 wynalazku. Polega on na zmianie budowy wewn臋trznej materia艂贸w, co nawet dla dzisiejszej chemii nie jest 偶adn膮 nowo艣ci膮. C贸偶, jak偶e tam?...
- Kiedy widz臋 okazy, wierz臋 - odpar艂 Wokulski - kiedy pana s艂ucham, rozumiem. Ale gdy wyjd臋 st膮d... Roz艂o偶y艂 r臋ce w spos贸b desperacki.
Geist znowu otworzy艂 szaf臋, poszuka艂 i wydobywszy ma艂y skrawek metalu, barw膮 przypominaj膮cego mosi膮dz, poda艂 Wokulskiemu
- We藕 sobie to jako amulet przeciw pow膮tpiewaniu o moim rozumie czy prawdom贸wno艣ci. Ten metal jest oko艂o pi臋ciu razy l偶ejszy od wody, dobrze wi臋c b臋dzie ci przypomina艂 nasz膮 znajomo艣膰. Przy tym - doda艂 艣miej膮c si臋 - ma on wielk膮 zalet臋: nie obawia si臋 偶adnych odczynnik贸w chemicznych... Pr臋dzej zniknie, ani偶eli zdradzi m贸j sekret... A teraz id藕 ju偶, panie S i u z 臋, odpocznij i namy艣l si臋: co masz zrobi膰 ze sob膮?
- Przyjd臋 tu - szepn膮艂 Wokulski.
- O nie! nie zaraz!... - odpar艂 Geist. - Jeszcze nic uko艅czy艂e艣 swoich rachunk贸w ze 艣wiatem; a 偶e i ja mam na par臋 lat pieni膮dze, wi臋c nie nalegam. Przyjdziesz tu, kiedy ci ju偶 nic nie zostanie z dawnych z艂udze艅...
Niecierpliwie 艣cisn膮艂 go za r臋k臋 i popycha艂 ku drzwiom. Na schodach po偶egna艂 go jeszcze raz i cofn膮艂 si臋 do laboratorium. Gdy Wokulski wyszed艂 na dziedziniec, furtka ju偶 by艂a otwarta, a gdy wymin膮艂 j膮 i stan膮艂 obok swego fiakra, zatrzasn臋艂a si臋.
Wr贸ciwszy do miasta Wokulski przede wszystkim kupi艂 z艂oty medalion, umie艣ci艂 w nim skrawek nowego metalu i zawiesi艂 na szyi jak szkaplerz. Chcia艂 przespacerowa膰 si臋, ale spostrzeg艂, 偶e ruch uliczny m臋czy go; wi臋c poszed艂 do siebie.
揅zemu ja si臋 wracam? - szepta艂. - Dlaczego nie id臋 do Geista do roboty?..."
Usiad艂 na fotelu i uton膮艂 we wspomnieniach. Widzia艂 sklep Hopfera, sto艂owe pokoje i go艣ci, kt贸rzy drwili z niego; widzia艂 swoj膮 maszyn臋 o wieczystym ruchu i model balonu, kt贸remu usi艂owa艂 nada膰 kierunek. Widzia艂 Kasi臋 Hopfer, kt贸ra mizernia艂a z mi艂o艣ci dla niego...
揇o roboty!... Dlaczego ja nie id臋 do roboty?..
Wzrok jego machinalnie pad艂 na st贸艂, gdzie le偶a艂 niedawno kupiony Mickiewicz.
揑le ja to razy czyta艂em!..." - westchn膮艂 bior膮c ksi膮偶k臋 do r臋ki.
Ksi膮偶ka otworzy艂a si臋 sama i Wokulski przeczyta艂:
揨rywam si臋, biegn臋, sk艂adam na pami臋膰 wyrazy, kt贸rymi mam z艂orzeczy膰 okrucie艅stwu twemu, sk艂adane, zapomniane ju偶 po milion razy...Ale gdy ciebie ujrz臋, nic pojmuj臋, czemu znowu jestem spokojny, zimniejszy nad g艂azy, aby gore膰 na nowo, milcze膰 po dawnemu..." 揟eraz ju偶 wiem, przez kogo jestem tak zaczarowany..."
Uczu艂 艂z臋 pod powiek膮, lecz pohamowa艂 si臋 i nie splami艂a mu twarzy.
揨marnowali艣cie 偶ycie moje... Zatruli艣cie dwa pokolenia!.. szepn膮艂. - Oto skutki waszych sentymentalnych, pogl膮d贸w na mi艂o艣膰."
Z艂o偶y艂 ksi膮偶k臋 i cisn膮艂 ni膮 w k膮t pokoju, a偶 rozlecia艂y si臋 kartki. Ksi膮偶ka odbi艂a si臋 od 艣ciany, spad艂a na umywalni臋 i ze smutnym szelestem stoczy艂a si臋 na pod艂og臋.
揇obrze ci tak! tam twoje miejsce... - my艣la艂 Wokulski. - Bo kt贸偶 to mi艂o艣膰 przedstawia艂 mi jako 艣wi臋t膮 tajemnic臋? Kto nauczy艂 mnie gardzi膰 codziennymi kobietami, a szuka膰 niepochwytnego idea艂u?... Mi艂o艣膰 jest rado艣ci膮 艣wiata, s艂o艅cem 偶ycia, weso艂膮 melodi膮 w pustyni a ty co z niej zrobi艂e艣?... 呕a艂obny o艂tarz, przed kt贸rym 艣piewaj膮 si臋 egzekwie nad zdeptanym sercem ludzkim!"
Wtem nasun臋艂o mu si臋 pytanie:
揓e偶eli poezja zatru艂a twoje 偶ycie, to kt贸偶 zatru艂 j膮 sam膮? I dlaczego Mickicwicz, zamiast 艣mia膰 si臋 i swawoli膰 jak francuscy pie艣niarze, umia艂 tylko t臋skni膰 i rozpacza膰?
Bo on, tak jak i ja, kocha艂 pann臋 wysokiego urodzenia, kt贸ra mog艂a sta膰 si臋 nagrod膮 nie rozumu, nie pracy, nie po艣wi臋ce艅, nawet nie geniuszu, ale... pieni臋dzy i tytu艂u..."
揃iedny m臋czenniku! - szepn膮艂 Wokulski. - Ty艣 odda艂 narodowi, co艣 mia艂 najlepszego; lecz c贸偶e艣 winien, 偶e przelewaj膮c w niego w艂asn膮 dusz臋, razem z ni膮 przela艂e艣 cierpienia, jakimi nasycali ciebie? To oni s膮 winni twoim, moim i naszym nieszcz臋艣ciom..."
Podni贸s艂 si臋 z fotelu i ze czci膮 zebra艂 porozdzierane kartki.
揘ie do艣膰, 偶e by艂e艣 um臋czony przez nich, ale jeszcze mia艂by艣 odpowiada膰 za ich wyst臋pki?... To oni winni, oni, 偶e twoje serce, zamiast 艣piewa膰, j臋cza艂o jak dzwon rozbity."
Po艂o偶y艂 si臋 na kanapie i znowu my艣la艂: 揝zczeg贸lny kraj, w kt贸rym od tak dawna mieszkaj膮 obok siebie dwa ca艂kiem r贸偶ne narody: arystokracja i posp贸lstwo. Jeden m贸wi, 偶e jest szlachetn膮 ro艣lin膮, kt贸ra ma prawo ssa膰 glin臋 i mierzw臋, a ten drugi albo przytakuje dzikim pretensjom, albo nie ma si艂y zaprotestowa膰 przeciw krzywdzie.
A jak si臋 to wszystko sk艂ada艂o na uwiecznienie monopolu jednej klasy i zd艂awienie w zarodku ka偶dej innej! Tak silnie wierzono w powag臋 rodu, 偶e nawet synowie rzemie艣lnik贸w i handlarzy albo kupowali herby, albo podszywali si臋 pod jakie艣 zubo偶a艂e rody szlachetne.
Nikt nie mia艂 odwagi nazwa膰 si臋 dzieckiem swoich zas艂ug, a nawet ja, g艂upiec, wyda艂em kilkaset rubli na kupno szlacheckiego patentu.
I ja mia艂bym tam wraca膰?... Po co?... Tu przynajmniej mam nar贸d 偶yj膮cy wszystkimi zdolno艣ciami, jakimi obdarowano cz艂owieka. Tu naczelnych miejsc nie obsiada ple艣艅 podejrzanej staro偶ytno艣ci, ale wysuwaj膮 si臋 naprz贸d istotne si艂y: praca, rozum, wola, tw贸rczo艣膰, wiedza, nawet pi臋kno艣膰 i zr臋czno艣膰, a nawet cho膰by szczere uczucie. Tam za艣 praca staje pod pr臋gierzem, a triumfuje rozpusta! Ten, kto dorabia si臋 maj膮tku, nosi tytu艂 sknery, kutwy, dorobkiewicza; ten, kto go trwoni, nazywa si臋: hojnym, bezinteresownym, wspania艂omy艣lnym... Tam prostota jest dziwactwem, oszcz臋dno艣膰 wstydem, uczono艣膰 r贸wnoznaczny z ob艂臋dem, artyzm symbolizuje si臋 dziurawymi 艂okciami. Tam, chc膮c zdoby膰 miano cz艂owieka, trzeba posiada膰 albo tytu艂 z pieni臋dzmi, albo talent wciskania si臋 do przedpokoj贸w. I ja bym tam mia艂 wraca膰?..."
Pocz膮艂 chodzi膰 po pokoju i liczy膰:
揋eist jeden, ja drugi, Ochocki trzeci... Ze dwu jeszcze znajdziemy i za cztery albo pi臋膰 lat wyczerpaliby艣my owe osiem tysi臋cy do艣wiadcze艅, potrzebnych do znalezienia metalu l偶ejszego ni偶 powietrze. No, a wtedy co?... Co stanie si臋 z dzisiejszym 艣wiatem na widok pierwszej machiny lataj膮cej, bez skrzyde艂, bez skomplikowanych mechanizm贸w, a trwa艂ej jak okr臋t pancerny?"
Zdawa艂o mu si臋, 偶e szmer uliczny za jego oknami rozszerza si臋 i pot臋guje ogarniaj膮c ca艂y Pary偶, Francj臋 i Europ臋. I 偶e wszystkie g艂osy ludzkie zlewaj膮 si臋 w jeden ogromny okrzyk: 揝艂awa!... s艂awa!... s艂awa!..."
揙szala艂em?" - mrukn膮艂.
Szybko rozpi膮艂 kamizelk臋 i wydobywszy spod koszuli z艂oty medalion otworzy艂 go. Skrawek metalu, podobnego do mosi膮dzu i lekkiego jak puch, by艂 na swoim miejscu. Geist nie 艂udzi艂 go; droga do olbrzymiego wynalazku by艂a na o艣cie偶 otwarta.
揨ostaj臋! - szepn膮艂. - B贸g ani ludzie nie przebaczyliby mi zaniedbania podobnej sprawy."
Mrok ju偶 zapada艂. Wokulski za艣wieci艂 gazowe lampy nad sto艂em, wydoby艂 papier i pi贸ro i zacz膮艂 pisa膰:
揗贸j Ignacy! Chc臋 pogada膰 z tob膮 o bardzo wa偶nych rzeczach, a poniewa偶 do Warszawy ju偶 nie wr贸c臋, prosz臋 ci臋 wi臋c, a偶eby艣 jak naj艣pieszniej..."
Nagle rzuci艂 pi贸ro: jaka艣 trwoga opanowa艂a go na widok napisanych przez siebie wyraz贸w: 揹o Warszawy ju偶 nie wr贸c臋..."
揇laczego nie mam wr贸ci膰?.. - szepn膮艂.
揂 po co?... Mo偶e po to, a偶eby znowu spotka膰 pann臋 Izabel臋, znowu straci膰 energi臋?..."
揜az nareszcie musz臋 zamkn膮膰 te g艂upie rachunki..."
Chodzi艂 i my艣la艂:
揙to dwie drogi: jedna wiedzie do nieobliczonych reform ludzko艣ci, druga do podobania si臋, a nawet, przypu艣膰my, do zdobycia kobiety. Co wybra膰?... Bo ju偶ci jest faktem, 偶e ka偶dy nowy a wa偶ny materia艂, ka偶da nowa si艂a to nowe pi臋tro cywilizacji. Br膮z stworzy艂 cywilizacj臋 klasyczn膮, 偶elazo wieki 艣rednie; proch zako艅czy艂 wieki 艣rednie, a w臋giel kamienny rozpocz膮艂 wiek dziewi臋tnasty. Co si臋 tu waha膰: metale Geista dadz膮 pocz膮tek takiej cywilizacji, o jakiej nie marzono, i kto wie, czy wprost nie uszlachetni膮 gatunku ludzkiego...
A z drugiej strony c贸偶 mam?... Kobiet臋, kt贸ra przy takich jak ja parweniuszach nie waha艂aby si臋 k膮pa膰. Czym jestem w jej oczach obok tych wykwintnisi贸w, dla kt贸rych pusta rozmowa, koncept, kompliment stanowi膮 najwy偶sz膮 tre艣膰 偶ycia. Co ta czereda, nie wy艂膮czaj膮c jej samej, powiedzia艂aby na widok obdartego Geista i jego niezmiernych odkry膰? Tak s膮 ciemni, 偶e nawet nie dziwiliby si臋 temu.
Przypu艣膰my wreszcie, 偶ebym si臋 z ni膮 o偶eni艂, a wtedy co?... Natychmiast do salonu dorobkiewicza wleliby si臋 wszyscy jawni i tajni wielbiciele, kuzyni rozmaitego stopnia, czy ja wiem wreszcie kto!...I znowu musia艂bym zamyka膰 oczy na ich spojrzenia, g艂uchn膮膰 na ich komplimenta, dyskretnie usuwa膰 si臋 od ich poufnych rozm贸w-o czym? O mojej ha艅bie czy g艂upocie?... Po roku tego 偶ycia spodliliby mnie tak, 偶e mo偶e zni偶y艂bym si臋 do zazdro艣ci o podobne indywidua...
Ach, czy nie wola艂bym rzuci膰 serce g艂odnemu psu ani偶eli odda膰 je kobiecie, kt贸ra nawet nie domy艣la si臋, jaka jest r贸偶nica mi臋dzy nimi a mn膮.
Basta!.."
Znowu usiad艂 przy stole i zacz膮艂 list do Geista. Nagle przerwa艂:
揚aradny jestem - rzek艂 g艂o艣no - chc臋 pisa膰 zobowi膮zanie nieuregulowawszy moich interes贸w..."
揙to zmieni艂y si臋 czasy! - my艣la艂. - Dawniej taki Geist by艂by symbolem szatana, z kt贸rym walczy o dusz臋 ludzk膮 anio艂 w postaci kobiety. A dzisiaj... kto jest szatanem, a kto anio艂em?..." Wtem zapukano do drzwi. Wszed艂 garson i poda艂 Wokulskiemu du偶y list.
揨 Warszawy - szepn膮艂. - Od Rzeckiego?... Przysy艂a mi jaki艣 drugi list... Ach, od prezesowej!... Co, mo偶e donosi mi o 艣lubie panny Izabeli?
Rozerwa艂 kopert臋, lecz przez chwil臋 waha艂 si臋 z odczytaniem. Serce zacz臋艂o mu bi膰 艣pieszniej. 揥szystko jedno!" - mrukn膮艂 i zacz膮艂:
揗贸j kochany panie Stanis艂awie! Dobrze, wida膰, bawisz si臋, podobno nawet w Pary偶u, kiedy zapominasz o swoich przyjacio艂ach. A gr贸b 艣p. biednego stryja twego wci膮偶 czeka na obiecany kamie艅 i ja tak偶e chcia艂abym poradzi膰 si臋 ciebie o budow臋 cukrowni, do kt贸rej namawiaj膮 mnie na stare lata. Wstyd藕 si臋, panie Stanis艂awie a nade wszystko 偶a艂uj, 偶e nie widzisz rumie艅ca na twarzy Beli, kt贸ra w tej chwili jest u mnie i spiek艂a raczka us艂yszawszy, 偶e pisz臋 do ciebie. Kochane dziecko! Mieszka u ciotki w s膮siedztwie i cz臋sto mnie odwiedza. Domy艣lam si臋, 偶e zrobi艂e艣 jej jak膮艣 du偶膮 przykro艣膰; nie oci膮gaj si臋 wi臋c z przeprosinami i jak najrychlej przyje偶d偶aj prosto do mnie. Bela zabawi tu jeszcze kilka dni i mo偶e uda mi si臋 wyjedna膰 ci przebaczenie..."
Wokulski zerwa艂 si臋 od sto艂u, otworzy艂 okno i postawszy w nim chwil臋 przeczyta艂 drugi raz list prezesowej; oczy zaiskrzy艂y mu si臋, na twarz wyst膮pi艂y wypieki.
Zadzwoni艂 raz, drugi, trzeci... Wreszcie sam wybieg艂 na korytarz wo艂aj膮c:
- Garson!.. Hej, garson!...
- Do us艂ug...
- Rachunek.
- Jaki?..
- Ca艂y rachunek za ostatnie pi臋膰 dni... Ca艂y, nie rozumiesz?...
- Czy zaraz?... - zdziwi艂 si臋 garson.
- Natychmiast i... pow贸z na dworzec kolei p贸艂nocnej... Natychmiast!
 
 
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
USTAWA O OCHRONIE OS脫B I MIENIA Z 22 SIERPNIA 1997 R
E 22 Of Domine in auxilium
BAZA PYTA艃 22
ustawa 22 poz 251 z 2001r
22 Ostrzeganie i alarmowanie
22 Planowanie podstawowego 偶ywienia dietetycznego
dictionary 1 22
ComboFix 15 1 22 2 2015r
990703 22

wi臋cej podobnych podstron