Dumas 20 lat pozniej






Aleksander Dumas


W 20 lat później

Część I



Przełożył Stefan Flukowski



Tytuł oryginału francuskiego: Vingt Ans Apres
Opracowanie graficzne Janusza Wysockiego
Redaktor Elżbieta Kwaśniewska
Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska
Korektor Grażyna Henel











ISBN 83-207-1207-6
For the Polish edition copyright by Państwowe Wydawnictwo "Iskry",
Warszawa 1957


CZĘŚĆ PIERWSZA


1. Widmo kardynała de Richelieu


W jednej z komnat znanego nam już Pałacu Kardynalskiego, przy
pozłacanym na rogach stole, zarzuconym papierami i książkami, siedział
mężczyzna z głową wspartą na dłoniach.
Za jego plecami znajdował się duży, rozpalony do czerwoności kominek,
gdzie płonące głownie rozsypywały się na szerokich, pozłacanych rusztach.
Blask ognia oświetlał z tyłu wspaniały ubiór owego marzyciela, z przodu zaś
padało nań światło licznych świec kandelabra.
Patrząc na tę długą, czerwoną szatę i bogate koronki, na to blade czoło
schylone pod brzemieniem rozmyślań, na pustkę gabinetu, wsłuchując się w
milczenie zalegające przedpokoje i w miarowy krok straży na korytarzu, można
by sądzić, że w komnacie tej przebywa jeszcze cień kardynała de Richelieu.
Niestety! Był to istotnie tylko cień wielkiego człowieka. Francja osłabiona,
powaga króla zapoznana, magnaci znów silni i niesforni, wróg z powrotem w
granicach państwa wszystko to świadczyło, że nie masz tu już kardynała de
Richelieu.
Ale co jeszcze dobitniej wskazywało, że ta czerwona szata nie należy do
starego kardynała, to owo odosobnienie, przywodzące raczej, jak to już
mówiliśmy, myśl o widmie aniżeli o żywym człowieku; świadczyły o tym owe
korytarze opuszczone przez dworzan, owe podwórce pełne straży; świadczy}
nastrój drwiny i szyderstwa, co wdzierał się tu z ulicy przez szyby komnaty,
wstrząsanej tchnieniem całego miasta sprzymierzonego przeciw ministrowi;
świadczyły wreszcie dalekie, coraz to powtarzające się odgłosy wystrzałów,
oddawanych na szczęście bez celu i bez skutku, jedynie po to, by dać poznać
strażom, szwajcarom, muszkieterom i żołnierzom otaczającym Palais-Royal
gdyż sam Pałac Kardynalski zmienił był swą nazwę że lud również posiada
broń.
Owym cieniem kardynała Richelieu był Mazarini.
Owoż Mazarini był sam i czuł swoją słabość.
Cudzoziemiec! mruczał. Włoch! To największa ich obelga!
Słowem tym zamordowali, powiesili i pożarli Conciniego i niechbym im tylko
popuścił, zamordowaliby, powiesili i pożarli mnie tak samo, choć nie zrobiłem
im nic złego, co najwyżej trochę ich cisnąłem. Głupcy! Nie czują, że wrogiem
ich nie ów Włoch, mówiący źle po francusku, lecz raczej ci, którzy z takim
talentem prawią im piękne słówka czystym, doskonałym akcentem paryskim.
Tak, tak ciągnął dalej minister z przebiegłym uśmieszkiem, który w
tej chwili wydawał się raczej dziwny na jego bladych wargach tak, wasze
wrzaski mówią mi, że los faworytów jest niepewny. Jeśli jednak wiecie o tym,
to musicie również wiedzieć, że ja nie jestem zwykłym faworytem! Hrabia
Essex posiadał wspaniały pierścień wysadzany brylantami, który mu ofiarowała
jego królewska kochanka; ja zaś mam tylko skromną obrączkę z cyfrą i datą ,
tylko że obrączkę tę pobłogosławiono w kaplicy Palais-Royal. Mimo gorących
życzeń nie uda się im mnie złamać. Nie dostrzegają, iż kiedy krzyczą bez końca
"Precz z Mazarinim!", dopuszczam, że wiwatują na cześć bądź diuka de
Beaufort, bądź Księcia Pana , bądź parlamentu. No i co!... Diuk de Beaufort
siedzi w Vincennes, Książę Pan prędzej czy później dołączy do niego, a
parlament...
Tu w uśmiechu kardynała zarysował się wyraz takiej nienawiści, do jakiej
jego łagodna twarz zdawała się być niezdolna.
Tak, parlament... Zobaczy się, co z nim zrobimy; mamy Orleanów i
Montargisów. Poświęcę temu trochę czasu, ale ci, co zaczęli krzyczeć: "Precz z
Mazarinim", skończą na okrzykach: "Precz z nimi wszystkimi, z każdym z
nich". Richelieu, którego nienawidzili za życia, a o którym od czasu śmierci
mówią bezustannie, znajdował się w sytuacji o wiele trudniejszej niż moja; był
bowiem po wielekroć wypędzany, a jeszcze częściej żył w obawie, że go
wygnają. Mnie królowa nie wypędzi nigdy, a jeśli pospólstwo zmusi mnie do
ustąpienia, i ona ustąpi wraz ze mną. Jeżelibym uciekł, ucieknie i ona, a
wówczas zobaczymy, co ci buntownicy zrobią bez królowej i króla. Och,
gdybym nie był cudzoziemcem, gdybym był Francuzem, gdybym był
szlachcicem!
I na nowo pogrążył się w zadumie.
Istotnie, położenie było trudne, a w ciągu minionego dnia skomplikowało
się jeszcze bardziej. Mazarini, powodowany potwornym skąpstwem, uciskał lud
podatkami, lud zaś, któremu wedle słów generalnego adwokata Talona nie
pozostało nic prócz duszy, i to tylko dlatego, że duszy nie można było sprzedać
na licytacji, lud, który wrzawą wokół odniesionych zwycięstw usiłował nakłonić
do cierpliwości, był zdania, że laury wojenne to nie mięso, którym można by się
pożywić, i zaczął szemrać już od dłuższego czasu.
Lecz na tym nie koniec. Bo gdy szemrze tylko lud, odgrodzony przez
mieszczaństwo i szlachtę od dworu, głos jego wcale tam nie dociera. Ale
Mazarini był na tyle nierozważny, że porwał się na wyższych urzędników!
Sprzedał był dwanaście nowych dyplomów sędziów Izby Kasacyjnej. Ponieważ
urzędnicy płacili za swe urzędy bardzo drogo, a powiększenie dotychczasowej
liczby sędziów o dwunastu nowych musiało obniżyć ich dochody, więc
sprzymierzyli się i zaprzysięgli na Ewangelię nie dopuścić do powiększenia ich
liczby i stawić czoło wszelkim prześladowaniom dworu. Przyrzekli też sobie
nawzajem, że na wypadek, gdyby któryś spośród nich postradał skutkiem tej
rebelii swój urząd, wszyscy pozostali złożą się celem spłacenia należnej mu
ceny urzędu.
A oto jak potoczyły się wypadki.
Siódmego stycznia, siedmiuset czy ośmiuset zgromadzonych kupców
paryskich zbuntowało się przeciwko nowemu podatkowi, jaki chciano nałożyć
na właścicieli domów. Wydelegowali spośród siebie dziesięciu, którzy w ich
imieniu mieli przedłożyć całą sprawę księciu Orleańskiemu, stawiającemu
swym dawnym zwyczajem na popularność. Książę przyjął ich, oni zaś
oświadczyli, że nie będą płacić nowego podatku, choćby nawet byli zmuszeni z
bronią w ręku stanąć do walki przeciw ściągającym go ludziom królewskim.
Książę Orleański wysłuchał ich wielce łaskawie, darząc nadzieją pewnych ulg,
przyrzekł porozmawiać o tym z królową i królem, po czym odprawił z
przysłowiowym książęcym słówkiem: "Zobaczymy".
A znowu sędziowie Izby Kasacyjnej przyszli dziewiątego stycznia do
kardynała i jeden z nich, zabierający głos w imieniu wszystkich, przemawiał tak
śmiało i zuchwale, że wprawił kardynała w zdumienie. Podobnie jak książę
Orleański kupców, tak i kardynał sędziów odprawił słówkiem: "Zobaczymy".
Ażeby zobaczyć, zwołano radę i posłano po generalnego intendenta
finansów, pana d'Emery.
Ów d'Emery był wielce znienawidzony przez lud, po pierwsze dlatego, że
zazwyczaj wszyscy intendenci finansów bywają z reguły nienawidzeni, a
następnie, trzeba to przyznać, po trosze zasłużył sobie na to. Był on synem
bankiera z Lyonu, który zwał się Parficelli; w następstwie bankructwa zmienił
nazwisko na d'Emery. Kardynał de Richelieu, widząc w nim wielki talent w
zakresie finansów, zaprezentował go królowi Ludwikowi XIII pod nazwiskiem
d'Emery, a pragnąc uzyskać dlań nominację intendenta finansów, bardzo go
wychwalał.
"Świetnie! rzekł król. Jestem wielce uradowany, że na to stanowisko,
wymagające uczciwego człowieka, proponujesz mi pana d'Emery. Mówiono mi,
że popierasz tego oszusta Particellego, i bałem się, byś nie nalegał na jego
nominację". "Sire odparł kardynał niech wasza królewska mość będzie
spokojny, ów Particelli, o którym mowa, został powieszony". "A to doskonale!
wykrzyknął król. Nie bez kozery przecież nazwano mnie Ludwikiem
Sprawiedliwym!"
I... podpisał nominację pana d'Emery.
Był to ten sam d'Emery, który został naczelnym intendentem finansów.
Posłano po niego. Przybiegł blady i wystraszony, opowiadając, że o mało
co nie zamordowano mu dziś na placu du Palais syna: tłum, spotkawszy go, jął
mu wyrzucać zbytek, w jakim żyje jego żona, której mieszkanie obite było
czerwonym aksamitem ze złotymi taśmami. Była ona córką Mikołaja Lecamus,
sekretarza królewskiego z roku 1617, który przybył do Paryża z dwudziestu
liwrami w kieszeni, a potem podzielił między swe dzieci dziewięć milionów,
zatrzymując dla siebie czterdzieści tysięcy liwrów rocznej renty.
Mało brakowało, by syn pana d'Emery nie został uduszony: jeden ze
zbuntowanych zaproponował, by dusić go tak długo, póki nie zwróci
wszystkiego złota, jakie pożarł. Rada nie powzięła więc tego dnia żadnego
postanowienia, naczelny intendent bowiem nazbyt był przejęty wypadkiem, aby
mieć głowę do obrad.
Nazajutrz zaatakowany został pierwszy prezes sądu, Mateusz Mole,
którego odwaga w czasie tych wszystkich zajść, jak to powiedział kardynał de
Retz, równała się odwadze diuka de Beaufort i księcia de Conde razem
wziętych, to znaczy dwóch ludzi, którzy uchodzili we Francji za
najmężniejszych; nazajutrz więc pierwszy prezes został zaatakowany. Lud
odgrażał się, że powetuje sobie gwałty, jakich zamierzano się na nim dopuścić.
Lecz pierwszy prezes, z właściwym sobie spokojem, niczym nie wzruszony
i nie zaskoczony, powiedział, że o ile wichrzyciele nie dadzą posłuchu nakazom
króla, na placach wzniesione zostaną szubienice, na których zawisną najbardziej
krnąbrni spośród nich. Na to otrzymał odpowiedź, że niczego bardziej sobie nie
życzą aniżeli widoku wznoszonych szubienic, które posłużyłyby do wieszania
złych sędziów, kupujących łaski dworu za cenę nędzy ludu.
Na tym nie koniec: w dniu jedenastym stycznia królowa w drodze na mszę
do Notre-Dame, dokąd udawała się w każdą sobotę, została otoczona przez
przeszło dwieście rozwrzeszczanych kobiet, które domagały się
sprawiedliwości. Nie miały one zresztą żadnych złych zamiarów; pragnęły
jedynie rzucić się królowej do stóp i wzbudzić jej litość. Przeszkodziły temu
straże, królowa przeszła mimo, dumna i wyniosła, nie zważając na krzyki.
Po południu znowu odbywała się narada. Postanowiono na niej, że trzeba
podtrzymać autorytet króla, w wyniku czego zwołano parlament na następny
dzień, na dwunastego.
Tegoż dnia, kiedy to wieczorem rozpoczyna się nasza nowa opowieść,
dziesięcioletni wówczas król, pod pozorem, że udaje się do Notre-Dame złożyć
dziękczynienia za przywrócone zdrowie po świeżo przebytej wietrznej ospie,
kazał postawić na nogi całą swą straż, szwajcarów i muszkieterów,
rozmieszczając ich wokół Palais-Royal, na bulwarach i na moście Pont-Neuf. Po
wysłuchaniu mszy udał się do parlamentu, gdzie na sesji naprędce zwołanej nie
tylko potwierdził swe poprzednie edykty, ale dodał jeszcze pięć czy sześć
nowych, jeden bardziej zgubny od drugiego, jak to był orzekł kardynał de Retz.
Doszło do tego, że pierwszy prezes sądu, który jak to widzieliśmy poprzednio,
oddany był dworowi, teraz powstał bardzo śmiało przeciw podobnemu
kierowaniu osobą króla w celu oszukańczego pogwałcenia wolności głosowania.
Szczególnie zaś ostro przeciwstawili się nowym podatkom prezes
Blancmesnil i radca Broussel.
Po wydaniu tych edyktów król powrócił do Palais-Royal. Na drodze, którą
przejeżdżał, stały tłumy ludzi. Ponieważ wiedziano jednak, że powracał z
parlamentu, a nie wiedziano, czy udał się tam, by ludowi wymierzyć
sprawiedliwość czy też poddać go jeszcze większemu uciskowi, więc w czasie
przejazdu króla nie rozległ się ani jeden okrzyk radości w związku z jego
powrotem do zdrowia. Przeciwnie, wszystkie twarze były zaniepokojone i
posępne, niektóre nawet groźne.
Pomimo że król powrócił już do Palais-Royal, wojsko pozostało na
miejscu: obawiano się, ażeby po rozejściu się wieści o wyniku posiedzenia
parlamentu nie wybuchły rozruchy. Istotnie, zaledwie po mieście rozeszła się
pogłoska, że zamiast przyznania ulg nastąpiło zwiększenie podatków,
natychmiast potworzyły się grupy i rozległy się głośne okrzyki: "Precz z
Mazarinim! Niech żyje Broussel! Niech żyje Blancmesnil!" Lud bowiem
wiedział już, że Broussel i Blancmesnil stawali w jego obronie, i chociaż
przemówienia ich nie dały żadnego wyniku, nie zmniejszało to wcale
wdzięczności dla nich.
Usiłowano rozproszyć tłumy, stłumić okrzyki, ale jak to się dzieje w
podobnych wypadkach, tłumy rosły, a okrzyki się podwoiły. Strażom
królewskim i szwajcarom wydano rozkaz nie tylko nie ustępować, lecz ponadto
patrolować ulice Saint-Denis i Saint-Martin, gdzie tłumy wydawały się
liczniejsze i bardziej podniecone. W tym czasie w Palais-Royal anonsowano
przybycie burmistrza miasta Paryża.
Został on natychmiast wprowadzony: przyszedł powiedzieć, że o ile
wrogim demonstracjom nie położy się natychmiast kresu, to w ciągu dwóch
godzin cały Paryż znajdzie się pod bronią.
Naradzano się, co należy przedsięwziąć, kiedy wszedł porucznik straży
Comminges, w podartym mundurze, z zakrwawioną twarzą. Królowa, ujrzawszy
go w takim stanie, wydała okrzyk zdumienia i zapytała, co się stało.
Stało się to, co przewidział był burmistrz Paryża: na widok straży ogarnęło
ludzi wzburzenie. Tłum zawładnął dzwonami, uderzono na alarm. Comminges
wytrwał na stanowisku, zaaresztował człowieka, który zdawał się być jednym z
głównych wichrzycieli, i dla przykładu kazał go powiesić na krzyżu du Trahoir.
Żołnierze zabrali go, by wykonać rozkaz, w Halach jednak zostali zaatakowani
gradem kamieni i ciosami halabard. Buntownik skorzystał z tego i umknął,
dobiegł do ulicy des Lombards i wpadł do jednego z domów, gdzie natychmiast
wyważone zostały drzwi.
Gwałt ten nie zdał się na nic, winnego nie można było odnaleźć.
Comminges postawił posterunek na ulicy przed domem, a sam z resztą swego
oddziału powrócił do Palais-Royal, aby zdać królowej raport z wypadków. Przez
całą drogę towarzyszyły mu wyzwiska i pogróżki, większość jego ludzi odniosła
rany od ciosów pik i halabard, on zaś trafiony został kamieniem, który rozciął
mu brew.
Opowiadanie Commingesa potwierdzało ostrzeżenie burmistrza; trudno
było stawić opór prawdziwemu buntowi. Kardynał zlecił rozpowszechniać
wśród ludu wiadomość, że wojsko rozstawione zostało na bulwarach i Pont-
Neuf jedynie w związku z ceremonią i że będzie ściągnięte. Istotnie, około
czwartej wieczorem całe wojsko skoncentrowano wokół Palais-Royal; jeden
posterunek ustawiono przy rogatce des Sergents, drugi przy Quinze-Vingts,
wreszcie trzeci na wzgórzu Saint-Roch. Podwórza i parter zapełniono
szwajcarami oraz muszkieterami i rozpoczęło się wyczekiwanie.

Tak przedstawiały się sprawy w chwili, gdy wprowadziliśmy czytelnika do
gabinetu kardynała Mazariniego, gabinetu należącego niegdyś do kardynała de
Richelieu. Widzieliśmy, w jakim stanie umysłu kardynał nasłuchiwał pomruków
ludu, które docierały aż do niego, oraz odgłosu strzałów muszkietowych
dochodzących aż tu do komnaty.
Nagle uniósł głowę, zmarszczył lekko brew, jak człowiek, który powziął
jakąś decyzję. Wzrok utkwił w ogromnym zegarze, który miał właśnie
wydzwaniać szóstą godzinę, i wziąwszy leżący na stole, na odległość ramienia,
pozłacany gwizdek, dwa razy zagwizdał.
Ukryte za obiciem drzwi uchyliły się bezgłośnie i cicho zbliżył się czarno
odziany człowiek, który przystanął za fotelem.
Bernouin rzekł kardynał nie odwracając się, pewny, że na podwójne
gwizdnięcie musi się zjawić jedynie jego osobisty pokojowy którzy
muszkieterowie trzymają dziś straż w pałacu?
Czarni, wasza wysokość.
Która kompania?
Kompania Treville.
Czy na przedpokojach jest któryś z oficerów tej kompanii?
Porucznik dłArtagnan.
Myślę, że dobry oficer?
Tak, monsignore.
Podaj mi mundur muszkietera i pomóż się przebrać.
Pokojowy wyszedł równie cicho, jak był się zjawił, i po chwili wrócił
niosąc żądany mundur.
Wówczas kardynał, zamyślony i milczący, jął się rozdziewać z galowego
stroju, jaki był przyoblekł na sesję parlamentu, i włożył mundur wojskowy, w
którym czuł się swobodnie dzięki swym dawniejszym kampaniom włoskim.
Odziany już całkowicie, powiedział:
Poproś pana dłArtagnan.
Pokojowy wyszedł tym razem przez środkowe drzwi, zawsze równie cichy
i milczący. Można go było wziąć za cień.
Pozostawszy sam, kardynał z zadowoleniem przejrzał się w lustrze; był
jeszcze młody, miał zaledwie czterdzieści sześć lat. Postawę miał wytworną,
wzrost nieco poniżej średniego, zdrową i piękną cerę, spojrzenie pełne ognia,
nos duży, lecz dość kształtny, czoło szerokie i majestatyczne, włosy
kasztanowate, lekko kręcone, brodę ciemniejszą od włosów, zawsze starannie
ukarbowaną, co przydawało mu dużo wdzięku.
Przypasał pendent szpady, spojrzał z upodobaniem na swe dłonie, bardzo
ładne i pieczołowicie pielęgnowane, po czym odrzucając mundurowe, grube
rękawice z zamszu, które już był naciągnął, nałożył zwyczajne, jedwabne
rękawiczki.
W tejże chwili otworzyły się drzwi.
Pan dłArtagnan zaanonsował pokojowy.
Oficer wszedł.
Był to człowiek lat trzydziestu dziewięciu do czterdziestu, niski, lecz
postawy bardzo zgrabnej, szczupły, o spojrzeniu żywym i dowcipnym, brodzie
czarnej, a włosach siwiejących, jak to bywa z ludźmi, których życie upłynęło
nazbyt pomyślnie albo też zbyt ciężko, a nade wszystko jak to bywa z
brunetami.
DłArtagnan postąpił cztery kroki w głąb gabinetu, który sobie
przypominał, był tu bowiem kiedyś za czasów kardynała de Richelieu. Widząc,
że w gabinecie nie ma nikogo poza muszkieterem z jego kompanii, zatrzymał na
nim wzrok i od pierwszego wejrzenia rozpoznał kardynała.
Zastygł więc w postawie pełnej szacunku, ale zarazem z godnością
człowieka, który w swoim życiu często miał okazję przebywać wśród
znakomitości.
Kardynał utkwił w nim spojrzenie przebiegłe raczej niż głębokie,
przyglądając się z uwagą. Po kilku sekundach milczenia odezwał się:
Czy to pan jest panem dłArtagnan?
Tak jest, monsignore odrzekł oficer.
Jeszcze przez chwilę kardynał patrzył na tę inteligentną głowę i na twarz,
której nadmierną ruchliwość trzymał w ryzach wiek i doświadczenie. Lecz
dłArtagnan sprostał próbie jak człowiek, który wytrzymywał ongiś spojrzenia
przeszywające jakże inaczej niż to, które go teraz poddawało badaniu.
Panie oficerze wyrzekł kardynał pójdzie pan ze mną albo raczej ja
z panem.
Na rozkaz, monsignore powiedział dłArtagnan.
Pragnąłbym osobiście sprawdzić posterunki otaczające Palais-Royal.
Czy sądzi pan, że istnieje jakieś niebezpieczeństwo?
Niebezpieczeństwo, monsignore? zapytał zdziwiony dłArtagnan.
A jakież by?
Mówią, że lud całkowicie ogarnięty buntem.
Mundur muszkieterów królewskich cieszy się dużym szacunkiem,
wasza wysokość. A gdyby nie, to we czwórkę czuję się na siłach zmusić do
ucieczki setkę tych drabów.
Jednakże widział pan, co przytrafiło się Commingesowi?
Pan Comminges należy do straży królewskiej, a nie do muszkieterów
odparł dłArtagnan.
Co by znaczyło podchwycił uśmiechając się kardynał że
muszkieterowie są lepszymi żołnierzami od straży?
Każdemu najbliższy jest jego własny mundur, wasza wysokość.
Z wyjątkiem mnie, panie odparł kardynał uśmiechając się znowu
gdyż jak pan widział, porzuciłem swój, by przywdziać pański.
Do kroćset, monsignore, co za skromność! Jeśli chodzi o mnie, to
wyznaję, że gdybym miał mundur waszej wysokości, wystarczyłoby mi to
zupełnie i w razie potrzeby zobowiązałbym się nie nosić nigdy innego.
Zapewne. Ale wyjść w nim dzisiejszego wieczoru może nie byłoby zbyt
bezpiecznie. Bernouin, kapelusz.
Pokojowy wszedł przynosząc mundurowy kapelusz o szerokich skrzydłach.
Kardynał nałożył go dość swobodnie i zwrócił się ku dłArtagnanowi:
Konie w stajniach osiodłane, nieprawdaż?
Tak, monsignore.
Doskonale, ruszajmy.
Ilu ludzi życzy sobie wasza wysokość?
Powiedział pan, że z czterema odważyłby się pan rozpędzić stu tych
drabów. Wobec tego, że możemy spotkać ich ze dwie setki, proszę wziąć ośmiu
ludzi.
Wedle rozkazu, monsignore.
Idę za panem albo raczej nie, tędy, poświeć nam, Bernouin. Pokojowy
wziął świecę, kardynał mały kluczyk przytwierdzony do biurka i otworzywszy
nim drzwiczki wiodące na sekretne schody, znalazł się w jednej chwili na
podwórcu Palais-Royal.

2. Nocny ront


W dziesięć minut później mały oddział wyjeżdżał ulicą des Bons-Enfants,
na tyłach sali widowiskowej wybudowanej przez kardynała de Richelieu dla
wystawienia Mirame; obecnie kardynał Mazarini, większy amator muzyki niźli
literatury, wprowadził do sali tej pierwsze wystawione we Francji opery.
Wygląd miasta nosił wszelkie cechy wielkiego wzburzenia: ulicami
przeciągały liczne grupy i cokolwiek by tam mówił dłArtagnan, zatrzymywały
się, by rzucić na przejeżdżających żołnierzy spojrzenie groźne i szydercze.
Świadczyło to, iż mieszczanie pozbyli się z miejsca swej zwykłej łagodności,
popadając w nastroje raczej wojownicze. Chwilami dobiegał zgiełk z dzielnicy
Hal. Od strony ulicy Saint-Denis trzaskały karabiny, a od czasu do czasu, nagle i
nie wiadomo dlaczego, zaczynał bić jakiś dzwon targnięty kaprysem
pospólstwa.
DłArtagnan podążał swą drogą z beztroską człowieka, na którego podobne
głupstwa nie wywierają żadnego wrażenia. Kiedy jakaś gromada tarasowała
środek ulicy, popędzał konia nie wołając nawet "z drogi!'', a wszyscy
buntownicy i nie-buntownicy rozstępowali się i przepuszczali patrol, jakby
wiedzieli, z kim mają do czynienia. Kardynał zazdrościł mu tego spokoju,
przypisując go otrzaskaniu z niebezpieczeństwem; ale nie wynikało stąd
bynajmniej, aby nabrał do oficera, pod którego rozkazami chwilowo się
znajdował tego uznania, jakie beztroskiej odwadze przyznaje roztropność.
Kiedy zbliżali się do posterunku przy rogatce des Sergents, wartownik
krzyknął:
Kto idzie?!
DłArtagnan odpowiedział i zapytawszy kardynała o hasło i odzew, zbliżył
się na rozkaz wartownika; hasło brzmiało: Ludwik, odzew: Rocroi .
Po wymianie haseł dłArtagnan zapytał, czy to nie pan de Comminges
dowodzi posterunkiem. Wartownik wskazał na oficera, który stał w pobliżu i
trzymając rękę na szyi konia rozmawiał. Był to ten, o którego dłArtagnanowi
chodziło.
Tak, to pan de Comminges powiedział dłArtagnan powracając do
kardynała.
Kardynał zwrócił konia ku rozmawiającym, podczas gdy dłArtagnan
dyskretnie się cofnął; mimo to odgadł ze sposobu, w jaki obaj oficerowie zdjęli
kapelusze, że rozpoznali jego eminencję.
Brawo, Guitaut zwrócił się kardynał do jeźdźca. Widzę, że mimo
swych sześćdziesięciu czterech lat jest pan zawsze ten sam: rześki i oddany
służbie. O czymże to rozmawiał pan z tym młodym człowiekiem?
Mówiłem mu, monsignore odrzekł Guitaut że żyjemy w osobliwej
epoce i że dzień dzisiejszy podobny jest bardzo do jednego z owych dni Ligi , o
których tak wiele opowiadano sobie za mych młodzieńczych lat. Czy jego
eminencja wie, że na ulicach Saint-Denis i Saint-Martin zastanawiano się ni
mniej, ni więcej, tylko nad stawianiem barykad?
A co panu odpowiedział Comminges, mój drogi Guitaut?
Odpowiedziałem mu, monsignore odezwał się Comminges że do
zawiązania Ligi brak im, moim zdaniem, czegoś najistotniejszego, a mianowicie
księcia de Guise. Poza tym jedna i ta sama rzecz nie powtarza się dwa razy.
Nie, powiadają, że zrobią Frondę rzucił Guitaut.
Cóż to takiego ta Fronda? zapytał Mazarini.
Jest to, monsignore, nazwa, jaką nadają swej partii.
A skąd się wzięła?
Zdaje się kilka dni temu radca Bachaumont powiedział w Pałacu
Sprawiedliwości, że wszyscy ci sprawcy rozruchów przypominają uczniaków
strzelających z procy po fosach paryskich, co to rozpraszają się na widok
porucznika straży porządkowej, by zejść się na nowo po jego odejściu.
Pochwycili słówko w lot, podobnie jak ci łajdacy z Brukseli i przezwali się
"frondystami". Dziś jak i wczoraj wszystko było już a la Fronda: chleb,
kapelusze, rękawiczki, koszulki, wachlarze. O, proszę się zatrzymać i posłuchać.
Rzeczywiście, w tejże chwili otwarło się gdzieś okno, jakiś mężczyzna
wychylił się i zaczął śpiewać:
Wiatr się zerwał dzisiaj z rana,
wiatr od Frondy wieje.
Może zdmuchnie Mazarina,
który już się chwieje.
Wiatr się zerwał dzisiaj z rana,
wiatr od Frondy wieje...

Bezczelność! wymamrotał Guitaut.
Monsignore odezwał się Comminges, którego rana wprawiała w zły
humor i któremu szło tylko o to, aby wziąć odwet i odpłacić pięknym za
nadobne jego eminencja pozwoli, bym posłał kulę temu łajdakowi i nauczył
go na drugi raz nie fałszować.
I sięgnął ręką do olster, które jego wuj miał przytroczone do siodła.
Nie, nie! wykrzyknął Mazarini. Diavolo! Drogi przyjacielu,
popsułby pan wszystko; przeciwnie, sprawy układają się cudownie. Znam ja
tych waszych Francuzów, jakbym ich sam zrobił od pierwszego do ostatniego:
śpiewają, będą za to płacić. W czasie Ligi, o której właśnie mówił Guitaut,
śpiewano tylko msze i także się wszystko źle skończyło. Zabieraj się, Guitaut!
Chodź, zobaczymy, czy przy rogatce Quinze-Vingts straż sprawuje się równie
dobrze jak na rogatce des Sergents.
I skinąwszy Commingesowi ręką, dołączył do dłArtagnana, który znów
wysunął się na czoło swego małego oddziału. Zaraz za nim ruszył Guitaut i
kardynał, a na końcu reszta eskorty.
Racja mruknął Comminges patrząc za oddalającymi się.
Zapomniałem, że byleby mu płacili, to reszta go nic nie obchodzi.
Pojechali znów ulicą Saint-Honore, mijając wciąż nowe grupy.
Rozprawiano tam tylko o dekretach dnia; wyrzekano na młodego króla, który
nie zdając sobie sprawy, tak rujnuje swój naród; całą winę zrzucano na
Mazariniego; radzono, jak by zwrócić się do księcia Orleańskiego i do jego
wysokości królewskiego brata; wychwalano pod niebiosa Blancmesnila i
Broussela.
DłArtagnan wjeżdżał w środek tych grup beztroski, jakby i on, i jego koń
byli z żelaza. Mazarini i Guitaut rozmawiali po cichu; muszkieterowie, którzy w
końcu rozpoznali kardynała, podążali za nim w milczeniu.
Dotarli na ulicę Saint-Thomas-du-Louvre, gdzie przy Quinze-Vingts
znajdował się posterunek. Guitaut przywołał starszego oficera, który podszedł
zdać raport.
No i co tam? zapytał Guitaut.
Ach, panie kapitanie odparł oficer u nas wszystko dobrze, tylko w
tym pałacu wydaje mi się coś nie bardzo.
I wskazał ręką na wspaniały pałac położony w miejscu, gdzie później stanął
Vaudeville.
W tym pałacu? wyrzekł Guitaut. Ależ to pałac de Rambouillet.
Nie wiem, czy to pałac de Rambouillet odparł oficer. Ale wiem
to, co widziałem. Mianowicie, że wchodziło tam wielu ludzi, którym źle z oczu
patrzało.
Ach! rzekł Guitaut wybuchając śmiechem. To poeci.
Ale, ale Guitaut! wtrącił Mazarini. Bądź łaskaw nie wyrażać się o
tych panach z takim brakiem szacunku. Nie wiesz, że ja sam w młodości byłem
poetą i pisywałem wiersze w guście poezji pana de Benserade .
Pan, monsignore?
Tak, ja. Chcesz, żebym ci je zarecytował?
Obojętne, monsignore. Nie rozumiem po włosku.
Tak, lecz rozumiesz po francusku, nieprawdaż, mój poczciwy, miły
Guitaut? odrzekł Mazarini kładąc mu przyjaźnie dłoń na ramieniu. I
wykonasz rozkaz wydany ci w tym języku, nieprawdaż?
Niewątpliwie, monsignore, podobnie jak dotychczas. Byleby tylko
wydany był przez królową.
Ach, tak! rzekł Mazarini zagryzając wargi. Wiem, że jesteś jej
całkowicie oddany.
Jestem kapitanem jej przybocznej straży od przeszło dwudziestu lat.
W drogę, panie dłArtagnan rzucił kardynał. Tutaj wszystko w
porządku.
DłArtagnan bez słowa wysunął się. znów na czoło kolumny, z tym biernym
posłuszeństwem, jakie cechuje starego żołnierza.
Ulicami Richelieu i Villedot skierował się na wzgórze Saint-Roch, gdzie
znajdował się trzeci posterunek. Był on najbardziej odosobniony, gdyż graniczył
prawie z wałem obronnym, a miasto z tej strony było słabo zaludnione.
Kto dowodzi tym posterunkiem? zapytał kardynał.
Villequier odrzekł Guitaut.
Do diabła! rzucił Mazarini. Niech pan z nim rozmawia. Wie Pan,
że jesteśmy z nim na bakier, odkąd to pan otrzymał zlecenie aresztowania diuka
de Beaufort. A on, jako kapitan straży królewskiej, rościł sobie pretensje do tego
zaszczytu.
Wiem o tym doskonale i mówiłem mu ze sto razy, że nie ma racji. Król
nie mógł mu wydać tego rozkazu, gdyż miał wtedy zaledwie cztery lata.
Oczywiście, Guitaut, mogłem jemu wydać ten rozkaz, wolałem jednak
zlecić to panu.
Guitaut, bez słowa, wypuścił konia i opowiedziawszy się warcie, przywołał
pana de Villequier.
Wezwany wyszedł do niego.
Ach, to pan, Guitaut wyrzekł jak zwykle zgryźliwym tonem. Co
za licho tu pana przyniosło?
Przyszedłem pana zapytać, co tu u was nowego?
Co by pan chciał nowego? Krzyczą: "Niech żyje król! Precz z
Mazarinim!" Toż nic nowego; przywykliśmy już od jakiegoś czasu do tych
okrzyków.
A pan dołącza się do chóru? odparł śmiejąc się Guitaut.
Dalibóg, nieraz mam wielką ochotę! Uważam, że mają dużo racji,
Guitaut. Oddałbym chętnie swój zaległy od pięciu lat żołd, byleby tylko król był
o pięć lat starszy.
Doprawdy, a cóż mogłoby się przydarzyć, gdyby król był starszy o pięć
lat?
Gdyby król był starszy o pięć lat, to rozkazywałby sam, a przyjemniej
byłoby słuchać wnuka Henryka IV aniżeli syna Pietro Mazarini. Pal diabli, za
króla dałbym się zabić! Gdybym jednak miał ponieść śmierć za Mazariniego,
czego udało się dzisiaj uniknąć pańskiemu siostrzeńcowi, to nie masz takiego
raju, który by był w stanie mnie pocieszyć, gdybym się w nim znalazł.
Dobrze, dobrze, panie de Villequier odezwał się Mazarini. Niech
pan będzie spokojny, zdam królowi relację o pańskim oddaniu dla jego osoby.
Po czym zwrócił się do eskorty:
No, panowie, wszystko w porządku, wracamy!
Masz tobie powiedział Villequier. Mazarini tutaj! Tym lepiej.
Dawno już mnie korciło powiedzieć mu, co o nim myślę. Dał mi pan do tego
okazję, Guitaut, i chociaż zamiary pana w stosunku do mnie nie były może
najżyczliwsze, dziękuję i za to.
I obróciwszy się na pięcie, powrócił do kordegardy gwiżdżąc piosenkę
frondystów.
Tymczasem Mazarini powracał zatopiony w myślach. To, co usłyszał był
kolejno od Commingesa, Guitaut, Villequiera, utwierdzało go w przekonaniu, że
w razie jakichś poważniejszych zajść nie miałby za sobą nikogo prócz królowej.
Królowa jednak tak często opuszczała swoich przyjaciół, że jej poparcie, mimo
zachowywanych środków ostrożności, wydawało się czasem ministrowi i mocno
wątpliwe, i mocno niepewne.
Przez cały czas trwania tej nocnej przejażdżki, to znaczy mniej więcej
około godziny, kardynał, obserwując kolejno Commingesa, Guitaut i
Villequiera, usiłował przeniknąć jednego człowieka.
Człowiek ten, który pozostawał niewzruszony wobec pogróżek tłumu,
człowiek, którego twarz nawet nie drgnęła, kiedy słuchał żartów Mazariniego
czy też strojonych z Mazariniego wydawał się być kimś wyjątkowym,
dostatecznie zahartowanym, aby brać udział w wypadkach toczących się, a
przede wszystkim w wydarzeniach mających nadejść.
Zresztą nazwisko dłArtagnan nie było mu obce, chociaż Mazarini przybył
do Francji dopiero około 1634 czy 35 roku, to znaczy w siedem lub osiem lat po
zdarzeniach opowiedzianych w poprzedniej powieści. Kardynałowi snuło się po
głowie, że nazwisko to już gdzieś słyszał; należało ono do człowieka, który w
okolicznościach zatartych już w pamięci odznaczył się jako wzór odwagi,
zręczności i oddania.
Wspomnienie to nękało umysł kardynała tak natrętnie, że postanowił
wyjaśnić tę sprawę bez zwłoki. Ale wyjaśnień dotyczących osoby dłArtagnana
nie należało czerpać od niego samego. Z kilku słów wypowiedzianych przez
porucznika muszkieterów kardynał poznał, iż jest z pochodzenia
Gaskończykiem, a Włosi podobnie jak Gaskończycy znają się zbyt dobrze i zbyt
podobni są do siebie, ażeby polegać na tym, co mogą powiedzieć o samych
sobie. Zbliżywszy się więc do muru otaczającego ogród Palais-Royal, kardynał
zastukał do małych drzwiczek, znajdujących się mniej więcej tam, gdzie dziś
mieści się kawiarnia "Foy", następnie podziękował dłArtagnanowi i zleciwszy
mu czekać w podwórcu Palais-Royal, dał znak Guitaut, aby mu towarzyszył.
Zsiedli obydwaj z koni, oddali cugle lokajowi, który otworzył drzwi, i zniknęli
w ogrodzie.
Mój drogi Guitaut rzekł kardynał opierając się na ramieniu starego
kapitana straży królewskiej wspominałeś przed chwilą, że upłynęło
dwadzieścia lat, odkąd jesteś na służbie u królowej?
Tak, to prawda odpowiedział Guitaut.
Otóż, mój drogi Guitaut ciągnął dalej kardynał zauważyłem, ze
oprócz bezspornej odwagi i wypróbowanej wierności masz jeszcze godną
podziwu pamięć.
Monsignore zdołał to zauważyć? odparł kapitan. Do diabła! Tym
gorzej dla mnie.
Dlaczegóż to?
Jedną z pierwszych zalet dworaka jest niewątpliwie sztuka zapominania.
Ależ pan nie jesteś dworakiem, Guitaut, tylko dzielnym żołnierzem,
jednym z tych kapitanów, których pozostało zaledwie kilku z czasów króla
Henryka IV i których niestety wkrótce już zabraknie.
Do kroćset, monsignore! Czy jego eminencja kazał towarzyszyć sobie,
aby mi postawić horoskop?
Nie rzekł śmiejąc się Mazarini. Zleciłem panu pójść ze mną,
ażeby zapytać, czy zwrócił pan uwagę na tego porucznika muszkieterów?
Na pana dłArtagnan?
Tak.
Nie potrzebowałem zwracać nań uwagi. Znam go od dawna.
Co to za człowiek?
Ależ odparł Guitaut zdziwiony tym pytaniem to Gaskończyk!
Tak, wiem o tym. Chciałbym jednak zapytać, czy to człowiek
zasługujący na zaufanie.
Pan de Treville darzy go wielkim szacunkiem, a jak wiadomo, pan de
Treville jest jednym z wielkich przyjaciół królowej.
Chciałbym wiedzieć, czy to człowiek wypróbowany.
Jeżeli chodzi o dowody jego odwagi jako żołnierza, mam wrażenie, że
mogę odpowiedzieć: tak. W czasie oblężenia la Rochelle, w wąwozie de Suse, w
Perpignan, jak słyszałem, dokonał daleko więcej, niż do niego należało.
Ale jak ci wiadomo, Guitaut, my, biedni ministrowie, potrzebujemy
często ludzi nie tylko walecznych. Potrzebujemy też i ludzi zręcznych. Czy za
czasów kardynała pan dłArtagnan nie był przypadkiem zaplątany w jakąś
intrygę, z której według pogłosek wywinął się nader sprytnie?
Jeśli chodzi o to, monsignore rzekł Guitaut zauważywszy, że
kardynał chce go wziąć na spytki to muszę wyznać waszej eminencji, że
wiem tylko tyle, co jego eminencja sam mógł usłyszeć z pogłosek. Ja osobiście
nigdy nie byłem zamieszany w intrygi, a jeśli zdarzyło się niekiedy, że ktoś
zwierzył mi coś w sprawie osób trzecich, to ponieważ sekret ten nie należy do
mnie, monsignore nie weźmie mi za złe, że zachowam go dla tych, którzy mi go
powierzyli.
Mazarini potrząsnął głową.
Ach, na honor wyrzekł bywają ministrowie szczęśliwi, którzy
wiedzą wszystko, co tylko zapragną.
To dlatego, monsignore odpowiedział Guitaut że ministrowie ci
nie przykładają do wszystkich jednej miary; w sprawach wojny potrafią zwracać
się do ludzi wojny, w sprawach zaś intryg do intrygantów. Niech więc jego
eminencja zwróci się do któregoś z intrygantów owych czasów, a wydobędzie
od niego wszystko, co zechce, oczywiście za zapłatą.
Ech, do diabła odrzekł Mazarini, a na twarzy jego pojawił się
grymas, który występował zawsze, ilekroć poruszano z nim kwestie pieniężne w
tym sensie, jak to był uczynił Guitaut zapłaci się... jeśli nie ma innego
sposobu.
Czy monsignore naprawdę życzy sobie, bym wskazał człowieka, który
byłby zamieszany we wszystkie intrygi owych czasów?
Per Baccho! odparł Mazarini zaczynając już tracić cierpliwość.
Przecież od godziny nie proszę pana o nic innego, zakuta głowo.
Jest taki jeden, za którego, jeśli o to chodzi, odpowiadam, o ile w ogóle
zechce mówić.
To moja rzecz.
O, monsignore, nie zawsze łatwo zmusić ludzi do mówienia tego, czego
nie chcą.
Ba, ale można to osiągnąć cierpliwością. A więc... człowiekiem tym
jest...
Hrabia de Rochefort.
Hrabia de Rochefort?
Niestety, zniknął od blisko czterech czy pięciu lat i nie mam pojęcia, co
się z nim stało.
A ja wiem, Guitaut odezwał się Mazarini.
Czemuż więc jego eminencja skarżył się przed chwilą, że nic nie wie?
I myśli pan, że Rochefort...
Była to dusza zaprzedana kardynałowi, monsignore, więc ostrzegam, że
będzie to drogo kosztowało; kardynał był hojny dla swoich kreatur.
Tak, tak mówił Mazarini był to wielki człowiek, lecz miał tę jedną
wadę. Dziękuję panu, Guitaut, skorzystam z pańskiej rady, i to jeszcze
dzisiejszego wieczora.
Ponieważ w tejże chwili obaj rozmówcy znaleźli się w podwórcu Palais-
Royal, kardynał skinieniem ręki pożegnał Guitaut. Zauważywszy oficera, który
spacerował tam i na powrót, zbliżył się doń. Był to dłArtagnan, oczekujący
stosownie do otrzymanego rozkazu powrotu kardynała.
Pójdź pan, dłArtagnan wyrzekł kardynał swym najsłodszym głosem.
Mam dla pana rozkaz.
DłArtagnan skłonił się i podążył za kardynałem tajemnymi schodkami. W
chwilę później znalazł się znów w gabinecie, z którego niedawno był wyszedł.
Kardynał zasiadł za biurkiem i wziął kartę papieru, na której skreślił kilka słów.
DłArtagnan stał obojętny, oczekując bez zniecierpliwienia, ale i bez
zaciekawienia; zamienił się w wojskowy automat, działający, czy raczej
poddający się czyjejś woli.
Kardynał złożył list i odcisnął swą pieczęć.
Panie dłArtagnan powiedział zawiezie pan to pismo do Bastylii i
przyprowadzi osobę, o której tu piszę. Weźmie pan karocę, eskortę i proszę
pilnie strzec więźnia.
DłArtagnan wziął list, podniósł rękę do kapelusza, odwrócił się na pięcie
niczym najzręczniejszy podoficer na mustrze i wyszedł. W chwilę potem
słychać było jego komendę, wydawaną krótko, na jednym tonie:
Czterech ludzi eskorty, kareta, mój koń.
W pięć minut później dał się słyszeć turkot toczących się kół i odgłos
końskich podków na bruku podwórca.

3. Dwaj dawni wrogowie


Biło wpół do ósmej, kiedy dłArtagnan przybył do Bastylii.
Kazał się zaanonsować gubernatorowi, który dowiedziawszy się, że
dłArtagnan przybył z rozkazem od ministra, wyszedł na spotkanie porucznika aż
na ganek.
Gubernatorem Bastylii był wówczas pan du Tremblay, brat sławnego
kapucyna, ojca Józefa, zwanego szarą eminencją; będąc ulubieńcem kardynała
de Richelieu budził niegdyś postrach.
Kiedy marszałek de Bassompierre siedział w Bastylii jakieś dobre
dwanaście lat, a jego towarzysze snuli marzenia o wolności i mówili sobie: "Ja
wyjdę wtedy", "A ja wtedy...", Bassompierre odpowiadał: "Ja zaś, panowie,
wyjdę wówczas, kiedy ustąpi stąd pan du Tremblay". Należało przez to
rozumieć, że z chwilą śmierci kardynała pan du Tremblay musi utracić swoje
stanowisko w Bastylii, a Bassompierre odzyskać swe miejsce na dworze.
Przepowiednia ta o mały włos się nie sprawdziła, ale zupełnie inaczej, niż
to myślał Bassompierre, gdyż z chwilą śmierci kardynała sprawy potoczyły się
jak dawniej. Pan du Tremblay nie opuścił Bastylii i mało brakowało, a
Bassompierre nie wyszedłby stamtąd w ogóle.
Kiedy więc dłArtagnan pojawił się, aby wykonać rozkaz ministra, pan du
Tremblay był wciąż jeszcze gubernatorem Bastylii. Przyjął porucznika z
największą uprzejmością, a ponieważ miał właśnie zasiadać do stołu, zaprosił go
na wieczerzę.
Byłoby mi bardzo przyjemnie odpowiedział dłArtagnan lecz jeśli
się nie mylę, na kopercie zaznaczone jest: bardzo pilne!
Rzeczywiście rzekł du Tremblay. Hej!, majorze! Niech tu zejdzie
numer 256.
Wchodząc do Bastylii więzień przestawał być człowiekiem, stawał się
numerem.
DłArtagnan, słysząc brzęk kluczy, poczuł przeszywający go dreszcz. Toteż
pozostał na koniu nie zamierzając zeń schodzić. Spoglądał na kraty, na głęboko
osadzone okna, potężne mury, które widział dotąd jedynie od strony fosy i które
przed około dwudziestu laty budziły w nim tak wielkie przerażenie.
Rozległ się głos dzwonu.
Opuszczam pana zwrócił się do oficera pan du Tremblay.
Wzywają mnie, bym podpisał zezwolenie na wyjście więźnia. Do widzenia,
panie dłArtagnan.
Niech mnie diabli wezmą, jeśli odpowiem ci podobnym życzeniem
mruknął dłArtagnan. Przekleństwu jego towarzyszył ujmujący uśmiech.
Wystarczyło mi tu pobyć pięć minut, abym się poczuł chory. No, no, widzę, że
lepiej umierać na słomie, co mnie prawdopodobnie czeka, aniżeli zgarniać
dziesięć tysięcy liwrów pełniąc funkcję gubernatora Bastylii.
Zaledwie skończył swój monolog, gdy pojawił się więzień. Na jego widok
dłArtagnan zdradził przez moment zdziwienie, natychmiast jednak je opanował.
Więzień wsiadł do powozu; zdawał się dłArtagnana nie poznawać.
Panowie zwrócił się porucznik do czterech muszkieterów zlecono
mi największą czujność nad więźniem; ponieważ karoca nie ma zamków przy
drzwiczkach, usiądę obok niego. Panie de Lillebonne, poprowadź, proszę, mego
konia luzem.
Z chęcią, panie poruczniku odrzekł żołnierz, do którego zwrócił się
był dłArtagnan.
Porucznik zeskoczył z konia, oddał uzdę muszkieterowi, wsiadł do karety
zajmując miejsce obok więźnia i głosem, w którym nie można było dopatrzyć
się nawet cienia emocji, powiedział:
Do Palais-Royal! Kłusem!
Gdy tylko kareta ruszyła, dłArtagnan, korzystając z ciemności panujących
pod mijanym właśnie sklepieniem wjazdu, rzucił się więźniowi na szyję.
Rochefort! krzyknął. Więc to naprawdę ty! Przecież się nie mylę!
DłArtagnan! wykrzyknął z kolei zdumiony Rochefort.
Ach, mój biedny przyjacielu! ciągnął dłArtagnan. Nie widząc cię
od czterech czy pięciu lat, sądziłem, żeś umarł.
Dalibóg rzekł Rochefort niewielka to różnica między zmarłym a
pogrzebanym. A ja jestem pogrzebany lub też prawie pogrzebany.
Za jakąż to zbrodnię znalazłeś się w Bastylii?
Chcesz bym wyznał ci prawdę?
Tak.
A więc nie mam pojęcia.
Nie ufasz mi, Rochefort?
Broń Boże, słowo szlachcica. Tylko że jest niemożliwością, bym się tam
znajdował za to, co mi zarzucają.
A cóż takiego?
Że jestem grasującym po nocy opryszkiem.
Ty opryszkiem! Rochefort, kpisz?
Rozumiem twe zdziwienie. To wymaga komentarza, nieprawdaż?
Oczywiście.
A więc posłuchaj, co się zdarzyło. Pewnego wieczoru po pijaństwie u
Reinarda w Tuileries w towarzystwie diuka d'Harcourt, Fontraillesa, de Rieux i
innych, diuk d'Harcourt zaproponował, byśmy poszli na Pont-Neuf ściągać z
przechodniów okrycia. Zabawę tę, jak ci zapewne wiadomo, usilnie wprowadzał
w modę diuk Orleański.
Zwariowałeś, Rochefort! W twoim wieku?
No cóż, byłem pijany. Ponieważ zabawa wydawała mi się
nieszczególna, zaproponowałem kawalerowi de Rieux, byśmy raczej zostali
widzami niż aktorami i byśmy się wspięli na konia z brązu i obserwowali,
wszystko jakby z pierwszych lóż. Jak się rzekło, tak się i zrobiło. Dzięki
ostrogom, które posłużyły nam za strzemiona, w mgnieniu oka siedzieliśmy
wysoko na grzbiecie. Czuliśmy się cudownie, mieliśmy zachwycający widok.
Ściągnięto już cztery czy pięć płaszczy z niezwykłą zręcznością, przy czym
żaden z rozdziewanych nie odważył się pisnąć słówka, gdy wtem jakiś dureń,
mniej uległy od innych, zaczął wrzeszczeć: "Ratunku!" i ściągnął nam na głowę
patrol łuczników. Diukowi d'Harcourt, Fontraillesowi i innym udało się
uratować ucieczką; de Rieux chciał zrobić to samo. Odwiodłem go od tego
zapewniając, że nas tutaj nie odkryją. Nie posłuchał mnie, lecz postawił nogę na
ostrodze chcąc zejść; ostroga pękła, spadł, złamał nogę i zamiast zachować się
cicho, zaczął krzyczeć jak opętany. Z kolei chciałem skoczyć i ja, lecz już było
za późno: spadłem wprost w ramiona łuczników, którzy odprowadzili mnie do
Chatelet , gdzie usnąłem jak suseł, pewny, że wyjdę stamtąd następnego ranka.
Przeszło jutro, przeszło pojutrze, przeszło osiem dni... Napisałem do kardynała.
Tego samego dnia przyszli po mnie i odprowadzili do Bastylii. Upłynęło już
pięć lat, odkąd tam tkwię. Czy sądzisz, że to za świętokradztwo, jakie
popełniłem siadając na koniu z tyłu za Henrykiem IV?
Nie, mój drogi Rochefort, masz rację, to nie to, ale prawdopodobnie
dowiesz się za co.
Ach, prawda, zapomniałem cię zapytać, dokąd mnie wieziesz.
Do kardynała.
Czegóż on chce ode mnie?
Nie wiem, nie miałem nawet pojęcia, że jadę po ciebie.
Niemożliwe, ty, faworyt...
Ja faworytem?! wykrzyknął dłArtagnan. Ach, mój biedny hrabio!
Jestem dziś bardziej kadetem gaskońskim aniżeli wtedy, gdyśmy się widzieli w
Meung, przypominasz sobie? Niestety, upłynęło już od tego czasu dwadzieścia
dwa lata!
I ciężko westchnął kończąc to zdanie.
Jednakże przybyłeś z rozkazem..
Przypadkowo znajdowałem się na przedpokojach i kardynał zwrócił się
do mnie, podobnie jak by się zwrócił do każdego innego. Jestem nadal
porucznikiem muszkieterów i o ile mnie pamięć nie myli, jestem nim już około
dwudziestu jeden lat.
Dobrze chociaż, że nie spotkało cię nieszczęście, a to już i tak wiele.
A jakież to nieszczęście miałoby mnie spotkać? Powiedziane jest w
jednym wierszu łacińskim, który zapomniałem, a raczej nigdy go dobrze nie
umiałem: "Piorun nie uderza w doliny", ja zaś, mój drogi Rochefort, jestem
doliną, i to jedną z najniżej położonych.
To ten Mazarini jest dalej Mazarinim?
Bardziej niż kiedykolwiek; mówią, że zaślubił królową.
Zaślubił?
O ile nie jest jej mężem, jest na pewno kochankiem.
Oprzeć się Buckinghamowi, a ulec takiemu Mazariniemu!
Tak to bywa z kobietami odparł filozoficznie dłArtagnan.
Z kobietami tak, ale królowe?
Och, mój Boże, pod tym względem królowe są po dwakroć kobietami.
A pan de Beaufort przebywa nadal w więzieniu?
Bez przerwy. O co ci chodzi?
Ach, gdyż był to człowiek mi życzliwy i mógłby mnie wyciągnąć z
opresji.
Przypuszczam, że jesteś bliższy wolności aniżeli on. To ty będziesz go
mógł wyciągnąć.
A więc wojna...
Będziemy ją mieli.
Z Hiszpanem?
Nie, z Paryżem.
Co chcesz przez to powiedzieć?
Słyszysz odgłosy strzałów?
Tak, więc cóż?
To mieszczanie zabawiają się w oczekiwaniu rozgrywki.
Myślisz, że można by z mieszczan coś zrobić?
Ależ tak, zapowiadają się dobrze, byleby tylko mieli przywódcę, który
by połączył te wszystkie grupy...
Jaka szkoda, że nie jestem na wolności.
Ech, mój Boże! Nie rozpaczaj. Jeśli Mazarini kazał cię sprowadzić,
oznacza to, że jesteś mu potrzebny. A jeśli jesteś mu potrzebny, pozostaje tylko
gratulować ci. Ja nie jestem nikomu potrzebny już od wielu lat, toteż widzisz, do
czego doszedłem.
Radzę ci, poskarż się!
Słuchaj, Rochefort, układ...
Jaki?
Jesteśmy przecież dobrymi przyjaciółmi.
Dalibóg, noszę na sobie ślady tej przyjaźni: trzy blizny po szpadzie...
Więc jeśli powrócisz do łask, proszę, nie zapominaj o mnie.
Słowo Rocheforta, ale na zasadzie wzajemności.
Zgoda. Masz moją rękę.
A więc przy pierwszej sposobności, jaka się nadarzy, kiedy będziesz
mógł o mnie mówić...
Powiem o tobie, a ty?
Ja podobnie. Ale, ale, a twoi przyjaciele, czy mam i o nich wspomnieć?
Jacy przyjaciele?
Atos, Portos i Aramis. Czyżbyś o nich zapomniał?
Prawie.
Co się z nimi stało?
Nic o nich nie wiem.
Doprawdy?!
Ach, mój Boże, oczywiście, że nic. Jak wiesz, rozstaliśmy się.
Wszystko, co mogę o nich powiedzieć, to, że żyją. Od czasu do czasu miewam
od nich pośrednio wiadomości. Ale niech mnie diabli, jeśli wiem, w jakim
zakątku świata się znajdują. Nie, na honor, nie mam prócz ciebie, Rochefort,
żadnych przyjaciół.
A ten sławny... jakże nazywał się ten chłopak, którego zrobiłem
sierżantem w pułku Piemontczyków?
Wiórek?
Tak, zgadza się. Więc cóż się stało ze sławnym Wiórkiem?
Ożenił się ze sklepem cukierniczym przy ulicy des Lombards. Chłopiec
ten zawsze przepadał za słodyczami. Dzięki temu jest mieszczuchem paryskim i
prawdopodobnie hałasuje w tej chwili. Przekonasz się, że ten hultaj będzie
pierwej ławnikiem niźli ja kapitanem.
Głowa do góry, drogi dłArtagnan, odwagi! Zazwyczaj gdy się jest na
najniższym szczeblu koła, koło obraca się i wynosi cię w górę. Być może, że od
tego wieczoru los twój zmieni się całkowicie.
Amen rzekł dłArtagnan zatrzymując karetę.
Co robisz? zapytał Rochefort.
To, co trzeba. Jesteśmy na miejscu i nie chcę, by mnie widziano
wysiadającego z karety. Nie znamy się przecież.
Masz rację. Żegnaj.
Do widzenia. Proszę, pamiętaj o obietnicy.
I dłArtagnan dosiadł konia, stając na czele eskorty.
W pięć minut później zajechali na podwórzec Palais-Royal.
DłArtagnan powiódł więźnia głównymi schodami, przeszedł z nim
przedpokój i korytarz. Gdy dotarł do drzwi gabinetu Mazariniego i zamierzał się
zaanonsować, Rochefort położył mu dłoń na ramieniu.
DłArtagnan rzekł śmiejąc się chcesz, bym ci wyjawił, o czym
myślałem przez całą drogę patrząc na mijane grupy mieszczan, którzy spoglądali
na ciebie i twoich czterech ludzi pałającymi oczami?
Mów odparł dłArtagnan.
Myślałem, że wystarczyłoby tylko krzyknąć o pomoc, a poćwiartowano
by ciebie i całą eskortę, ja zaś byłbym wtedy wolny.
Dlaczegoś tego nie uczynił?
Jakżeż to! odparł Rochefort. Zaprzysiężona przyjaźń! Ach, gdyby
tak prowadził mnie kto inny, a nie ty, nie powiem...
DłArtagnan opuścił głowę.
Czyżby Rochefort stał się lepszy ode mnie? rzekł do siebie. I kazał
się zaanonsować ministrowi.
Wprowadzić pana de Rochefort odezwał się zniecierpliwiony głos
Mazariniego, gdy tylko usłyszał te dwa nazwiska. I proszę, by pan
dłArtagnan poczekał; mam z nim jeszcze coś do załatwienia.
Słowa te naprawdę uradowały dłArtagnana. Jak to był powiedział, od
dawna już nikt go nie potrzebował, a to nieustanne krążenie Mazariniego wokół
jego osoby wydawało mu się dobrą wróżbą.
Co się tyczy Rocheforta, wywołało to tylko ten efekt, że jął się mieć na
baczności. Wszedł do gabinetu, gdzie zastał Mazariniego siedzącego za stołem,
w codziennym stroju, to jest w szacie kardynała; strój ten, prócz fioletowych
pończoch i płaszcza tegoż koloru, był niemal zwykłym ubiorem księżowskim
owych czasów.
Drzwi się zamknęły, Rochefort spojrzał na Mazariniego spod oka i
pochwycił wzrok ministra krzyżujący się z jego spojrzeniem.
Minister wcale się nie zmienił: starannie uczesany, starannie ufryzowany,
dobrze uperfumowany, dzięki tej kokieterii nie wyglądał na swoje lata. Inaczej
miała się sprawa z Rochefortem; pięć lat spędzone w więzieniu postarzały
mocno tego zacnego przyjaciela pana de Richelieu. Jego krucze włosy posiwiały
zupełnie, a brązowy odcień cery ustąpił miejsca całkowitej bladości płynącej z
wyczerpania. Na jego widok Mazarini potrząsnął niedostrzegalnie głową, jakby
chciał powiedzieć:
"Człowiek ten wydaje mi się już do niczego".
Po chwili milczenia, w rzeczywistości dość długiej, a która panu de
Rochefort wydała się wiekiem, Mazarini wyjął z pliku papierów otwarty list i
ukazując go szlachcicowi, zapytał:
Znalazłem tu pański list, w którym domaga się pan, Rochefort,
wolności. Przebywa pan tedy w więzieniu?
Na to pytanie Rochefort zadrżał.
Ależ wydaje mi się, że jego eminencja wiedział o tym lepiej od
kogokolwiek.
Ja? Nic podobnego! W Bastylii znajduje się jeszcze tłum więźniów,
którzy przebywają tam od czasów de Richelieu, a których nie znam nawet z
nazwiska.
Ale ze mną inna sprawa i moje nazwisko było jego eminencji znane,
gdyż na pański to rozkaz, monsignore, zostałem przewieziony z Chatelet do
Bastylii.
Tak pan sądzi?
Jestem tego pewien.
Ach tak, rzeczywiście, przypominam coś sobie. Czy pan w tym czasie
nie odmówił królowej podjęcia pewnej podróży do Brukseli?
Aaa! wykrzyknął Rochefort więc to jest istotnym powodem?
Szukam go od pięciu lat. Cóż za głupiec ze mnie, że nie mogłem go znaleźć!
Ależ nie twierdzę, że to było przyczyną pańskiego aresztowania, proszę
mnie źle nie rozumieć. Stawiam tylko pytanie, i to wszystko: czy nie odmówił
pan jazdy do Brukseli w służbie królowej, podczas gdy podjął się pan tego
samego dla nieboszczyka kardynała?
Właśnie dlatego, że byłem w Brukseli w służbie zmarłego kardynała,
nie mogłem po raz drugi udać się tam od królowej. Będąc w Brukseli
znajdowałem się w okropnych okolicznościach. Było to w czasie spisku de
Chalais . Byłem tam by przejąć korespondencję pana de Chalais z arcyksięciem
i już wtedy o mało nie rozdarto mnie w strzępy, kiedy zostałem rozpoznany.
Jakżeż mogłem tam znowu powrócić! Zgubiłbym królową zamiast jej służyć.
Więc pojmuje pan teraz, drogi Rochefort, jak czasem najlepsze intencje
mogą być źle zrozumiane. Królowa nie widziała w pańskiej odmowie nic innego
poza zwykłą odmową; jej królewska mość miała ważne powody, żeby się
skarżyć na pana za życia zmarłego kardynała.
Rochefort uśmiechnął się wzgardliwie.
Działo się tak właśnie dlatego, że służyłem wiernie kardynałowi de
Richelieu przeciw królowej, a po jego śmierci, monsignore powinien to
zrozumieć, służyłem wiernie waszej eminencji przeciwko całemu światu.
Ja, panie de Rochefort rzekł Mazarini nie jestem człowiekiem,
jakim był pan de Richelieu, który zmierzał do wszechwładzy. Jestem zwykłym
sobie ministrem, który nie potrzebuje oddanych sług będąc sam w służbie
królowej. Otóż jej królewska mość jest bardzo drażliwa. Wiedziała o pańskiej
odmowie, wzięła ją za wypowiedzenie wojny, i ona to, uważając, że pan, panie
de Rochefort, jest tym bardziej niebezpieczny, iż jest pan człowiekiem
niepospolitym, rozkazała mi pana uwięzić. W ten sposób znalazł się pan w
Bastylii.
A więc, monsignore odezwał się Rochefort wydaje mi się, że jeśli
znajduję się w Bastylii przez omyłkę...
Tak, tak, bez wątpienia przerwał Mazarini można to wszystko
naprawić. Jesteś pan człowiekiem, który jest w stanie zrozumieć pewne sprawy,
a raz zrozumiawszy, dobrze nimi pokierować.
Takie było zapatrywanie pana kardynała de Richelieu, a fakt, że jego
eminencja był łaskaw powiedzieć mi, iż jest tego samego zdania, powiększa
jeszcze mój podziw dla tego wielkiego człowieka.
To prawda rzekł Mazarini pan kardynał posiadał wiele zręczności
politycznej i to właśnie było przyczyną jego ogromnej wyższości nade mną,
jestem bowiem człowiekiem zupełnie prostym, pozbawionym przebiegłości;
szkodzi mi to, że jestem szczery jak Francuz.
Rochefort zagryzł wargi, żeby się nie roześmiać.
Dochodzę teraz do sedna sprawy. Potrzebuję oddanych przyjaciół,
wiernych w służbie. Kiedy mówię "potrzebuję", rozumiem przez to, że
potrzebuje ich królowa. Czynię wszystko tylko z rozkazu królowej. Proszę
zrozumieć, że ze mną sprawa ma się inaczej niż z panem kardynałem de
Richelieu, który kierował się swym widzimisię. Oczywiście, nie będę nigdy
wielkim człowiekiem, takim jak on, ale za to jestem człowiekiem uczciwym,
panie de Rochefort, i mam nadzieję, że dam panu tego dowody.
Rochefort znał ten jedwabisty głos, w którym od czasu do czasu przewijało
się jakby syczenie żmii.
Jestem gotów uwierzyć panu całkowicie, monsignore wyrzekł
chociaż sam mało miałem dowodów owej dobroduszności, o której wasza
eminencja mówi. Proszę nie zapominać, monsignore ciągnął Rochefort
widząc odruch zniecierpliwienia, który minister starał się stłumić proszę nie
zapominać, że od pięciu lat siedzę w Bastylii i że nic tak nie wykoślawia myśli,
jak oglądanie spraw poprzez kraty więzienia.
Ach, panie de Rochefort, mówiłem już panu, że nie miałem nic
wspólnego z pańskim uwięzieniem. Królowa... gniew kobiety i księżnej, cóż pan
chcesz! Ale jak przyszło, tak i mija. Później nie myśli się o tym...
Pojmuję, monsignore, że ona już o tym nie myśli, ona, która przepędziła
te pięć lat w Palais-Royal pośród uciech i dworzan. Lecz ja, który spędziłem je
w Bastylii...
Ech, dobry Boże, czy pan, drogi panie de Rochefort, sądzi, że w Palais-
Royal żyje się tak wesoło? Nic podobnego. Zapewniam pana, że również i my
miewaliśmy tutaj wielkie przykrości. Ale dość, nie rozmawiajmy już o tym. Ja,
jak zazwyczaj, wykładam karty na stół. No, zobaczymy, czy należy pan do nas,
panie de Rochefort.
Musi pan zrozumieć, monsignore, że nie ubiegam się o nic lepszego.
Tylko że się już w niczym nie orientuję. W Bastylii rozprawia się o polityce
jedynie z żołnierzami i dozorcami więziennymi, a monsignore nie wyobraża
sobie, jak ci ludzie są mało świadomi tego, co się dzieje. Ja, ja jestem zawsze z
panem de Bassompierre... Czy jest on wciąż jeszcze jednym z siedemnastu
panów lennych?
Zmarł, panie de Rochefort, jest to ogromna strata. Był to człowiek
oddany królowej, a ludzi oddanych spotyka się rzadko.
Dalibóg, rozumie się rzekł Rochefort. Ale kiedy tacy są,
wysyłacie ich do Bastylii.
Istnieje tylko zagadnienie mówił Mazarini jak wypróbować to
oddanie?
Czynem rzucił Rochefort.
Ach tak, czynem podjął minister zamyślony lecz gdzież znaleźć
ludzi czynu?
Rochefort potrząsnął głową.
Nigdy ich nie brak, lecz monsignore źle ich szuka.
Ja źle szukam! Co pan chce przez to powiedzieć, drogi panie de
Rochefort? Proszę, proszę, niech mnie pan oświeci. Musiał się pan wiele
nauczyć będąc w zażyłości z nieboszczykiem kardynałem! Ach, to był wielki
człowiek!
Czy monsignore nie obrazi się, że będę mu prawił morały?
Ja, przenigdy! Wie pan dobrze, że mnie można wszystko powiedzieć.
Staram się, aby mnie raczej kochano, a nie lękano się.
A więc, monsignore, w lochu moim na murze wypisane jest ostrzem
gwoździa pewne przysłowie.
Cóż to za przysłowie? zapytał Mazarini.
Brzmi ono, monsignore, tak: "Jaki pan..."
Znam je: "taki kram".
Nie, "taki sługa". Tę małą zmianę wprowadzili dla własnej satysfakcji
ludzie oddani, o których co dopiero mówiłem.
A cóż ma znaczyć to przysłowie?
Znaczy ono, że pan de Richelieu umiał doskonale wynajdywać
oddanych sobie ludzi, i to całymi tuzinami.
On, który był celem wszystkich sztyletów?! On, który spędził życie na
odparowywaniu wszelakich zadawanych mu ciosów?!
Aleje przecież odparowywał, choć były to ciosy nie byle jakie. Jeśli
miał bowiem zajadłych wrogów, to miał i równie wiernych przyjaciół.
Przecież chodzi mi tylko o to!
Znałem ludzi ciągnął Rochefort, uważając, że nadszedł moment, by
dotrzymać słowa dłArtagnanowi znałem ludzi, którzy swą zręcznością sto
razy wyprowadzili w pole przenikliwość kardynała, brawurą swą pokonywali
straże i szpiegów, ludzi, którzy bez pieniędzy, bez oparcia, bez autorytetu
zachowali koronę na jednej z ukoronowanych głów i zmusili kardynała, by
prosił o łaskę.
Ależ ludzie, o których pan mówi rzekł Mazarini uśmiechając się z
zadowolenia, że Rochefort trafił tam, dokąd właśnie chciał go zaprowadzić
ludzie ci nie byli przecież oddani kardynałowi, skoro walczyli przeciw niemu.
Nie dlatego jednak, że byli lepiej wynagradzani. Lecz na swoje
nieszczęście oddani byli tej samej królowej, dla której teraz jego eminencja
poszukuje oddanych sobie ludzi.
A skądże pan wie o tym wszystkim?
Znam te sprawy, bo ludzie ci byli wtedy moimi wrogami, walczyli ze
mną, ja zaś wyrządziłem im tyle zła, ile tylko mogłem; oddawali mi go tyle, ile
tylko było w ich mocy. Jeden z nich, z którym miałem bardziej osobistą sprawę,
zadał mi pchnięcie szpadą prawie siedem lat temu; był to trzeci cios otrzymany z
tej samej ręki... finał starych porachunków.
Ach! wykrzyknął Mazarini z podziwu godną dobrodusznością
ach, gdybym znał podobnych ludzi!
O monsignore, masz pan jednego z nich za drzwiami od przeszło
sześciu lat i przez te sześć lat nie zauważyłeś pan, że jest on do czegokolwiek
zdolny.
Któż to taki?
Pan dłArtagnan.
Ten Gaskończyk!? wykrzyknął Mazarini z doskonale udanym
zdziwieniem.
Gaskończyk ten uratował królową i zmusił pana de Richelieu do
przyznania, iż pod względem biegłości, zręczności i gry politycznej mógłby być
jego uczniem.
Doprawdy?
Ściśle tak, jak to miałem honor powiedzieć jego eminencji.
Opowiedzże mi coś o tym, drogi panie de Rochefort.
To dość trudne, monsignore odrzekł szlachcic uśmiechając się.
W takim razie on sam mi opowie.
Wątpię, monsignore.
A dlaczegóż to?
Gdyż sekret ten nie należy do niego; jak to już powiedziałem, sekret ten
należy do pewnej wielkiej królowej.
A czy dokonał on tego zupełnie sam?
Nie, monsignore, miał trzech przyjaciół, trzech dzielnych ludzi, którzy
go wspomagali, takich, jakich monsignore przed chwilą poszukiwał.
I twierdzi pan, że ci czterej ludzie trzymali się razem?
Jakby byli jednym człowiekiem, jakby te cztery serca biły w jednej
piersi. Czegóż to oni we czwórkę nie dokonali!
Mój drogi panie de Rochefort, doprawdy trudno mi wyrazić, do jakiego
stopnia podnieca pan moją ciekawość. Nie mógłby mi pan opowiedzieć tej
historii?
Nie, lecz mogę opowiedzieć coś innego, prawdziwą bajkę, ręczę za to,
monsignore.
O, niech pan opowie, panie de Rochefort. Ogromnie lubię bajki.
Więc monsignore życzy sobie tego? rzekł Rochefort, próbując
odczytać intencje kardynała z wyrazu jego przebiegłej, wręcz szczwanej twarzy.
Tak.
A więc proszę posłuchać. Była raz pewna królowa... ale to potężna
królowa, królowa jednego z największych królestw świata, której pewien wielki
minister życzył wiele zła dlatego, że poprzednio pragnął za wiele dobra. Proszę
nie szukać, monsignore! Nie jest pan w stanie odgadnąć, o kim mowa. Wszystko
to wydarzyło się dużo wcześniej, zanim pan zawitał do królestwa, gdzie
panowała owa królowa. Otóż na dwór przybył pewien ambasador tak mężny,
bogaty i wytworny, że wszystkie kobiety oszalały. Nawet sama królowa, pomna
bez wątpienia na jego stosunek do spraw państwa, miała nieostrożność dać mu
pewien klejnot tak znaczny, że nie można go było zastąpić innym. Ponieważ
klejnot pochodził od króla, minister nakłonił go do zażądania od królowej, ażeby
klejnot ten zdobił jej strój na najbliższym balu. Nie potrzebuję pana objaśniać,
monsignore, że minister wiedział z całą pewnością, iż klejnot ten pojechał wraz
z ambasadorem, który to ambasador znajdował się bardzo daleko, gdzieś za
morzami. Wielka królowa była zgubiona! Zgubiona jak ostatnia z jej
poddanych, gdyż spadała ze szczytu całej swej wielkości.
Doprawdy? rzekł Mazarini.
A więc czterech ludzi, monsignore, postanowiło ją ocalić. Ci czterej nie
byli to książęta, nie byli to diukowie, nie byli to ludzie potężni, nie byli nawet
bogaci: byli to czterej żołnierze o wielkim sercu, dzielnym ramieniu, szczerze
oddanej szpadzie. Pojechali. Minister wiedział o ich wyjeździe i rozstawił na
drodze ludzi, którzy mieli im przeszkodzić w osiągnięciu celu. Trzej z nich
zostali wyeliminowani przez licznych napastników, lecz czwarty dotarł do portu,
zabił bądź zranił tych wszystkich, którzy chcieli go zatrzymać, przebył morze i
odniósł klejnot wielkiej królowej, tak że w oznaczonym dniu mogła go przypiąć
na ramieniu. Mało brakło, by minister został potępiony. I co pan, monsignore,
myśli o tym wszystkim?
To wspaniałe! wyrzekł Mazarini rozmarzony.
A więc znam dziesięciu podobnych.
Mazarini nie odzywał się rozmyślał.
Upłynęło pięć czy sześć minut.
Czy nie żąda pan ode mnie, monsignore, niczego więcej? zapytał
Rochefort.
Owszem. I powiada pan, że pan dłArtagnan był jednym z owych
czterech ludzi?
To on właśnie kierował całym przedsięwzięciem.
A tamci? Kto byli tamci?
Monsignore, proszę pozwolić, że pozostawię panu dłArtagnan trud
wymienienia ich nazwisk. Byli to jego przyjaciele, a nie moi. On jeden może
mieć na nich jakiś wpływ, ja zaś nie znam nawet dokładnie ich prawdziwych
nazwisk.
Pan mi nie ufa, panie de Rochefort. Pragnę być szczery aż do końca;
potrzebny mi pan jesteś, potrzebny on, potrzebni wszyscy.
Rozpocznijmy ode mnie, monsignore, ponieważ kazał mnie pan
sprowadzić i jestem tutaj; później zajmie się pan nimi. Nie zdziwi pana moja
ciekawość. Gdy się siedziało w więzieniu pięć lat, rad by człowiek wiedzieć,
dokąd go odeślą.
Pan, panie de Rochefort, otrzymasz stanowisko dowodzące wielkiego
zaufania; pojedzie pan do Vincennes, gdzie uwięziony jest pan de Beaufort, i
będzie go pan miał na oku. No, cóż się panu stało?
Stało się to, że proponujesz mi pan rzecz niemożliwą odparł
Rochefort potrząsając głową z wyrazem rozczarowania.
Jak to niemożliwą? Dlaczegóż niemożliwą?
Gdyż książę de Beaufort jest jednym z moich przyjaciół, a raczej ja
jestem jednym z jego przyjaciół. Zapomniał pan, monsignore, że to on ręczył za
mnie wobec królowej.
Od tego czasu książę de Beaufort stał się wrogiem państwa.
Tak, monsignore, to możliwe. Ale ponieważ nie jestem ani królem, ani
królową, ani ministrem, nie jest on moim wrogiem, a zatem nie mogę się
zgodzić na pańską propozycję.
I to nazywa pan oddaniem? Gratuluję panu! Pańskie oddanie nie
zobowiązuje pana zbytnio, panie de Rochefort.
A poza tym ciągnął Rochefort rozumie pan, monsignore, że wyjść
z Bastylii po to, by wejść do Vincennes, nie jest niczym innym, jak tylko zmianą
więzienia.
Powiedz pan lepiej od razu, że należy pan do stronnictwa księcia de
Beaufort. Będzie to z pańskiej strony bardziej szczere.
Siedziałem, monsignore, tak długo w zamknięciu, że należę tylko do
jednego stronnictwa: stronnictwa świeżego powietrza. Proszę mnie zatrudnić we
wszelki inny sposób; wysłać z misją, dać coś do roboty, lecz na szerokiej arenie,
o ile to możliwe.
Mój drogi panie de Rochefort rzekł Mazarini szyderczo gorliwość
ponosi pana. Uważa się pan wciąż jeszcze za człowieka młodego, gdyż pańskie
serce jest jeszcze wciąż młode, lecz brakłoby panu sił. Proszę mi wierzyć:
obecnie potrzebny jest panu wypoczynek. Hej! Jest tam który?!
Więc nie postanawia pan nic w stosunku do mnie, monsignore?
Przeciwnie, postanowiłem.
Wszedł Bernouin.
Proszę przywołać odźwiernego rzekł doń kardynał i dodał po cichu:
Pozostań przy mnie.
Wszedł odźwierny. Mazarini skreślił kilka słów, oddał mu je, po czym
skinął głową.
Żegnam, panie de Rochefort wyrzekł.
Rochefort skłonił się z szacunkiem.
Widzę, monsignore powiedział że prowadzą mnie z powrotem do
Bastylii...
Jesteś pan bystry.
Zatem powracam tam, monsignore, lecz powtarzam panu, że popełnia
pan błąd nie umiejąc mnie wykorzystać.
Pana, który jesteś przyjacielem moich wrogów!
Cóż robić, należało postarać się, abym się stał wrogiem pańskich
wrogów.
Sądzi pan, że jesteś jedyny, panie de Rochefort? Wierz mi, że znajdę
niejednego, który panu dorówna.
Życzę panu tego, monsignore.
Dobrze, idź pan, idź pan już! Ale, ale, proszę, nie trudź się pan więcej
pisaniem do mnie, panie de Rochefort, gdyż listy pana będą należały do rzędu
listów zaginionych.
Zostałem użyty po prostu do wyciągnięcia kasztanów z ognia
mruknął Rochefort wychodząc. Jeśli dłArtagnan nie będzie zadowolony,
kiedy powtórzę mu pochwały, jakie wygłosiłem na jego cześć, to trudno. Ale
gdzież mnie, u diabła, prowadzą?
W samej rzeczy Rocheforta prowadzono małymi schodami, zamiast przez
przedpokój, gdzie oczekiwał dłArtagnan. Na podwórcu zastał karetę i czterech
ludzi eskorty, daremnie jednak szukał przyjaciela.
Ho, ho! rzekł do siebie Rochefort to zupełnie zmienia postać
rzeczy! Jeśli na ulicach znajduje się wciąż jeszcze tak wiele pospólstwa,
postaramy się dowieść Mazariniemu, że Bogu dzięki jesteśmy jeszcze zdatni do
czegoś lepszego aniżeli do pilnowania więźnia.
I wskoczył do karety tak lekko, jakby miał najwyżej dwadzieścia pięć lat.

4. Anna Austriaczka w wieku czterdziestu sześciu lat


Pozostawszy sam z Bernouinem, Mazarini siedział przez chwilę
zamyślony. Wiedział już o tej sprawie wiele, jednakże nie wiedział jeszcze
wszystkiego. Mazarini w grze był szachrajem; jest to jeden ze szczegółów
zachowanych przez Brienne'a; nazywał to rozgrywaniem partii. Postanowił nie
przystępować do rozgrywki z dłArtagnanem, dopóki nie zapozna się ze
wszystkimi kartami przeciwnika.
Czy monsignore ma mi coś do rozkazania? zapytał Bernouin.
Owszem odparł Mazarini poświecisz mi, idę do królowej.
Bernouin wziął lichtarz i ruszył pierwszy. Między apartamentami i gabinetem
Mazariniego a apartamentami królowej znajdowało się tajemne przejście. Przez
ten właśnie korytarz przechodził kardynał udając się o każdej porze dnia i nocy
do Anny Austriaczki.
Dotarłszy do sypialni królowej, gdzie był wylot owego przejścia, Bernouin
natknął się na panią Beauvais. Pani Beauvais i Bernouin byli zaufanymi
powiernikami tych przejrzałych miłostek; pani Beauvais podjęła się teraz
zaanonsować kardynała Annie Austriaczce, bawiącej w domowej kaplicy z
młodym Ludwikiem XIV.
Anna Austriaczka siedząc w wielkim fotelu, z łokciem wspartym o stół, a
głową na ręce, spoglądała na królewskie dziecko, które leżąc na dywanie
kartkowało wielką księgę o wojnach. Anna Austriaczka była królową, która
znakomicie umiała się nudzić zachowując majestat; pozostawała niekiedy
całymi godzinami ukryta w swym pokoju czy kaplicy domowej, ani czytając, ani
się modląc.
Książka, którą bawił się król, była dziełem Quintusa Curtiusa , bogato
ozdobionym sztychami przedstawiającymi wspaniałe czyny Aleksandra.
Pani Beauvais ukazała się w drzwiach kaplicy i zaanonsowała kardynała
Mazariniego.
Dziecko podniosło się na jedno kolano, zmarszczyło brew i patrząc na
matkę powiedziało:
Dlaczegóż to wchodzi on nie prosząc o audiencję?
Anna lekko poczerwieniała.
W czasach, w jakich żyjemy, jest rzeczą konieczną odrzekła aby
pierwszy minister mógł o każdej porze zdać królowej sprawę z tego, co się
dzieje, nie budząc zaciekawienia czy komentarzy całego dworu.
Zdaje mi się jednak, że pan de Richelieu nie wchodził w ten sposób
odrzekło nieubłaganie dziecko.
Jakże możesz pamiętać, co robił pan de Richelieu? Nie masz o tym
pojęcia, byłeś zbyt mały.
Ja tego nie pamiętam; zapytałem o to i powiedziano mi.
A któż ci o tym powiedział? zapytała Anna Austriaczka z odruchem
źle skrywanego niezadowolenia.
Wiem dobrze, że nie powinienem nigdy wymieniać osób, które
odpowiadają mi na stawiane pytania odparło dziecko gdyż inaczej nigdy
bym się już niczego więcej nie dowiedział.
W tejże chwili wszedł Mazarini. Na to król poderwał się, wziął książkę,
zamknął ją i położył na stole, przy którym stanął, by zmusić Mazariniego do
pozostawania również w pozycji stojącej.
Mazarini bystro obserwował całą tę scenę, szukając w niej wytłumaczenia
tego, co ją poprzedziło. Skłonił się z szacunkiem przed królową i złożył głęboki
ukłon królowi, który odpowiedział mu skinieniem głowy dość wyniosłym. Lecz
spojrzenie matki wytknęło mu to poddawanie się uczuciom nienawiści, jakie od
dzieciństwa żywił Ludwik XIV w stosunku do kardynała, wobec czego przyjął
pozdrowienie ministra z uśmiechem na ustach.
Anna Austriaczka z wyrazu twarzy Mazariniego usiłowała odgadnąć
przyczynę tej nieprzewidzianej wizyty; zazwyczaj kardynał przychodził
wówczas, gdy już wszyscy się byli oddalili.
Minister skinął ledwie dostrzegalnie głową, na co królowa zwróciła się do
pani Beauvais:
Czas już, żeby król się położył; proszę przywołać Laporte'a. Królowa
mówiła młodemu Ludwikowi już dwa czy trzy razy, ażeby odszedł, ale za
każdym razem dziecko tkliwie prosiło, że chce jeszcze pozostać. Obecnie jednak
młody król nie pozwolił sobie na żadną uwagę, tylko zagryzł wargi i przybladł.
W chwilę później wszedł Laporte.
Chłopiec skierował się wprost do niego, nie uściskawszy matki.
Cóż to, Ludwiku spytała Anna dlaczego nie uściskałeś mnie
wcale?
Wydawało mi się, że gniewasz się na mnie, pani. Wyrzucasz mnie stąd.
Nie wyrzucam cię, lecz przeszedłeś właśnie wietrzną ospę, jesteś
jeszcze cierpiący i obawiam się, by dłuższe czuwanie nie zmęczyło cię.
Nie żywiłaś tych obaw, kiedy kazałaś mi dzisiaj udać się do Palais
celem wydania tych niegodziwych ustaw, co tak wzburzyły lud.
Sire odezwał się Laporte, by odwrócić uwagę króla komu wasza
królewska mość życzy sobie, bym oddał świecznik?
Komu chcesz, Laporte odrzekło dziecko i podnosząc głos dodało:
byleby tylko nie Manciniemu.
Pan Mancini był siostrzeńcem kardynała, Mazarini ulokował go przy królu
w charakterze pazia, na którego Ludwik XIV przelał część nienawiści, jaką
żywił do kardynała.
Po czym król wyszedł nie uściskawszy matki i nie skłoniwszy się
kardynałowi.
To mi się podoba! rzekł Mazarini. Z przyjemnością patrzę, jak
jego królewska mość wychowuje się w odrazie do udawania.
Dlaczegóż to? zapytała królowa z pewną nieśmiałością.
Zdaje mi się, że odejście króla mówi samo za siebie. Jego królewska
mość nie zadaje sobie trudu, by ukrywać brak życzliwości w stosunku do mnie,
co zresztą nie przeszkadza mi być całkowicie oddanym jego sługą, podobnie jak
i waszej królewskiej mości.
Proszę mu wybaczyć, eminencjo rzekła królowa dziecko to nie
jest jeszcze w stanie pojąć, jak wiele ma panu do zawdzięczenia.
Kardynał uśmiechnął się.
Ale zapewne ciągnęła dalej królowa przyszedł pan w jakiejś
ważnej sprawie. Co zaszło?
Mazarini usiadł, a raczej rozparł się w szerokim fotelu i powiedział
melancholijnie:
Zaszło to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będziemy
zmuszeni wkrótce się rozstać, chyba że pani posunie swe przywiązanie aż tak
daleko, by mi towarzyszyć do Italii.
A to dlaczego?
Dlatego odrzekł Mazarini że podobnie jak w operze Thisbe:

Świat cały się sprzysiągł żar uczuć naszych rozdzielić...

Pan żartujesz powiedziała królowa, usiłując choć w części odzyskać
swą dawną postawę pełną godności.
Niestety, pani odparł Mazarini. Daleki jestem od żartów. Proszę
mi wierzyć, że bliższy raczej płaczu; istnieje po temu powód, gdyż proszę
zwrócić uwagę na to, co powiedziałem:

Świat cały się sprzysiągł żar uczuć naszych rozdzielić...

A ponieważ pani stanowi część całego świata, chcę przez to powiedzieć, że
i pani mnie opuszcza.
Kardynale!
Ach, mój Boże, czyż nie widziałem, jak uśmiechała się pani kiedyś
przyjemnie do pana diuka Orleańskiego, a raczej do słów, jakie pani prawił?
I cóż takiego mi mówił?
Mówił pani: Mazarini jest zawadą; niech sobie odejdzie, a wszystko
ułoży się dobrze.
Więc cóż by pan chciał, bym zrobiła?
Och, pani! Jesteś królową, jak mi się wydaje!
Piękna mi królowa, zależna od pierwszego lepszego pisarzyny z Palais-
Royal czy pierwszego lepszego szlachetki w królestwie!
Jednak posiada pani dość władzy, aby oddalić ludzi, którzy się pani nie
podobają.
To jest tych, którzy nie podobają się panu odpowiedziała królowa.
Mnie?!
Bez wątpienia. Kto odprawił panią de Chevreuse, prześladowaną w
ciągu dwunastu lat za poprzednich rządów?
Podła intrygantka, która intrygi rozpoczęte przeciwko panu de Richelieu
chciała prowadzić dalej przeciwko mnie.
Kto odprawił panią de Hautefort, tę tak oddaną przyjaciółkę, która
odrzuciła łaski króla dla zachowania moich?
Skromnisia, rozbierając panią co wieczór, mówiła, że zgubi pani swą
duszę kochając się z księdzem, jak gdyby ktoś był księdzem dlatego, że jest
kardynałem!
Kto kazał aresztować pana de Beaufort?
Warchoł, który nie rozprawiał o niczym innym, tylko o zgładzeniu
mnie!
Widzisz więc, kardynale, że twoi wrogowie są i moimi wrogami.
To mało, pani, trzeba jeszcze, aby twoi przyjaciele stali się również
moimi przyjaciółmi.
Moi przyjaciele?... Królowa potrząsnęła głową. Niestety! Nie
mam ich już wcale.
Jakże to możliwe, byś nie posiadała, pani, przyjaciół w szczęściu skoro
miałaś ich tylu w okresie niepowodzeń?
Ponieważ w szczęściu zapomniałam o tych przyjaciołach. Ponieważ
postąpiłam podobnie jak królowa Maria de Medici, która po powrocie ze swego
pierwszego wygnania pogardziła tymi wszystkimi, co dla niej cierpieli, i która,
wygnana po raz drugi, zmarła w Kolonii opuszczona przez wszystkich, nawet
przez rodzonego syna, gdyż teraz z kolei nią wszyscy wzgardzili.
No więc rzekł Mazarini czyż nie można jeszcze naprawić tego
zła? Poszukaj, pani, wśród swoich przyjaciół tych najdawniejszych.
Co chcesz pan przez to powiedzieć?
Nic innego, tylko to, co powiedziałem: poszukaj, pani.
Niestety! Mimo iż rozglądam się wkoło, nie widzę, na kogo mogłabym
mieć jakiś wpływ. Jego książęca wysokość ulega, jak zwykle, wpływom swoich
faworytów. Wczoraj był to Choisy, dziś Lariviere, jutro będzie jeszcze kto inny.
Księciem rządzi pani de Longueville, nią zaś samą książę de Marsillac, jej
kochanek. Panem de Conti włada koadiutor, którego znów wodzi za nos pani de
Guemenee.
Toteż nie radzę pani poszukiwać wśród jej dzisiejszych przyjaciół, ale
pośród tych dawniejszych.
Pośród moich dawniejszych przyjaciół? zapytała królowa.
Tak, pomiędzy pani dawniejszymi przyjaciółmi, tymi, którzy dopomogli
pani w walce z księciem de Richelieu, a nawet w pokonaniu go.
Do czego on zmierza? szepnęła królowa spoglądając na kardynała z
niepokojem.
Tak ciągnął Mazarini potęgą i lotnością, tak charakterystycznymi
dla umysłu waszej królewskiej mości, potrafiłaś pani w pewnych
okolicznościach odeprzeć z pomocą tych przyjaciół ataki swego przeciwnika.
Ja? wyrzekła królowa. Ja cierpiałam, oto wszystko.
Tak odparł kardynał cierpiała pani podobnie jak wszystkie
kobiety: mszcząc się. A więc do rzeczy! Czy znany jest pani pan de Rochefort?
Pan de Rochefort nie był nigdy moim przyjacielem, wprost przeciwnie:
jednym z moich najbardziej zażartych wrogów rzekła królowa. Był on
jednym z najwierniejszych sług pana kardynała. Myślałam, że pan o tym wie.
Wiem o tym tak dobrze odparł Mazarini żeśmy kazali go zamknąć
w Bastylii.
Czy może wyszedł stamtąd? spytała królowa.
Nie, bądź pani spokojna, proszę: przebywa tam nadal. Wspominam o
nim jedynie po to, by dojść do innej osoby. Czy zna pani pana dłArtagnan?
ciągnął Mazarini patrząc królowej prosto w oczy.
Cios ten ugodził ją w samo serce.
Czyżby Gaskończyk okazał się niedyskretny? szepnęła.
Po czym odezwała się głośno:
DłArtagnan? Zaraz, ależ tak, oczywiście, nazwisko to jest mi znane.
DłArtagnan, muszkieter, który kochał się w jednej z moich dam, w biednym
małym stworzeniu, otrutym z mojej przyczyny.
Czy to wszystko? spytał Mazarini.
Królowa spojrzała na kardynała ze zdumieniem.
Ależ, panie, wydaje mi się, że jestem po prostu przesłuchiwana.
Mimo to odpowiada pani powodując się jedynie własną fantazją
odrzekł Mazarini swym słodkim jak zawsze głosem i ze swym wiecznym
uśmieszkiem.
Proszę, by pan jasno wyłożył mi swoje życzenia, a wówczas dam
równie jasną odpowiedź rzekła królowa zaczynając się niecierpliwić.
A więc, pani rzekł skłoniwszy się Mazarini pragnę, abyś
zezwoliła korzystać mi z usług swoich przyjaciół, podobnie jak sama korzystasz
z tej odrobiny mej zręczności i talentu, którymi obdarzyły mnie nieba.
Okoliczności są poważne i trzeba będzie działać energicznie.
Co jeszcze? powiedziała królowa. Myślałam, że rozwiązaliśmy
sprawę kończąc na panu de Beaufort.
Tak! Widziała pani jedynie strumień, który chciał wszystko wywrócić, a
nie zwróciłaś pani uwagi na cichą wodę. A tymczasem istnieje we Francji znane
przysłowie o cichej wodzie.
Dokończ pan rzekła królowa.
A więc ciągnął Mazarini znoszę codziennie zniewagi od pani
książąt i utytułowanych pachołków. Wszystko to marionetki. Nie widzą, że
trzymam ich nici w ręku. Pod moją maską cierpliwej powagi nie potrafią
odgadnąć śmiechu człowieka zirytowanego, który przysiągł sobie stać się
pewnego dnia silniejszym od nich. Zaaresztowaliśmy pana de Beaufort, to
prawda, jednak jest on najmniej niebezpieczny ze wszystkich. Jest jeszcze jego
książęca wysokość.
Zwycięzca spod Rocroi! O czym pan myślisz?
Tak, pani, myślę, i nawet bardzo często, ale patienza , jak powiadamy
my, Włosi. A następnie, po panu de Conde jest jeszcze diuk Orleański.
Co też pan mówi? Pierwszy książę krwi, stryj króla!
Nie. Ani pierwszy książę krwi, ani stryj króla, lecz podły spiskowiec,
który za poprzednich rządów, ulegając swemu kapryśnemu i dziwacznemu
charakterowi, trapiony nędznymi kłopotami, pożerany niską ambicją, zazdrosny
o wszystkich przewyższających go w prawości i odwadze, podrażniony swoją
nicością, płynącą z nieudolności, stał się echem wszelkich niecnych wieści, stał
się duszą wszelkich intryg, dał hasło ruszenia naprzód tym wszystkim dzielnym
ludziom, którzy byli na tyle głupi, by zawierzyć słowu człowieka królewskiej
krwi, człowieka, który zaparł się ich, kiedy wstępowali na szafot! Nie! Ani
książę krwi, ani stryj króla, powtarzam, ale morderca de Chalais, de
Montmorency i Cinq-Marsa , który próbuje dziś prowadzić taką samą grę i
który wyobraża sobie, że wygra partię, ponieważ zmienił przeciwnika i zamiast
człowieka, który groził, ma przed sobą kogoś, kto się uśmiecha. Ale myli się,
przegra, jak przegrał z panem de Richelieu. Nie widzę powodu, by wokół
królowej trwał ów ferment niezgody, którym zmarły pan kardynał przez
dwadzieścia lat burzył żółć królowi.
Anna Austriaczka zaczerwieniła się i ukryła twarz w dłoniach.
Nie chcę bynajmniej upokarzać waszej królewskiej mości ciągnął
Mazarini tonem już wprawdzie dużo spokojniejszym, ale równocześnie dziwnie
twardym. Żądam poszanowania królowej i jej ministra. W oczach ogółu
bowiem nie jestem niczym więcej. Waszej królewskiej mości wiadomo dobrze,
że nie jestem, jak to się wielu ludziom wydaje, jakimś pajacem przybyłym z
Italii. I wszyscy to winni rozumieć tak, jak wasza królewska mość.
Cóż więc należy mi czynić? wyrzekła Anna Austriaczka, ulegając
sile tego władczego głosu.
Odszukaj pani w swej pamięci imiona tych wiernych i oddanych ludzi,
którzy wbrew panu kardynałowi de Richelieu przebyli morze, znacząc całą
drogę śladami przelanej krwi, ażeby zwrócić waszej królewskiej mości pewien
klejnot, ofiarowany przez nią panu de Buckingham.
Anna, podrażniona i pełna majestatu, poderwała się, jakby uniesiona
stalową sprężyną. Spoglądając na kardynała wyniośle i z godnością, co czyniło
ją tak potężną w dniach młodości, wyrzekła:
Pan mnie znieważasz.
Pragnę wreszcie mówił Mazarini ciągnąc myśl przerwaną porywem
królowej pragnę, byś pani dziś uczyniła dla swego małżonka to, co niegdyś
uczyniłaś była dla kochanka.
I znowu ta potwarz! wykrzyknęła królowa. Sądziłam, że cała
sprawa dawno już pogrzebana i zatuszowana, gdyż dotychczas oszczędzałeś mi
jej pan. Lecz oto znów do niej wracasz. Tym lepiej! Teraz załatwimy ją między
nami i wszystko będzie skończone. Rozumiesz pan?
Ależ, pani rzekł Mazarini zdziwiony tym nawrotem siły wcale nie
wymagam, byś mi pani powiedziała wszystko.
Lecz ja życzę sobie powiedzieć panu wszystko odparła Anna
Austriaczka. Proszę więc słuchać. Chcę panu powiedzieć, iż w owym czasie
istotnie miałam cztery serca oddane, cztery szczere dusze, cztery wierne szpady,
które ocaliły mi coś więcej niż życie, mój panie, ocaliły mi honor.
A więc przyznajesz to, pani rzekł Mazarini.
A czyż każdy, o czyj honor idzie gra, musi być winny? Czy nie można
zniesławić człowieka, zwłaszcza kobiety, na podstawie pozorów? Tak, pozory
były przeciwko mnie i mało brakowało, a zostałabym zniesławiona. Przysięgam
jednak, że byłam niewinna. Przysięgam...
Królowa poszukała jakiegoś przedmiotu poświęcanego, na który mogłaby
przysiąc; wyjmując z ukrytej w obiciu szafy małą szkatułkę z różanego drzewa,
inkrustowaną srebrem, i kładąc ją na ołtarzu, znów zabrała głos:
Przysięgam na te święte relikwie, że choć kochałam pana de
Buckingham, nie był on moim kochankiem.
A cóż to za relikwie, na które pani przysięgasz rzekł uśmiechając się
Mazarini. Ostrzegam panią, że będąc Rzymianinem, jestem niedowiarkiem.
Istnieją relikwie i relikwie.
Królowa zdjęła z szyi mały złoty kluczyk i podała go kardynałowi.
Proszę, otwórz pan rzekła a sam się przekonasz.
Mazarini, zdziwiony, wziął kluczyk i otworzył szkatułkę, w której znalazł
jedynie sztylet zżarty przez rdzę i dwa listy, w tym jeden poplamiony krwią.
Cóż to takiego? zapytał.
Co to takiego? rzekła Anna Austriaczka wyciągając z królewskim
gestem nad otwartą szkatułką ramię, które mimo lat pozostało doskonale piękne.
Zaraz to panu wyjaśnię: Te dwa listy są jedynymi listami, jakie do niego
kiedykolwiek napisałam. Ten sztylet, to sztylet, którym ugodził go Felton.
Przeczytaj pan listy, a przekonasz się, czy skłamałam.
Wiedziony naturalnym uczuciem, Mazarini, mimo danego mu zezwolenia,
zamiast przeczytać listy wziął sztylet, który umierający Buckingham wyrwał z
rany i przesłał królowej przez Laporte'a. Ostrze było całkowicie zżarte rdzą,
krew bowiem zamieniła się w rdzę. Po chwili, w czasie której królowa zbladła
stając się biała jak obrus ołtarza, o który była wsparta, kardynał, obejrzawszy
sztylet, włożył go na powrót do inkrustowanej szkatułki, wstrząśnięty
mimowolnym dreszczem.
Dobrze, pani, ufam pani przysiędze.
Nie, nie! Proszę, przeczytaj pan rzekła królowa marszcząc brwi.
Proszę, przeczytaj, żądam tego, rozkazuję, ażeby jak postanowiłam, zakończyć
raz to wszystko i nigdy już nie wracać do tego tematu. Czy przypuszczasz pan
dorzuciła ze straszliwym uśmiechem że będę skłonna do otwierania tej
szkatułki za każdym razem, kiedy zechce mnie pan oskarżać?
Mazarini, ulegając tej presji, posłuchał prawie machinalnie i przeczytał oba
listy. W jednym z nich królowa prosiła Buckinghama o zwrot klejnotów; był to
list zawieziony przez dłArtagnana, list, który przybył w porę. W drugim,
wręczonym przez Laporte'a, królowa przestrzegała diuka, że zostanie
zamordowany. List ten przybył za późno.
Tak, pani ozwał się Mazarini nie ma tu już nic więcej do
powiedzenia.
Owszem, panie rzekła królowa zamykając szkatułkę i opierając na
niej dłoń. Owszem, jest tu jeszcze coś do powiedzenia: a mianowicie, że do
tej pory nie okazałam wdzięczności ludziom, którzy mnie uratowali i którzy
zrobili wszystko, co było w ich mocy, aby uratować i jego; to znaczy, że temu
dzielnemu dłArtagnanowi, o którym mi pan przed chwilą mówił, nie dałam nic,
prócz ręki do pocałowania i tego oto diamentu.
Królowa wyciągnęła do kardynała swą piękną dłoń i pokazała mu cudowny
kamień, co lśnił na jej palcu.
Sprzedał go, jak się zdaje ciągnęła dalej sprzedał go, aby mnie
ocalić po raz drugi, trzeba bowiem było wyprawić posłańca do diuka, by go
uprzedzić o przygotowywanym nań zamachu.
Więc dłArtagnan wiedział o tym?
Wiedział wszystko. W jaki sposób to zrobił, nie mam pojęcia. Jednym
słowem, sprzedał kamień panu des Essarts, na którego palcu ujrzałam ów
pierścień i od którego odkupiłam go. Ale diament ten należy do dłArtagnana...
Proszę, by pan mu go oddał ode mnie, a ponieważ będzie pan miał szczęście
mieć obok siebie takiego człowieka, proszę się starać mądrze nim posłużyć.
Dziękuję pani rzekł kardynał skorzystam z pani rady.
A teraz podjęła królowa jakby załamana wzruszeniem czy ma pan
jeszcze jakieś inne sprawy?
Nie pozostało mi nic, pani odrzekł kardynał głosem najbardziej
pieszczotliwym jak tylko błagać o wybaczenie mych niesłusznych podejrzeń.
Ale kocham panią tak bardzo, że nic dziwnego, iż jestem zazdrosny nawet o
przeszłość.
Po wargach królowej przemknął uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
A więc powiedziała jeśli pan nie masz żadnych spraw do mnie,
proszę mnie opuścić... Winien pan zrozumieć, że po takiej scenie pragnę
pozostać sama.
Mazarini skłonił się.
Odchodzę, pani rzekł czy będzie mi dozwolone powrócić?
Tak, ale dopiero jutro. To wcale nie za dużo czasu, aby przyjść do
siebie.
Kardynał ujął rękę królowej i ucałował ją z galanterią, po czym oddalił się.
Zaledwie wyszedł, królowa udała się do apartamentu syna i zapytała
Laporte'a, czy król już się położył. Laporte wskazał ręką na śpiące dziecko.
Anna Austriaczka wstąpiła na stopnie łóżka, przybliżyła usta do
zmarszczonego czoła synka i złożyła delikatny pocałunek. Potem oddaliła się
równie cicho, jak była weszła, poprzestając na zwróceniu się do pokojowca:
Postaraj się, mój drogi Laporte, żeby król łaskawiej przyjmował
kardynała, wobec którego zarówno on sam, jak i ja mamy tak wielkie
zobowiązania.

5. Gaskończyk i Włoch


Tymczasem kardynał powrócił do swego gabinetu, przy którego drzwiach
czuwał Bernouin. Zapytał, czy nie zaszło nic nowego i czy nie było żadnych
wiadomości z zewnątrz. Na przeczącą odpowiedź dał mu znak, by się oddalił.
Pozostawszy sam, poszedł otworzyć drzwi na korytarz, a następnie drzwi
wiodące do przedpokoju. DłArtagnan, zmęczony, spał na ławie.
Panie dłArtagnan ozwał się kardynał cichym głosem. DłArtagnan ani
drgnął.
Panie dłArtagnan! rzekł kardynał głośniej.
DłArtagnan spał dalej. Kardynał zbliżył się i końcami palców dotknął jego
ramienia. Tym razem dłArtagnan drgnął, obudził się, a budząc się stanął na
równe nogi jak żołnierz pod bronią.
Jestem wyrzekł. Kto mnie woła?
To ja odezwał się kardynał, uśmiechając się jak najmilej.
Proszę mi wybaczyć, wasza eminencjo, lecz byłem tak zmęczony...
Nie proś mnie pan o przebaczenie odparł Mazarini gdyż
zmęczyłeś się na mojej służbie.
DłArtagnan był pełen podziwu dla wielkiej łaskawości ministra. Cóż u
diabła? rzekł w duchu. Czyżby przysłowie, że dobro spływa w czasie snu,
było prawdziwe?
Proszę za mną, panie dłArtagnan! powiedział Mazarini.
Tak, tak zamruczał dłArtagnan. Rochefort dotrzymał słów a. Ale
którędy, u diabła, on przeszedł?
I obrzucił wzrokiem najciemniejsze zakątki gabinetu, lecz Rocheforta tam
nie było.
Panie dłArtagnan rozpoczął Mazarini siadając i rozpierając się w
fotelu wydawał mi się pan zawsze dzielnym i zacnym człowiekiem.
Być może, aleś się długo namyślał, żeby mi to powiedzieć, pomyślał
dłArtagnan, co nie przeszkodziło mu pokłonić się Mazariniemu w pas na jego
komplement.
A więc ciągnął Mazarini nadeszła sposobna chwila, by
zużytkować pańskie talenty i pańską waleczność.
W oczach oficera zalśniła niby błyskawica radość, która zaraz zagasła,
gdyż nie wiedział, do czego Mazarini zmierza.
Proszę rozkazywać, monsignore wyrzekł. Jestem do usług waszej
eminencji.
Panie dłArtagnan ciągnął Mazarini pod rządami poprzedniego
króla dokonał pan niejednego bohaterskiego czynu...
Wasza eminencja jest nazbyt łaskawy wspominając o tym... To prawda,
wojowałem dość pomyślnie.
Nie mówię o pana czynach wojennych przerwał Mazarini gdyż
jakkolwiek było o nich dość głośno, przewyższają je inne pańskie czyny.
DłArtagnan wyraził zdziwienie.
No cóż mówił Mazarini nie odpowiada pan?
Oczekuję odparł dłArtagnan by monsignore powiedział mi, które
z tych czynów ma na myśli.
Mówię o przygodzie... Ech, pan dobrze wie, co chcę powiedzieć.
Niestety, nie wiem, monsignore odrzekł dłArtagnan bardzo
zdziwiony.
Jest pan dyskretny, tym lepiej. Pragnę mówić o przygodzie królowej, o
tych klejnotach, o podróży, jaką pan przedsięwziął wraz z trzema swymi
przyjaciółmi.
He, he! pomyślał Gaskończyk czyżby to pułapka? Trzymajmy się
ostro.
I rysom twarzy przydał wyraz takiego zdumienia, że mogliby mu
pozazdrościć Mondori czy Bellerose, dwaj najlepsi aktorzy tej epoki.
Znakomicie! rzekł Mazarini śmiejąc się. Brawo! Słusznie mi
powiedziano, że jesteś pan człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Zobaczymy więc,
co mógłby pan zrobić dla mnie.
Wszystko, co wasza eminencja rozkaże odpowiedział dłArtagnan.
Czy zrobiłby pan dla mnie to, co niegdyś dla królowej?
Na pewno rzekł do siebie dłArtagnan chodzi o to, żebym się
wygadał. Zobaczymy, do czego on zmierza. Nie jest sprytniejszy od
Richelieugo, u diabła!... A zwracając się do kardynała, dodał:
Dla królowej, monsignore? Nie rozumiem...
Nie rozumiesz pan, że jesteś mi potrzebny, pan i pańscy trzej
przyjaciele?
Przyjaciele? Jacy?
Trzej dawni pana przyjaciele.
Ongiś, monsignore odparł dłArtagnan miałem nie trzech
przyjaciół, miałem ich pięćdziesięciu. W wieku lat dwudziestu wszystkich
nazywa się przyjaciółmi.
Dobrze, dobrze, panie oficerze! mówił Mazarini. Dyskrecja jest
piękną rzeczą, lecz dziś mógłby pan pożałować swojej zbytniej dyskrecji.
Monsignore, Pitagoras zalecał uczniom milczeć przez pięć lat, by ich
nauczyć tej sztuki.
A pan milczałeś przez dwadzieścia. To znaczy o piętnaście lat dłużej niż
jakiś tam filozof pitagorejski, co wydaje mi się rozsądne. Dzisiaj proszę mówić,
gdyż sama królowa zwalnia pana z przysięgi.
Królowa! wykrzyknął dłArtagnan ze zdziwieniem, które tym razem
nie było udane.
Tak jest, królowa! I na dowód, że mówię w jej imieniu, poleciła mi
pokazać panu ten diament, który, jak twierdzi, jest mu znany, a który odkupiła
była od pana des Essarts.
I Mazarini wyciągnął dłoń ku oficerowi, który westchnął rozpoznając
pierścień ofiarowany mu przez królową w ów balowy wieczór na Ratuszu.
Istotnie rzekł dłArtagnan rozpoznaję ten diament. Należał on do
królowej.
Widzisz pan zatem, że mówię w jej imieniu. Proszę mi więc
odpowiadać bez dalszych komedii. Powiedziałem już panu i powtarzam jeszcze
raz, że chodzi o pańską fortunę.
Na honor, monsignore! Potrzebny mi bardzo uśmiech fortuny. Wasza
eminencja tak długo zapominał o mnie.
Da się to naprawić w osiem dni. Więc pan jesteś już tutaj, ale gdzież są
pańscy przyjaciele?
Nic o nich nie wiem, monsignore.
Jak to, nic pan o nich nie wiesz?
Nie wiem; rozłączyliśmy się już dawno, gdyż wszyscy trzej porzucili
służbę.
W takim razie gdzież ich pan odnajdziesz?
Gdziekolwiek by się znajdowali. To już moja rzecz.
Dobrze. Pańskie warunki?
Potrzebuję pieniędzy, monsignore. Tyle pieniędzy, ile ich nasze
przedsięwzięcia będą wymagały. Przypominam sobie nazbyt dobrze, ile to razy
brak pieniędzy stawał nam na przeszkodzie i jak bylibyśmy utknęli w połowie
drogi bez tego diamentu, który zmuszony byłem sprzedać.
Do diabła! Pieniędzy, i to dużo pieniędzy! rzekł Mazarini. Jak
panu pilno do nich, panie oficerze! Czyż pan nie wiesz, że szkatuły królewskie
są puste?
Uczyń, monsignore. jak ja i sprzedaj diamenty z korony. Proszę mi
wierzyć, że nie warto się targować. Wielkich celów nie osiąga się małymi
środkami.
A więc rzekł Mazarini postaramy się pana zadowolić.
Richelieu pomyślał dłArtagnan byłby mi już wypłacił pięćset
pistoli zadatku.
Czy mogę więc liczyć na pana? zapytał kardynał.
Tak, o ile zgodzą się moi przyjaciele.
A w razie ich odmowy, czy mógłbym liczyć na pana?
Nigdy nie udało mi się zrobić coś samemu rzekł dłArtagnan
potrząsając głową.
A więc proszę ich odnaleźć.
Cóż mam im powiedzieć, aby ich nakłonić do wstąpienia w służbę
waszej eminencji?
Znasz ich pan lepiej ode mnie. Poczyni im pan obietnice zgodne z ich
charakterami.
Co mam im obiecać?
Niechaj mi służą, jak służyli królowej, a odwdzięczę się im wspaniale.
A co mamy robić?
Wszystko, gdyż wydaje się. że potraficie wszystko.
Monsignore, jeśli się żywi zaufanie do ludzi i pragnie, aby i oni mieli je
do nas, wyjaśnia się zadanie dokładniej, niźli to czyni wasza eminencja.
Bądź pan spokojny, panie dłArtagnan odrzekł Mazarini. nadejdzie
chwila działania, dowie się pan, co zamierzam.
A do tej pory?
Proszę czekać i szukać swych przyjaciół.
Być może, monsignore, że nie ma ich w Paryżu, jest to nawet zupełnie
prawdopodobne. Trzeba będzie zatem podróżować. Jestem tylko porucznikiem
muszkieterów, i to bardzo ubogim, a podróże kosztują.
Nie leży w moich planach powiedział Mazarini aby występował
pan zbyt okazale; projekty moje wymagają dyskrecji i ucierpiałyby z racji zbyt
wielkiego orszaku.
Jeszcze jedno, monsignore, nie mogę podróżować łożąc ze swego żołdu,
gdyż zalegają z jego wypłatą już trzy miesiące. Nie mogę też podróżować za
swe oszczędności, zważywszy, że w ciągu dwudziestu dwu lat mej służby
dorobiłem się jedynie długów.
Mazarini zamyślił się chwilę, jak gdyby staczając ciężką walkę
wewnętrzną. Następnie podszedł do zamkniętej na potrójny zamek szafy, wyjął
z niej woreczek i zważył go dwa czy trzy razy w ręku, zanim wręczył go
dłArtagnanowi.
Weź to pan na podróż rzekł wzdychając.
Jeśli to są dublony hiszpańskie czy nawet złote talary pomyślał
dłArtagnan, to będziemy mogli razem coś niecoś przedsięwziąć.
Skłonił się kardynałowi, a obszerna jego kieszeń pochłonęła podany
woreczek.
A więc umówione rzekł kardynał. Uda się pan w podróż...
Tak, monsignore.
Proszę pisywać do mnie co dzień, abym wiedział, jak postępują pańskie
układy.
Nie omieszkam, monsignore.
Doskonale. Aha, a jak brzmią nazwiska pańskich przyjaciół?
Nazwiska moich przyjaciół? powtórzył dłArtagnan jeszcze trochę
zaniepokojony.
Tak, podczas gdy pan będziesz ich szukał na swoją rękę, ja ze swej
strony będę się także rozpytywał i może uda mi się czegoś dowiedzieć.
Pan hrabia de La Fere, inaczej Atos; pan du Vallon, inaczej Portos; i
kawaler d'Herblay, dziś ksiądz d'Herblay, inaczej Aramis.
Kardynał uśmiechnął się.
Kadeci rzekł którzy zaciągnęli się do muszkieterów pod
fałszywymi nazwiskami, ażeby nie skompromitować swoich nazwisk rodowych.
Długie rapiery, lekkie trzosy, znana rzecz.
Jeśli Bóg pozwoli, by rapiery te przeszły na służbę waszej eminencji
rzekł dłArtagnan to ośmielę się wyrazić życzenie, aby z kolei pański trzos,
monsignore, stał się lekki, a ich przybrał na wadze. Jeśli waszej eminencji to
odpowiada, wstrząśnie wasza eminencja z tymi trzema ludźmi i ze mną całą
Francją, a nawet całą Europą.
Ach, ci Gaskończycy rzekł śmiejąc się Mazarini. W
przechwałkach dorównują prawie Włochom.
A w każdym razie odrzekł dłArtagnan uśmiechając się podobnie jak
kardynał przewyższają ich w szpadzie.
I wyszedł, poprosiwszy uprzednio o udzielenie mu urlopu, na co Mazarini
natychmiast wyraził zgodę i dał swój podpis.
Zaledwie znalazł się na dworze, podszedł do latarni na dziedzińcu i
pośpiesznie zajrzał do woreczka.
Srebrne talary! wykrzyknął z pogardą. Domyślałem się tego. Ach,
Mazarini, Mazarini! Więc nie masz do mnie zaufania. Tym gorzej, przyniesie ci
to nieszczęście!
W tym samym czasie kardynał zacierał ręce.
Sto pistoli mruczał sto pistoli! Za sto pistoli zdobyłem sekret, za
który pan de Richelieu zapłaciłby dwadzieścia tysięcy talarów. Nie licząc tego
diamentu dodał i spojrzał z lubością na pierścień, który zamiast zwrócić
dłArtagnanowi, zachował był sobie nie licząc tego diamentu, który jest wart
co najmniej dziesięć tysięcy liwrów.
I kardynał powrócił do swego pokoju, niezmiernie rad z tego wieczoru,
który mu przyniósł tak piękny zysk. Włożył pierścień do szkatułki pełnej
wszelkiego rodzaju brylantów, lubował się bowiem w drogich kamieniach.
Zawezwał Bernouina, aby go rozdział z szat. Nie troszczył się już wcale o
zgiełk, jaki ciągle uderzał falami o szyby, ani też o odgłosy strzałów
rozbrzmiewające jeszcze na ulicach Paryża, mimo iż było już po jedenastej
wieczór.
W tym samym czasie dłArtagnan szedł w kierunku ulicy Tiquetonne, gdzie
mieszkał w gospodzie ,.Pod Kózką".
Opowiedzmy w kilku słowach, jak to się stało, że dłArtagnan tam
zamieszkał.

6. DłArtagnan w wieku lat czterdziestu


Niestety! Od czasu gdy w powieści naszej Trzej Muszkieterowie
rozstaliśmy się z dłArtagnanem przy ulicy des Fossoyeurs 12, przeminęło wiele
wydarzeń, a nade wszystko wiele lat.
DłArtagnan sprostał okolicznościom, ale okoliczności zawiodły
dłArtagnana. Jak długo otaczali go przyjaciele, dłArtagnan był pełen młodości i
poezji. Należał do jednej z tych natur subtelnych i pomysłowych, które
przyswajają sobie łatwo przymioty otoczenia. Od Atosa nabierał wzniosłości, od
Portosa werwy, od Aramisa wytworności. Gdyby dłArtagnan przebywał
nadal z tymi trzema ludźmi, zostałby człowiekiem naprawdę znakomitym.
Pierwszy opuścił go Atos, by osiąść w zaciszu na małym kawałku ziemi, który
odziedziczył w stronach Blois; drugi uczynił to Portos, aby poślubić swoją
prokuratorową; wreszcie trzeci Aramis, by ostatecznie wstąpić do zakonu i
zostać księdzem. Od tej chwili począwszy dłArtagnan, który zdawał się wiązać
swą przyszłość z przyszłością swoich trzech przyjaciół, poczuł się samotny i
słaby, pozbawiony przedsiębiorczości. Czuł, że mógłby dojść do czegoś jedynie
pod warunkiem, by każdy z jego przyjaciół przelał nań część, jeśli się tak można
wyrazić, fluidu elektrycznego, jaki otrzymał był od niebios.
Więc jakkolwiek został porucznikiem muszkieterów, dłArtagnan czuł się
jeszcze bardziej osamotniony. Nie pochodził z tak dobrego rodu jak Atos, by
wielkie domy otwierały przed nim swoje podwoje; nie był tak próżny jak Portos,
aby się popisywać obracaniem w wyższych sferach; nie był tak szlachetnie
urodzony jak Aramis, by zachować naturalną wytworność, którą ten miał już
sobie wrodzoną. Przez pewien czas urocze wspomnienie pani Bonacieux
podsycało w umyśle młodego porucznika wydźwięk pewnej poezji. Lecz
podobnie jak wszystkie rzeczy na tym świecie, tak i to przemijające
wspomnienie powoli zatarło się w pamięci. Życie garnizonowe jest zabójcze
nawet dla usposobień arystokratycznych. Z dwóch przeciwstawnych natur, z
jakich składała się osobowość dłArtagnana, natura przyziemna powoli brała
górę i nieznacznie, niepostrzeżenie dla samego siebie dłArtagnan stale w
polu, stale w garnizonie, stale na koniu został tylko tym (nie wiem, jak
nazywano to wówczas), kogo nazywamy dziś "szczerym wojakiem".
Nie znaczy to, by dłArtagnan utracił pierwotną bystrość umysłu, nic
podobnego. Przeciwnie, bystrość ta pogłębiła się, być może, albo przynajmniej
wydawała się tym bardziej godna uwagi, że kryła się pod powłoką pewnego
prostactwa. Lecz bystrości tej używał raczej w drobnych aniżeli w wielkich
sprawach życia, używał jej, gdy chodziło o dobrobyt, dobrobyt rozumieniu
żołnierskim: dobry nocleg, dobry wikt, dobra gospodyni.
I dłArtagnan znajdował to wszystko od sześciu lat przy ulicy Tiquetonne,
gdzie widniał szyld "Pod Kózką".
W początkach jego tam pobytu gospodyni domu, piękna i świeża
Flamandka w wieku dwudziestu pięciu, sześciu lat, zapałała doń gorącym
afektem. Po pewnym czasie trwania tych amorów, którym przeszkadzał przykry
małżonek, tak że dłArtagnan z dziesięć razy udawał, iż chce go przeszyć szpadą
na wylot, pewnego pięknego poranku małżonek ów zniknął. Zbiegł na dobre,
sprzedawszy przedtem ukradkiem kilka baryłek wina i zabrawszy pieniądze oraz
klejnoty. Miano go za zmarłego. Zwłaszcza żona, która pieściła tę słodką myśl,
iż została wdową, utrzymywała śmiało, że zmarł z całą pewnością. Wreszcie po
trzech latach tego związku, którego dłArtagnan starał się nie zrywać, uważając
swoje mieszkanie i swoją kochankę z każdym rokiem za coraz przyjemniejsze,
zwłaszcza że jedno szło w parze z drugim, kobieta wystąpiła z wygórowaną
pretensją: zaproponowała dłArtagnanowi wprost, aby ją zaślubił.
A fe! odpowiedział na to dłArtagnan toż to bigamia, moja droga!
Cóż znowu! Nawet o tym nie myśl.
Ależ on umarł, jestem tego pewna.
Był to zuch nader przekorny, powróciłby, żeby nas kazać powiesić.
Jeżeli powróci, to go zabijesz. Jesteś taki dzielny, taki zręczny!
Do kroćset, moja miła! Jeszcze jeden powód, ażeby zostać
powieszonym.
Więc odrzucasz moją prośbę?
Jak najgoręcej!
Piękna właścicielka gospody była zrozpaczona. Chętnie widziałaby w panu
dłArtagnan nie tylko męża, ale i swego Boga; był to tak piękny mężczyzna i
miał tak wspaniały wąs!
Mniej więcej w czwartym roku tego związku szykowała się wyprawa do
Franche-Comte. DłArtagnan miał w niej wziąć udział, przygotowywał się więc
do wyjazdu. Nastały czasy wielkiego cierpienia, łez wylewanych bez końca,
solennych obietnic wierności, wszystko to ze strony gospodyni oczywiście.
DłArtagnan był nazbyt wielkim panem, by cokolwiek obiecywać, toteż
przyrzekł jedynie, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby swe imię okryć
jeszcze większą chwałą.
Pod tym względem odwaga dłArtagnana jest znana; szafował swą osobą z
niczym się nie licząc. Atakując na czele kompanii, został trafiony kulą, która
przeszyła mu pierś na wylot; legł więc jak długi na polu bitwy. Widziano go, jak
spadał z konia, nie widziano jednak, by się podnosił. Sądzono, że został zabity,
wszyscy więc, którzy mieli nadzieję odziedziczyć po nim stopień, mówili na
wszelki wypadek, że zginął. Wierzy się łatwo w to, czego się pragnie; otóż w
wojsku, poczynając od generałów dywizji, którzy pragną śmierci generała
głównodowodzącego, a kończąc na żołnierzach, którzy pragną śmierci kaprali,
każdy pragnie czyjejś śmierci.
Lecz dłArtagnan nie był człowiekiem, który by się pozwolił w ten sposób
zabić. Po upalnym dniu, kiedy to leżał bez czucia na polu bitwy, chłód nocy
ocucił go. Dowlókł się do wsi, zapukał do drzwi najokazalszego domu, gdzie
został przyjęty tak, jak wszędzie i zawsze przyjmowani są Francuzi, choćby byli
ranni. Cackano się z nim, pielęgnowano, leczono, aż pewnego ranka, zdrowszy
niż kiedykolwiek, wyruszył w drogę do Francji. A znalazłszy się już we Francji,
skierował się do Paryża, będąc zaś już raz w Paryżu, podążył w kierunku ulicy
Tiquetonne.
Tutaj znalazł w swoim pokoju pod ścianą tłumok, zawierający całkowity
męski ekwipunek z wyjątkiem szpady.
Widocznie powrócił rzekł dłArtagnan tym gorzej i tym lepiej. Ma
się rozumieć, miał ciągle na myśli męża.
Zasięgnął wiadomości: nowy chłopiec, nowa służąca; pani wyszła na
spacer.
Sama? zapytał dłArtagnan.
Z panem.
Więc pan powrócił?
Niewątpliwie odparła naiwnie służąca.
Gdybym miał pieniądze rzekł do siebie dłArtagnan poszedłbym
precz. Ale że ich nie posiadam, a trzeba gdzieś mieszkać, muszę być posłuszny
radom mojej gosposi i pokrzyżować plany małżeńskie tego natrętnego upiora.
Kończył właśnie monolog, co jest dowodem, że w ważnych
okolicznościach nie ma nic bardziej naturalnego niż monolog, kiedy służąca,
czatująca w drzwiach, wykrzyknęła:
Ach, patrz pan, właśnie pani z panem powracają! DłArtagnan rzucił
okiem w głąb ulicy i rzeczywiście na zakręcie Montmartre zobaczył
powracającą gospodynię, uwieszoną u ramienia olbrzymiego Szwajcara, który
idąc kołysał się, a wyglądem w miły sposób przypominał dawnego przyjaciela
dłArtagnana Portosa.
Więc to jest ten pan? rzekł do siebie. Ho, ho! wydaje mi się, że
coś bardzo wyrósł!
I rozsiadł się na sali w miejscu doskonale widocznym.
Gospodyni wchodząc od razu dojrzała dłArtagnana i wydała lekki
okrzyk.
Na ten okrzyk dłArtagnan, sądząc, że nadal jest w łaskach, wstał, podbiegł
do niej i czule uściskał.
Szwajcar patrzał zdumiony na gospodynię, która bardzo pobladła.
Ach, to pan! Czegóż pan chce ode mnie? zapytała w najwyższym
zmieszaniu.
Czy pan jest kuzynem pani? Czy pan jest bratem pani? dopytywał się
dłArtagnan, nie dając się niczym wytrącić z roli, jaką odgrywał.
I nie czekając na odpowiedź, rzucił się w objęcia Szwajcara, który przyjął
to bardzo ozięble.
Kim jest ten szlowiek? zapytał.
Za całą odpowiedź gospodyni jęła ciężko dyszeć.
Kim jest ten Szwajcar? zapytał dłArtagnan.
Ten pan mnie poślubi odrzekła gospodyni między dwoma
spazmatycznymi oddechami.
Więc mąż pani wreszcie umarł?
Czo pana to opchodżi? wtrącił się Szwajcar.
Opchodżi mnie to barżo odrzekł dłArtagnan ze względu na to, że
pan nie może poślubić pani bez mojej zgody i że...
I sze?...
I sze... że jej nie wyrażam rzekł muszkieter.
Szwajcar spurpurowiał jak piwonia. Odziany był w piękny uniform
szamerowany złotem, dłArtagnan zaś okryty był czymś w rodzaju szarego
płaszcza. Szwajcar miał sześć stóp wzrostu, dłArtagnan nie więcej niż pięć.
Szwajcar czuł się tu jak u siebie, dłArtagnan wydał mu się intruzem.
Czy pan sze stąd wyniesze? zapytał Szwajcar tupiąc gwałtownie
nogą jak człowiek, który zaczyna być naprawdę zły.
Ani myślę! odparł dłArtagnan.
Nie ma innej rady, jak pójść i sprowadzić pomoc rzekł chłopak, który
nie mógł zrozumieć, że ten mały człowiek nie chce ustąpić miejsca człowiekowi
tak okazałemu.
Ty durniu ozwał się dłArtagnan, którego począł ogarniać gniew,
więc chwycił chłopca za ucho ty zacznij od tego. że masz stać w miejscu i nie
ruszać się, bo inaczej urwę to, co trzymam w ręku. A co się tyczy pana,
znakomity potomku Wilhelma Tella , to pójdziesz pan zapakować swoje
ubranie, które znajduje się w moim pokoju i które mi zawadza, i szybko
wyniesiesz się pan poszukać sobie innego zajazdu. Szwajcar zaczął się głośno
śmiać.
Ja wyjechacz! rzekł a dlaczego?
Ach, doskonale! odpowiedział mu dłArtagnan widzę, że rozumie
pan po francusku. Proszę więc, wyjdź pan ze mną pospacerować, a wytłumaczę
panu resztę.
Gospodyni, która znała dłArtagnana jako doskonałego szermierza, zaczęła
płakać i wyrywać sobie włosy.
DłArtagnan odwrócił się w stronę zapłakanej piękności.
Więc niech go pani wyrzuci.
Ba odpowiedział Szwajcar, który potrzebował pewnego czasu do
zrozumienia, co oznacza propozycja dłArtagnana ba, ale pszede wszystkim,
kim pan jestesz, żebysz mi proponował pójszcze z panem na przechadzkę?
Jestem porucznikiem muszkieterów jego królewskiej mości
powiedział dłArtagnan a co za tym idzie, pańskim przełożonym we
wszystkich sprawach, ale ponieważ chodzi tu nie o stopień, ale o kartę
kwaterunkową, znany panu jest przepis. Niech pan przyniesie swoją: który z nas
powróci tu pierwszy, ten zajmie swój pokój.
I dłArtagnan wyprowadził Szwajcara mimo lamentów oberżystki, która w
głębi duszy czuła, że serce jej skłania się do dawnej miłości, nie miała jednak
nic przeciw temu, ażeby dać nauczkę wyniosłemu muszkieterowi, który obraził
ją odrzucając jej rękę.
Dwaj przeciwnicy udali się wprost do fosy Montmartre. Była już noc, gdy
tam przybyli. DłArtagnan poprosił uprzejmie Szwajcara, by mu odstąpił swój
pokój i więcej doń nie powracał. Tamten pokręcił głową na znak odmowy i
wyciągnął szpadę.
A więc będzie pan nocował tutaj rzekł dłArtagnan podły to
nocleg, ale to nie moja wina. Sam pan tego chciałeś.
To mówiąc i on wyciągnął broń i skrzyżował szpadę z przeciwnikiem.
Miał do czynienia z ciężką ręką, lecz jego zwinność górowała nad wszelką
siłą. Rapier Niemca nie spotkał się ani razu ze szpadą muszkietera. Szwajcar
otrzymał dwa pchnięcia, nie zauważywszy tego z powodu zimna, dopiero utrata
krwi i spowodowane tym osłabienie zmusiły go, by usiadł.
No i co rzekł dłArtagnan nie przepowiadałem panu tego? Ładnie
pan wyglądasz, uparciuchu jeden! Całe szczęście, że nie potrwa to dłużej niż
piętnaście dni. Niech pan tu zostanie, a ja przyślę pańskie odzienie przez
chłopca. Do widzenia. Ale, ale, niech pan zamieszka przy ulicy Montorgueil w
gospodzie "Pod Kotem Zwiniętym w Kłębek". Karmią tam świetnie, o ile jest
tam jeszcze ta sama oberżystka. Do widzenia!
Po czym bardzo wesół powrócił do mieszkania. W samej rzeczy manatki
odesłał Szwajcarowi, którego chłopak zastał siedzącego w tym samym miejscu,
gdzie go był pozostawił dłArtagnan; siedział wciąż jeszcze osłupiały pewnością
siebie przeciwnika.
Chłopak, gospodyni i cały dom okazywali dłArtagnanowi względy, jakie
okazywaliby Herkulesowi , gdyby ten powrócił na ziemię podjąć na nowo
swoje dwanaście prac.
Kiedy jednak dłArtagnan znalazł się sam na sam z gospodynią powiedział:
Teraz, piękna Magdaleno, poznałaś różnicę między Szwajcarem a
szlachcicem; pani natomiast zachowałaś się jak szynkarka. Tym gorzej dla pani,
gdyż na skutek tego zachowania traci pani mój szacunek i klienta. Wypędziłem
Szwajcara, ażeby panią upokorzyć, ale nie będę tu mieszkał; nie mogę mieszkać
w miejscu, którym pogardzam. Hola, chłopcze! Niech zaniosą moją torbę
podróżną do "Gniazdka Miłości" przy ulicy des Bourdonnais. Żegnam panią.
DłArtagnan wymawiając te słowa był, jak się zdawało, jednocześnie
majestatyczny i wzruszający. Gospodyni rzuciła mu się do stóp, przeprosiła go i
zatrzymała uciekając się do słodkiej przemocy. Cóż tu więcej powiedzieć?
Rożen się obracał, piec huczał, piękna Magdalena płakała. DłArtagnan poczuł
powracające naraz: głód, chłód i uczucie miłości. Przebaczył, a przebaczywszy
pozostał.
Oto jak dłArtagnan zamieszkał przy ulicy Tiquetonne, w gospodzie "Pod
Kózką".

7. DłArtagnan popada w tarapaty, lecz jeden z naszych
starych znajomych przychodzi mu z pomocą


DłArtagnan powracał tedy od kardynała głęboko zamyślony, odczuwając
żywą przyjemność w tym, że dźwiga sakiewkę Mazariniego, i marzył o pięknym
diamencie, który należał kiedyś do niego, a którego błysk widział był przez
chwilę na palcu pierwszego ministra.
Gdyby ten diament w padł mi w ręce, sprzedałbym go natychmiast i
kupiłbym kawał ziemi wokół zamku mego ojca. Zamek ten jest wprawdzie
piękną posiadłością, lecz całe jego otoczenie to ogród nie większy od cmentarza
des Innocents. Na zamku tym oczekiwałbym w całym majestacie, aby jakaś
bogata dziedziczka, ujęta moją miłą powierzchownością, zechciała mnie
zaślubić. Potem miałbym trzech synów. Jednego zrobiłbym wielkim panem jak
Atos, drugiego doskonałym żołnierzem, jakim jest Portos, a trzeciego milusim
księdzem jak Aramis. Słowo daję! Byłoby to życie nieskończenie lepsze od
tego, jakie prowadzę, ale na nieszczęście pan Mazarini jest łajdakiem, który nie
wypuści z rąk diamentu, by mi okazać swą łaskę.
A cóż by dopiero rzekł, gdyby wiedział, że diament ten królowa powierzyła
Mazariniemu, by zwrócił go jemu, dłArtagnanowi?
Wchodząc w ulicę Tiquetonne zauważył, że powstał tam jakiś wielki
zgiełk; w okolicach jego mieszkania było znaczne zbiegowisko.
Ho, ho! rzekł czyżby to pożar w gospodzie "Pod Kózką", a może
wreszcie powrócił mąż pięknej Magdaleny?
Ale nie było to ani jedno, ani drugie. Zbliżywszy się, dłArtagnan ujrzał, że
zbiegowisko skupiło się nie przed gospodą, lecz przed sąsiednim domem.
Padały głośne okrzyki, biegano z pochodniami, a w ich świetle dłArtagnan
dostrzegł mundury.
Zapytał, co się tu stało.
Odpowiedziano mu, że chodzi o mieszczanina, który z dwudziestoma
swymi przyjaciółmi uderzył na karetę eskortowaną przez straż pana kardynała,
lecz z chwilą nadejścia posiłków mieszczanie zostali zmuszeni do ucieczki.
Sprawca zbiegowiska schronił się do domu sąsiadującego z gospodą i właśnie
przeszukiwano ten dom.
W czasach swej młodości dłArtagnan byłby pobiegł tam, gdzie dojrzał
mundury, aby wesprzeć żołnierzy przeciw mieszczanom. Lecz ochłonął już był
z tego zapału, poza tym miał w kieszeni sto pistolów kardynała i nie chciał ich
narażać w tłoku.
Wszedł do oberży nie dopytując się o nic więcej.
Niegdyś dłArtagnan chciał zawsze wszystko wiedzieć, teraz zaś
kontentował się tym, co wiedział.
Piękna Magdalena nie oczekiwała go, przypuszczając, że jak to był jej
powiedział, spędzi noc w Luwrze. Wyraziła mu swą ogromną radość z
nieoczekiwanego powrotu, który tym razem był jej o tyle milszy, że przeżywała
wiele strachu z powodu zajść na ulicy, a nie miała pod ręką żadnego Szwajcara,
który by ją strzegł.
Chciała wszcząć z nim rozmowę i opowiedzieć, co zaszło, lecz dłArtagnan
kazał sobie przynieść kolację do swego pokoju na górę wraz z butelką starego
burgunda.
Piękna Magdalena była wdrożona do wojskowego posłuszeństwa, to
znaczy, wystarczało jej skinienie. Tym razem dłArtagnan raczył przemówić,
trzeba więc było być tym bardziej posłuszną.
DłArtagnan wziął lichtarz oraz klucz i udał się na górę. Zadowalał się
kwaterą na czwartym piętrze, nie chcąc zajmować gospodyni gościnnego
pokoju. Szacunek, jaki żywimy dla prawdy, zmusza nas do powiedzenia, że
pokój jego znajdował się bezpośrednio pod rynną na poddaszu.
Był to jego namiot Achillesa. DłArtagnan zamykał się w tym pokoju, kiedy
nieobecnością swoją chciał ukarać piękną Magdalenę .
Najpierw zatroszczył się o to, by schować do starej sekretery z nowym
zamkiem sakiewkę, której zawartości nie potrzebował już przeliczać, by
wiedzieć, jaką kwotę zawierała. Gdy w chwilę później podano mu kolację i
przyniesiono zamówioną butelkę wina, odprawił służącego, zamknął drzwi i
siadł do stołu.
Nie uczynił tego, jak można by się spodziewać, celem rozmyślań. Uważał,
że nie można dobrze załatwiać spraw, jeśli się ich nie załatwia po kolei. Był
głodny, więc zjadł kolację, a po kolacji położył się spać. Nie należał też do
rzędu ludzi, którzy są zdania, że noc przynosi dobrą radę; w nocy dłArtagnan
spał. Za to rankiem, świeży, pełen roztropności, znajdował najlepsze pomysły.
Od dłuższego już czasu nie miał sposobności porozmyślać rankiem, jednakże
noce zawsze przesypiał.
Obudził się o świcie. Sprężyście, jak przystało na wojskowego, zeskoczył z
łóżka i jął rozmyślać krążąc po pokoju.
W czterdziestym trzecim roku przypominał sobie prawie na sześć
miesięcy przed śmiercią nieboszczyka kardynała, dostałem list od Atosa. Gdzież
to było? Zaraz... Aha, tak, było to w czasie oblężenia Besancon... siedziałem w
okopach. Co on takiego pisał? Że żyje na małym kawałku ziemi, tak, to się
zgadza, na małym kawałku ziemi, ale gdzie? Napisał gdzie, lecz powiew wiatru
porwał mi list. Kiedy indziej byłbym za nim pobiegł, mimo że wiatr zaniósł go
w miejsce zupełnie odkryte. Brak młodości odczuwa się dotkliwie, kiedy się już
nie jest młodym. Pozwoliłem, aby wiatr poniósł adres Atosa Hiszpanom, którym
był niepotrzebny i którzy mogli mi go z powodzeniem odesłać. Nie ma więc co
myśleć o Atosie. No cóż Portos...
Otrzymałem list i od niego: zapraszał mnie na wielkie polowanie w swych
posiadłościach we wrześniu 1646 roku. Na nieszczęście bawiłem w tym okresie
w Bearn z powodu śmierci mego ojca. List powędrował za mną. Wyjechałem,
kiedy tam nadszedł. Jednak zaczął mnie ścigać dalej i trafił do Montmedy w
kilka dni po moim wyjeździe z miasta. W końcu dogonił mnie, tylko że kiedy
mnie dopadł, był kwiecień 1647 roku. a zaproszenie mówiło o wrześniu 46 roku,
więc nie mogłem już zeń skorzystać. Zobaczymy, szukajmy tego listu
powinien gdzieś leżeć wśród moich akt majątkowych.
DłArtagnan otworzył starą kasetkę znajdującą się w kącie pokoju, pełną
pergaminów dotyczących jego ziem, które już od dwustu lat nie były w
posiadaniu jego rodziny, i wydał okrzyk radości: rozpoznał zamaszyste pismo
Portosa, a u dołu kilkuwierszowy dopisek, nabazgrany niby kura pazurem chudą
ręką jego godnej małżonki.
DłArtagnan nie bawił się w odczytywanie listu; wiedział, co zawiera;
szukał adresu.
Adres brzmiał: na zamku du Vallon.
Portos zapomniał był o wszelkich innych informacjach. Zaślepiony pychą
uważał, że wszyscy winni znać zamek, któremu nadał swe imię.
Do diabła z pyszałkiem! rzekł dłArtagnan zawsze ten sam! A
tymczasem wygodnie byłoby mi zaczynać od niego, zważywszy, że nie
potrzebuje pieniędzy, on, który odziedziczył po panu Coquenard osiemset
tysięcy liwrów. Tak więc chybił mi najlepszy. Atos pewnie zgłupiał od
pijaństwa. A co do Aramisa, to zapewne utonął w praktykach religijnych.
DłArtagnan jeszcze raz rzucił okiem na list Portosa. Widniało tam
postscriptum, a postscriptum to zawierało następujące zdanie:

Przez tegoż posłańca piszę też do naszego czcigodnego
przyjaciela Aramisa do jego klasztoru.

Do jego klasztoru! Tak, ale jakiego klasztoru? Jest ich w Paryżu
dwieście, a we Francji trzy tysiące. I być może, wstępując do klasztoru zmienił
po raz trzeci nazwisko. Ach, gdybym był uczony w teologii lub gdybym
przynajmniej pamiętał przedmiot tez, na temat których Aramis dyskutował tak
żywo w Crevecoeur z proboszczem z Montdidier i przełożonym jezuitów,
zobaczyłbym, w jakiej doktrynie ma upodobanie, i mógłbym stąd
wywnioskować, jakiemu świętemu się oddał. Hm, a gdybym tak udał się do
kardynała i poprosił o glejt otwierający mi bramy do wszystkich możliwych
klasztorów, nawet tam, gdzie są zakonnice? Byłoby to wyjście być może
znalazłbym go tam podobnie jak Odys Achillesa . Tak, ale to by znaczyło
przyznać się z miejsca do bezsilności. Od razu byłbym zgubiony w pojęciu
kardynała. Wielcy tego świata wdzięczni są tylko wtedy, kiedy się robi dla nich
rzeczy niemożliwe do spełnienia. "Gdyby to było możliwe, powiadają,
zrobiłbym to sam". I mają rację. Ale zaczekajmy trochę, a zobaczymy.
Otrzymałem przecież także list i od niego, drogiego przyjaciela, a mianowicie
prosił mnie o małą przysługę, którą mu wyświadczyłem. Ach, tak. Tylko gdzież
ja mam ten list?
DłArtagnan zastanawiał się przez chwilę, po czym zbliżył się do wieszadła,
gdzie były jego stare ubrania. Poszukał tam kaftanu z roku 1648, a ponieważ był
człowiekiem lubiącym porządek, więc znalazł kaftan zawieszony na tym samym
gwoździu, co zawsze. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej papier. Był to
właśnie list Aramisa.
Panie dłArtagnan pisał zawiadamiam pana, że miałem
spór z pewnym szlachcicem, który naznaczył mi spotkanie na
dziś wieczór na placu Królewskim. Ponieważ jestem
duchownym i sprawa ta mogłaby mi zaszkodzić, gdybym się
udał do przyjaciela mniej pewnego niż pan, przeto piszę z
prośbą, by pan był moim sekundantem.
Wejdziesz pan przez ulicę Neuve-Sainte-Catherine, pod
drugą latarnią na prawo spotkasz pan swego przeciwnika. Ja
z moim będę pod trzecią.
Oddany panu
Aramis

Tym razem nie było nawet pozdrowień. DłArtagnan usiłował przywołać
wspomnienie: poszedł na umówione miejsce, spotkał tam wskazanego
przeciwnika, którego nazwiska nawet nie znał, zadał mu dobre pchnięcie szpadą
w ramię, następnie jął iść w kierunku Aramisa, który już szedł mu naprzeciw,
skończywszy swoje zadanie.
Załatwione powiedział Aramis. Myślę, że zabiłem zuchwalca.
Gdybyś zaś, drogi przyjacielu, potrzebował czego ode mnie, wiesz, jak ci jestem
oddany.
Po czym Aramis uścisnął mu rękę i zniknął pod arkadami.
DłArtagnan nie wiedział więc w dalszym ciągu, ani gdzie się znajduje
Aramis, ani gdzie podziewają się Atos i Portos. Sprawa zaczynała być
kłopotliwa, gdy wtem wydało mu się, że usłyszał hałas wybijanej w jego pokoju
szyby. Natychmiast pomyślał o sakiewce znajdującej się w sekreterze i
wyskoczył z gabinetu. Nie pomylił się: w chwili kiedy wchodził przez drzwi,
jednocześnie człowiek jakiś wchodził przez okno.
Ach, nędzniku! wykrzyknął dłArtagnan, biorąc owego człowieka za
złodziejaszka i chwytając szpadę do ręki.
Panie! wykrzyknął tamten na miłość boską, włóż pan szpadę do
pochwy i nie zabijaj mnie nie wysłuchawszy uprzednio! Nie jestem złodziejem,
daleko mi do tego. Jestem uczciwym mieszczaninem, dobrze sytuowanym,
posiadającym własny dom. Nazywam się... Ech! Przecież się nie mylę, pan
jesteś panem dłArtagnan!
A ty jesteś Wiórek! wykrzyknął porucznik.
Do usług, panie rzekł Wiórek zachwycony o ile to będzie w mojej
mocy.
Zobaczymy odparł dłArtagnan. Lecz co, u diabła, zmusiło cię
uganiać po dachach w styczniu o siódmej rano?
Panie rzekł Wiórek trzeba panu wiedzieć... Ale właściwie może
nie powinien pan o tym wiedzieć.
Gadaj, o co chodzi przerwał mu dłArtagnan. Tylko najpierw załóż
szybę serwetką i zasuń firanki.
Wiórek spełnił rozkaz, a kiedy skończył, dłArtagnan rzucił:
A więc?
Przede wszystkim rzekł roztropny Wiórek jaki jest pański
stosunek do pana de Rochefort?
Jak najlepszy. Jakiż by mógł być? Przecież wiesz dobrze, że Rochefort
jest teraz jednym z mych najlepszych przyjaciół.
Ach, tym lepiej.
Ale jaki związek ma Rochefort ze sposobem, w jaki wszedłeś do mego
pokoju?
Otóż właśnie! Najpierw muszę panu powiedzieć, że pan de Rochefort
jest...
Wiórek zawahał się.
Dalibóg rzekł dłArtagnan wiem dobrze, że jest w Bastylii.
To znaczy, że tam był odrzekł Wiórek.
Jak to był?! wykrzyknął dłArtagnan czyżby miał szczęście uciec?
Ach, panie! wykrzyknął z kolei Wiórek jeśli pan nazywasz to
szczęściem, to wszystko w porządku. Zatem muszę panu powiedzieć, że jak się
zdaje, wczoraj posłano po pana de Rochefort do Bastylii.
W samej rzeczy! Wiem o tym doskonale, gdyż to ja właśnie jeździłem
tam po niego.
Lecz na jego szczęście nie pan go tam odwoziłeś. Gdybym bowiem
rozpoznał był pana wśród eskorty, to niech mi pan wierzy, że w dalszym ciągu
mam zbyt wiele szacunku dla pana...
Gadajże, do diabła, jak to było!
A więc było tak: kiedy na środku ulicy de la Ferronnerie karoca pana de
Rochefort mijała jakąś grupę, a ludzie z eskorty łajali mieszczan, podniosły się
pomrukiwania. Więzień uważał to za świetną okazję, wyznał, kim jest i
wezwał pomocy. Będąc w pobliżu, rozpoznałem nazwisko hrabiego de
Rochefort. Przypomniało mi się, że to on mianował mnie sierżantem w
regimencie piemonckim. Powiedziałem bardzo głośno, że to więzień będący
przyjacielem diuka de Beaufort. Powstał rozruch, zatrzymano konie,
rozgromiono eskortę. Ja tymczasem otworzyłem drzwiczki karocy, pan de
Rochefort wyskoczył na ziemię i przepadł w tłumie. Na nieszczęście w tej
chwili przechodził patrol, dołączył do straży i zaatakował nas. Cofałem się w
stronę ulicy Tiquetonne, ścigano mnie, schroniłem się do domu tuż obok,
otoczono go, przeszukano, ale na próżno. Znalazłem na piątym piętrze
współczującą osobę, która ukryła mnie pomiędzy dwoma materacami.
Pozostawałem w tej kryjówce albo w pobliżu aż do rana, lecz uważając, że
wieczorem mogą na nowo rozpocząć poszukiwania, zaryzykowałem spuścić się
po rynnach i poszukać najpierw wejścia, a potem wyjścia do któregokolwiek z
domów, byleby tylko nie był on strzeżony. Tak wygląda moja historia i na
honor, panie, byłbym niepocieszony, gdyby się panu nie spodobała.
Cóż znowu odrzekł dłArtagnan przeciwnie. Na honor, ja też
jestem zadowolony, że pan de Rochefort jest wolny. Lecz chyba zdajesz sobie
sprawę, że gdybyś wpadł w ręce królewskich ludzi, byłbyś powieszony bez
miłosierdzia?
A jakżeby, zdaję sobie sprawę! rzekł Wiórek i to właśnie mnie
trapi. Z tego też powodu taki rad jestem, żem pana odnalazł. Bo jeśli pan zechce
mnie ukryć, nikt tego lepiej od pana nie potrafi.
Bardzo chętnie odrzekł dłArtagnan chociaż ryzykuję ni mniej, ni
więcej, tylko swój stopień oficerski, gdyby się dowiedziano, że udzielam
schronienia buntownikowi.
Ach, panie, wiesz pan dobrze, że dałbym głowę za pana.
Mógłbyś nawet dodać, żeś już ją nadstawił. Zapominam tylko to, co
winienem zapomnieć, a co się tyczy twojej sprawy, to pragnę ją sobie
przypomnieć. Siadaj tam i jedz spokojnie, gdyż zauważyłem, że zbyt wymownie
patrzysz na resztki mej kolacji.
Tak, proszę pana. Spiżarnia sąsiadki była słabo wyposażona w rzeczy
pożywne od wczorajszego południa zjadłem tylko kawałek chleba i
konfitury. Chociaż nie pogardzam słodyczami, o ile pojawiają się w
odpowiedniej porze i miejscu, to przecież uznałem tę kolację za zbyt lekką.
Biedny chłopcze powiedział dłArtagnan ano cóż! zobaczymy,
posil się.
Ach, panie, ocala mi pan życie podwójnie odrzekł Wiórek.
I zasiadł do stołu, gdzie zaczął wszystko pochłaniać jak za pięknych dni
przy ulicy des Fossoyeurs.
DłArtagnan w dalszym ciągu przechadzał się wzdłuż i wszerz pokoju.
Zastanawiał się, jakie korzyści mógłby w tych okolicznościach wyciągnąć z
Wiórka.
A tymczasem Wiórek pracował usilnie, by nadrobić stracony czas. Na
koniec westchnął z zadowoleniem człowieka wygłodniałego, świadczącym, iż
po pobraniu pierwszej należytej zaliczki trzeba zrobić małą przerwę.
No i cóż odezwał się dłArtagnan, który uznał, że nadeszła właśnie
sposobna chwila do indagacji a zatem po kolei: gdzie znajduje się Atos?
Nie wiem, panie odparł Wiórek.
Do czarta! A wiesz, gdzie przebywa Portos?
Też nie wiem.
Do czarta! A Aramis?
I tego nie wiem.
Do kroćset diabłów!
Ale wiem za to wtrącił Wiórek filuternie gdzie znajduje się
Gryzipiórek?
Co?! Wiesz, gdzie jest Gryzipiórek?
Tak panie.
Gdzież on jest?
W katedrze Notre-Dame.
Jest kościelnym.
Gryzipiórek kościelnym w Notre-Dame? Jesteś tego pewny?
Jak najpewniejszy; widziałem go, rozmawiałem z nim.
Powinien wiedzieć, gdzie przebywa jego pan?
Bez wątpienia.
DłArtagnan zastanowił się chwilę, po czym wziął płaszcz i szpadę; zabierał
się do wyjścia.
Panie przemówił żałośnie Wiórek więc porzucasz mnie pan?
Niechże pan pomyśli, że cała moja nadzieja jedynie w panu!
Ależ tu nie przyjdą cię szukać rzekł dłArtagnan.
Zresztą gdyby przyszli odparł przemyślny Wiórek to dla
domowników, którzy nie widzieli mnie tu wchodzącego, będę jedynie
złodziejem.
To racja rzucił dłArtagnan. Hm, znasz jakąś gwarę?
Znam coś lepszego od gwary, proszę pana odpowiedział Wiórek.
Znam język: mówię po flamandzku.
A gdzieś się go, u diabła, nauczył?
W Artois, gdzie wojowałem przez dwa lata. Proszę posłuchać: Goeden
Morgen, mynheer ith ben begeeray te weeten the ge sond hects omstand.
Cóż to znaczy?
Dzień dobry panu! Śpieszę dowiedzieć się o stanie pańskiego zdrowia.
I to nazywasz językiem! rzekł dłArtagnan. Nieważne zresztą,
wszystko składa się cudownie.
DłArtagnan podszedł do drzwi, przywołał służącego i kazał powiedzieć
pięknej Magdalenie, ażeby przyszła na górę.
Co pan robisz, panie! wykrzyknął Wiórek. Chcesz pan zawierzyć
nasz sekret kobiecie?
Bądź spokojny rzucił dłArtagnan nie puści pary z ust.
W tej samej chwili weszła gospodyni. Wbiegła roześmiana, spodziewając
się zastać dłArtagnana samego. Zauważywszy Wiórka zatrzymała się
zdziwiona.
Moja droga gosposiu przemówił dłArtagnan. Przedstawiam ci
twego brata, który przybył z Flandrii i którego przyjmuję do posług na kilka dni.
Mego brata? zapytała gospodyni coraz bardziej zdziwiona.
Powiedzże, master Peter, swojej siostrze dzień dobry.
Vilkom, zusterl odezwał się Wiórek.
Goeden day, bróer! odparła zdumiona oberżystka.
Rzecz polega na tym wtrącił dłArtagnan: ten pan jest twoim
bratem, którego być może nie znasz, ale za to ja go znam. Przybył z
Amsterdamu. W czasie mej nieobecności odziejesz go; za moim powrotem, to
znaczy za godzinę, przedstawisz mi go i na twoje polecenie, z uwagi, że nie
jestem w stanie niczego ci odmówić, przyjmę go na służbę, choć nie umie on ani
słowa po francusku. Rozumiesz?
Raczej zgaduję, czego pan sobie życzy, i już wiem, o co chodzi
odrzekła Magdalena.
Jesteś wspaniałą kobietą, moja piękna gosposiu, i całkowicie na tobie
polegam.
Po czym, dając porozumiewawczy znak Wiórkowi, DłArtagnan wyszedł,
by udać się do katedry Notre-Dame

8. O różnicy wpływu, jaki może wywrzeć pół pistola na
kościelnego i na ministranta


DłArtagnan skierował się ku mostowi Pont-Neuf, uszczęśliwiony z
odnalezienia Wiórka, bo jakkolwiek mogło się zdawać, że to on oddał przysługę
zacnemu chłopcu, to po prawdzie Wiórek wyświadczył ją muszkieterowi.
Istotnie, w momencie tym nic go nie mogło bardziej uradować niż dzielny i
inteligentny służący. Oczywiście Wiórek, według wszelkiego
prawdopodobieństwa, nie będzie mógł pozostawać na jego służbie przez czas
dłuższy, lecz Wiórek, powracający na swoją pozycję społeczną przy ulicy des
Lombards, zaciągał dług wobec dłArtagnana, który, ukrywając go u siebie,
uratował czy też prawie że uratował mu życie. DłArtagnan zaś nie miał nic
przeciwko temu, aby mieć stosunki wśród mieszczaństwa w chwili, gdy
przygotowywało się ono do wypowiedzenia wojny dworowi. Była to tajemna
więź z kimś z obozu nieprzyjacielskiego, a dla człowieka tak sprytnego jak
dłArtagnan z najmniejszych rzeczy mogły wyróść wielkie.
W takim to stanie umysłu dłArtagnan, dosyć zadowolony z siebie i z
przypadku, dotarł do katedry Notre-Dame. Wszedł po schodach do podcienia, a
następnie do kościoła. Tu zwrócił się do zakrystiana zamiatającego kaplicę i
zapytał go, czy nie zna pana Gryzipiórka.
Pan Gryzipiórek, kościelny?
Ten sam.
Właśnie służy do mszy, tam, w kaplicy Panny Marii. DłArtagnan
zadrżał z radości, gdyż wydawało mu się, że mimo tego, co mu powiedział
Wiórek, nigdy nie odnajdzie Gryzipiórka. Obecnie jednak mając w ręku jeden
koniec nici, był pewny, że dotrze do drugiego.
Uklęknął na wprost kaplicy, by nie stracić z oczu poszukiwanego
człowieka. Na szczęście była to cicha msza i miała się niebawem skończyć.
DłArtagnan, który zapomniał modlitw, a zaniedbał wziąć książkę do
nabożeństwa, poświęcił wolny czas na uważne obejrzenie Gryzipiórka.
Gryzipiórek nosił swój strój, można by powiedzieć, z równą dozą majestatu
co i niebiańskiej rozkoszy. Było jasne, że doszedł prawie do szczytu swych
ambicji i że zdobna w srebro laska kościelnego, którą dzierżył w dłoni,
wydawała mu się czymś równie zaszczytnym jak buława głównodowodzącego,
którą książę de Conde rzucił czy też nie rzucił w szeregi nieprzyjaciół w bitwie
pod Fryburgiem. Powierzchowność jego uległa zmianie, jeśli się tak można
wyrazić, równie doskonałej jak i strój. Cała jego figura zaokrągliła się i jakby
upodobniła do figury kanonika. Co się tyczy twarzy, to jej części wystające jak
gdyby się zatarły. Miał jeszcze nos, lecz policzki, zaokrąglając się, wchłonęły
każdy jedną część nosa, broda uciekła pod gardło; oczy więzły już nie w
tłuszczu, ale w jakiejś obrzmiałości; co się tyczy czoła, to włosy, przycięte
prostokątnie i świątobliwie, przykrywały je aż do linii brwi. Pośpieszmy
wyjaśnić, że czoło Gryzipiórka nie było nigdy wyższe niż półtora cala, nawet w
okresie, kiedy było najbardziej odsłonięte.
Wikariusz skończył mszę w tym samym czasie co dłArtagnan swoje
obserwacje. Wymówił sakramentalne słowa i oddalił się rozdając
błogosławieństwa, które ku wielkiemu zdziwieniu dłArtagnana przyjmowano na
klęczkach. Ale zdziwienie dłArtagnana ustąpiło, kiedy rozpoznał w osobie
księdza odprawiającego mszę samego koadiutora, to znaczy sławnego Jana
Franciszka de Gondy, który w tym okresie, w przeczuciu roli, jaką miał odegrać,
rozpoczął zabiegać o dużą popularność za pomocą jałmużny. W tym właśnie
celu odprawiał od czasu do czasu wczesną mszę poranną, w której zazwyczaj
uczestniczy tylko lud.
DłArtagnan podobnie jak inni ukląkł, otrzymał swoją część
błogosławieństwa, przeżegnał się, lecz w chwili gdy Gryzipiórek mijał go z
oczyma wzniesionymi ku niebu, krocząc pokornie na końcu, dłArtagnan
pociągnął go za połę. Gryzipiórek spuścił oczy i uskoczył w tył, jakby dostrzegł
węża.
Pan dłArtagnan! wykrzyknął. Vade retro, satanas...
Ach, więc to tak, drogi Gryzipiórku powiedział śmiejąc się oficer
tak przyjmujesz starego przyjaciela!
Panie odparł Gryzipiórek prawdziwymi przyjaciółmi
chrześcijanina są ci, którzy pomagają mu osiągnąć zbawienie, a nie ci, którzy go
od tego odwodzą.
Nie rozumiem cię, Gryzipiórku rzekł dłArtagnan. Nie widzę,
dlaczego miałbym być zawadą w twoim zbawieniu.
Zapominacie, panie odrzekł Gryzipiórek że o mało nie
zniweczyliście na zawsze zbawienia mego biednego pana i z waszej to
przyczyny nie skazał się on na wieczne potępienie pozostając muszkieterem,
kiedy powołanie pociągało go żarliwie w stronę Kościoła.
Mój drogi Gryzipiórku podjął dłArtagnan powinieneś był
spostrzec, biorąc pod uwagę miejsce, gdzie mnie spotykasz, że ja też bardzo się
zmieniłem. Z wiekiem człowiek nabywa rozumu, a ponieważ nie wątpię, że twój
pan znajduje się na drodze do zbawienia, przychodzę cię zapytać, gdzie on
przebywa, aby swymi radami dopomógł i mnie uzyskać zbawienie.
Lepiej powiedzcie, panie, że chcecie go uprowadzić ze sobą z powrotem
do świata. Na szczęście dorzucił Gryzipiórek nie wiem, gdzie on się
znajduje, a rozumiecie, że nie ośmieliłbym się kłamać, jako że jesteśmy w
miejscu świętym.
Co?! wykrzyknął rozczarowany w najwyższym stopniu dłArtagnan
nie wiesz, gdzie jest Aramis?
Przede wszystkim rzekł Gryzipiórek Aramis jest to jego imię
potępione. Aramis kryje w sobie Simara, który jest imieniem demona, i na
szczęście pan mój porzucił to imię na zawsze.
Toteż powiedział dłArtagnan, postanowiwszy być cierpliwym aż do
końca nie szukam wcale Aramisa, jeno księdza d'Herblay. A więc, drogi
Gryzipiórku, powiedz mi, gdzie on jest.
Czy nie słuchał pan, panie dłArtagnan, jak panu mówiłem, że nie wiem?
Tak, bez wątpienia, ale na to odpowiadam ci ja, dłArtagnan, że to
niemożliwe.
A jednak to prawda, najczystsza prawda, boża prawda.
DłArtagnan widział doskonale, że nie wyciągnie od Gryzipiórka nic.
Było jasne, że Gryzipiórek kłamie, lecz kłamał tak żarliwie i tak
stanowczo, iż łatwo było odgadnąć, że nie wycofa się z drogi kłamstwa.
A więc dobrze, Gryzipiórku ozwał się dłArtagnan skoro nie
wiesz, gdzie mieszka twój pan, nie mówmy o tym więcej. Rozstańmy się jako
dobrzy przyjaciele i przyjmij pół pistola, żebyś mógł wypić za moje zdrowie.
Nie piję, panie wyrzekł Gryzipiórek, odtrącając majestatycznie rękę
oficera to dobre dla laików.
Nieprzekupny! zamruczał dłArtagnan. Mam pecha. Kiedy zaś
zajęty swymi myślami, wypuścił z rąk szatę Gryzipiórka, ów skorzystał z
wolności, by wycofać się co żywo do zakrystii, gdzie nie czuł się bezpieczny tak
długo, póki nie zoczył zamkniętych za sobą drzwi.
DłArtagnan pozostał w miejscu, zamyślony, z oczami utkwionymi w
drzwi, które stanowiły zaporę między nim a Gryzipiórkiem, gdy nagle poczuł
delikatne dotknięcie końcem palca w ramię.
Odwrócił się i wydał okrzyk zdziwienia. Tymczasem człowiek, który go
był dotknął, położył teraz palec na wargach, dając znak, by milczał.
Ty tutaj, mój drogi Rochefort? wyrzekł oficer półgłosem.
Cyt! odpowiedział Rochefort. Wiedziałeś, że jestem wolny?
Wiedziałem o tym z pierwszej ręki.
Od kogóż to?
Od Wiórka.
Jak to od Wiórka?
Z całą pewnością, przecież to on ciebie ocalił.
Wiórek!... W istocie, miałem nadzieję go spotkać. Świadczy to, mój
drogi, że dobry uczynek nie idzie na marne.
A co tu robisz?
Przychodzę podziękować Bogu za szczęśliwe uwolnienie powiedział
Rochefort.
I co jeszcze? Sądzę, że to nie wszystko.
A poza tym po rozkazy do koadiutora, chcąc przekonać się, czy nie
dałoby się choć trochę rozwścieczyć Mazariniego.
Szalona głowo! Chcesz jeszcze raz wpakować się do Bastylii?
Och, jeżeli chodzi o to, zapewniam cię, że będę czujny! Świeże
powietrze to znakomita rzecz! Pragnę też ciągnął Rochefort oddychając pełną
piersią przespacerować się na wieś, pojeździć po prowincjach.
Proszę! rzucił dłArtagnan i ja również!
A czy nie będzie niedyskrecją zapytać cię, dokąd się wybierasz?
Na poszukiwanie moich przyjaciół.
Jakich przyjaciół?
Tych samych, o których zapytywałeś mnie wczoraj.
Atosa, Portosa i Aramisa? Więc szukasz ich?
Tak.
Pod słowem honoru?
Cóż w tym dziwnego?
Nic. Zabawne. A dla kogo ich szukasz?
Miarkujesz chyba.
Zapewne.
Na nieszczęście nie wiem, gdzie się obracają.
I nie masz żadnego sposobu, by dowiedzieć się o nich? Proszę, zaczekaj
osiem dni, a ja dostarczę ci wiadomości.
Osiem dni to zbyt długo; muszę ich odnaleźć przed upływem trzech.
Trzy dni to mało powiedział Rochefort Francja jest wielka.
Mniejsza o to, znane ci jest słówko: trzeba; ze słówkiem tym można
dokonać wielkich rzeczy.
A kiedy zabierasz się do poszukiwań?
Właśnie je prowadzę.
Życzę szczęścia.
A ja tobie pomyślnej podróży.
Może spotkamy się gdzieś w drodze.
To mało prawdopodobne.
Kto wie? Przypadek bywa kapryśny.
Żegnam.
Do widzenia. Ale, ale, gdyby Mazarini rozmawiał z tobą o mnie,
powiedz mu, że cię prosiłem o uwiadomienie go, iż wkrótce przekona się, czy
jestem za stary do działania, jak mi to był powiedział.
I Rochefort oddalił się z owym diabolicznym uśmiechem na ustach, który
niegdyś tak często przejmował dłArtagnana dreszczem. Teraz jednak patrzył
nań bez trwogi i również się uśmiechał, z tym odcieniem melancholii, jaki
mogło przydać jego twarzy jedyne, być może wspomnienie.
Idź, diable rzekł i rób, co chcesz, mało mnie to obchodzi; nie
masz drugiej Konstancji na świecie!
DłArtagnan odwrócił się i ujrzał Gryzipiórka, jak zdjąwszy szaty kościelne,
rozmawiał z zakrystianem, tym samym, z którym dłArtagnan wdał się w
rozmowę wchodząc do kościoła. Gryzipiórek wydawał się bardzo poruszony i
gestykulował żywo swymi grubymi, krótkimi i małymi rękami. DłArtagnan
domyślił się, że według wszelkiego prawdopodobieństwa Gryzipiórek zalecał
zakrystianowi największą dyskrecję co do swojej osoby.
Korzystając z faktu, że obaj kościelni zaprzątnięci byli rozmową,
dłArtagnan wyśliznął się poza katedrę i zaczaił na rogu ulicy des Canettes.
Gryzipiórek nie mógł wyjść nie zauważony z miejsca, gdzie ukrył się
d'Artagnan.
W pięć minut po zajęciu punktu obserwacyjnego przez muszkietera
Gryzipiórek ukazał się przed kościołem. Obejrzał się na wszystkie strony, chcąc
się upewnić, że nie jest obserwowany, ale nie był w stanie zauważyć naszego
oficera, któremu tylko głowa wystawała zza rogu jednego z domów w
odległości pięćdziesięciu kroków. Gryzipiórek, uspokojony, udał się w kierunku
ulicy Notre-Dame. DłArtagnan ruszył ze swej kryjówki i przybył w samą porę,
by go zobaczyć, jak skręcał z ulicy de la Juiverie i wchodził do jednego z
domów o przyzwoitym wyglądzie przy ulicy de la Calandre. Oficer nasz nie
wątpił ani przez chwilę, że w tym właśnie domu mieszka dostojny kościelny.
Nie uważał jednak za stosowne iść tam po informacje, gdyż odźwierny, o ile jaki
tam był, na pewno został uprzedzony. A jeśli nie było go wcale, to do kogóż
miał się zwrócić?
Wszedł do małego szynku, znajdującego się na rogu ulic Saint-Eloi i de la
Calandre; poprosił o szklankę hipokrasu. Przygotowanie tego napoju wymagało
dobre pół godziny, dłArtagnan miał więc wolny czas, by śledzić Gryzipiórka nie
wzbudzając żadnych podejrzeń.
W szynku spostrzegł dwunasto- czy piętnastoletniego urwisa o żywym
spojrzeniu. Wydało mu się, że widział go dwadzieścia minut temu w stroju
ministranta. Zaczął go wypytywać, a ponieważ praktykant na subdiakona nie
potrzebował nic zatajać, dłArtagnan dowiedział się odeń, że od godziny szóstej
do dziewiątej rana terminuje w zawodzie ministranta, a od dziewiątej wieczorem
do północy w zawodzie chłopca posługującego w szynku.
Podczas gdy z nim rozmawiał, wyprowadzono konia z bramy domu
Gryzipiórka. Koń był osiodłany i okiełznany. W chwilę później wyszedł sam
Gryzipiórek.
Patrzcie no rzekł chłopiec nasz kościelny wyrusza w drogę.
Ach, tak. A dokądże on się wybiera? dopytywał się dłArtagnan.
A bo ja wiem.
Pół pistola, jeśli się będziesz mógł dowiedzieć.
Dla mnie? wykrzyknął chłopiec z oczyma błyszczącymi radością.
Jeśli się dowiem, dokąd jedzie Gryzipiórek? To nietrudne. Czy pan nie kpi sobie
ze mnie?
Nie, słowo oficera. Patrz, tu jest pół pistola.
I ukazał mu łapówkę, nie kwapiąc się jednak z dawaniem. Pójdę go
zapytać.
Akurat najlepszy sposób, ażeby się niczego nie dowiedzieć rzekł
dłArtagnan. Poczekaj, aż odjedzie, i dopiero potem pytaj, badaj, dowiaduj
się. To twoja rzecz, tu jest pół pistola. I schował pieniądz do kieszeni.
Rozumiem odpowiedział chłopiec z filuternym uśmiechem,
właściwym tylko paryskim urwisom. Dobra! Zaczekamy.
Nie trzeba było długo czekać. W pięć minut później Gryzipiórek odjechał
drobnym truchtem, popędzając konia parasolem. Gryzipiórek miał zwyczaj
nosić zawsze parasol zamiast szpicruty.
Gdy tylko skręcił za róg ulicy de la Juiverie, chłopiec jak ogar puścił się
jego śladem.
DłArtagnan znów zajął miejsce przy stole, gdzie siedział był poprzednio,
pewny zupełnie, że za dziesięć minut będzie wiedział wszystko, czego pragnął
się dowiedzieć.
Rzeczywiście, nie upłynęło jeszcze dziesięć minut, jak chłopiec powrócił.
No? zapytał dłArtagnan.
No rzucił chłopiec wszystko jasne.
Dokąd pojechał?
A czy dostanę pół pistola?
Oczywiście! Mów.
Chciałbym zobaczyć. Pozwólcie, panie, niech się przekonam, czy nie
fałszywy.
Masz.
Słuchajcie no, gospodarzu rzekł chłopiec pan chciałby mieć
drobne.
Gospodarz za kontuarem rozmienił pół pistola na drobne. Chłopiec schował
drobne do kieszeni.
A teraz, dokąd pojechał? odezwał się dłArtagnan, który przyglądał
się z uśmiechem, jak mały wyczynia swoje sztuczki.
Udał się do Noisy.
Skąd wiesz?
Ach, do diaska! Na to nie trzeba było być bardzo szczwanym.
Rozpoznałem konia. Należy do rzeźnika; ten wynajmuje go od czasu do czasu
panu Gryzipiórkowi. Pomyślałem sobie: rzeźnik nie wynajmuje swego konia
bez tego, żeby nie wiedzieć, dokąd pójdzie, chociaż nie wydaje mi się, żeby pan
Gryzipiórek potrafił uprowadzić konia.
I rzeźnik odpowiedział ci, że pan Gryzipiórek...
Pojechał do Noisy. Zresztą, zdaje się, że ma on już taki zwyczaj, gdyż
jeździ tam dwa, trzy razy w tygodniu.
A ty znasz Noisy?
Oczywiście. Stamtąd miałem karmicielkę.
Czy w Noisy jest jakiś klasztor?
Jest, i to jeszcze jaki! Klasztor jezuitów!
Doskonale myślał dłArtagnan. Nie ma wątpliwości.
No, zadowolony pan?
Tak. A jak się nazywasz?
Friquet.
DłArtagnan wyjął notatnik i zapisał nazwisko chłopca oraz adres szynku.
Niechże pan powie, panie oficerze, uda się jeszcze kiedy zarobić drugie
pół pistola?
Możliwe odrzekł dłArtagnan.
A ponieważ dowiedział się, czego chciał, zapłacił za miarkę hipokrasu,
którego nawet nie tknął, i żywo ruszył z powrotem na ulicę Tiquetonne.

9. W którym dłArtagnan, szukając Aramisa bardzo
daleko, ujrzał go siedzącego na koniu z tyłu za
Wiórkiem


Powróciwszy do domu dłArtagnan ujrzał jakiegoś człowieka siedzącego
przy kominku. Był to Wiórek, lecz tak świetnie odmieniony w starym ubraniu
pozostawionym przez zbiegłego małżonka gospodyni, że nawet sam dłArtagnan
z trudnością go rozpoznał. Magdalena w obecności całej służby przedstawiła mu
Wiórka, który zwrócił się do oficera piękną frazą flamandzką. Oficer
odpowiedział mu kilku słowami nie należącymi do żadnego języka i ubito targu.
Brat Magdaleny wstąpił na służbę do dłArtagnana.
Plan dłArtagnana obmyślony był znakomicie: nie chciał on przybywać do
Noisy w dzień, obawiając się, że zostanie rozpoznany. Czasu więc miał przed
sobą dosyć. Noisy leżało zaledwie trzy czy cztery mile od Paryża na drodze do
Meaux. Rozpoczął od posilnego śniadania, co byłoby złym wstępem, gdyby
miała działać głowa, ale było wielce przezorne, jeśli miały działać mięśnie.
Następnie zmienił strój, obawiając się, że opończa porucznika muszkieterów
może wzbudzić nieufność; wybrał najmocniejszą i najsolidniejszą ze swych
trzech szpad, której używał jedynie w dni uroczyste, po czym około godziny
drugiej kazał osiodłać dwa konie i w towarzystwie Wiórka wyruszył przez
rogatkę de la Villette: W domu sąsiadującym z zajazdem "Pod Kózką" wciąż
jeszcze zawzięcie poszukiwano Wiórka.
Półtorej mili od Paryża dłArtagnan, widząc, że skutkiem zniecierpliwienia
wyjechał zbyt wcześnie, zatrzymał się, aby dać wytchnąć koniom. Karczma
pełna była ludzi, którym niedobrze patrzyło z oczu. Wyglądało, że szykowali się
do jakiejś nocnej wyprawy. Jeden z nich, owinięty w płaszcz, ukazał się we
drzwiach, lecz ujrzawszy obcego dał znak ręką i dwaj opoje wyszli z karczmy,
aby z nim porozmawiać.
DłArtagnan beztrosko zbliżył się do oberżystki, pochwalił wino, okropne
wino z Montreuil, zadał jej kilka pytań dotyczących Noisy i dowiedział się, że w
miasteczku znajdowały się tylko dwa okazałe budynki; jeden należący do
arcybiskupa Paryża (mieszkała w nim właśnie jego siostrzenica, księżna de
Longueville), drugi to klasztor jezuitów, stanowiący własność tych
czcigodnych ojców. Nie można się więc było omylić.
O czwartej dłArtagnan wyruszył w dalszą drogę, jadąc stępa, gdyż chciał
przybyć na miejsce po zapadnięciu nocy. Otóż kiedy się tak jedzie stępa w
zimowy dzień, o szarej godzinie, wśród krajobrazu pozbawionego jakichkolwiek
nierówności, nie ma nic lepszego do roboty niż to, co robił Lafontainowski
zając w norze: rozmyślać. DłArtagnan tedy rozmyślał, Wiórek również. Tylko,
jak się o tym przekonamy, myśli ich były różne.
Myślom dłArtagnana nadało szczególny kierunek jedno słówko oberżystki;
słówkiem tym było nazwisko pani de Longueville.
Pani de Longueville posiadała rzeczywiście wszystkie dane, aby snuć o niej
rozmyślania: była jedną z największych dam królestwa, jedną z najpiękniejszych
kobiet na dworze. Zaślubiona staremu diukowi de Longueville, którego wcale
nie kochała, została najpierw kochanką de Coligny'ego, który w pojedynku na
placu Królewskim dał się dla niej zabić diukowi de Guise. Później opowiadano
sobie o nazbyt czułej przyjaźni, jaką żywiła do księcia de Conde, swego brata,
co wywoływało zgorszenie u bogobojnych dusz na dworze. Jeszcze później
mówiono, że przyjaźń ta zmieniła się w prawdziwie głęboką nienawiść, a w tej
chwili powtarzano sobie, iż księżnę de Longueville łączył związek natury
politycznej ze starszym synem sędziwego diuka de la Rochefoucault, księciem
de Marsillac; właśnie w tym czasie nastawiała go wrogo do swego brata, księcia
de Conde.
Myśl dłArtagnana krążyła wokół tych wszystkich spraw. Wspominał, że
kiedy był w Luwrze, widział częstokroć przechodzącą przed nim, promienną i
olśniewającą, piękną panią de Longueville. Rozmyślał o Aramisie, co nie stojąc
wyżej od niego, był niegdyś kochankiem pani de Chevreuse, która na innym
dworze była tym, czym pani de Longueville w Luwrze. I zastanawiał się,
dlaczego są na świecie ludzie, którzy osiągają wszystko, czego pragną; jedni w
dziedzinie swych ambicji, inni w miłości, natomiast inni, przez przypadek, zły
los bądź skutkiem pewnych wewnętrznych zahamowań, którymi obciążyła ich
natura, pozostają w połowie drogi wszystkich swoich nadziei.
Musiał przyznać, że pomimo całego sprytu, całej zręczności przypisana mu
została prawdopodobnie ta właśnie kolej rzeczy. W tym momencie zbliżył się
Wiórek i powiedział:
Założę się, że myślisz pan o tym samym co i ja.
Wątpię, Wiórku odrzekł dłArtagnan uśmiechając się. A o czymże
ty myślisz?
Myślę, panie, o tych podejrzanych ludziach, którzy popijali tam w
oberży, gdzieśmy się zatrzymali.
Zawsze jesteś przezorny, Wiórku.
To instynkt, panie.
Dobrze, cóż więc mówi twój instynkt w tej okoliczności?
Instynkt, panie, powiada mi, że ci ludzie tam zebrali się w oberży w
złych zamiarach, i zastanawiałem się nad tym, co mi powiedział instynkt w
najciemniejszym kącie stajni, kiedy do stajni wszedł człowiek okryty płaszczem,
a za nim dwóch innych mężczyzn.
Aha rzekł dłArtagnan; opowiadanie Wiórka pokrywało się z jego
poprzednimi spostrzeżeniami. Więc cóż?
Jeden z tych ludzi powiedział:
Na pewno powinien być w Noisy lub też przybędzie tam wieczorem;
poznałem jego służącego.
Jesteś tego pewien? odezwał się człowiek w płaszczu.
Tak. Książę.
Książę? przerwał dłArtagnan.
Tak. Książę. Niech pan słucha, co dalej.
Jeśli tam jest, musimy postanowić, co z nim zrobić odezwał się drugi
opój.
Co z nim zrobić? rzeki książę.
Tak. Nie jest to człowiek, który da się ująć tak łatwo; puści w ruch
szpadę.
No cóż, trzeba będzie zrobić to samo co on. Jednak należałoby dostać
go żywym. Macie powrozy i knebel?
Mamy wszystko.
Musicie uważać, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie
przebrany za kawalerzystę.
Tak, tak, wasza wysokość, proszę być spokojnym.
Zresztą ja tam będę i poprowadzę was osobiście.
Wasza wysokość będzie odpowiadał, jeśliby sprawiedliwość?...
Będę odpowiadał za wszystko odparł książę.
A więc dobrze, zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
I z tymi słowy wyszli ze stajni.
No dobrze rzekł dłArtagnan ale co to ma do nas? Jest to jedno z
przedsięwzięć, jakie mają miejsce codziennie.
Czy jest pan pewny, że to nie przeciwko nam?
Przeciw nam? A czemuż to?
Proszę sobie tylko przypomnieć ich słowa: "Poznałem jego służącego"
powiedział jeden z nich, co mogłoby się doskonale odnosić do mnie.
I co dalej?
"Powinien być w Noisy lub przybędzie tam dziś wieczorem" rzekł
drugi, co mogłoby się odnosić do pana.
Dalej?
Dalej książę powiedział: "Musicie uważać, gdyż według wszelkiego
prawdopodobieństwa będzie przebrany za kawalerzystę", co wydaje mi się nie
budzić żadnych wątpliwości, gdyż pan jesteś w stroju kawalerzysty, a nie oficera
muszkieterów. No i cóż pan na to?
Niestety, mój drogi Wiórku! powiedział dłArtagnan wzdychając.
Mógłbym rzec: na nieszczęście nie żyję już w czasach, kiedy to chcieli mnie
zgładzać książęta. Ach, były to dobre czasy! Możesz być spokojny, ludzie ci nic
do nas nie mają.
Jest pan tego pewien?
Ręczę za to.
Więc dobrze, nie mówmy już o tym.
I Wiórek, z tym wielkim zaufaniem jakie żywił zawsze do swego pana,
zaufaniem nie osłabionym piętnastoma latami rozłąki, powrócił na swoje
miejsce za dłArtagnanem.
Przejechali tak około mili. Pod koniec tej mili Wiórek znów zbliżył się do
oficera.
Panie rzekł.
Co tam? rzucił tamten.
Zatrzymajcie się, panie, spójrzcie w tę stronę prosił Wiórek. Czy
nie zdaje wam się, że wśród nocy snują się jakby cienie? Posłuchajcie, coś jakby
tętent koni.
Niemożliwe odparł dłArtagnan. Ziemia rozmiękła od deszczów.
Ale kiedy mi o tym powiedziałeś, zdaje się, że coś widzę.
I zatrzymał się, aby popatrzeć i posłuchać.
Jeśli nie słychać wyraźnie tętentu koni, to w każdym razie słychać ich
rżenie. O!
I rzeczywiście, przenikając mroczną przestrzeń dobiegło rżenie konia i
odbiło się o ucho dłArtagnana.
To ci ludzie z oberży udają się na wyprawę rzekł. Ale nas to nie
dotyczy. Jedźmy dalej.
I puścili się w drogę.
W pół godziny później dotarli do pierwszych domów Noisy. Mogło być
między wpół do dziewiątej a dziewiątą wieczorem.
Wedle zwyczajów wiejskich wszyscy spali i w całej wsi nie błyszczało ani
jedno światełko.
DłArtagnan i Wiórek jechali dalej.
Z prawa i z lewa na posępnej szarości nieba jeszcze posępniej odcinały się
zębate gzymsy domów. Od czasu do czasu ujadał za bramą jakiś obudzony pies.
Przerażony kot opuszczał pośpiesznie środek jezdni, by schronić się w stosie
chrustu, gdzie widać było jego przestraszone oczy, błyszczące jak granaty.
Zdawało się, że to jedyne istoty żywe zamieszkujące tę miejscowość.
Prawie pośrodku, odosobniona, między dwiema uliczkami, wznosiła się
górująca nad głównym placem bezkształtna, posępna masa. Na tle jej fasady
olbrzymie lipy rozpościerały swe nagie konary. DłArtagnan uważnie obejrzał
budowlę.
Jak się zdaje zwrócił się do Wiórka jest to zamek arcybiskupa,
siedziba pięknej pani de Longueville. Ale gdzie może być klasztor.
Klasztor znajduje się przy końcu wsi odrzekł Wiórek. Znam go.
Doskonale rzekł dłArtagnan ja ściągnę popręg memu koniowi, a
ty skoczysz tam galopem i wrócisz mi powiedzieć, czy nie oświetlone jest któreś
z okien u jezuitów.
Wiórek, posłuszny rozkazowi, oddalił się w ciemnościach, a dłArtagnan,
spuściwszy nogi na ziemię, poprawił, jak to był powiedział, popręgi swemu
wierzchowcowi.
Po pięciu minutach Wiórek powrócił.
Panie wyrzekł oświetlone jest jedyne okno od strony pola.
Hm rozmyślał głośno dłArtagnan gdybym był frondystą,
zapukałbym tutaj i na pewno dostałbym doskonały nocleg. Gdybym był
mnichem, zastukałbym tam i na pewno dostałbym dobrą kolację. Ponieważ
jednak jest inaczej, możliwe, że będziemy nocowali pod gołym niebem, między
zamkiem i klasztorem, konając z pragnienia i głodu.
A jakże dorzucił Wiórek tak jak sławny osioł Buridana . A
tymczasem może życzycie sobie, panie, abym tu zapukał.
Tsss! szepnął dłArtagnan jedyne oświetlone okno właśnie zgasło.
Słyszycie, panie? odezwał się Wiórek.
Rzeczywiście, cóż to za hałas?
Był to odgłos jakby zbliżającej się burzy. W tejże chwili dwie grupy
jeźdźców, każda około dziesięciu ludzi, wpadły przez obie uliczki biegnące
wzdłuż domu i zamykając wyjście, okrążyły dłArtagnana i Wiórka.
Ejże! zawołał dłArtagnan wyciągając szpadę i zastawiając się
koniem; jednocześnie Wiórek wykonywał ten sam manewr czyżbyś się
słusznie domyślał i naprawdę mieliby się nas czepiać?
Jest tu, mamy go! wykrzyknęli jeźdźcy rzucając się na dłArtagnana z
obnażoną bronią.
Nie pozwólcie mu ujść! rzucił ktoś podniesionym głosem.
Nie, wasza wysokość, proszę być spokojnym.
DłArtagnan ocenił, że nadeszła sposobna chwila, by wmieszać się do
rozmowy.
Hola, panowie! zaczął swym gaskońskim akcentem. Czego
chcecie, o co wam chodzi?
Przekonasz się! ryknął chór jeźdźców.
Stać! Stać! wykrzyknął ów, którego zwali jego wysokością.
Zaklinam, stać! To nie jego głos.
Ach, to tak, panowie przemówił dłArtagnan. Czyżby w Noisy
panowała przypadkiem wścieklizna? No to proszę uważać, bo uprzedzam:
pierwszy, kto zbliży się na długość mojej szpady, a szpada moja jest długa,
zostanie wypatroszony.
Zbliżył się dowódca.
Co tutaj robicie? wyrzekł podniesionym głosem, jak człowiek
nawykły do komenderowania.
A co wy tutaj robicie? odparował dłArtagnan.
Tylko grzecznie, bo możesz pan oberwać w skórę. Jakkolwiek ktoś
może nie chcieć wyjawić swego nazwiska, to jednak żąda szacunku stosownie
do swej rangi.
Nie chcesz pan podać swego nazwiska, gdyż dowodzisz zasadzką
odrzekł dłArtagnan. Ale ja, spokojny podróżny wraz ze swoim służącym, nie
mam powodu zatajać przed panem swojego.
Dosyć! Basta! Nazwisko?
Wymienię je, żebyś pan wiedział, gdzie mnie odnaleźć, panie, wasza
wysokość czy mości książę, jak tam wolisz, żeby pana wołać odpowiedział
nonszalancko Gaskończyk, nie chcąc, aby wyglądało, że ulega pogróżkom.
Zna pan dłArtagnana?
Porucznika muszkieterów królewskich? zapytał głos.
Tego samego.
Oczywiście.
To musiał pan też słyszeć ciągnął dalej Gaskończyk że ma on
tęgie ramię i ostrą szpadę?
To pan jesteś dłArtagnan?
Ja, we własnej osobie.
A więc przybyłeś, żeby go bronić?
Go? Jakiego go?
No tego, którego szukamy.
Wydaje mi się ciągnął dłArtagnan że przybywając do Noisy
natrafiłem, nie spodziewając się tego, na królestwo zagadek.
Odpowiadaj pan! mówił ten sam wyniosły głos. Czekasz nań pod
tymi oknami? Przybył pan do Noisy, aby go bronić?
Nie czekam na nikogo odrzekł zniecierpliwiony już d'Artagnan.
Nie myślę bronić nikogo prócz siebie, ale uprzedzam, że siebie będę bronił tęgo!
Doskonale! mówił głos. Zatem jedź pan stąd i zostaw nas samych.
Jechać stąd? odparł dłArtagnan, któremu rozkaz ten mieszał szyki.
To niełatwo, zważywszy, że upadam ze znużenia podobnie jak i mój koń.
Chyba że gotów pan jesteś zaofiarować mi wieczerzę i nocleg w okolicy.
Łajdak!
Ejże, panie! uniósł się dłArtagnan. Trzymaj pan, proszę, język za
zębami. Jeszcze jedno takie słowo, to kim byś nie był, markizem, diukiem,
księciem czy królem, w brzuch je panu z powrotem wpakuję! Zrozumiano?
Jedźmy, jedźmy powiedział dowódca. Pomyłka wykluczona. Tak
przemawia na pewno tylko Gaskończyk, a co za tym idzie, nie ten, którego
szukamy. Chybiliśmy tego wieczoru, wycofajmy się. A my, panie dłArtagnan,
spotkamy się jeszcze! dodał podniesionym głosem.
Zapewne, ale już nigdy w takiej przewadze zaczął Gaskończyk
drwiąco. Bo jeśli mnie pan odnajdziesz, będzie może dzień i będziesz pan
sam.
Dobrze, dobrze mówił głos. W drogę, panowie!
Z pomrukiem i złorzeczeniami oddział zniknął w ciemnościach, kierując
się z powrotem w stronę Paryża.
DłArtagnan i Wiórek pozostawali jeszcze przez chwilę w postawie
obronnej, ponieważ jednak tętent wciąż się oddalał, schowali szpady do pochew.
Widzisz, głupcze zwrócił się dłArtagnan do Wiórka że nie
chodziło im o nas.
O kogóż zatem? dopytywał się Wiórek.
Na honor, nie mam pojęcia i mało mnie to obchodzi. Jedyna rzecz, która
mnie obchodzi, to jak dostać się do klasztoru jezuitów. A więc na koń! I
będziemy tam kołatać. Niech się dzieje, co chce, nie zjedzą nas przecież, u
diabła!
I dłArtagnan ponownie dosiadł konia.
Wiórek usiłował zrobić to samo, kiedy nagle niespodziewany ciężar spadł
na tył jego wierzchowca, aż ten się ugiął.
Panie! wrzasnął Wiórek. Ktoś siedzi za mną na koniu!
DłArtagnan odwrócił się i w samej rzeczy, ujrzał dwa kształty ludzkie na koniu
Wiórka.
Cóż za diabeł nas prześladuje! wykrzyknął, wyciągając znów szpadę
i szykując się do natarcia na nowego przybysza.
Nie, mój drogi dłArtagnan ozwał się tamten. To nie żaden diabeł.
To ja, Aramis. Galopem, Wiórku, przy końcu wsi w lewo.
Wiórek, unosząc za sobą Aramisa, ruszył galopem. Za nim jechał
dłArtagnan, który zaczynał przypuszczać, że śni jakiś fantastyczny,
bezsensowny sen.

10. Ksiądz d'Herblay


Przy końcu wioski Wiórek skręcił w lewo, jak mu rozkazał Aramis, i
zatrzymał się pod oświetlonym oknem. Aramis zeskoczył na ziemię i klasnął
trzy razy w ręce. Okno natychmiast się otworzyło i w dół zsunęła się
sznurowana drabinka.
Mój drogi powiedział Aramis jeśli zechcesz wejść na górę, będę
zachwycony mogąc cię ugościć.
Ach, tutaj rzekł dłArtagnan więc w ten sposób wchodzi się do
ciebie?
Do diabła, po dziewiątej wieczorem trzeba wchodzić tędy odrzekł
Aramis. Reguła zakonu należy do najostrzejszych.
Przepraszam cię, drogi przyjacielu wtrącił dłArtagnan zdaje mi
się, że użyłeś zwrotu "do diabła"!
Myślisz? rzekł śmiejąc się Aramis. Możliwe; nie wyobrażasz
sobie, mój drogi, ile złych nałogów nabiera człowiek w tych przeklętych
klasztorach i jak liche maniery posiadają te wszystkie osoby duchowne, z
którymi zmuszony jestem współżyć! No co, nie wchodzisz?
Prowadź, pójdę za tobą.
A zatem, jak mawiał nieboszczyk kardynał do nieboszczyka króla: "Aby
wam wskazać drogę, sire".
I Aramis jął zwinnie wspinać się po drabince; w jednej chwili dosięgnął
okna.
DłArtagnan wstępował za nim, nieco jednak ostrożniej. Widać było, że był
mniej oswojony z tego rodzaju drogą niż jego przyjaciel.
Przepraszam cię, gdybym wiedział, że będę miał zaszczyt cię gościć,
kazałbym przynieść drabinę ogrodnika. Dla mnie osobiście ta zupełnie
wystarcza.
Panie odezwał się Wiórek widząc dłArtagnana już na szczycie to
dobre dla pana Aramisa, ujdzie jeszcze dla was, panie, ostatecznie nawet i dla
mnie, ale nasze dwa konie nie poradzą wejść po drabinie.
Odprowadź je do tej szopy, przyjacielu rzekł Aramis wskazując
Wiórkowi coś w rodzaju zabudowań klasztornych wznoszących się na równinie.
Znajdziesz tam dla nich słomę i owies.
A dla siebie? zapytał Wiórek.
Powrócisz pod to okno, klaśniesz trzy razy, a podamy ci żywność. Bądź
spokojny, do licha, tu nie umiera się z głodu. No, zmykaj!
Aramis wciągnął drabinkę i zamknął okno.
DłArtagnan lustrował pokój.
Nigdy nie widział apartamentu, który by był jednocześnie tak elegancki i
posiadał tak wiele akcesoriów bojowych. W każdym kącie wisiały trofea
wojenne, rzucały się w oczy i wciskały w ręce szpady wszelkiego rodzaju, a
cztery wielkie obrazy przedstawiały w rynsztunku bojowym kardynała de
Lorraine, kardynała de Richelieu, kardynała de Lavalette i arcybiskupa
Bordeaux. Poza tym nic nie wskazywało, że jest to mieszkanie duchownego.
Były tam tapety adamaszkowe, kobierce z Alencon, a przede wszystkim łoże,
przybrane koronkami i kapą, przypominające raczej łoże modnisi aniżeli
człowieka, który ślubował osiągnąć niebo przez wstrzemięźliwość i
umartwienia.
Patrzysz na moją alkowę? rzekł Aramis. Ach, mój drogi! Wybacz
mi. Cóż byś chciał, przecież mieszkam jak zakonnik. Ale czego tak
wypatrujesz?
Szukam tego, kto ci rzucił drabinkę. Nie widzę nikogo, a przecież
drabinka nie mogła spaść sama.
Rzucił ją Gryzipiórek.
Ach, tak powiedział dłArtagnan.
Tak ciągnął Aramis mój Gryzipiórek to dobrze wymusztrowany
służący; widząc, że nie wchodzę sam, dyskretnie się oddalił. Siadaj, mój drogi, i
porozmawiajmy.
I Aramis podsunął dłArtagnanowi wygodny fotel, w którym ten się
wyciągnął wspierając na łokciach.
Przede wszystkim zjemy razem kolację, nieprawdaż? zapytał
Aramis.
Oczywiście, jeśli sobie tego życzysz. A muszę wyznać, że uczynię to
nawet z wielką przyjemnością. Droga diabelnie wzmogła mój apetyt.
Ach, biedny mój przyjacielu! odrzekł Aramis. Otrzymasz posiłek
skromny; nie spodziewałem się ciebie.
Czyżby mi groził omlet z Crevecoeur i jakaś zielenina? Czy nie tak
nazywałeś ongiś szpinak?
Och, miejmy nadzieję, że z pomocą bożą i Gryzipiórka znajdziemy coś
lepszego w spiżarni czcigodnych ojców jezuitów. Gryzipiórek, przyjacielu
zawołał Aramis Gryzipiórek, chodź no tutaj!
Drzwi otwarły się i stanął w nich Gryzipiórek. Na widok dłArtagnana
wydał okrzyk przypominający krzyk rozpaczy.
Drogi Gryzipiórku zwrócił się do niego dłArtagnan rad widzę, z
jakim to podziwu godnym tupetem kłamiesz nawet w kościele.
Mój panie odparł Gryzipiórek czcigodni ojcowie jezuici uczyli
mnie, że kłamstwo jest dozwolone, o ile się kłamie w dobrej intencji.
Dobrze, dobrze, Gryzipiórku wmieszał się Aramis. DłArtagnan
umiera z głodu i ja też. Podaj nam jak najlepszą kolację, a nade wszystko
przynieś dobrego wina.
Gryzipiórek skłonił się posłusznie, głęboko westchnął i wyszedł.
A teraz, gdy jesteśmy sami, mój drogi Aramisie rzekł dłArtagnan
przenosząc wzrok z apartamentu na właściciela i na jego ubranie i kończąc
oględziny, które rozpoczął od mebli powiedz mi, skąd, u diabła, spadłeś na
konia z tyłu za Wiórkiem.
Ech, do kroćset! odparł Aramis widziałeś przecie, że z nieba!
Z nieba? potrząsnął głową dłArtagnan. Nie wyglądasz mi ani na
takiego, co by stamtąd powracał, ani na takiego, co by tam chadzał.
Drogi przyjacielu rzekł Aramis robiąc minę tak zarozumiałą, jakiej
dłArtagnan nie widział u niego nigdy od czasu służby w muszkieterach
widzisz, jeżeli nie przybyłem z nieba, to wyszedłem co najmniej z raju, co jedno
drugiemu jest bardzo bliskie.
A zatem uczeni nareszcie to ustalili odrzekł dłArtagnan. Po dziś
dzień nie mogli pogodzić się na temat właściwego usytuowania raju: jedni
umieszczali go na górze Ararat, inni między Tygrysem a Eufratem. Wydaje mi
się, że szukali go bardzo daleko, podczas gdy był bardzo blisko. Raj znajduje się
w Noisy-le-Sec, w obrębie zamku arcybiskupa Paryża. Nie wychodzi się z niego
drzwiami, lecz oknem; nie schodzi się po marmurowych schodach do
przedsionka, lecz po konarach lipy, strzegący zaś go anioł z ognistym mieczem
zmienił swe niebiańskie imię Gabriela, jak mi się zdaje, na bardziej ziemskie:
księcia de Marsillac.
Aramis roześmiał się na całe gardło i powiedział:
Jesteś zawsze wesołym druhem, mój drogi, i nie opuścił cię twój
gaskoński humor, tak pełen polotu. W tym, coś mi rzekł, jest zapewne nieco
prawdy. Tylko niech ci czasem nie strzeli do głowy, że osoba, w której się
kocham, to pani de Longueville.
Niech to diabli, daleki jestem od tego rzucił dłArtagnan. Po tak
długotrwałej miłości, jaką żywiłeś dla pani de Chevreuse, nie mógłbyś przecie
oddać serca jej śmiertelnemu wrogowi.
To prawda rzekł Aramis obojętnie tak, kochałem niegdyś bardzo
tę biedną księżnę i trzeba jej oddać sprawiedliwość, była nam bardzo pomocna,
ale cóż chcesz, musiała opuścić Francję. Ten przeklęty kardynał był
przeciwnikiem tak niebezpiecznym ciągnął Aramis rzucając okiem na portret
poprzedniego ministra. Wydał on rozkaz aresztowania jej i osadzenia na
zamku de Loches. Byłby jej kazał ściąć głowę, daję słowo, podobnie jak to się
stało z Chalais, Montmorency i Cinq-Marsem. Ocaliła się przebrana za
mężczyznę wraz ze swą pokojową, tą biedną Ketty. Jej to przydarzyła się, jak
słyszałem, owa dziwaczna przygoda w jakiejś tam wiosce, nie pamiętam już, z
którym proboszczem. Poprosiła go była o gościnę, a on, mając do dyspozycji
tylko jeden pokój, zaproponował, biorąc ją za kawalera, by zamieszkała w
pokoju wraz z nim. Stało się tak dlatego, że ta droga Maria nosiła strój męski z
nieprawdopodobnym fasonem. Nie znałem kobiety, która by lepiej od niej
wyglądała w stroju męskim. Toteż ułożono na nią kuplet:

Laboissiere, powiedzieć zechciej...

Znasz go?
Nie, zaśpiewaj, mój drogi.
Tedy Aramis jął śpiewać z iście kawalerską fantazją:

Laboissiere, powiedzieć zechciej...
Czy mi pasuje męski strój.
Pani, ty konno jeździsz lepiej
Niż wielbicieli twoich rój!
Ach, ta kobieta
W gwardii regimencie,
W halabard szczęku i zamęcie
Służy za kadeta.

Brawo! wykrzyknął zachwycony dłArtagnan. Śpiewasz, drogi
Aramisie, zawsze cudownie. Widzę, że odprawianie mszy nie popsuło ci głosu.
Widzisz, drogi... odrzekł Aramis. Kiedy służyłem w
muszkieterach, pełniłem straż, jak się tylko dało najrzadziej, teraz gdy jestem
księdzem, odprawiam mszę też jak najrzadziej. Wróćmy jednak do tej biednej
księżnej.
Do której? Do księżnej de Chevreuse czy do księżnej de Longueville?
Mówiłem ci już, drogi, że nie łączyło mnie nic z księżną de Longueville,
może nieco kokieterii i na tym koniec. Nie, miałem na myśli księżnę de
Chevreuse. Czy widziałeś ją, kiedy po śmierci króla powróciła do Brukseli?
Tak, ma się rozumieć, była wówczas jeszcze bardzo piękna.
Tak potaknął Aramis. I ja widywałem ją znowu po trosze w tym
okresie. Dawałem jej znakomite rady, z których absolutnie nie korzystała.
Posunąłem się nawet do powiadomienia jej, że Mazarini jest kochankiem
królowej. Nie chciała mi wierzyć, utrzymując, że zna Annę Austriaczkę i że jest
ona zbyt dumna, by kochać podobnego bałwana. Nieco później zwarła się z
kliką diuka de Beaufort, którego bałwan kazał zaaresztować, zaś panią de
Chevreuse wygnał.
Czy wiesz, że uzyskała pozwolenie powrotu?
Tak, a nawet, że powróciła... Pewnie znów popełni jakieś głupstwo.
Może tym razem posłucha twoich rad.
Och, tym razem! przerwał Aramis. Nie widziałem jej jeszcze, i
pewnie bardzo się zmieniła.
Nie tak jak ty, drogi Aramisie, ty wciąż jesteś ten sam, zawsze masz
piękne czarne włosy, zawsze zgrabną figurę, wciąż te same kobiece ręce, które
stały się teraz cudownymi rękami prałata.
Tak, to prawda odrzekł Aramis. Dbam o siebie bardzo. Wiesz,
mój drogi, zaczynam się starzeć, skończę niebawem trzydzieści siedem lat.
Posłuchaj no, przyjacielu powiedział uśmiechając się d'Artagnan
skoro doszło do tego, żeśmy się spotkali, to ustalmy jedną rzecz: mianowicie, ile
będziemy mieli lat na przyszłość.
Jak to? zapytał Aramis.
Ano tak odparł dłArtagnan dawniej ja byłem młodszy od ciebie o
jakieś dwa, trzy lata, a jeśli się nie mylę, stuknęła mi już czterdziestka.
Istotnie! zgodził się Aramis. Zatem pomyliłem się ja, gdyż ty,
drogi przyjacielu, byłeś zawsze podziwu godnym matematykiem. Według twego
rachunku miałbym jakieś czterdzieści trzy lata! Do czarta! Drogi mój, nie zdradź
tego w pałacu Rambouillet, byłoby mi to nie na rękę.
Bądź spokojny rzucił dłArtagnan. Nie bywam tam.
Ach, ale co też porabia to zwierzę Gryzipiórek?! wykrzyknął Aramis.
Gryzipiórek! Pośpiesz no się, panie hultaju! Wściekam się tu z pragnienia i
głodu!
Gryzipiórek, który wszedł właśnie w tej chwili, wzniósł do nieba ręce
niosąc w każdej butelkę.
Nareszcie zwrócił się do niego Aramis. Jesteś gotów, co?
Tak, panie, w tej chwili odpowiedział Gryzipiórek.
Potrzebowałem przecież trochę czasu, ażeby wnieść te...
Bo ty wciąż myślisz tylko o swych szatach kościelnego na grzbiecie
przerwał Aramis i cały czas spędzasz na odczytywaniu brewiarza. Ale
uprzedzam cię, jeśli będziesz polerował wszystkie przedmioty w kaplicy, a
zapomnisz oczyścić moją szpadę, rozpalę olbrzymi ogień ze wszystkich twoich
świętych obrazów i upiekę cię.
Zgorszony Gryzipiórek przeżegnał się butelką, którą trzymał w ręce.
DłArtagnan zaś, zdziwiony bardzo tonem i manierami księdza d'Herblay, tak
odmiennymi od manier muszkietera Aramisa, spoglądał ze zdumieniem na
przyjaciela.
Gryzipiórek żywo nakrył stół adamaszkowym obrusem, a na obrusie
nastawiał tyle rzeczy rumianych, pachnących, smakowitych, że dłArtagnan
stanął osłupiały.
Musiałeś kogoś oczekiwać zwrócił się do Aramisa.
Och, cóż, jestem zawsze w pogotowiu. Poza tym wiedziałem, że mnie
szukasz.
Od kogo?
No, od mistrza Gryzipiórka, który wziął cię, mój drogi, za diabła i
przybiegł tu, by mnie przestrzec o niebezpieczeństwie zagrażającym mej duszy,
gdybym znów popadł w tak złe towarzystwo, jakim jest towarzystwo oficera
muszkieterów.
Och, panie!... zaczął Gryzipiórek składając ręce i robiąc błagalną
minę.
Tylko bez hipokryzji! Wiesz, że tego nie lubię. Otwórz lepiej okno i
spuść chleb, kurczę i butelkę wina swemu przyjacielowi Wiórkowi, który
morduje się od godziny klaszcząc w ręce.
Rzeczywiście, Wiórek, dawszy koniom słomy i owsa, przybył pod okno i
ponawiał dwa, trzy razy umówiony sygnał.
Gryzipiórek, posłuszny rozkazowi, przywiązał do sznura trzy wymienione
rzeczy i spuścił je Wiórkowi, który zaspokojony całkowicie, oddalił się
natychmiast do szopy.
Zatem siadajmy wieczerzać zapraszał Aramis.
Dwaj przyjaciele zasiedli do stołu i Aramis jął kroić kury, kuropatwy i
szynki ze zręcznością prawdziwego smakosza.
Do kroćset! rzekł dłArtagnan ależ ty się tu odżywiasz!
Owszem, niczego. Na dni postne mam dyspensę z Rzymu, którą wyrobił
mi koadiutor, powodowany troską o moje zdrowie. Poza tym przyjąłem do
służby eks-kucharza pana de Lafollone, wiesz, dawnego przyjaciela kardynała,
tego sławnego smakosza. Całą jego modlitwą po obiedzie były słowa: "Panie
Boże, dozwól mi w łaskawości swojej, bym dobrze strawił to wszystko, co
zjadłem był z takim apetytem".
I co nie przeszkodziło mu umrzeć na niestrawność rzekł śmiejąc się
dłArtagnan.
Cóż chcesz, drogi odrzekł Aramis z wyrazem rezygnacji nie
można ujść swemu przeznaczeniu!
Wybacz mi, przyjacielu, że postawię ci jedno pytanie przerwał
dłArtagnan.
Proszę cię, pytaj. Wiesz dobrze, że między nami nie powinno być
żadnych tajemnic.
Czy wzbogaciłeś się?
Och, mój Boże, nic podobnego! Zarabiam tylko dwanaście tysięcy
liwrów rocznie, nie licząc małego beneficjum ofiarowanego mi przez księcia a
przynoszącego około tysiąca talarów rocznego dochodu.
W jaki sposób zarabiasz te dwanaście tysięcy liwrów rocznie?
dopytywał się dłArtagnan czy pisząc poematy?
Nie, zarzuciłem poezje. Od czasu do czasu tylko tworzę kilka lekkich
piosenek, kilka wytwornych sonetów czy niewinnych epigramów. Pisuję
kazania, mój drogi.
Co, kazania?
Tak, i to fenomenalne kazania! A przynajmniej uchodzą za takie.
I sam je wygłaszasz?
Nie, sprzedaję je.
Komu?
No, tym z moich współkolegów, którzy pragną być wielkimi
kaznodziejami.
Ach, doprawdy? A nie usiłowałeś sięgnąć po sławę dla siebie?
Oczywiście, mój drogi, tylko natura bierze górę. Kiedy znajduję się na
ambonie, a przypadkiem patrzy na mnie piękna kobieta, zaraz i ja patrzę na nią,
Jeśli się uśmiecha, uśmiecham się i ja. I zaczynam wtedy pleść głupstwa,
zamiast mówić o mękach piekielnych, mówię o niebiańskich uciechach. Oto, co
wydarzyło mi się jednego dnia w kościele Świętego Ludwika w Marais...
Pewien kawaler roześmiał mi się w nos. Przerwałem, żeby mu powiedzieć, iż
jest głupcem. Ludzie wyszli nazbierać kamieni, lecz tymczasem udało mi się tak
pokierować umysłami obecnych, że obrzucono kamieniami owego kawalera. Co
prawda następnego dnia pojawił się u mnie, sądząc, że ma do czynienia z
księdzem podobnym do innych księży.
I jakiż był rezultat tych odwiedzin? dopytywał się dłArtagnan rycząc
ze śmiechu.
Umówiliśmy spotkanie na placu Królewskim na następny wieczór. Ach,
prawda, znasz przecież tę sprawę.
Czyżby to przypadkiem była sprawa z tym grubianinem, kiedy to
służyłem ci za sekundanta? pytał dłArtagnan.
O, właśnie. Widziałeś, jak go urządziłem.
I co, zmarł?
Nie mam pojęcia. W każdym razie dałem mu rozgrzeszenie in articulo
mortis . Wystarczy zabić ciało nie zabijając ducha.
Gryzipiórek wykonał gest rozpaczy, którym chciał dać do zrozumienia, że
chociaż aprobuje sam morał, to przecież oburzony jest do żywego tonem, jakim
został wypowiedziany.
Gryzipiórku, przyjacielu, nie zauważyłeś, że widzę cię w lustrze, i
zapominasz, że raz na zawsze zabroniłem ci wszelkich oznak aprobaty czy
nagany. Będziesz uprzejmy podać nam wino hiszpańskie i oddalić się stąd. Pan
dłArtagnan, mój przyjaciel, pragnie mi zwierzyć pewną tajemnicę. Nieprawdaż,
dłArtagnan?
DłArtagnan potwierdził skinieniem głowy i Gryzipiórek oddalił się,
postawiwszy wino hiszpańskie na stole.
Dwaj przyjaciele gdy zostali sami, siedzieli przez chwilę w milczeniu,
jeden naprzeciw drugiego. Aramis zdawał się oczekiwać na błogie trawienie.
DłArtagnan przygotowywał wstęp. Nie patrząc na siebie obrzucali się
ukradkiem spojrzeniami.
Pierwszy przerwał milczenie Aramis.
11. Dwaj cwaniacy


O czym tak rozmyślasz, dłArtagnanie? zapytał. Do której ze
swych myśli tak się uśmiechasz?
Myślę nad tym, mój drogi, że jak długo byłeś muszkieterem,
odstawiałeś bezustannie księdza, a dziś, kiedy jesteś księdzem, wydajesz się na
całego odstawiać muszkietera.
To prawda odrzekł śmiejąc się Aramis. Widzisz, drogi
dłArtagnan, człowiek to dziwny stwór, cały złożony jest z przeciwieństw.
Odkąd jestem księdzem, śnię tylko o bitwach.
Widać to po twoim umeblowaniu: masz u siebie rapiery wszelkiego
rodzaju, najbardziej wyszukane. Czy fechtunek idzie ci wciąż jeszcze dobrze?
Tak jak tobie ongiś, a może i lepiej. Ćwiczę całymi dniami.
A z kimże to?
Ze znakomitym mistrzem szpady, którego tu mamy.
Co, tutaj?
Tak, tutaj, w tym klasztorze, mój drogi. W klasztorze jezuitów
znajdziesz wszystko.
Więc gdyby pan de Marsillac napadł cię sam, a nie na czele dwudziestu
ludzi, zabiłbyś go?
Na pewno rzekł Aramis nawet na czele dwudziestu ludzi, gdybym
tylko mógł był dobyć szpady z pochwy nie będąc poznanym.
Boże, odpuść! szepnął dłArtagnan zdaje się, jeszcze większy z
niego Gaskończyk niż ze mnie.
A głośno dodał:
Więc, drogi Aramisie, pytałeś, w jakim celu cię poszukiwałem.
Nie, nie pytałem cię o to odparł Aramis ze szczwaną miną.
Czekałem, aż mi sam powiesz.
Ach, więc poszukiwałem cię, aby zaproponować ni mniej ni więcej,
tylko sposób zgładzenia pana de Marsillac w całej jego książęcej okazałości,
gdyby ci to miało sprawić przyjemność.
He, he! wyrzekł Aramis to jest myśl!
Chciałbym abyś z niej skorzystał, mój drogi. Alboż to tysiąc talarów z
opactwa i dwanaście tysięcy liwrów, jakie osiągasz ze sprzedaży kazań, czynią
cię bogatym? Odpowiedz no szczerze.
Jestem biedny jak mysz kościelna. Gdybyś przetrząsnął moje kieszenie i
kufry, nie wiem, czybyś znalazł sto pistolów.
Diabli, sto pistolów! pomyślał dłArtagnan. I on twierdził, że jest
biedny jak mysz kościelna. Gdybym zawsze miał tyle przy sobie, czułbym się
bogaty jak Krezus .
Po chwili powiedział:
Czy jesteś ambitny?
Jak tytan Enceladon .
A więc, przyjacielu, przynoszę ci środek, który ci pozwoli stać się
bogatym, potężnym i władnym czynić wszystko, co ci się podoba.
Po czole Aramisa przemknął cień równie szybki jak cień sunący w sierpniu
po zbożach. Mimo to jednak nie uszedł uwagi dłArtagnana.
Mów!
Wpierw jeszcze jedno pytanie. Czy zajmujesz się polityką?
W oczach Aramisa zaświeciła błyskawica, równie nagła jak cień, który
przemknął przez jego czoło, lecz na tyle szybka, by jej dłArtagnan nie zauważył.
Nie odpowiedział Aramis.
Wszystkie zatem propozycje będą ci odpowiadały, gdyż w danej chwili
nie masz nad sobą żadnego pana prócz Boga mówił śmiejąc się Gaskończyk.
Być może.
Czy myślałeś czasami, drogi Aramisie, o tych pięknych dniach naszej
młodości, które spędzaliśmy śmiejąc się, pijąc bądź walcząc?
Zapewne, tak. I niejednokrotnie ich żałowałem. Były to piękne czasy!
Delectabile tempus!
A więc, mój drogi, te piękne dni mogą się odrodzić, mogą powrócić te
szczęśliwe czasy! Otrzymałem polecenie, abym odszukał moich towarzyszy.
Chciałem zacząć od ciebie, który byłeś duszą naszego związku.
Aramis skłonił się, uprzejmy raczej aniżeli poruszony.
Ja miałbym się znów mieszać do polityki wyrzekł omdlewającym
tonem, poprawiając się w fotelu. Ach, drogi dłArtagnan, sam widzisz, jak
sobie tu żyję statecznie i wygodnie. Sam wiesz dobrze, że ze strony możnych
tego świata spotkała nas niewdzięczność.
To prawda zgodził się dłArtagnan ale może żałują swej
niewdzięczności.
W takim razie rzucił Aramis to zupełnie inna sprawa. Cóż,
miłosierdzie zmazuje każdy grzech. Zresztą masz rację co do jednego, gdyby
nam przyszło znów mieszać się do spraw państwa, sądzę, że moment byłby po
temu odpowiedni.
Skąd o tym wiesz, skoro nie zajmujesz się polityką?
Och, mój Boże, osobiście się nie zajmuję, ale żyję tu wśród ludzi, którzy
się nią zajmują. Pochłonięty całkowicie uprawianiem poezji, oddany sprawom
miłosnym, nawiązałem stosunki z panem Sarrazin, który oddany jest panu de
Conti, z panem Voiture, który trzyma z koadiutorem, i z panem de Bois-Robert,
który od czasu gdy przestał trzymać z kardynałem de Richelieu, nie trzyma z
nikim lub jeśli wolisz, ze wszystkimi. W ten sposób życie polityczne nie uszło
całkowicie mojej uwagi.
Nie wątpiłem o tym wyrzekł dłArtagnan.
Zresztą, mój drogi, to wszystko, co ci powiem, musisz brać tylko za
słowa mnicha, człowieka, który mówi jak echo, powtarzając po prostu to, co
usłyszał. A słyszałem, że właśnie w tej chwili kardynał Mazarini jest bardzo
zaniepokojony biegiem spraw. Zdaje się, że jego rozkazy nie znajdują takiego
posłuchu jak niegdyś rozkazy naszego straszydła, nieboszczyka kardynała,
którego portret tu widzisz; cokolwiek da się o nim powiedzieć, trzeba przyznać,
mój drogi, że był to wielki człowiek.
Trudno mi zaprzeczyć, drogi Aramisie, on to przecież zrobił mnie
porucznikiem.
Początkowo byłem całkowicie po stronie kardynała ciągnął Aramis.
Mówiłem sobie, że minister nigdy nie jest lubiany, on jednak z pomocą
geniuszu, który mu przypisują, zatriumfuje w końcu nad nieprzyjaciółmi i
będzie budził postrach, co, moim zdaniem, jest znacznie więcej warte, aniżeli
gdyby budził miłość.
DłArtagnan skinął głową na znak, że aprobuje całkowicie tę wątpliwą
maksymę.
Tak sądziłem początkowo ciągnął Aramis ponieważ jestem jednak
całkowicie nieświadomy w sprawach tego rodzaju, a pokora, którą wyznaję,
nakazuje mi nie polegać na własnych sądach, zasięgnąłem języka. I oto, drogi
przyjacielu...
Aramis urwał.
I oto cóż dopytywał się dłArtagnan.
I oto zmuszony jestem ugiąć swą dumę, ukorzyć się i przyznać, że się
pomyliłem.
Doprawdy?
Tak. Jak ci już mówiłem, zasięgnąłem języka i odpowiedź ludzi o
zupełnie różnych poglądach i upodobaniach brzmiała: pan Mazarini nie jest
wcale człowiekiem genialnym, za jakiego go miałem.
Ba! wyrzekł dłArtagnan.
Nie. To człowiek niskiego pochodzenia; był służącym kardynała
Bentivoglio. Wyrósł na intrydze, parweniusz, człowiek bez nazwiska, który we
Francji będzie uprawiał łupiestwo. Będzie zbijał kiesę, będzie trwonił
królewskie dochody, pobierał dla siebie wszystkie pensje, które nieboszczyk
kardynał wypłacał ongiś ludziom. Ale w rządach nie będzie się kierował nigdy
prawem silniejszego, większego czy bardziej czcigodnego. Poza tym, jak się
zdaje, minister ten nie jest szlachcicem także i w swoich manierach czy
odwadze, jest natomiast czymś w rodzaju błazna, Poliszynela, Pantalona .
Znasz go? Ja bo nie znam go wcale.
Niestety! rzekł z westchnieniem dłArtagnan jest nieco prawdy w
tym, co mówisz.
Napełniasz mnie dumą, mój drogi, skoro ja, zdolny do pewnych
pospolitych dociekań, mogłem dojść do tych samych wniosków, co i ty, który
żyjesz na dworze.
Ale mówiłeś dotychczas o nim, a nie o jego stronnictwie i środkach.
To prawda, ma za sobą królową.
O ile mi się wydaje, ma to pewne znaczenie.
Lecz nie ma za sobą króla.
Dzieciak!
Dzieciak, który będzie pełnoletni za cztery lata.
Ale tu chodzi o dziś.
Tak, tylko że to na bliską metę. W dodatku dzisiaj Mazarini nie ma za
sobą ani parlamentu, ani ludu, to znaczy pieniędzy, nie ma za sobą ani szlachty,
ani książąt, to znaczy szpady.
DłArtagnan podrapał się w ucho. Musiał przyznać w duchu, że
rozumowanie Aramisa nie pozbawione jest zarówno rozmachu, jak i słuszności.
Tak, biedny przyjacielu, byleby tylko nie zawiodła moja zwykła
przenikliwość. Muszę ci wyznać, iż, być może, postąpiłem źle rozmawiając z
tobą tak otwarcie, gdyż jak mi się wydaje, skłaniasz się ku Mazariniemu.
Ja! wykrzyknął dłArtagnan. Ja? Ani trochę!
Mówiłeś o misji.
Ja mówiłem o misji? Plotłem głupstwa. Nie, powiedziałem sobie
podobnie jak ty: sprawy się wikłają. Rzucajmy więc pióro na wiatr, pójdźmy w
stronę, dokąd je wiatr uniesie, i rozpocznijmy na nowo życie pełne przygód.
Było nas czterech mężczyzn, rycerzy, cztery serca czule ze sobą związane.
Połączymy na nowo nie nasze serca, które nie były nigdy rozdzielone, ale nasze
losy i odwagę. Nadarza się sposobność, by zdobyć coś więcej niż diament.
Masz rację, dłArtagnan. Rację jak zwykle ciągnął Aramis.
Najlepszym tego dowodem, że myślałem o tym samym, co ty. Tylko że mnie,
pozbawionemu twojej żywej i płodnej wyobraźni, myśl tę podsunięto. W
dzisiejszych czasach wszyscy potrzebują sojuszników; czyniono mi propozycje,
odsłonięto to i owo z naszych dawnych, okrytych sławą czynów bohaterskich i
muszę ci wyznać otwarcie, że mówił to koadiutor.
Pan de Gondy, wróg kardynała?! wykrzyknął dłArtagnan.
Nie, przyjaciel króla odparł Aramis. Zrozum przyjaciel króla.
Więc chodziło o to, by służyć królowi, co jest obowiązkiem szlachcica.
Przecież król trzyma z Mazarinim, mój drogi!
Siłą faktu, a nie z własnej woli; z pozoru, a nie z serca. I to właśnie są
owe sidła, które wrogowie króla zastawiają na biedne dziecko.
Ach, to tak! Ależ to, co mi proponujesz, drogi Aramisie, to po prostu
wojna domowa.
Wojna za króla.
Ale król stanie na czele armii, po stronie Mazariniego.
Lecz sercem będzie z armią dowodzoną przez pana de Beaufort.
Pana de Beaufort? Przecież on siedzi w Vincennes.
Powiedziałem: pan de Beaufort? zdziwił się Aramis. Pan de
Beaufort czy ktokolwiek inny, pan de Beaufort bądź brat królewski.
Ależ brat królewski ma iść z armią. Jest on całkowicie oddany
kardynałowi.
He, he! ciągnął uśmiechając się Aramis właśnie w tej chwili toczą
się między nimi pewne spory. Zresztą, jeśli nie brat królewski, to pan de
Gondy...
Ależ pan Gondy ma zostać kardynałem, żądają dla niego kapelusza.
Alboż to nie ma kardynałów dobrych wojowników? oponował
Aramis. Spójrz tylko, masz tu wokół siebie czterech kardynałów, którzy stojąc
na czele armii byli więcej warci od pana de Guebriant i pana Gassion.
Ale generał garbaty?!
Pod pancerzem nie będzie widać garbu. Zresztą przypomnij sobie:
Aleksander Wielki kulał, Hannibal zaś był jednooki.
Czy dopatrujesz się w tym stronnictwie wielkich korzyści? rzucił
zapytanie dłArtagnan.
Widzę tam poparcie możnych książąt.
Wraz z wygnaniem przez rząd!
Unieważnionym przez parlament i rozruchy.
Wszystko to byłoby możliwe, gdyby się udało rozłączyć króla z matką.
Być może dojdzie do tego.
Przenigdy! wykrzyknął dłArtagnan, powracając tym razem do
swoich przekonań. Odwołuję się, Aramisie, do ciebie, który znasz Annę
Austriaczkę równie dobrze jak ja. Czy sądzisz, że mogłaby ona zapomnieć
kiedykolwiek, że jej syn jest jej bezpieczeństwem, palladium , rękojmią jej
poważania, jej fortuny i życia? Musiałaby przejść wraz z nim na stronę książąt
porzucając Mazariniego. Wiesz jednak lepiej niż ktokolwiek inny, że istnieją
ważne powody, aby nie opuściła go nigdy.
Może i masz rację rzekł zamyślony Aramis. Dlatego też nie będę
się wiązał.
Z nimi nie wtrącił dłArtagnan. Ale ze mną?
Z nikim. Jestem księdzem, co mnie obchodzi polityka? Żadnych
brewiarzy nie czytuję, mam małe grono: kilku dowcipnych księży łajdaków i
kilka uroczych kobiet. Im większe będzie zamieszanie, tym mniej będzie
wiadomo o moich eskapadach. Wszystko układa się cudownie bez mego udziału
i stanowczo, mój drogi, zakarbuj to sobie, nie będę się mieszał do niczego.
Na honor, drogi przyjacielu ozwał się dłArtagnan twoja filozofia
mnie podbiła, sam nie wiem, co za giez ambicji mnie ukąsił. Mam stanowisko,
które zapewnia mi utrzymanie. Po śmierci tego biednego, starzejącego się pana
de Treville mogę dochrapać się rangi kapitana. Jest to wcale piękna buława
marszałkowska dla gaskońskiego kadeta i czuję, że przywyknę do uroków
chleba skromnego wprawdzie, ale codziennego. Zamiast uganiać się za
przygodami, przyjmę raczej zaproszenie Portosa i wybiorę się na polowanie w
jego majątkach. Wiesz, że Portos ma majątek?
A jakże, wiem doskonale! Dziesięć mil lasów, moczarów i łąk. Jest on
panem gór i nizin, procesuje się o prawa feudalne z biskupem de Noyon.
Świetnie pomyślał dłArtagnan tylko tego pragnąłem się dowiedzieć:
Portos jest w Pikardii. A głośno rzekł:
A czy powrócił do swego dawnego nazwiska du Vallon?
O, i dodał do niego jeszcze de Bracieux, imię włości, które były
baronią!
A więc będziemy mieli Portosa baronem.
Niewątpliwie. Lecz nade wszystko podziwu godną osobą jest baronowa
Portos.
Obydwaj przyjaciele wybuchnęli śmiechem.
A więc nawrócił znów dłArtagnan nie chcesz przejść na stronę
Mazariniego?
Ani ty na stronę książąt?
Nie. Nie przechodzimy więc na niczyją stronę i pozostajemy
przyjaciółmi. Nie będziemy ani zwolennikami kardynała, ani frondystami.
Zgoda rzekł Aramis bądźmy muszkieterami.
Nawet z małą tonsurką odparował dłArtagnan.
Zwłaszcza z małą tonsurką! wykrzyknął Aramis. To przydaje
wdzięku.
W takim razie, żegnaj! wyrzekł dłArtagnan.
Nie zatrzymuję cię, mój drogi, gdyż nie mam cię gdzie położyć na noc,
a byłoby nieprzyzwoitością z mej strony zaproponować ci połowę szopy
Wiórka.
Przecież jestem zaledwie trzy mile od Paryża. Konie wypoczęte, za
niecałą godzinę będę z powrotem.
I dłArtagnan napełnił ostatnią szklankę wina.
Za to, co było rzekł.
Tak odrzekł Aramis jest to, niestety, czas przeszły... fugit
irreparabile tempus ...
Ba! rzucił dłArtagnan może jeszcze powróci. W każdym razie,
gdybym ci był potrzebny, mieszkam: ulica Tiquetonne, zajazd "Pod Kózką".
Ja zaś klasztor jezuitów, od szóstej rano do ósmej wieczorem wejście
przez drzwi, od ósmej wieczór do szóstej rano przez okno.
Żegnaj, drogi.
Och! Nie puszczę cię tak, pozwól sobie towarzyszyć.
Mówiąc to Aramis wziął szpadę i płaszcz.
Chce się upewnić, że odjeżdżam pomyślał dłArtagnan.
Aramis zagwizdał na Gryzipiórka, lecz ten spał w przedpokoju nad
resztkami wieczerzy, i Aramis, chcąc go obudzić, zmuszony był pociągnąć go za
ucho. Gryzipiórek przeciągnął się, przetarł oczy i próbował na nowo zasnąć.
Hej, panie śpiochu, prędko drabinę!
Ależ odrzekł Gryzipiórek, ziewając tak, że mało mu szczęka nie
wyleciała z zawiasów ależ drabina została na oknie.
Chodzi o tę drugą, ogrodnika. Nie widziałeś, że dłArtagnan wchodził tu
z trudem, o ile więc trudniej będzie mu zejść?
DłArtagnan chciał zapewnić Aramisa, że zejdzie doskonale, gdy nagle
przyszła mu pewna myśl. Myśl ta kazała mu zamilknąć.
Gryzipiórek, głęboko wzdychając, udał się na poszukiwanie drabiny. W
chwilę później stanęła przy oknie mocna i solidna drewniana drabina. Ho,
ho! rzekł dłArtagnan to dopiero środek komunikacji! Po takiej drabinie
mogłaby wejść nawet kobieta.
Przeszywające spojrzenie Aramisa zdało się przenikać myśl przyjaciela,
lecz dłArtagnan wytrzymał to spojrzenie z miną świętej naiwności. W tej zresztą
chwili stawiał stopę na pierwszym szczeblu drabiny i zaczynał schodzić w dół.
Wkrótce był już na ziemi. Gryzipiórek stał w oknie.
Zostań tam zwrócił się do niego Aramis ja zaraz powrócę. Obaj
przyjaciele poszli w stronę szopy. Na spotkanie wyszedł Wiórek, trzymając
konie za uzdy.
W samą porę rzekł Aramis. Co znaczy czujny i pilny służący. Nie
to, co ten leń Gryzipiórek, który niezdolny jest do niczego, odkąd został
kościelnym. Idź za nami, Wiórku, pójdziemy, rozmawiając, aż do końca wsi.
Rzeczywiście obaj przyjaciele przeszli przez całą wieś, rozmawiając o
rzeczach zupełnie obojętnych. Przy ostatnim domu Aramis powiedział:
Idź więc, drogi przyjacielu, podążaj za głosem kariery. Fortuna
uśmiecha się do ciebie, nie pozwól jej umknąć. Pamiętaj, że jest ona kurtyzaną, i
musisz ją odpowiednio traktować. A co do mnie, pozostanę pokorny i leniwy.
Żegnaj!
Więc to decyzja ostateczna? zapytał dłArtagnan. Nie odpowiada
ci moja propozycja?
Przeciwnie, odpowiadałaby mi bardzo odrzekł Aramis gdybym
był podobny do innych ludzi, lecz powtarzam ci, jestem człowiekiem pełnym
sprzeczności: to, czego dziś nienawidzę, jutro uwielbiam i na odwrót. Widzisz
więc jasno, że nie mogę się angażować, jak czynisz to ty, na przykład, który
masz poglądy tak ustalone.
Kłamiesz, podstępny człowieku pomyślał sobie dłArtagnan. Jest
zupełnie przeciwnie, to ty umiesz sobie wytknąć cel i dążyć doń skrycie.
Żegnaj mi, drogi ciągnął Aramis i dzięki ci za dobre chęci, a
przede wszystkim za miłe wspomnienia, jakie wzbudziła we mnie twoja
obecność.
Uściskali się. Wiórek był już na koniu. Z kolei dłArtagnan wskoczył na
siodło, po czym jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie. Jeźdźcy dali koniom ostrogę i
podążyli w kierunku Paryża.
Aramis stał nieporuszony pośrodku gościńca, dopóki nie stracił ich z oczu.
Zaledwie ujechali dwieście kroków, dłArtagnan nagle się zatrzymał,
zeskoczył na ziemię, rzucił cugle Wiórkowi i wyciągnąwszy z olster pistolety,
założył je za pas.
Co się stało, panie? zapytał przerażony Wiórek.
Stało się odrzekł dłArtagnan że mimo całej swej przebiegłości nie
będzie mógł mówić, że wystrychnął mnie na dudka. Pozostań tu i nie ruszaj się.
Połóż się gdzieś w okolicy traktu i oczekuj mnie.
Po tych słowach dłArtagnan przeskoczył rów ciągnący się wzdłuż drogi i
puścił się na przełaj przez pole, by w ten sposób okrążyć wieś. Między domem
zamieszkiwanym przez panią de Longueville a klasztorem jezuitów zauważył
był pustą przestrzeń, ogrodzoną jedynie płotem.
Godzinę temu byłoby może trudno odnaleźć ów płot, lecz teraz wschodził
księżyc i chociaż od czasu do czasu zakrywały go chmury, było widno. Nawet
gdy się ściemniało, to nie na tyle, by nie można odnaleźć drogi.
DłArtagnan dopadł płotu i ukrył się za nim. Przechodząc przed domem,
gdzie rozegrała się opowiedziana przez nas scena, dostrzegł, że to samo okno
jest znowu oświetlone. Był wtedy przekonany, że Aramis nie powrócił jeszcze
do siebie i że nie będzie tam powracał sam.
Rzeczywiście po upływie chwili posłyszał zbliżające się kroki i jakby
odgłosy szeptów.
W miejscu, gdzie zaczynał się płot, kroki zatrzymały się.
DłArtagnan ukląkł na ziemi, poszukując miejsca, gdzie płot był bardziej
zwarty, by się tam ukryć.
W tym momencie, ku wielkiemu jego zdziwieniu, ukazali się dwaj
mężczyźni. Zdziwienie to jednak natychmiast prysło, jego ucha bowiem doszedł
dźwięk głosu harmonijnego i pełnego słodyczy: jeden z dwu mężczyzn był
kobietą przebraną za kawalera.
Uspokój się, drogi Rene mówił miękki głos. Rzecz ta nie
powtórzy się więcej. Odkryłam coś w rodzaju podziemnego korytarza
przechodzącego pod drogą i trzeba będzie tylko unieść jedną z płyt kamiennych
przed bramą, by otworzyć ci wejście.
Och! rzekł drugi głos, po którym dłArtagnan rozpoznał Aramisa
przysięgam ci, księżno, że gdyby ostrożności te nie miały na celu
zabezpieczenia waszej dobrej sławy, gdybym ryzykował tylko swoje życie...
Tak, tak, wiem, że jesteś mężny i lubisz ryzykować jako człowiek
światowy, ale życie twoje należy nie tylko do mnie, należy także do naszego
stronnictwa. Bądź więc ostrożny, bądź roztropny!
Jestem zawsze posłuszny, o pani odrzekł Aramis jeśli rozkaz
wydawany jest głosem tak pełnym słodyczy.
I czule ucałował jej rękę.
Ach! wykrzyknął kawaler głosem kobiecym.
Co takiego? zapytał Aramis.
Czyż nie widzisz, że wiatr zerwał mi kapelusz?
I Aramis pobiegł za ulatującym kapeluszem, dłArtagnan zaś skorzystał z
tego, by znaleźć w płocie miejsce mniej gęste, które pozwoliłoby mu swobodnie
rzucić okiem na rzekomego kawalera. W tej samej chwili księżyc może
równie ciekawy jak oficer wyszedł zza chmur i w niedyskretnym jego świetle
dłArtagnan rozpoznał wielkie, niebieskie oczy, złociste włosy i szlachetną
głowę księżnej de Longueville.
Aramis, roześmiany, powrócił w jednym kapeluszu na głowie, a z drugim
w ręku i oboje udali się w dalszą drogę ku klasztorowi jezuitów.
Dobra! rzekł dłArtagnan podnosząc się i otrzepując kolano teraz
cię mam: jesteś frondystą i kochankiem pani de Longueville.

12. Portos du Vallon de Bracieux de Pierrefonds


Dzięki informacjom zasięgniętym u Aramisa, dłArtagnan, któremu było
wiadomo już dawniej, że rodowe nazwisko Portosa brzmiało du Vallon,
dowiedział się teraz, iż przyjaciel nosił drugie nazwisko de Bracieux, od nazwy
swych włości, i że właśnie o te włości procesuje się z biskupem z Noyon.
Należało więc szukać tych włości w okolicach Noyon, to znaczy na granicy
Ue-de-France i Pikardii.
Niezwłocznie ułożył marszrutę: uda się do Dammartin, gdzie rozchodzą się
dwie drogi: jedna prowadzi do Soissons, druga do Compiegne. Tam zasięgnie
języka o włościach de Bracieux i zależnie od odpowiedzi, będzie się kierował
prosto bądź skręci na lewo.
Wiórek, który nie znał jeszcze kierunku wyprawy, oświadczył, że będzie
towarzyszył dłArtagnanowi choćby na koniec świata, obojętne, czy to prosto,
czy w lewo. Błagał tylko swego dawnego pana, ażeby podróżowali nocą, gdyż
ciemności lepiej zabezpieczają. DłArtagnan zaproponował mu wówczas, ażeby
dał znać żonie i przynajmniej uspokoił ją co do swoich losów. Jednakże Wiórek
odpowiedział żwawo, że jest najzupełniej pewny, iż jego żona nie umrze z
niepokoju, jeśli nie będzie wiedziała, gdzie on się obraca; natomiast on, Wiórek,
znając niepohamowany język żony, umierałby ze strachu, gdyby wiedziała o
miejscu jego pobytu.
Powody te wydały się dłArtagnanowi tak słuszne, że więcej nie nalegał i
około godziny ósmej wieczorem, w momencie gdy mrok zaczął spowijać ulice,
opuścił zajazd "Pod Kózką" wraz z Wiórkiem. Ze stolicy wyjechali przez bramę
Saint-Denis.
O północy obydwaj podróżni znaleźli się w Dammartin.
Było za późno, by zasięgnąć jakichś wiadomości. Gospodarz oberży "Pod
Łabędziem" już spał. DłArtagnan odłożył więc całą rzecz do następnego dnia.
Rano przywołaj gospodarza. Był to jeden z tych szczwanych
Normandczyków, co to nie mówią ani tak, ani nie i zawsze myślą, że narażają
się odpowiadając wprost na postawione pytania. Domyśliwszy się ledwie, że
winien jechać dalej prosto, dłArtagnan udał się w drogę, kierując się dość
dwuznaczną informacją. O dziewiątej z rana był w Nanteuil i zatrzymał się na
śniadanie.
Tym razem gospodarz był szczerym i poczciwym Pikardczykiem, który,
rozpoznawszy w Wiórku krajana, nie czynił żadnych trudności i udzielił im
wszelkich wyjaśnień, jakich żądali. Włości de Bracieux oddalone były o kilka
mil od Villers-Cotterets.
DłArtagnan znał Villers-Cotterets, towarzyszył tam dwa czy trzy razy
dworowi, gdyż w owym okresie Villers-Cotterets było rezydencją królewską.
Udał się więc w kierunku tego miasta i stanął tam w znajomej sobie oberży "Pod
Złotym Delfinem".
Tutaj informacje były jak najbardziej zadowalające. DłArtagnan
dowiedział się, że włości de Bracieux położone są o cztery mile od miasta, ale
nie tam należało szukać Portosa. Miał on rzeczywiście zatarg z biskupem Noyon
o włości de Pierrefonds, graniczące z jego ziemiami, lecz znudzony
powikłaniami prawnymi, których nie mógł w żaden sposób zrozumieć, chcąc je
przeciąć, zakupił Pierrefonds, wskutek czego musiał dobrać nowe nazwisko do
swoich dawniejszych. Nazywał się obecnie panem du Vallon de Bracieux de
Pierrefonds i zamieszkiwał w swej nowej posiadłości. W braku innych
dostojeństw Portos dążył wyraźnie do tego, by zostać markizem de Carabas .
Trzeba było zaczekać jeszcze do następnego ranka, gdyż konie zrobiły w
ciągu dnia dziesięć mil i były pomęczone. Co prawda mogli wziąć inne konie,
lecz mieli do przebycia duży las, a jak sobie przypominamy, Wiórek nie lubił
lasu nocą.
Była jeszcze jedna rzecz, której Wiórek nie lubił, a mianowicie: ruszać w
drogę na czczo. Dlatego to dłArtagnan, obudziwszy się, zastał przygotowane już
dla siebie śniadanie. Nie miał powodu skarżyć się na podobną troskliwość.
Zasiadł więc do stołu. Rozumie, się samo przez się, że Wiórek, objąwszy swe
dawne funkcje, przybrał również swą dawną pełną pokory postawę i nie
wstydził się jeść resztek po dłArtagnanie, podobnie jak panie de Motteville i de
Fargis jadły po Annie Austriaczce.
Nie dało się więc wyjechać wcześniej niż koło ósmej rano. Trudno było
zabłądzić; należało tylko posuwać się drogą prowadzącą z Villers-Cotterets do
Compiegne, a po wyjściu z lasu kierować się na prawo.
Był piękny wiosenny poranek, pośród ogromnych drzew rozbrzmiewał
śpiew ptaków, szerokie promienie słoneczne przebijały się przez miejsca
bardziej przerzedzone i wydawały się być firankami ze złotej gazy. W innych
miejscach światło przedzierało się z trudem przez gąszcz liściastego sklepienia;
zanurzone w cieniu stały pnie starych dębów, na które, zoczywszy podróżnych,
spiesznie umykały zwinne wiewiórki. Z tego porannego świata natury buchała
woń traw, kwiatów i liści, napełniając serce radością. DłArtagnan,
sprzykrzywszy sobie smrody Paryża, myślał, że kiedy człowiek nosi nazwiska
trzech włości ziemskich, nadziane jakby na rożen, powinien czuć się szczęśliwy
w takim raju. Następnie pokręcił głową, myśląc: Gdybym był Portosem, a
dłArtagnan przyszedł do mnie z propozycjami, które zamierzam przedstawić
Portosowi, wiedziałbym doskonale, co odpowiedzieć takiemu dłArtagnanowi.
Co się tyczy osoby Wiórka, to nie myślał on o niczym; po prostu trawił.
Na skraju lasu dłArtagnan spostrzegł wskazaną drogę, a przy końcu tej
drogi baszty olbrzymiego feudalnego zamczyska.
Ho, ho! zamruczał. Zdawało mi się, że zamek ten należał do starej
linii Orleanów. Czyżby Portos ułożył się o niego z diukiem de Longueville?
Na honor, panie rzekł Wiórek to mi pięknie utrzymane włości.
Jeśli należą do pana Portosa, złożę mu swoje gratulacje.
Do diabła! rzucił dłArtagnan nie można go nazywać Portosem ani
nawet du Vallon. Nazywaj go de Bracieux albo de Pierrefonds. Zepsujesz mi
inaczej całe poselstwo.
W miarę jak się zbliżali do zamczyska, które przykuło od razu ich wzrok,
dłArtagnan pojął, że tam nie może zamieszkiwać jego przyjaciel: wieżyce,
chociaż potężne i jakby wczoraj zbudowane, stały otworem, ziejąc pustką.
Można by rzec: jakiś olbrzym rozciął je uderzeniami topora.
Dotarłszy do krańca drogi, dłArtagnan znalazł się nad wspaniałą doliną, w
głębi której u stóp kilku rozrzuconych tu i ówdzie domów widać było drzemiące
urocze jeziorko. Domki skromne, jedne pokryte dachówką, inne słomą, zdawały
się uznawać za swego suwerena piękny zameczek, wzniesiony gdzieś w
początkach panowania Henryka IV, ozdobiony na szczycie chorągiewkami
lennego pana. Teraz dłArtagnan nie wątpił już, że znajduje się przed siedzibą
Portosa.
Droga prowadziła wprost do tego pięknego zamku, który wobec swojego
przodka, zamczyska na górze, był tym, czym modniś z koterii jaśnie
oświeconego diuka d'Enghien wobec zakutego w żelazo rycerza z czasów
Karola VII. DłArtagnan puścił konia kłusem, Wiórek poszedł za przykładem
swego pana.
Po dziesięciu minutach dłArtagnan znalazł się na krańcu alei obsadzonej w
równych odstępach topolami. Zamykała ją żelazna krata o złoconych grotach i
poprzecznych listwach. Pośrodku tej alei, na wypasionym przysadzistym
ogierze, siedział ktoś niby pan w zielonym stroju, wyzłoconym podobnie jak
krata. Po obu jego stronach znajdowali się dwaj lokaje wygalowani od stóp do
głów; gromadka zebranych chłopów biła niskie, pełne czci pokłony.
Och! rzekł do siebie dłArtagnan czyżby to był pan du Vallon de
Bracieux de Pierrefonds? Mój Boże, jakże on się skurczył, odkąd się nie nazywa
Portos.
Chyba to nie on rzekł Wiórek, odpowiadając na to, co dłArtagnan
wyrzekł był do siebie. Pan Portos miał prawie sześć stóp wysokości, a ten ma
najwyżej pięć.
Jednakże podjął oficer coś bardzo nisko kłaniają się temu panu.
Z tymi słowy ruszył ostro w stronę przysadzistego ogiera, znacznego
jeźdźca i lokai. W miarę jak się zbliżał, zdawało mu się, iż rozpoznaje rysy owej
osobistości.
O mój Jezusie! Proszę pana wołał Wiórek, który zdawał się również
ją poznawać. Czyż możliwe, żeby to był on?
Na ten okrzyk człowiek siedzący na koniu odwrócił się z wolna, pełen
majestatu, i dwaj podróżni mogli teraz zobaczyć wielkie oczy w całym ich
blasku, czerwoną gębę i tak wiele mówiący uśmiech Muszkieta.
Rzeczywiście, był to Muszkiet. Muszkiet bardzo tłusty, tryskający
zdrowiem, napęczniały dobrobytem. Poznawszy dłArtagnana, zachował się
zupełnie inaczej niż ten hipokryta Gryzipiórek. Zsunął się z konia na ziemię i
zdjąwszy kapelusz, podszedł do oficera. W ten sposób hołdy zebranych zwróciły
się wraz z nim ku nowemu słońcu, które zaćmiło stare.
Pan dłArtagnan! Pan dłArtagnan bulgotało w olbrzymich policzkach
Muszkieta, ociekającego potem z wielkiej radości. Pan dłArtagnan! Och, co
za radość dla mojego pana i władcy, pana du Vallon de Bracieux de Pierrefonds!
Ach, poczciwy Muszkiet! Więc twój pan znajduje się tutaj?
Jesteście, panie, w jego włościach.
Ależeś piękny, tłusty, kwitnący! ciągnął dłArtagnan,
niezmordowanie wyliczając zmiany, jakie łaskawy los przyniósł w darze
dawnemu głodomorowi.
Ech, dziękować Bogu, panie odrzekł Muszkiet miewam się dość
dobrze.
Ależ czemuż to nie przemówisz do swego przyjaciela Wiórka?
Do mego przyjaciela Wiórka! Czyżbyś to był ty, Wiórek?!
wykrzyknął Muszkiet otwierając ramiona, ze łzami w oczach.
Ja, we własnej osobie odrzekł jak zawsze ostrożny Wiórek.
Chciałem się tylko przekonać, czy nie rozpiera cię duma.
Mnie ma rozpierać duma wobec starego przyjaciela! Przenigdy, drogi
Wiórku. Nie mogłeś tak myśleć, albo też nie znałeś Muszkieta.
Mniejsza z tym! rzekł Wiórek zsiadając z rumaka i biorąc Muszkieta
w objęcia. Tyś nie taki, jak ten łajdak Gryzipiórek, który zostawił mnie
samego w szopie przez dwie godziny i nawet nie usiłował udawać, że mnie
poznaje.
I Wiórek z Muszkietem uściskali się tak wylewnie, że wzruszyło to bardzo
wszystkich obecnych. Sądzili, że Wiórek musi być jakimś przebranym wielkim
panem, gdyż ogromnie wysoko oceniali pozycję Muszkieta.
A teraz, panie rzekł Muszkiet, uwolniwszy się z objęć Wiórka, który
bezskutecznie usiłował połączyć swe ręce w uścisku na plecach przyjaciela
teraz pozwólcie, panie, że was opuszczę, gdyż nie chcę, by mój pan dowiedział
się o waszym przybyciu od kogoś innego, a nie ode mnie. Nigdy by mi nie
wybaczył, gdybym się dał komu w tym ubiec.
Drogi przyjaciel powiedział dłArtagnan, nie chcąc nazwać Portosa
ani jego dawnym, ani nowym nazwiskiem nie zapomniał mnie więc.
On by zapomniał! zawołał Muszkiet. Trzeba panu wiedzieć, że
nie było dnia, byśmy nie oczekiwali wiadomości, że zostałeś pan marszałkiem w
miejsce pana de Gassin bądź pana de Bassompierre.
Na ustach dłArtagnana zabłąkał się jeden z tych rzadkich uśmiechów
pełnych melancholii, który w najgłębszych zakątkach jego serca przetrwał,
rozczarowania młodych lat.
A wy, chamy zwrócił się Muszkiet do zebranych zostać tu przy
panu hrabim dłArtagnan i z należytym do niego szacunkiem. Ja tymczasem
udaję się uprzedzić jego wysokość o przybyciu gościa.
I wspomagany przez dwie miłosierne dusze wsiadł na tęgiego rumaka,
podczas gdy żwawszy Wiórek dosiadł wierzchowca bez niczyjej pomocy.
Muszkiet puścił się krótkim galopem po murawie alei, uwydatniając jeszcze
korzystniej wspaniałe lędźwie i golenie czworonoga.
O, tutaj zapowiada się wszystko dobrze! powiedział d'Artagnan.
Nie masz tu żadnych tajemnic, żadnych udawań, żadnej polityki. Ludziska
śmieją się całą gębą, płaczą z radości, pyski jak donice. Doprawdy, zdaje mi się,
że nawet natura jest tu odświętna, a drzewa w miejsce liści i kwiatów pokrywają
zielone i różowe wstążeczki.
Mnie zaś wydaje się ozwał się Wiórek że aż tu dolatuje
smakowity zapach pieczystego, że widzę kuchcików ustawiających się
szeregiem, by oglądać nas w przejeździe. Ach, mój panie, jakiegoż kucharza
musi mieć pan de Pierrefonds, skoro lubił tak wiele i dobrze jadać, jeszcze kiedy
był panem Portosem!
Dość! wyrzekł dłArtagnan. Napędzasz mi stracha. Jeżeli
rzeczywistość odpowiada pozorom, to jestem zgubiony. Człowiek tak
szczęśliwy nie porzuci nigdy swego szczęścia i nie uda mi się tu podobnie, jak
nie udało się z Aramisem.

13. W którym dłArtagnan odnalazłszy Portosa
zmiarkował, że fortuna nie czyni człowieka
szczęśliwym


DłArtagnan przekroczył ogrodzenie i znalazł się przed zamkiem. Spuszczał
właśnie nogi na ziemię, kiedy na ganku ukazała się jakaś olbrzymia postać.
Musimy tu oddać sprawiedliwość dłArtagnanowi, że mimo całego egoizmu
serce jęło mu walić z radości na widok tej wysokiej, marsowej postaci,
przywodzącej na myśl człowieka mężnego i zacnego.
Podbiegł ku Portosowi i rzucił się w jego objęcia. Cała czeladź dworska,
stojąca kołem w przyzwoitej odległości, patrzyła na to z uniżonym
zaciekawieniem. Muszkiet w pierwszym szeregu wycierał oczy; biedne
chłopisko nie mogło powstrzymać łez radości, odkąd ujrzało dłArtagnana i
Wiórka.
Portos wziął przyjaciela pod ramię.
Ach, jakże się cieszę widząc cię znowu, kochany dłArtagnan!
wykrzyknął głosem przechodzącym z barytonu w bas. Nie zapomniałeś więc
o mnie, drogi!
Miałbym zapomnieć o tobie! Ach, drogi du Vallon, czyż można
zapomnieć najpiękniejsze dni swojej młodości, oddanych przyjaciół i
niebezpieczeństwa, którym wspólnie stawialiśmy czoło? Przecież kiedy cię
znowu widzę, każda chwila naszej dawnej przyjaźni staje mi żywo w myśli.
Tak, tak rzekł Portos podkręcając wąsa, by mu przywrócić dawną
zalotność, którą zatracił był w samotności. Tak, przeżywaliśmy piękne dni w
owych czasach i zabiliśmy dobrego ćwieka temu biednemu kardynałowi.
Po tych słowach głęboko westchnął. DłArtagnan przyjrzał mu się bacznie.
Witaj mi, drogi przyjacielu ciągnął rozmarzony Portos
dopomożesz mi odnaleźć dawną moją radość. Zapolujemy jutro na zające na
mojej wspaniałej równinie albo też na sarny w moich przepięknych lasach. Mam
cztery charty, które uchodzą za najbardziej gonne w całej prowincji, i sforę,
która nie ma sobie równej w obrębie dwudziestu mil.
Tu Portos westchnął po raz drugi.
Ho, ho! mruknął do siebie dłArtagnan czyżby nasz zuch nie był tak
szczęśliwy, na jakiego wygląda. A później głośno:
Przede wszystkim przedstawisz mnie pani du Va!lon, gdyż
przypominam sobie, że w liście, który byłeś łaskaw napisać do mnie z
zaproszeniem, skreśliła ona własnoręcznie kilka słów u dołu.
Portos westchnął po raz trzeci.
Dwa lata temu straciłem panią du Vallon rzekł i jak widzisz,
jestem tym zasmucony głęboko jeszcze do tej pory. Dla tego to powodu
opuściłem zamek du Vallon, leżący koło Corbeil, aby osiąść w swych włościach
de Bracieux. Zmiana ta pociągnęła za sobą kupno tych oto ziem. Biedna pani du
Vallon ciągnął Portos z wyrazem smutku na twarzy oczywiście nie była
kobietą o charakterze zbyt równym, ale ostatecznie przystosowała się do moich
manier i pogodziła z moimi drobnymi kaprysami.
Jesteś więc bogaty i wolny stwierdził dłArtagnan.
Niestety! odpowiedział Portos jestem wdowcem i posiadam
czterdzieści tysięcy liwrów renty. Ale zasiądźmy do śniadania, jeśli masz
ochotę.
Z wielką chęcią, poranne powietrze wzmogło mój apetyt.
Tak rzekł Portos powietrze tutaj u mnie jest doskonałe. Weszli do
zamku. Od góry do dołu wszystko było złocone, złocone wszystkie gzymsy,
złocone drzewo foteli. Czekał na nich zastawiony stół.
Spojrzyj rzucił Portos to mój codzienny posiłek.
Do licha! odparł dłArtagnan gratuluję ci, sam król nie jada lepiej.
A jakże, słyszałem, że pan Mazarini karmi króla dosyć kiepsko.
Pokosztuj no tych kotletów, drogi dłArtagnan, to z moich baranów.
Bardzo kruche te twoje barany, winszuję ci ich odparł dłArtagnan.
Tak, pasą się na moich łąkach, które są wyśmienite.
Pozwól, że dobiorę jeszcze jednego.
Nie, najpierw musisz skosztować tego kota, którego ubiłem wczoraj w
jednej z moich królikami.
Do licha! Co za cudowny smak! rzekł dłArtagnan. Ach, wiem już,
karmisz swoje zające samą macierzanką?
A co powiesz o moim winie? przerwał mu Portos. Przyjemne, co?
Zachwycające!
A to tylko wino miejscowe.
Doprawdy?
Tak, mały stok z południową wystawą. O tam, na zboczu mojej góry;
dostarcza dwadzieścia beczułek.
Ależ to prawdziwe winobranie.
Portos westchnął po raz piąty. DłArtagnan liczył jego westchnienia.
Ale, ale rzekł zaciekawiony dłArtagnan pragnąc zgłębić zagadnienie
mówiono mi, drogi przyjacielu, że trapisz się czymś. Czy przypadkiem nie
jesteś cierpiący?... I czy stan twego zdrowia...
Wyśmienity, kolego, lepszy niż zwykle. Mógłbym pięścią zabić wołu.
Więc może jakieś strapienie rodzinne?
Rodzinne?! Na szczęście jestem sam na świecie.
Więc dlaczegóż tak wciąż wzdychasz?
Mój drogi wyrzekł Portos będę z tobą szczery: nie jestem
szczęśliwy.
Ty, Portosie, nie jesteś szczęśliwy?! Ty, który posiadasz zamek,
pastwiska, góry, lasy, który masz w dodatku czterdzieści tysięcy liwrów rocznej
renty, ty nie jesteś szczęśliwy?
Tak, mój drogi, prawda, posiadam to wszystko, lecz pośród tego
wszystkiego jestem zupełnie sam.
Ach, rozumiem, otoczony jesteś hołyszami, z którymi nie możesz
obcować bez ujmy dla siebie.
Portos lekko przybladł i opróżnił olbrzymią szklanicę cienkusza ze stoku
swojej góry.
Nic podobnego powiedział wprost przeciwnie. Wyobraź sobie, że
są to wszystko hreczkosieje posiadający jakieś tam tytuły i usiłujący wywodzić
swoje rody od Faramonda, Karola Wielkiego lub co najmniej od Hugona
Kapeta . Z początku, jako świeży przybysz, zmuszony byłem robić im awanse i
robiłem. Ale wiesz, mój drogi, że pani du Vallon...
Przy tych słowach Portos zdawał się z trudem łykać ślinę.
Pani du Vallon ciągnął była wątpliwą szlachcianką. Pierwszy jej
małżonek (sądzę, że dla ciebie to nie nowina) był prokuratorem. Uznali to za
wstrętne. Powiedzieli, że to nikczemne. Pojmujesz, że za to słowo można by
zabić trzydzieści tysięcy ludzi. Zabiłem dwóch. Zmusiło to pozostałych do
zamilknięcia, ale nie przysporzyło mi przyjaciół. Z tego oto powodu nie mam
towarzystwa, żyję zupełnie sam, nudzę się, zadręczam.
DłArtagnan uśmiechnął się. Dojrzał słabe miejsce w pancerzu i
przygotowywał cios.
Ostatecznie jednak pozostałeś sam i twoja żona nie może ci już więcej
szkodzić powiedział.
Oczywiście, ale zrozum, że nie pochodząc ze szlachty historycznej, jak
ci Coucy, którym wystarczał tytuł sire, czy owi Rohan, którzy nie chcieli przyjąć
tytułu diuka, i jak ci wszyscy wicehrabiowie i hrabiowie, muszę im oddawać
pierwszeństwo w kościele, podczas uroczystości, w ogóle wszędzie i nie mam tu
nic do gadania. Ach! gdybym był chociaż...
Baronem. Nieprawdaż? wtrącił dłArtagnan kończąc myśl przyjaciela.
Ach! wykrzyknął Portos, a rysy jego wypogodziły się. Ach, tak!
Gdybym był baronem!
Doskonale pomyślał dłArtagnan tutaj uda mi się na pewno.
I przemówił:
No cóż, kochany przyjacielu, przybyłem tu dzisiaj, ażeby ci przynieść
ten upragniony tytuł.
Portos wykonał skok, który wstrząsnął całą salą. Dwie czy trzy butelki
straciły równowagę i stoczyły się na podłogę, gdzie uległy strzaskaniu. Na ten
hałas wbiegł Muszkiet, a w oddali można było dostrzec Wiórka z pełną gębą i
serwetą w ręku.
Czy wasza wysokość mnie wzywał? dopytywał się Muszkiet.
Portos dał mu ręką znak, by uprzątnięto potłuczone butelki.
Widzę z przyjemnością ozwał się dłArtagnan że zatrzymałeś przy
sobie tego dzielnego chłopca.
Jest moim intendentem odrzekł Portos. I podnosząc głos dodał:
Dorobił się hultaj, widać to po nim. Jest jednak ciągnął już ciszej bardzo
przywiązany do mnie; nie porzuciłby mnie za nic w świecie.
I tytułuje go wasza wysokość pomyślał dłArtagnan.
Musz! Zostaw nas samych rzekł Portos.
Powiadasz: Musz? Ach, tak, dla skrócenia. Muszkiet to zbyt długie
słowo.
Oczywiście odrzekł Portos a poza tym czuć w tym wachmistrza
na milę. Ale, ale, hultaj ten wszedł, kiedy rozmawialiśmy o ważnych sprawach.
A jakże przemówił dłArtagnan. Odłóżmy jednak naszą rozmowę
na później. Twoi ludzie mogliby snuć jakieś podejrzenia; być może są nawet
szpiedzy w okolicy. Domyślasz się, Portosie, że idzie o sprawy poważne.
Tam do licha! wykrzyknął Portos. A więc dla lepszego trawienia
przejdźmy się po moim parku.
Bardzo chętnie!
A że obaj dostatecznie podjedli, jęli spacerować po wspaniałym ogrodzie.
Aleje kasztanowe i lipowe otaczały obszar co najmniej trzydziestomorgowy.
Przy końcu każdej szachownicy drzew, gęsto podszytych krzewami i
drzewkami, widziało się przemykające króliki, które znikały pośród kopców
zebranych żołędzi i swawoliły wśród wysokich traw.
Na honor! rzekł dłArtagnan twój park odpowiada wspaniałością
całej reszcie, a jeśli w stawach masz tyle ryb, co królików w królikarniach, to
doprawdy, drogi Portosie, jesteś szczęśliwym człowiekiem. Oczywiście pod
warunkiem, że zachowałeś swą namiętność do polowania i zyskałeś nową do
rybołówstwa.
Ach, przyjacielu odrzekł Portos rybołówstwo pozostawiam
Muszkietowi; to zabawa dla pospólstwa. Za to poluję czasami, to znaczy, kiedy
się nudzę, siadam na jednej z tych marmurowych ławek, każę przynieść sobie
strzelbę, przyprowadzić Gredineta, mego ulubionego psa, i strzelam króliki.
To bardzo zabawne rzekł dłArtagnan.
A jakże odparł Portos z westchnieniem to bardzo zabawne.
DłArtagnan przestał już liczyć westchnienia.
Po czym dorzucił Portos Gredinet je odszukuje i sam zanosi do
kuchni; tak go wytresowano.
Ach, cóż za urocza bestyjka! rzekł dłArtagnan.
Ale pozostawmy Gredineta podjął Portos dam ci go, jeśli masz
chęć, bo mnie zaczyna już nudzić, i powróćmy do naszych spraw.
Z miłą chęcią zgodził się dłArtagnan tylko muszę cię, drogi
przyjacielu, uprzedzić, byś nie mówił potem, że wprowadziłem cię w błąd.
Będziesz musiał zupełnie odmienić tryb życia.
Jakżeż to?
Przywdziać zbroję, przypasać szpadę, szukać przygód, jak to bywało
nieraz, uronić na traktach parę kropel krwi. Wreszcie, wiesz już, jak to bywało
tamtymi czasy...
Ach, do diabła!
Zapewne, rozumiem, jesteś rozpieszczony, drogi przyjacielu. Dostałeś
brzucha i nie masz już w ręku tej elastyczności, której tyle dowodów mieli
gwardziści nieboszczyka pana kardynała.
Och, rękę mam jeszcze dobrą, zapewniam cię rzekł Portos
rozwierając dłoń podobną do łopatki barana.
Tym lepiej.
A więc mamy wojować?
Ech, mój Boże, oczywiście.
A przeciw komu?
Interesowałeś się polityką?
Ja?! Ani mi się śniło!
A zatem jesteś za Mazarinim czy też za książętami?
Ja? Za nikim.
To znaczy, że jesteś z nami. Tym lepiej. Portosie, masz szansę załatwić
swoje sprawy. Otóż, drogi, muszę ci wyznać, że przychodzę od kardynała.
Słowo to wywarło na Portosie takie wrażenie, jakby był jeszcze rok 1640 i
jakby chodziło o prawdziwego kardynała.
Ho, ho! wyrzekł a czegóż jego eminencja życzy sobie ode mnie?
Jego eminencja pragnie cię widzieć w swojej służbie.
A któż mu o mnie mówił?
Rochefort. Przypominasz go sobie?
Tam do licha, pewnie. To ten, który swego czasu naraził nas na takie
przykrości, przez którego tyleśmy się najeździli, ten sam, któregoś trzy razy
zmacał szpadą, na co sobie zresztą zasłużył.
A wiesz, że on został naszym przyjacielem? rzekł dłArtagnan.
Nie, o tym nic nie wiedziałem. Ach, więc nie żywi żadnej urazy?!
Mylisz się, Portosie odezwał się dłArtagnan. To ja nie żywię
urazy.
Portos nie dorozumiał się, o co chodzi. Bo też, jak sobie przypominamy,
nie odznaczał się zbytnią lotnością umysłu.
Utrzymujesz więc ciągnął swoje że hrabia de Rochefort
przemawiał za mną do kardynała?
Tak, a następnie królowa.
Jak to królowa?
Ażeby wzbudzić w nas zaufanie, oddała mu nawet sławny diament,
wiesz, ów diament, który sprzedałem był panu des Essarts, a który, nie wiem w
jaki sposób, powrócił w jej posiadanie.
Wydaje mi się jednak rzekł Portos zgodnie ze swym zdrowym
chłopskim rozsądkiem że raczej winna go była oddać tobie.
Takie jest i moje zdanie odrzekł dłArtagnan ale cóż chcesz,
królowie i królowe miewają nieraz osobliwe kaprysy. Oni to jednak dzierżą w
swym ręku bogactwa i zaszczyty, oni rozdają pieniądze i tytuły, im przeto w
ostatecznym rachunku człowiek jest oddany.
Tak, im człowiek jest oddany wyrzekł Portos. A więc w tej chwili
oddany jesteś?...
Królowi, królowej i kardynałowi, a co więcej zaręczyłem i za twoje
oddanie.
I powiadasz, żeś postawił w moim imieniu pewne warunki?
Wspaniałe, mój drogi, wspaniałe! Co się tyczy pieniędzy, to je
posiadasz, nieprawdaż? Mówiłeś mi o czterdziestu tysiącach liwrów renty.
Portosa ogarnęła nieufność.
Ech, przyjacielu powiedział pieniędzy nie ma się nigdy za wiele.
Pani du Vallon pozostawiła spadek nie uporządkowany. Nie wyznaję się zbytnio
na tych sprawach i przez to żyję raczej z dnia na dzień.
DłArtagnan domyślił się: obawia się, że przyszedłem pożyczyć pieniędzy.
Powiedział więc:
Ach, przyjacielu, znajdujesz się w tarapatach, tym lepiej.
Jak to tym lepiej? zapytał Portos.
Oczywiście, jego eminencja da ci wszystko, czego zapragniesz: ziemię,
pieniądze, tytuły.
Ach! ach! ach! wykrzyknął Portos, a oczy jego rozbłysły przy tym
ostatnim słowie.
Za poprzedniego kardynała mówił dłArtagnan nie umieliśmy
skorzystać z przychylnego losu, a przecież była okazja. Nie mam tu na myśli
ciebie, gdyż miałeś na widoku twoje czterdzieści tysięcy liwrów i wydajesz mi
się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Portos westchnął.
W każdym razie ciągnął dalej dłArtagnan pomimo czterdziestu
tysięcy liwrów czy też właśnie w związku z nimi wydaje mi się, że mała mitra
wyglądałaby nieźle na twojej karecie. Ha, ha!
Oczywiście rzekł Portos.
A więc sięgaj po nią, masz ją na ostrzu swej szpady. Nie wejdziemy
sobie w drogę. Twój cel to tytuł; mój pieniądze. Chcę ich zdobyć tyle, aby
odbudować dłArtagnan, które przodkowie moi, zubożali w czasie wojen
krzyżowych, doprowadzili do ruiny, oraz by dokupić ze trzydzieści mórg ziemi
obok. To wszystko, czego mi trzeba; usuwam się i spokojnie tam umrę.
Ja zaś ozwał się Portos pragnę zostać baronem.
Zostaniesz nim.
A więc pomyślałeś o pozostałych przyjaciołach? dopytywał się
Portos.
Ma się rozumieć, widziałem się już z Aramisem.
A czegóż on sobie życzy? Biskupa?
Aramis, hm, wyobraź sobie, mój drogi odrzekł dłArtagnan nie chcąc
rozczarowywać Portosa Aramis został mnichem i jezuitą, żyje jak
niedźwiedź, wyrzeka się wszystkiego i myśli tylko o swoim zbawieniu. Nie
mogłem go nakłonić, żeby przystał do nas.
Szkoda rzekł Portos. To była głowa! A co z Atosem?
Nie widziałem się z nim jeszcze, lecz po wyjeździe od ciebie postaram
się z nim zobaczyć. Nie wiesz, gdzie przebywa?
Gdzieś pod Blois, w małej posiadłości, którą odziedziczył po jakichś
tam krewnych.
A jak się nazywa?
Bragelonne. Rozumiesz, mój drogi? Atos, szlachetny jak jaki cesarz,
dziedziczy ziemię z przywiązanym do niej tytułem hrabiowskim! Co on pocznie
z tyloma hrabstwami? Hrabstwo de La Fere, hrabstwo de Bragelonne?
W dodatku nie ma dzieci rzekł dłArtagnan.
Ech! Słyszałem ciągnął Portos że zaadoptował chłopca, ponoć
bardzo podobnego do siebie.
Co, Atos? Nasz Atos, cnotliwy jak Scypion? Widziałeś się z nim?
Nie.
No, to jutro wybiorę się do niego i przekażę mu od ciebie wiadomości.
Mówiąc między nami, boję się, czy wskutek swej skłonności do wina nie
postarzał i nie zmarniał.
Tak, to prawda rzekł Portos pił on wiele.
Poza tym był starszy od nas wszystkich.
Tylko o kilka lat odparł Portos. Postarzał go bardzo jego poważny
wygląd.
Masz rację. Jeżeli zatem Atos będzie z nami, tym lepiej, jeśli zaś nie,
cóż, obejdziemy się bez niego. We dwóch staniemy za dobrych dwunastu.
Pewnie rzekł Portos uśmiechając się na wspomnienie dawnych
czynów ale gdyby nas było czterech, stanęlibyśmy za trzydziestu sześciu,
zwłaszcza że zadanie nasze, jak powiadasz, będzie ciężkie.
Ciężkie dla początkujących, ale nie dla nas.
Czy to na długo?
Cóż! Może na trzy, cztery lata.
Będziemy się dużo bili?
Mam nadzieję!
Tym lepiej, w gruncie rzeczy tym lepiej! wykrzyknął Portos. Nie
masz pojęcia, kochany, jak często trzeszczy mi w kościach, od czasu gdy tu
siedzę! Nieraz w niedzielę po mszy dosiadam konia i jeżdżę po polach sąsiadów,
szukając choćby drobnej zwady, tak mocno odczuwam jej potrzebę. Ale nic z
tego, mój drogi. Czy to szanują mnie, czy boją się, co jest prawdopodobniejsze,
dość że tratuję psami lucernę, jeżdżę po wszystkim naokoło i... powracam do
domu jeszcze bardziej znudzony. I to wszystko. Powiedz no, czy przynajmniej
w Paryżu łatwiej o jakąś bójkę?
Pod tym względem jest cudownie: żadnych zakazów, żadnych straży
kardynała, żadnych Jussaków ani innych szpiclów. Mój Boże, czy to pod
latarnią, czy w oberży, gdziekolwiek, czy jesteś za Mazarinim, czy frondystą,
wyciągasz pałasz i po wszystkim. Pan de Guise zabił pana de Coligny na środku
placu Królewskiego i nic mu nie zrobiono.
Ach, w to mi graj! rzekł Portos.
Oprócz tego ciągnął dłArtagnan będziemy też mieli regularne
bitwy z moździerzami, z pożarami. Będą różności.
W takim razie decyduję się.
Mam więc twoje słowo?
Tak, bez wątpienia. Będę kłuł i rąbał za Mazariniego. Tylko...
Tylko?
Tylko musi mnie zrobić baronem.
Ech! To załatwione z góry, mówiłem ci to już i powtarzam jeszcze raz:
odpowiadam za twoją baronię.
Uspokojony tą obietnicą, Portos, który ufał zawsze słowu przyjaciela,
zawrócił z nim na drogę wiodącą do zamku.

14. Z którego wynika, że o ile Portos był
niezadowolony ze swego losu, o tyle Muszkiet był
bardzo rad ze swojego


Wracając do zamku Portos upajał się w marzeniach baronią, dłArtagnan
zaś rozmyślał nad tym, jak nędzna jest natura ludzka, zawsze niezadowolona z
tego, co ma, i zawsze pragnąca tego, czego nie ma. On na miejscu Portosa
czułby się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, bo czegóż to brakowało
Portosowi? Pięciu literek przed wszystkimi jego nazwiskami i małej mitry
wymalowanej na drzwiczkach pojazdu.
Przez całe życie mówił sobie dłArtagnan rozglądałem się na prawo i
lewo i nigdy nie widziałem twarzy człowieka całkowicie szczęśliwego.
Snuł był właśnie tego rodzaju filozoficzne rozważania, gdy wtem sama
Opatrzność zdała się mu zaprzeczyć. W chwili kiedy Portos go opuścił, by
wydać jakieś rozkazy kucharzowi, dłArtagnan ujrzał zbliżającego się Muszkieta.
Postać poczciwego służącego wydawała się postacią człowieka doskonale
szczęśliwego, pominąwszy lekki niepokój, który niby letnia chmura przesłaniał
raczej, aniżeli zakrywał jego oblicze.
Oto czego szukałem rzekł do siebie dłArtagnan lecz niestety, biedny
chłopiec nie wie, po co tu przybyłem.
Muszkiet trzymał się w pewnej odległości. DłArtagnan usiadł na ławce i
dał mu znak, by się zbliżył.
Panie rzekł Muszkiet korzystając z zezwolenia chcę pana prosić o
jedną łaskę.
Mów, przyjacielu zachęcał dłArtagnan.
Kiedy nie śmiem, panie, boję się, byś pan nie pomyślał sobie, że
dobrobyt mnie zgubił.
Jesteś tedy szczęśliwy, przyjacielu? pytał dłArtagnan.
Szczęśliwy, jak tylko można być szczęśliwym, ale pan możesz mnie
uczynić jeszcze szczęśliwszym.
No więc mów! Jeżeli to zależy ode mnie, będzie załatwione.
O, panie! To zależy tylko od pana.
Słucham.
Panie, dopraszam się, żebyście mnie już nie zwali Muszkietem, ale
krótko Muszem. Odkąd mam zaszczyt być intendentem u jego wysokości,
przybrałem sobie to nazwisko. Jest ono dostojniejsze i budzi większe
poszanowanie wśród moich podwładnych. Rozumie pan, jak konieczna jest
subordynacja pośród czeladzi dworskiej.
DłArtagnan uśmiechnął się: Portos wydłużał swe nazwisko, a Muszkiet
swoje skracał.
Więc jak będzie, panie? zapytał Muszkiet cały drżący.
No cóż, zgoda, drogi Musz odrzekł dłArtagnan bądź spokojny,
będę pamiętał o twej prośbie, a jeśli ci to sprawi przyjemność, mogę cię w ogóle
nie tykać.
Och! wykrzyknął Muszkiet czerwieniąc się z radości jeżeli mi pan
uczynisz podobny honor, będę panu za to wdzięczny przez całe moje życie. Ale
może proszę o zbyt wiele.
Niestety powiedział sobie dłArtagnan to zbyt mało w zamian za
nieoczekiwane utrapienia, jakie przynoszę temu biedakowi, który przyjął mnie
tak gościnnie.
A czy pan długo pozostaniesz z nami? zapytał Muszkiet, którego
twarz, odzyskawszy całą swą pogodę, rozkwitła jak piwonia.
Jutro wyjeżdżam, przyjacielu odrzekł dłArtagnan.
Ach, zatem przyjechałeś pan, ażeby pogrążyć nas w smutku?
Obawiam się, że masz rację powiedział dłArtagnan tak cicho, iż
oddalający się w pokłonach Muszkiet nie mógł tego dosłyszeć.
Jakkolwiek dłArtagnan był teraz człowiekiem o wiele twardszego serca, to
przecież poczuł wyrzuty sumienia. Nie żałował wcale, że wciągał Portosa w
przygody, gdzie było narażone jego życie i fortuna, Portos bowiem chętnie
podejmował to ryzyko za cenę tak bardzo pożądanego przezeń od piętnastu lat
tytułu barona. Ale czyż nie było okrucieństwem wyrywać z rozkosznego życia
przy magazynie zbożowym Muszkieta, który miał jedno tylko pragnienie: aby
wołano nań Musz? Myśl ta całkowicie owładnęła dłArtagnanem, gdy pojawił się
znów Portos.
Zapraszam do stołu! rzekł.
Jak to do stołu? zapytał dłArtagnan. Któraż to godzina?
Ech, mój drogi, minęła już pierwsza.
Twoja posiadłość jest rajem, Portosie, zapomina się tutaj o istnieniu
czasu. Będę ci towarzyszył, lecz nie jestem wcale głodny.
Chodźmy, wprawdzie nie zawsze można jeść, ale zawsze można pić;
jest to jedna z maksym biednego Atosa, a wartość jej poznałem dopiero, odkąd
się nudzę.
DłArtagnan, którego gaskońska natura zawsze czyniła powściągliwym, nie
zdawał się tak bardzo przekonany, jak jego przyjaciel, o słuszności pewnika
Atosa, niemniej robił, co mógł, aby dotrzymać kroku gospodarzowi.
Jednakże patrząc na zajadającego Portosa, a i sam nieźle popijając,
dłArtagnan wciąż powracał myślą do sprawy Muszkieta. Trapiło go to tym
mocniej, że Muszkiet, choć sam nie usługiwał przy stole, co byłoby rzeczą
niegodną jego nowej pozycji, to jednak od czasu do czasu pojawiał się we
drzwiach i zdradzał swą wdzięczność dla dłArtagnana każąc podawać wina
doborowe zarówno wiekiem, jak i smakiem.
Podczas deseru Portos, na znak dłArtagnana, odprawił lokai; a gdy
przyjaciele znaleźli się sami, dłArtagnan podjął:
Powiedz mi, Portosie, kto będzie ci towarzyszył w wyprawie?
Ależ oczywiście Musz odparł po prostu Portos.
Był to cios dla dłArtagnana. Już widział, jak dobroduszny uśmiech
intendenta zamienia się w grymas cierpienia.
Mój drogi, przecież Musz nie jest już pierwszej młodości ciągnął.
Co więcej utył zanadto i odwykł, być może, od czynnej służby.
Wiem o tym odparł Portos ale przywykłem do niego, poza tym on
nie zgodziłby się mnie opuścić; nazbyt mnie miłuje.
O, zaślepiona miłości własna pomyślał dłArtagnan.
A czyż ty nie trzymasz na służbie wciąż tego samego lokaja, no, tego
poczciwego, dzielnego, sprytnego... Jakże mu tam? dopytywał się Portos.
Wiórka. Tak, odnalazłem go, ale nie jest on już moim lokajem.
Kimże więc?
No, cóż, za swoje tysiąc sześćset liwrów, wiesz, te tysiąc sześćset
liwrów, co je zarobił w czasie oblężenia la Rochelle zanosząc list do lorda de
Winter, otworzył mały sklepik przy ulicy des Lombards i jest cukiernikiem.
Ach, jest cukiernikiem przy ulicy des Lombards! Więc jakim cudem jest
u ciebie na służbie?
Dopuścił się pewnych wybryków odrzekł dłArtagnan i obawia
się, że może być niepokojony.
Tu nasz muszkieter opowiedział przyjacielowi, w jakich okolicznościach
odnalazł Wiórka.
Czybyś uwierzył, gdyby ci ktoś pewnego dnia powiedział, mój drogi
ozwał się na to Portos że Wiórek ocali Rocheforta, a ty w zamian będziesz go
ukrywał?
Nigdy bym w to nie uwierzył. Ale cóż chcesz? Okoliczności zmieniają
ludzi.
Szczera prawda rzekł Portos. Jedyna rzecz, która się nie zmienia
albo zmienia się na lepsze, to wino. Pokosztuj no tego wino hiszpańskie,
które tak wysoko cenił nasz przyjaciel Atos: jest to Xeres.
W tej chwili wszedł intendent, by zapytać swego pana o jutrzejsze menu, a
także o projektowane polowanie.
Powiedz no, Musz rzekł Portos jak tam moja broń, w porządku?
DłArtagnan, pragnąc ukryć zakłopotanie, zaczął bębnić palcami po stole.
Pańska broń, wasza wysokość? pytał Muszkiet. Jaka broń?
Tam do licha! Moja zbroja!
Jaka zbroja?
Moja zbroja wojenna.
Ależ tak, wasza wysokość, przynajmniej tak sądzę...
Sprawdzisz to jutro i jeśli potrzeba, każesz ją oczyścić. Który z moich
koni najlepszy do biegu?
Wulkan
A z jucznych?
Bayard.
A ty którego konia lubisz?
Rustauda, wasza wysokość, to poczciwe bydlę, cudownie się z nim
rozumiemy.
Silny, co?
Normand skrzyżowany z meklemburczykiem, może iść dzień i noc.
Zatem każesz opatrzyć wszystkie trzy zwierzaki, wyczyścisz albo
każesz wyczyścić moją broń oraz pistolety i kordelas dla siebie.
To udajemy się w podróż, wasza wysokość? powiedział
zaniepokojony już Muszkiet.
DłArtagnan, który dotąd bębnił palcami od niechcenia, teraz jął wybijać
marsza.
Coś lepszego, Musz odparł Portos.
Idziemy na wyprawę, panie? dopytywał się intendent, a róże na jego
obliczu poczęły się zmieniać w lilie.
Wracamy do służby, Musz odrzekł Portos, wciąż usiłując przywrócić
swym wąsom ów marsowy skręt, który utraciły.
Zaledwie wyrzekł te słowa, gdy Musz jął się trząść tak, że drgawki objęły
jego tłuste, pożyłkowane policzki. Spojrzał na dłArtagnana z wyrazem
niewypowiedzianie tkliwego wyrzutu, którego oficer nie mógł znieść bez
wzruszenia. Po czym Musz zachwiał się i wyrzekł zdławionym głosem:
Do służby! Do służby w szeregach królewskich?
Tak i nie. Wyruszymy znów w pole, będziemy poszukiwać przygód
wszelkiego rodzaju, zaczniemy na koniec żyć jak dawniej.
Te ostatnie słowa spadły na Muszkieta jak piorun z jasnego nieba. To
dawne było tak straszliwe, że czyniło z teraźniejszości samą słodycz.
O mój Boże, cóż ja słyszę? jęknął Muszkiet, spozierając na
dłArtagnana z jeszcze większym wyrzutem aniżeli za pierwszym razem.
Cóż pan chcesz, mój biedny Musz ozwał się d'Artagnan tak się
nieszczęśliwie złożyło...
Ostrożność, jaką przedsięwziął dłArtagnan, aby nie tykać Muszkieta i
nadać jego nazwisku znaczenie zaspokajające ambicję intendenta, nie osłabiła
bynajmniej ciosu, który był tak straszliwy, że Muszkiet wyszedł z sali do głębi
wzburzony, zapominając nawet zamknąć drzwi.
Ten poczciwy Musz nie posiada się z radości rzekł Portos tonem,
jakiego zapewne musiał użyć Don Kichot, aby zachęcić Sancza do osiodłania
kłapoucha na ostatnią wyprawę.
Przyjaciele, pozostawszy sami, jęli rozprawiać o przyszłości i budować
tysiące zamków na lodzie. Wyborne wino, którym ich uraczył Muszkiet,
odsłoniło przed dłArtagnanem olśniewającą perspektywę podwójnych i
zwykłych pistoli, a Portosowi ukazało niebieską wstęgę orderową i płaszcz
diuka. Faktem jest, że obaj spali na stole, kiedy poproszono ich, by się udali na
spoczynek.
Jednakże już nazajutrz Muszkiet został trochę pocieszony przez
dłArtagnana, który oznajmił mu, że cala wojna rozegra się prawdopodobnie w
samym sercu Paryża i opodal zamku du Vallon w okolicy Corbeil, opodal de
Bracieux około Melum i de Pierrefonds pomiędzy Compiegne i Villers-
Cotterets.
Ale zdaje mi się, że dawniej... wtrącił nieśmiało Muszkiet.
Och przerwał mu dłArtagnan teraz nie prowadzi się wojny na
stary sposób. Dzisiaj działa się dyplomatycznie. Zapytaj Wiórka.
Muszkiet udał się do swego starego przyjaciela prosząc o wyjaśnienie tej
kwestii. Ów potwierdził we wszystkich szczegółach to, co rzekł dłArtagnan.
Dorzucił tylko, że w tej wojnie jeńcy ryzykują, iż mogą zostać powieszeni.
Do kroćset! zaklął Muszkiet. To już wolę oblężenie la Rochelle.
Tymczasem Portos, ubiwszy dla gościa sarnę, wodził go od swoich lasów
do swojej góry, od góry aż do stawów, pokazał mu swoje charty, psie sfory i
swego Gredineta, wreszcie wszystko, cokolwiek posiadał. Kazał mu się
pokrzepić jeszcze trzema wspaniałymi ucztami, po czym zwrócił się doń o
ostateczne instrukcje, dłArtagnan bowiem, udając się w dalszą drogę, zmuszony
był go opuścić.
Otóż, drogi przyjacielu odparł mu wysłannik potrzeba mi czterech
dni, aby dostać się stąd do Blois, jeden dzień na pobyt tam, trzy do czterech na
powrót do Paryża. Wyruszysz zatem ze swą drużyną za jakiś tydzień. Zajedziesz
na ulicę Tiquetonne do oberży "Pod Kózką" i tam zaczekasz na mój powrót.
Załatwione odpowiedział Portos.
Ja zaś rzekł dłArtagnan nie żywiąc żadnej nadziei, pojadę jednak
do Atosa, gdyż mimo przekonania, iż stał się niezdolny do czegokolwiek, trzeba
być z przyjaciółmi w porządku.
Gdybym się tak wybrał z tobą wtrącił Portos może bym się trochę
rozruszał.
Możliwe odrzekł dłArtagnan i mnie także byłoby raźniej, ale nie
starczyłoby ci czasu na przygotowania.
To prawda potwierdził Portos. A więc jedź i powodzenia! Co do
mnie, jestem pełen zapału.
Cudownie! dorzucił dłArtagnan.
I rozstali się na granicy ziem de Pierrefonds, dokąd Portos miał ochotę
odprowadzić przyjaciela.
Przynajmniej mówił do siebie dłArtagnan kierując się ku Villers-
Cotterets przynajmniej nie będę sam. Ten czort Portos ma jeszcze piekielną
krzepę. Jeśli doszedłby Atos, ho, ho! będziemy mogli we trzech kpić sobie z
Aramisa, tego klechy, co cieszy się powodzeniem u kobietek.
Z Villers-Cotterets napisał do kardynała:

Monsignore, mam już jednego na usługi waszej eminencji;
wart on dwudziestu. Udaję się do Blois, do hrabiego de La
Fere, mieszka on w zamku Bragelonne w okolicach tego
miasta.

Po czym ruszył w drogę do Blois, gawędząc z Wiórkiem, którego
towarzystwo było dlań w ciągu tej długiej podróży dużą rozrywką.

15. Dwie anielskie głowy


Droga była daleka, lecz dłArtagnan nie suszył sobie tym głowy. Wiedział,
że konie dobrze się odpasły w obfitych żłobach pana de Bracieux. Puścił się
więc z ufnością w ową cztero- czy pięciodniową drogę, jaką miał do przebycia,
w towarzystwie wiernego Wiórka.
Jak już powiedzieliśmy, obaj ci ludzie, dla zabicia nudy podróży, jechali
obok siebie i wiedli nieustanne rozmowy. DłArtagnan powoli zrzucał z siebie
skórę pana, Wiórek zaś zupełnie powłokę lokaja. Był on w gruncie rzeczy kuty
na cztery nogi i często, od czasu swego przedzierzgnięcia się w mieszczanina,
żałował bezpłatnych wyżerek na traktach, podobnie jak rozmów i świetnego
towarzystwa szlachty. Czując zaś pewne osobiste walory, bolał nad tym, że
rozmienia się na drobne przez ustawiczne stykanie się z ludźmi o przyziemnym
sposobie myślenia.
Wkrótce więc stał się zaufanym owego człowieka, którego wciąż jeszcze
nazywał swoim panem. DłArtagnan od wielu lat nie wywnętrzał się. I tak się
zdarzyło, że ci dwaj mężczyźni, odnalazłszy się, doszli do całkowitego
porozumienia.
Zresztą Wiórek nie był pospolitym towarzyszem przygód. Posiadał zdrowy
rozsądek; nie szukając niebezpieczeństwa, nie uchylał się od ciosów, jak
dłArtagnan miał sposobność zauważyć to po wielokroć. Wreszcie był
żołnierzem, a broń uszlachetnia. Przede wszystkim zaś, jeśli Wiórek
potrzebował dłArtagnana, to i sam był dlań nie mniej pożyteczny. Tak więc
dłArtagnan i Wiórek dotarli do Blaisois nieomal jako dwaj dobrzy przyjaciele.
W czasie drogi dłArtagnan, potrząsając głową, wracał do trapiącej go
bezustannie myśli i mówił:
Jestem przekonany, że moje zabiegi u Atosa okażą się bezużyteczne i
nie mają sensu, ale winienem tak postąpić wobec starego przyjaciela, który miał
w sobie zadatki na człowieka najbardziej szlachetnego i zacnego ze wszystkich
ludzi.
O, z pana Atosa to tęgi szlachcic rzekł Wiórek.
Nieprawdaż? podjął dłArtagnan.
Sieje pieniędzmi jak niebo gradem ciągnął Wiórek włada szpadą
jak sam król! Czy pan sobie przypomina pojedynek z Anglikami koło
Karmelitów? Jakże piękny i wspaniały był naówczas pan Atos, kiedy mówił do
swego przeciwnika: "Pan się domagałeś, abym powiedział swoje nazwisko; tym
gorzej dla pana, gdyż będę zmuszony go zabić". Byłem tuż przy nim i słyszałem
to. Słowo w słowo jego własne zdanie. I to spojrzenie, panie, kiedy pchnął
swego przeciwnika, jak to był zapowiedział, a tamten upadł nie wyrzekłszy
nawet "uf". Powtarzam, panie, był to tęgi szlachcic!
Tak odezwał się dłArtagnan wszystko to prawda jak w Ewangelii,
ale gotów stracić te zalety z powodu jednej przywary.
Wiem, wiem rzekł Wiórek lubił popijać albo raczej po prostu pił.
Ale nie czynił tego jak inni. Kiedy niósł kielich do ust, oczy jego nie mówiły
nic. W samej rzeczy nigdy milczenie nie było tak wymowne. Zdaje mi się,
jakbym go słyszał pomrukującego: "Wejdź, likworze, i przepędź moje smutki".
A jak potrafił miażdżyć stopę kielicha albo szyjkę butelki! Był do tego jedyny.
A dziś podjął dłArtagnan jakiż smutny widok może nas
oczekiwać. Ten szlachcic pełen cnót, o dumnym oku, ten piękny rycerz, tak
świetny w zbroi, że zawsze dziwiono się, czemu dzierży w dłoni zwykłą szpadę
zamiast buławy głównodowodzącego, mógł się przeobrazić w zgarbionego
starca z czerwonym nosem i załzawionymi oczami. Może znajdziemy go
śpiącego gdzieś na trawniku. Spojrzy na nas zamglonym okiem i, być może,
nawet nas nie pozna. Bóg mi świadkiem, Wiórku ciągnął dłArtagnan że
na taki smutny widok uciekłbym, gdybym nie uważał, że należy okazać
szacunek znakomitemu cieniowi sławnego hrabiego de La Fere, któregośmy
wszyscy tak kochali.
Wiórek pokiwał głową i nie rzekł słowa; łatwo było dostrzec, że podzielał
obawy swego pana.
A przy tym zgrzybiałość podjął dłArtagnan. Atos bowiem jest już
dziś stary i zapewne w biedzie, gdyż zaniedbywał te trochę dobra, jakie
posiadał. A do tego ten brudas Milczek, bardziej milczący aniżeli kiedykolwiek i
bardziej pijany od swego pana. Tak, Wiórku, od tego wszystkiego pęka mi
serce.
Wydaje mi się, jakbym już tam był i widział, jak się jąka i słania na
nogach rzekł Wiórek żałosnym tonem.
Obawiam się tylko podjął dłArtagnan by Atos w przypływie
pijackiej wojowniczości nie zgodził się na moje propozycje. Byłoby to dla
Portosa i dla mnie wielkim nieszczęściem, a nade wszystko prawdziwym
kłopotem. Ale zaraz przy pierwszej pijatyce opuścimy go, ot co. Jak przyjdzie
do siebie, zrozumie wszystko.
W każdym razie, panie dodał Wiórek niebawem sprawa się
wyjaśni, gdyż sądzę, że te wysokie mury, co czerwienią się w świetle
zachodzącego słońca, to mury Blois.
Prawdopodobnie odrzekł dłArtagnan a te tam spiczaste i
rzeźbione wieżyczki, które widać niewyraźnie na lewo w lesie, przypominają, co
słyszałem o Chambord.
Wjedziemy do miasta?
Oczywiście, trzeba zasięgnąć języka.
Jeśli tam wstąpimy, to radziłbym, panie, skosztować tamtejszych
kremówek. Wiele o nich słyszałem, a na nieszczęście nie można ich sprowadzić
do Paryża, bo trzeba je zjadać na miejscu.
Zgoda skosztujemy ich, bądź spokojny odpowiedział d'Artagnan.
W tejże chwili na trakcie, którym posuwali się dwaj jeźdźcy, wyłonił się z
bocznej drogi pełnej kolein ciężki wóz zaprzężony w woły, jeden z tych, co
wożą aż do portów Loary drzewa ścięte w pięknych lasach tej krainy.
Towarzyszył mu człowiek niosący długi kij uzbrojony w gwóźdź, którym
poganiał swój powolny zaprzęg.
Hej, przyjacielu! krzyknął Wiórek na wolarza.
Co rozkażecie, panowie? ozwał się wieśniak nieskazitelnym
narzeczem tych stron, przynoszącym wstyd mieszczuchom-purystom z placu
Sorbony i ulicy Uniwersyteckiej.
Poszukujemy domu pana hrabiego de La Fere rzekł dłArtagnan.
Czy znane jest wam to nazwisko wśród okolicznej szlachty?
Na dźwięk tego nazwiska wieśniak zdjął kapelusz i odpowiedział:
Drzewo, co je właśnie tu wiozę, należy do niego; wyciąłem je w lesie
jego wysokości, pana hrabiego de La Fere, i zwożę na zamek.
DłArtagnan nie chciał więcej wypytywać tego człowieka; mierziła go myśl,
że usłyszy od kogoś innego, co sam mówił do Wiórka.
Zamek! myślał. Zamek! Ach, rozumiem! Atos jest dość krewki i
pewnie zmusza swych chłopów, podobnie jak Portos, by zwracali się doń "jego
wysokość", a jego chałupę zwali zamkiem. Kochany Atos miał ciężką rękę,
zwłaszcza gdy sobie podpił.
Woły posuwały się wolno. DłArtagnan i Wiórek ciągnęli za wozem, ale w
końcu ich to zniecierpliwiło.
Więc to ta droga? zapytał dłArtagnan wolarza i możemy nią
jechać bez obawy zbłądzenia?
O mój Boże! Tak, panie odrzekł człowiek. Możecie nią jechać
zamiast się nudzić w towarzystwie tak powolnych zwierząt. Jeszcze tylko pół
mili, a zobaczycie zamek na prawo; nie widać stąd, bo kryje go rząd topoli. To
zamek la Valliere, a nie Bragelonne. Pojedziecie mimo. Ale o trzy strzelania z
muszkietu dalej zobaczycie wielki biały dom; ma dachy z łupku, wznosi się na
pagórku ocienionym olbrzymimi sykomorami. To zamek jego wysokości, pana
hrabiego de La Fere.
A te pół mili to bardzo długie? spytał dłArtagnan bo w naszej
pięknej Francji są mile i mile.
Dziesięć minut drogi, panie, dla kształtnych nóżek konia waszej
wielmożności.
DłArtagnan podziękował wolarzowi i natychmiast dał koniowi ostrogę.
Później, mimo woli poruszony myślą, że ponownie ujrzy niezwykłego
człowieka, który go tak kochał, który tyle przyczynił się radami i przykładem do
wychowania go na dobrego szlachcica począł zwalniać nieznacznie krok
wierzchowca i dalej jechał już z pochyloną głową, w zamyśleniu.
Dla Wiórka spotkanie z wieśniakiem i jego postawa stały się również
tematem poważnych rozmyślań. Nigdzie, ani w Normandii, ani we Franche-
Comte, w Artois czy w Pikardii w krainach, gdzie sam zamieszkiwał nie
napotkał u wiejskich ludzi tak swobodnego zachowania, podobnej ogłady,
mowy wolnej od naleciałości. Gotów był uwierzyć, że spotkał jakiegoś
szlachcica, frondystę jak on sam, który z przyczyn politycznych zmuszony był
również używać przebrania.
Jak to był wolarz powiedział, wkrótce za zakrętem, ukazał się oczom
podróżnych zamek La Valliere. Jakieś ćwierć mili dalej biały dom w oprawie
sykomorów zarysował się na tle gęstej masy drzew, które wiosna osypała
śnieżnobiałym kwieciem.
Na ten widok dłArtagnan, który zazwyczaj mało się wzruszał, poczuł
dziwny dreszcz, przenikający go aż do głębi serca; tak potężnie oddziałują przez
całe życie wspomnienia młodości. Wiórek, który nie doznawał podobnych
wrażeń i zdziwił się widząc swego pana tak poruszonego, patrzył to na
dłArtagnana, to na dom.
Muszkieter zrobił wreszcie kilka kroków w przód i znalazł się przed kratą,
wykutą ze smakiem, ozdobioną odlewami z epoki.
Przez kratę widać było starannie utrzymany ogród warzywny, dosyć
obszerny dziedziniec, po którym krążyło kilka koni wierzchowych trzymanych
przez służących w rozmaitych-liberiach, i karetę zaprzężoną w dwa
miejscowego chowu konie.
Zmyliliśmy drogę albo ten człowiek wprowadził nas w błąd rzekł
dłArtagnan niemożliwe, żeby tu mieszkał Atos. Boże! Czyżby umarł i
posiadłość ta należy do kogoś jego nazwiska? Zsiądź z konia, Wiórku, i zapytaj.
Wyznaję, że ja sam nie mam odwagi.
Wiórek zeskoczył z konia.
Powiesz, że pewien przejeżdżający szlachcic pragnąłby powitać
hrabiego de La Fere, i jeśli informacje cię zadowolą, podasz nazwisko.
Wiórek, prowadząc konia za uzdę, zbliżył się do bramy, po czym uderzył w
dzwon przy kracie. Zaraz pojawił się służący o białych włosach i wyprostowanej
mimo wieku postawie i podszedł do Wiórka.
Czy to tutaj zamieszkuje pan hrabia de La Fere? zapytał Wiórek.
Tak, panie, tutaj odparł służący Wiórkowi, który nie nosił liberii.
Pewien pan hrabia, który wystąpił ze służby, nieprawdaż?
Owszem, zgadza się.
Miał służącego nazwiskiem Milczek podjął Wiórek, który ze zwykłą
sobie roztropnością sądził, że wiadomości nigdy nie może być za dużo.
Pan Milczek jest w tej chwili nieobecny na zamku odparł służący.
Nie będąc przyzwyczajony do podobnych pytań, zaczął mierzyć Wiórka od stóp
do głów.
A więc wykrzyknął rozpromieniony Wiórek widzę, że to ten sam
hrabia de La Fere, którego poszukujemy. Otwórzcie, proszę, chciałbym bowiem
oznajmić panu hrabiemu, że mój pan, szlachcic należący do grona jego
przyjaciół, jest tutaj i pragnie go powitać.
Czemu nie powiedziałeś tego wcześniej rzekł służący otwierając
kratę. A gdzież twój pan?
Z tyłu, jedzie za mną.
Służący otworzył bramę i poszedł przodem. Wiórek dał znak
dłArtagnanowi, który z bijącym jak nigdy sercem wjechał konno na podwórzec.
Gdy Wiórek znalazł się przy schodach, doszedł go głos z parterowej sali:
A więc gdzież ten szlachcic i dlaczego nie został tu wprowadzony?
Głos ów doszedł aż do uszu dłArtagnana i obudził w jego sercu tysiące
wspomnień, które uleciały mu z pamięci. Zeskoczył gwałtownie z konia,
podczas gdy Wiórek z uśmiechem na ustach zbliżał się do pana domu.
Ależ ja znam tego chłopca! rzekł Atos pojawiając się na progu.
O tak, panie hrabio, pan mnie znasz i ja pana znam także doskonale.
Jestem Wiórek, panie hrabio, Wiórek, pan wiesz dobrze...
Ale zacny sługa nie mógł powiedzieć już nic więcej, do tego stopnia
zdumiał go niespodziewany wygląd szlachcica.
Co tam, Wiórek?! wykrzyknął Atos. Czyżby tu był i pan
dłArtagnan?
Tak, to ja, przyjacielu, to ja, drogi Atosie! zabełkotał dłArtagnan
chwiejąc się niemal na nogach.
Na te słowa, na pięknej twarzy i spokojnych rysach Atosa odmalowało się
wyraźne wzruszenie. Postąpił gwałtownie dwa kroki ku dłArtagnanowi nie
spuszczając zeń wzroku i czule uściskał.
DłArtagnan, znowu ogarnięty wzruszeniem, uściskał go z kolei z
serdecznością, która rozbłysła w jego oczach łzami.
Wówczas Atos ujął dłoń dłArtagnana ściskając w swoich dwóch i
zaprowadził do salonu, gdzie było zgromadzonych kilka osób. Wszyscy
powstali.
Przedstawiam kawalera dłArtagnan rzekł porucznika
muszkieterów jego królewskiej mości, oddanego przyjaciela, jednego z
najdzielniejszych i najmilszych szlachciców, jakich kiedykolwiek znałem.
DłArtagnan przyjął wedle zwyczaju komplementy obecnych, jak mógł
najlepiej, wyraził w zamian swoje i zajął miejsce pośród zebranych. A kiedy
przerwana na chwilę rozmowa znów stała się ogólną, począł się przyglądać
Atosowi.
Dziwna rzecz, Atos niewiele się postarzał. Jego piękne oczy, pozbawione
owej ciemnobrunatnej obwódki zarysowującej się zazwyczaj u ludzi, którzy
spędzają czas na czuwaniu i hulankach, zdawały się być większe, wypełnione
bardziej przejrzystym fluidem niż zazwyczaj. Oblicze, nieco wydłużone, zyskało
na majestacie, znikł zeń wyraz gorączkowego niepokoju. Jego ręka, zawsze
cudownie piękna i nerwowa mimo całej giętkości, jaśniała spod koronkowego
mankieta jak niektóre ręce pędzla Tycjana czy Van Dycka . Był smuklejszy
aniżeli ongiś, barczyste jego ramiona świadczyły o niecodziennej sile. Długie,
czarne włosy, przetkane zaledwie kilkoma siwymi nitkami, spadały wytwornie
na ramiona niby naturalnie sfalowane. Głos zachował świeżość, jakby Atos miał
wciąż dwadzieścia pięć lat, a wspaniałe zęby, białe i pięknie utrzymane,
przydawały jego uśmiechowi niewypowiedzianego uroku.
Tymczasem, goście hrabiego domyślając się z nieuchwytnego wygasania
rozmowy, że dwaj przyjaciele pragną pozostać sam na sam, zaczęli
przygotowywać się z całym znawstwem i dwornością dawnych czasów do
odjazdu, tej poważnej czynności ludzi światowych, kiedy istnieli jeszcze
naprawdę ludzie światowi. W tej właśnie chwili rozległo się hałaśliwe
naszczekiwanie psów na dziedzińcu i kilka osób jednocześnie wykrzyknęło:
Raul powraca!
Atos na dźwięk tego imienia rzucił spojrzenie na dłArtagnana i zdawał się
śledzić wyraz ciekawości, jaki winien się zrodzić na twarzy przyjaciela. Ale
dłArtagnan nic nie rozumiał, nie ochłonął bowiem jeszcze ze swego olśnienia.
Obrócił się więc prawie machinalnie, kiedy do salonu wszedł piękny
młodzieniec lat piętnastu, odziany skromnie, lecz z wielkim smakiem, i uchylił z
wdziękiem pilśniowego kapelusza, zdobnego długimi, czerwonymi piórami.
Ta nowa osoba, tak zupełnie nieoczekiwana, przykuła jego uwagę. Do
głowy napłynęła fala innych myśli, tłumacząc wszelkimi dostępnymi jego
inteligencji sposobami przemianę, jakiej uległ Atos, który jak dotąd, wydawał
mu się nieprzenikniony. Niezwykłe podobieństwo pomiędzy szlachcicem a
młodym chłopcem wyjaśniło mu tajemnicę tego życia pełnego nowych sił.
Czekał patrząc i słuchając.
Powróciłeś już, Raulu? zagadnął hrabia.
Tak, panie odpowiedział młodzieniec z szacunkiem i dopełniłem
polecenia, któreście mi dali.
Ale co tobie, Raulu? zapytał z troską Atos. Pobladłeś i zdajesz się
sobie być czymś poruszony?
Przydarzyło się nieszczęście naszej małej sąsiadce.
Pannie de la Valliere? zapytał żywo Atos.
Co takiego? odezwało się kilka głosów.
Kiedy przejeżdżałem konno, przechadzała się ze swą opiekunką
Marceliną po ogrodzonym placu, gdzie drwale ociosują pnie. Spostrzegłem ją i
zatrzymałem się. Ona mnie też dostrzegła i chcąc zeskoczyć ze stosu drzewa, na
który była weszła, biedne dziecko, spadła nieszczęśliwie i nie mogła się
podnieść. Myślę, że musiała sobie zwichnąć nogę w kostce.
O mój Boże westchnął Atos a czy jej matka, pani de Saint-Remy,
została powiadomiona?
Nie, panie. Pani de Saint-Remy znajduje się w Blois, przy jej wysokości
księżnie Orleańskiej. Obawiając się, żeby pierwsza pomoc nie była udzielona
niezręcznie, przybiegłem tu prosić o radę.
Natychmiast, Raulu, poślij kogoś do Blois! Albo raczej siadaj na konia i
pędź tam sam.
Raul skłonił się.
A gdzie jest Luiza? pytał dalej Atos.
Przywiozłem ją tutaj, panie, i pozostawiłem u żony Charlota, która na
razie włożyła jej stopę do wody z lodem.
Po tym wyjaśnieniu, dającym pretekst do powstania z miejsc, goście Atosa
pożegnali się. Stary diuk de Barbe, jedyny, który zachowywał się jak ktoś bliski,
łączyła go bowiem dwudziestoletnia przyjaźń z domem de la Valliere, udał się
do małej Luizy. Płakała, ale zobaczywszy Raula otwarła piękne oczy i
natychmiast się uśmiechnęła.
Diuk de Barbe zaproponował odwiezienie małej Luizy do Blois swoją
karetą.
Masz pan rację rzekł Atos będzie prędzej u matki. A co się tyczy
ciebie, Raulu, to jestem pewny, że działałeś nierozważnie i że stało się to z
twojej winy.
Ależ nie, panie, przysięgam, że nie! wykrzyknęła dziewczynka,
podczas gdy młodzieniec zbladł na myśl, że, być może, jest przyczyną tego
wypadku.
Ależ, panie, zapewniam... wyszeptał Raul.
Niemniej jednak pojedziesz do Blois ciągnął hrabia tonem pełnym
dobroci i usprawiedliwisz siebie, a także i mnie przed panią de Saint-Remy.
Potem powrócisz do domu.
Na obliczu młodzieńca pojawiły się rumieńce. Naradziwszy się wzrokiem z
hrabią, wziął w mocne już ramiona dziewczynkę, której piękna główka, zdjęta
bólem, a jednocześnie pełna uśmiechu, opadła na jego bark, i delikatnie ułożył ją
w karocy. Następnie elegancko, ze zwinnością doskonałego woltyżera skoczył
na konia, złożył ukłon Atosowi i dłArtagnanowi i szybko oddalił się, jadąc tuż
przy drzwiczkach pojazdu ze wzrokiem wlepionym bez przerwy w jego wnętrze.

16. Zamek Bragelonne


Podczas całej tej sceny dłArtagnan stal zmieszany, z otwartymi ustami.
Wszystko było tu tak niezgodne z jego przewidywaniami, że wprost zgłupiał ze
zdziwienia.
Atos ujął go za ramię i powiódł do ogrodu.
Zanim nam przygotują posiłek rzekł uśmiechając się nie będziesz
krzyw, mój przyjacielu, że uchylę ci rąbka tajemnicy, która sprawia na tobie
wrażenie snu?
To prawda, panie hrabio rzekł dłArtagnan, czując, że Atos powoli
odzyskuje nad nim tę przemożną wyższość arystokraty, jaką zawsze miał.
Atos popatrzył nań ze swoim miłym uśmiechem.
Przede wszystkim, drogi dłArtagnan, nie ma tutaj żadnego pana
hrabiego. Jeśli nazwałem cię kawalerem, to dlatego, że chciałem cię przedstawić
moim gościom, by wiedzieli, ktoś zacz; lecz żywię nadzieję, że dla ciebie jestem
zawsze Atosem, twoim towarzyszem, twoim przyjacielem. Czy może już mniej
mnie lubisz i dlatego wolisz ceregiele?
Ależ broń Boże! wykrzyknął Gaskończyk wiedziony jednym z tych
lojalnych porywów młodości, które tak rzadko odnajduje się w wieku
dojrzałym.
A więc wracajmy do naszych obyczajów, a przede wszystkim bądźmy
szczerzy. Jesteś tu wszystkim zdziwiony, nieprawdaż?
Niezmiernie.
W największe zdumienie jednak wprawia cię moja osoba? Przyznaj to
rzekł Atos uśmiechając się.
Tak, przyznaję.
Dziwi cię, iż mimo moich czterdziestu dziewięciu lat jestem jeszcze
młody? I że łatwo mnie jeszcze rozpoznać?
Wprost przeciwnie odparł dłArtagnan, gotów posunąć zaleconą mu
przez Atosa szczerość do ostatecznych granic wprost przeciwnie, jesteś
zupełnie nie ten sam.
Ach, rozumiem rzekł Atos lekko się zarumieniwszy wszystko ma
swój kres, przyjacielu, szaleństwo także.
Poza tym, zdaje mi się, zaszła zmiana w twoim losie. Wspaniale
mieszkasz; suponuję, że to twój dom.
Tak, jest to właśnie ta mała majętność, drogi przyjacielu, o której
wspominałem, że przypadła mi w dziedzictwie, kiedym opuszczał służbę.
Park, konie, pojazdy.
Atos uśmiechnął się.
Park ma dwadzieścia morgów, mój drogi, dwadzieścia morgów, na
których mieści się ogród warzywny i budynki dla czeladzi. Mam dwa
wierzchowce, oczywiście nie licząc chabety służącego. Psiarnia składa się z
czterech ogarów, dwóch chartów i jednego wyżła. W dodatku trzymam tę
luksusową sforę nie dla siebie dorzucił Atos znowu się uśmiechając.
Rozumiem, to dla młodego człowieka, dla Raula.
I dłArtagnan spojrzał na Atosa z mimowolnym uśmiechem.
Zgadłeś, przyjacielu!
Ów młodzieniec to twój współbiesiadnik, chrześniak czy krewny? Ach,
jakżeś się zmienił, drogi Atosie!
Ten młody człowiek odpowiedział spokojnie Atos jest sierotą,
którego matka pozostawiła u pewnego ubogiego wiejskiego proboszcza;
żywiłem go, wychowałem.
Z pewnością przywiązany do ciebie?
Myślę, że kocha mnie jak rodzonego ojca.
Przede wszystkim czy wdzięczny?
Och, wdzięczność nasza jest wzajemna; tyłem mu winien, ile on mnie.
A nawet pozostaję jeszcze jego dłużnikiem, ale tego mu nie mówię, tylko tobie,
drogi dłArtagnan.
Jak to? zdumiał się muszkieter.
Ach, mój Boże! Przecież to on sprawił we mnie tę zmianę, którą
widzisz. Usychałem jak biedne podcięte drzewo, nie związane niczym z ziemią.
Tylko głębokie uczucie mogło mnie na powrót związać z życiem. Kochanka?
Byłem za stary. Przyjaciele? Już was tu nie miałem. Więc to dziecko pozwoliło
mi odnaleźć wszystko, com utracił. Nie miałem już odwagi żyć dla siebie, żyłem
więc dla niego. Nauka dla dziecka to wiele, ale przykład to jeszcze więcej.
Stałem mu się przykładem, dłArtagnanie. Wyzbyłem się ułomności, jakie
posiadałem, udawałem cnoty, których mi brakło. Toteż chyba nie oszukuję się,
dłArtagnanie, sądząc, iż przeznaczeniem Raula jest być szlachcicem tak
doskonałym, ile to tylko możliwe w naszej podupadłej epoce.
DłArtagnan patrzał na Atosa z rosnącym podziwem. Przechadzali się
chłodną i cienistą aleją, wysadzaną drzewami, poprzez które przenikało ukośnie
kilka promieni zachodzącego słońca. Jeden z tych złocistych promieni oświecał
twarz Atosa i oczy jego zdawały się odbijać z kolei ów ciepły i spokojny blask
wieczorny.
DłArtagnanowi przyszła na myśl Milady.
Czujesz się szczęśliwy? zapytał przyjaciela.
Czujne oko Atosa przeniknęło do głębi serca dłArtagnana i zdawało się
tam czytać jego myśli.
Tak szczęśliwy, jak boże stworzenie może być szczęśliwe na ziemi. Ale
dokończ swą myśl, dłArtagnanie, bo nie powiedziałeś mi jej całej.
Straszny jesteś, Atosie, i nic się przed tobą nie ukryje. A więc tak,
chciałem cię zapytać, czy nie odczuwasz czasami niespodziewanych odruchów
strachu, podobnych do...
Wyrzutów? dodał Atos. Dokończę twoją myśl, przyjacielu. I tak, i
nie: nie mam wyrzutów, ponieważ sądzę, że ta kobieta zasługiwała na karę, jaką
poniosła. Nie mam wyrzutów, ponieważ gdybyśmy ją pozostawili żywą,
prowadziłaby dalej, bez żadnej wątpliwości, swoje dzieło zniszczenia. Ale to nie
znaczy, przyjacielu, że jestem przeświadczony, iż byliśmy w prawie uczynić to,
cośmy uczynili. Być może, każda przelana krew domaga się pokuty. Ona
odpokutowała swoje, może teraz na nas kolej.
Myślałem o tym nieraz podobnie jak ty, Atosie rzekł dłArtagnan.
Ta kobieta miała syna?
Tak jest.
Czyś kiedy o nim słyszał?
Nigdy.
Powinien mieć dwadzieścia trzy lata wyszeptał Atos często myślę,
drogi dłArtagnan, o tym młodzieńcu.
To dziwne. Ja zupełnie o nim zapomniałem.
Atos uśmiechnął się melancholijnie.
-A o lordzie Winterze masz jakie wiadomości?
Wiem, że był faworytem Karola I.
Podzieli jego los, który w tej chwili nie przedstawia się korzystnie.
Pomyśl, dłArtagnan ciągnął Atos wracamy do tego, co ci powiedziałem
przed chwilą. Przelał on krew Strafforda, krew woła o krew. A królowa?
Jaka królowa?
Henrieta Angielska, córka Henryka IV.
Jak wiesz, mieszka w Luwrze.
Tam gdzie jej wszystkiego niedostaje, nieprawdaż? W czasie wielkich
mrozów tej zimy, jak mi mówiono, jej chora córka zmuszona była, z braku
opału, pozostawać w łóżku. Czy wyobrażasz to sobie? rzekł Atos wzruszając
ramionami. Córka Henryka IV dzwoniąca zębami z braku wiązki chrustu!
Czemuż nie zwróciła się o gościnę do pierwszego lepszego z nas, miast prosić
Mazariniego. Niczego by jej nie zbrakło.
Znasz ją może?
Nie, ale moja matka widziała ją dzieckiem. Czy wspominałem ci kiedy,
że moja matka była damą dworu Marii Medycejskiej?
Nigdy. O takich rzeczach nigdy nie rozmawiasz, Atosie.
Ach, mój Boże, owszem, jak sam widzisz odrzekł Atos musi być
po temu jakaś okazja.
Portos nie czekałby tak cierpliwie zaśmiał się dłArtagnan.
Każdy ma inne usposobienie, drogi dłArtagnan. Portos, mimo pewnej
próżności, ma wybitne zalety. Widziałeś go teraz może?
Rozstałem się z nim pięć dni temu.
I z właściwą sobie swadą gaskońską opowiedział o wszystkich
wspaniałościach Portosa na jego zamku w Pierrefonds. Badając ciągle
przyjaciela, wypuścił dwie, trzy strzały pod adresem świetnego pana Musza.
Jestem pełen podziwu odpowiedział Atos z uśmiechem
promieniejącym tą radością, która przypominała ich piękne dni żeśmy ongiś
przypadkowo stworzyli grupę ludzi tak sobie bliskich mimo dwudziestoletniej
rozłąki. Przyjaźń, dłArtagnan, zapuszcza korzenie głęboko w szlachetne serca.
Wierz mi, tylko źli ludzie przeczą przyjaźni, ponieważ jej nie rozumieją. A co z
Aramisem?
Widziałem się z nim również, ale wydał mi się oziębły.
Ach, tak, widziałeś Aramisa podjął Atos patrząc badawczo na
dłArtagnana. Ależ to istna pielgrzymka do świątyni przyjaźni, jakby
powiedzieli poeci.
Tak to wygląda odrzekł zafrasowany dłArtagnan.
Jak ci wiadomo, Aramis jest z natury oziębły ciągnął Atos a poza
tym wciąż uwikłany w kobiece intrygi.
Sądzę, że obecnie jest to coś bardzo zawiłego.
Atos nie odpowiedział.
Widać nie ciekawi go to pomyślał d'Artagnan.
Atos nie tylko nie odpowiedział, ale zmienił temat rozmowy.
Widzisz rzekł zwracając uwagę dłArtagnana, że powrócili już pod
pałac w ciągu godzinnej przechadzki obeszliśmy całe me włości.
Wszystko tu takie urocze, a nade wszystko wszędzie czuje się osobę
władającego tu pana odrzekł dłArtagnan.
W tejże chwili rozległ się tętent konia.
To powraca Raul rzekł Atos będziemy mieli wiadomości o
biednej małej.
Istotnie, u kraty pojawił się młody człowiek cały okryty kurzem i wjechał
na dziedziniec. Zeskoczywszy z konia, oddał go w ręce masztalerza, powitał
hrabiego i dłArtagnana.
Ten pan rzekł Atos kładąc rękę na ramieniu dłArtagnana ten pan
jest kawalerem dłArtagnan, o którym często słyszałeś z mych ust, Raulu.
Panie odezwał się młodzieniec, składając ponowny ukłon, jeszcze
głębszy pan hrabia zawsze wymawiał w mojej obecności pańskie imię jako
przykład, ilekroć zamierzał przytoczyć imię szlachcica nieustraszonego i
szlachetnego.
Ten niewyszukany komplement wzruszył dłArtagnana, który się poczuł
mile pochlebiony. Wyciągnął więc do Raula rękę mówiąc:
Mój młody przyjacielu, wszystkie pochwały, jakimi mnie ktokolwiek
obdarza, należą się panu hrabiemu: on to bowiem kierował moją edukacją w
każdym względzie i nie jego wina, że uczeń skorzystał tak niewiele. Ale
powetuje to na tobie, jestem tego pewien. Podoba mi się twoja postawa, Raulu, a
ogłada twoja wzruszyła mnie.
Trudno by było wyrazić zachwyt Atosa. Spoglądał z wdzięcznością na
dłArtagnana, następnie utkwił wzrok w Raulu. Twarz ozdobił mu jeden z tych
dziwnych uśmiechów, z których dzieci, jeśli je spostrzegą, są dumne.
Teraz rzekł do siebie dłArtagnan, którego uwagi nie uszła ta niema gra
twarzy jestem już tego pewien.
A więc odezwał się Atos mam nadzieję, że wypadek nie będzie
miał złych następstw.
Jeszcze nic nie wiadomo, panie, lekarz nie mógł nic orzec z powodu
opuchnięcia. Obawia się jednak, czy nie jest uszkodzony jakiś nerw.
Dlaczego nie zostałeś dłużej u pani de Saint-Remy?
Obawiałem się, że nie zdążę na obiad odrzekł Raul i co za tym
idzie, że będzie pan zmuszony czekać na mnie.
W tejże chwili młody chłopiec, na wpół wiejskie dziecko, na wpół służący,
przyszedł oznajmić, że obiad na stole.
Atos zaprowadził gościa do sali jadalnej urządzonej z wielką prostotą; okna
jadalni wychodziły z jednej strony na ogród, z drugiej na cieplarnię, gdzie
kwitły wspaniałe kwiaty.
DłArtagnan rzucił okiem na nakrycie: zastawa stołowa była wspaniała; od
razu widać było, że to stare, rodowe srebra. Na kredensiku stał okazały srebrny
dzbanek. DłArtagnan zatrzymał się, aby nań popatrzeć.
Cóż to za boska robota rzekł.
Tak odparł Atos to arcydzieło wielkiego florenckiego artysty
nazwiskiem Benvenuto Cellini .
A co za bitwa na nim?
Pod Marignano. Jest to moment, kiedy jeden z moich przodków podaje
swoją broń Franciszkowi I, któremu pęka szpada. Przy tej sposobności dziad
mój, Enguerrand de La Fere, został kawalerem de Saint-Michel. Poza tym w
piętnaście lat później król, który nie zapomniał był, że trzy godziny jeszcze
walczył szpadą swego przyjaciela Enguerranda, zanim się złamała, podarował
mu ten dzbanek i szpadę; zapewne widziałeś ją ongiś u mnie jest to również
piękny okaz sztuki zdobniczej. Były to czasy olbrzymów dodał Atos. My
jesteśmy karłami w porównaniu z owymi ludźmi. Siadajmy, dłArtagnan, i
jedzmy. Ale, ale zwrócił się do małego służącego, który właśnie podał zupę
zawołaj no Charlota.
Chłopię wyszło, a w chwilę później wszedł służący, ten sam, do którego
zwrócili się po przyjeździe nasi podróżni.
Drogi Charlot rzekł Atos polecam twojej szczególnej opiece, na
cały czas pobytu, Wiórka, służącego pana dłArtagnana. Lubi on dobre wino, a ty
masz klucze od piwnic. Długo legiwał na twardym posłaniu i nie powinien
mierzić sobie wygodnego łóżka... Proszę cię, miej to na uwadze.
Charlot skłonił się i wyszedł.
Charlot to również dzielny człowiek ozwał się hrabia już
osiemnaście lat u mnie służy.
O wszystkim pamiętasz rzekł dłArtagnan dziękuję ci za Wiórka,
mój drogi Atosie.
Młodzieniec, usłyszawszy to imię, zdumiał się i spojrzał na dłArtagnana,
czy rzeczywiście mówi on do hrabiego.
Imię to wydaje ci się dziwaczne, co? Atos się uśmiechnął. To
moje imię bojowe, z czasów, kiedy pan dłArtagnan, dwaj waleczni przyjaciele i
ja dokonywaliśmy bohaterskich czynów w La Rochelle pod nieboszczykiem
kardynałem i panem de Bassompierre, który również już zmarł. Pan dłArtagnan
raczy zachowywać to przyjacielskie imię; za każdym razem, kiedy je słyszę,
serce moje napełnia radość.
Było to sławne imię rzekł dłArtagnan i pewnego dnia dostąpiło
zaszczytnego triumfu.
Co pan chcesz przez to powiedzieć? zapytał Raul wiedziony
młodzieńczą ciekawością.
Dalibóg, nic o tym nie wiem dziwił się Atos.
Zapomniałeś o bastionie Saint-Gervais, Atosie, i o tej serwecie, z której
trzy kule uczyniły sztandar? Mam lepszą pamięć od ciebie; pamiętam to i
opowiem ci, młodzieńcze.
I rzeczywiście opowiedział Raulowi całą historię bastionu, podobnie jak
Atos opowiedział był dłArtagnanowi historię swego przodka.
Pod wpływem tego opowiadania młodzieńcowi zdało się, że widzi, jak
rozgrywa się jedno z tych zbrojnych spotkań opisywanych przez Tassa czy
Ariosta , a które należą już do baśniowej epoki rycerstwa.
Ale dłArtagnan nie powiedział ci, Raulu podjął z kolei Atos że
był jednym z najlepszych szermierzy swego czasu. Nogi z żelaza, przegub ze
stali, błyskawiczne i pewne oko, wzrok palący oto co miał w pogotowiu dla
przeciwnika. Liczył sobie osiemnaście lat, a więc o trzy lata więcej od ciebie,
Raulu, kiedy ujrzałem go w akcji po raz pierwszy, i to przeciwko
wypróbowanym ludziom.
I pan dłArtagnan zwyciężył? zapytał młodzieniec, którego oczy w
czasie całej tej rozmowy płonęły i zdawały się błagać o szczegóły.
Wydaje mi się, że jednego z nich zabiłem rzekł dłArtagnan pytając
wzrokiem Atosa. Drugiego rozbroiłem czy zraniłem, już sobie nie
przypominam.
Tak, zraniłeś go. O, srogi był z ciebie zapaśnik!
Jeszcze zbyt wiele z tego nie stracił podjął dłArtagnan ze swoim
gaskońskim śmieszkiem, wielce rad z siebie. A ostatnio nawet...
Jedno spojrzenie Atosa zamknęło mu usta.
Uważasz się za przednią szpadę, Raulu podjął gospodarz i
próżność twoja mogłaby pewnego dnia doznać srogiego rozczarowania, chcę
więc, żebyś wiedział, jak niebezpieczny jest człowiek, który łączy zimną krew
ze zręcznością. Nigdy nie mógłbym wskazać ci lepszego przykładu; poproś więc
jutro pana dłArtagnan, o ile nie jest zbyt zmęczony, aby zechciał ci udzielić
lekcji.
Do kroćset! Drogi Atosie, przecież ty jesteś równie wielkim mistrzem,
zwłaszcza jeśli chodzi o zalety, jakie chwalisz u mnie. Wiesz, jeszcze dziś
Wiórek wspominał ów słynny pojedynek w ogrodzeniu Karmelitów z lordem
Winterem i jego towarzyszami. Ach, młodzieńcze ciągnął dłArtagnan
powinna się tu gdzieś znajdować szpada, którą częstokroć nazywałem pierwszą
w królestwie.
Och, popsułbym sobie z tym dzieciuchem rękę.
Są ręce, które nie psują się nigdy, drogi Atosie rzekł d'Artagnan.
Za to psują wiele innych.
Młodzieniec chciałby przeciągnąć tę rozmowę na całą noc, ale Atos
zwrócił mu uwagę, że gość pewnie jest zmęczony i potrzebuje odpoczynku.
DłArtagnan bronił się przez grzeczność, lecz Atos nalegał, ażeby udał się do
swego pokoju. Raul więc zaprowadził tam gościa, a ponieważ Atos domyślił się,
że młodzieniec zechce zostać jak najdłużej z dłArtagnanem, by mu opowiedzieć
o wszystkich przewagach młodości, więc w chwilę potem nadszedł sam i
zakończył ten piękny wieczór przyjacielskim uściskiem dłoni i życzeniem
muszkieterowi dobrej nocy.


17. Dyplomacja Atosa


DłArtagnan położył się do łóżka nie tyle, aby spać, ale raczej aby w
samotności przemyśleć to wszystko, co widział i słyszał tego wieczoru.
Ponieważ z natury był człowiekiem dobrym, a w stosunku do Atosa
odczuwał przede wszystkim instynktowną skłonność, która przerodziła się w
serdeczną przyjaźń, więc kiedy zamiast otępiałego pijaka, trzeźwiejącego na
kupie gnoju, jakiego spodziewał się odnaleźć, ujrzał człowieka o wspaniałej
inteligencji i sile, popadł w zachwyt. Niemal bez buntu uznał ową niewątpliwą
wyższość Atosa nad sobą. Zamiast zazdrości i rozczarowania, które naturę mniej
szlachetną mogłyby pogrążyć w smutku, doznał w sumie szczerej radości,
pozwalającej żywić najlepszą nadzieję co do rokowań.
Wydawało mu się tylko, że Atos nie we wszystkim jest szczery. Kimże był
ów młodzieniec, tak do niego podobny, o którym mówił, że go adoptował? Co
oznacza ten powrót do życia światowego i przesadna powściągliwość, jaką
dłArtagnan zauważył przy stole? A taka rzecz na pozór bez znaczenia, jak
nieobecność Milczka, z którym Atos dawniej nie mógł się nigdy rozstać, a
którego nazwisko nie zostało nawet wspomniane mimo napomknień na ten
temat? Wszystko to niepokoiło dłArtagnana. Nie cieszył się więc już zaufaniem
swego przyjaciela albo raczej Atos skrępowany był jakimiś niewidzialnymi
więzami bądź wreszcie nastawiony został z góry przeciw jego odwiedzinom.
Nie mógł się opędzić myśli o panu de Rochefort i o tym, co mu powiedział
w kościele Notre-Dame. Czyżby Rochefort był u Atosa przed dłArtagnanem?
DłArtagnan miał za mało czasu, by tracić go na zbyt długie rozważania.
Dlatego też postanowił już nazajutrz przejść do wyjaśnień. Szczupłość majątku
Atosa, tak zręcznie maskowana, wskazywała na chęć błyszczenia w świecie i
zdradzała resztki ambicji łatwej do obudzenia. Siła umysłu i jasny pogląd Atosa
czyniły zeń człowieka bardziej od innych skorego do zrywu. Przystałby do
planów ministra z tym większym zapałem, że przyrodzoną mu aktywność
powiększałaby w pewnym stopniu konieczność.
Podobne myśli nie pozwalały dłArtagnanowi zasnąć pomimo zmęczenia.
Obmyślał plany ataku i choć wiedział, że Atos jest twardym przeciwnikiem,
ustalił moment przystąpienia do akcji na dzień jutrzejszy zaraz po śniadaniu.
Z drugiej jednak strony mówił sobie, że na tak nieznanym terenie należy
postępować z rozwagą: poznawać przez kilka dni znajomych Atosa, śledzić jego
nowe obyczaje i zdać sobie z nich sprawę; próbować wyciągnąć z młodego,
naiwnego człowieka, czy to fechtując się z nim, czy goniąc za zwierzem, ogniwa
pośrednie, których mu brakowało, aby powiązać Atosa dawniejszego z
dzisiejszym. To ostatnie nie powinno sprawić trudności, ponieważ wychowawca
może mieć wpływ na serce i umysł swego ucznia. Lecz dłArtagnan, który sam
był człowiekiem dużej bystrości, schwycił w lot, jakie mogłyby wyniknąć dla
niego przykrości, gdyby doświadczone oko Atosa w razie niedyskrecji czy
niezręczności odkryło jego zabiegi.
Poza tym trzeba przyznać, dłArtagnan, gotowy posłużyć się chytrością
wobec przebiegłości Aramisa czy próżności Portosa, doznawał uczucia
zawstydzenia przed użyciem podobnych wybiegów wobec Atosa, człowieka o
szczerym sercu. Wydawało mu się, że Aramis i Portos, poznawszy w nim
mistrza dyplomacji, ceniliby go tym więcej, natomiast Atos, przeciwnie, ceniłby
go mniej.
Ach, czemuż nie ma tutaj Milczka! mówił do siebie d'Artagnan
jego milczenie kryło tyle rzeczy, które bym zrozumiał; milczenie Milczka było
tak pełne wymowy!
Tymczasem w domu ucichały stopniowo wszystkie hałasy. D'Artagnan
słyszał, jak zamykano drzwi i okiennice; potem pomilkły na wsi psy
obszczekujące się nawzajem; na koniec zagubiony w gęstwinie drzew słowik
jeszcze jakiś czas rozsypywał wśród nocy harmonię gam, póki wreszcie i on nie
usnął. W zamku dawał się słyszeć już tylko odgłos równych, monotonnych
kroków w pokoju na górze. Muszkieter przypuszczał, że był to pokój Atosa.
Przechadza się i rozmyśla snuł dłArtagnan ale o czym? Niepodobna
wiedzieć. Wszystko inne można odgadnąć, ale tego nie.
Wreszcie Atos musiał się niewątpliwie położyć, bo i ten ostatni odgłos
zamarł.
Cisza i zmęczenie pospołu pokonały dłArtagnana; i on z kolei zamknął
oczy, niemal natychmiast zapadając w sen.
DłArtagnan nie był śpiochem. Zaledwie świt ozłocił zasłony, zerwał się z
łóżka i otworzył okna. Miał wrażenie, że przez żaluzje dojrzał kogoś, kto krążył
po dziedzińcu, starając się nie hałasować. Zgodnie ze swoim zwyczajem
niepomijania niczego, z czym się spotkał, bez upewnienia się, co to takiego
może być, dłArtagnan, unikając hałasu, jął się uważnie przyglądać. Rozpoznał
wiśniowy, obcisły kaftan Raula i jego ciemne włosy.
Młody człowiek, on to był bowiem, otworzył drzwi do stajni, wyprowadził
stamtąd gniadosza, którego był dosiadał wczoraj, sam go osiodłał i okiełznał
szybko i zręcznie jak najbieglejszy masztalerz; następnie wyprowadził konia
prawą alejką warzywnego ogrodu, otworzył boczną furtkę prowadzącą na
ścieżkę, przeciągnął konia na zewnątrz i zamknął furtkę za sobą. Po czym
dłArtagnan widział go jeszcze za murem, jak mknął niby strzała, schylając się
pod zwisającymi gałęziami klonów i kwitnących akacji.
Wczoraj dłArtagnan zauważył, że ścieżka winna prowadzić do Blois.
To mi zuch, który pilnuje swego rzekł Gaskończyk. Wydaje mi
się, że nie podziela on z Atosem nienawiści do płci nadobnej. Nie jedzie na
polowanie, bo nie ma ani broni, ani psów. Nie jedzie z jakimś poleceniem, bo
robi to po kryjomu. Przed kim tak się ukrywa? Przede mną czy przed ojcem?
Jestem przecież pewien, że hrabia jest jego ojcem. Do licha! Dowiem się tego,
bo w tej materii będę rozmawiał z Atosem otwarcie.
Wstawał dzień. I wszystkie odgłosy, które dłArtagnan słyszał ucichające
stopniowo poprzedniego dnia, teraz jedne po drugich dawały się słyszeć na
nowo: ptak wśród gałęzi, pies w stajni, owce w polu. Nawet przycumowane na
Loarze statki wydawały się ożywać, odrywając od wybrzeża i pozwalając się
unosić z prądem rzeki. DłArtagnan pozostawał przy oknie, ażeby nie budzić
nikogo. Dopiero kiedy usłyszał otwieranie drzwi i okiennic zamku, jeszcze raz
przyczesał włosy, podkręcił wąsa, wytarł z przyzwyczajenia obrzeże swego
kapelusza mankietem kaftana i zeszedł na dół. Ledwie zstąpił z ostatniego
stopnia ganku, kiedy spostrzegł Atosa nisko pochylonego nad ziemią, w
postawie człowieka, który szuka w piasku talara.
Dzień dobry, drogi gospodarzu powiedział dłArtagnan.
Dzień dobry, drogi przyjacielu. Czy dobrze spędziłeś noc?
Wyśmienicie, Atosie. Łóżko było równie wyśmienite, jak i wczorajsza
wieczerza, która miała mnie przywieść do snu, jak twoje przyjęcie, kiedy mnie
znów zobaczyłeś. Ale czemu przyglądasz się tak uważnie? Czy może stałeś się
miłośnikiem tulipanów?
To nie powód, by się prześmiewać ze mnie, drogi przyjacielu. Na wsi
zamiłowania bardzo się zmieniają i niepostrzeżenie zaczyna się lubić wszystkie
te rzeczy, które Bóg swym spojrzeniem wyprowadził z głębi ziemi, a którymi w
miastach tak się gardzi. Po prostu oglądałem irysy, które zasadziłem koło tego
zbiornika; zostały one dziś rano pogniecione. Ogrodnicy to najniezręczniejsi
ludzie w świecie. Odprowadzając konia, który wyciągał wodę, dopuścili, że
szedł przez grządkę.
DłArtagnan jął się uśmiechać.
Tak myślisz?
I poprowadził przyjaciela aleją, gdzie odciśnięta była wielka ilość śladów,
podobnych jak na pogniecionych irysach.
O, i jeszcze tutaj, jak mi się zdaje; patrz, Atosie rzekł obojętnie.
Ależ oczywiście, i to zupełnie świeże.
Zupełnie świeże potwierdził dłArtagnan.
Któż by to dziś rano wychodził tędy? zapytywał zaniepokojony Atos.
Czyżby koń uciekł ze stajni?
To nieprawdopodobne rzekł dłArtagnan gdyż kroki są równe i
stawiane spokojnie.
A gdzie Raul? wykrzyknął Atos. Jak to się stało, żem go dotąd nie
widział?
Tsss rzekł dłArtagnan z uśmiechem, kładąc palec na ustach.
Co takiego? zapytał Atos.
DłArtagnan, obserwując oblicze gospodarza, opowiedział mu, co był
zauważył.
Teraz wszystko jasne rzekł Atos wzruszając lekko ramionami
biedny chłopiec pojechał do Blois.
Po co?
Och, mój Boże, żeby zasięgnąć nowin o małej de la Valliere. Wiesz, o
tym dziecku, które sobie zwichnęło wczoraj nogę.
Tak sądzisz? zapytał niedowierzająco dłArtagnan.
Nie tylko sądzę, ale jestem tego pewien. Czyś nie zauważył, że Raul jest
zakochany?
Pięknie. W kim? W tym siedmioletnim dziecku?
Mój drogi, w wieku Raula serce jest tak wypełnione, że trzeba je gdzieś
wyładować, czy to w marzeniu, czy w realiach. A jego miłość jest dlań w
połowie jednym i drugim.
Kpisz! Co, ta dziewczynka?
Nie zaobserwowałeś? Toż to najpiękniejsze stworzonko, jakie świat
widział: włosy srebrnoblond, oczy błękitne, już przekorne, a jednocześnie
rozmarzone.
I cóż ty na tę miłość?
Ja? Nic, śmieję się i pokpiwam z Raula. Ale te pierwsze potrzeby serca
są tak władcze, te wylewy miłosnej melancholii u młodych ludzi tak pełne
słodyczy i goryczy zarazem, że często zdaje się to mieć wszelkie cechy
namiętności. Przypominam sobie, jak w wieku Raula zakochałem się w posągu
greckim ofiarowanym memu ojcu przez dobrego króla Henryka IV i wydawało
się, że oszaleję z bólu, kiedy mi powiedziano, że historia Pygmaliona jest tylko
baśnią.
To wszystko z bezczynności. Nie dajesz Raulowi żadnego zajęcia, więc
wyszukuje je sobie sam.
O, to właśnie. Myślę też wyprawić go stąd.
I postąpisz słusznie.
Bez wątpienia. Ale złamie mu to serce, będzie cierpiał, jakby to była
prawdziwa miłość. Od trzech czy czterech lat, sam jeszcze był dzieckiem w tym
czasie, przywykł idealizować i podziwiać to małe bóstwo; gdyby tu nadal
pozostał, skończyłoby się pewnego dnia na uwielbieniu. Dzieci te co dzień
oddają się marzeniom i rozprawiają o tysiącu rzeczy serio, jak prawdziwi
kochankowie, którzy mają po dwadzieścia lat. Przez długi czas wywoływało to
uśmiech rodziców małej de la Valliere, lecz sądzę, że obecnie zaczynają się
krzywić.
Dzieciństwo! Raula trzeba oderwać. Jak najszybciej go stąd zabrać, bo,
do licha! nigdy nie będziesz miał z niego mężczyzny.
Zamyślam wysłać go do Paryża.
Och! rzucił dłArtagnan.
I osądził, że nadszedł sposobny czas, by przypuścić atak.
Jeśli sobie życzysz, możemy młodzieńcowi zapewnić los.
Och! rzucił z kolei Atos.
Chcę się nawet z tobą naradzić w pewnej sprawie, która mi przyszła do
głowy.
Mów.
Czy nie sądzisz, że nadszedł czas, by wstąpić na służbę?
A czy ty, dłArtagnan, nie jesteś ciągłe w służbie?
Oczywiście, w służbie czynnej. Czy nie ciągnie cię nic do dawnego
życia i jeśliby oczekiwały cię realne korzyści, nie byłbyś skłonny podjąć na
nowo w towarzystwie moim i przyjaciela Portosa wielkich dzieł naszej
młodości?
Czy to ma być propozycja?
Jasna i szczera.
Ażeby znów wyruszyć w pole?
Tak jest.
Z kim i przeciw komu? rzucił nagłe pytanie Atos wlepiając w
Gaskończyka oczy jasne i życzliwe.
Do diabła, ależ z ciebie raptus!
Przede wszystkim jestem dokładny. Posłuchaj no, dłArtagnanie. Istnieje
tylko jedna osoba albo raczej jedna sprawa, której człowiek taki jak ja może być
pożyteczny: to sprawa króla.
O nią właśnie chodzi rzekł muszkieter.
Tak, ale słuchaj podjął poważnie Atos. Jeśli przez sprawę króla
rozumiesz sprawę Mazariniego, to przestajemy się rozumieć.
Tego tak nie stawiam odparł zafrasowany Gaskończyk.
Słuchaj, dłArtagnanie rzekł Atos nie starajmy się przechytrzyć
jeden drugiego; twoje wahanie, twoje wybiegi mówią mi jasno, od kogo
przybyłeś. Istotnie, sprawy tej nie śmie nikt głosić jawnie, a kiedy się do niej
werbuje, to na ucho i z zakłopotaniem w głosie.
Ach, drogi Atosie! wtrącił dłArtagnan.
Wiesz dobrze ciągnął Atos że nie mówię o tobie, który jesteś
perłą wśród ludzi dzielnych i śmiałych, ale o tym Włochu, marnocie i
intrygancie, chamie, który usiłuje sobie włożyć na głowę koronę ukradzioną
spod poduszki, o tym bałwanie, który swój obóz nazywa obozem króla i który
ośmiela się wtrącać do więzienia książąt krwi, nie ważąc się ich zabić, jak to
czynił nasz kardynał, wielki kardynał; skąpiec ważący swoje złote talary i
chowający obcięte kupony, w obawie, że choć poszachrował, może je utracić w
jutrzejszej grze; wreszcie łajdak maltretujący królową, jak twierdzą pewni
ludzie. Zresztą tym gorzej dla niej! Za trzy miesiące rozpocznie z nami wojnę
domową, byleby tylko utrzymać swoje dochody. I to ma być pan, którego mi
proponujesz ty, d'Artągnan? Bardzo dziękuję!
Na miły Bóg, jesteś bardziej porywczy niż dawniej i lata rozpaliły
jeszcze twą krew miast ją ostudzić. Któż ci powiedział, że to mój pan i że chcę
ci go narzucić? odparował dłArtagnan. A do siebie dodał: "Uf, do diabła, nie
odkrywajmy kart przed kimś tak źle usposobionym".
A więc, drogi przyjacielu podjął Atos co znaczą te propozycje?
Ach, mój Boże, nic prostszego: żyjesz w swoim majątku i wydaje się, że
jesteś szczęśliwy w tej swojej pozłacanej przeciętności. Portos ma, być może,
jakieś pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy liwrów dochodu, Aramis stale z
piętnaście księżniczek, które dobijają się o prałata, jak dobijały się o
muszkietera; to jeszcze wciąż dziecię pieszczone przez los. Ale ja, cóż ja robię
na tym świecie? Od dwudziestu lat dźwigam na sobie pancerz i kaftan bawoli,
przykuty do mej niskiej rangi, nie awansując, nie cofając się, nie żyjąc. Jednym
słowem trup! A kiedy chodzi o przywrócenie mnie choć w części do życia,
powiadacie mi wszyscy: "To bałwan! To łajdak! Cham! Zły pan!" Dalibóg,
jestem tego samego zdania, ale znajdźcie mi lepszego albo wyznaczcie mi rentę.
Atos pomyślał parę sekund i w czasie tych paru sekund zrozumiał podstęp
dłArtagnana, który na początku zbytnio się zagalopował, a teraz, chcąc ukryć
swą grę, wycofywał się. Widział jasno, że postawione mu propozycje były
realne i zostałyby w pełni rozwinięte, gdyby ich tylko zechciał posłuchać.
Tak powiedział sobie w duchu dłArtagnan jest człowiekiem
Mazariniego.
I od tej chwili pilnował się na każdym kroku.
DłArtagnan zaś grał ostrożniej niż zazwyczaj.
Ale ostatecznie posiadasz przecież jakiś pogląd? ciągnął Atos.
Oczywiście. Pragnąłem zasięgnąć rady u was wszystkich i obmyślić
sposób, aby czegoś dokonać, gdyż jedni bez drugich będziemy zawsze tylko
częścią całości.
To prawda. Wspominałeś Portosa. Nakłoniłeś go więc do szukania
fortuny? Przecież ją posiada.
Niewątpliwie, lecz człowiek jest już taki, że zawsze czegoś pragnie.
A czegóż to pragnie Portos?
Zostać baronem.
Ach, prawda, zapomniałem i Atos roześmiał się.
Prawda? myślał dłArtagnan. Skąd on się o tym dowiedział?
Czyżby się porozumiewał z Aramisem? Ach! Żebym to mógł wiedzieć,
wiedziałbym wszystko.
Na tym skończyła się rozmowa, ponieważ w tejże właśnie chwili wszedł
Raul. Atos chciał go łagodnie złajać, ale młodzieniec był tak przybity, że nie
miał odwagi tego uczynić; powstrzymał się więc, by zapytać o nowiny.
Czyżby nasza mała sąsiadka czuła się gorzej? zagadnął dłArtagnan.
Ach, panie podjął Raul prawie dławiąc się bólem to ciężki upadek
i mimo że nie ma widocznego zniekształcenia, lekarz obawia się, że pozostanie
chroma na całe życie.
To byłoby straszne rzekł Atos.
DłArtagnan miał już na ustach jakiś żart, lecz widząc przejęcie Atosa,
powstrzymał się.
A do najgorszej rozpaczy, panie podjął Raul doprowadza mnie to,
że ja jestem sprawcą tego nieszczęścia.
W jakiż sposób, Raulu? spytał Atos.
Ależ niewątpliwie. Czyż nie skoczyła z tego stosu drzewa, aby podbiec
do mnie?
Jedyne wyjście, jakie ci pozostaje, mój drogi Raulu, to za pokutę
poślubić ją rzekł dłArtagnan.
Ach, panie, stroi pan sobie żarty z prawdziwego bólu. To nieładnie tak.
I Raul, który odczuwał potrzebę samotności, aby się do woli wypłakać,
udał się do swego pokoju, skąd wyszedł dopiero na śniadanie.
Poranny spór nie zakłócił harmonii, w jakiej żyli dwaj przyjaciele. Śniadali
więc z najlepszym apetytem, spoglądając od czasu do czasu np. biednego Raula,
który strapiony, z oczami we łzach, ledwie co jadł.
Pod koniec śniadania nadeszły dwa listy, które Atos przeczytał z najwyższą
uwagą i mimo woli kilka razy zadrżał. DłArtagnan, który z drugiego końca stołu
obserwował go czytającego, a wzrok posiadał doskonały, przysiągłby, że
rozpoznaje z całą pewnością drobne pismo Aramisa. Co się tyczy drugiego listu,
było to pismo kobiece, rozwlekłe i niewyraźne.
Chodźmy rzekł dłArtagnan do Raula, widząc, że Atos pragnie
pozostać sam, bądź by odpowiedzieć na owe listy, bądź też zastanowić się nad
nimi chodźmy na jedną turę do sali szermierczej, to cię rozerwie.
Młodzieniec spojrzał na Atosa, który odpowiedział mu przyzwalającym
skinieniem.
Przeszli więc obaj do niskiej sali, gdzie wisiały florety, maski, rękawice,
plastrony i wszelki sprzęt do szermierki.
No i jak? zapytał Atos przybywając w kwadrans później.
To już całkiem twoja ręka, drogi Atosie odrzekł dłArtagnan i
gdyby miał jeszcze twoją zimną krew, nie pozostałoby mi nic innego, jak tylko
mu winszować...
Młodzieniec był nieco zawstydzony. Na jedno jego trafienie w ramię bądź
w udo, dłArtagnan trafiał go ze dwadzieścia razy w sam tułów.
W tejże chwili wszedł Charlot z pilnym pismem przyniesionym właśnie
przez posłańca dla dłArtagnana.
Teraz z kolei Atos spoglądał ukradkiem.
DłArtagnan przeczytał list bez jakiegokolwiek widocznego wzruszenia, a
po przeczytaniu ozwał się, lekko potrząsając głową:
Widzisz, drogi przyjacielu, co to jest służba: masz, na honor, dużo racji
nie chcąc do niej powrócić. Pan de Treville zachorował i kompania nie może się
obyć beze mnie. Tak oto przepadł mój urlop.
Powracasz do Paryża? zapytał żywo Atos.
No oczywiście odrzekł dłArtagnan. A ty nie udajesz się tam
przypadkiem?
Atos zarumienił się z lekka i odparł:
Jeśli się tam udam, rad byłbym zobaczyć się z tobą.
Hej, Wiórku! zakrzyknął dłArtagnan od drzwi. Wyruszamy za
dziesięć minut; podrzuć koniom owsa.
Po czym dodał zwracając się do Atosa:
Zdaje się, że mi czegoś tu brak, i jestem naprawdę zrozpaczony, że
opuszczam was nie zobaczywszy się z tym poczciwiną Milczkiem.
Milczek! odparł Atos. Ach, doprawdy? Ja także dziwiłem się, że
nie zapytujesz, co z nim słychać. Użyczyłem go jednemu z moich przyjaciół.
A czy zrozumie on wymowę jego gestów? spytał dłArtagnan.
Mam nadzieję.
Dwaj przyjaciele serdecznie się ucałowali. DłArtagnan uścisnął dłoń Raula,
wymógł na Atosie obietnicę, że go odwiedzi, jeśli przybędzie do Paryża, bądź że
napisze, o ile by nie przyjechał; po czym dosiadł konia. Wiórek, zawsze w
pogotowiu, był już na siodle.
DłArtagnan z uśmiechem zwrócił się do Raula:
Nie wybierzesz się ze mną, przejeżdżam przez Blois?
Raul spojrzał na Atosa, który powstrzymał go niedostrzegalnym znakiem.
Nie, panie odrzekł młodzieniec pozostanę przy panu hrabim.
W takim razie żegnajcie mi, drodzy przyjaciele rzekł dłArtagnan
ściskając po raz ostatni ich dłonie i niech was Bóg zachowa, jak to
mówiliśmy sobie zawsze, kiedyśmy się rozstawali za czasów nieboszczyka
kardynała.
Atos skinął mu ręką, Raul skłonił się i dłArtagnan z Wiórkiem odjechali.
Hrabia odprowadził ich oczami, wsparłszy rękę na ramieniu młodzieńca,
który wzrostem mu prawie dorównywał. Kiedy tylko znikli za murem, hrabia
odezwał się:
Raulu, dziś wieczór wyjeżdżamy do Paryża.
Jak to? spytał młody człowiek blednąc.
Możesz pójść i pożegnać panią de Saint-Remy w moim i swoim
imieniu. Będę cię oczekiwać o siódmej.
Młodzieniec skłonił się z wyrazem bólu pomieszanego z wdzięcznością i
oddalił się siodłać konia.
DłArtagnan zaś, ledwie im zniknął z oczu, wydobył z kieszeni list i
odczytał go ponownie:

Proszę natychmiast wracać do Paryża.
J.M.

Co za oschły list zamruczał dłArtagnan i gdyby nie było
postscriptum, nic bym nie rozumiał. Ale na szczęście jest dopisek.
I przeczytał owe niezwykłe postscriptum, które pozwoliło mu przejść do
porządku dziennego nad oschłością listu.

PS Proszę udać się do królewskiego podskarbiego w Blois,
wyjawić mu swe nazwisko i pokazać ten list. Otrzyma pan
dwieście pistoli.

Podoba mi się ta proza, nie ma co rzekł dłArtagnan. Kardynał
pisze lepiej, niż przypuszczałem. Jedźmy, Wiórku, jedźmy złożyć wizytę
podskarbiemu królewskiemu, a potem dalej.
Do Paryża, panie?
Do Paryża.
I puścili wierzchowce tęgim kłusem.

18. Książę de Beaufort


A oto, co zaszło i jakie przyczyny spowodowały konieczność powrotu
dłArtagnana do Paryża.
Pewnego wieczoru, kiedy Mazarini jak zwykle udawał się do królowej, w
porze, gdy wszyscy opuszczali jej komnaty, i kiedy przechodził obok sali straży,
skąd drzwi prowadziły na jego przedpokoje, usłyszał stamtąd głośną rozmowę.
Pragnąc dowiedzieć się, o czym żołnierze dysputują, podszedł cichaczem, jak to
miał we zwyczaju, pchnął drzwi i przez szparę wetknął głowę.
Żołnierze zajęci byli ożywioną rozmową.
A ja ci powiadam prawił jeden z nich że jeśli Coysel to
przepowiedział, rzecz jest tak pewna, jakby się już wydarzyła. Nie znam go, ale
słyszałem, że to nie tylko astrolog, ale i czarnoksiężnik.
Do kroćset, jeśli to twój przyjaciel, miej się na baczności! Oddajesz mu
złą przysługę.
Dlaczegoż to?
Bo mogliby mu jak nic wytoczyć proces.
E, gadasz, dziś nie palą już czarowników.
O nie. Przecież nie tak dawno, jak mi się zdaje, nieboszczyk kardynał
kazał spalić Urbana Grandier. Wiem coś o tym. Trzymałem straż przy stosie i
widziałem, jak się piekł.
Mój drogi, Urban Grandier nie był czarownikiem, był to uczony, a to już
całkiem inna sprawa. Urban Grandier nie przepowiadał przyszłości. On znał
przeszłość, co jest nieraz o wiele gorsze.
Mazarini skinął głową na znak, że podziela to zdanie; pragnąc jednak
poznać przepowiednię, o której rozprawiano, pozostał na swoim miejscu.
Ja tam nie twierdzę podjął żołnierz że Coysel nie jest
czarownikiem, ale powiadam, że jeśli ogłasza on swoją przepowiednię
zawczasu, to już wystarczy, żeby się nie spełniła.
A dlaczegoż to?
No pewnie. Bo jeśli ze sobą walczymy i ja ci powiem: "Teraz zadam
sztych albo sekundę", to oczywista cios ten odparujesz. Więc jeżeli ten Coysel
powiada na cały głos, żeby go kardynał mógł usłyszeć: "Nim taki to a taki dzień
upłynie, więzień ucieknie", to jasne, że kardynał przedsięweźmie takie środki
ostrożności, że więzień nie ucieknie.
Ech, mój Boże wtrącił inny, który zdawał się spać na ławce, a mimo
to nie stracił ani jednego słowa z rozmowy ech, czy sądzicie, że ludzie mogą
ujść swemu przeznaczeniu? Jeśli zapisane jest w górze, że diuk de Beaufort ma
uciec, wszystkie ostrożności kardynała nie zdadzą się na nic.
Mazariniego przeszły ciarki. Był Włochem, to znaczy był przesądny.
Błyskawicznie znalazł się pośrodku żołnierzy, którzy zoczywszy go, przerwali
rozmowę.
O czym to rozprawialiście, panowie? ozwał się swym przymilnym
tonem. Jak mi się zdaje, była mowa o ucieczce księcia de Beaufort?
Ależ nie, wasza eminencjo odezwał się żołnierz niedowiarek. Na
razie ani się śni. Powiadali tylko, że ma dopiero uciec.
A któż to mówił?
Powtórz no tę twoją historię, Saint-Laurent rzekł żołnierz zwracając
się do tego, który wpierw opowiadał.
Wasza eminencjo, opowiadałem tu po prostu, co sam słyszałem o
przepowiedni niejakiego Coysel, który utrzymuje, że chociaż pan de Beaufort
jest dobrze strzeżony, to i tak ucieknie przed Zielonymi Świątkami.
A ten Coysel to jakiś marzyciel czy szalony? podjął kardynał ciągle
się uśmiechając.
Wcale nie odparł uparcie łatwowierny żołnierz przepowiedział on
wiele rzeczy, które się sprawdziły: na przykład, że królowa powije syna, że pan
de Coligny zostanie zabity w pojedynku z diukiem de Guise, wreszcie że
koadiutor zostanie mianowany kardynałem. No i królowa powiła nie jednego
syna, ale po dwóch latach jeszcze drugiego, a pan de Coligny został zabity.
Tak odezwał się Mazarini ale koadiutor nie został jeszcze
kardynałem.
Nie, wasza eminencjo, ale zostanie.
Mazarini się skrzywił, co miało znaczyć: "Nie mów hop, póki nie
przeskoczysz". Następnie dorzucił:
Zatem, przyjacielu, jesteś zdania, że pan de Beaufort ucieknie na
pewno?
Jestem o tym tak przekonany, monsignore odparł żołnierz że
gdyby mi wasza eminencja ofiarował w tej chwili miejsce pana de Chavigny, to
znaczy miejsce gubernatora zamku Vincennes, nie przyjąłbym go. Co innego
nazajutrz po Zielonych Świątkach.
Nic bardziej przekonywającego nad silne przekonanie ma ono wpływ
nawet na niedowiarków; Mazarini zaś, daleki od niedowiarstwa, jak to już
powiedzieliśmy, był przesądny. Odszedł głęboko zamyślony.
Sknera! rzucił żołnierz wsparty o ścianę. Widziałeś, Saint-
Laurent, jak udawał, że nie wierzy w twego czarnoksiężnika, byleby ci tylko nic
nie dać; ale nie będzie miał spokoju, póki nie wyciągnie jakiegoś profitu z
twojej przepowiedni.
Istotnie, Mazarini zamiast iść dalej na pokoje królowej zawrócił do swego
gabinetu, wezwał Bernouina i wydał polecenie, aby nazajutrz skoro świt posłać
po chorążego, którego był przydzielił do osoby księcia de Beaufort, i aby go
natychmiast obudzono, gdy wezwany przybędzie.
Żołnierz, nie domyślając się nawet, dotknął najboleśniejszej rany
kardynała. Od pięciu lat, odkąd książę de Beaufort znajdował się w zamknięciu,
nie było dnia, by Mazarini nie pomyślał, że wcześniej czy później więzień
wyjdzie na wolność. Nie można było przecież trzymać wnuka Henryka IV przez
całe życie w więzieniu, tym bardziej że ów wnuk miał zaledwie trzydzieści lat.
A w jakikolwiek sposób wyjdzie on z więzienia, ileż nienawiści musiało się w
nim w czasie zamknięcia nagromadzić przeciw temu, z przyczyny którego tam
się dostał. Mazarini uwięził go jako człowieka bogatego, dzielnego, sławnego,
kochanka kobiet, postrach mężczyzn, żeby wymazać z jego życia najpiękniejsze
lata; przebywanie bowiem w więzieniu to nie życie! Tymczasem więc Mazarini
podwajał czujność w stosunku do księcia. Tylko że był w tym podobny do
skąpca z bajki, który nie mógł usnąć przy swoim skarbie. Wieleż to razy zrywał
się, śniąc, że mu wykradziono księcia de Beaufort. Zasięgał więc o nim
informacji i za każdym razem, kiedy to czynił, słyszał z bólem, że więzień gra,
pije, śpiewa, co było czymś niezwykłym; ale zawsze, ilekroć gra, pije czy
śpiewa, przerywa nagle zabawę i zaklina się, że Mazarini drogo zapłaci mu za te
wszystkie przyjemności, które musi urządzać sobie w Vincennes.
Podobne myśli bardzo trapiły ministra w czasie snu. Toteż kiedy o siódmej
rano do pokoju wszedł Bernouin budzić go, pierwszym słowem kardynała było:
I cóż tam? Czy może książę de Beaufort uciekł z Vincennes?
Nie sądzę, monsignore odrzekł Bernouin, którego nigdy nie
opuszczał urzędowy spokój. W każdym razie wasza eminencja będzie miał
wiadomości, ponieważ chorąży La Ramee, po którego dziś rano posyłano do
Vincennes, jest tutaj i oczekuje na rozkazy.
Niech wejdzie! I Mazarini jął gładzić poduszki, aby móc przyjąć
przybyłego siedząc w łóżku.
Oficer wszedł. Był to wysoki i gruby mężczyzna, pucołowaty, o przyje-
mnej powierzchowności. Postawa jego wyrażała spokój, co zaniepokoiło
Mazariniego.
Ten hultaj wygląda na zupełnie głupiego zamruczał do siebie.
Chorąży stał w milczeniu przy drzwiach.
Proszę bliżej odezwał się Mazarini.
Chorąży wykonał rozkaz.
Czy pan wie, co tu opowiadają? ciągnął kardynał.
Nie, eminencjo.
A więc mówią, że książę de Beaufort ma uciec z więzienia, o ile już
tego nie uczynił.
Na twarzy oficera odbił się wyraz najgłębszego zdumienia. Otworzył
jednocześnie małe oczki i wielkie usta, aby łatwiej przełknąć dowcip; którym
zaszczycił go jego eminencja. Po czym, nie mogąc dłużej zachować powagi na
samą myśl o czymś podobnym, wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak serdecznie,
że jego grube członki wstrząsał jakiś paroksyzm wesołości niby gwałtowna
gorączka.
Mazarini zachwycony był tym nieopanowanym wybuchem, jednakże nadal
zachowywał powagę.
Kiedy La Ramee wyśmiał się już do woli i otarł sobie oczy, uznał, że
nadszedł moment, aby przemówić i wytłumaczyć całą niestosowność swej
wesołości.
Uciec, monsignore powiedział uciec. Czyżby wasza eminencja nie
zdawał sobie sprawy, gdzie księże de Beaufort się znajduje?
Ma się rozumieć, panie oficerze, wiem: w wieży zamku Vincennes.
Tak, monsignore, w izbie, gdzie mury mają siedem stóp grubości, a
okna kratę, której każdy pręt jest jak ramię.
Panie oficerze, cierpliwością przebija się wszelakie mury, a sprężyną
zegarka przepiłowuje sztaby żelazne.
Lecz wasza eminencja nie wie, że ma on przy sobie ośmiu strażników:
czterech w przedpokoju i czterech w izbie, i że strażnicy ci nie opuszczają go ani
na chwilę.
Jednak wychodzi on ze swej izby, gra w kręgle i w piłkę.
Są to, monsignore, rozrywki dozwolone więźniom. Ale jeśli wasza
eminencja życzy sobie, możemy je skasować.
O nie, nie! Mazarini żywił obawy, żeby jego więzień, pozbawiony
tych przyjemności, nie wyszedł, po zwolnieniu go z Vincennes, jeszcze bardziej
rozjątrzony przeciw niemu. Pytam tylko, z kim grywa.
Gra z oficerem straży albo ze mną, bądź też z innymi więźniami.
A czy w czasie gry nie zbliża się nazbyt do murów?
Monsignore, czyż wasza eminencja nie zna wcale tych murów? Toż
liczą one pięćdziesiąt stóp wysokości i wątpię, aby książę de Beaufort był już
tak zmęczony życiem, by ryzykować złamanie karku skacząc ze szczytu w dół.
Hm. Kardynał zaczął się uspokajać. Tak więc powiadasz, panie
La Ramee...
Jeśli książę de Beaufort nie znajdzie sposobu, ażeby zamienić się w
ptaka, to ja odpowiadam za niego.
Ostrożnie, ostrożnie, zbyt waść galopujesz podjął Mazarini. Pan
de Beaufort powiedział kiedyś eskortującym go do Vincennes żołnierzom, że
często rozmyślał o ewentualnym uwięzieniu go i że w takim wypadku znajdzie
czterdzieści sposobów wydostania się z więzienia.
Monsignore, gdyby wśród owych czterdziestu sposobów miał choć
jeden do rzeczy odparł La Ramee byłby już od dawna poza więzieniem.
No, no -zamruczał Mazarini nie taki on głupi, jak myślałem.
Zresztą jego eminencja zapomina, że pan de Chavigny jest
gubernatorem Vincennes ciągnął La Ramee oraz że pan de Chavigny nie
należy do przyjaciół księcia de Beaufort.
Tak, tak, ale pan de Chavigny wyjeżdża czasami.
Kiedy on wyjeżdża, pozostaję tam ja.
A kiedy waść wyjeżdżasz?
O, kiedy ja wyjeżdżam, zastępuje mnie pewien zuch, który ma chęć
zostać chorążym jego królewskiej mości i który, zapewniam waszą eminencję,
dobrze więźnia pilnuje. W ciągu trzech tygodni, odkąd go przyjąłem na służbę,
jedyne, co miałem mu do zarzucenia, to tylko to, że był zbyt twardy dla
uwięzionego.
A któż to jest ten cerber? zapytał kardynał.
Niejaki pan Milczek, monsignore.
A co on robił przedtem, zanim przyszedł do was, do Vincennes?
Żył sobie poza Paryżem, jak mi powiedział, ten który go polecał. Na
skutek swej zapalczywości dopuścił się tam jakiejś, nie mam pojęcia jakiej,
paskudnej rzeczy. Ale sądzę, że nie pogniewałby się, gdyby mundur królewski
zapewnił mu bezkarność.
A któż to taki wam go polecił?
Intendent diuka de Grammont.
I, pańskim zdaniem, można mu zaufać?
Jak mnie samemu.
Czy nie gada za wiele?
Jezu Chryste! monsignore, przez dłuższy czas sądziłem, że to niemowa,
albowiem mówi i odpowiada tylko gestami. Zdaje się, że tak go wymusztrował
jego dawny pan.
Dobrze, powiedz mu więc, drogi panie La Ramee podjął kardynał
że jeśli będzie pełnił straż dobrze i wiernie, przymkniemy oko na jego wybryki
na prowincji, włożymy mu na grzbiet mundur, który będzie budził dlań respekt,
a w kieszeń kilka pistolów, ażeby wypił za zdrowie króla.
Mazarini był bardzo hojny w obietnicach; stanowił kontrast z owym
poczciwym Milczkiem, którego tak wychwalał La Ramee: tamten mówił mało,
za to działał wiele.
Kardynał zasypał jeszcze pana La Ramee mnóstwem pytań na temat
więźnia: jak jest żywiony, jak mieszka, jak sypia. La Ramee odpowiedział na
wszystko w sposób tak zadowalający, że Mazarini odprawił go niemal zupełnie
uspokojony.
Po czym, ponieważ była już dziewiąta rano, wstał, uperfumował się, ubrał i
udał do królowej, aby ją objaśnić o przyczynach, które go zatrzymały. Królowa,
która nie mniej od kardynała bała się księcia de Beaufort i była niemal tak samo
zabobonna, kazała sobie powtarzać słowo w słowo wszystkie obietnice La
Ramee i wszystkie pochwały, jakimi obsypał swego zastępcę. A kiedy kardynał
skończył, rzekła półgłosem:
Szkoda, panie, że nie mamy takiego Milczka przy każdym księciu.
Cierpliwości odparł Mazarini ze swym włoskim uśmieszkiem
może pewnego dnia dojdzie i do tego. Na razie jednak...
Co na razie?
Powezmę jeszcze pewne środki ostrożności.
I dlatego napisał do dłArtagnana, aby powracał co rychlej.

19. Który opowiada, czym zabawiał się książę de
Beaufort w wieżycy zamku Vincennes


Więzień, który napędzał tyle strachu kardynałowi i którego czterdzieści
sposobów ucieczki mąciło spokój całego dworu, nie spodziewał się nawet, że z
jego przyczyny odczuwano taką trwogę w Palais-Royal.
Uważał, że jest strzeżony tak wspaniale, iż wszelkie tego rodzaju
usiłowania są bezpożyteczne; cała jego zemsta sprowadzała się do rzucania
pewnej liczby złorzeczeń i obelg pod adresem Mazariniego. Próbował nawet
układać kuplety, ale szybko tego poniechał. Książę de Beaufort bowiem nie
tylko nie otrzymał od niebios daru układania wierszy, ale i w prozie wypowiadał
się zazwyczaj z najwyższą trudnością. Blot, piosenkarz owych czasów, tak o
nim pisał:

W bitwie podobien srogiej burzy,
Więc słusznie wszyscy go się boją.
Lecz gdy konceptem tylko ruszy,
Wszyscy zeń dudka sobie stroją.

Gaston, chcąc palnąć jakąś mowę.
Nawet nie myślał, co to trema.
Czemuż Beaufort ubogi słowem,
A krzepy w ręku Gaston nie ma?

Teraz już jasne dla każdego, że uwięziony ograniczał się do obelg i
złorzeczeń.
Książę de Beaufort był wnukiem Henryka IV i Gabrieli d'Estrees. Był on
równie dobry, równie dzielny, równie dumny, a nade wszystko równie
gaskoński jak jego przodek, tylko że o wiele mniej wykształcony. W okresie
kiedy umierał Ludwik XIII, był faworytem, człowiekiem zaufanym, wreszcie
pierwszym na dworze, jednak pewnego dnia musiał ustąpić miejsca
Mazariniemu i zejść na drugi plan. A nazajutrz, jako że miał nieszczęście
oburzać się na ową zmianę i nierozważnie wyrażać swe uczucia na głos,
królowa kazała go aresztować i odprowadzić do Vincennes panu Guitaut, temu
samemu, którego spotkaliśmy na początku naszej historii i z którym będziemy
mieli sposobność zetknąć się jeszcze później. Oczywiście, kiedy się mówi:
królowa, rozumie się: Mazarini. W ten sposób pozbyto się osoby księcia de
Beaufort i jego pretensji, a nawet przestano się już z nim liczyć mimo jego
popularności. Zamieszkiwał on od pięciu lat nie bardzo królewską izbę w
wieżycy zamku Vincennes.
Cały ten okres, który pozwoliłby ustalić się zapatrywaniom każdego prócz
księcia de Beaufort, przetoczył się nad jego głową nie dokonując w niej żadnej
zmiany. Każdy inny rozważyłby w rezultacie, że gdyby nie stawił czoła
kardynałowi, gdyby nie pogardzał był książętami i nie szedł sam, bez innych
towarzyszy prócz kilku melancholików o wyglądzie marzycieli, jak mawiał o
nich kardynał de Retz, to byłby w ciągu pięciu lat odzyskał wolność albo też
znalazł obrońców. Rozważania tego rodzaju prawdopodobnie nie zaświtały
nawet w umyśle księcia, natomiast długoletnie zamknięcie w więzieniu
utwierdzało go dalej w buncie. Toteż kardynał codziennie otrzymywał o nim
wiadomości w najwyższym stopniu nieprzyjemne dla siebie.
Książę de Beaufort, doznawszy niepowodzeń w poezji, próbował
malarstwa. Kreślił węglem rysy twarzy kardynała, a kiedy jego dość mierne
zdolności w tym kunszcie nie pozwalały mu osiągnąć wielkiego podobieństwa,
dla rozproszenia wątpliwości co do portretowanego pierwowzoru podpisywał
pod spodem: Ritratto dell' illustrissimo facchino Mazarini . Pan de Chavigny,
zawiadomiony o tym, złożył księciu wizytę i prosił, aby oddawał się innym
rozrywkom lub przynajmniej robił portrety bez podpisów. Nazajutrz izba
zapełniła się podpisami i portretami. Książę de Beaufort, podobnie zresztą jak
wszyscy więźniowie, przypominał dziecko, które upiera się przy tym, co jest mu
wzbronione.
Pan de Chavigny powiadomiony został, że ilość profili wzrosła. Książe de
Beaufort bowiem, niezbyt pewny swych umiejętności, nie ryzykował malowania
głowy en face, tylko z profilu. Uczynił ze swej izby prawdziwą wystawę. Tym
razem gubernator nie zareagował. Lecz pewnego dnia, kiedy książę grał w piłkę,
kazał zmyć gąbką wszystkie rysunki i pomalować izbę wodną farbą.
Książę podziękował panu de Chavigny, że był tak łaskaw odnowić jego
kartony. Teraz podzielił ściany izby na osobne pola i każde z nich poświęcił
jednemu charakterystycznemu wydarzeniu z życia kardynała Mazariniego.
Pierwsze miało przedstawiać jaśnie, oświeconego łotra Mazariniego
otrzymującego porcję kijów od kardynała Bentivoglio, u którego był służącym.
Drugie jaśnie oświeconego łotra Mazariniego grającego tytułową rolę w
tragedii Ignacy Loyola.
Trzecie jaśnie oświeconego łotra Mazariniego, jak kradnie tekę
pierwszego ministra panu de Chavigny, który uważał, że już ją ma w garści.
Wreszcie czwarte jaśnie oświeconego łotra Mazariniego, który odmawia
lokajowi Ludwika XIV, Laportowi, prześcieradeł, mówiąc, że wystarczy je
zmieniać królowi Francji raz na kwartał.
Miały to być wielkie kompozycje, które na pewno przekraczały skalę
talentu więźnia. Toteż zadowolił się on naszkicowaniem ram i położeniem
napisów.
Lecz ramy i napisy wystarczyły, aby wprowadzić pana de Chavigny w stan
rozdrażnienia. Kazał więc uprzedzić księcia, że jeśli nie wyrzeknie się
zaprojektowanych obrazów, odbierze mu wszystko potrzebne do ich wykonania.
Książę odparł, że ponieważ odjęto mu szansę zdobycia sobie imienia w wojsku,
chce to powetować, i nie mogąc być Bayardem czy Triwulcjuszem, pragnie
zostać Michałem Aniołem bądź Rafaelem .
Pewnego dnia, kiedy książę de Beaufort przechadzał się po dziedzińcu,
wyniesiono z jego izby ogień, z ogniem zaś węgiel, z węglem popiół, tak że po
powrocie nie znalazł nic, z czego mógłby sobie sporządzić ołówek.
Książę klął, wrzeszczał, ryczał, mówił, że chcą, by umarł z zimna i wilgoci,
jak to się stało z Puylaurensem, marszałkiem Ornano oraz wielkim opatem de
Vendóme. Na to pan de Chavigny odparł, że jeśli książę da słowo, iż wyrzeka
się rysowania, i obieca nie robić więcej obrazów historycznych, drzewo i
wszystko potrzebne do rozpalenia ognia zostanie mu zwrócone. Książę de
Beaufort odmówił i pozostał przez całą resztę zimy bez ognia.
Co więcej, gdy pewnego razu więzień wyszedł, wydrapano napisy. Izba
była znów biała i goła, bez najmniejszego śladu fresku.
Wówczas książę zakupił od jednego ze swych dozorców psa imieniem
Pistache, ponieważ żadne przepisy nie zabraniały tego więźniowi. Odtąd całymi
godzinami pozostawał w zamknięciu ze swym psem. Trafnie domyślano się, że
więzień zajmował się w tym czasie tresurą Pistache'a, nie wiedziano tylko,
czego go uczy. Pewnego dnia, kiedy Pistache był już dostatecznie wytresowany,
książę de Beaufort zaprosił pana de Chavigny i oficerów Vincennes na wielki
pokaz w swojej izbie. Zaproszeni przybyli. Izbę oświetlało tyle świec, w ile
tylko książę mógł się zaopatrzyć. Rozpoczął się pokaz.
Więzień za pomocą kawałka gipsu wydłubanego ze ściany nakreślił przez
środek izby długą białą linię przedstawiającą sznur. Pistache na pierwszy rozkaz
swego pana znalazł się na tej linii, stanął na tylnych łapach, w przednich
trzymając pałeczkę do trzepania ubrań, i jął posuwać się wzdłuż, gnąc się i
chwiejąc jak prawdziwy linoskoczek. Następnie, przebywszy całą długość linii
dwa lub trzy razy tam i z powrotem, oddał pałeczkę panu de Beaufort i
rozpoczął na nowo te same ewolucje już bez balansu.
Inteligentne zwierzę obdarzono burzą oklasków.
Widowisko podzielone było na trzy części; po ukończeniu pierwszej
rozpoczęła się druga.
Najpierw pies miał odpowiedzieć na pytanie, która godzina. Pan de
Chavigny pokazał Pistache'owi swój zegarek. Było wpół do siódmej. Pistache
podniósł łapę i opuścił ją sześć razy, a za siódmym łapa zawisła w powietrzu.
Trudno było o wyraźniejszą odpowiedź, nawet zegar słoneczny nie
odpowiedziałby lepiej. Jak wiadomo, zegar słoneczny ma tę słabą stronę, że
określa godziny tylko wówczas, kiedy świeci słońce.
W następnym numerze chodziło o rozpoznanie wśród zebranych
najlepszego dozorcy więziennego całej Francji.
Pies obszedł trzy razy wokoło i położył się u stóp pana de Chavigny z
oznakami najgłębszej czci.
Pan de Chavigny udawał, że żart ten jest zachwycający, i uśmiechnął się
półgębkiem. Kiedy przestał się uśmiechać, zagryzł wargę i zmarszczył brew.
Wreszcie książę de Beaufort postawił Pistache'owi pytanie trudne do
rozwiązania: kogo uważa za największego w świecie złodzieja?
Tymczasem Pistache zatoczył koło po izbie i nie zatrzymując się przed
nikim, podbiegł do drzwi drapiąc w nie i skomląc.
Patrzcie, panowie rzekł książę co za interesujące stworzenie. Nie
znalazłszy tutaj tego, o kogo zapytywałem, idzie go szukać na zewnątrz. Ale
bądźcie spokojni, pytanie nie pozostanie bez odpowiedzi. Pistache, przyjacielu
ciągnął diuk chodź no, piesku, tutaj. Pies posłusznie przybiegł.
Powiedz no, czy największym złodziejem znanym światu jest sekretarz
królewski pan Le Camus, który przybył do Paryża z dwudziestoma liwrami, a
obecnie posiada dziesięć milionów?
Pies zaprzeczył potrząsając łbem.
A może ciągnął książę generalny intendent pan d'Emery, który dał
swemu synowi, panu Thore, z okazji jego małżeństwa, trzysta tysięcy liwrów
renty i pałac, wobec którego Tuileries są ruderą, a Luwr chałupą?
Pies znowu zaprzeczył, potrząsając łbem.
To jeszcze nie on podjął książę. No więc szukajmy; a może
przypadkiem jaśnie oświecony łotr Mazarini di Piscina, co?
Pies rozpaczliwie potakiwał, podnosząc i opuszczając łeb osiem czy
dziewięć z rzędu.
Teraz sami, panowie, widzicie zwrócił się książę do widzów, którzy
tym razem nie mieli nawet odwagi uśmiechnąć się że największym
złodziejem na świecie jest jaśnie oświecony łotr Mazarini di Piscina.
Przynajmniej tak utrzymuje Pistache. A teraz przejdźmy do innej próby.
Panowie ciągnął diuk de Beaufort, korzystając z wielkiej ciszy, jaka
zapanowała w związku z trzecim numerem wieczoru. Przypominacie sobie
zapewne, jak to diuk de Guise nauczył był wszystkie psy paryskie skakać na
cześć panny de Pons, którą ogłosił za najpiękniejszą z pięknych. Lecz nie było
to nic nadzwyczajnego, moi panowie, gdyż zwierzęta te były posłuszne zupełnie
machinalnie, nie umiejąc rozluźnić (książę chciał powiedzieć: rozróżnić) panien,
na cześć których miały skakać, od tych, na cześć których skakać nie miały.
Pistache pokaże wam, podobnie jak i panu gubernatorowi, że daleko przewyższa
swoich współbraci psiego rodu. Panie de Chavigny, bądź pan łaskaw użyczyć mi
swej laski.
Pan de Chavigny użyczył księciu de Beaufort laski.
Diuk uniósł ją poziomo na wysokość stopy.
Pistache, przyjacielu powiedział zrób mi tę przyjemność i skocz
na cześć pani de Montbazon.
Wszyscy zaczęli się śmiać; wiadomo bowiem było, że w chwili
aresztowania książę był zdeklarowanym kochankiem pani de Montbazon.
Pistache nie wzbraniał się i radośnie przeskoczył laskę.
Wydaje mi się odezwał się pan de Chavigny że Pistache wykonał
to samo, co robili jego współbracia, kiedy skakali na cześć panny de Pons.
Zaraz, zaraz odrzekł książę. Pistache, przyjacielu, skocz na cześć
królowej.
I podniósł laskę o sześć cali.
Pies skoczył przez laskę z całym szacunkiem.
Pistache, przyjacielu ciągnął diuk podnosząc laskę jeszcze o sześć
cali teraz skocz za króla.
Pies wziął rozpęd i pomimo wysokości lekko przeskoczył.
A teraz uwaga podjął diuk zniżając laskę prawie do podłogi.
Pistache, przyjacielu, skocz za jaśnie oświeconego łotra Mazariniego di Piscina.
Pies odwrócił się do laski tyłem.
Co to ma znaczyć? rzekł książę de Beaufort zakreślając półkole od
ogona do głowy zwierzęcia i podsuwając mu znowu laskę. No, skacz, panie
Pistache!
Ale Pistache, podobnie jak za pierwszym razem, zrobił półobrót i wypiął
zadek na laskę.
Książę wykonał tę samą ewolucję i powtórzył żądanie, ale tym razem
cierpliwość Pistache'a wyczerpała się: rzucił się z wściekłością na laskę, wyrwał
ją z rąk księcia i zmiażdżył w zębach.
Diuk wyjął mu z pyska dwa kawałki i z całą powagą zwrócił panu de
Chavigny, mocno się ekskuzując. Jednocześnie oznajmił, że popisy są
skończone. Gdyby jednak życzył sobie być przytomnym następnemu pokazowi
za trzy miesiące, Pistache nauczyłby się nowych sztuczek.
W trzy dni później Pistache został otruty.
Szukano winnego, ale jak można się było spodziewać, winowajca pozostał
nieznany. Książę kazał wznieść psu grobowiec z następującym epitafium:
Tu spoczywa Pistache, jeden z najinteligentniejszych psów,
jakie kiedykolwiek istniały.

Cóż można było rzec na taką pochwałę; pan de Chavigny nie był w stanie
tego zabronić.
Ale książę oświadczył wówczas głośno, że na jego psie wypróbowany
został jakiś środek, który przeznaczony był dla niego, i pewnego dnia po
obiedzie rzucił się na łóżko z krzykiem, że ma kolkę i został otruty przez
Mazariniego.
Ten nowy szelmowski figiel doszedł do uszu kardynała i przeraził go
wielce. Wieża w Vincennes uchodziła za bardzo niezdrową. Pani de
Rambouillet powiedziała kiedyś, że izba, w której umarli Puylaurens, marszałek
Ornano i wielki opat Vendóme, "jest na wagę arszeniku"; powiedzenie to
zrobiło wielką karierę. Mazarini rozkazał więc, aby uwięziony nie brał do ust
wina czy mięsa, zanim nie zostaną wypróbowane. W tym też celu przydzielono
księciu La Ramee.
Pomimo wszystko pan de Chavigny nie przebaczył bynajmniej diukowi
impertynencji, za które był już odcierpiał niewinny Pistache. Pan de Chavigny
był kreaturą nieboszczyka kardynała; opowiadano nawet, że był jego synem.
Musiał tedy znać się nieco na tyranizowaniu. Jął więc odpłacać księciu de
Beaufort za jego zaczepki. Zabrał mu wszystkie pozostawione dotąd żelazne
noże i srebrne widelce, każąc w zamian dać noże srebrne, a widelce drewniane;
kiedy zaś książę się poskarżył, pan de Chavigny kazał mu odpowiedzieć:
"Dowiedziałem się, że kardynał oświadczył pani de Vendóme, matce księcia, iż
syn jej zostanie w wieżycy Vincennes na całe życie. Obawiam się więc, by na tę
katastrofalną wiadomość więzień nie usiłował popełnić samobójstwa". W
piętnaście dni później książę natknął się na drodze prowadzącej do miejsca gry
w piłkę na dwa rzędy sadzonek wielkości małego palca. Zapytał, co to ma
znaczyć. Odpowiedziano mu, że są to drzewa, które mają mu kiedyś zapewnić
cień. Wreszcie pewnego ranka przyszedł doń ogrodnik i pod pozorem
przypodobania mu się, doniósł, że mają założyć dla księcia kwatery na szparagi.
Otóż powszechnie wiadomo, że szparagi, które dziś potrzebują czterech lat na
wyhodowanie, w owych czasach, kiedy ogrodnictwo stało znacznie niżej,
wschodziły w ciągu pięciu lat. Grzeczności te rozwścieczyły księcia.
Wówczas pomyślał, że nadszedł czas odwołania się do jednego ze swoich
czterdziestu sposobów i popróbował naprzód najprostszego, to jest przekupienia
La Ramee. Ale La Ramee, który nabył stopień chorążego za kwotę tysiąca
pięciuset talarów, był bardzo przywiązany do swej szarży. Toteż zamiast
przystać na propozycję więźnia, pobiegł czym prędzej uprzedzić pana de
Chavigny. Ten kazał natychmiast umieścić w pokoju księcia ośmiu ludzi,
podwoił posterunki, potroił straże. Od tej chwili książę chodził już tylko jak
królowie w teatrze: czterej ludzie z przodu, czterej z tyłu, nie licząc idących za
nimi podoficerów.
Z początku książę śmiał się z tych obostrzeń do rozpuku, były dlań bowiem
rozrywką. Jak tylko nadarzyła się okazja, powtarzał: "To zabawne, to mnie
rozrywa". (Chciał on przez to powiedzieć: ,,To stanowi dla mnie rozrywkę", ale
jak wiadomo, nie zawsze mówił to, co chciał powiedzieć). Po czym dodawał:
"Zresztą, jeśli będę chciał uniknąć tych wszystkich zaszczytów z waszej strony,
mam jeszcze trzydzieści dziewięć innych sposobów".
Wreszcie rozrywka ta znudziła go. Książę de Beaufort wytrzymał przez
fanfaronadę sześć miesięcy. Ale na koniec, widząc ciągle ośmiu ludzi, którzy
siadają, kiedy on siada, wstają, kiedy on wstaje, zatrzymują się, kiedy on się
zatrzymuje, począł marszczyć brew i liczyć dnie.
Nowe to prześladowanie wzmogło nienawiść księcia do Mazariniego. Od
rana do wieczora klął, mówiąc wciąż tylko o obcięciu kardynałowi uszu. Mogło
to przejąć dreszczem. Kardynał, który wiedział wszystko, co się działo w
Vincennes, mimo woli naciągał biret aż po szyję.
Pewnego dnia książę zebrał dozorców i mimo swej przysłowiowej już
trudności w wysławianiu się, wygłosił do nich następujące przemówienie, co
prawda z góry przygotowane:
Panowie zwrócił się do nich czyż ścierpicie, aby wnuk dobrego
króla Henryka IV był lżony i chamiony (chciał powiedzieć hańbiony). Do
kroćset, jak powiadał mój dziad, wszak niemal rządziłem w Paryżu,
nieprawdaż?! Przez cały jeden dzień opiekowałem się królem i jego bratem.
Królowa mnie wtedy głaskała i nazywała najszlachetniejszym człowiekiem
królestwa. Panowie mieszczanie, wyprowadźcie mnie stąd zaraz. Pójdę wprost
do Luwru, skręcę kark Mazariniemu. Zostaniecie moją strażą przyboczną, zrobię
was wszystkich oficerami, i to z dobrą gażą. Do kroćset, naprzód marsz!
Ale mimo całego patosu elokwencja wnuka Henryka IV nie wzruszyła tych
ludzi o kamiennych sercach; ani jeden z nich nie drgnął. Widząc to książę de
Beaufort powiedział im, że są łajdakami, i uznał ich za swych śmiertelnych
wrogów.
Od czasu do czasu, gdy odwiedzał go pan de Chavigny, co miało miejsce
dwa, trzy razy w tygodniu, diuk wykorzystywał te chwile, aby go zasypać
pogróżkami.
Co by pan zrobił, gdyby pewnego pięknego dnia zobaczył pan
przychodzącą mnie uwolnić armię paryżan, naszpikowaną żelazem i najeżoną
muszkietami.
Wasza wysokość odpowiedział pan de Chavigny, składając głęboki
ukłon przed księciem na wałach mam dwadzieścia armat, a w lochach
trzydzieści tysięcy pocisków; zbombardowałbym ich, jakbym tylko najlepiej
potrafił.
Tak, ale gdyby pan już powystrzelał pańskie trzydzieści tysięcy
pocisków, wzięliby wieżę, a z tą chwilą zmuszony byłbym pozwolić im pana
powiesić, oczywiście ku memu wielkiemu żalowi.
Teraz z kolei książę złożył niezwykle uprzejmy ukłon przed panem de
Chavigny.
Aleja, wasza wysokość podjął pan de Chavigny z chwilą gdy
pierwszy buntownik przekroczyłby próg mych podwałochodów lub postawił
stopę na mych wałach, byłbym zmuszony, ku memu wielkiemu strapieniu, zabić
waszą wysokość własnoręcznie, zważywszy, że osoba waszej wysokości
powierzona jest mojej szczególnej opiece i że winienem ją zwrócić żywą lub
martwą.
I znów złożył ukłon przed księciem de Beaufort.
Tak ciągnął diuk. Lecz ponieważ owi dzielni ludzie z pewnością
nie przyszliby tu, nie powiesiwszy nieco wcześniej pana Giulio Mazariniego,
wystrzegałby się pan podnieść na mnie rękę i pozostawiłby mnie pan przy życiu,
ze strachu, by nie być wleczonym przez Paryż czwórką koni, no nie? Co jest o
wiele bardziej nieprzyjemne aniżeli być powieszonym, no nie?
I tak przez dziesięć minut, kwadrans, dwadzieścia minut odchodziły
gorzkosłodkie żarty, kończące się zawsze jednakowo: Pan de Chavigny wołał
zwracając się do drzwi:
Hej, La Ramee!
La Ramee wchodził.
La Ramee mówił de Chavigny polecam osobę księcia de Beaufort
szczególnej pańskiej pieczy: proszę obchodzić się z nim ze wszystkimi
względami należnymi urodzeniu i pozycji. Ale też z tego względu nie spuszczaj
go pan z oka ani na chwilę.
Po czym wycofywał się, składając księciu ukłon z ironiczną uprzejmością,
co doprowadzało uwięzionego do białej gorączki.
Tak więc La Ramee stał się z konieczności współbiesiadnikiem księcia,
jego wiecznym stróżem, cieniem jego ciała.
Ale trzeba przyznać, towarzystwo La Ramee, pełnego życia i wesołości,
lojalnego współbiesiadnika, porządnego bibosza, zapalonego gracza w piłkę,
zresztą poczciwca, posiadającego według księcia tylko jedną wadę, że nie dawał
się przekupić stało się dla uwięzionego raczej rozrywką aniżeli czymś
nużącym.
Niestety, pan La Ramee nie odczuwał tego w ten sam sposób. I chociaż
uważał sobie do pewnego stopnia za honor zamknięcie z tak ważnym więźniem,
to jednak przyjemność poufałego współżycia z wnukiem Henryka IV nie
równoważyła przeżyć, jakich mógł doznać, gdyby od czasu do czasu odwiedzał
swoją rodzinę.
Można być jednocześnie doskonałym chorążym królewskim i dobrym
ojcem i mężem. Otóż La Ramee uwielbiał żonę i dzieci, a mógł je widywać
tylko jak przez mgłę z wysokości murów, kiedy przychodziły przechadzać się
po drugiej stronie fosy, by mu nieść pociechę jako ojcu i małżonkowi.
Oczywiście, było to dlań o wiele za mało. La Ramee, uważając, że jego wesołe
usposobienie jest źródłem dobrego zdrowia, a nie rozważywszy nawet
ewentualności, że może być przeciwnie, czuł, że nie wytrzyma dłużej
podobnego trybu życia. Przekonanie to jęło się krzewić w jego umyśle dopiero,
gdy stosunki między księciem a panem de Chavigny ulegały powoli coraz
większemu zadrażnieniu. Nagle przestali się zupełnie widywać. La Ramee
odczuł wówczas z jeszcze większą przykrością ciążącą na jego głowie
odpowiedzialność. I dlatego to z wyłuszczonych wyżej powodów, szukał
odciążenia; przyjął więc bardzo gorąco propozycję wzięcia sobie pomocnika,
jaką uczynił mu był jego przyjaciel, intendent marszałka de Grammont.
Powiadomił o tym natychmiast pana de Chavigny, który odparł, iż nie
sprzeciwia się wcale, pod warunkiem jednak, że będzie to ktoś po jego myśli.
Uważamy za rzecz najzupełniej zbędną odtwarzać naszym czytelnikom
fizyczny i duchowy portret Milczka. Jeśli, jak się spodziewamy, nie zapomnieli
oni całkowicie pierwszej części tego dzieła, winni zachować dość wyraźne
wspomnienie tej szacownej osoby, która w niczym się nie zmieniła, poza tym,
że przybyło jej dwadzieścia lat. To uczyniło ją tylko bardziej małomówną i
milczącą, mimo że od czasu zmiany, jaka w niej zaszła, Atos pozostawił jej
całkowitą swobodę mówienia.
W tym właśnie czasie upływało dwanaście czy piętnaście lat, jak Milczek
przestał mówić, a nawyk dwunastu czy piętnastu lat staje się drugą naturą.

20. W którym Milczek obejmuje urzędowanie


Milczek zaprezentował więc swoją korzystną powierzchowność w wieżycy
Vincennes. Pan de Chavigny podbijał sobie bębenka, że ma nieomylne oko.
Świadczyłoby to, że był naprawdę synem kardynała de Richelieu, który
podobnie twierdził wciąż to samo o sobie. Poddał więc kandydata badaniu i
założył z góry, że zrośnięte brwi, wąskie wargi, zakrzywiony nos i wystające
kości policzkowe Milczka są doskonałymi wskaźnikami. Skierował doń
zaledwie dwanaście słów, na które Milczek odpowiedział czterema.
Oto dystyngowany kawaler, zaraz go tak oceniłem rzekł sobie pan de
Chavigny. Idźcie do pana La Ramee, żeby was przyjął, i powiedzcie mu, że
odpowiadacie mi pod każdym względem.
Milczek obrócił się na pięcie i poszedł do pana La Ramee, gdzie miał być
poddany o wiele ostrzejszej indagacji. La Ramee był tym przykrzejszy, że chciał
znale/ć oparcie w Milczku, wiedząc, że na nim samym polega pan de Chavigny.
Milczek posiadał wszystkie kwalifikacje mogące uwieść chorążego, który
pragnie mieć swego podchorążego; tak więc po tysiącu pytań, na które padło po
ćwierć odpowiedzi, La Ramee, oczarowany tą powściągliwością, zatarł ręce i
przyjął Milczka na służbę.
Instrukcje? rzucił Milczek.
Więc tak: nie zostawiać więźnia nigdy samego, odbierać mu każde
narzędzie, które może służyć do kłucia lub krajania, nie zezwalać na
porozumiewanie się z ludźmi z zewnątrz ani na zbyt długie rozmowy ze
strażnikami.
To wszystko?
Na razie wszystko odparł La Ramee. Jeśli zajdą nowe
okoliczności, będą nowe instrukcje.
Tak jest odrzekł Milczek.
I wszedł do diuka de Beaufort.
Ów czesał sobie właśnie brodę, którą zapuścił umyślnie, podobnie jak i
włosy, aby przypiąć łatkę Mazariniemu, wystawiając na pokaz swą nędzę i
obnosząc swój mizerny wygląd. Ale kilka dni temu wydało mu się, że z
wysokości wieży rozpoznaje w głębi jakiejś karocy piękną panią de Montbazon,
której wspomnienie było mu zawsze drogie. Nie chciał dla niej być tym, czym
był dla Mazariniego. W nadziei zobaczenia jej znowu zażądał ołowianego
grzebienia i otrzymał go.
Książę de Beaufort zażądał ołowianego grzebienia, ponieważ jak wszyscy
blondyni miał nieco rudą brodę; czesząc ołowianym grzebieniem, farbował ją
jednocześnie.
Milczek wchodząc spostrzegł, że książę położył grzebień na stole;
skłoniwszy się zabrał go.
Książę spojrzał na tę obcą mu postać ze zdziwieniem.
Postać włożyła grzebień do kieszeni.
Hola! Co to? krzyknął diuk. Cóż to za nowy hultaj?
Milczek nie odpowiedział nic, tylko skłonił się po raz wtóry.
Czyś ty niemowa? wrzasnął książę.
Milczek zaprzeczył ruchem głowy.
Coś ty za jeden? Odpowiadaj, rozkazuję ci!
Strażnik.
Strażnik?! wykrzyknął diuk. Brakowało jeszcze tylko takiego
szubienicznika do mojej kolekcji. Hej, La Ramee! Czy jest tam ktoś?
Wezwany La Ramee nadbiegł. Na nieszczęście dla księcia zamierzał
wyręczyć się osobą Milczka i pojechać do Paryża; właśnie był już na
dziedzińcu, bardzo więc niezadowolony wszedł z powrotem po schodach.
Co takiego, wasza wysokość? zapytał.
Co to za łajdak? Bierze mój grzebień i wkłada sobie do kieszeni
powiedział książę de Beaufort.
Jest to jeden ze strażników waszej książęcej mości, chłopak pełen zalet.
Wasza wysokość oceni go podobnie jak pan de Chavigny i ja, jestem tego
pewien.
To dlaczego zabiera mi grzebień?
Istotnie rzekł La Ramee dlaczego bierzecie grzebień jego
wysokości?
Milczek wydobył z kieszeni grzebień, pociągnął po nim palcem i patrząc
oraz wskazując na wielki ząb, zadowolił się wypowiedzeniem jednego tylko
słowa:
Kłuje.
To prawda przyznał La Ramee.
Co to zwierzę mówi? zapytał diuk.
Że każde narzędzie kłujące zabronione jest waszej książęcej mości przez
króla.
Ach, o to chodzi! rzekł diuk. Czyś pan zwariował, La Ramee?
Przecież sam mi go dałeś.
Popełniłem błąd, wasza wysokość, gdyż dając go, postąpiłem wbrew
instrukcji.
Diuk spojrzał wściekłym okiem na Milczka, który zwrócił grzebień panu
La Ramee.
Przewiduję, że znienawidzę do cna tego hultaja wymruczał książę.
Istotnie, w więzieniu nie ma miejsca na uczucia pośrednie. Ponieważ
zarówno ludzie, jak i rzeczy są albo przyjaciółmi, albo wrogami, kocha się albo
nienawidzi, nieraz rozumnie, ale o wiele częściej instynktownie. Otóż z tego
prostego powodu, że Milczek podobał się od pierwszego wejrzenia panu de
Chavigny i La Ramee, musiał się nie podobać księciu de Beaufort, bowiem
wszystko, co stanowiło zalety w oczach gubernatora i chorążego, stawało się
wadami w oczach więźnia.
Jednakże Milczek nie chciał zaraz od pierwszego dnia wystąpić otwarcie
przeciw więźniowi; potrzebna mu była nie odraza na łapu capu, ale piękna i
solidna nienawiść, trwała w czasie.
Wycofał się więc, aby ustąpić miejsca czterem strażnikom, którzy wracając
ze śniadania, mogli znów objąć służbę przy księciu.
Książę zaś obmyślał nowy żart, po którym wiele sobie obiecywał: zażądał
na jutrzejsze śniadanie raków i zamierzał spędzić dzień na robieniu małej
szubienicy, aby pośrodku izby zawiesić na niej najpiękniejszy okaz raka.
Czerwony kolor, który miało mu nadać gotowanie, nie pozostawiłby żadnej
wątpliwości co do aluzji. W ten sposób diuk miałby przyjemność powieszenia
kardynała in effigie , zanim nastąpi to w rzeczywistości. Przecież nie będą
mogli mu zarzucić, że powiesił co innego prócz raka.
Dzień ten wykorzystany został na przygotowania do egzekucji. W
więzieniu łatwo się dziecinnieje, a książę de Beaufort miał charakter skłonny ku
temu bardziej aniżeli ktokolwiek inny. Jak zwykle udał się na przechadzkę i
odłamał kilka gałązek mających odegrać ważną rolę w jego przedstawieniu; po
długich poszukiwaniach znalazł kawałek szkła, co zdawało się sprawiać mu
największą radość. Powróciwszy do siebie, postrzępił swą chustkę.
Żaden z tych szczegółów nie uszedł bystremu oku Milczka.
Nazajutrz rano szubienica była gotowa i celem ustawienia jej pośrodku
izby książę de Beaufort ostrzył jeden z jej końców kawałkiem znalezionego
szkła.
La Ramee przyglądał się temu z ciekawością ojca, który sądzi, że może
odkryje nową zabawkę dla swych dzieci, na twarzach zaś strażników malował
się ów wyraz rozleniwienia, stanowiący zasadniczy rys żołnierskiej fizjonomii
zarówno dawniej, jak i dziś.
Milczek wszedł właśnie w chwili, gdy książę położył ów kawałek szkła,
nie skończywszy jeszcze strugać podstawy szubienicy; przerwał tę czynność
chcąc przytwierdzić nić do drugiego końca.
Rzucił na Milczka spojrzenie, w którym przebłyskiwały jeszcze resztki
wczorajszego złego humoru. Ponieważ jednak cieszył się już z góry na efekt,
jaki niewątpliwie wienien był wywołać jego nowy wynalazek, nie zwracał już
na strażnika uwagi.
Kiedy zawiązał wreszcie węzeł marynarski na jednym końcu nici, a na
drugim pętlicę i rzucił okiem na półmisek z rakami, gdzie upatrzył sobie
najokazalszego, obrócił się po swój kawałek szkła. Szkiełko zginęło.
Kto mi wziął szkiełko? zapytał marszcząc brew.
Milczek dał znak, że to on.
Co, znowu ty? A dlaczego mi je wziąłeś?
Właśnie spytał La Ramee dlaczego wziąłeś pan kawałek szkła
należący do jego wysokości?
Milczek, który trzyrnał w dłoni kawałeczek szyby, odrzekł przeciągając
palcem po ostrzu:
Tnie.
To prawda, wasza książęca mość rzekł La Ramee. Tam do licha,
przyhołubiliśmy nielichego chłopaka, co?
Panie Milczek powiedział książę przysięgam panu, strzeż się we
własnym swoim interesie znaleźć kiedykolwiek na odległość mego ramienia.
Milczek skłonił się i wycofał na drugi koniec izby.
Sza, sza, mości książę rzekł La Ramee proszę mi dać pańską
szubienicę, ostrugam ją swoim nożem.
Pan? zaśmiał się książę.
Tak jest. Przecież o to właśnie chodzi waszej wysokości?
Oczywiście odrzekł diuk. Będzie jeszcze zabawniej. Dobra, mój
drogi La Ramee.
La Ramee, który nie pojął nic z okrzyku księcia, ostrugał szubienicę z
możliwie największą starannością.
Tam będzie stała wskazał diuk. Teraz zrób pan niewielką dziurę w
ziemi, a ja tymczasem poszukam skazańca.
La Ramee przyklęknął na jedno kolano i wybrał ziemię.
W tym samym czasie książę zawiesił na nitce raka. Następnie umieścił
szubienicę pośrodku izby i wybuchnął śmiechem.
Podobnie La Ramee śmiał się z całego serca, nie bardzo wiedząc, z czego
się śmieje, strażnicy zaś zawtórowali chórem.
Tylko jeden Milczek się nie śmiał. Zbliżył się do La Ramee i wskazując na
obracającego się na nitce raka, rzekł:
Kardynał!
Powieszony przez jego wysokość księcia de Beaufort podjął diuk,
zaśmiewając się jak nigdy. I przez pana Jakuba Chryzostoma La Ramee,
chorążego królewskiego.
La Ramee wrzasnął z przerażenia i rzucił się do szubienicy; wyrwał ją z
ziemi i w mgnieniu oka połamał na kawałki, które wyrzucił za okno. To samo
zamierzał zrobić z rakiem, do tego stopnia postradał był zmysły, lecz Milczek
złapał go za ręce:
Zdatny do jedzenia wyrzekł i włożył raka do kieszeni.
Tym razem diuk miał z tej sceny tyle radości, że niemal przebaczył
Milczkowi rolę, jaką ten odegrał. Ale kiedy w ciągu dnia rozważył intencję
strażnika i wydała mu się ona w samej swej istocie nikczemnej natury, poczuł,
że wyraźnie rośnie w nim nienawiść.
Niemniej historia z rakiem, ku wielkiej rozpaczy La Ramee, zyskała
olbrzymi rozgłos w wieżycy, a nawet i na zewnątrz. Pan de Chavigny, który w
głębi serca szczerze nienawidził kardynała, postarał się opowiedzieć anegdotę
kilku przyjaciołom pałającym dobrymi chęciami, ci zaś rozpowszechnili ją w
jednej chwili.
To pozwoliło księciu spędzić parę dni w doskonałym nastroju.
W tymże czasie diuk spostrzegł wśród strażników człowieka o dość
uczciwej twarzy i jął mu pochlebiać tym bardziej, im mniej z każdą chwilą
podobał mu się Milczek. Otóż pewnego ranka, kiedy udało mu się wziąć owego
strażnika na stronę i rozmawiać z nim w cztery oczy, wszedł na to Milczek.
Popatrzył, co się dzieje, po czym zbliżywszy się z szacunkiem do strażnika i
księcia, ujął pierwszego z nich za ramię.
Czego pan chcesz? spytał brutalnie diuk.
Milczek odprowadził dozorcę cztery kroki i wskazał mu drzwi.
Idź stąd.
Strażnik posłusznie wykonał polecenie.
Och, nie znoszę cię! wykrzyknął książę. Zostaniesz ukarany.
Milczek skłonił się z szacunkiem.
Panie szpiegu, połamię ci kości! wykrzyknął rozjątrzony książę.
Milczek skłonił się ponownie, jednocześnie się cofając.
Panie szpiegu ciągnął diuk zaduszę cię własnymi rękami!
Milczek skłonił się, ciągle odstępując.
I to już, w tejże chwili dodał książę, który uważał, że lepiej skończyć
z tym natychmiast.
I wyciągnął zaciśnięte pięści ku Milczkowi, który poprzestał na
wypchnięciu strażnika z izby i zamknięciu drzwi za sobą.
W tejże chwili poczuł, jak ręce księcia, podobne do żelaznych kleszczy,
spadły mu na ramiona. Zamiast się jednak bronić lub wołać na pomoc,
poprzestał na dyskretnym podniesieniu wskazującego palca do warg, po czym
ozdobiwszy twarz jednym ze swych najbardziej ujmujących uśmiechów,
wyrzekł półgłosem:
Tsss!
Gest, uśmiech czy słowo było u Milczka czymś tak niecodziennym, że
książę stanął jak wryty, w najwyższym zdumieniu.
Milczek skorzystał z tej chwili i wyciągnął spod podszewki kaftana uroczy
bilecik, opatrzony arystokratyczną pieczątką. Bez słowa pokazał go diukowi;
długie przebywanie w kabacie Milczka nie było w stanie pozbawić bileciku w
zupełności zapachu perfum, jakim był przepojony.
Diuk, zdumiony coraz bardziej, puścił Milczka, wziął bilecik i poznawszy
pismo, krzyknął!
Od pani de Montbazon!
Milczek potakująco skinął głową.
Diuk rozdarł gwałtownie kopertę, przeciągnął dłonią po oczach, tak był
olśniony, i przeczytał, co następuje:

Drogi Książę
Może Pan całkowicie zaufać dzielnemu człowiekowi, oddawcy
tego listu, gdyż jest to sługa pewnego szlachcica, naszego
stronnika, który poręczył za nim jako wypróbowanym
dwudziestoma latami służby. Wyraził on zgodę na wejście w służbę
waszego chorążego i na zamknięcie się z Panem w Vincennes, aby
przygotować i dopomóc w Pańskiej ucieczce, którą organizujemy.
Chwila uwolnienia jest bliska; proszę mieć cierpliwość i odwagę
wiedząc, że mimo upływu czasu i nieobecności wszyscy Pańscy
przyjaciele zachowali uczucia, jakimi Cię darzyli.
Całkowicie i na zawsze oddana
Maria de Montbazon
PS Podpisuję się pełnym imieniem, gdyż byłoby zbytnią dufnością
sądzić, że po pięciu latach rozstania rozpozna Pan inicjały.

Przez chwilę diuk stał jak ogłuszony. To, czego poszukiwał od pięciu lat i
czego nie mógł znaleźć, to znaczy sługi, pomocnika, przyjaciela, spadało nagle z
nieba, w chwili kiedy się tego najmniej spodziewał. Popatrzył na Milczka ze
zdumieniem i powrócił do listu, który przeczytał jeszcze raz od początku do
końca.
Och, droga Mario zaszeptał skończywszy czytanie. Więc to
istotnie ją dojrzałem wówczas w głębi karety. Więc to ona myśli o mnie jeszcze
po pięciu latach rozstania! Do licha! To mi stałość, jaką możesz spotkać tylko w
Astrei .
Po czym, zwracając się do Milczka, rzucił:
Więc ty, dzielny człowieku, zgadzasz się nam pomagać?
Milczek potaknął głową.
I właśnie po to tu przyszedłeś?
Milczek powtórzył ten sam ruch.
A ja chciałem cię zadusić! wykrzyknął książę.
Milczek jął się uśmiechać.
Słuchaj no! I książę jął grzebać w kieszeni. Słuchaj no ciągnął
ponawiając bezowocne poszukiwania nie jest powiedziane, że podobne
poświęcenie dla wnuka Henryka IV pozostanie bez wynagrodzenia.
Odruch diuka de Beaufort zdradzał najlepsze w świecie chęci, lecz jednym
ze środków ostrożności przedsiębranych w Vincennes było odbieranie więźniom
pieniędzy.
Milczek, widząc rozczarowanie diuka, wyciągnął z kieszeni kiesę pełną
złota i podał mu ją.
Oto, czego wasza wysokość szuka rzekł.
Diuk otworzył kieskę i chciał ją opróżnić w dłonie Milczka, ale ten
potrząsnął głową.
Dziękuję, wasza wysokość powiedział odsuwając się zapłatę już
otrzymałem.
Diuka ogarniało coraz większe zdumienie.
Wyciągnął do Milczka rękę; ten zbliżył się i z szacunkiem ją ucałował.
Wielkopańskie maniery Atosa wycisnęły swe piętno na Milczku.
A teraz spytał diuk co będziemy robić?
Jest jedenasta rano podjął Milczek. Niech wasza książęca mość
zażąda o godzinie drugiej gry w piłkę z La Ramee i pośle dwie, trzy piłki za
wały.
Dobrze, a potem?
Potem... wasza książęca wysokość zbliży się do murów i zawoła na
człowieka, który pracuje w fosie, aby je odrzucił.
Rozumiem rzekł diuk.
Oblicze Milczka zdawało się wyrażać żywe zadowolenie. W związku z
jego małomównością prowadzenie rozmowy sprawiało mu trudność. Uczynił
ruch, aby się oddalić.
Ach, tak rzekł książę więc nie chcesz ode mnie nic przyjąć?
Chciałbym, żeby wasza książęca mość przyrzekł mi coś.
Co? Mów!
Że kiedy będziemy uciekać, ja będę zawsze i wszędzie szedł pierwszy;
gdyż jeśliby pochwycili waszą książęcą mość, to najwyżej zaprowadzą księcia
znowu do więzienia; jeśli zaś mnie złapią, to czeka mnie co najmniej szubienica.
Bardzo słusznie i, słowo szlachcica, będzie, jak prosisz.
A teraz mam tylko jedną prośbę do waszej książęcej mości: aby dalej
zaszczycał mnie swą nienawiścią jak dotąd.
Będę się starał rzekł diuk.
Zapukano we drzwi.
Diuk włożył bilet i sakiewkę do kieszeni i rzucił się na łóżko. Wiedziano,
że uciekał się do tego w chwilach szczególnej nudy. Milczek poszedł otworzyć;
był to La Ramee, który powracał od kardynała, gdzie rozegrała się opowiedziana
przez nas scena.
La Ramee rzucił badawcze spojrzenie wokół siebie i widząc te same co
zawsze przejawy wzajemnej odrazy więźnia i dozorcy, uśmiechnął się pełen
wewnętrznego zadowolenia. Następnie zwrócił się do Milczka:
Dobra, przyjacielu, dobra. Była o was mowa w ważnym miejscu i
wkrótce nadejdą nowiny, mam nadzieję, wcale dla was przyjemne.
Milczek skłonił się, usiłując przybrać wyraz uprzejmości, po czym wycofał
się, jak to miał we zwyczaju, kiedy wchodził jego zwierzchnik.
No co, wasza książęca mość?! rzekł La Ramee śmiejąc się rubasznie.
Wciąż jeszcze dąsacie się na tego biedaka?
Ach, to pan, La Ramee rzekł książę. Na honor, najwyższy czas,
żeby pan przyszedł. Rzuciłem się na łóżko i odwróciłem nosem do ściany, żeby
nie ulec pokusie dotrzymania obietnicy i nie zadławić tego zbrodniarza Milczka.
Nie wydaje mi się, by rzekł on waszej wysokości coś nieprzyjemnego
rzekł La Ramee, robiąc aluzję do milkliwości swego podwładnego.
Dalibóg! I ja tak sądzę! Wschodni niemowa! Na honor, był już
najwyższy czas, byś powrócił, La Ramee, i wyglądałem cię z niecierpliwością.
Wasza wysokość jest zbyt łaskaw dla mnie rzekł La Ramee,
pochlebiony komplementem.
Tak, po prawdzie, czuję, że będę dziś niezręczny, co oczywiście sprawi
ci przyjemność.
Zagramy więc dziś w piłkę? zapytał machinalnie La Ramee.
Jeśli pan zechcesz.
Jestem na rozkazy waszej wysokości.
To znaczy, mój drogi La Ramee, że jesteś człowiekiem zachwycającym
i pragnąłbym przebywać w Vincennes wiecznie, aby odczuwać żywą
przyjemność spędzania życia wraz z tobą.
Sądzę, wasza wysokość, że kardynałowi nie zależy, ażeby życzenie
waszej książęcej mości w tym względzie się nie spełniło.
Jak to, widziałeś go pan teraz?
Przysłał po mnie dziś rano.
Doprawdy? Ażeby porozmawiać o mnie?
A o czym to chciałby wasza książęca mość, żeby kardynał ze mną
rozmawiał? Tak, po prawdzie to wasza wysokość jest dlań zmorą.
Diuk uśmiechnął się gorzko.
Ach, La Ramee, gdybyście przyjęli moje propozycje.
Ależ, wasza wysokość, mamy o tym gadać znów od początku. Wasza
książęca mość sam dobrze widzi, że to nierozsądne.
La Ramee, powiedziałem ci i powtarzam raz jeszcze: zrobię cię
bogatym.
W jaki sposób? Wasza wysokość wyjdzie z więzienia dopiero wówczas,
kiedy pańskie dobra zostaną skonfiskowane.
Opuszczę więzienie nie wcześniej, póki nie będę panem Paryża.
Tss, tss, czyż mogę słuchać podobnych rzeczy. To mi dopiero piękna
rozmowa dla oficera jego królewskiej mości. Widzę, wasza wysokość, że będę
musiał poszukać drugiego takiego Milczka.
No cóż, nie rozmawiajmy o tym. A więc tematem rozmowy z
kardynałem była moja osoba? Och, La Ramee, w dzień, kiedy cię zawezwie,
powinieneś mi pozwolić wdziać swoje ubranie. Poszedłbym zamiast ciebie i
udusiłbym go. Daję słowo szlachcica, że gdyby mi to postawiono za warunek,
powróciłbym następnie do więzienia.
Widzę, wasza książęca mość, że będę musiał przywołać Milczka.
Mocno żałuję. I cóż ci powiedział ten chłystek?
Daruję waszej wysokości to słowo rzekł La Ramee z szczwanym
wyrazem twarzy ponieważ układa się w rym ze słowem minister. Co mi
powiedział? Powiedział, żeby dobrze pilnować waszej wysokości.
A dlaczegóż tak pilnować? dopytywał się zaniepokojony książę.
Ponieważ pewien astrolog przepowiedział, że wasza wysokość zemknie.
Ach, więc tak przepowiedział pewien astrolog? rzekł książę zdjęty
mimowolnym dreszczem.
Dalibóg, tak! Daję słowo, ci głupi czarownicy sami nie wiedzą, co
wymyślić, byleby tylko zadręczać uczciwych ludzi.
I co odpowiedziałeś przewielebnej eminencji?
Że jeśli ów astrolog ułoży jakieś almanachy, nie radzę, by jego
eminencja je kupował.
Dlaczego?
Bo wasza książęca mość musiałaby się zamienić w ziębę lub
mysikrólika, aby móc stąd umknąć.
Na nieszczęście masz dużo racji. No to chodźmy zagrać, La Ramee
Wasza wysokość wybaczy, ale muszę prosić o udzielenie mi jakiejś pół
godziny czasu.
A to dlaczego?
Ponieważ pan Mazarini, nie będąc równie dobrze urodzonym, nosi się
wyżej od waszej wysokości, zapomniał mnie przeto zaprosić na śniadanie.
Więc chcesz, żebym ci kazał tu przynieść śniadanie?
O nie, wasza książęca mość. Muszę tylko wyjaśnić, że pasztetnik zwany
ojcem Marteau, który mieszkał naprzeciwko zamku...
No, cóż takiego?
Ano, będzie jakieś osiem dni temu, sprzedał swój zakład pewnemu
pasztetnikowi z Paryża, któremu, jak się zdaje, lekarze zalecili wiejskie
powietrze.
No dobrze, ale co to ma za związek z moją osobą?
Chwileczkę, wasza wysokość, otóż ten przeklęty pasztetnik wyłożył
taką masę różności, że człowiekowi po prostu ślina cieknie.
Ach, ty łakomczuchu!
Miły Boże! podjął La Ramee. Nie jest się, wasza książęca mość,
łakomczuchem, jeśli się lubi dobrze jeść. Leży to już w naturze człowieka:
poszukuje on doskonałości zarówno w pasztecie, jak i w innych rzeczach. Otóż
ten łajdak pasztetnik, muszę to waszej wysokości wyznać, zoczywszy mnie
przed swoją wystawą, wyszedł do mnie i powiada z całą ufnością: "Panie La
Ramee, muszę zdobyć klientelę pośród uwięzionych w wieżycy. Kupiłem zakład
od mego poprzednika, bo zapewnił mnie, że jest dostawcą zamkowym. A
jednak, panie La Ramee, od ośmiu dni, jak tu siedzę, pan de Chavigny, na
honor, nie zakupił nawet torcika".
Wtedy ja mu na to, że pewnie pan de Chavigny żywi obawę, iż jego
wyroby nie są dobre.
Co, moje wyroby niedobre?! Zatem, panie La Ramee, osądź pan sam, i
to natychmiast.
Nie mogę odpowiadam mu muszę wracać na zamek.
To rzecze idź pan do swoich spraw, bo wydajesz się śpieszyć, ale
powróć tu za pół godziny.
Za pół godziny?
Tak. A jadłeś pan już śniadanie?
Gdzie tam.
Dobra, będzie pasztet wraz z butelką starego burgunda...
Teraz wasza książęca mość pojmuje, że będąc na czczo, chciałbym za
pozwoleniem waszej wysokości...
Tu La Ramee się skłonił.
Idź już, idź, ty byku rzekł książę ale pamiętaj, daję ci tylko pół
godziny czasu.
Czy mogę temu następcy ojca Marteau obiecać, że wasza książęca mość
będzie jego klientem?
Tak, byleby tylko nie kładł grzybów do pasztetu; wiedz dorzucił
jeszcze że grzyby z lasów Vincennes są dla mojej rodziny trujące.
La Ramee opuścił izbę nie zwracając uwagi na aluzję, a w pięć minut po
jego wyjściu wszedł oficer straży pod pozorem czynienia księciu honorów i
towarzyszenia mu. W rzeczywistości zaś, aby wypełnić rozkazy kardynała,
który jak to już mówiliśmy, zalecał nie spuszczać więźnia z oka.
Ale podczas tych pięciu minut samotności diuk miał dość czasu, aby
jeszcze raz odczytać bilet pani de Montbazon, który dla więźnia był dowodem,
że przyjaciele nie zapomnieli o nim i krzątali się około jego uwolnienia. W jaki
sposób? Tego jeszcze nie wiedział, ale obiecywał sobie, że każe Milczkowi,
mimo iż jest on Milczkiem, opowiedzieć o tym. Ufał mu tym więcej, że zdał
sobie teraz sprawę z całego jego postępowania: zrozumiał, że Milczek wymyślił
wszystkie te drobne prześladowania, którymi dręczył diuka, po to, by
strażnikom nie przyszło do głowy, że się z nim porozumiewa.
Ta przebiegłość dała księciu wysokie pojęcie o umyśle Milczka, któremu
postanowił całkowicie zaufać.

21. Z którego dowiadujemy się, co zawierały pasztety
następcy ojca Marteau


W pół godziny później La Ramee powrócił radosny i żwawy, jak człowiek,
który sobie dobrze podjadł, a nade wszystko tęgo popił. Stwierdził, że pasztety
były wyborne, a wino boskie.
Utrzymywała się piękna pogoda, można więc było rozegrać projektowaną
partię. W Vincennes grało się w piłkę na otwartym polu, to znaczy na świeżym
powietrzu; z największą tedy łatwością książę mógł wykonać zalecenie Milczka,
to jest posłać piłki do fosy.
Jednakże aż do wybicia godziny drugiej diuk nie okazywał się zbyt
niezręczny, gdyż była to godzina umówiona. Niemniej przegrał część partii
rozegranych do tego momentu, co pozwoliło mu popaść w gniew i popełniać
błąd za błędem, jak to się zdarza w podobnych wypadkach.
Z wybiciem godziny drugiej piłki jęły się kierować do fosy ku wielkiej
radości La Ramee, który za każdą wybitą przez księcia na zewnątrz liczył sobie
piętnaście punktów.
Wkrótce tyle piłek zostało wyrzuconych na zewnątrz, że zabrakło ich do
gry. La Ramee zaproponował więc, by ktoś poszedł pozbierać je z fosy. Ale
diuk zauważył bardzo rozsądnie, że byłaby to strata czasu. Zbliżył się więc do
wału, który z tej strony, jak to powiadał kiedyś chorąży, miał przynajmniej z
pięćdziesiąt stóp wysokości, i spostrzegł jakiegoś człowieka pracującego w
jednym z tysiąca ogródków uprawianych przez wieśniaków po przeciwległej
stronie fosy.
Hej, przyjacielu! zawołał.
Człowiek ów podniósł głowę i diuk omal nie krzyknął ze zdumienia.
Człowiekiem tym, wieśniakiem, ogrodnikiem, był hrabia de Rocheford, o
którym sądził, że znajduje się w Bastylii.
O co wam chodzi? zapytał.
Odrzuć tu z łaski swojej nasze piłki rzekł diuk.
Ogrodnik skinął głową i zaczął je ciskać w górę, La Ramee zaś i strażnicy
zbierali je. Jedna z nich upadła do stóp diuka; ponieważ była tak wyraźnie dlań
przeznaczona, przeto schował ją do kieszeni.
Następnie, skinąwszy ogrodnikowi ręką na podziękowanie, powrócił do
gry.
Był to stanowczo jego zły dzień; piłki w dalszym ciągu padały fałszywie:
zamiast się trzymać w granicach pola gry, powróciły kilka razy do fosy. Wobec
tego, że nie było tam już ogrodnika, który by je odrzucił, przepadały. W
rezultacie diuk oświadczył, że wstydzi się tak wielkiej niezręczności i nie chce
dalej grać.
La Ramee był zachwycony tym całkowitym zwycięstwem nad księciem
krwi.
Książę powrócił do siebie i położył się: od czasu jak odebrano mu książki,
spędzał w ten sposób niemal całe dnie.
La Ramee zabrał odzienie księcia pod pozorem, że jest zakurzone i należy
je oczyścić, a w istocie mieć pewność, że więzień nie ruszy się z miejsca. La
Ramee był człowiekiem przezornym. Na szczęście książę zdążył schować piłkę
pod poduszkę.
Skoro tylko zamknęły się drzwi, diuk rozdarł zębami powłokę piłki, nie
pozostawiono mu bowiem żadnego ostrego narzędzia; do stołu używał noży o
srebrnych ostrzach, które się gięły i wcale nie kroiły.
Pod powłoką znajdował się list następującej treści:

Wasza Książęca Mość!
Twoi przyjaciele czuwają i godzina uwolnienia się zbliża.
Pojutrze proszę zażądać pasztetu przyrządzonego przez nowego
pasztetnika, który odkupił zakład od dawnego właściciela. Jest
nim nie kto inny, lecz sam Noirmont, marszałek dworu Waszej
Wysokości. Pasztet proszę kroić, kiedy Wasza Wysokość
pozostanie sam. Mam nadzieję, że Wasza Wysokość będzie
zadowolony z zawartości.
Zawsze oddany sługa Waszej Wysokości,
zarówno w Bastylii, jak i gdzie indziej,
Hrabia de Rochefort
PS Wasza Wysokość może całkowicie zaufać Milczkowi, jest
to człowiek bardzo inteligentny i zupełnie nam oddany.

Książę de Beaufort, któremu zwrócono ogień, odkąd wyrzekł się
malarstwa, spalił list, jak to już uczynił, ku swemu największemu żalowi, z
listem pani de Montbazon, i zamierzał postąpić podobnie z piłką, kiedy nagle
przyszło mu na myśl, że może być potrzebna do przesłania odpowiedzi
hrabiemu de Rochefort.
Strzeżono go czujnie, bo gdy tylko się poruszył, wszedł La Ramee.
Wasza książęca wysokość potrzebuje czegoś? zapytał.
Zimno mi odrzekł diuk i podgarniałem ogień, żeby lepiej grzał.
Wiesz, mój drogi, że izby wieżycy Vincennes są słynne z zimna. Można by w
nich przechowywać lód i zbiera się tu saletrę. Te, w których pomarli Puylaurens,
marszałek Ornano i wielki opat, a mój wuj, były pod tym względem "na wagę
arszeniku" jak to mawiała pani de Rambouillet.
I książę położył się z powrotem, wetknąwszy piłkę pod poduszkę. La
Ramee uśmiechnął się pod wąsem. W głębi duszy był to zacny człowiek, który
wielce polubił swego znakomitego więźnia i który byłby zrozpaczony, gdyby
przydarzyło mu się nieszczęście. A fakt trzech nieszczęśliwych wypadków,
które kolejno dosięgły trzy wymienione przez diuka osoby, był nie do odparcia.
Wasza książęca mość powiedział nie trzeba się poddawać
podobnym myślom. To zabijają one, a nie saletra.
Ach, mój drogi, jesteś doprawdy zachwycający. Gdybym był w stanie,
jak ty, pójść na pasztet i wino burgundzkie do następcy ojca Marteau,
zabawiłoby mnie to z pewnością.
Faktem jest, wasza wysokość, że jego pasztety są wyborne, a co do
wina, to tęgie wino.
W każdym razie podjął diuk nietrudno jego piwnicy i kuchni mieć
wyższość nad piwnicą i kuchnią pana de Chavigny.
Cóż stoi na przeszkodzie, wasza książęca mość, żeby ich popróbować
rzekł La Ramee, dając się schwycić w pułapkę. Zresztą przyrzekłem mu
już, że wasza wysokość będzie jego klientem.
Masz rację. Jeśli mam tu pozostać wieczyście, jak był mnie o tym
łaskaw powiadomić pan Mazarini, muszę sobie stworzyć jakąś rozrywkę na
stare lata, muszę się stać smakoszem.
Wasza wysokość rzekł La Ramee proszę posłuchać dobrej rady i
nie odkładać, aż będzie za późno na te rzeczy.
Dobrze rzekł sobie w duchu książę de Beaufort ponoć każdy
człowiek otrzymuje od szczodrobliwości niebiańskiej, w celu zatracenia ciała i
duszy, jeden z siedmiu grzechów głównych, o ile nie dwa. Wydaje mi się, że
mistrz La Ramee otrzymał obżarstwo. Dobrze, wykorzystamy to.
Po czym dodał głośno:
A więc, mój drogi La Ramee, pojutrze mamy święto?
Tak, wasza wysokość, Zielone Świątki.
Chcesz mi udzielić lekcji pojutrze?
Jakiej lekcji?
Obżarstwa.
Chętnie, wasza wysokość.
Ale lekcja w cztery oczy. Odeślemy dozorców do garkuchni pana de
Chavigny, a tutaj wyprawimy wieczerzę, której zaaranżowanie pozostawiam
tobie.
Hm! mruknął La Ramee.
Propozycja była ponętna, lecz La Ramee, mimo iż kardynał osądził go na
pierwszy rzut oka niekorzystnie, był starym praktykiem i znał wszystkie
pułapki, jakie może zastawić więzień. Książę de Beaufort, mówił sobie,
przygotował był czterdzieści sposobów ucieczki z więzienia. Czy wieczerza ta
nie kryje jakiegoś podstępu?
Zastanawiał się przez chwilę. Wynikiem tego była decyzja, że prowianty i
wina zamówi osobiście, a co za tym idzie, najmniejszy pyłek nie zamiesza się do
żywności ani kropla jakiegokolwiek płynu nie zamąci wina.
Co zaś do możliwości spojenia go, to książę na pewno nie żywi podobnego
zamiaru, i na samą myśl o tym La Ramee począł się śmiać. Po czym przyszedł
mu do głowy pewien pomysł, który miał ostatecznie wszystkiemu zaradzić.
Diuk dość niespokojnym okiem śledził twarz La Ramee, w miarę jak
uzewnętrzniał się na niej monolog, wreszcie jednak oblicze chorążego rozjaśniło
się.
No rzucił diuk zgoda?
Tak, wasza książęca mość, pod jednym warunkiem.
Jakim?
Że do stołu będzie nam usługiwał Milczek.
Nic nie mogło być księciu bardziej na rękę. Był jednak tak opanowany, że
najbardziej ostentacyjnie okazał swój zły humor.
Do diabła z twoim Milczkiem! wrzasnął. Popsuje mi całą
uroczystość.
Przykażę mu trzymać się z tyłu za waszą wysokością; jeśli nie piśnie
słówka i wasza wysokość nie będzie go ani widział, ani słyszał, to przy
odrobinie dobrej woli będzie pan mógł sobie wyobrazić, że Milczek znajduje się
o sto mil.
Mój drogi, wiesz, co w tym wszystkim jest dla mnie więcej niż jasne?
To, że mi nie ufasz.
Wasza wysokość, toć pojutrze Zielone Świątki.
A cóż mają Zielone Świątki do mnie? Czy obawiasz się, żeby Duch
Święty nie zstąpił pod postacią ognistego języka i nie otworzył wrót mego
więzienia?
Nie, wasza książęca mość, ale mówiłem już, co przepowiedział ten
przeklęty czarownik.
A cóż on takiego przepowiedział?
Że nim minie dzień Zielonych Świątek, waszej wysokości nie będzie już
w Vincennes.
I ty wierzysz, głupcze, w czarowników?
Dbam o nich tyle... co... tu pstryknął palcami. Ale za to pan
Giulio, który jako Włoch jest przesądny, bardzo się tym trapi.
Diuk wzruszył ramionami.
A więc niech będzie rzekł, zgrywając doskonale dobroduszność.
Zgadzam się na Milczka, inaczej nie doszlibyśmy do ładu, tylko nie życzę sobie
już nikogo więcej. Pan zajmiesz się wszystkim: zamówisz wieczerzę wedle
swego gustu. Ja wskażę tylko potrawę: będzie nią jeden ze wspomnianych przez
ciebie pasztetów. Zamówisz go wyraźnie dla mnie, aby następca ojca Marteau
przeszedł samego siebie. Obiecasz mu, że będę jego odbiorcą nie tylko przez
cały czas mego pobytu w więzieniu, ale nawet i wówczas, kiedy stąd wyjdę.
Wasza książęca mość wciąż jeszcze sądzi, że stąd wyjdzie? spytał La
Ramee.
No odparł książę chociażby po śmierci Mazariniego; jestem
młodszy odeń. o całe piętnaście lat. Co prawda dodał śmiejąc się w
Vincennes żyje się szybciej.
Wasza książęca mość mówił La Ramee o, wasza książęca mość!
Bądź wcześniej się umiera, co wychodzi na jedno.
Wasza książęca wysokość przerwał La Ramee idę zamówić
wieczerzę.
Sądzisz, że uda ci się wykształcić twego ucznia?
Mam nadzieję, wasza wysokość odparł La Ramee.
Jeśli ci starczy na to czasu zamruczał diuk.
Co wasza książęca mość mówi?
Jego książęca mość mówi, że nie oszczędzasz kiesy pana kardynała,
który zechciał obarczyć się kosztami naszego mieszkania i utrzymania.
La Ramee zatrzymał się w drzwiach.
Kogo mam tu przysłać, wasza wysokość?
Kogo ci się podoba, byle nie Milczka.
A więc oficera straży?
Z szachami.
Tak jest.
I La Ramee wyszedł.
W pięć minut później wkroczył oficer straży i wkrótce diuk de Beaufort
zdawał się być zagłębiony po uszy we wzniosłe kombinacje szachowe.
Szczególna to rzecz myśl ludzka i jakie zmiany wywołują w niej znak,
słowo, nadzieja. Diuk de Beaufort przebywał w więzieniu już od pięciu lat, a
jedno spojrzenie wstecz ukazywało mu, że te pięć lat, które płynęły bardzo
powoli, były mimo wszystko krótsze aniżeli dwa dni, czterdzieści osiem godzin
dzielące go od chwili wyznaczonej na ucieczkę.
Poza tym jeszcze jedna sprawa intrygowała go szalenie: w jaki sposób
dokona się ta ucieczka. Kazano mu mieć nadzieję co do wyniku, lecz ukryto
przed nim szczegóły tyczące zawartości tajemniczego pasztetu. Jacy przyjaciele
nań oczekiwali? Miał więc jeszcze przyjaciół po pięciu latach więzienia? W
takim razie był księciem bardzo uprzywilejowanym.
Zapomniał, że prócz przyjaciół pamiętała o nim kobieta, co było rzeczą o
wiele bardziej niezwykłą. Co prawda, nie była mu zapewne zbyt wierną, ale nie
zapomniała go, a to już wiele.
Natłok podobnych rozważań zaprzątał niezmiernie umysł diuka, toteż z
szachami rzecz miała się podobnie jak z piłką na placu gry: książę popełniał
błąd za błędem i oficer wygrywał wieczorem podobnie jak La Ramee z rana.
Lecz owe kolejne porażki miały jedną zaletę: pozwoliły księciu zabić czas
aż do ósmej wieczór; zawsze to zyskane trzy godziny. Potem nadejdzie noc, a z
nocą sen.
Tak przynajmniej sądził książę: lecz sen to bóstwo bardzo kapryśne i kiedy
się je wzywa, każe na siebie czekać. Diuk oczekiwał nań aż do północy,
skręcając się na materacach jak święty Wawrzyniec na ruszcie. Wreszcie zasnął.
Zbudził się jednak wraz z nastaniem dnia. Miał fantastyczne sny. Wyrosły
mu skrzydła; oczywiście chciał zaraz wzlecieć i z początku skrzydła niosły go
doskonałe. Lecz gdy osiągnął pewną wysokość, nagle dziwna ta podpora
przestała działać, skrzydła strzaskały się i wydawało mu się, że leci w przepaść
bez dna. Zbudził się z czołem zroszonym potem, potłuczony, jakby istotnie
spadł z wysoka na ziemię.
Zasnął, aby znów błądzić w labiryncie coraz bardziej niedorzecznych
snów. Ledwie zamknął oczy, kiedy jego umysł, zaprzątnięty jedną tylko rzeczą
ucieczką, podejmował na nowo usiłowanie tej ucieczki. Teraz było to coś
innego: znalezione zostało podziemne przejście, które miało go wyprowadzić
poza Vincennes. Wszedł do tego przejścia, a przed nim kroczył Milczek z
latarnią w ręku. Powoli przejście się zacieśniało, książę jednak szedł dalej.
Wreszcie stało się tak ciasno, że nadaremnie usiłował się posuwać: mury
zaciskały się i napierały nań. Czynił niesłychane wysiłki, aby iść dalej, ale było
to niemożliwością; daleko przed sobą jednak widział Milczka, jak ze swą
latarnią szedł wciąż naprzód. Chciał zawołać, ażeby mu dopomógł wydostać się
z przejścia, którego go dusiło, lecz nie mógł wymówić słowa. Wtedy z tej
strony, skąd przyszedł, usłyszał kroki pogoni; kroki te zbliżały się bezustannie.
Został odkryty, żadnej nadziei na ucieczkę. Mury zdawały się być w zmowie z
wrogami i cisnęły go tym mocniej, im bardziej należało umykać. Wreszcie
posłyszał głos La Ramee i dostrzegł go. La Ramee wyciągnął rękę i położył ją
na ramieniu księcia, wybuchając śmiechem. Książę został z powrotem złapany i
zaprowadzony do tej niskiej sklepionej izby, gdzie pomarli marszałek Ornano,
Puylaurens i jego stryj. Znajdowały się tam trzy ich groby tworząc na podłodze
wypukłości, a czwarty stał otworem, czekając na trupa.
Zbudziwszy się, diuk zmagał się równie mocno z sennością jak poprzednio
z bezsennością. Kiedy wszedł La Ramee, zastał księcia tak bladego i
zmęczonego, że zapytał, czy nie jest chory.
To prawda odezwał się jeden ze strażników, który sypiał w celi, a nie
mógł zmrużyć oka wskutek bólu zęba spowodowanego wilgocią jego
książęca mość miał noc bardzo niespokojną i kilka razy wołał przez sen na
pomoc.
Co się stało, wasza wysokość? zapytał La Ramee.
To ty, głupcze rzekł diuk nabiłeś mi wczoraj głowę bzdurami o
ucieczce i przez ciebie śniłem, że uciekałem i w ucieczce skręciłem sobie kark.
La Ramee wybuchnął śmiechem.
Wasza książęca mość sam widzi, że to ostrzeżenie niebios. Mam więc
nadzieję, że wasza wysokość nigdy nie dopuści się podobnej niedorzeczności,
chyba tylko we śnie.
Masz rację, mój drogi La Ramee odrzekł diuk, już zupełnie
rozbudzony, ocierając ściekający mu jeszcze z czoła pot pragnę myśleć
jedynie o jedzeniu i piciu.
Tss! szepnął La Ramee.
I pod różnymi pozorami oddalił strażników, jednego po drugim.
A więc? zapytał książę, gdy pozostali sami.
Więc wieczerza waszej książęcej mości już zamówiona.
No i z czegóż będzie się ona składała, panie marszałku mego dworu?
Wasza książęca mość wyraził zgodę, że w tym względzie zdaje się na
mnie.
Pasztet będzie?
Oczywiście. Jak wieża.
Zrobi go następca ojca Marteau?
Jak zostało zamówione.
I powiedziałeś mu, że to dla mnie?
Tak, powiedziałem mu.
A cóż on odpowiedział?
Że zrobi wszystko, aby zadowolić waszą wysokość.
To dobrze rzekł książę zacierając ręce.
Do kroćset! rzekł La Ramee. Ależ wasza wysokość lubuje się w
tych rzeczach! Od pięciu lat nie widziałem waszej książęcej mości z tak radosną
twarzą jak dziś.
Książę spostrzegł, że nie dość panuje nad sobą, lecz w tejże chwili
Milczek, jak gdyby podsłuchiwał pod drzwiami i zrozumiał, że trzeba
natychmiast odwrócić uwagę La Ramee, wszedł i dał znak, że ma coś do
powiedzenia.
La Ramee zbliżył się do Milczka, który jął doń coś szeptać.
Tymczasem książę powrócił do równowagi.
Zabroniłem raz na zawsze rzekł aby człowiek ten przychodził tu
bez mego zezwolenia.
Wasza książęca mość odrzekł La Ramee proszę mu wybaczyć, to
ja go upoważniłem.
A dlaczegoś go upoważnił, skoro wiesz, że mi to nie odpowiada?
Wasza wysokość przypomina sobie, co było umówione rzekł La
Ramee. Ma on nam usługiwać podczas tej wybornej wieczerzy. Wasza
wysokość zapomniał już o wieczerzy?
Nie, lecz zapomniałem o panu Milczku.
Wiadomo waszej książęcej mości, że bez niego nie masz wieczerzy.
No to rób, co uważasz!
Chodź no, chłopcze rzekł La Ramee i słuchaj, co ci powiem.
Milczek podszedł z bardzo kwaśną miną.
La Ramee ciągnął:
Jego książęca wysokość raczył zaprosić mnie samego jutro na
wieczerzę.
Milczek dał znak, którym chciał wyrazić, że nie rozumie, co to ma za
związek z jego osobą.
Tak, tak mówił La Ramee. Rzecz ta dotyczy właśnie ciebie, bo
będziesz miał zaszczyt usługiwać nam, a poza tym, jeśli przy naszym dobrym
apetycie i potężnym pragnieniu pozostanie coś na dnie półmisków i w głębi
butelek, będzie to dla ciebie.
Milczek pochylił się na znak podziękowania.
A teraz, wasza książęca mość ciągnął La Ramee proszę wybaczyć
mi, gdyż jak się zdaje, pan de Chavigny wyjeżdża na kilka dni i uprzedził mnie
przed wyjazdem, że ma dla mnie jakieś polecenia.
Diuk próbował wymienić spojrzenie z Milczkiem, lecz oko Milczka było
jak nieżywe.
Idź zwrócił się książę do La Ramee i powracaj czym prędzej.
Czy wasza książęca mość zechce wziąć rewanż za wczorajszą partię
piłki?
Milczek skinął niedostrzegalnie głową.
Owszem, ale musisz się pilnować, La Ramee. Chociaż dnie następują po
sobie, ale nie są do siebie podobne i dziś jestem zdecydowany porządnie cię
stłuc.
La Ramee wyszedł; Milczek przeprowadził go oczami, zachowując
absolutną nieruchomość ciała. Potem sprawdziwszy, że drzwi zamknięte,
wyciągnął żywo z kieszeni ołówek i ćwiartkę papieru.
Wasza wysokość, proszę pisać.
A co mam pisać?
Milczek podniósł palec i podyktował:
Wszystko gotowe na jutro wieczór, czekajcie między siódmą a dziewiątą,
miejcie dwa wierzchowce w pogotowiu, zejdziemy przez pierwsze okno galerii.
Co dalej? zapytał diuk.
Co dalej, wasza książęca mość? podjął zdumiony Milczek. Dalej
proszę podpisać.
To wszystko?
Co wasza książęca mość chciałby więcej? zapytał Milczek, który był
zwolennikiem najsurowszej zwięzłości.
Diuk podpisał.
A teraz rzekł Milczek czy wasza książęca mość zapodział gdzieś
piłkę?
Jaką piłkę?
Tę, co zawierała list.
Nie, sądziłem, że może nam być użyteczna. Oto ona. Diuk wyjął piłkę
spod poduszki i pokazał ją Milczkowi. Milczek uśmiechnął się najmilej, jak
tylko umiał.
Więc? spytał diuk.
Więc zaszyję papier w piłkę. W czasie gry wasza książęca mość pośle
piłkę do fosy.
A jak zginie?
Proszę być spokojnym, na pewno będzie tam ktoś, kto ją podniesie.
Ogrodnik? Milczek skinął głową.
Ten sam co wczoraj? Milczek powtórnie skinął głową.
Hrabia de Rochefort?
Milczek na potwierdzenie po trzykroć skinął głową.
Podaj mi przynajmniej kilka szczegółów, w jaki sposób mamy uciekać.
Jest mi to wzbronione aż do chwili samej ucieczki.
Co to za jedni będą mnie oczekiwać po drugiej stronie fosy?
Nie wiem, wasza książęca mość.
Jeśli nie chcesz, żebym zwariował, powiedz mi przynajmniej, co będzie
zawierał ten wyborny pasztet?
Będzie zawierał, wasza wysokość, dwa sztylety, sznur z węzłami i
sprężynowy knebel w kształcie gruszki.
Rozumiem.
Wasza książęca mość widzi więc, że będzie tam coś dla każdego.
Dla nas sztylety i sznur.
A gruszkę każemy zjeść La Ramee odparł Milczek.
Mój drogi Milczku powiedział diuk mówisz rzadko, ale kiedy już
mówisz, to trzeba ci oddać sprawiedliwość: jesteś złotousty!

22. Przygoda Marii Michon


W tym samym czasie, kiedy książę de Beaufort snuł z Milczkiem plany
ucieczki, dwaj jeźdźcy, którym towarzyszył z tyłu służący, wjeżdżali do Paryża
ulicą od strony przedmieścia Saint-Marcel. Byli to hrabia de La Fere i
wicehrabia de Bragelonne.
Młody człowiek przybył tutaj po raz pierwszy i Atos nie wykazał zbytniej
kokieterii w stosunku do Paryża, swej dawnej miłości, wprowadzając doń
młodzieńca przez tę dzielnicę. Ostatnia wioska w Turenii miała zapewne o wiele
milszy wygląd aniżeli Paryż oglądany od strony, z jakiej się patrzy na Blois.
Dlatego też musimy powiedzieć ku wstydowi tyle chwalonego miasta, że na
młodym człowieku wywarło ono nieszczególne wrażenie.
Atos zaś wyglądał jak zawsze beztrosko i pogodnie.
Dotarłszy do Saint-Medard, hrabia, który w tym wielkim labiryncie służył
swemu towarzyszowi podróży za przewodnika, skręcił w ulicę des Postes,
następnie w l'Estrapade, później w Fosses-Saint-Michel, a dalej w Vaugirard.
Dotarłszy do ulicy Ferou podróżni skierowali się nią. Gdy znaleźli się w jej
połowie, Atos podniósł z uśmiechem wzrok i wskazując młodzieńcowi dom o
mieszczańskim wyglądzie, wyrzekł:
Spojrzyj, Raulu, oto dom, gdzie spędziłem siedem najsłodszych i
najokrutniejszych lat mego życia.
Z kolei młody człowiek się uśmiechnął i pozdrowił ów dom. Synowskie
oddanie Raula dla opiekuna przejawiało się w każdej okoliczności jego życia.
Jak już powiedzieliśmy, Raul był dla Atosa nie tylko głównym, ale i
jedynym przedmiotem uczuć, wyjąwszy dawne wspomnienia z pułku,
zrozumiałe więc będzie, jak czułe i głębokie sentymenta napełniały tym razem
serce dawnego muszkietera.
Dwaj podróżni zatrzymali się przed wywieszką "Zielony Lis" przy ulicy du
Vieux-Colombier. Atos znal tę oberżę od wielu lat; przychodził tu z
przyjaciółmi po sto razy. Lecz w ciągu dwudziestu lat w zajeździe zaszło wiele
zmian, poczynając od właścicieli.
Podróżni oddali konie w ręce stajennych, a ponieważ były to rumaki rasy
szlachetnej, zalecili, aby miano o nie jak największe staranie, żeby dano im
słomy i owsa oraz obmyto piersi i nogi ciepłym winem. Zrobiły tego dnia
dwadzieścia mil. Tak więc zająwszy się najpierw końmi, jak przystało na
prawdziwych kawalerów, zażądali następnie dwóch izb dla siebie.
Przystrój się, Raulu rzekł Atos. Mam zamiar przedstawić cię
komuś.
Jeszcze dzisiaj, panie? zapytał młodzieniec.
Za pół godziny.
Młody człowiek skłonił się.
Nie tak wytrzymały jak Atos, który zdawał się być z żelaza, Raul wolałby
prawdopodobnie wziąć kąpiel w Sekwanie; wiele o niej słyszał i obiecywał
sobie, że daleko jej do Loary. Może wolałby też po kąpieli pójść do łóżka, lecz
skoro hrabia de La Fere coś zdecydował, pozostawało tylko być mu posłusznym.
Ale, ale, Raulu, ubierz się starannie, pragnąłbym, abyś pięknie
wyglądał.
Mam nadzieję, panie odparł młody człowiek uśmiechając się że
nie wchodzi tu w grę małżeństwo. Wszak znacie, panie, moje uczucia dla Luizy.
Teraz znów uśmiechnął się Atos.
O nie, bądź spokojny, jakkolwiek mam cię przedstawić pewnej
kobiecie.
Kobiecie?
Tak, a nawet pragnę, abyś ją pokochał.
Młodzieniec spojrzał na hrabiego nieco spłoszony, ale uśmiech Atosa
szybko go uspokoił.
A w jakim wieku jest ta pani? zapytał wicehrabia de Bragelonne.
Mój drogi Raulu, naucz się raz na zawsze, że nie należy nigdy stawiać
takiego pytania. Jeżeli jesteś w stanie odczytać wiek z oblicza kobiety, po cóż ją
o to zapytywać, a jeśli nie możesz tego uczynić, to jesteś niedyskretny.
A czy piękna?
Szesnaście lat temu uchodziła nie tylko za najpiękniejszą, ale i za
najpowabniejszą kobietę Francji.
Odpowiedź ta całkowicie uspokoiła wicehrabiego. Atos nie mógł mieć
żadnego zamiaru zarówno wobec niego, jak i kobiety, która uchodziła za
najpiękniejszą i najpowabniejszą we Francji na rok przed jego urodzeniem.
Udał się więc do swej izby i z zalotnością tak właściwą młodości jął się
przykładać do wypełnienia wskazań Atosa, to znaczy starał się zrobić wszystko,
by stać się chłopcem możliwie najpiękniejszym. Było to rzeczą nietrudną dla
kogoś, kogo sama natura do tego przysposobiła.
Kiedy się znów pojawił, Atos przyjął go z owym ojcowskim uśmiechem, z
jakim niegdyś przyjmował dłArtagnana; tylko o ileż więcej czułości kryło się
teraz w tym uśmiechu dla Raula.
Atos obrzucił bystrym spojrzeniem jego stopy, jego dłonie, jego włosy
te trzy znamiona dobrego urodzenia. Czarne włosy, wytwornie rozdzielone, jak
to było w modzie owej epoki, spadały puklami, obramiając twarz o matowej
cerze. Rękawiczki z szarawej danielej skóry, harmonizujące pięknie z
kapeluszem, opinały dłoń delikatną i elegancką, buty zaś, w tym samym kolorze
co rękawiczki i kapelusz, obciskały stopę przypominającą stopę
dziesięcioletniego dziecka.
Hm mruknął Atos jeśli nie będzie się nim chlubiła, to okaże się po
prostu nazbyt wybredna.
Była trzecia po południu, to znaczy godzina odpowiednia do składania
wizyt. Dwaj podróżni udali się ulicą de Grenelle, skręcili w ulicę des Rosiers,
weszli na Saint-Dominique i zatrzymali się na wprost klasztoru Świętego Jakuba
przed wspaniałym pałacem zdobnym w tarcze herbowe de Luynes.
To tutaj rzekł Atos.
I wszedł do pałacu krokiem stanowczym i pewnym, który wskazuje
odźwiernemu, iż wchodzący ma do tego wszelkie prawo. Wstąpił do podcienia i
zwracając się do oczekującego lokaja, odzianego w paradną liberię, zapytał, czy
może się widzieć z księżną de Chevreuse i czy przyjmie ona pana hrabiego de
La Fere.
W chwilę później lokaj powrócił i oświadczył, że jakkolwiek jej książęca
wysokość pani de Chevreuse nie ma zaszczytu znać pana hrabiego de La Fere,
to jednak prosi go do siebie.
Atos udał się za lokajem, który poprowadził go przez długi rząd komnat, by
wreszcie zatrzymać się przed zamkniętymi drzwiami. Znajdowali się w salonie.
Atos dał znak wicehrabiemu de Bragelonne, aby pozostał na miejscu.
Lokaj otworzył drzwi i zaanonsował pana hrabiego de La Fere.
Księżna de Chevreuse, o której tak często była mowa bez okazji
wprowadzenia jej osoby na scenę w naszym opowiadaniu "Trzej
Muszkieterowie", uchodziła jeszcze za kobietę bardzo piękną. Istotnie, chociaż
liczyła sobie w tym czasie lat czterdzieści cztery do czterdziestu pięciu,
wyglądała na jakieś lat trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć zaledwie. Wciąż
miała te same piękne blond włosy, wielkie oczy, żywe i inteligentne, którym
tylekroć przydawała bystrości intryga, a zaślepiała je miłość; jej kibić nimfy
sprawiała, że patrząc na nią z tyłu miało się wrażenie, iż jest to jeszcze wciąż ta
sama młoda dziewczyna, która przeskakiwała z Anną Austriaczką fosę Tuileries,
co w roku 1623 pozbawiło koronę francuską dziedzica.
Zresztą była to zawsze ta sama szalona istota, która na swych przygodach
miłosnych wycisnęła takie piętno oryginalności, że stały się one nieomal
przyczyną świetności jej rodu.
Księżna znajdowała się w małym buduarze, którego okno wychodziło na
ogród. Buduar ów, wedle mody zaprowadzonej przez księżnę de Rambouillet,
kiedy wznosiła swój pałac, obity był czymś w rodzaju błękitnego adamaszku w
różowe kwiaty i złote liście. Przebywanie w takim buduarze, zwłaszcza w
pozycji jak w tej chwili, to znaczy leżąc na szezlongu, z głową wspartą o obicie
ściany, świadczyło o wielkiej zalotności kobiety w wieku księżnej de
Chevreuse.
W ręku trzymała na wpół otwartą książkę, pod ramieniem zaś miała
podłożoną poduszkę.
Na zapowiedź lokaja uniosła nieco głowę i zaciekawiona wysunęła ją.
W drzwiach pojawił się Atos.
Miał na sobie strój z fioletowego aksamitu z takimiż szmuklerskimi
detalami, akselbanty koloru polerowanego srebra, płaszcz pozbawiony
jakichkolwiek złotych haftów, a czarny kapelusz opasywało proste, fioletowe
pióro.
Na nogach miał buty z czarnej skóry, a na lakierowanym pasie zwisała
szpada o wspaniałej rękojeści, tylekroć podziwiana niegdyś przy ulicy Ferou
przez Portosa, szpada, której mu Atos nigdy nie chciał pożyczyć.
Wykładany kołnierz koszuli był ze wspaniałych koronek; na sztylpy butów
opadały również koronki.
Cała postać zaanonsowanego księżnej de Chevreuse nie znanym jej
zupełnie nazwiskiem sprawiała wrażenie szlachcica tak wysokiego rodu, że pani
domu na wpół uniosła się i wdzięcznym ruchem wskazała przybyłemu miejsce
obok siebie.
Atos skłonił się i usiadł. Lokaj zamierzał się oddalić, lecz Atos dał mu
znak, by zaczekał.
Pani zwrócił się do księżnej ośmieliłem się przedstawić pani w jej
pałacu, nie będąc jej znanym; śmiałość moja odniosła sukces, ponieważ raczyłaś
mnie przyjąć. Teraz z kolei odważam się prosić o półgodzinną rozmowę.
Przyzwalam na nią, panie odpowiedziała księżna ze swym
najwdzięczniejszym uśmiechem.
Ale to jeszcze nie wszystko, pani. Jestem wielki zarozumialec i wiem o
tym! Proszę o rozmowę w cztery oczy i pragnąłbym gorąco, aby nam jej nie
przerywano.
Nie przyjmuję nikogo księżna zwróciła się do lokaja. Możesz
odejść.
Lokaj wyszedł.
Nastała chwila ciszy, w czasie której obie strony, oceniwszy od pierwszego
wejrzenia swą przynależność do wysokich rodów, badały się wzajemnie, nie
odczuwając z tego powodu żadnego zakłopotania.
Pierwsza przerwała milczenie księżna de Chevreuse, mówiąc z uśmiechem:
Czy waszmość pan nie widzisz, że czekam z niecierpliwością?
Ja zaś odparował Atos patrzę i podziwiam.
Wybacz mi waszmość, ponieważ spieszno mi wiedzieć, z kim
rozmawiam. Przynależysz pan bezspornie do dworu, a jednak nie widziałam
pana nigdy na dworze. Czyżbyś pan przypadkiem wyszedł z Bastylii?
Nie, pani odpowiedział Atos z uśmiechem ale być może, znajduję
się na drodze, która tam prowadzi.
W takim razie, proszę mi powiedzieć, kim pan jesteś, i zaraz stąd odejść
odparła księżna tym swoim krotochwilnym tonem, który miał tyle wdzięku
jestem już bowiem wystarczająco skompromitowana, aby się
kompromitować jeszcze bardziej.
Kim jestem, pani? Powiedziano tu już moje nazwisko: hrabia de La
Fere. Nigdy się pani z nim nie zetknęła. Niegdyś nosiłem inne, które zapewne
pani znała, lecz z pewnością zdążyła je już zapomnieć.
Proszę je powiedzieć.
Niegdyś rzekł hrabia de La Fere nazywałem się Atos.
Księżna de Chevreuse zrobiła wielkie oczy. Było oczywiste, że jak
powiedział hrabia, nazwisko owo nie zostało zupełnie wymazane z jej pamięci,
chociaż zatarło się mocno wśród innych wspomnień.
Atos, chwileczkę!...
I złożyła obie dłonie na czole, jakby chcąc zmusić tysiące rozbieganych
myśli do zatrzymania się choć na chwilę celem rozeznania się w ich świetnej i
różnobarwnej ciżbie.
Czy mam dopomóc waszej książęcej mości? uśmiechnął się Atos.
Ależ tak odrzekła księżna znużona już poszukiwaniami sprawi mi
pan prawdziwą przyjemność.
Atos ów związany był z trzema młodymi muszkieterami, którzy
nazywali się dłArtagnan, Portos i...
Tu Atos się zatrzymał.
I Aramis żywo dorzuciła księżna.
O właśnie, i Aramis. Więc pani nie zapomniała tak zupełnie tego
nazwiska?
Nie odparła o, nie. Biedny Aramis! Był to uroczy szlachcic,
elegancki, dyskretny i pisał ładne wiersze. Sądzę, że się źle pokierował
dorzuciła.
Jak najgorzej, został księdzem.
Ach, cóż za nieszczęście! rzekła księżna de Chevreuse, bawiąc się
niedbale wachlarzem. Doprawdy, bardzo panu dziękuję.
Za co, pani?
Za odnowienie tego wspomnienia, które jest jednym z przyjemniejszych
wspomnień mej młodości.
Czy pozwoli mi więc pani przypomnieć sobie inne?
Stojące w związku z tamtym?
I tak, i nie.
Dalibóg, proszę mówić; z człowiekiem takim jak pan jestem gotowa na
wszystko.
Atos skłonił się.
Aramis ciągnął związany był z pewną młodą bieliźniarką z Tours.
Z pewną młodą bieliźniarką z Tours? powtórzyła księżna de
Chevreuse.
Tak, jego kuzynką, która się nazywała Maria Michon.
Ach, tak, znam ją! wykrzyknęła księżna to ta, do której pisywał o
oblężeniu La Rochelle, by uprzedzić o spisku knutym przeciwko temu biednemu
Buckinghamowi.
O właśnie. Czy wasza wysokość zezwoli mi mówić o niej?
Księżna de Chevreuse popatrzyła na Atosa.
Tak, byleby tylko niezbyt źle.
Byłbym niewdzięcznikiem powiedział Atos a niewdzięczność
uważam nie za przywarę czy przestępstwo, ale za ułomność, co jest o wiele
gorsze.
Pan niewdzięcznikiem w stosunku do Marii Michon? rzekła księżna
de Chevreuse próbując czytać w oczach Atosa. Jakże by to mogło być. Pan
jej nigdy nie znał osobiście.
Kto wie, pani odparł Atos. Istnieje ludowe przysłowie, które
powiada, że tylko góry się ze sobą nie spotykają, a ludowe przysłowia bywają
niekiedy niewiarygodnie trafne.
O, niech pan mówi dalej, proszę mówić rzekła księżna z
ożywieniem. Nie wyobraża pan sobie, jak mnie ta rozmowa bawi.
Pani mnie ośmielasz, będę więc dalej rzecz prowadził. Otóż owa
kuzynka Aramisa, ta Maria Michon, no, ta młoda bieliźniarka, mimo swego
niskiego stanu posiadała znajomości w najwyższych sferach. Damy dworu, te
postawione najwyżej, zwała swymi przyjaciółkami, a królowa, tak pełna dumy z
racji, że jest zarazem Austriaczką i Hiszpanką, nazywała ją swoją siostrą.
Niestety wyrzekła księżna de Chevreuse z lekkim westchnieniem i
nieznacznym ruchem brwi, jej tylko właściwym wiele się od tego czasu
zmieniło.
I królowa miała słuszność ciągnął Atos ponieważ Maria była jej
bardzo oddana jako pośredniczka między nią a jej bratem królem Hiszpanii.
Co dziś wtrąciła księżna zarzuca się jej jako wielką zbrodnię.
Tak że kardynał, prawdziwy kardynał, tamten, postanowił pewnego
pięknego dnia aresztować biedną Marię Michon i osadzić ją w zamku Loches.
Na szczęście sprawa nie mogła być załatwiona tak tajemnie, by rzecz nie wyszła
na jaw. Przypadek tego rodzaju został przewidziany: gdyby Marii Michon
groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo, królowa miała jej przesłać modlitewnik
oprawny w zielony aksamit.
O to, to. Ależ waszmość jesteś doskonale poinformowany.
Pewnego ranka książę de Marsillac przyniósł zieloną książeczkę. Nie
było czasu do stracenia. Na szczęście Maria Michon, podobnie jak jej subretka
Ketty, wyglądały wspaniale w męskim stroju. Książę dostarczył Marii Michon
strój kawalera, Ketty zaś strój lokaja, dał im dwa wyśmienite wierzchowce, po
czym obie uciekające opuściły natychmiast Tours kierując się ku Hiszpanii.
Drżąc za najmniejszym odgłosem, jechały bocznymi drogami, ponieważ bały się
wielkich traktów. Gdy po drodze nie było zajazdu, prosiły gdzie bądź o gościnę.
Ależ tak, dokładnie tak! wykrzyknęła księżna plasnąwszy w dłonie.
Byłoby doprawdy ciekawe...
I zatrzymała się.
Czy mam iść w ślad za uciekającymi aż do kresu ich podróży? podjął
Atos. Nie, pani, nie będę tu w ten sposób zabierał czasu. Będziemy im
towarzyszyć tylko do małej wioski w Limousin, położonej między Tulle i
Angouleme, do małej wioski zwanej Roche-l'Abeille.
Księżna de Chevreuse krzyknęła zaskoczona i spojrzała na Atosa z
wyrazem takiego zdumienia, że stary muszkieter aż się uśmiechnął.
Chwileczkę, pani ciągnął Atos to, co pozostało mi do
powiedzenia, jest jeszcze bardziej dziwne od tego, co już opowiedziałem.
Panie odrzekła księżna de Chevreuse mam pana za
czarnoksiężnika, spodziewam się wszystkiego; ale w istocie... mniejsza o to,
niech pan opowiada dalej.
Dzień był wówczas długi i męczący; dokuczało zimno: jedenasty
października. W wiosce nie było ani zajazdu, ani zamku, chaty wieśniaków
ubogie i brudne, a Maria Michon miała bardzo arystokratyczne nawyki.
Podobnie jak jej siostra królowa nawykła do przyjemnych pachnideł i cienkiej
bielizny. Zdecydowała więc poprosić o gościnę na probostwie.
Atos zatrzymał się.
Och, mów pan dalej, przecież uprzedziłam pana, że jestem
przygotowana na wszystko.
Dwie podróżniczki zastukały do drzwi. Godzina była późna, ksiądz,
leżąc już w łóżku, krzyknął, by weszły. Weszły, gdyż drzwi nie były wcale
zamknięte. Na wsiach panuje ogromne wzajemne zaufanie. W pokoju księdza
paliła się lampa. Maria Michon, która doskonale udawała najbardziej uroczego
pod słońcem kawalera, pchnęła drzwi, wetknęła głowę i poprosiła o gościnę.
Chętnie, mój młody kawalerze odrzekł ksiądz jeśli się
zadowolicie resztkami mej kolacji i połową mej izby.
Podróżniczki naradzały się przez chwilę. Ksiądz usłyszał, jak wybuchnęły
śmiechem, po czym pan, a raczej pani odpowiedziała:
Dziękuję, księże proboszczu, przyjmujemy zaproszenie.
A więc jedzcie i zachowujcie się możliwie najciszej odrzekł ksiądz
gdyż ja również biegałem cały dzień i nie byłoby mi przykro przespać tę
nockę.
Pani de Chevreuse przechodziła w sposób widoczny od zaskoczenia do
zdumienia, a ód zdumienia do osłupienia. Twarz jej, wpatrzona w Atosa,
przybrała wyraz trudny do oddania; widać było, że chce mówić, a jednak
milczała bojąc się utracić choćby jedno słówko z tego, co opowiadał jej
rozmówca.
A potem? spytała.
Potem? O, to doprawdy najtrudniejsze.
Mów pan! Mów! Mów! Można mi o mnie mówić wszystko. Zresztą to
nie dotyczy mnie, to sprawa panny Marii Michon.
Słusznie odparł Atos. A więc Maria Michon zjadła wieczerzę ze
swą subretką, po czym zgodnie z otrzymanym przyzwoleniem weszła do izby,
gdzie spoczywał gospodarz. Tymczasem Ketty ułożyła się w fotelu w pierwszej
izbie, to znaczy tam, gdzie wieczerzały.
Po prawdzie rzekła księżna jeśli nie jesteś pan co najmniej
diabłem we własnej osobie, to zupełnie nie wiem, w jaki sposób możesz znać te
wszystkie szczegóły.
Była to czarująca kobieta ta Maria Michon podjął Atos jedno z
tych szalonych stworzeń, którym bezustannie snują się po głowie
najdziwaczniejsze pomysły, jedna z tych istot urodzonych po to, aby dręczyć nas
wszystkich, ilu nas jest. Otóż biorąc gospodarza za księdza, zalotnica owa
umyśliła sobie, że byłoby wesołym wspomnieniem na starość, pośród tylu już
innych posiadanych wspomnień, podręczyć jeszcze i księdza.
Hrabio rzekła księżna klnę się na moją cześć, pan mnie przeraża.
Niestety podjął Atos poczciwy proboszcz nie był świętym
Ambrożym, a, powtarzam, Maria Michon była istotą godną uwielbienia.
Panie wykrzyknęła księżna chwytając Atosa za ręce powiedz mi
pan natychmiast, skąd pan znasz te wszystkie szczegóły, w przeciwnym razie
każę sprowadzić tu mnicha z klasztoru Vieux-Augustins i odprawię
egzorcyzmy.
Atos począł się śmiać.
Nic łatwiejszego, pani. Pewien kawaler, jadący również w ważnej misji,
przybył na godzinę przedtem prosić księdza o gościnę, i to właśnie w chwili,
gdy proboszcz wezwany do umierającego opuszczał na całą noc nie tylko dom,
ale i wioskę. Otóż ten boży człowiek, z całym zaufaniem do swego gościa, który
zresztą był szlachcicem, pozostawił mu dom, wieczerzę i łóżko. Maria Michon
prosiła więc o gościnę gościa, a nie poczciwego księdza.
A ten kawaler, ten gość, ten szlachcic, który przybył przed nią?...
To ja, hrabia de La Fere rzekł Atos podnosząc się i z szacunkiem
składając ukłon przed księżną de Chevreuse.
Księżna przez chwilę trwała w osłupieniu, po czym nagle wybuchnęła
śmiechem.
Na honor, a to śmieszne! Tę szaloną Marię Michon spotkało wręcz coś
więcej, niż się spodziewała. Niechże pan siada, drogi hrabio, i opowiada dalej.
Teraz, pani, pozostało mi tylko oskarżyć się. Jak to już rzekłem,
podróżowałem w pilnej misji. O świcie bezgłośnie opuściłem pokój
pozostawiając moją uroczą towarzyszkę noclegu uśpioną. W pierwszej izbie
również spała z głową odrzuconą na fotel służebna, godna w każdym calu swej
pani. Jej piękna twarz zwróciła moją uwagę; zbliżyłem się i rozpoznałem tę
małą Ketty, którą nasz przyjaciel Aramis ulokował u boku mojej towarzyszki. W
ten sposób dowiedziałem się, że owa urocza podróżniczka jest to...
Maria Michon dorzuciła żywo księżna de Chevreuse.
Maria Michon podjął Atos. Wyszedłem więc z domu, udałem się
do stajni, odnalazłem służącego w gotowości, a konia już osiodłanego.
Odjechaliśmy.
I nie przejeżdżałeś pan już nigdy przez tę wioskę? dopytywała
księżna de Chevreuse.
W rok później, pani.
I co?
I... chciałem jeszcze raz zobaczyć poczciwego proboszcza. Zastałem go
bardzo zaaferowanego pewnym wydarzeniem, z którego nic nie mógł
zrozumieć. Właśnie przed ośmiu dniami otrzymał w wiszącej kołysce uroczego
chłopczyka w wieku trzech miesięcy wraz z kiesą pełną złota i biletem
zawierającym te proste słowa: "11 października 1633 roku".
To data owej dziwnej przygody rzekła księżna.
Tak, ale proboszcz nie rozumiał nic poza tym, że spędził tę noc przy
umierającym, gdyż Maria Michon również opuściła probostwo, zanim on tam
powrócił.
Czy panu wiadome jest, że Maria Michon natychmiast po powrocie do
Francji, w roku 1643, zasięgała języka o tym dziecku, którego nie mogła
zatrzymać przy sobie, kiedy była zbiegiem. Lecz po powrocie do Paryża
pragnęła je sama wychować.
I co powiedział jej ksiądz? zapytał z kolei Atos.
Że pewien szlachcic, którego wcale nie znał, zgodził się chętnie zająć
dzieckiem i jego przyszłością i zabrał je ze sobą.
To prawda.
Ach, teraz rozumiem! Ten szlachcic to pan, jego ojciec!
Tss, proszę nie tak głośno, on tam jest.
Jest tam! wykrzyknęła księżna de Chevreuse, żywo powstając on
tam jest, mój syn, syn Marii Michon tam jest! Ależ chcę go natychmiast
widzieć.
Proszę wziąć pod uwagę, pani, że nie zna on ani swego ojca, ani swojej
matki przerwał Atos.
Zachowałeś pan sekret i oto przyprowadziłeś go do mnie w
przekonaniu, że uczynisz mnie szczęśliwą. O, dzięki, dzięki ci, panie!
wykrzyknęła księżna chwytając jego dłoń i usiłując ją podnieść do swych warg.
Dzięki ci, masz pan serce pełne szlachetności!
Przyprowadzam go, pani rzekł Atos cofając rękę abyś ty z kolei
dlań coś uczyniła. Do tej pory ja czuwałem nad jego edukacją i jak sądzę,
uczyniłem zeń szlachcica w całym tego słowa znaczeniu. Lecz nadszedł
moment, kiedy zmuszony jestem znowu rozpocząć życie koczownicze i pełne
niebezpieczeństw, życie człowieka zaangażowanego w politykę. Od jutra
rzucam się w przygodę, w której mogę zostać zabity; nie pozostaje więc nikt
inny poza panią, aby wprowadzić chłopca w świat, gdzie powołany jest do
zajęcia odpowiedniego dla siebie miejsca.
O, proszę być spokojnym! wykrzyknęła księżna. Na nieszczęście
mało czym rozporządzam obecnie, ale wszystko, co mi pozostało, to dla niego;
co się zaś tyczy jego majątku i tytułu...
O to, pani, proszę się wcale nie troszczyć; substytuowałem go na
włościach Bragelonne, które posiadam tytułem spadku. Daje mu to tytuł
wicehrabiego i dziesięć tysięcy liwrów renty.
Na mą duszę, panie, ależ z waści prawdziwy szlachcic! Teraz spieszno
mi ujrzeć naszego młodego wicehrabiego. Gdzież on jest?
Tam, w salonie. Przywołam go tutaj, jeśli pani sobie tego życzysz.
Atos uczynił krok ku drzwiom. Księżna de Chevreuse zatrzymała go.
A czy piękny?
Atos uśmiechnął się.
Podobny do matki.
Jednocześnie otworzył drzwi i skinął na młodzieńca, który stanął w progu.
Księżna de Chevreuse nie była w stanie stłumić krzyku radości ujrzawszy tak
uroczego kawalera; przechodził on wszelkie oczekiwania, jakie duma jej mogła
sobie wymarzyć.
Wicehrabio, proszę się zbliżyć rzekł Atos. Jej wysokość, księżna
de Chevreuse, dozwala, byś ucałował jej dłoń.
Młodzieniec podszedł z odkrytą głową, czarująco się uśmiechając, po czym
przyklęknął na jedno kolano i ucałował dłoń księżnej.
Panie hrabio zwrócił się do Atosa czy aby nie w celu przełamania
mej nieśmiałości rzekłeś, iż pani jest księżną de Chevreuse? Może to raczej
królowa?
Nie, wicehrabio odrzekła księżna, ujmując z kolei jego dłoń i każąc
mu usiąść przy sobie. Kiedy nań patrzała, oczy jej błyszczały od rozkoszy.
Nie, na nieszczęście nie jestem wcale królową, gdybym bowiem nią była,
zrobiłabym od razu wszystko, na co pan zasługuje. Ale w mojej sytuacji... no
zobaczymy dorzuciła, ledwie się powściągnąwszy, żeby nie dotknąć wargami
tego tak niewinnego czoła no, zobaczymy. A czemu zamierzasz się
poświęcić?
Atos stojąc spoglądał na nich oboje z wyrazem niewypowiedzianego
szczęścia.
Wydaje mi się, pani odezwał się młodzieniec swym miłym i
dźwięcznym głosem że dla szlachcica jest tylko jedna droga życiowa: służba
z bronią w ręku. Pan hrabia, jak mniemam, wychował mnie w intencji zrobienia
ze mnie żołnierza, każąc żywić nadzieję, że przedstawi mnie w Paryżu komuś,
kto mógłby moją osobę polecić jego książęcej wysokości.
Tak, rozumiem. To słusznie, jeśli młody żołnierz jak pan służy pod
młodym generałem jak on; no, zobaczymy, chwileczkę... Osobiście nie jestem z
nim zbyt dobrze z powodu nieporozumień mojej macochy, pani de Montbazon,
z panią de Longueville. Ale przez księcia de Marcillac... Oczywiście, hrabio, a
więc tak! Książę de Marcillac jest moim starym przyjacielem; poleci on naszego
młodego przyjaciela pani de Longueville, ona z kolei da mu list do jego
książęcej wysokości, swego brata, który kocha ją zbyt czule, by nie spełnić
wszystkiego, czego odeń zażąda.
A więc wszystko składa się cudownie rzekł hrabia. Czy wolno mi
jeszcze prosić panią, księżno, o jak największy pośpiech? Mam powody życzyć
sobie gorąco, by wicehrabia jutro wieczorem znajdował się już poza Paryżem.
Życzysz sobie, hrabio, aby wiedziano, że się nim interesujesz?
Dla jego przyszłości byłoby może lepiej, żeby nie wiedziano, iż mnie
znał kiedykolwiek.
Och, panie! wykrzyknął młody człowiek.
Wiesz dobrze, Bragelonne, że nigdy nie czynię nic bez powodu.
Tak, panie odpowiedział młody człowiek wiem dobrze, że jesteś
pan człowiekiem najwyższej mądrości, i będę wam posłuszny, jak to zawsze
miałem we zwyczaju.
Panie hrabio, proszę pozostawić wicehrabiego mojej pieczy rzekła
księżna. Poślę do księcia de Marcillac, który na szczęście bawi w tej chwili w
Paryżu, i nie puszczę go, póki sprawa nie będzie doprowadzona do końca.
Doskonale, wasza, książęca mość, tysiąckrotne dzięki. Mam jeszcze
dzisiaj kilka spraw do załatwienia. Po moim powrocie, to znaczy gdzieś około
szóstej wieczorem, oczekuję wicehrabiego w gospodzie.
Jakie plany macie na dzisiejszy wieczór?
Idziemy do księdza Scarron, mam do niego list. Winienem tam spotkać
jednego z moich przyjaciół.
To doskonale odparła księżna. Ja też spędzę tam chwilkę, nie
wychodźcie zatem, zanim się nie zobaczymy.
Atos złożył księżnie ukłon i gotował się do wyjścia.
Panie hrabio rzekła śmiejąc się księżna czy godzi się w tak
poważnym nastroju opuszczać swoich dawnych przyjaciół?
Ach wyszeptał Atos całując jej dłoń gdybym był wiedział
wcześniej, że Maria Michon jest tak czarującym stworzeniem!...
I westchnąwszy opuścił buduar.

23. Ksiądz Scarron


Przy ulicy des Tournelles znajdowało się mieszkanie, które znali wszyscy
nosiciele lektyk i wszyscy lokaje Paryża, chociaż nie należało ono do żadnego
wielkiego pana ani bankiera. Nie ucztowano tam, nie grano, nie tańczono.
A jednak było to miejsce spotkań wielkiego świata i chodził tam cały
Paryż.
Mieszkanie to należało do małego Scarrona.
Nigdzie tak się nie śmiano, jak u tego dowcipnego księdza; nigdzie nie
dzielono się tyloma nowinami. Nowinki te były tak szybko komentowane,
ćwiartowane i przerabiane bądź na powiastkę czy epigramat, że każdy pragnął
spędzić godzinkę z małym Scarronem, usłyszeć, co też on mówi, i to, co
powiedział, zanieść gdzie indziej. Wielu płonęło chęcią wtrącenia tam swego
słówka, a jeśli tylko było ono zabawne, było mile widziane.
Drobny ksiądz Scarron, który zresztą był księdzem tylko dlatego, że
posiadał opactwo, a wcale nie z powodu święceń, był niegdyś jednym z
najbardziej zalotnych prebenderiuszy miasta Mans, gdzie zamieszkiwał. Otóż
pewnego karnawałowego dnia zapragnął ponad dopuszczalną miarę zabawić to
poczciwe miasto, którego był duszą. Kazał więc służącemu, by wysmarował go
miodem; następnie rozpruł pierzynę, wytarzał się w niej tak, że przeobraził się w
najbardziej groteskowy stwór skrzydlaty, jaki można sobie wyobrazić.
W tym dziwacznym kostiumie jął składać wizyty przyjaciołom i
przyjaciółkom. Początkowo gapie szli za nim ze zdumieniem, potem z
wrzaskiem, następnie zaczęli go grubiańsko znieważać, dzieci jęły weń rzucać
kamieniami, wreszcie musiał wziąć nogi za pas, by umknąć przed pociskami. W
chwili gdy rzucił się do ucieczki, wszyscy ruszyli za nim, napieranemu,
osaczonemu, szarpanemu ze wszystkich stron Scarronowi nie pozostawało nic
innego, jak umknąć przed eskortującym go tłumem rzucając się do rzeki. Pływał
jak ryba, lecz woda była lodowata. Scarron był spocony, zimno go ścięło, kiedy
więc dopłynął do drugiego brzegu, był już sparaliżowany.
Wszelkimi sposobami znanymi podówczas próbowano przywrócić władzę
jego członkom; lecząc zadano mu tyle cierpień, że oddalił wszystkich lekarzy
oświadczając, iż najbardziej odpowiada mu choroba; następnie powrócił do
Paryża, gdzie miał już ustaloną opinię człowieka lotnego dowcipu. Tu kazał
sporządzić sobie krzesło własnego pomysłu. I kiedy pewnego dnia, siedząc w
tym krześle złożył wizytę królowej Annie Austriaczce, ta, zachwycona jego
dowcipem, zapytała, czy nie życzy on sobie jakiego tytułu.
Tak jest, wasza królewska mość. Jest taki jeden, który bardzo
pragnąłbym mieć odparł Scarron.
A jakiż to? zapytała Anna Austriaczka.
Tytuł chorego waszej królewskiej mości odpowiedział ksiądz. I
Scarron został mianowany chorym królowej z pensją tysiąca pięciuset liwrów.
Od tego czasu Scarron, pozbawiony troski o dzień jutrzejszy, wiódł wesoły
tryb życia przejadając zarówno kapitały, jak i dochody.
Jednakże pewnego dnia wysłannik kardynała dał mu do zrozumienia, że
postępuje niewłaściwie przyjmując u siebie koadiutora.
A to czemu? zapytał Scarron. Czyż nie jest to człowiek dobrze
urodzony?
Dalibóg, w samej rzeczy.
Przyjemny?
Nie da się zaprzeczyć.
Dowcipny?
Na nieszczęście ma za wiele dowcipu.
Więc dlaczegóż pan chcesz odparł Scarron abym przestał
widywać podobnego człowieka?
Ponieważ źle myśli.
Doprawdy? A o kim?
O kardynale.
Jakżeż to? Widuję się ciągle z panem Gilles Despreaux, który o mnie źle
myśli, a pan chcesz, abym przestał się widywać z panem koadiutorem, dlatego
że myśli źle o kimś innym? Niemożliwe!
Rozmowa utknęła, a Scarron, powodowany przekorą, widywał się z panem
de Gondy jeszcze częściej.
Otóż rankiem tego dnia, w którym przybyliśmy wraz z Atosem do Paryża,
przypadała wypłata kwartalna i Scarron, jak to miał we zwyczaju, posłał
służącego z pokwitowaniem, aby podjął jego pensję kwartalną z kasy wypłat;
tam jednak odpowiedziano:
"Państwo nie posiada już pieniędzy dla księdza Scarrona".
Kiedy służący przyniósł tę odpowiedź Scarronowi, bawił właśnie u niego
książę de Longueville, który z miejsca zaofiarował się z dwakroć wyższą pensją
od skreślonej przez Mazariniego. Ale szczwany podagryk ani myślał jej przyjąć.
Zakrzątnął się tak żywo, że o czwartej po południu całe miasto wiedziało o
odmowie kardynała. Był to właśnie czwartek, dzień przyjęć u księdza; przybyły
doń tłumy, w całym mieście zaciekle krytykowano Mazariniego.
Na ulicy Saint-Honore Atos spotkał dwóch nieznanych szlachciców,
jadących konno jak i on, ze służącym z tyłu jak jego służący, i zdążających tą
samą drogą.
Czy pan wie, że ten łajdak Mazarini skreślił pensję biednemu
Scarronowi?!
Toż to niedorzeczność odparł Atos oddając ukłon obu kawalerom.
Zaraz widać, żeś pan jest zacnym człowiekiem odpowiedział ów,
który zwrócił się był do Atosa. Ten Mazarini to prawdziwa plaga.
Niestety, panie odrzekł Atos. Nie mnie o tym mówić.
I rozstali się jak najuprzejmiej.
Dobrze się składa, że mamy tam iść dziś wieczorem zwrócił się Atos
do wicehrabiego. Wyrazimy nasze uszanowanie temu biednemu
człowiekowi.
Ale kto to właściwie jest ten pan Scarron, który poruszył tak cały Paryż?
zapytał Raul. Czy to może jakiś minister, co popadł w niełaskę?
Ależ na Boga, nic podobnego, wicehrabio odparł Atos. To po
prostu mały szlachcic o wielkim umyśle, który popadł w niełaskę u kardynała za
napisanie przeciw niemu jakiegoś czterowiersza.
A czy ludzie szlacheckiego pochodzenia piszą wiersze? spytał
naiwnie Raul. Sądziłem, że to przynosi ujmę.
Tak, mój drogi wicehrabio Atos zaśmiał się w odpowiedzi ale
tylko wówczas, kiedy wiersze są złe; gdy są pisane dobrze, przyczyniają jeszcze
sławy. Weź takiego pana de Rotrou. Jednakże ciągnął Atos tonem, jakim
udziela się zbawczej rady sądzę, że lepiej tego nie czynić.
A więc pytał Raul ten pan Scarron jest poetą?
Tak, uprzedziłem cię, wicehrabio, miej się więc na baczności w tym
domu. Mów tylko gestami albo raczej tylko słuchaj.
Tak, panie odrzekł Raul.
Będziesz mnie widział wiele rozmawiającego z jednym z moich
przyjaciół; będzie to ksiądz d'Herblay, o którym często ode mnie słyszałeś.
Przypominam go sobie, panie.
Od czasu do czasu zbliż się do nas niby dla powiedzenia czegoś, lecz
proszę cię nie mów nic. Również i nie słuchaj. Pomoże nam to uniknąć
natrętów.
Tak, panie, będę posłuszny w każdym calu.
Atos pojechał odbyć dwie wizyty na mieście. Po czym o godzinie siódmej
skierowali się w stronę ulicy des Tournelles. Była ona zapchana tragarzami,
końmi i pieszą służbą. Atos utorował sobie przejście i wszedł do środka, a za
nim młodzieniec. Pierwszą osobą, której widok uderzył go zaraz przy wejściu,
był Aramis; przysiadł obok fotela na kółkach, bardzo obszernego, posiadającego
baldachim z tkaniny używanej na obicia, pod którym poruszała się owinięta
brokatową kołdrą, drobna postać o twarzy dość młodej, pełnej uśmiechów, lecz
od czasu do czasu pokrywającej się bladością, przy czym oczy jej nie traciły
bynajmniej żywego, bystrego czy ujmującego wyrazu. Był to ksiądz Scarron,
zawsze roześmiany, pełen kpiny, prawiący komplementy, cierpiący i drapiący
się małą pałeczką.
Wokół tego jakby ruchomego namiotu cisnął się tłum szlachty i dam.
Komnata utrzymana była bardzo czysto i przyzwoicie umeblowana. Z dużych
okien spadały wielkie, wzorzyste w kwiaty draperie, niegdyś o żywych barwach,
teraz już nieco spłowiałych; obicie ścian skromne, ale w dobrym guście. Dwaj
lokaje, uprzejmi, wymusztrowani, pełnili swą służbę z dystynkcją.
Zoczywszy Atosa, Aramis zbliżył się ku niemu, ujął za dłoń i przedstawił
Scarronowi, który okazał nowemu gościowi tyleż grzeczności co i szacunku,
wicehrabiego zaś obdarzył dowcipnym komplementem. Raul zdumiał się, gdyż
nie był przygotowany na taki majestat dowcipnisia. Skłonił się jednak z wielką
gracją. Atosa jęli komplementować dwaj czy trzej panowie, którym przedstawił
go Aramis, po czym hałas spowodowany wejściem hrabiego powoli się uciszył i
potoczyła się ogólna rozmowa.
Po czterech czy pięciu minutach, które pozwoliły Raulowi dojść do siebie i
rozejrzeć się w topografii zgromadzenia, otworzyły się drzwi i lokaj oznajmił
przybycie panny Paulet.
Atos ujął wicehrabiego za ramię.
Raulu, spójrz na tę kobietę, jest ona bowiem osobistością historyczną;
do niej to właśnie jechał Henryk IV, kiedy został zamordowany.
Raul zadrżał; od kilku dni co chwila podnosiła się jakaś kurtyna,
odsłaniająca przed nim jakiś heroiczny aspekt: oto weszła kobieta jeszcze młoda
i piękna, która znała Henryka IV i z nim rozmawiała.
Wszyscy stłoczyli się wokół nowo przybyłej, gdyż była ona jeszcze wciąż
bardzo w modzie. Wysoka, o smukłej, giętkiej figurze, miała bujne, złociste
włosy, w jakich lubował się Rafael i w jakie Tycjan przystrajał wszystkie swoje
Magdaleny. Ten płowy kolor, a może królewska władczość, która stanowiła o
jej przewadze nad innymi kobietami, nadały jej przezwisko Lwicy.
Niechaj nasze piękne panie pretendujące do tego światowego tytułu
wiedzą, że nie przypadł on im, jak być może sądziły, z Anglii, ale od ich
pięknej, pełnej dowcipu rodaczki, panny Paulet.
Panna Paulet skierowała się wprost do Scarrona wśród szmeru głosów, jaki
podniósł się zewsząd na jej przybycie.
A więc, drogi księże rzekła spokojnym głosem jest pan teraz
człowiekiem ubogim? Dowiedzieliśmy się o tym dziś po południu u pani de
Rambouillet. Doniósł nam to pan de Grasse.
Tak, ale za to państwo jest teraz bogate odparł Scarron. Trzeba się
umieć poświęcić dla kraju.
Pan kardynał kupi sobie co roku za tysiąc pięćset liwrów więcej pomady
i pachnideł powiedział frondysta, w którym Atos rozpoznał szlachcica
spotkanego na ulicy Saint-Honore.
Ale co na to muza? odezwał się słodziutkim głosem Aramis.
muza, która potrzebuje złotego środka. Przecież ostatecznie:

Si Virgilio puer aut tolerabile desit
Hospitium, caderent omnes a crinibus hydri .

Doskonale! rzekł Scarron, wyciągając rękę do panny Paulet. Jeśli
nie posiadam już mojej hydry, pozostała mi przynajmniej moja lwica.
Powiedzonka Scarrona wydawały się tego wieczoru wyśmienite. Jest to
przywilej prześladowanych. Pan Menage nie posiadał się z entuzjazmu.
Panna Paulet udała się na swoje zwykłe miejsce. Zanim jednak siadła,
powiodła z wyżyn swego wzrostu okiem królowej po całym zgromadzeniu i
zatrzymała wzrok na Raulu.
Atos uśmiechnął się.
Zostałeś, wicehrabio, zauważony przez pannę Paulet. Idź, pokłoń się jej.
Bądź tym, kim jesteś szczerym prowincjuszem. Tylko nie śmiej mówić jej
cokolwiek na temat Henryka IV.
Wicehrabia rumieniąc się podszedł do Lwicy i wkrótce zniknął pośród tych
wszystkich panów, którzy otaczali jej krzesło.
Utworzyły się teraz dwie zupełnie wyraźne grupy: jedna otaczająca pana
Menage, a druga pannę Paulet. Scarron przemykał od jednej do drugiej sterując
wśród całego towarzystwa swym fotelem na kółkach ze zręcznością pilota
manewrującego barką na morzu usianym podwodnymi rafami.
Kiedy porozmawiamy? spytał Atos Aramisa.
Zaraz odpowiedział tenże. Jeszcze trochę za mało ludzi.
Zwrócono by na nas uwagę.
W tejże chwili otworzyły się drzwi i lokaj zaanonsował pana koadiutora.
Na dźwięk tego nazwiska wszyscy się obrócili, ponieważ zaczynało ono
być już bardzo głośne.
Atos zachował się podobnie jak i wszyscy. Księdza de Gondy znał tylko z
nazwiska.
Ujrzał małego, czarnego mężczyznę, źle zbudowanego, o rękach
niezręcznych we wszystkim prócz dobywania szpady i pistoletu, krótkowidza,
który na wstępie zderzył się ze stołem, omal go nie wywracając. Lecz przy tym
wszystkim na twarzy jego malowała się jakaś wyższość i duma. Scarron również
się obejrzał i wyjechał mu naprzeciw w swoim fotelu. Panna Paulet ze swego
miejsca przesłała mu powitanie ręką.
Aha rzekł koadiutor spostrzegłszy Scarrona, co nastąpiło dopiero
wówczas, gdy się nań natknął to ksiądz w niełaskach, hę?
Był to zwrot sakramentalny. Wyrzeczono go ze sto razy tego wieczora i
Scarron miał już setny dowcip na ten temat, tym razem omal nie chybiony
uratował go jedynie rozpaczliwy wysiłek.
Kardynał Mazarini zechciał o mnie pomyśleć odparł.
Nadzwyczajne! wykrzyknął Menage.
Ale co pan zrobisz, aby nas dalej u siebie przyjmować? ciągnął
koadiutor. Skoro pańskie dochody tak się zmniejszają, będę zmuszony
mianować pana kanonikiem przy katedrze Panny Marii.
Nie, och nie! Zbyt bym waszą wielebność kompromitował.
Więc masz pan źródła, których nie znamy.
Zapożyczę się u królowej.
Ależ jej królewska mość nie posiada osobiście nic wtrącił Aramis.
Czyż nie żyje ona we wspólnocie posagowej?
Koadiutor odwrócił się i przyjaźnie uśmiechnął do Aramisa, skinąwszy mu
końcem palca.
Wybacz, drogi księże rzekł doń. Jesteś pan mocno spóźniony i
muszę panu coś podarować.
Co takiego? spytał Aramis.
Sznur do kapelusza.
Wszyscy zwrócili się w stronę koadiutora, który wyciągnął z kieszeni sznur
o szczególnym kształcie.
Ależ to proca! rzekł Scarron.
Otóż to! Fronda odparł koadiutor. Wszystko robi się pod fronde.
Panno Paulet, mam dla pani wachlarz a la fronde. Panu d'Herblay dam mego
rękawicznika, robi on rękawiczki a la fronde. Panu zaś, Scarron, piekarz mój
daje nieograniczony kredyt; wypieka on chleby a la fronde, wyśmienite!
Aramis wziął sznur i opasał nim kapelusz.
W tejże chwili otworzyły się drzwi i lokaj zawołał głośno:
Jej wysokość księżna de Chevreuse!
Na to nazwisko wszyscy powstali.
Scarron żywo skierował fotel w stronę drzwi. Raul się zaczerwienił. Atos
skinął na Aramisa, który poszedł schronić się we wnęce okna.
Słuchając komplementów pełnych szacunku, którymi przyjęto ją zaraz od
wejścia, księżna wyraźnie poszukiwała kogoś czy czegoś. Wreszcie dostrzegła
Raula i oczy jej rozbłysły; spostrzegła Atosa i owładnęło nią rozmarzenie; we
wnęce okiennej dojrzała Aramisa i za wachlarzem drgnęła niedostrzegalnie ze
zdziwienia.
O właśnie! ozwała się, jakby chcąc odpędzić myśli, które opadły ją
mimo woli. Jak tam się czuje biedny Voiture? Nie wiesz pan przypadkiem,
panie Scarron?
Jak to! Pan Voiture chory? zapytał jegomość, który rozmawiał z
Atosem na ulicy Saint-Honore a co mu dolega?
Grał nie troszcząc się, aby mu lokaj zmieniał koszule rzekł koadiutor.
W ten sposób zaziębił się i jest umierający.
Gdzież to?
Miły Boże, u mnie! Proszę sobie wyobrazić, że ten biedny Voiture
uroczyście ślubował, iż nie będzie więcej grał. Po trzech dniach nie mógł już
zdzierżyć i wędruje na arcybiskupstwo, bym zdjął zeń śluby. Na nieszczęście
byłem w tym czasie bardzo zajęty z poczciwym radcą Broussel, i to w
najdalszym z moich apartamentów. Tymczasem Voiture zobaczył markiza de
Luynes oczekującego przy stole na partnera do gry. Markiz go woła, zaprasza do
stołu. Voiture odpowiada, że nie może grać, ponieważ nie zdjąłem zeń ślubów,
Luynes przemawia w moim imieniu, bierze grzech na swój rachunek i Voiture
zasiada do stołu, przegrywa czterysta talarów. Wyszedłszy na dwór zaziębia się i
kładzie do łóżka, by więcej już nie powstać.
Czy z nim aż tak źle, z naszym drogim Voiture? zapytał Aramis
ukryty na wpół za zasłoną okienną.
Niestety odpowiedział pan Menage. Bardzo z nim źle i ten wielki
człowiek zapewne nas opuści, deseret orbem .
On, umrzeć? wyrzekła cierpko panna Paulet. Ani mu w myśli.
Otoczony kochankami jak Turek. Pani de Saintot przybiegła i podaje buliony,
La Renaudot grzeje mu prześcieradła. I tak wszystkie aż do naszej przyjaciółki,
markizy de Rambouillet, która posyła mu napary z ziół.
Pani go nie lubisz, droga Partenio! rzekł śmiejąc się Scarron.
Ach, cóż za niesprawiedliwość, drogi mój nieboraku! Nienawistny mi
jest w tak znikomym stopniu, że z przyjemnością zamówię mszę za spokój jego
duszy.
Nie darmo nazwano cię Lwicą odezwała się ze swego miejsca pani
de Chevreuse. Mocno kąsasz.
Pani zbyt krzywdzisz wielkiego poetę, jak mi się zdaje ośmielił się
odezwać Raul.
On, wielki poeta? Widać zaraz, wicehrabio, że przybywasz pan z
prowincji, jak mi to niedawno powiedziałeś, i że nie widziałeś go nigdy na oczy.
On, wielki poeta? Ma zaledwie pięć stóp wzrostu.
Brawo, brawo! zawołał duży, suchy i czarny mężczyzna z butnym
wąsem i olbrzymim rapierem. Brawo, piękna Paulet! Czas już ustawić tego
małego Voiture na właściwym miejscu. Oświadczam głośno: uważam, że znam
się na poezji i jego poezja zawsze mnie mierziła.
Co to za fanfaron, panie? spytał Raul Atosa.
Pan de Scudery.
Autor Kleii i Wielkiego Cyrusa?
Napisał je wespół ze swą siostrą. Właśnie w tej chwili rozmawia ona z
tą piękną osobą, tam obok pana Scarron.
Raul obejrzał się i w samej rzeczy ujrzał dwie nowe, dopiero co przybyłe
osoby. Jedna z nich to sam czar, sama kruchość, sam smutek, okolone pięknymi
czarnymi włosami; oczy miała aksamitne jak owe piękne fioletowe bratki o
płatkach skrzących się złotym środkiem. Druga z kobiet, zdająca się sprawować
opiekę nad nią, była sucha, żółta, prawdziwa postać dueni bądź dewotki.
Raul przyrzekł sobie święcie, że nie opuści salonu nie porozmawiawszy
wpierw z piękną dziewczyną o aksamitnych oczach. Przez jakieś dziwne
skojarzenie przypomniała mu ona, mimo że nie mogło być tu mowy o żadnym
podobieństwie, biedną, małą Luizę, którą pozostawił cierpiącą na zamku de la
Valliere, i o której tutaj wśród tego całego towarzystwa na chwilę był
zapomniał.
Tymczasem Aramis podszedł do koadiutora; ów, z twarzą całą w
uśmiechach, szepnął mu na ucho kilka słów. Aramis, choć bardzo opanowany,
nie zdołał powściągnąć nieznacznego wzdrygnięcia.
Niech pan się śmieje rzekł mu pan de Retz. Patrzą tu na nas.
I odszedł porozmawiać z księżną de Chevreuse otoczoną wielkim kołem
gości.
Aramis, chcąc zmylić uwagę kilku ciekawskich, udał, że się śmieje, a
zobaczywszy z kolei, że Atos skierował się do wnęki okiennej i pozostaje tam
już od jakiegoś czasu, zdecydował się doń przyłączyć rzuciwszy po drodze tu i
ówdzie kilka słów.
Ledwie znaleźli się obok siebie, nawiązali rozmowę, której towarzyszyła
dobitna gestykulacja.
Wówczas podszedł do nich Raul, jak mu to był zalecił Atos.
Właśnie ksiądz recytował mi rzekł głośno Atos rondo pana de
Voiture. Niezrównane!
Raul postał jakiś czas przy nich, po czym przyłączył się do grupy księżnej
de Chevreuse, do której podeszły z jednej strony panna Paulet, a z drugiej panna
de Scudery.
Niezupełnie zgadzam się z panem de Scudery odezwał się koadiutor
przeciwnie, uważam, że pan de Voiture jest poetą, wyłącznie tylko poetą. Nie
masz u niego zupełnie idei politycznych.
A zatem? zagadnął Atos.
Jutro rzucił szybko Aramis.
O której?
O szóstej.
Gdzie?
W Saint-Mande.
Kto ci to powiedział?
Hrabia de Rochefort.
Ktoś się zbliżał.
A idee filozoficzne? Właśnie brakuje ich w poezji tego biednego
Voiture. Co do mnie, podzielam zdanie pana koadiutora: tylko poeta.
Tak, z pewnością. W poezji był fenomenalny odezwał się pan
Menage. Wszelako potomność, podziwiając go, wypomina mu jedno: że
pozwalał sobie w fakturze wiersza na zbyt wielką dowolność. Nie zdając sobie
sprawy zamordował poezję.
O właśnie, zamordował! potwierdził Scudery.
Ależ jakie arcydzieła te jego listy wtrąciła księżna de Chevreuse.
O, jeśli o to chodzi rzekła panna de Scudery to znakomity zbiór.
To prawda odparła panna Paulet ale tylko w wypadku, gdy rzecz
toczy się żartem; jego styl epistolarny, poważny godzien jest politowania i
przyznacie mi rację, że o ile nie mówi o czymś bez ogródek, wypada to bardzo
źle.
Ale zgodzi się pani przynajmniej, że w rzeczach uciesznych jest
niezrównany.
Tak, z pewnością podjął Scudery podkręcając wąsa. Uważam
jednak, iż jego komizm jest wymuszony, żart zaś zbyt płaski. Proszę przeczytać
sobie List karpia do szczupaka.
Nie mówiąc dorzucił Menage że najlepsze inspiracje czerpał z
pałacu Rambouillet. Proszę przejrzeć Zelidę i Alcidaleę.
Co do mnie rzekł Aramis zbliżając się do grona i pozdrawiając z
szacunkiem księżnę de Chevreuse, która odpowiedziała mu łaskawym
uśmiechem co do mnie, zarzuciłbym mu jeszcze zbyt swobodny stosunek do
ludzi na piedestale. Uchybił on częstokroć jej wysokości księżnie, panu
marszałkowi d'Albert, panu de Schomberg, nawet samej królowej.
Jak to, królowej? zapytał Scudery, wysuwając w przód prawą nogę,
jakby przyjmował pozycję obronną. Do licha, wcale o tym nie wiedziałem. I
w jakiż to sposób uwłaczył jej majestatowi?
Nie znacie państwo jego utworu Myślałem?
Nie rzekła księżna de Chevreuse.
Nie rzekła panna de Scudery.
Nie rzekła panna Paulet.
Po prawdzie sądzę, że królowa mało komu o tym powiedziała, ale wiem
to z ust zupełnie pewnych.
1 znasz pan ten utwór?
Sądzę, że przypomniałbym go sobie.
Prosimy, prosimy odezwał się chór głosów.
Więc opowiem państwu, przy jakiej okazji rzecz ta została napisana
rzekł Aramis. Otóż pan de Voiture jeździł karocą królowej po lesie
Fontainebleau zażywając z nią przejażdżki sam na sam. Udał zamyślonego,
chcąc, by królowa zapytała go, o czym myśli. I nie chybił.
O czym waść tak myślisz, panie de Voiture? zapytała jej królewska
mość.
Voiture uśmiechnął się, udawał przez pięć minut, że się zastanawia, by
uwierzono, że improwizuje, i odpowiedział:

Myślałem, że przeznaczenie,
Po niesłusznych tylu klęskach,
Dało pani sławy wieniec
I zaszczyty, i zwycięstwa;
Żeś przez los jest wyróżnioną
Bardziej, aniżeli dotąd było,
Że nie powiem zakochaną!...
Samo tak się w rym złożyło.

Scudery, Menage i panna Paulet wzruszyli ramionami.
Chwileczkę rzekł Aramis jest tego trzy strofki.
Powiedz pan raczej: trzy kuplety rzekła panna de Scudery to
najwyżej piosenka.

Myślałem, że Amor mały,
Co użyczał Tobie broni,
Już bez wdzięku, łuku, strzały
Z Marii dworu oddalony.
Jakaż korzyść mi przypadnie,
Gdy rozmyślam obok pani
Przecz traktujesz tak nieładnie
Tych, co byli ci oddani?

O, co się tyczy tego ostatniego rysu rzekła pani de Chevreuse to
nie wiem, czy mieści się on w poetyckich regułach, domagam się dlań jednak
łaski, ponieważ to prawda. A jeśli tego trzeba, przyłączą się do mego zdania
pani de Hautefort i pani de Sennecey, nie licząc księcia de Beaufort.
Dalej, dalej wtrącił Scarron mnie to już nie dotyczy: od
dzisiejszego ranka nie jestem jej chorym.
A ostatni kuplet? spytała panna de Scudery. Jak tam ostatni
kuplet?
Proszę bardzo rzekł Aramis jest on o tyle lepszy, iż operuje
imionami własnymi, tak że nie sposób się pomylić.

Myślałem a my poeci
Jakieś dziwne mamy myśli
Co też kaprys Ci zaleci,
Jak postąpisz wówczas, jeśli
Ujrzysz na tym miejscu, z bliska,
Że Buckingham tutaj zdąża...
Który łaskę twoją zyska
Ksiądz spowiednik czy też książę?

Po ostatniej strofie zakrzyknęli wszyscy jak jeden, że to impertynencja ze
strony pana de Voiture.
To jednak, niestety odezwała się półgłosem młoda dziewczyna o
aksamitnych oczach uważam te wiersze za urocze.
Podobnie sądził też i Raul, który podszedł do Scarrona i rumieniąc się
rzekł:
Panie Scarron, zrób mi ten zaszczyt, proszę, i powiedz, kim jest owa
młoda dama tak odosobniona w swojej opinii w gronie tego znakomitego
towarzystwa.
Ach, mój wicehrabio, drogi młodzieńcze odparł Scarron suponuję,
że masz chęć zaproponować jej przymierze zaczepno-odporne?
Raul zarumienił się ponownie.
Wyznaję, że uważam te wiersze za bardzo ładne.
I tak jest w samej rzeczy rzekł Scarron ale tsss... między poetami
nie mówi się tego.
Ależ ja nie mam zaszczytu być poetą i zapytałem o...
Istotnie: kto jest ta młoda dama, nieprawdaż? To piękna Indianka.
Proszę mi wybaczyć, panie Raul zarumienił się ale wiem z tego
tyle co i przedtem. Niestety, jestem prowincjuszem.
Ma to znaczyć, że pojmujesz pan niewiele z gadaniny płynącej tu
potokiem ze wszystkich ust. Tym lepiej, młodzieńcze, tym lepiej! Nie usiłuj
zrozumieć, stracisz daremnie czas. A kiedy wreszcie zrozumiesz, nie będzie już
o tym mowy.
Wybacz mi więc pan i zechciej powiedzieć, kim jest osoba nazywana
przez pana piękną Indianką?
O, proszę bardzo! Jest to jedna z najbardziej uroczych istot, jakie
istnieją, panna Franciszka d'Aubigne .
Czy pochodzi ona z rodu sławnego Agrypy, przyjaciela Henryka IV?
To jego wnuczka. Przybyła z Martyniki i właśnie dlatego nazywam ją
piękną Indianką.
Raul otworzył szeroko oczy. Spotkały się one z oczami młodej damy, która
się uśmiechnęła.
W towarzystwie rozprawiano dalej o panu de Voiture.
Panie powiedziała panna d'Aubigne zwracając się tym razem do
Scarrona, jakby chciała się włączyć do rozmowy prowadzonej z młodym
wicehrabią czy nie budzą w panu podziwu przyjaciele tego biednego
Voiture? Proszę tylko posłuchać, jak go oskubują, przez cały czas wychwalając.
Jeden pozbawia go zdrowego sensu, drugi poezji, trzeci oryginalności, inny
komizmu, jeszcze inny niezależności, inny... Ach, miły Boże! Cóż pozostawią z
tego "znakomitego zbioru", jak była się wyraziła panna de Scudery.
Scarron zaczął się śmiać, Raul również. Piękna Indianka, zdumiona
wywołanym efektem, spuściła oczy i przybrała z powrotem swą niewinną
minkę.
Co za dowcipna osoba rzekł Raul.
Atos, stojąc wciąż jeszcze we wnęce okiennej, z lekceważącym uśmiechem
na wargach błądził wzrokiem po całej tej scenie.
Niech pan łaskawie przywoła hrabiego de La Fere zwróciła się
księżna de Chevreuse do koadiutora muszę z nim pomówić.
Ja zaś odparł koadiutor muszę tak postępować, żeby uważano, iż
nie rozmawiam z nim wcale. Lubię go i podziwiam, ponieważ znam jego dawne
przygody, przynajmniej niektóre, lecz według mojej rachuby ukłonię mu się
dopiero pojutrze rano...
A dlaczegóż to dopiero pojutrze rano?
Dowie się pani o tym jutro wieczorem zaśmiał się koadiutor.
Doprawdy, mój drogi Gondy rzekła księżna mówisz pan jak
Apokalipsa . Panie d'Herblay dodała zwracając się do Aramisa czy nie
zechciałby pan jeszcze raz usłużyć mi tego wieczoru?
Ależ, księżno! Dziś wieczorem, jutro i zawsze proszę mi rozkazywać.
A więc poszukaj pan hrabiego de La Fere, chciałabym z nim pomówić.
Aramis zbliżył się do Atosa i powrócił wraz z nim.
Panie hrabio rzekła księżna wręczając mu list oto co panu
przyobiecałam. Nasz protegowany będzie przyjęty doskonale.
Pani odparł Atos jest on bardzo szczęśliwy mogąc cokolwiek
zawdzięczać tobie.
Nie masz mu pan czego zazdrościć w tym względzie, poznanie go
bowiem mam tobie do zawdzięczenia odparła ta filuterna kobieta z
uśmiechem, który przypomniał Aramisowi i Atosowi Marię Michon.
Powiedziawszy to, podniosła się i zażądała karety. Panna Paulet już
odjechała, panna de Scudery właśnie odjeżdżała.
Wicehrabio rzekł Atos do Raula idź za jej książęcą wysokością i
poproś, by wyświadczyła ci tę łaskę i dozwoliła podać sobie rękę przy
schodzeniu, a sprowadzając ją skorzystaj ze sposobności i podziękuj jej.
Piękna Indianka podeszła do Scarrona, ażeby go pożegnać.
Pani już odchodzi?
Jak pan widzisz, odchodzę jedna z ostatnich. Jeśli będziesz pan miał
wiadomości o panu de Voiture, a nade wszystko pomyślne, proszę, prześlij mi je
łaskawie jutro.
Och, teraz może on umrzeć odparł Scarron.
Jak to? rzekła dziewczyna o aksamitnych oczach.
Bez wątpienia, panegiryk na jego cześć już gotowy.
I rozstali się w uśmiechach, młoda dziewczyna oglądając się, by spojrzeć
na biednego paralityka z sympatią, biedny paralityk przeprowadzając ją oczami
zakochanego.
Powoli poszczególne grupy przerzedziły się. Scarron zdawał się nie
wiedzieć, że niektórzy spośród jego gości wiedli tajemne rozmowy, że do kilku
z nich nadeszły jakieś listy i że ów wieczór u niego krył w sobie jakiś cel daleki
literaturze, o której przecież tyle tutaj mówiono. Ale cóż to mogło Scarrona
obchodzić? Teraz można było frondować u niego do woli. Od dzisiejszego rana,
jak to sam powiedział, nie był już chorym królowej.
Raul zaś istotnie towarzyszył księżnej aż do karocy, gdzie wsiadając podała
mu rękę do pocałowania; po czym wiedziona jednym z tych szalonych
kaprysów, które budziły tyle uwielbienia, a nade wszystko czyniły ją tak
niebezpieczną, nagle chwyciła jego głowę i ucałowała w czoło, mówiąc:
Wicehrabio, niechaj me życzenia i ten pocałunek przyniosą ci szczęście.
Potem odsunęła go i kazała woźnicy ruszać do pałacu de Luynes. Karoca
odjechała. Pani de Chevreuse po raz ostatni skinęła młodzieńcowi ręką przez
drzwiczki i Raul, głęboko zdumiony, powrócił na górę.
Atos domyślił się, co zaszło, i uśmiechnął się.
Chodźmy wicehrabio rzekł czas na ciebie, jutro wyjeżdżasz do
armii jego książęcej mości. Prześpij dobrze swą ostatnią noc mieszczucha.
Będę więc żołnierzem? rzekł młodzieniec. Och, panie, dziękuję z
całego serca!
Żegnaj, hrabio rzekł ksiądz d'Herblay. Powracam do klasztoru.
Żegnaj, księże powiedział koadiutor jutro mam kazanie i muszę
jeszcze tego wieczoru rozważyć ze dwadzieścia tekstów.
Żegnajcie, panowie rzekł hrabia idę przespać dwadzieścia cztery
godziny jednym ciągiem, upadam ze zmęczenia.
I trzej mężczyźni pożegnali się, wymieniwszy jeszcze na ostatek
spojrzenia.
Scarron śledził ich spod oka, ukryty za portierami salonu.
Ani jeden z nich nie będzie robił tego, o czym mówił zamruczał z
małpim uśmieszkiem. No, z Bogiem, mężni kawalerowie! Kto wie, czy nie
pracują na to, by mi zwrócono moją pensję!... Mogą puszczać w ruch ramiona, a
to jest wiele! Ja, niestety, mam tylko język! Lecz spróbuję dowieść, że to też coś
znaczy. Hej, Champenois! Bije jedenasta. Zawieź mnie do łóżka. Doprawdy, ta
panna d'Aubigne jest bardzo urocza.
Z tymi słowy biedny paralityk zniknął w sypialni, której drzwi zamknęły
się za nim. Jedno po drugim zagasły światła w salonie przy ulicy des Tournelles.

24. Saint-Denis


Ledwie jęło świtać, Atos wstał i zaczął się ubierać. Po bladości większej
niż zwykle i po śladach, jakie pozostawiła na jego twarzy bezsenność, łatwo
można było poznać, że musiał spędzić prawie całą noc nie zmrużywszy oka.
Człowiek ten, tak twardy i stanowczy zazwyczaj, owego ranka miał w sobie coś
ślamazarnego i niezdecydowanego.
Zajmował się przygotowaniami do odjazdu Raula, a jednocześnie marudził,
jakby usiłując zyskać na czasie. Naprzód oczyścił własnoręcznie szpadę, którą
wyciągnął z pokrowca z pachnącej skóry; obejrzał uważnie, czy rękojeść siedzi
dobrze w gardzie i czy klinga osadzona jest w rękojeści.
Następnie wrzucił na dno sakwy przeznaczonej dla młodego człowieka
kieskę pełną luidorów i przywołał Olivaina, było to imię służącego, który
towarzyszył im z Blois. Rozkazał mu spakować w swojej obecności tłumok,
dopilnowując, aby znalazły się w nim wszystkie rzeczy niezbędne dla
młodzieńca udającego się na wyprawę.
Wreszcie, zużywszy niemal godzinę na te starania, otworzył drzwi do izby
wicehrabiego i wszedł tam na palcach.
Przez duże kwatery szyb wpadało już do izby promieniste słońce, Raul
bowiem, powróciwszy późno, zaniedbał wczoraj zapuścić zasłony. Spał jeszcze
smacznie z głową wdzięcznie wspartą na ramieniu. Jego długie, czarne włosy na
wpół przesłaniały urocze czoło, całe wilgotne od potu, jaki spływa perłami
kropel po policzkach zmęczonego dziecka.
Atos zbliżył się i nachylony, w postawie pełnej czułości i melancholii,
długo przyglądał się młodzieńcowi o uśmiechniętych ustach i na wpół
przymkniętych powiekach; sny jego musiały być przyjemne, a sen lekki, tak
wiele troskliwości i miłości wkładał anioł stróż w swą milczącą opiekę. W
obliczu tej młodości tak bogatej i czystej Atos poddał się z wolna urokom
marzenia. Ujrzał ponownie swoją młodość przywodzącą te wszystkie słodkie
wspomnienia, co są raczej zapachem aniżeli myślami. Między tą przeszłością a
teraźniejszością była przepaść. Wyobraźnia jednak ma lot anioła i błyskawicy
przebywa morza, gdzieśmy się omal nie rozbili, ciemności, gdzie utraciliśmy
nasze złudzenia, otchłań, co pochłonęła nasze szczęście. Atos sądził, że całą
pierwszą część jego życia złamała mu kobieta. Rozmyślał z lękiem, jak wielki
wpływ może mieć miłość na ustrój tak delikatny, a jednocześnie tak mocny.
Wspominając wszystko, co sam był przecierpiał, wyobrażał sobie, co może
przecierpieć Raul. Wyraz czułej, głębokiej litości, która przeniknęła mu serce,
odbił się w jego ciepłym spojrzeniu, jakim objął młodego człowieka.
W tejże chwili Raul ocknął się ze snu bezchmurnego, wolnego od
ciemności i zmęczenia, charakterystycznego dla pewnych delikatnych ustrojów,
na przykład ptaków. Oczy jego napotkały wzrok Atosa i niewątpliwie pojął to
wszystko, co działo się w sercu opiekuna, oczekującego na jego przebudzenie,
jak kochanek oczekuje na przebudzenie ukochanej, gdyż w spojrzeniu chłopca
przebijał wyraz bezgranicznej miłości.
Byłżebyś to pan tutaj? odezwał się z szacunkiem.
Tak, to ja, Raulu odparł hrabia.
I pan mnie nie budzi?
Chciałem, przyjacielu, podarować ci jeszcze kilka chwil tego
smacznego snu. Jesteś zapewne zmęczony po wczorajszym dniu, który
przeciągnął się tak późno w noc.
O, jakiż pan dobry! zawołał Raul. Atos uśmiechnął się.
Jakże się czujesz? zapytał.
Ależ doskonale, jestem zupełnie wypoczęty i rześki.
Przecież rośniesz jeszcze, a w tym wieku odczuwa się zmęczenie w
dwójnasób ciągnął Atos z ojcowską i czarującą troskliwością, jaką może
żywić dojrzały mężczyzna w stosunku do młodzieńca.
Och, panie, wybacz mi odrzekł Raul zawstydzony tyloma dowodami
uprzedzającej grzeczności za chwilę będę już ubrany.
Atos wezwał Olivaina i Raul był rzeczywiście gotów po upływie dziesięciu
minut, z punktualnością, jaką wdrożony w służbę wojskową hrabia wpoił w
swego wychowanka.
A teraz Raul zwrócił się do służącego zajmij się moim bagażem.
Bagaże czekają już gotowe, Raulu rzekł Atos. Kazałem w swojej
obecności spakować twoją sakwę, i nie odczujesz żadnych braków. Powinna już
być przytroczona do koni, podobnie jak tłumok służącego, o ile wykonano moje
rozkazy.
Wszystko wedle woli pana hrabiego rzekł Olivain. Konie również
czekają gotowe.
Więc podczas kiedy ja spałem wykrzyknął Raul pan był tak dobry
zająć się tymi wszystkimi drobiazgami! Doprawdy, stale obsypujesz mnie pan
dobrodziejstwami.
A zatem lubisz mnie trochę, przynajmniej żywię tę nadzieję odparł
Atos tonem niemal rozczulenia.
Och, panie! wykrzyknął Raul, który opanował się, aż mu dech
zapierało, by nie okazać wzruszenia jakimś wybuchem czułości. Bóg mi
świadkiem, że pana kocham i czczę.
Rozejrzyj się, czyś czego nie zapomniał rzekł Atos i aby pokryć
rozczulenie, udawał, że szuka czegoś wokół.
Ależ nie, panie.
W tym momencie do Atosa podszedł ociągając się służący i rzekł
przyciszonym głosem:
Pan wicehrabia nie ma szpady, ponieważ pan hrabia kazał mi ją zabrać
wczoraj wieczorem.
Wiem o tym odparł Atos. Załatwię to sam.
Raul zdawał się nie zauważać rozmowy. Schodził w dół, spozierając co
chwila na hrabiego; chciał wiedzieć, czy nadszedł już moment pożegnania, lecz
Atos nie mrugnął okiem.
Już na ganku Raul spostrzegł trzy konie.
Och, panie wykrzyknął cały rozpromieniony pojedzie pan ze
mną?
Chcę cię kawałek odprowadzić.
W oczach Raula rozbłysła radość i lekko wskoczył na konia.
Atos wolno doszedł swego, szepnąwszy coś przedtem służącemu, który
miast jechać zaraz za nimi, poszedł z powrotem ha górę. Raul, zachwycony
towarzystwem hrabiego, nie zauważył nic albo też udał, że nic nie dostrzega.
Dwaj jeźdźcy skierowali się przez Pont-Neuf, potem nadbrzeżem lub raczej
okolicą, którą nazywano wówczas wodopojem Pepina, a dalej wzdłuż murów
Grand-Chatelet. Wjechali na ulicę Saint-Denis, gdzie dołączył do nich służący.
Jechali w milczeniu. Raul czuł dobrze, że zbliża się moment rozstania,
gdyż hrabia wydał jeszcze wczoraj szereg poleceń tyczących jego osoby na
dzień dzisiejszy. Zresztą spojrzenia jego wyrażały dwa razy więcej czułości, a
kilka słów, które mu się wymknęły, potęgowały miłość. Od czasu do czasu
rzucał mimochodem jakąś myśl czy radę, a słowa jego przepojone były
troskliwością.
Kiedy dwaj kawalerowie, minąwszy bramę Saint-Denis, dotarli na wyżynę
des Recellets, Atos spojrzał na wierzchowca wicehrabiego.
Słuchaj, Raulu rzekł masz ciężką rękę. Mówiłem o tym już nieraz
i nie należy tego nigdy zapominać, gdyż jest to wielka wada u jeźdźca. Spójrz,
koń twój jest już zmęczony, pokryty potem, podczas gdy mój wygląda, jakby
dopiero co wyszedł ze stajni. Ściągając w ten sposób wędzidło robisz go
twardym w pysku i zauważ tylko, nie możesz już kierować nim z niezbędną
szybkością. A niejednokrotnie ratunek kawalerzysty zależy od
natychmiastowego posłuszeństwa jego konia. Pomyśl tylko, za osiem dni nie
będziesz jeździł na maneżu, lecz na polu bitwy.
Po czym nagle, jakby pragnąc osłabić przykrość tych uwag, mówił w
dalszym ciągu.
Popatrz no, Raulu, jaka piękna równina do polowania na kuropatwy.
Młodzieniec wziął sobie do serca naukę, lecz nade wszystko podziwiał, jak
delikatnie mu jej udzielono.
Kiedy indziej zauważyłem jeszcze coś innego: strzelając z pistoletu,
zbyt sztywno trzymasz ramię. Ta sztywność psuje celność strzału. W ten sposób
na dwanaście strzałów chybiłeś trzy razy.
A pan trafiłeś wszystkie dwanaście odpowiedział uśmiechając się
Raul.
Ponieważ zginałem ramię i w ten sposób opierałem się na łokciu. Czy
rozumiesz dobrze, co ci chcę powiedzieć, Raulu?
Tak, panie. Od owej pory strzelałem sam idąc za pańską radą i wszystko
wypadło jak najlepiej.
Słuchaj podjął Atos a jeśli chodzi o szermierkę, nazbyt ostro
atakujesz swego przeciwnika. Wiem dobrze, że jest to wada wynikająca z twego
wieku. Ale pamiętaj: ruch ciała w ataku wytrąca zawsze szpadę z linii. I jeśli
będziesz miał do czynienia z człowiekiem opanowanym, zastopuje cię od
pierwszego twojego kroku, po prostu cofając szpadę, a nawet przez cios na
wprost.
To pan czynisz często w ten sposób, ale nie wszyscy posiadają pańską
zręczność i odwagę.
Jakiż chłodny wiatr rzucił Atos jest to jeszcze wspomnienie zimy.
Ale wróćmy do rzeczy. Jeśli pójdziesz w ogień, a pójdziesz na pewno, gdyż
polecono cię młodemu generałowi, który bardzo lubi zapach prochu, pamiętaj
walcząc w pojedynkę, co często zdarza się zwłaszcza nam, kawalerzystom, nie
strzelaj pierwszy. Kto strzela pierwszy, rzadko trafia, strzela bowiem w obawie,
by nie zostać bezbronnym w obliczu uzbrojonego przeciwnika. Poza tym, jeśli
do ciebie będą strzelali, postaw konia dęba; manewr ten dwa czy trzy razy ocalił
mi życie.
Będę go stosował, panie, choćby przez samą wdzięczność.
Zobacz no, czy to nie kłusowników tam przychwycono? Tak, istotnie... I
jeszcze jedna ważna sprawa, Raulu: gdybyś został w szarży ranny i spadł z
konia, a miał jeszcze trochę sił, zejdź z linii, którą przeszedł twój oddział.
Inaczej w wypadku odwrotu zostaniesz stratowany. W każdym razie, gdybyś był
ranny, napisz natychmiast albo każ mnie zawiadomić. Znamy się na ranach
dorzucił Atos uśmiechając się.
Dzięki, panie odpowiedział młodzieniec głęboko wzruszony.
Oto i Saint-Denis zamruczał Atos.
Rzeczywiście dojeżdżali w tej chwili do bramy miejskiej strzeżonej przez
dwóch wartowników. Jeden z nich rzekł do drugiego:
Jeszcze jeden młody szlachcic, który jak mi się wydaje, jedzie do
wojska.
Atos zwrócił się w ich stronę: wszystko, co dotyczyło Raula, nawet nie
bezpośrednio, nabierało natychmiast znaczenia w oczach jego opiekuna.
A z czegóż o tym wnosicie? zagadnął ich.
Z postawy, panie odparł wartownik. Zresztą jest już w swoich
latach. To już dzisiaj drugi.
Co? Przejeżdżał już dziś rano ktoś podobny do mnie? spytał Raul.
Na honor, w samej rzeczy, tęga mina, piękny strój. Wyglądał mi na syna
kogoś z wysokiego rodu.
Będzie moim towarzyszem podróży, panie podjął Raul, kiedy ruszyli
dalej ale, niestety, nie przyniesie mi zapomnienia o tym, co tracę.
Nie sądzę, Raulu, byś doń dołączył, gdyż mam ci coś tutaj do
powiedzenia, a to, co mam ci rzec, potrwa być może tyle czasu, że ów szlachcic
wysforuje się dobrze przed ciebie.
Jak pan sobie życzy.
Gawędząc w ten sposób, przejeżdżali ulice pełne ludzi z powodu
uroczystego święta. Wreszcie dotarli przed starą bazylikę, gdzie odprawiano
właśnie pierwszą mszę.
Zsiądźmy, Raulu rzekł Atos. Olivain, popilnuj koni i podaj mi
szpadę.
Atos wziął w rękę szpadę, którą mu podał służący, i obaj z Raulem
wkroczyli do kościoła.
Hrabia podał młodzieńcowi święconą wodę. W sercach niektórych ojców
tli coś z uprzedzającej grzeczności, jaką żywi kochanek dla kochanki.
Młodzieniec dotknął dłoni Atosa, złożył ukłon i przeżegnał się.
Atos powiedział coś jednemu z dozorców, na co tamten skinął głową i
skierował się w stronę grobowców.
Chodź, Raulu, pójdziemy za tym człowiekiem.
Dozorca otworzył kratę prowadzącą do grobów królewskich i zatrzymał się
na najwyższym stopniu, podczas gdy Atos i Raul schodzili w dół. W głębi
schody grobowców oświetlone były srebrną lampą płonącą na ostatnim stopniu.
Pod lampą znajdował się katafalk na dębowych kozłach, przykryty wielką kapą
z fioletowego aksamitu, zdobnego w złote lilie.
Młodzieniec, przygotowany do tej sytuacji zarówno stanem swego serca
wypełnionego smutkiem, jak i majestatem kościoła, przez który przechodzili,
zeszedł w dół krokiem powolnym i uroczystym. Stał teraz z odkrytą głową przed
szczątkami ostatniego króla, który miał dołączyć do swoich przodków dopiero
wówczas, kiedy z kolei do niego dołączy jego następca. Szczątki te zdawały się
tam pozostawać, ażeby mówić ludzkiej pysze, tak skłonnej na tronie do
uniesień:
Prochu ziemski, czekam cię!
Nastała chwila ciszy.
Po czym Atos podniósł rękę i wskazując na trumnę, rzekł:
Ten tymczasowy grobowiec należy do człowieka słabego i
pozbawionego wielkości, którego panowanie było mimo to pełne doniosłych
wydarzeń. Nad królem bowiem czuwał umysł drugiego człowieka, podobnie jak
ta lampa czuwa nad trumną i oświeca ją. Faktycznym królem, Raulu, był tamten.
Ten był tylko powłoką, którą tamten wypełniał swą duszą. A jednak człowiek
ów nie dostąpił zaszczytu, by mieć grobowiec choćby u stóp tego, dla którego
sławy sterał swoje życie. Tak wielka u nas jest potęga królewskiego majestatu.
Zapamiętaj to sobie, Raulu, że jeśli ów człowiek uczynił króla małym, to
królestwo uczynił wielkim, i jeszcze to, że pałac w Luwrze mieści w sobie
zawsze dwie rzeczy: króla, który umiera, i królestwo, które nie umiera. To
panowanie przeminęło już, Raulu. Minister, który napełniał swego pana obawą,
strachem, nienawiścią, zstąpił już do grobu, pociągając za sobą króla, bo nie
chciał go zapewne pozostawić samego z obawy, by król nie zniszczył jego
dzieła. Król bowiem buduje tylko wówczas, gdy ma przy sobie bądź Boga, bądź
ducha bożego. Jednakże w owym czasie wszyscy widzieli w śmierci kardynała
wyzwolenie, ja zaś sam jakże współcześni są zaślepieni po prostu
pokrzyżowałem kilkakroć zamiary tego wielkiego człowieka, który dzierżył w
swych dłoniach Francję i zależnie od tego, czy je zaciskał, czy rozwierał, dusił
ją bądź pozwalał jej do woli zaczerpnąć tchu. Jeśli w swym straszliwym gniewie
nie starł mnie i moich przyjaciół na pył, to niewątpliwie dlatego, abym dziś
mógł ci powiedzieć: naucz się, Raulu, odróżniać zawsze króla od królestwa; król
to tylko człowiek, królestwo to duch boży. Jeśli będziesz miał wątpliwości nie
wiedząc, komu masz służyć, porzuć materialne pozory dla tej niewidzialnej
zasady, gdyż to ona jest wszystkim. Tylko że wolą Boga było uczynić ją
namacalną, wcielając w człowieka. Wydaje mi się, Raulu, że jakby przez mgłę
widzę twoją przyszłość. Wierzę, że będzie lepsza od naszej. Będziesz miał
lepszą sytuację od nas; my mieliśmy ministra bez króla, podczas gdy ty będziesz
miał króla bez ministra. Będziesz mógł więc służyć królowi, kochać go i
szanować. Jeśli ten król jest tyranem, gdyż wszechwładza kryje w sobie zawsze
szał popychający ją ku tyranii, wówczas kochaj, szanuj i służ królestwu tej
sprawie niezawodnej, to znaczy duchowi bożemu na ziemi, to znaczy tej iskrze
niebiańskiej, co czyni z pyłu rzecz tak wielką i świętą, że my, jakkolwiek
szlachta wysokiego rodu, jesteśmy równie mali wobec tego ciała leżącego na
ostatnim stopniu schodów, jak ono przed tronem Stwórcy.
Będę kochał Boga, panie, i szanował królestwo. Będę służył królowi i
jeśli umrę, to chciałbym umrzeć za króla, za królestwo, za Boga. Czy dobrze cię,
panie, zrozumiałem?
Atos uśmiechnął się i rzekł:
Jesteś szlachetny, weź tę szpadę.
Raul przyklęknął.
Nosił ją mój ojciec, prawy szlachcic. Z kolei nosiłem ją ja i kiedy
rękojeść tkwiła w mej dłoni, a pochwa zwisała u boku, przysporzyłem jej
kilkakroć honoru. Jeśli ręka twoja, Raulu, jest jeszcze zbyt słaba, aby władać tą
szpadą, tym lepiej: będziesz miał więcej czasu, ażeby się nauczyć trzymać ją w
pochwie, póki nie nadejdzie jej dzień.
Panie rzekł Raul biorąc szpadę z ręki hrabiego winienem wam
wszystko; jednak szpada ta jest najcenniejszym darem, jaki od ciebie, panie,
otrzymałem. Będę ją nosił, przysięgam wam to, pełen wdzięczności.
I zbliżył wargi do rękojeści, którą z szacunkiem ucałował.
A więc powstań, wicehrabio, uściskajmy się.
Raul podniósł się i z wylaniem rzucił się w ramiona Atosa.
Żegnaj wyszeptał hrabia czując, że mu taje serce żegnaj i myśl o
mnie.
Wiecznie! Wiecznie! wykrzyknął młodzieniec. Przysięgam ci,
panie, a jeśli przydarzy mi się nieszczęście, twoje imię będzie ostatnim, jakie
wypowiem, wspomnienie o panu moją ostatnią myślą.
Atos, chcąc ukryć wzruszenie, jął pośpiesznie wchodzić na górę. Dozorcy
grobów dał sztukę złota, skłonił głowę przed ołtarzem i wielkimi krokami
przemierzył kruchtę, przed którą oczekiwał ich Olivain z dwoma nowymi
końmi.
0livain rzekł hrabia, wskazując na pendent Raula zacieśnij
sprzączkę szpady, bo opada trochę za nisko. Tak, dobrze. A teraz będziesz
towarzyszył panu wicehrabiemu, póki nie dołączy do was Milczek. Z chwilą gdy
przybędzie, odjedziesz wicehrabiego. Słyszałeś, Raulu? Milczek to stary sługa,
pełen odwagi i roztropności. Będzie ci towarzyszył wszędzie.
Tak, panie odrzekł Raul.
Na koń, niech ujrzę, jak odjeżdżasz.
Raul wykonał rozkaz.
Bywaj, Raulu, żegnaj, moje drogie dziecko.
Bądź zdrów, panie, bywaj, mój ukochany opiekunie!
Atos skinął ręką, gdyż nie odważył się wymówić słowa, i Raul odjechał z
odkrytą głową.
Atos pozostał na miejscu i spoglądał za młodzieńcem aż do chwili, gdy ten
znikł za zakrętem.
Wtedy hrabia rzucił cugle w ręce jakiegoś chłopa, wszedł po chwili na
schody, następnie z powrotem do kościoła, ukląkł w najciemniejszym kątku i jął
się modlić.

25. Gdzie mowa o jednym z czterdziestu sposobów
ucieczki księcia de Beaufort


A tymczasem płynęły dnie zarówno dla więźnia, jak i dla tych, którzy
zajmowali się jego ucieczką, z tą różnicą, że dla niego płynęły one wolniej. W
przeciwieństwie do innych, którzy z zapałem podejmują ryzykowne decyzje, a
stygną, w miarę jak zbliża się chwila, by je wykonać, książę de Beaufort,
którego rwąca odwaga stała się już przysłowiowa, spętany pięcioletnią
bezczynnością zdawał się popychać przed sobą czas i ze wszystkich sił
przyzywał godzinę działania. Nie biorąc pod uwagę projektów, jakie żywił na
dalszą przyszłość, już w samej jego ucieczce tkwiły projekty (trzeba to
przyznać, mgliste i bardzo chwiejne) początku zemsty, która rozpierała mu
serce. Przede wszystkim ucieczka jego była nieprzyjemną dla pana de Chavigny,
do którego książę żywił wstręt za drobne prześladowania, jakimi ów mu
dopiekał. Dalej jeszcze nieprzyjemniejszą dla Mazariniego, do którego książę
żywił najwyższą odrazę za stawiane mu przez kardynała ciężkie zarzuty. Jak z
tego widać, zachowana została proporcja między uczuciami żywionymi przez
księcia de Beaufort do gubernatora i ministra, do podwładnego i zwierzchnika.
Poza tym książę, znający doskonale wnętrze Palais-Royal i świadomy
stosunków łączących królową z kardynałem, wyobrażał sobie w swym
więzieniu cały bieg dramatycznych scen, jakie by zaszły, kiedy z gabinetu
ministra do komnaty Anny Austriaczki przedostałaby się wieść: książę de
Beaufort uciekł. Rozmyślając o tym wszystkim, książę uśmiechał się leciutko.
Czując się już jak za murami, oddychał powietrzem pól i lasów, popędzał konia
i krzyczał na cały głos: "Jestem wolny!"
Co prawda budząc się z marzeń znajdował się znów w czterech ścianach, o
dziesięć kroków widział La Ramee, jak robił młynka palcami, w przedpokoju
zaś dozorców, jak śmieli się lub popijali.
Jedyną rzeczą przynoszącą mu wytchnienie od tego wstrętnego widoku
była ponura mina Milczka oto jak wielka jest niestałość umysłu ludzkiego
twarz, którą najpierw tak znienawidził, a która następnie stała się całą jego
nadzieją. Milczek wydawał mu się teraz Antinousem .
Nie trzeba dodawać, że wszystko to było grą gorączkowej wyobraźni
więźnia, Milczek bowiem był wciąż ten sam. I właśnie dlatego cieszył się
całkowitym zaufaniem swego zwierzchnika La Ramee, który obecnie wierzył
mu więcej niż samemu sobie, gdyż jak to już powiedzieliśmy, La Ramee w głębi
serca odczuwał pewną słabość do księcia de Beaufort.
Tak więc La Ramee ze skromnej wieczerzy, jaką miał spożyć sam na sam
ze swoim więźniem, robił wielkie święto. La Ramee miał jedną wadę: był
żarłokiem. Uznał, że pasztety są rzeczą dobrą, a wino wyborną. Otóż
następca ojca Marteau przyobiecał mu pasztet z bażanta miast z drobiu, a
zamiast wina Macon Chambertin. Wszystko to, spotęgowane jeszcze
obecnością dostojnego księcia, w gruncie rzeczy tak poczciwego, umiejącego
wymyślać tak pocieszne sztuczki przeciw panu de Chavigny i tak zabawne żarty
z Mazariniego, wszystko to sprawiało, że nadchodzące piękne Zielone Świątki
stały się dla La Ramee jednym z czterech dorocznych świąt.
La Ramee oczekiwał więc szóstej wieczór z równą niecierpliwością co i
książę.
Od samego rana zajęty był wszystkimi drobiazgami, a ufając jedynie sobie,
osobiście złożył wizytę następcy ojca Marteau. Ten przeszedł samego siebie:
pokazał mu prawdziwie olbrzymi pasztet ozdobiony na wierzchu herbem księcia
de Beaufort. Pasztet był jeszcze pusty, lecz koło niego leżał bażant i dwie
kuropatwy, szpikowane tak drobno, że robiły wrażenie poduszeczek ze
szpilkami. Ślinka pociekła La Ramee, powrócił więc do izby księcia zacierając
ręce.
Na domiar szczęścia, jak to już rzekliśmy, pan de Chavigny, polegając w
zupełności na La Ramee, postanowił udać się w małą podróż i wyruszył tego
właśnie ranka, w następstwie czego La Ramee został zastępcą gubernatora
zamku.
Co do Milczka, to zdawał się on być jeszcze bardziej ponury niż
kiedykolwiek.
Rankiem książę rozegrał z La Ramee partię piłki. Jedno skinięcie Milczka
dało mu do zrozumienia, aby miał na wszystko oko.
Milczek szedł przodem, wskazując drogę, którą miano iść wieczór. Miejsce
gry w piłkę znajdowało się na tak zwanym małym dziedzińcu zamku. Było to
miejsce dosyć odludne, gdzie stawiano warty tylko na czas gry księcia de
Beaufort. Biorąc zresztą pod uwagę wysokość murów, nawet i ta ostrożność
wydawała się przesadna.
Aby dotrzeć do tego dziedzińca, trzeba było otworzyć trzy bramy, każdą
innym kluczem. Te trzy klucze nosił La Ramee.
Gdy przybyli na miejsce, Milczek machinalnie usiadł koło strzelnicy
zwiesiwszy nogi na zewnątrz muru. Było oczywiste, że w tym właśnie miejscu
zostanie uwiązana sznurowa drabinka.
Cały ten manewr, jasny dla księcia, był oczywiście niezrozumiały dla La
Ramee.
Rozpoczęła się gra. Tym razem książę miał wenę i można powiedzieć,
plasował piłki, gdzie tylko chciał. La Ramee został pobity na głowę.
Czterej z dozorców księcia szli za nim i zbierali piłki. Po skończonej grze,
naśmiawszy się do woli z niezręczności La Ramee, książę dał dozorcom dwa
ludwiki, aby wraz z pozostałymi czterema kolegami popili sobie za jego
zdrowie.
Dozorcy poprosili La Ramee o zezwolenie, a on udzielił im go, lecz jedynie
na wieczór. Do tego czasu miał jeszcze zająć się różnymi ważnymi szczegółami,
a ponieważ musiał wychodzić, nie chciał, aby więzień pozostawał bez dozoru.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa książę de Beaufort pokierowałby
sprawami z mniej pomyślnym skutkiem, aniżeli to był uczynił jego własny
dozorca.
Wreszcie wybiła godzina szósta, chociaż miano siadać do stołu dopiero o
siódmej, obiad był już gotów i podany. Na kredensie stał olbrzymi pasztet z
herbem księcia. Wydawał się być upieczony doskonale, o ile można było sądzić
ze złocistego koloru nasycającego jego skórkę.
Z resztą obiadu miała się rzecz podobnie.
Wszyscy się niecierpliwili: dozorcy, ażeby iść popić, La Ramee, by zasiąść
do stołu, książę zaś, by uciec.
Jedyny Milczek był nieprzenikniony. Można by rzec, iż Atos wychowywał
go w przewidywaniu tej właśnie doniosłej okoliczności.
Były momenty, kiedy książę de Beaufort, patrząc nań, zapytywał siebie,
czy czasem nie śni i czy ta marmurowa postać jest naprawdę na jego służbie i
ożywi się we właściwej chwili.
La Ramee odesłał dozorców, zaleciwszy im pić za zdrowie księcia, a gdy
już odeszli, zamknął bramy, włożył klucze do kieszeni i wskazał księciu stół,
jakby chciał rzec:
Jeśli wasza książęca mość sobie życzy...
Książę spojrzał na Milczka, Milczek na zegar: było dopiero kwadrans po
szóstej, ucieczka oznaczona była na godzinę siódmą, należało zatem poczekać
jeszcze trzy kwadranse.
Chcąc zyskać kwadrans czasu, książę, pod pozorem interesującej lektury,
prosił, iżby mógł dokończyć rozdziału. La Ramee zbliżył się i zajrzał przez
ramię, co za książka pochłania księcia tak, że przeszkadza mu zasiąść do stołu,
kiedy obiad już podany.
Były to Komentarze Cezara, które sam, wbrew rozkazom pana de
Chavigny, dostarczył był księciu przed trzema dniami.
La Ramee przyrzekł sobie święcie nie naruszać więcej regulaminu
wieżycy.
Trwając w oczekiwaniu, odkorkowywał butelki i wąchał pasztet.
O wpół do siódmej diuk podniósł się mówiąc z powagą:
Największym człowiekiem starożytności był stanowczo Cezar.
Takie jest zdanie waszej książęcej mości?
Tak.
Co do mnie odrzekł La Ramee to wolę Hannibala.
A dlaczego to, panie La Ramee spytał diuk.
Bo nie pozostawił Komentarzy zaśmiał się tubalnie La Ramee.
Książę zrozumiał aluzję i zasiadł do stołu wskazując La Ramee, by zajął miejsce
naprzeciw.
Chorąży nie dał sobie tego powtarzać dwa razy.
Nie masz twarzy bardziej wyrazistej nad twarz prawdziwego żarłoka, który
znalazł się przed suto zastawionym stołem. Podobnie i oblicze La Ramee
wyrażało uczucie doskonałej błogości, kiedy brał z rąk Milczka talerz zupy.
Książę popatrzył nań z uśmiechem.
Do kroćset! zawołał wiedz pan, La Ramee, gdyby mi
powiedziano, iż jest w tej chwili we Francji człowiek szczęśliwszy od pana, nie
uwierzyłbym w to.
I, na honor, wasza książęca mość miałby rację. Bo co do mnie, kiedy
jestem głodny, nie znam przyjemniejszego widoku nad dobrze zastawiony stół.
A jeśli w dodatku ciągnął dalej La Ramee człowiek, który zaszczyca ten
stół, jest wnukiem Henryka IV, to wasza książęca mość rozumie, iż honor ten
podwaja przyjemność delektowania się.
Z kolei skłonił się książę, a na twarzy Milczka, stojącego za La Ramee,
pojawił się niedostrzegalny prawie uśmiech.
Mój drogi La Ramee odezwał się diuk pozostaje mi tylko odpłacić
ci komplementem.
O nie, wasza książęca mość odparł z serdecznym wylaniem La
Ramee mówię szczerze, co myślę. W tym, co rzekłem, nie masz żadnego
komplementu.
A więc jesteś pan do mnie przywiązany?
To znaczy, że byłbym niepocieszony, jeżeliby wasza wysokość wyszedł
z Vincennes.
Co za dziwny sposób świadczenia despektu (książę chciał powiedzieć
afektu).
Ale cóż by wasza książęca mość robił za murami więzienia? Byle
głupstwo mogłoby poróżnić waszą wysokość z dworem i umieszczono by pana
w Bastylii zamiast w Vincennes. Pewnie, zgoda, że pan de Chavigny nie jest
przyjemny ciągnął La Ramee rozkoszując się szklanką madery ale pan du
Tremblay jeszcze gorszy.
To prawda! rzekł książę, którego bawił taki obrót rozmowy.
Wskazówka zegara, na który spoglądał od czasu do czasu, posuwała się
rozpaczliwie wolno.
Czegóż bo wasza książęca mość może spodziewać się od rodzonego
brata kapucyna wychowanego w szkole kardynała de Richelieu! Ach, wasza
wysokość, proszę mi wierzyć, to wielkie szczęście, że królowa, która zawsze
życzyła panu dobrze, przynajmniej tak słyszałem, wpadła na myśl wysłać waszą
wysokość tutaj, gdzie są i spacery, i piłka, i dobry stół, i świeże powietrze.
W samej rzeczy, La Ramee odparł diuk. Słuchając tego, co
mówisz, czuję, jak wielkim byłem niewdzięcznikiem, myśląc choćby przez
chwilę o wyjściu stąd.
O, to szczyt niewdzięczność! Ale wasza wysokość nie myślał o tym
nigdy poważnie.
Zapewne, lecz muszę ci wyznać może to szaleństwo, że nie mówię
"nie" i jeszcze od czasu do czasu o tym myślę.
Czy zawsze, wasza wysokość, za pomocą jednego z pańskich
czterdziestu sposobów?
Ależ oczywiście potwierdził diuk.
Wasza książęca mość, wobec tego, że czynimy tu sobie zwierzenia,
proszę mi opowiedzieć o jednym z tych czterdziestu sposobów wymyślonych
przez waszą wysokość.
Z chęcią. Milczek, podaj nam pasztet.
Słucham tedy rzekł La Ramee, rozwalając się w fotelu. Jednocześnie
podniósł szklankę i zmrużył oko, chcąc popatrzeć na słońce poprzez rubinowy
płyn w niej zawarty.
Książę rzucił okiem na zegar. Jeszcze dziesięć minut i zacznie wydzwaniać
siódma.
Milczek postawił pasztet przed księciem, który ujął nóż o srebrnym ostrzu
celem otwarcia pokrywy. Wtedy La Ramee, w obawie, aby nie uszkodziła się
tak piękna sztuka, podsunął księciu swój nóż o ostrzu z żelaza.
Dziękuję ci, La Ramee rzekł diuk biorąc podany nóż.
A więc, wasza wysokość zagadnął chorąży jakiż to ów znakomity
sposób?
Chcesz, żebym ci powiedział o tym, na który najwięcej liczyłem i który
postanowiłem zastosować najpierwej?
O tak, właśnie o tym.
A więc zgoda odparł książę, naciskając jedną ręką pasztet, a drugą
opisując nożem koło. Przede wszystkim miałem nadzieję, że będę miał za
dozorcę takiego dzielnego chłopa jak pan, panie La Ramee.
Pięknie rzekł La Ramee i ma go wasza wysokość. I cóż dalej?
Winszuję sobie tego. La Ramee skłonił się.
Mówiłem też sobie ciągnął diuk że gdy już będę miał przy sobie
takiego poczciwca jak pan, postaram się, by któryś z nie znanych dla niego
moich przyjaciół polecił mu oddanego mi człowieka, z którym mógłbym
omówić przygotowania do ucieczki.
Co dalej, co dalej, nieźle pomyślane.
Prawda? podchwycił książę. Na przykład sługę któregoś z
dzielnych szlachciców, wroga Mazariniego, jakim winien być każdy szlachcic.
Tss, wasza wysokość, nie rozmawiajmy o polityce.
Gdy już będę miał przy sobie tego człowieka ciągnął diuk to
byleby tylko był on sprytny i umiał zdobyć zaufanie mego dozorcy, ten będzie
na nim polegał, ja zaś wtedy będę otrzymywał wieści z zewnątrz.
Ach, tak! A w jaki sposób wiadomości z zewnątrz?
O, to bardzo proste rzekł książę de Beaufort na przykład grając w
piłkę.
Grając w piłkę? zapytał La Ramee, który zaczął z całą uwagą
przysłuchiwać się opowiadaniu diuka.
Ano tak, posłuchaj pan: posyłam piłkę w fosę, a tam znajduje się
człowiek, który ją podnosi. W piłce mieści się list. Zamiast odrzucić mi piłkę, o
którą prosiłem go z murów, rzuca inną. Ta inna zawiera znów list. W ten sposób
dokonaliśmy wymiany myśli i nikt tego nie zauważył.
Tam do diabła! wykrzyknął La Ramee drapiąc się w ucho.
Dobrze, że mi wasza wysokość o tym powiedział, będę miał oko na zbierających
piłki.
Diuk uśmiechnął się.
Ale ostatecznie ciągnął La Ramee wszystko to tylko sposób
komunikowania się.
To już wiele, jak mi się zdaje.
Ale nie dosyć.
Myli się pan. Mówię na przykład do moich przyjaciół: "Tego a tego
dnia, o tej i o tej godzinie bądźcie z dwoma wierzchowcami po drugiej stronie
fosy".
No tak, a potem? pytał zaniepokojony trochę La Ramee. Chyba że
te konie miałyby skrzydła, aby wzlecieć na wały i tam poszukać waszą
wysokość.
Och, mój Boże odparł niedbale książę nie chodzi o to, aby konie
miały skrzydła do wzniesienia się na wały, lecz żebym ja miał sposób zejścia w
dół.
Jakiż to?
Sznurową drabinkę.
Zapewne odpowiedział La Ramee usiłując się śmiać ale drabinki
sznurowej nie posyła się jak list w piłce.
Nie, lecz posyła się ją w czym innym.
W czym innym, w czym innym! A w czymże to?
Na przykład w pasztecie.
W pasztecie?
Tak. Suponuj pan taką rzecz ciągnął diuk. Suponuj pan na
przykład, że mój majordomus Noirmont wszedł w posiadanie, za gotówkę,
sklepu ojca Marteau...
No i? napierał La Ramee cały drżący.
No cóż! La Ramee, który jest żarłokiem, widzi jego pasztety, ocenia
znacznie wyżej od pasztetów jego poprzednika i proponuje mi skosztowanie ich.
Wyrażam zgodę pod warunkiem, że La Ramee posmakuje wraz ze mną. Chcąc
się czuć swobodniej, oddala on dozorców, pozostawiając jedynie Milczka, ażeby
nam usługiwał. Milczek zaś jest tym człowiekiem, którego dał mi jeden z
przyjaciół. To właśnie ów sługa, z którym jestem w zmowie, gotów mi we
wszystkim pomagać. Pora mej ucieczki oznaczona jest na godzinę siódmą. Więc
na kilka minut przed siódmą...
Na kilka minut przed siódmą? powtórzył La Ramee, któremu pot
uperlił czoło.
Na kilka minut przed siódmą mówił dalej diuk, ilustrując słowa akcją
zdejmuję wierzch pasztetu. Znajduję w nim dwa sztylety, sznurową drabinkę
i knebel. Przykładam jeden ze sztyletów do piersi La Ramee i powiadam:
"Przyjacielu, przykro mi niezmiernie, ale jeśli wykonasz jeden ruch lub
krzykniesz, zginąłeś!"
Powiedzieliśmy już, że diuk mówiąc wprowadzał jednocześnie swe słowa
w czyn. Stał więc przy La Ramee i opierał ostrze sztyletu o jego pierś tak
wyraźnie, że chorąży nie mógł mieć żadnych wątpliwości co do powziętej przez
księcia decyzji.
Tymczasem Milczek, jak zwykle milczący, wyciągnął z pasztetu drugi
sztylet, sznurową drabinkę i knebel.
La Ramee z rosnącym przerażeniem śledził każdy z tych przedmiotów.
Och, wasza książęca mość! krzyknął patrząc na diuka z wyrazem
takiego osłupienia, że kiedy indziej wywołałoby to u tamtego wybuch śmiechu
wasza wysokość nie będzie miał serca mnie zabić!
Nie, o ile nie będziesz mi przeszkadzał w ucieczce.
Ależ, wasza wysokość, jeśli zezwolę na pańską ucieczkę, będę
zrujnowany.
Zwrócę ci, coś zapłacił za urząd.
Więc wasza wysokość postanowił naprawdę opuścić zamek?
Dalibóg!
A czy nie zmieni postanowienia waszej wysokości to, co miałbym mu
do powiedzenia?
Chcę być wolny jeszcze dziś wieczór.
A jeśli będę się bronił, wołał, krzyczał?!
Słowo szlachcica, zabiję cię.
W tejże chwili zegar jął wydzwaniać godzinę.
Siódma wyrzekł Milczek, który do tej pory nie wymówił ani słowa.
Widzisz sam, siódma godzina rzekł diuk jestem spóźniony. La
Ramee poruszył się, jakby chcąc uspokoić sumienie.
Książę zmarszczył brew i chorąży poczuł ostrze sztyletu, jak przeniknęło
przez ubranie i zatrzymało się gotowe przebić pierś.
Tak jest, wasza wysokość, to wystarczy. Już się nie ruszę.
Śpieszmy się powiedział diuk.
Wasza wysokość ostatnią łaskę.
Jaką? Mów szybko.
Proszę mnie związać, wasza wysokość.
A dlaczegóż to?
Żeby nie myślano, że jestem wspólnikiem waszej wysokości.
Ręce odezwał się Milczek.
Nie z przodu, lecz z tyłu, z tyłu!
Ale czym? spytał książę.
Paskiem waszej książęcej mości odparł La Ramee.
Książę odpiął pas i podał Milczkowi, który skrępował ręce chorążemu, jak
ten sobie życzył.
Nogi rzekł Milczek.
La Ramee wyciągnął nogi, Milczek wziął ręcznik, podarł go na pasy i
związał nimi La Ramee.
A teraz szpadę prosił La Ramee zwiążcie gardę mej szpady. Diuk
wyrwał jedną tasiemkę z pludrów i spełnił to życzenie.
A teraz knebel powiedział biedny La Ramee proszę o knebel.
Inaczej wytoczą mi proces, że nie krzyczałem. Niech wasza wysokość wkłada.
Milczek gotował się wypełnić życzenie chorążego, kiedy ów skinął, że
chce jeszcze coś powiedzieć.
Mów rzekł diuk.
Wasza książęca mość, proszę pamiętać, jeśli z waszej przyczyny stanie
mi się co złego, że mam żonę i czworo dzieci.
Bądź spokojny. Knebluj, Milczek!
W sekundę później chorąży zakneblowany leżał na ziemi. Jako ślad walki,
wywrócono dwa czy trzy krzesła. Milczek wyjął z kieszeni La Ramee wszystkie
znajdujące się tam klucze i najpierwej otworzył drzwi izby, w której się
znajdowali, a po opuszczeniu jej zamknął drzwi na dwa spusty. Po czym szybko
przebiegli galerię prowadzącą do małego dziedzińca. Jedne po drugich zostały
otwarte i zamknięte trzy bramy z szybkością przynoszącą zaszczyt zręczności
Milczka. Wreszcie dotarli na plac gry w piłkę. Było tam zupełnie pusto, żadnych
wart, nikogo w oknach.
Diuk podbiegł do muru i pod drugiej stronie fosy ujrzał trzech jeźdźców z
dwoma wierzchowcami luzem. Wymienił z nimi sygnał i odetchnął z ulgą,
wszystko składało się pomyślnie.
Tymczasem Milczek umocowywał główny wątek liny. Nie była to
sznurowa drabinka, lecz kłębek jedwabiu z drążkiem, który należało wziąć
między nogi i siedząc na nim okrakiem odwijać własnym ciężarem.
Zjeżdżaj rzekł książę.
Ja pierwszy, wasza książęca mość? zapytał Milczek.
Naturalnie odrzekł diuk. Jeśli złapią mnie, ryzykuję tylko
więzienie, jeśli ciebie, zostaniesz powieszony.
No tak... rzekł Milczek.
I siadłszy okrakiem na drążku rozpoczął natychmiast niebezpieczny zjazd.
Diuk śledził go z mimowolnym przerażeniem. Przebył już trzy czwarte
wysokości muru, kiedy nagle sznur pękł. Milczek spadł w fosę jak kamień.
Książę krzyknął, Milczek jednak nawet nie jęknął; musiał być ciężko
ranny, gdyż leżał jak długi w miejscu, gdzie spadł.
Natychmiast jeden z oczekujących mężczyzn ześliznął się w fosę,
umocował koniec sznura pod barkami Milczka, dwaj zaś inni, którzy trzymali
sznur za drugi koniec, pociągnęli leżącego ku sobie.
Niech wasza książęca mość zjeżdża rzekł człowiek z fosy. Tylko
jakieś piętnaście stóp wysokości i miękki trawnik.
Diuk już zjeżdżał. Zadanie jego było trudniejsze, gdyż nie miał drążka,
który by go podtrzymywał. Trzeba było zjeżdżać tylko za pomocą rąk, i to z
wysokości jakichś pięćdziesięciu stóp. Ale jak powiedzieliśmy, diuk był
zręczny, silny i miał wiele zimnej krwi. Nie upłynęło i pięć minut, a znalazł się
na końcu sznura. Jak to mu powiedział był szlachcic, do ziemi było nie więcej
nad piętnaście stóp. Puścił sznur, na którym zwisał, i zeskoczył nie czyniąc
sobie żadnej szkody.
Natychmiast jął się wspinać po pochyłości fosy, na której szczycie spotkał
się z hrabią de Rochefort. Dwaj pozostali szlachcice byli mu nie znani.
Zemdlonego Milczka przywiązano do konia.
Panowie rzekł książę podziękuję wam później, teraz nie ma chwili
do stracenia, w drogę więc, w drogę. Za mną, komu jestem drogi!
I wskoczył na konia. Odjeżdżał co sił galopem, oddychając pełną piersią i
krzycząc z trudną do wyrażenia radością:
Wolny... Wolny... Wolny...

26. DłArtagnan zjawia się w samą porę


DłArtagnan podjął w Blois pieniądze, które Mazarini, pragnąc go znów
mieć przy sobie, zdecydował się dać mu na poczet przyszłych usług.
Dla przeciętnego jeźdźca było z Blois do Paryża cztery dni drogi.
DłArtagnan dotarł do rogatki Saint-Denis trzeciego dnia po południu około
czwartej. Kiedy indziej nie zabrałoby mu to więcej czasu niż dwa dni.
Widzieliśmy, że Atos, który wyjechał w trzy godziny po nim, przybył o
dwadzieścia cztery godziny wcześniej.
Wiórek odwykł od tego rodzaju forsownych spacerów. DłArtagnan
wyrzucał mu jego zniewieściałość.
Ach, panie, czterdzieści mil w trzy dni. Podług mnie to i tak bardzo
pięknie jak na cukiernika.
Czy ty naprawdę stałeś się już kramarzem i teraz, kiedyśmy się
odnaleźli, serio myślisz o żywocie w sklepiku?
Hm podjął Wiórek po prawdzie to pan jeden stworzony jesteś do
życia czynnego. Ale niech pan popatrzy na pana Atosa, kto by powiedział, że to
ten sam nieustraszony poszukiwacz przygód, jakiego znaliśmy dawniej? Żyje
teraz jak prawdziwy szlachcic, ma dzierżawę jak prawdziwy ziemianin.
Uważcie, panie, że nie masz nic bardziej pożądanego nad spokojny żywot.
Ach, ty hipokryto rzekł dłArtagnan widać wyraźnie, że zbliżasz
się do Paryża, a w Paryżu czeka cię sznurek i szubienica.
Właśnie w tym momencie dwaj podróżni zbliżali się do rogatki. Wiórek
opuścił rondo kapelusza myśląc, że będzie przejeżdżał ulicami, gdzie był bardzo
znany, dłArtagnan zaś podkręcał wąsa przypomniawszy sobie Portosa, który
powinien go oczekiwać przy ulicy Tiquetonne. Rozmyślał, jak postąpić, aby
przyjaciel zapomniał o swych dobrach Bracieux i kuchniach na miarę Homera w
Pierrefonds.
Skręcając na ulicę Montmartre, w jednym z okien zajazdu "Pod Kózką"
spostrzegł Portosa przyodzianego we wspaniały jasnobłękitny, obcisły kaftan,
cały haftowany srebrem. Portos właśnie ziewał, że omal nie wypadły mu szczęki
z zawiasów, a przechodnie oglądali z podziwem pełnym szacunku tego
dorodnego i bogatego szlachcica, który zdawał się być tak strasznie znudzony
swoim bogactwem i wielkością.
Zresztą ledwie dłArtagnan i Wiórek wyjechali zza rogu ulicy, Portos
natychmiast ich zobaczył.
Ach, to ty, dłArtagnanie! zakrzyknął. Bogu niech będą dzięki.
Dzień dobry, drogi przyjacielu odpowiedział dłArtagnan.
Natychmiast zebrał się tłumek gapiów wokół koni, które służący z gospody
trzymali już za uzdy, i wokół jeźdźców rozmawiających tak z zadartymi
głowami. Ale jedno zmarszczenie brwi dłArtagnana, dwa, trzy wymowne gesty
Wiórka zostały w lot zrozumiane przez otaczających i rozproszyły tłum, który
gęstniał tym bardziej, im mniej było wiadomo, po co się zebrał.
Portos zdążył już zejść na próg oberży.
Ach, drogi mój przyjacielu, jakże tu źle moim koniom.
Doprawdy! Jestem zrozpaczony z przyczyny tych szlachetnych
zwierząt.
I ja też bardzo źle się czułem rzekł Portos. I gdyby nie gospodyni
ciągnął kołysząc się na nogach, z właściwym sobie butnym wyrazem
zadowolenia z samego siebie która jest dość przyjemna i zna się na żartach,
byłbym poszukał noclegu gdzie indziej.
Piękna Magdalena, która właśnie podeszła podczas tej rozmowy, cofnęła
się o krok i śmiertelnie zbladła słysząc słowa Portosa. Sądziła bowiem, że
powtórzy się scena ze Szwajcarem, ale ku jej wielkiemu zdziwieniu dłArtagnan
nawet nie mrugnął i zamiast się gniewać, rzekł z uśmiechem:
Tak, rozumiem, drogi przyjacielu, cóż warte powietrze ulicy Tiquetonne
w porównaniu z powietrzem doliny Pierrefonds. Ale bądź spokojny, postaram
się dla ciebie o lepsze.
Kiedyż to?
Spodziewam się, dalibóg, że wkrótce.
Ach! Tym lepiej.
Na to westchnienie Portosa rozległa się zza drzwi cicha i głęboka
stękanina. DłArtagnan, który zsiadł był z konia, dostrzegł wtedy rysujący się na
ścianie niby płaskorzeźba olbrzymi brzuch Muszkieta; jego wykrzywione
smutkiem usta rzucały głuche skargi.
Co, i ty także, mój biedny panie Musz, zostałeś przeniesiony do tego
nędznego zajazdu? zapytał dłArtagnan szyderczym tonem, który mógł
oznaczać równie dobrze współczucie, jak i kpinę.
On uważa, że kuchnia jest tu okropna odparł Portos.
A czemuż to sam nie pitrasił, jak w Chantilly?
Och, panie, nie masz tu ani stawów jego książęcej mości, ażeby łowić
piękne karpie, ani lasów jego wysokości, gdzie można łapać w sidła wyborne
kuropatwy, co się zaś tyczy piwnicy, to obejrzałem ją detalicznie i po prawdzie
mało co w niej jest.
Panie Musz rzekł dłArtagnan współczułbym wam doprawdy,
gdybym w tej chwili nie miał na głowie czegoś o wiele pilniejszego.
I biorąc Portosa za rękę, ciągnął dalej:
Mój drogi du Vallon, jak widzę, jesteś już' ubrany. To bardzo
szczęśliwie, gdyż zaraz prowadzę cię do kardynała.
Doprawdy? rzekł Portos wytrzeszczając osłupiałe oczy.
Tak, przyjacielu.
Przedstawisz mnie?
Przeraża cię to?
Nie, ale wprawia w zmieszanie.
Och, bądź spokojny. To już nie z tamtym kardynałem sprawa. Ten nie
zmiażdży cię swoim majestatem.
Nie o to chodzi, ale rozumiesz, dłArtagnanie, chodzi o dwór.
Ech, przyjacielu, dworu już nie ma.
Ale królowa.
Coś ci powiem: nie ma już królowej. Królowa? Bądź spokojny, nie
zobaczymy jej.
I powiadasz, że natychmiast idziemy do Palais-Royal?
Zaraz. Ażeby uniknąć opóźnienia, pożyczysz mi konia.
Do usług, rozporządzaj wszystkimi czterema.
W tej chwili potrzebuję tylko jednego.
Czy nie weźmiesz ze sobą służących?
Tak, weź Muszkieta, to nie zaszkodzi. Co do Wiórka, to ma on powody
nie pokazywać się na dworze.
A dlaczegóż to?
Jest w złych stosunkach z jego eminencją.
Musz powiedział Portos osiodłasz Wulkana i Bayarda.
A czy ja, panie, mam wziąć Chama?
Nie, weź porządnego konia, Febusa albo Dumnego, jedziemy z
uroczystą wizytą.
Och odetchnął Muszkiet a więc chodzi tylko o wizytę.
Oczywiście, Musz, o nic innego. Ale na wszelki wypadek weź pistolety
do olster; moje znajdziesz przy siodle już nabite.
Musz westchnął. Nie bardzo rozumiał, jak można odbywać uroczyste
wizyty będąc uzbrojonym po zęby.
Istotnie rzekł Portos patrząc za oddalającym się posłusznie starym
służącym masz rację dłArtagnan, Musz wystarczy. Musz prezentuje się
bardzo okazale.
DłArtagnan się uśmiechnął.
A ty się nie przebierzesz? zapytał Portos.
Nie, pozostanę, jak jestem.
Ależ jesteś cały okryty potem i kurzem, buty masz zabłocone.
Ten niedbały strój podróżny będzie świadectwem mego pośpiechu, z
jakim starałem się stawić na rozkazy kardynała.
W tejże chwili powrócił Muszkiet z trzema końmi gotowymi do drogi.
DłArtagnan wskoczył znów w siodło, jakby od ośmiu dni jedynie wypoczywał.
Wiórek, długą szpadę...
Ja zaś tu Portos wskazał na małą, paradną szpadę o złoconej gardzie
wziąłem ze sobą szpadę dworską.
Weź, przyjacielu, rapier.
A to czemu?
Nie wiem, ale weź jednak, zaufaj mi.
Musz, mój rapier wyrzekł Portos.
Przecież to wszystko sprzęt wojenny, panie odparł Muszkiet to
znaczy idziemy w pole? Niech mi pan to powie od razu, a ja stosownie do tego
powezmę odpowiednie środki ostrożności.
Jadąc z nami, jak wiesz podjął dłArtagnan zawsze dobrze podjąć
pewne środki ostrożności. Masz słabą pamięć albo już zapomniałeś, że nie w
naszym zwyczaju spędzać noce na zabawach i serenadach.
Niestety, w samej rzeczy rzekł Muszkiet uzbrajając się od stóp do
głów zapomniałem o tym.
Ruszyli dość szybko i przybyli do Pałacu Kardynalskiego około siódmej
piętnaście. Na ulicach przewalały się tłumy, gdyż był to dzień Zielonych
Świątek i patrzano na obu przejeżdżających kawalerów ze zdziwieniem; jeden z
nich był jak spod igły, a drugi zakurzony, jakby dopiero co opuścił pole bitwy.
Muszkiet również ściągał na siebie wzrok gapiów, a ponieważ wieść o Don
Kichocie była wówczas bardzo popularna, niektórzy mówili, że to Sancho
Pansa, który straciwszy pana, znalazł sobie dwóch nowych.
Dotarłszy na przedpokoje dłArtagnan znalazł się pośród samych
znajomych. Byli to muszkieterowie z jego kompanii, pełniący właśnie służbę.
Polecił zawołać odźwiernego i pokazał list kardynała, surowo nakazujący mu
powrót bez najmniejszej straty czasu. Odźwierny skłonił się i wszedł do jego
eminencji.
DłArtagnan skierował wzrok na Portosa i zdawało mu się, że dostrzega, jak
tamtym wstrząsa lekki dreszcz. Z uśmiechem nachylił się do jego ucha i rzekł:
Odwagi, dzielny przyjacielu. Nie trać śmiałości, wierz mi, orzeł
zamknął oczy, mamy do czynienia tylko ze zwykłym sępem. Trzymaj się hardo
jak w dniu bastionu Saint-Gervais i nie kłaniaj się zbyt nisko temu Włochowi,
bo będzie o tobie złego mniemania.
Dobrze, dobrze odparł Portos.
Odźwierny powrócił.
Panowie wejdą, jego eminencja czeka.
Istotnie, Mazarini siedział w swoim gabinecie, pracując nad wykreślaniem
z listy pensji i beneficjów możliwie największej liczby nazwisk.
Kątem oka dostrzegł wchodzących dłArtagnana i Portosa, lecz chociaż na
zapowiedź odźwiernego zabłysła w jego oku radość, teraz wydawał się
nieporuszony.
Ach, to pan, panie poruczniku odezwał się pośpieszył się pan, to
dobrze, witam, witam.
Dziękuję, monsignore. Jestem na rozkazy waszej eminencji, podobnie
jak i pan du Vallon, jeden z moich starych przyjaciół, który ukrywał swe
szlachectwo pod imieniem Portosa.
Portos skłonił się kardynałowi.
Znamienity kawaler rzekł Mazarini.
Portos pokręcił głową w prawo i lewo, po czym, pełen godności, poruszył
barkami.
Najlepsza szpada królestwa, monsignore rzekł dłArtagnan znana
to rzecz dla wielu takich, którzy tego nie mówią, i takich, którzy nie mogą już
tego powiedzieć.
Portos skłonił się dłArtagnanowi.
Mazarini lubił dorodnych żołnierzy, niemal tak, jak później lubił ich
Fryderyk Pruski. Jął więc podziwiać muskularne ręce Portosa, jego szerokie
bary i tępy wzrok. Miał wrażenie, że kłoni się przed nim jego urząd
ministerialny i całe królestwo, ucieleśnione w ludzkiej postaci. To mu
przywiodło na pamięć, że ongiś grono muszkieterów składało się z czterech
osób.
A dwaj pozostali przyjaciele? zagadnął.
Portos otwierał już usta, sądząc, że nadeszła sposobność wtrącić swoje
słówko, ale dłArtagnan powstrzymał go nieznacznym spojrzeniem.
Nasi przyjaciele mają pewne trudności, dołączą do nas nieco później.
Mazarini lekko zakasłał, po czym spytał:
A pan, jako swobodniejszy od nich, powrócił chętnie na służbę?
Tak, monsignore pośpieszył z odpowiedzią dłArtagnan i to ze
szczerego oddania, ponieważ pan de Brecieux jest człowiekiem bogatym.
Bogatym? wyrzekł Mazarini.
Było to jedyne słowo mające przywilej wzbudzania w nim prawdziwego
szacunku.
Pięćdziesiąt tysięcy liwrów renty. Były to pierwsze słowa z ust Portosa.
Ze szczerego oddania podjął Mazarini ze swym przebiegłym
uśmieszkiem tylko ze szczerego oddania?
Monsignore zapewne nie wierzy już zbytnio w to słowo? zagadnął
dłArtagnan.
A pan, mości Gaskończyku? odparł Mazarini opierając oba łokcie na
biurku, a podbródek na dłoniach.
Ja odrzekł dłArtagnan myślę o oddaniu jak o imieniu chrzestnym
na przykład, któremu oczywiście musi towarzyszyć nazwisko wywodzące się od
włości. Pewnie, że mniejsze lub większe oddanie to rzecz zwyczajna, ale trzeba,
aby zawsze z oddaniem wiązało się dawanie.
A pański przyjaciel, na przykład, czegóż by pragnął, co by się wiązało z
jego oddaniem?
A więc, monsignore: mój przyjaciel posiada trzy wspaniałe włości du
Vallon w Corbeil, de Bracieux w okolicach Soissons i de Pierrefonds w Valois;
pragnąłby, ażeby na jednej z nich ustanowiona została baronia, monsignore.
Tylko tyle? rzekł Mazarini, któremu oczy rozbłysły radością, kiedy
stało się wiadome, że nie rozwiązując sakiewki może odpłacić Portosowi za jego
oddanie. Tylko tyle? To rzecz do załatwienia.
Będę więc baronem! wykrzyknął- Portos postępując krok naprzód.
Mówiłem ci przecież rzekł dłArtagnan przytrzymując go za rękę a
monsignore potwierdza to.
No, a pan, mości dłArtagnan, czego waść sobie życzysz?
Monsignore, we wrześniu będzie dwadzieścia lat, jak kardynał de
Richelieu mianował mnie porucznikiem.
Przeto chciałbyś waść, ażeby kardynał Mazarini mianował cię
kapitanem.
DłArtagnan skłonił się.
Nie ma w tym nic niemożliwego. Zobaczymy, panowie, zobaczymy. A
teraz panie du Vallon, jaką służbę byś pan wolał? W mieście czy w polu?
Portos już otworzył usta, aby odpowiedzieć.
Monsignore uprzedził go dłArtagnan pan du Vallon, podobnie jak
i ja, rozmiłowany jest w służbie ekstraordynaryjnej, to znaczy w
przedsięwzięciach uznawanych za szalone i niemożliwe.
Gaskonada ta nie była Mazariniemu niemiłą. Zamyślił się, po czym ją
mówić:
Muszę jednakże wyznać, że wezwałem panów, aby posadzić was przy
spokojnej robocie. Żywię pewne obawy... Ale cóż tam znowu?
W samej rzeczy, w przedpokoju dał się słyszeć wielki hałas i niemal
jednocześnie otworzyły się drzwi do gabinetu. Jakiś człowiek okryty kurzem
wpadł do komnaty krzycząc:
Wasza eminencjo! Gdzie jest pan kardynał?
Mazarini był przekonany, że go chcą zamordować, cofnął się więc wraz z
fotelem. DłArtagnan i Portos skoczyli i znaleźli się pomiędzy nowo przybyłym
a kardynałem.
Ależ panie rzekł Mazarini co się dzieje, że wpadasz tutaj jak do
hal targowych.
Monsignore wyrzucił z siebie oficer, do którego skierowana była ta
wymówka dwa słowa chciałbym natychmiast i bez świadków. Jestem de
Poins, oficer straży w wieżycy Vincennes.
Oficer był tak blady i wyczerpany, że Mazarini w przekonaniu, iż przyniósł
jakąś ważną wiadomość, skinął na dłArtagnana i Portosa, by ustąpili miejsca
wysłannikowi.
DłArtagnan i Portos wycofali się do jednego z kątów gabinetu.
Mów pan, mów pan szybko rzekł Mazarini. Co się stało?
Stało się to, monsignore, że książę de Beaufort uciekł właśnie z zamku
Vincennes.
Mazarini krzyknął i sam z kolei zbladł jeszcze bardziej aniżeli zwiastun tej
nowiny. Opadł na fotel niemal zdruzgotany.
Uciekł! Książę de Beaufort uciekł?
Monsignore, widziałem z górnego tarasu, jak uciekał.
I nie kazałeś pan strzelać?
Był poza zasięgiem strzałów.
Ale co robił pan de Chavigny?
Był nieobecny.
A La Ramee?
Znaleziono go w izbie więźnia, skrępowanego, z kneblem w ustach i
sztyletem obok.
A ów człowiek przydzielony księciu?
Był z księciem w zmowie i uciekli razem.
Mazarini aż jęknął.
Monsignore odezwał się dłArtagnan robiąc krok w stronę kardynała.
Co? zapytał Mazarini.
Wydaje się, że wasza eminencja traci na próżno drogocenny czas.
Jak to?
Jeśli wasza eminencja rozkaże ruszyć w pogoń za więźniem, może
udałoby się go jeszcze doścignąć. Francja jest wielka i do najbliższej granicy
będzie ze sześćdziesiąt mil.
A kto by chciał ścigać? krzyknął Mazarini.
Dalibóg, ja.
I zaaresztowałbyś go pan?
Dlaczegóż by nie?
Zaaresztowałbyś pan księcia de Beaufort, zbrojnego, w polu?
Jeśli monsignore kazałby mi zaaresztować diabła, schwytałbym go za
rogi i przywiódłbym do waszej eminencji.
Ja także odezwał się Portos.
Waść także? rzekł Mazarini spoglądając na obu tych ludzi ze
zdumieniem. Ależ diuk nie podda się bez zaciętej walki.
Ha, walki... odparł dłArtagnan, w którego oczach zapaliły się
płomienie. Dawno już nie biliśmy się, prawda, Portosie?
Bitwa! rzucił Portos.
I sądzisz pan, że go schwytasz?
Tak jest, jeśli będziemy mieli lepsze konie.
A więc bierz pan, ile znajdziesz, ludzi ze straży i jedź.
Monsignore daje nam rozkaz?
Na piśmie. Mazarini wziął papier i skreślił kilka linijek.
Niech wasza eminencja doda, że będziemy mogli zabierać wszystkie
konie, jakie spotkamy po drodze.
Tak, tak rzekł Mazarini w służbie króla. Bierz pan i pędź.
Rozkaz, monsignore.
Mości du Vallon rzekł Mazarini pańska baronia siedzi na zadzie
konia księcia de Beaufort. Chodzi tylko o to, aby go złapać. Co do pana, drogi
dłArtagnan, to nie obiecuję panu nic, lecz jeśli mi go pan przyprowadzisz
martwego lub żywego, będziesz mnie mógł prosić, o co tylko zechcesz.
Na koń, Portosie! rzekł dłArtagnan ujmując dłoń przyjaciela.
Tak jest odpowiedział Portos z godną podziwu zimną krwią. Zeszli
paradnymi schodami zabierając ze sobą napotkanych po drodze gwardzistów i
wołając: Na koń! Na koń! W ten sposób zebrali około dwunastu ludzi.
DłArtagnan i Portos wskoczyli jeden na Wulkana, drugi na Bayarda.
Muszkiet dosiadł na oklep Febusa.
Za mną! wrzasnął dłArtagnan.
W drogę dorzucił Portos.
I wbili ostrogi w boki swych szlachetnych rumaków, które pomknęły ulicą
Saint-Honore na kształt huraganu.
Panie baronie, obiecałem panu, że trochę poćwiczymy i jak widzisz,
słowa dotrzymałem.
Tak, kapitanie odpowiedział Portos.
Obejrzeli się. Muszkiet, spocony bardziej od swego konia, jechał w pewnej
odległości. Za Muszkietem galopowało dziesięciu gwardzistów.
Zdumieni mieszczanie wychodzili na próg swoich domostw, podrażnione
psy, oszczekując, goniły za jeźdźcami.
Na rogu cmentarza Saint-Jean dłArtagnan obalił jakiegoś człowieka, ale
był to wypadek zbyt błahy, by zatrzymać tak śpieszących się ludzi. Galopujący
oddział pędził dalej, jakby konie miały skrzydła.
Niestety, nie masz na tym świecie błahych wydarzeń i zobaczymy, że
wypadek ów prowadził do zguby monarchii.
27. Na gościńcu


Galopowali tak przez całe przedmieście Saint-Antoine i drogą prowadzącą
do Vincennes. Wkrótce znaleźli się za miastem, już byli w lesie, już zoczyli
wioskę.
Za każdym krokiem konie zdawały się coraz bardziej rozpalać, chrapy jęły
im czerwienieć niby rozżarzone piece. DłArtagnan wbił ostrogi w brzuch
rumaka, wyprzedzając Portosa o jakieś dwie stopy. O dwie długości za nim
jechał Muszkiet. Gwardziści sunęli jeden za drugim zależnie od walorów swych
wierzchowców.
Ze szczytu jakiegoś wzniesienia dłArtagnan zoczył grupę ludzi stojących
zewnątrz fosy na wprost ściany wieżycy, zwróconej ku Saint-Maur. Zrozumiał,
że tędy uciekł więzień i że tutaj mógłby zasięgnąć wiadomości. W pięć minut
był u celu, gdzie dołączyli doń jeden po drugim gwardziści.
Wszyscy znajdujący się w tej grupie byli bardzo podnieceni. Spoglądali na
sznur zwisający jeszcze z otworu strzelnicy i zerwany na dwadzieścia stóp od
ziemi. Oceniali wzrokiem wysokość i snuli moc domysłów. Na murach krążyły
wystraszone posterunki.
Patrol dowodzony przez sierżanta odpędzał mieszczan od miejsca, gdzie
diuk dosiadł konia.
DłArtagnan najechał wprost na sierżanta.
Panie poruczniku rzekł sierżant tutaj nie wolno się zatrzymywać.
Ten rozkaz mnie nie tyczy odparł dłArtagnan. Czy poszła pogoń
za uciekającymi?
Tak, panie poruczniku, na nieszczęście tamci jadą na dobrych koniach.
A ilu ich jest?
Czterech zdrowych i jeden ranny, którego zabrali ze sobą.
Czterech zwrócił się dłArtagnan do Portosa słyszysz, baronie?
Tylko czterech.
Radosny uśmiech rozjaśnił twarz Portosa.
Jak daleko się wysforowali?
Dwie godziny i kwadrans, panie poruczniku.
Dwie godziny i kwadrans, to głupstwo, mamy dobre konie, nieprawdaż,
Portosie?
Portos westchnął, pomyślawszy o tym, co czekało jego biedne konie.
Doskonale rzekł dłArtagnan. A teraz, w którą stronę pojechali?
Tego, panie poruczniku, nie wolno nam mówić.
DłArtagnan wyciągnął z kieszeni papier.
Rozkaz królewski rzekł.
Wobec tego proszę rozmawiać z panem gubernatorem.
A gdzie gubernator?
Na wsi.
Twarz dłArtagnana pociemniała od gniewu, zmarszczył czoło, skronie
zaczerwieniły się.
Och, nędzniku, zdaje mi się, że drwisz sobie ze mnie. Czekaj! Rozwinął
papier, podsunął go jedną ręką sierżantowi, a drugą sięgnął do olster po pistolet i
odciągnął kurek.
Rozkaz królewski, mówię ci. Czytaj i odpowiadaj albo ci palnę w łeb.
Którędy pojechali?
Sierżant zobaczył, że z dłArtagnanem nie ma żartów.
Drogą na Vendómois odpowiedział.
A którą bramą wyjechali?
De Saint-Maur.
Jeśli mnie okłamałeś, nędzniku, będziesz jutro wisiał.
A jeśli wasza miłość ich dogoni, to już nie powróci, by mnie kazać
powiesić zamruczał sierżant.
DłArtagnan wzruszył ramionami, skinął na eskortę i dał koniowi ostrogę.
Tędy, panowie, tędy! wołał kierując się ku wskazanej bramie parku.
Ale teraz po ucieczce diuka dozorca uważał za stosowne zamknąć bramę
na cztery spusty. Trzeba było na nim wszystko wymuszać, podobnie jak rzecz
miała się z sierżantem. Zabrało to jeszcze dziesięć minut czasu.
Po przezwyciężeniu tej ostatniej przeszkody oddział pognał z poprzednią
szybkością.
Nie wszystkie jednak konie szły nadal z tym samym ogniem; kilka z nich
nie mogło długo wytrzymać tak szalonej jazdy; trzy ustały już po godzinie,
jeden padł.
DłArtagnan, który jechał nie odwracając głowy, nawet tego nie zauważył.
Portos powiedział mu o tym ze zwykłym spokojem.
Wystarczy, że dojedzie nas dwóch odparł dłArtagnan. Jest ich
przecież tylko czterech.
To prawda powiedział Portos.
I dał koniowi ostrogę.
W ciągu dwóch godzin konie przebyły dwanaście mil bez zatrzymywania.
Nogi zaczęły im drżeć, piana płatami oblepiała kaftany jeźdźców, a pot zwierząt
przesiąkał przez spodnie.
Odpocznijmy choć na chwilę, niech wytchną te biedaki odezwał się
Portos.
Nie, zajedźmy je na śmierć, a dogońmy tamtych. Widzę świeże ślady.
Nie ma jeszcze kwadransa, jak tędy przejechali.
Istotnie powierzchnia gościńca poryta była końskimi kopytami. W
ostatnich blaskach dnia wyraziście rysowały się ślady.
I popędzili dalej. Po dwóch milach koń Muszkieta zwalił się na ziemię.
Bach! rzekł Portos. Febus stracony.
Kardynał zapłaci ci zań tysiąc pistoli.
Och odparł Portos jestem wyższy nad to!
A więc jazda, galopem.
Tak, jeśli jeszcze możemy.
Istotnie koń dłArtagnana odmówił posłuszeństwa. Był już bez tchu.
Ostatnie uderzenia ostrogą miast zmusić do marszu, obaliły go.
Do diabła rzekł Portos ot i Wulkan zajeżdżony.
Do kata! wrzasnął dłArtagnan rwąc włosy trzeba się zatrzymać.
Daj mi swojego konia, Portosie! Ale co ty, u diabła, robisz?
Dalibóg, nic, to raczej Bayard wali się na ziemię.
Podczas gdy Portos wyplątywał się ze strzemion, dłArtagnan chciał konia
dźwignąć, spostrzegł jednak, że zwierzęciu cieknie z chrapów krew.
Trzeci! zawołał. Teraz już wszystko skończone!
W tejże chwili dało się słyszeć rżenie.
Tss szepnął dłArtagnan.
Co tam?
Słyszę konia.
To któryś z naszych dochodzi.
Nie, to z przodu.
A to co innego.
I jął teraz słuchać sam, natężając ucha w stronę wskazaną przez
dłArtagnana.
Panie odezwał się Muszkiet, który porzuciwszy na gościńcu rumaka,
dołączył piechotą do swego pana panie, Febus nie wytrzymał i...
Cicho szepnął Portos.
Właśnie w tejże chwili nocny wietrzyk przyniósł powtórny odgłos
końskiego rżenia.
To przed nami, jakieś pięćset kroków stąd rzekł dłArtagnan.
Istotnie, panie; powiedział Muszkiet. Pięćset kroków stąd stoi
domek myśliwski.
Muszkiet, pistolety rzucił dłArtagnan.
Trzymam je w ręku, panie.
Portos, pistolety z olster.
Wyjęte.
Dobrze odparł dłArtagnan biorąc z kolei swoje teraz rozumiesz,
Portosie?
Nie za bardzo.
Jedziemy w służbie króla.
A więc?
W imię tej służby zarekwirujemy owe konie.
Aha rzekł Portos.
Ani słowa i do dzieła.
I wszyscy trzej ruszyli naprzód w noc, niknąc jak zjawy. Za zakrętem drogi
ujrzeli blask światła wśród drzew.
Dom rzekł cicho dłArtagnan. Pozwól mi działać i rób to co ja.
Przemykając się od drzewa do drzewa, dotarli nie zauważeni na
dwadzieścia kroków od domu. Dzięki latarni zawieszonej w szopie dostrzegli z
tej odległości cztery dobrze prezentujące się konie. Jakiś parobek właśnie je
czyścił. Obok leżały siodła i uzdy.
DłArtagnan podszedł szybko, dając znak towarzyszom, aby trzymali się
kilka kroków za nim.
Kupuję te konie rzekł do parobka.
Ów obrócił się zdumiony, ale nic nie powiedział.
Nie słyszysz, hultaju? podjął dłArtagnan.
Słyszę odparł tamten.
To dlaczego nie odpowiadasz?
Bo te konie nie są do sprzedania.
Wobec tego zabieram je.
I położył dłoń na najbliższym. W tym momencie wyłonili się jego
towarzysze i uczynili to samo.
Ależ panowie! zakrzyknął służący. One zrobiły za jednym
zamachem sześć mil i dopiero przed półgodziną zostały rozsiodłane.
Pół godziny odpoczynku wystarczy rzekł dłArtagnan. Złapią
jeszcze lepszy oddech.
Stajenny jął wołać na pomoc. Ktoś wyglądający na intendenta wyszedł
właśnie w momencie, gdy dłArtagnan wraz z towarzyszami zakładali siodła na
grzbiety wierzchowców.
Intendent chciał podnieść krzyk.
Drogi przyjacielu rzekł dłArtagnan jedno słowo, a strzelę ci w
łeb.
I pokazał mu lufę pistoletu, który zresztą natychmiast włożył znów pod
pachę, aby dalej siodłać.
Ależ panie rzekł intendent czy pan wie, że te konie należą do
księcia de Montbazon?
Tym lepiej odparł dłArtagnan muszą to być zatem dobre rumaki.
Panie rzekł intendent cofając się krok za krokiem i usiłując z
powrotem dotrzeć do drzwi uprzedzam, że zawołam swoich ludzi.
A ja swoich. Jestem porucznikiem muszkieterów królewskich, za mną
jedzie dziesięciu gwardzistów. Nie słyszysz tętentu? Zobaczymy.
Nic nie było słychać, lecz intendent bał się cokolwiek posłyszeć.
No, Portosie? zapytał dłArtagnan.
Skończyłem.
A pan, Musz?
Ja także.
Na koń i jazda.
I wszyscy trzej dosiedli wierzchowców.
Do mnie! krzyknął intendent. Do mnie! Służba, strzelby!
W drogę! krzyknął dłArtagnan. Zanosi się na tęgą strzelaninę.
I wszyscy trzej rzucili się z wiatrem w zawody.
Do mnie! ryczał intendent, podczas gdy stajenny biegł do
sąsiedniego budynku.
Uwaga, bo zabijesz własne konie! dłArtagnan wybuchnął śmiechem.
Ognia! dobiegła go odpowiedź intendenta.
Światło podobne do błyskawicy rozjaśniło drogę. Równocześnie z hukiem
wystrzałów trzej jeźdźcy usłyszeli świst kuł, które przepadły gdzieś w
przestrzeni.
Strzelają jak pachołki rzekł Portos. Za czasów księcia de
Richelieu strzelano lepiej. Pamiętasz, panie Musz, drogę do Crevecoeur?
Ach, panie, jeszcze do tej pory prawy pośladek boli mnie od tego.
DłArtagnan, jesteś pewny, że jedziemy po śladach? zapytał Portos.
Dalibóg! Nie słyszałeś?
Co?
Że konie te należą do księcia de Montbazon.
No?
No, książę de Montbazon jest mężem księżnej de Montbazon.
I co dalej?
Księżna de Montbazon zaś jest kochanką księcia de Beaufort.
Ach, rozumiem odparł Portos. Więc kazała dać konie rozstawne.
Właśnie.
I my jedziemy za diukiem końmi, które pozostawił.
Mój drogi Portosie, jesteś naprawdę człowiekiem wyższej inteligencji
rzekł dłArtagnan swym tonem na wpół serio, na wpół drwiąco.
Phi! rzucił Portos taki już jestem.
Jechali tak z godzinę. Konie były białe od piany, z brzuchów ściekała im
krew.
Czyżbym tam coś widział? rzekł dłArtagnan.
Masz wielkie szczęście, jeśli coś widzisz w taką noc odrzekł Portos.
Jakieś iskry.
I ja również widzę odparł Muszkiet.
Czyżbyśmy ich doganiali?
A to dopiero! Padły koń rzekł dłArtagnan ściągając swego
wierzchowca, który właśnie uskoczył w bok. Zdaje się, że i oni są u kresu sił.
Wydaje mi się, że słychać jakby cały oddział jeźdźców rzekł Portos
pochylony nad grzywą swego konia.
Niemożliwe.
Cała kupa.
A to co innego.
Znów koń wyrzekł Portos.
Martwy?
Nie, zdycha.
Z siodłem czy bez?
Z siodłem.
Więc to oni.
Śmiało, mamy ich.
Ale jeśli ich kupa rzekł Muszkiet to nie my ich mamy, ale oni nas.
Ba! odparł dłArtagnan uważają nas za silniejszych, ponieważ ich
ścigamy. Nastraszą się i rozproszą.
Na pewno powiedział Portos.
O, widzicie! wykrzyknął dłArtagnan.
Tak, znów iskry. Tym razem i ja je widziałem rzekł Portos.
Naprzód, naprzód! rzucił dłArtagnan swym skrzeczącym głosem. -
Za pięć minut będziemy się śmiać.
I znów ruszyli przed siebie. Konie oszalałe z bólu i pościgu leciały
mroczną drogą, pośrodku której zaczęła się rysować jakaś masa bardziej zwarta
i ciemniejsza od reszty horyzontu.

28. Spotkanie


Gnali tak jeszcze z dziesięć minut.
Nagle od zwartej masy odcięły się dwa czarne punkty i jęły się zbliżać,
róść, a w miarę jak rosły, przybierać kształt dwóch jeźdźców.
O rzekł dłArtagnan idą na nas.
Tym gorzej dla nich odrzekł Portos.
Kto tam? zakrzyknął ochrypły głos.
Trzej jeźdźcy w pełnym galopie nie zatrzymali się i nie odpowiedzieli.
Słychać było tylko chrzęst dobywanych szpad i szczęk kurków odwodzonych
przez czarne zjawy.
Cugle w zęby! rzucił dłArtagnan.
Portos pojął w lot. Jednocześnie z dłArtagnanem wyciągnął lewą ręką
pistolet z olster i odwiódł kurek.
Kto idzie? zakrzyknięto po raz wtóry. Ani kroku dalej albo
śmierć!
Ba! odrzucił Portos, niemal dławiąc się kurzem i żując uzdę jak koń
wędzidło ba, jużeśmy takich widzieli!
Na te słowa dwa cienie zatarasowały drogę i w świetle gwiazd błysnęły
lufy wymierzonych do strzału pistoletów.
Z drogi!' wrzasnął dłArtagnan albo zginiecie!
Odpowiedzią na tę groźbę były dwa strzały, lecz nacierający szli z takim
impetem, że w tejże chwili siedzieli już na przeciwnikach. Rozległ się trzeci
strzał, oddany z bardzo bliska przez dłArtagnana i jego przeciwnik padł. Portos
zaś trącił swego z taką siłą, że choć trzymał szpadę odwróconą, samym tylko
uderzeniem odrzucił go na jakieś dziesięć kroków od konia.
Kończ go, Muszkiet! zakrzyknął.
I rzucił się naprzód obok przyjaciela, który podjął już dalszy pościg.
No? zapytał.
Rozwaliłem mu łeb odparł dłArtagnan. A ty?
Obaliłem go tylko, ale uwaga...
Rozległ się huk strzelby: to Muszkiet wykonał w biegu rozkaz pana.
Nuże, nuże odezwał się dłArtagnan. Dobrze idzie, pierwszą partię
wygraliśmy.
Otóż i nowi gracze rzekł Portos.
Istotnie, nowi dwaj jeźdźcy odłączyli się od głównej grupy i przybliżali
gwałtownie, aby znów zagrodzić drogę.
Tym razem dłArtagnan wcale nie czekał, aż się sami odezwą.
Z drogi! krzyknął pierwszy. Z drogi!
Czego chcecie? padło zapytanie.
Diuka! ryknęli obaj jak jeden.
Odpowiedział im wybuch śmiechu zakończony jękiem: dłArtagnan
śmiejącego się przebił na wylot.
W tejże chwili dwa wystrzały huknęły jak jeden. To Portos i jego
przeciwnik wystrzelili do siebie.
DłArtagnan obejrzał się i dostrzegł Portosa tuż obok.
Brawo, Portosie rzekł. Zdaje się, że go zabiłeś.
Zdaje się, trafiłem tylko konia.
Cóż chcesz, mój drogi, nie każdy wystrzał trafia w punkt i nie ma się co
skarżyć, gdy pójdzie tylko w kartę. Ale dalibóg, co z moim koniem?
Twój koń pada rzekł Portos zatrzymując swego.
W samej rzeczy, rumak dłArtagnana potykał się i padał na kolana, po czym
jął rzęzić i legł na ziemi.
Trafiony został w pierś kulą pierwszego z przeciwników dłArtagnana.
DłArtagnan rzucił przekleństwo, od którego niebo gotowe było się rozpaść
w kawałki.
Potrzebuje pan konia? zagadnął go Muszkiet.
Do kata! Czy potrzebuję... krzyknął dłArtagnan.
Proszę odparł Muszkiet.
Do kroć diabłów, skąd masz te dwa luzaki? rzucił dłArtagnan
wskakując na jednego.
To po zabitych. Pomyślałem, że mogą się nam przydać, i zabrałem.
Tymczasem Portos nabił z powrotem pistolet.
Baczność! rzucił dłArtagnan. Znowu dwóch.
Ależ to może być tak do jutra rzekł Portos.
Istotnie dwaj nowi jeźdźcy już nadjeżdżali pędem.
Panie rzekł Muszkiet ten, co go pan obalił, podnosi się.
Czemuś z nim nie zrobił tego co z poprzednim?
Byłem zajęty, panie; przytrzymywałem konie.
Rozległ się strzał. Muszkiet wydał okrzyk bólu.
Och, panie, w drugi! zawołał. Akurat w drugi. Taki sam strzał jak
na drodze do Amiens.
Portos odwrócił się jak lew i runął na spieszonego jeźdźca, który usiłował
właśnie dobyć szpady. Zanim wyciągnął ją z pochwy, Portos gałką swojej
szpady zadał mu tak straszliwy cios w głowę, że tamten padł jak byk pod
obuchem rzeźnika.
Muszkiet, jęcząc żałośnie, zsunął się wdłuż konia, gdyż rana nie pozwalała
mu pozostawać w siodle.
Dostrzegłszy jeźdźców dłArtagnan zatrzymał się i znowu nabił pistolet. Co
więcej, jego nowy koń miał strzelbę przytroczoną do łęku siodła.
No i co? zapytał Portos. Czekamy czy atakujemy?
Atakujemy.
Atakujemy powtórzył Portos.
I wbili ostrogi w brzuchy wierzchowców. Jeźdźcy byli już o dwadzieścia
kroków.
W imieniu króla, z drogi! krzyknął dłArtagnan.
Król nie ma tu nic do gadania! odparł posępny i wibrujący głos,
który zdawał się dobywać z jakiejś chmury, gdyż jeździec zbliżał się spowity
kłębem pyłu.
Dobrze, dobrze, zobaczymy, czy król nie przejdzie wszędzie podjął
dłArtagnan.
Zobaczycie odparł ten sam głos.
I dwa wystrzały pistoletowe rozległy się niemal jednocześnie; jeden
dłArtagnana, drugi przeciwnika Portosa. Kula d'Artagnana zrzuciła
przeciwnikowi kapelusz, kula zaś przeciwnika Portosa przeszła przez gardziel
jego rumaka, który wydawszy tylko jeden jęk padł na miejscu.
Zapytuję po raz ostatni, dokąd zmierzacie? indagował ten sam głos.
Do diabła rzucił odpowiedź dłArtagnan.
Doskonale! Możecie być spokojni, że tam zajedziecie.
DłArtagnan ujrzał wymierzoną w siebie lufę muszkietu. Nie miał już
możności sięgnąć do olster. Przypomniał sobie radę daną mu swego czasu przez
Atosa i jął wspinać konia.
Kula trafiła zwierzę w sam środek brzucha. DłArtagnan poczuł, jak się koń
pod nim osuwa, i z właściwą sobie cudowną zręcznością rzucił się w bok.
No tak dał się słyszeć ten sam wibrujący, szyderczy głos toż to
jatka końska, a nie walka między ludźmi. Za szpadę, mości panie, za szpadę!
I zeskoczył z konia.
Niech będzie za szpadę odparł dłArtagnan. Lubię to.
W dwóch susach dopadł przeciwnika, aż poczuł jego broń na swojej. Z
przyrodzoną sobie zręcznością złożył się tercją, swą ulubioną pozycją.
Tymczasem Portos z pistoletem w obu rękach klęczał za koniem, który bił
kopytami w przedśmiertnych konwulsjach.
Pomiędzy dłArtagnanem i jego przeciwnikiem rozpoczęła się walka.
DłArtagnan, według swego zwyczaju, natarł ostro, ale tym razem spotkał się z
umiejętnością i siłą, które go zastanowiły. Dwa razy odparty kwartą, odstąpił
jeden krok wstecz. Przeciwnik ani drgnął. DłArtagnan powrócił i znów złożył
się tercją.
Dwa, trzy razy padły z obu stron ciosy, ale bez rezultatu. Snopy iskier
tryskały ze szpad.
Wreszcie dłArtagnan uznał, że nadszedł moment sposobny do
zastosowania ulubionej finty. Podprowadził do niej bardzo zręcznie, wykonał z
błyskawiczną szybkością i zadał silne pchnięcie, jak sądził, nie do odparcia.
Cios został sparowany.
Do kata! zakrzyknął swym gaskońskim akcentem.
Na ten okrzyk przeciwnik uskoczył wstecz i pochylając odkrytą głowę,
usiłował rozeznać w ciemnościach twarz dłArtagnana. Ten zaś, obawiając się
finty, nie atakował.
Uważaj rzekł mu Portos, oba pistolety mam nabite.
Jeszcze jeden powód, byś strzelał pierwszy odrzekł tamten.
Portos strzelił; błysk oświetlił pole walki.
W jego blasku dwaj walczący obok krzyknęli.
Atos! padło z ust dłArtagnana.
DłArtagnan! wyrzekł Atos.
Atos podniósł szpadę w górę, a dłArtagnan opuścił swoją.
Aramisie krzyknął Atos nie strzelaj!
Więc to ty, Aramisie? zapytał Portos i rzucił precz pistolet.
Aramis wcisnął swój do olster, a szpadę włożył do pochwy.
Synu mój! szepnął Atos wyciągając rękę do dłArtagnana.
Atosie rzekł dłArtagnan załamując ręce więc ty stajesz w jego
obronie? A ja zaprzysięgłem, że przyprowadzę go żywym czy umarłym! Jestem
zhańbiony!
Zabij mnie odparł Atos odkrywając pierś jeśli honor twój wymaga
mej śmierci.
O, ja nieszczęsny! O, ja nieszczęsny! krzyczał d'Artagnan. Jeden
tylko człowiek na świecie mógł mnie zatrzymać i trzebaż fatalności, że on
właśnie staje na mej drodze. I cóż powiem kardynałowi?
Powiedz mu pan rozległ się donośny głos nad polem walki że
posłał przeciwko mnie jedynych dwóch ludzi zdolnych obalić czterech,
zdolnych bez ujmy walczyć wręcz z hrabią de La Fere i kawalerem d'Herblay, a
poddać się może dopiero pięćdziesięciu ludziom.
Jego książęca wysokość! rzekli razem Atos i Aramis odsłaniając
diuka de Beaufort, podczas gdy dłArtagnan i Portos cofnęli się o krok w tył.
Pięćdziesięciu ludzi zaszeptali.
Proszę, spójrzcie, panowie, wokół siebie, jeśli wątpicie w moje słowa
rzekł diuk.
DłArtagnan i Portos rozejrzeli się wokoło. Istotnie byli zewsząd otoczeni
oddziałem konnych.
Po odgłosach walki ciągnął diuk sądziłem, że jest was ze
dwudziestu, toteż zawróciłem z całym oddziałem. Zbrzydziwszy sobie ciągłą
ucieczkę, zapragnąłem sam ująć za szpadę, a tymczasem was tylko dwóch.
Tak wtrącił Atos ale wasza książęca mość sam powiedział, że
warci są dwudziestu.
Dalej, panowie, proszę o szpady rzekł diuk.
Nasze szpady! odparł dłArtagnan podnosząc głowę i przytomniejąc.
Nasze szpady?! Przenigdy!
Przenigdy! powtórzył Portos.
Kilku ludzi poruszyło się.
Chwileczkę, wasza książęca mość, dwa słowa odezwał się Atos.
Zbliżył się do księcia, który się doń nachylił, i szepnął mu kilka słów.
Jak pan sobie życzysz, hrabio odparł książę. Zbyt jestem panu
zobowiązany, by odmówić pierwszej jego prośbie. Proszę się oddalić, panowie
zwrócił się do ludzi ze swej drużyny. Panowie dłArtagnan i du Vallon,
jesteście wolni.
Rozkaz został natychmiast wykonany i dłArtagnan wraz z Portosem
znaleźli się pośrodku dużego koła.
A teraz odezwał się Atos d'Herblay, zejdź z konia i chodź tutaj.
Aramis zeskoczył z konia i podszedł do Portosa, Atos zaś do dłArtagnana.
Tak więc wszyscy czterej znaleźli się razem.
Przyjacielu podjął Atos czy żałujesz jeszcze naszej nie przelanej
krwi?
Nie odparł dłArtagnan tylko żal ściska mi serce, gdy widzę nas
występujących przeciwko sobie, nas, co byliśmy zawsze tak ze sobą związani.
Przykro mi, że spotykamy się w przeciwnych obozach. Och, teraz już chyba
niczego nie dokonamy.
Och. mój Boże, niczego, wszystko skończone dorzucił Portos.
Więc przystańcie do nas rzekł Aramis.
Cicho, d'Herblay przerwał Atos. Ludziom takiego pokroju nie
czyni się podobnych propozycji. Jeśli są po stronie Mazariniego, to dlatego, że
tak natchnęło ich sumienie, jak nasze postawiło nas po stronie książąt.
Tymczasem jesteśmy wrogami rzekł Portos. Psiakrew, kto by to
kiedyś pomyślał.
DłArtagnan nie odezwał się wcale, tylko westchnął.
Atos spojrzał na starych przyjaciół i ujął ich dłonie w swe ręce.
Panowie rzekł sprawa to poważna i serce moje przepełnia taki ból,
jakbyście je na wskroś przebili. Tak, jesteśmy w przeciwnych obozach, to
wielka i smutna prawda. Ale jeszcze nie wypowiedzieliśmy sobie wojny.
Moglibyśmy to chyba jakoś ułożyć. Niezbędna jest ostateczna rozmowa.
Ja ze swej strony domagam się jej rzeki Aramis.
Zgoda rzucił dumnie dłArtagnan.
Portos skinął głową na znak przyzwolenia.
Umówmy więc miejsce spotkania ciągną Atos dogodne dla nas
wszystkich. Tam ustalimy ostatecznie nasze wzajemne stanowiska oraz jak
mamy postępować wobec siebie.
Doskonale! odrzekli trzej pozostali.
Zgadzacie się więc? zapytał Atos.
Całkowicie.
Miejsce?
Odpowiada wam plac Królewski? zapytał dłArtagnan.
W Paryżu?
Tak.
Atos i Aramis spojrzeli na siebie, po czym Aramis potakująco skinął
głową.
Niech będzie plac Królewski rzekł Atos.
Kiedy?
Jutro wieczorem, jeśli wola.
Zdążycie wrócić?
Tak.
O której?
O dziesiątej wieczór, jeśli wam odpowiada.
Doskonale.
Wyniknie z tego albo pokój, albo wojna, ale przynajmniej honor nasz
pozostanie nienaruszony.
Niestety zamruczał dłArtagnan myśmy już postradali nasz honor
żołnierski.
DłArtagnanie odezwał się z powagą Atos przysięgam, że
sprawiasz mi przykrość, myśląc o tym. Ja mam na myśli co innego, a
mianowicie, żeśmy skrzyżowali ze sobą szpady. Tak ciągnął potrząsając
żałośnie głową dobrześ powiedział, wszyscyśmy nieszczęśni. Chodźmy,
Aramisie.
A my, Portosie, wracajmy z naszą hańbą do kardynała.
Przede wszystkim powiedzcie mu zawołał jakiś głos żem jeszcze
nie za stary, aby działać.
DłArtagnan rozpoznał głos Rocheforta.
Czy mogę coś zrobić dla panów? zagadnął książę.
Dać świadectwo, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, wasza
wysokość.
Bądźcie spokojni, uczynię to. Żegnam panów. Mam nadzieję, że za jakiś
czas znowu się zobaczymy. Może pod Paryżem, a może i w samym Paryżu.
Wówczas będziecie mogli się odegrać.
Z tymi słowy diuk skinął na pożegnanie ręką, puścił konia galopem i
zniknął wraz z orszakiem, którego obraz roztopił się w ciemnościach, a tętent
rozpłynął w przestrzeni.
DłArtagnan i Portos znaleźli się sami na trakcie z jednym tylko
człowiekiem trzymającym dwa luzaki.
Sądzili, że to Muszkiet, i podeszli doń.
Co widzę?! wykrzyknął dłArtagnan. To ty, Milczek?
Milczek! powtórzył Portos.
Milczek przytaknął dwom przyjaciołom na znak, że się nie mylą.
A czyje to konie? zapytał dłArtagnan.
Kto je nam dał? pytał Portos.
Pan hrabia de La Fere.
Ach, Atosie, Atosie mruczał dłArtagnan o wszystkim pamiętasz,
prawdziwy z ciebie szlachcic.
Chwała Bogu! rzekł Portos. Obawiałem się, że będę musiał
wracać na piechotę.
I wskoczył na siodło. DłArtagnan już siedział w swoim.
A ty dokąd, Milczek? zagadnął dłArtagnan. Opuszczasz swego
pana?
Tak, jadę dołączyć do pana wicehrabiego de Bragelonne, który znajduje
się przy armii flandryjskiej.
W milczeniu ujechali kilka kroków traktem prowadzącym w stronę Paryża,
kiedy nagle posłyszeli jęki dolatujące jakby gdzieś z rowu.
Co to? zapytał dłArtagnan.
To Muszkiet odparł Portos.
Och, tak, panie, to ja odparł płaczliwy głos, a jednocześnie na drodze
wyrósł jakiś cień.
Portos podjechał w stronę swego intendenta, do którego był naprawdę
przywiązany.
Ranionyś niebezpiecznie, drogi Musz?
Musz? podjął Milczek otwierając szeroko oczy.
Nie, panie, nie sądzę. Tylko jestem ranny w to miejsce tak
niepolityczne.
Ach, i nie możesz dosiąść konia?
Och, panie, co mam zrobić?
A pieszo możesz iść?
Spróbuję, do pierwszego z brzegu domu.
Co robić? rzekł dłArtagnan. Przecież trzeba nam wracać do
Paryża.
Ja zajmę się Muszkietem odezwał się Milczek.
Dzięki ci, mój poczciwcze rzekł Portos.
Milczek zsiadł z konia i podał ramię swemu staremu przyjacielowi, który
przyjął je ze łzami w oczach, Milczek nie mógł, stwierdzić, czy istotnym
powodem łez była radość z ujrzenia przyjaciela, czy też ból, jaki sprawiała rana.
DłArtagnan zaś i Portos w milczeniu podążali do Paryża.
W trzy godziny później minął ich jakiś kurier okryty kurzem. Był to
człowiek wysłany przez diuka do kardynała z listem, w którym zgodnie z
obietnicą książę poświadczał czyny Portosa i dłArtagnana.
Mazarini po otrzymaniu listu spędził noc bardzo źle. Książę oznajmiał
własnoręcznie, że znajduje się na wolności i że wydaje kardynałowi wojnę na
śmierć i życie.
Kardynał przeczytał list dwa, trzy razy, po czym złożył go i schowawszy
do kieszeni, rzekł:
Jakkolwiek dłArtagnan nie dostał księcia, to przynajmniej pociesza
mnie fakt, że pędząc stratował tego Broussela. Ten Gaskończyk to człowiek
bezwzględnie wartościowy, nawet swoją niezręcznością wyświadcza mi
przysługi.
Kardynał miał na myśli człowieka, którego dłArtagnan obalił był w Paryżu
przy rogu cmentarza Saint-Jean. Był to właśnie radca Broussel.

29. Poczciwiec Broussel


Ale na nieszczęście dla kardynała Mazariniego, którego w tym czasie
prześladował pech, poczciwiec Broussel nie został stratowany.
Rzecz miała się tak: właśnie przekraczał on spokojnie ulicę Saint-Honore,
kiedy koń unoszący dłArtagnana potrącił go w plecy i obalił w błoto. Jak już
nadmieniliśmy, dłArtagnan nie zauważył nawet tego drobnego dlań przypadku.
Zresztą dłArtagnan podzielał uczucie głębokiej i pogardliwej obojętności, jaką
szlachta, a w szczególności szlachta wojskowa, żywiła w tych czasach do
mieszczaństwa. Pozostał więc obojętny na nieszczęście, jakie przydarzyło się
temu małemu, czarno odzianemu człowieczkowi. I zanim biedny Broussel
zdołał krzyknąć, cały huragan zbrojnych jeźdźców przepadł w dali. Dopiero
wówczas można było rannego posłyszeć i dźwignąć.
Nadbiegli ludzie, ujrzeli jęczącego człowieka, spytali o nazwisko, adres,
tytuł, a kiedy powiedział, że nazywa się Broussel, że jest radcą parlamentu i
zamieszkuje przy ulicy Saint-Landry, natychmiast podniósł się w tłumie wrzask,
straszliwy, groźny wrzask, który przeraził rannego nie mniej niż ów huragan, co
przetoczył się po jego ciele.
Broussel! krzyczano Broussel, nasz ojciec! Obrońca naszych praw
przeciw Mazariniemu! Broussel, przyjaciel ludu! Zabity, stratowany przez tych
kardynalskich zbrodniarzy! Na pomoc! Do broni! Śmierć!
W jednej chwili zebrał się olbrzymi tłum. Zatrzymano jakąś karetę, aby w
niej położyć małego radcę. Ale ktoś z ludu zauważył, iż ruch pojazdu może
pogorszyć stan, w jakim znajduje się ranny. Fanatycy zaproponowali, aby
zanieść go na rękach, co zostało przyjęte z entuzjazmem i jednomyślnie
zaakceptowane. Jak rzekli, tak zrobili. Lud, groźny i tkliwy jednocześnie,
dźwignął go i poniósł, podobny owemu olbrzymowi z baśni, który grzmi jak
burza, pieszcząc i kołysząc w ramionach karzełka. Broussel powątpiewał był już
o przywiązaniu paryżan do niego. W czasie tych trzech lat rozsiewał ducha
opozycji nie bez cichej nadziei, że pewnego dnia stanie się popularny. Ta
demonstracja, co wynikła tak w porę, sprawiła mu przyjemność i napełniła
dumą, ponieważ objawiła miarę jego wpływów. Z drugiej jednak strony triumf
ten przyćmiewały pewne obawy. Obok ran, które przysparzały mu wiele
cierpienia, nękała go obawa, że na każdym rogu ulicy ujrzy wyłaniający się
szwadron gwardzistów bądź muszkieterów szarżujących na tłum. A cóż się
wtedy stanie z bohaterem tej ciżby?
Miał ciągle przed oczami ten wir ludzki, ten huragan podkutych nóg, który
obalił go jednym podmuchem. Powtarzał więc słabym głosem:
Śpieszcie się, moje dzieci, gdyż naprawdę bardzo cierpię. Każda z tych
skarg wzmagała wokół niego jęki i podwajała siłę złorzeczeń. Nie bez trudu
przybyli wreszcie do domu Broussela. Tłum, który wtargnął w ulicę wcześniej,
ściągnął do okien i na progi domów całą dzielnicę. W oknie pewnego domu,
dokąd prowadziła wąska brama, widać było miotającą się starą służącą, która
krzyczała ze wszystkich sił, i niemłodą już kobietę, która płakała. Obie wyraźnie
zatrwożone, chociaż objawiały to każda w inny sposób, rozpytywały ludzi,
którzy za całą odpowiedź niewyraźnie i niezrozumiale coś wykrzykiwali.
Ale kiedy pojawił się radca niesiony przez ośmiu ludzi, blady i
spoglądający na swój dom, na żonę i służącą okiem umierającego, poczciwa
pani Broussel zemdlała, a służąca wznosząc ramiona ku niebu rzuciła się na
schody na spotkanie swego pana z okrzykiem: "O mój Boże! Mój Boże! Żeby
chociaż tu był Friquet i mógł pobiec po chirurga!"
Okazało się, że Friquet był na miejscu. Gdzieżby mogło zabraknąć
paryskiego urwisa?
Friquet skorzystał oczywiście z Zielonych Świątek, aby poprosić
właściciela oberży o zwolnienie; zwolnienie, którego nie można mu było
odmówić, biorąc pod uwagę, że umowa z chłopcem zastrzegała, iż będzie on
miał wolne wszystkie cztery wielkie doroczne święta.
Friquet był na czele pochodu. Ma się rozumieć przychodziło mu na myśl
poszukać chirurga, lecz ostatecznie uznał za znacznie przyjemniejsze
wykrzykiwanie na całe gardło: "Zabili pana Broussela! Pana Broussela, ojca
ludu! Niech żyje pan Broussel!", aniżeli iść samemu bocznymi ulicami i
zwyczajnie rzec do człowieka odzianego na czarno: "Niech pan idzie, panie
chirurgu, potrzebuje pana radca Broussel".
Na nieszczęście Friqueta, który odgrywał tak poważną rolę w orszaku,
postąpił on nierozważnie czepiając się krat parterowego okna, aby z góry
oglądać tłum. Ta ambicja zgubiła go: matka zauważyła syna i posłała po lekarza.
Następnie ujęła rannego poczciwca w swe ramiona i chciała wnieść na
pierwsze piętro, ale u stóp schodów radca stanął na nogi i oświadczył, że czuje
się na tyle silny, aby samemu wejść na górę. Następnie poprosił Gervaise
takie było imię służącej by postarała się oddalić tłum, ale ona nie słuchała
swego pana.
O mój biedny pan! Mój drogi pan! wykrzykiwała.
Tak, moja droga, tak Gervaise mruczał Broussel, aby ją uspokoić.
Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Jakże mam się nie trapić, kiedy pan jest potłuczony, porozbijany,
pobity.
Ależ nie, ależ nie odpowiedział Broussel to nic albo prawie nic.
Nic, a pan cały pokryty błotem! Nic, a krew we włosach! Ach, mój
Boże, mój Boże! Mój biedny pan.
Ciszej mówił Broussel ciszej.
Krew, mój Boże! krew! krzyczała Gervaise.
Lekarza, chirurga, doktora! wył tłum. Radca Broussel umiera! To
mazariniści go zabili!
O mój Boże! rozpaczał Broussel. Przez tych nieszczęśników spalą
mi dom!
Niech pan stanie w oknie i pokaże się, panie nasz.
Ani myślę, do kroćset odparł Broussel. Takie pokazywanie się
dobre dla króla. Powiedz im, Gervaise, że czuję się lepiej. Powiedz im, że idę
nie do okna, ale do łóżka, i żeby sobie stąd poszli.
Ale dlaczego pan chce, żeby sobie poszli? Toż to honor dla pana, że są
tutaj.
Czyż nie widzisz rozpaczał Broussel doprowadzą do tego, że
zostanę powieszony! Dalej, spojrzyj no, moja żona czuje się źle!
Broussel, Broussel! krzyczał tłum. Niech żyje Broussel! Chirurga
dla Broussela!
Narobili takiego tumultu, że stało się to, co przewidywał Broussel. Pluton
gwardzistów przegnał kolbami muszkietów całą tę ciżbę, zresztą nie taką znów
groźną. Na pierwsze okrzyki: "Gwardziści! Wojsko!" Broussel, który drżał na
myśl, że go wezmą za podżegacza całego tego tumultu, wpakował się w ubraniu
do łóżka.
Wojsko przegnało tłum, dzięki czemu stara Gervaise po trzykrotnie
powtórzonym poleceniu Broussela mogła wreszcie zamknąć bramę od ulicy. Ale
zaledwie brama się zawarła i Gervaise weszła do swego pana na górę, rozległo
się mocne stukanie.
Pani Broussel powróciwszy do sił, stojąc w nogach łóżka cała drżąca jak
liść, ściągała mężowi obuwie.
Zobacz no, kto tam stuka ozwał się Broussel i nie otwieraj,
Gervaise, póki się nie dowiesz, kto zacz.
Gervaise wyjrzała.
To pan prezydent Blancmesnil odparła.
W takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, abyś otworzyła
powiedział Broussel.
No rzekł wchodząc prezydent co oni ci tam zrobili, drogi
Broussel? Słyszałem, żeś omal nie został zabity?
Faktem jest, że najprawdopodobniej uknuto coś przeciw mojemu życiu
odparł Broussel ze stoicką pewnością.
O mój biedny przyjacielu! Więc chcieli zacząć od ciebie; ale przyjdzie
kolej na każdego z nas. Nie mogąc zwyciężyć wszystkich naraz, próbują
niszczyć jednego po drugim.
Jeśli wyjdę z tego cało rzekł Broussel pragnę z kolei zmiażdżyć
ich młotem swej wymowy.
Wydobrzejesz odparł Blancmesnil ażeby musieli drogo zapłacić
za tę napaść.
Pani Broussel zanosiła się od płaczu, Gervaise rozpaczała.
Co się dzieje?! krzyknął urodziwy młody człowiek, silnie
zbudowany, który wpadł do pokoju. Mój ojciec ranny?!
Masz przed sobą ofiarę tyranii rzekł Blancmesnil jak prawdziwy
spartanin.
O! zawołał młodzieniec zwracając się ku drzwiom. Biada tym,
którzy cię tknęli, mój ojcze!
Jakubie rzekł radca podnosząc się pójdź raczej, mój przyjacielu,
poszukać jakiegoś lekarza.
Słyszę krzyki rzekła stara. To na pewno Friquet prowadzi lekarza.
Nie, to kareta.
Blancmesnil wyjrzał przez okno.
Koadiutor rzucił.
Pan koadiutor? powtórzył Broussel. O mój Boże, poczekajcie,
niechże choć wyjdę mu naprzeciw.
I radca, niepomny na ranę, już miał się rzucić na spotkanie księcia de Retz,
gdyby go nie powstrzymał był Blancmesnil.
No, mój drogi Broussel zagadnął koadiutor wchodząc. Cóż to się
dzieje z tobą? Mówią o zasadzce, o zabójstwie? Dzień dobry, panie
Blancmesnil. Jadąc zabrałem swego lekarza i przyprowadzam go panu.
Ach, panie rzekł Broussel ileż łask ci zawdzięczam! Prawdą jest,
iż zostałem okrutnie obalony i stratowany przez królewskich muszkieterów.
Powiedz, przez kardynalskich, powiedz, przez muszkieterów tego
Mazariniego. Ale każemy mu za to wszystko zapłacić, bądź spokojny.
Nieprawdaż, panie de Blancmesnil?
Blancmesnil pochylił się właśnie w ukłonie, kiedy nagle otwarły się drzwi
pchnięte przez gońca. Za nim postępował lokaj we wspaniałej liberii
obwieszczając na cały głos:
Jego wysokość książę de Longueville.
Co?! zakrzyknął Broussel. Jego książęca wysokość tutaj? Jakiż to
zaszczyt dla mnie! Och, panie!
Śpieszę ubolewać, panie odparł książę nad losem naszego
dzielnego obrońcy. A więc jesteś pan ranny, mój drogi radco?
Gdybym nawet nim był, pańska wizyta wyleczyłaby mnie, wasza
wysokość.
Jednak pan cierpi?
Bardzo odparł Broussel.
Przyprowadziłem swego medyka rzekł książę. Czy pozwolisz mu
pan wejść?
Ależ! rzekł Broussel.
Książę skinął na lokaja, który wprowadził czarno odzianego człowieka.
Miałem tę samą myśl co wasza książęca mość ozwał się koadiutor.
Lekarze spojrzeli na siebie.
Ach, to pan, mości koadiutorze odrzekł książę. Przyjaciele ludu
spotykają się tam, gdzie ich miejsce.
Tumult ten przeraził mnie, więc przybiegłem. Sądzę jednak, że
najpilniejsza sprawa to, aby nasi medycy zajęli się dzielnym radcą.
W waszej obecności, panowie? rzekł Broussel całkiem onieśmielony.
A dlaczegóżby nie, mój drogi? Spieszno nam, przysięgam ci na to,
wiedzieć, co ci dolega.
Och, mój Boże! wtrąciła pani Broussel co to znów za hałas?
Można by powiedzieć, że oklaski rzucił Blancmesnil podbiegając do
okna.
Co?! wykrzyknął Broussel blednąc. Co tam znowu?
Barwy jego wysokości księcia de Conti odkrzyknął Blancmesnil.
Jego wysokość książę de Conti we własnej osobie.
Koadiutor i książę de Longueville mieli ogromną chęć roześmiać się.
Lekarze zamierzali już podnieść okrycie Broussela. Broussel ich powstrzymał.
W tejże chwili wszedł książę de Conti.
Ach, panowie, ubiegliście mnie! rzekł na widok koadiutora. Nie
miej mi pan tego za złe, drogi Broussel. Kiedy dowiedziałem się o twym
wypadku, pomyślałem, że nie masz może lekarza, więc udałem się, by zabrać
swego. Jak się miewasz, i co to za zabójstwo, o którym się opowiada?
Broussel chciał mówić, lecz brakowało mu słów; zdruzgotany był
brzemieniem zaszczytów, jakie nań spadały.
A więc obejrzyj chorego, drogi doktorze zwrócił się książę de Conti
do towarzyszącego mu człowieka w czerni.
Panowie ozwał się jeden z lekarzy mamy więc konsylium.
Jak sobie chcecie, panowie rzekł książę lecz uspokójcie mnie
szybko co do stanu zdrowia naszego drogiego radcy.
Trzej lekarze zbliżyli się do łóżka. Broussel ze wszystkich sił naciągał na
siebie okrycie, ale mimo oporu został obnażony i zbadany.
Miał tylko kontuzję ramienia i uda.
Trzej lekarze spojrzeli na siebie nie rozumiejąc, po co zgromadzono trzech
najuczeńszych ludzi fakultetu paryskiego dla podobnej drobnostki.
No i co? rzekł koadiutor.
No i co? rzekł diuk.
No i co? rzekł książę.
Mamy nadzieję ozwał się jeden z medyków że wypadek nie
będzie miał następstw. Przechodzimy do sąsiedniego pokoju, by sporządzić
receptę.
Broussel! Wiadomości o Brousselu! krzyczał lud. Jak się czuje
Broussel?!
Do okna podbiegł koadiutor. Na jego widok lud się uciszył.
Przyjaciele powiedział koadiutor uspokójcie się, panu Broussel
nie grozi niebezpieczeństwo. Jednak rana jest poważna i wypoczynek
konieczny.
Natychmiast rozległy się na ulicy okrzyki: "Niech żyje Broussel! Niech
żyje pan koadiutor!"
Księcia de Longueville ogarnęła zazdrość i z kolei on podszedł do okna.
Niech żyje pan de Longueville! zakrzyknięto natychmiast.
Moi przyjaciele rzekł diuk pozdrawiając lud ręką rozejdźcie się w
spokoju i nie dawajcie naszym nieprzyjaciołom powodu do radości
wywoływaniem zamieszek.
Doskonale, wasza wysokość! ozwał się z łóżka Broussel tak
przemawia uczciwy Francuz.
Tak, tak, panowie paryżanie rzekł książę de Conti podchodząc z
kolei do okna po swoją porcję oklasków prosi was o to pan Broussel. Poza
tym potrzebuje on wypoczynku, a hałas mógłby mu przeszkadzać.
Niech żyje książę de Conti! krzyczał tłum. Książę pozdrowił go.
Następnie wszyscy trzej pożegnali radcę, a tłum, który odprawili w imieniu
Broussela, odprowadzał ich. Byli już na bulwarze, a jeszcze Broussel ich żegnał
ze swego łóżka.
Stara służąca zdumiona spoglądała na swego pana z podziwem. Radca
urósł w jej oczach o całą stopę.
Oto co znaczy służyć swemu krajowi zgodnie z sumieniem
powiedział radca z satysfakcją.
Po godzinnej naradzie wyszli również i lekarze, zalecając obmycie kontuzji
wodą z solą.
Przez cały dzień trwała procesja karoc. Cała Fronda składała Brousselowi
karty wizytowe.
Co za wspaniały triumf, mój ojcze rzekł młodzieniec, który nie
rozumiejąc prawdziwego powodu, jaki kierował tych wszystkich ludzi do ojca,
brał na serio manifestacje możnych, książąt i ich przyjaciół.
Niestety, mój drogi Jakubie odparł Broussel wielce się obawiam,
że zapłacę za ten triumf trochę za drogo, i niewiele się mylę, jeśli powiem, iż
pan Mazarini właśnie w tej chwili sporządza rachunek utrapień, jakie mu
przyczyniłem.
Friquet powrócił o północy, nie mógł bowiem znaleźć lekarza.

30. Czterej starzy przyjaciele przygotowują się do
ponownego spotkania


Portos, siedząc na podwórzu zajazdu "Pod Kózką", zwrócił się do
dłArtagnana, który właśnie powracał z pałacu kardynała z wydłużoną i ponurą
twarzą:
No i cóż, przyjął cię źle, mój mężny dłArtagnanie?
Dalibóg, źle! To naprawdę wstrętne bydlę. Co tam takiego zajadasz,
Portosie? ,
Jak widzisz, maczam suchar w winie szampańskim. Rób to samo.
Masz rację. Gimblou, szklaneczkę!
Wezwany tym dźwięcznie brzmiącym imieniem chłopiec przyniósł żądaną
szklankę i dłArtagnan usiadł koło przyjaciela.
Jakże się tam odbyło?
No cóż! Rozumiesz sam, że nie miałem innego sposobu wyłożenia całej
sprawy. Gdy wszedłem, przeszył mnie spojrzeniem, wzruszyłem więc
ramionami i powiedziałem:
Nie byliśmy, monsignore, najmocniejsi.
Tak, wiem o tym, ale podaj mi pan szczegóły.
Rozumiesz, Portosie, że nie mogłem podać szczegółów nie wymieniając
nazwisk naszych przyjaciół, a wymienić nazwiska znaczyło zgubić ich.
Dalibóg!
Monsignore powiedziałem ich było pięćdziesięciu, a nas dwóch.
Tak on mi na to lecz to nie przeszkadza, że wymieniano strzały, o
czym już słyszałem.
Faktem jest, że obie strony nie żałowały prochu.
A szpady oglądały też światło dzienne? zagadnął znowu.
Raczej nocne ciemności, monsignore odpowiedziałem mu.
Ach tak ciągnął kardynał a ja uważałem drogiego pana za
Gaskończyka.
Gaskończykiem jestem tylko wówczas, kiedy mogę dopiąć swego,
monsignore.
Odpowiedź spodobała mu się, gdyż zaczął się śmiać.
Mam nauczkę rzekł aby moim gwardzistom przydzielać lepsze
konie. Gdyby bowiem mogli nadążyć za wami i zdziałać każdy tyle co pan i
pański przyjaciel, dotrzymalibyście słowa i przyprowadzilibyście mi księcia
żywym czy martwym.
Widzę z tego, że nie jest tak źle podjął Portos.
Ach, mój Boże, oczywiście, że nie, drogi przyjacielu, ale to się tak
mówi. Nie do wiary przerwał jak te suchary ciągną wino. Toż to
prawdziwe gąbki. Gimblou, drugą butelkę.
Butelkę przyniesiono natychmiast, co świadczyło o stopniu poważania,
jakim cieszył się dłArtagnan w zakładzie. Prawił on dalej:
Już odchodziłem, kiedy mnie jeszcze zawołał:
Mieliście trzy konie zabite czy też zajeżdżone? zapytał mnie.
Tak, monsignore.
Ile były warte?
Jak mi się zdaje wtrącił Portos wcale niezły odruch.
Tysiąc pistoli odpowiedziałem.
Tysiąc pistoli rzekł Portos ho, ho! to dużo. Jeśli zna się na
koniach, powinien się był targować.
Na honor, miał na to gorącą chętkę, bo aż podskoczył i popatrzył na
mnie. A ja na niego. Wtedy zrozumiał, sięgnął ręką do szafy i wyciągnął obligi
Banku Lyońskiego.
Na tysiąc pistoli?
Na tysiąc pistoli. Jak uciął. Ani jednego więcej, sknera!
Masz je przy sobie?
O, proszę.
Dalibóg, uważam, że załatwił to przyzwoicie.
Przyzwoicie! Z ludźmi, którzy nie tylko ryzykowali swą skórę, ale
jeszcze oddali mu wielką przysługę.
Wielką przysługę? Jaką?
Cóż! Zdaje się, że mu stratowałem pewnego radcę parlamentu.
Jak to! Tego małego, czarnego, co go obaliłeś przy rogu cmentarza
Świętego Jana?
O, właśnie, mój drogi. Przeszkadzał mu. Na nieszczęście nie
stratowałem go zupełnie. Zdaje się, że się wygrzebie i dalej będzie mu
przeszkadzał.
Popatrz no rzekł Portos a ja powstrzymałem mego konia, który
jechał wprost na niego! Załatwi się to innym razem.
Cham jakiś, powinien mi był zapłacić za radcę.
Tss, jeśli niezupełnie stratowany...
Pan de Richelieu powiedziałby: "Za radcę pięćset talarów". Ostatecznie,
nie mówmy już o tym. Ile cię kosztowały twoje bydlaki, Portosie?
Ach, przyjacielu, gdyby tu był biedny Muszkiet, powiedziałby ci co do
liwra, tynfa i grosza.
Głupstwo. W każdym razie powiedz w przybliżeniu do dziesięciu
talarów.
No, Wulkan i Bayard kosztowały mnie każdy mniej więcej po dwieście
pistoli, co do Febusa zaś, myślę, będziemy bliscy prawdy, oceniając go na jakieś
półtorej setki.
Zatem pozostaje czterysta pięćdziesiąt pistoli rzekł dosyć
zadowolony dłArtagnan.
Tak, ale dochodzą jeszcze rzędy końskie.
Dalibóg, prawda. A ileż za nie?
No, licząc sto pistoli za trzy...
Niech będzie sto pistoli rzekł dłArtagnan. Zostaje więc trzysta
pięćdziesiąt pistoli.
Portos skłonił głowę na znak zgody.
Dajmy więc pięćdziesiąt pistoli gospodyni na nasze utrzymanie rzekł
dłArtagnan a trzysta podzielmy między siebie.
Podzielmy.
Lichy interes! zamruczał dłArtagnan ściskając w dłoni swoje
pieniądze.
Ba! To tak zawsze. Ale powiedz no mi...
Co?
Nie wspominał o mnie wcale?
Ależ oczywiście! wykrzyknął dłArtagnan, bojąc się zniechęcić
przyjaciela stwierdzeniem faktu, iż kardynał nie napomknął o nim ani słówka.
Ależ tak. Powiedział...
Co powiedział?
Czekaj, chcę sobie przypomnieć jego własne słowa. Rzekł tak: "Co do
pańskiego przyjaciela, to powiedz mu pan, żeby go głowa nie bolała".
Doskonale! rzekł Portos jasne jak dzień, że trwa w zamiarze
uczynienia mnie baronem.
W tejże chwili w sąsiednim kościele wydzwoniła godzina dziewiąta.
DłArtagnan zadrżał.
A prawda rzekł Portos bije już dziewiąta, a o dziesiątej,
pamiętasz, mamy spotkanie na placu Królewskim.
Ach, nie mów, Portosie wykrzyknął dłArtagnan z odruchem
zniecierpliwienia. Nie przypominaj mi o tym, od wczoraj mnie to gnębi. Nie
pójdę.
A dlaczegóż to?
Dlatego, że bolesne dla mnie ujrzeć znów tych dwóch ludzi, którzy
utrącili nam całe przedsięwzięcie.
Przecież ani jedna, ani druga strona nie uzyskała przewagi. Ja miałem
jeszcze nabity pistolet, a ty stałeś twarzą w twarz z przeciwnikiem dzierżąc
szpadę w ręce.
Tak rzekł dłArtagnan ale jeśli za tym spotkaniem coś się kryje...
Och! rzekł Portos sam w to nie wierzysz, dłArtagnanie.
Istotnie, dłArtagnan nie wierzył, by Atos był zdolny do podstępu, lecz
szukał pretekstu, nie chciał bowiem iść na to spotkanie.
Pójść tam trzeba ciągnął wspaniały pan de Bracieux uważaliby, że
stchórzyliśmy. Och, drogi przyjacielu, stawiliśmy dzielnie czoło pięćdziesięciu
wrogom na trakcie i równie dzielnie potrafimy go stawić dwom przyjaciołom na
placu Królewskim.
Tak, tak odrzekł dłArtagnan wiem o tym. Ale oni stanęli po
stronie książąt nie uprzedziwszy nas o tym. Wszak Atos i Aramis rozegrali ze
mną partię, która mnie niepokoi. Prawdę odkryliśmy wczoraj. Po cóż iść i
dowiadywać się dzisiaj czegoś innego.
Więc ty naprawdę im nie ufasz?
Aramisowi nie ufam, odkąd został księdzem. Nie możesz sobie
wyobrazić, mój drogi, co się z niego zrobiło. Widzi, że stoimy mu na drodze
prowadzącej do biskupstwa, i, być może, bez przykrości usunąłby nas z niej.
No, z Aramisem to inna sprawa rzekł Portos i wcale by mnie to
nie zdziwiło.
Książę de Beaufort może z kolei podjąć próbę schwytania nas.
Ba! Skoro miał nas już w ręku i wypuścił. Zresztą miejmy się na
baczności, weźmy broń i Wiórka ze strzelbą.
Wiórek to frondysta rzekł dłArtagnan.
Do diabła z wojnami domowymi! Nie można już liczyć ani na swoich
przyjaciół, ani na swoich służących. Ach, żebyż ten biedny Muszkiet był tutaj!
Ten przynajmniej nigdy mnie nie opuści.
Tak, póki będziesz bogaty. Ach, mój drogi, nie wojny domowe nas
rozdzielają, ale to, że nie mamy już po dwadzieścia lat i że szczere porywy
młodości ustąpiły miejsca podszeptom interesów, tchnieniom ambicji,
namowom egoizmu. Tak, masz rację, Portosie, chodźmy tam, ale dobrze
uzbrojeni. Gdybyśmy tam nie poszli, powiedzieliby, że mamy stracha.
Hej tam, Wiórek! rzucił dłArtagnan. Wiórek pojawił się.
Osiodłaj konie i weź strzelbę.
Przede wszystkim, panie, przeciw komu idziemy?
Przeciw nikomu. To zwykła ostrożność na wypadek, gdybyśmy zostali
napadnięci.
Czy pan wie, że chciano zabić zacnego radcę Broussela, tego ojca ludu?
Doprawdy? rzekł dłArtagnan.
Tak, ale go pięknie pomszczono, gdyż tłum odniósł go do domu na
rękach. Od wczoraj dom pełen odwiedzających. Złożyli mu wizytę koadiutor,
książę de Longueville, książę de Conti; księżne de Chevreuse i de Vendóme
pozostawiły u niego swoje karty wizytowe i teraz, kiedy zechce...
No tak, kiedy zechce.
Wiórek jął śpiewać:

Wiatr się zerwał dzisiaj z rana,
Wiatr od Frondy wieje,
Może zdmuchnie Mazarina,
Który już się chwieje.
Wiatr się zerwał dzisiaj z rana,
Wiatr od Frondy wieje.

Teraz mnie już nie dziwi dłArtagnan zwrócił się po cichu do Portosa
że Mazarini tak bardzo pragnął stratowania tego radcy na śmierć.
Sam pan rozumie podjął Wiórek że jeśli prosi mnie pan o zabranie
strzelby na jakąś wyprawę uknutą przeciwko radcy Broussel...
Nie, bądź spokojny. Ale skąd masz te wszystkie szczegóły?
O, z dobrego źródła, panie. Dowiedziałem się od Friqueta.
Od Friqueta?... Znam skądś to nazwisko.
To syn służącej pana Broussel, zuch, który, ręczę za to, w czasie
rozruchów nie da sobie w kaszę dmuchać.
Czy nie jest on ministrantem od Panny Marii? zapytał dłArtagnan.
Tak, ten sam, protegowany Gryzipiórka.
Ach, już wiem. Jest on również chłopcem do posług w oberży przy ulicy
Calandre.
Zgadza się.
A co ty masz z tym pędrakiem? zapytał Portos.
Ho, ho! otrzymałem już odeń dobre informacje, a przy sposobności
mógłby jeszcze udzielić jakichś nowych.
Tobie, który o mało co nie stratowałeś jego pana?
A któż mu o tym powie?
To prawda.
W tym czasie Atos i Aramis wjeżdżali do Paryża przedmieściem Saint-
Antoine. Pokrzepiwszy się w drodze, śpieszyli teraz, by zdążyć na spotkanie.
Towarzyszył im tylko Gryzipiórek. Milczek, jak już wiemy, pozostał, aby
pielęgnować Muszkieta, i miał dołączyć wprost do młodego wicehrabiego de
Bragelonne, który udawał się do flandryjskiej armii.
Teraz rzekł Atos musimy wstąpić do jakiejś oberży, aby się
przebrać w miejskie szaty, zostawić pistolety i rapiery oraz broń służącego.
O, co to, to nie, drogi hrabio, pozwolisz, że w tym względzie będę
zupełnie przeciwnego zdania, a nawet będę próbował przekabacić cię na swoją
stronę.
A dlaczegóż to?
Ponieważ udajemy się na spotkanie wojenne.
Co chcesz przez to powiedzieć, Aramisie?
Że plac Królewski jest tylko dalszym ciągiem traktu Vendómois.
Niczym innym.
Jak to! Nasi przyjaciele...
Stali się naszymi najniebezpieczniejszymi wrogami, Atosie, wierz mi,
pilnujmy się, a nade wszystko ty się pilnuj!
Och, mój drogi d'Herblay!
Kto ci powiedział, że dłArtagnan nie zrzucił porażki na nasze barki i nie
uprzedził kardynała? Kto ci powiedział, że kardynał nie skorzysta z tego
spotkania, aby nas schwytać.
Ależ Aramisie, czy sądzisz, że dłArtagnan, że Portos przyłożyliby rękę
do podobnej nikczemności?
Masz rację, drogi Atosie, między przyjaciółmi byłaby to nikczemność,
ale między wrogami to tylko podstęp.
Atos skrzyżował ramiona, a jego piękna głowa opadła na pierś.
Cóż chcesz, Atosie! mówił Aramis tacy są ludzie, a nie zawsze
ma się dwadzieścia lat. Zraniliśmy okrutnie, jak sam o tym wiesz, miłość własną
dłArtagnana, która zaślepia go w jego postępkach. Został pokonany. Czy nie
słyszałeś, jak rozpaczał na drodze? Co się tyczy Portosa, to być może jego
baronia zależała od powodzenia tej sprawy. Cóż, spotkał nas na swej drodze i
tym razem jeszcze nie zostanie baronem. Skąd wiesz, że ta sławna baronia nie
zależy od spotkania z nami tego wieczoru? Bądźmy, Atosie, ostrożni.
A jeśli oni przyjdą bez broni? Co za wstyd dla nas, Aramisie!
O, bądź spokojny, mój drogi, ręczę ci, że tak nie będzie. Zresztą mamy
wymówkę: przyjeżdżamy z podróży i jesteśmy buntownikami!
Wymówkę! Mamy więc przewidywać okoliczność, że będziemy
zmuszeni uciec się do wymówki wobec dłArtagnana i Portosa. Och. Aramisie,
Aramisie ciągnął Atos potrząsając smutnie głową na mą duszę, czynisz
mnie najnieszczęśliwszym z ludzi. Sączysz rozczarowanie w serce, które nie
przestało bić dla uczuć przyjaźni. Słuchaj, Aramisie, przysięgam, że wolałbym
raczej, aby mi je wyrwano z piersi. Ty idź, jak sobie chcesz. Ja pójdę bez broni.
O nie, bo ja nie pozwolę ci tak iść. Tu już nie wchodzi w grę jeden
człowiek, już nie Atos, nawet nie hrabia de La Fere, którego przez tę słabość
wydajesz na łup. Chodzi tu o całe stronnictwo, do którego należysz i które na
ciebie liczy.
Niechaj więc będzie, jak powiadasz odpowiedział ze smutkiem Atos.
I milcząc jechali dalej.
Ledwie dotarli do krat pustego placu, jadąc ulicą Pas-de-la-Mule, gdy pod
arkadami przy wylocie ulicy Św. Katarzyny dostrzegli trzech jeźdźców.
Byli to dłArtagnan i Portos owinięci w płaszcze, pod którymi widać było
szpady. Za nimi postępował Wiórek z muszkietem wspartym o udo.
Dostrzegłszy dłArtagnana i Portosa, Atos i Aramis zsiedli ze swych koni.
Tamci uczynili podobnie. DłArtagnan zauważył, że trzy konie zamiast
pozostać w rękach Gryzipiórka przywiązane zostały do pierścieni arkad.
Rozkazał więc Wiórkowi postępować podobnie jak Gryzipiórek. Podeszli do
siebie dwóch przeciw dwom, w towarzystwie służących, i wymienili uprzejmy
ukłon.
Gdzie panowie życzylibyście sobie porozmawiać z nami? zagadnął
Atos, zauważywszy, że wiele osób zatrzymało się i przygląda, jakby chodziło tu
o jeden z owych sławnych pojedynków, żywych jeszcze w pamięci paryżan, a
nade wszystko mieszkańców placu Królewskiego.
Krata zamknięta rzekł Aramis ale jeśli ci panowie lubią świeże
powietrze w otoczeniu drzew i nie zakłóconą samotność, wziąłbym klucz od
pałacu Rohan i byłoby cudownie.
DłArtagnan zatopił wzrok w ciemności placu, a Portos zaryzykował
wsadzić głowę między dwa pręty celem spenetrowania zalegającego mroku.
Jeśli panowie wolicie inne miejsce rzekł Atos swym szlachetnym i
przekonywającym głosem to wybierzcie je sami.
Sądzę, że to miejsce będzie najlepszym z możliwych, jeśli pan
d'Herblay ma możność uzyskać klucz odrzekł dłArtagnan.
Aramis natychmiast się oddalił przestrzegając Atosa, aby nie pozostawał
nazbyt blisko dłArtagnana i Portosa. Lecz ten, któremu udzielił tej rady, tylko
się uśmiechnął lekceważąco i postąpił krok ku starym przyjaciołom stojącym na
swoich miejscach.
Aramis istotnie zakołatał był do pałacu Rohan i wkrótce ukazał się z
człowiekiem, który mówił:
Da mi pan na to słowo.
Trzymaj rzekł Aramis wręczając mu ludwika.
Och, wasza wielebność nie chce dać słowa. I dozorca potrząsnął
głową.
Czy można na takie głupstwa dawać słowo? odparł Aramis.
Zapewniam cię tylko, że w chwili obecnej ci panowie są naszymi przyjaciółmi.
Tak jest, z całą pewnością rzekli zimno Atos, dłArtagnan i Portos.
DłArtagnan słyszał tę rozmowę i pojął jej sens.
Widzisz? rzekł do Portosa.
Co widzę?
Że nie chciał dać słowa.
Słowa? Na co?
Ów człowiek chciał od Aramisa przyrzeczenia, że nie przyszliśmy na
plac Królewski, aby się bić.
I Aramis nie chciał dać słowa?
Nie.
Więc uwaga.
Atos nie spuszczał wzroku z obu rozmawiających. Aramis otworzył drzwi i
usunął się, dając przejście dłArtagnanowi i Portosowi. Wchodząc, dłArtagnan
zaczepił gardą szpady o kratę i musiał uchylić płaszcza. Przy tej czynności
odkrył błyszczącą kolbę pistoletu, na której zalśnił promień księżyca.
Widzisz rzekł Aramis jedną ręką dotykając ramienia Atosa, drugą zaś
ukazując arsenał, który dźwigał za pasem dłArtagnan.
Niestety, tak odparł Atos z głębokim westchnieniem.
I wszedł jako trzeci. Aramis, będąc ostatni, zamknął za sobą kratę. Obaj
służący zostali na zewnątrz. Ale ponieważ nie dowierzali sobie również,
trzymali się z daleka.

31. Plac Królewski


Szli w milczeniu aż do samego środka placu. Ponieważ w tejże chwili zza
chmury wyłonił się księżyc, uznali, że na odkrytym placu byliby łatwo
widoczni. Podeszli więc pod lipy, gdzie panował większy mrok.
Tu i ówdzie stały tam ławki i czterech przechadzających się zatrzymało się
przed jedną z nich. Atos dał znak, dłArtagnan i Portos usiedli. Atos i Aramis
stanęli przed nimi.
Po chwili milczenia, w czasie której każdy z nich czuł się zakłopotany
koniecznością przystąpienia do wyjaśnień, odezwał się Atos:
Panowie, dowodem siły naszej starej przyjaźni jest, że stawiliśmy się na
to spotkanie. Nie zbrakło ani jednego, nikt więc nie ma sobie nic do wyrzucenia.
Proszę posłuchać, panie hrabio odparł dłArtagnan. Zamiast nam
prawić komplementy, na które być może nie zasługujemy ani my, ani wy,
należałoby raczej z całą szczerością przystąpić do wyjaśnień.
Nic innego sobie nie życzę odpowiedział Atos. Jestem szczery,
proszę mówić ze mną zupełnie otwarcie. Czy masz pan coś do zarzucenia mnie
bądź księdzu d'Herblay?
Tak rzekł dłArtagnan. Kiedy miałem zaszczyt widzieć pana na
zamku de Bragelonne, wysunąłem pewne propozycje, które zostały zrozumiane.
Zamiast mi odpowiedzieć jak przyjacielowi, pan igrałeś ze mną jak z dzieckiem,
i wychwalana przez pana przyjaźń zerwana została nie wczoraj wskutek
skrzyżowania się naszych szpad, lecz skutkiem zatajania prawdy jeszcze na
pańskim zamku.
DłArtagnanie wyrzekł Atos tonem łagodnego wyrzutu.
Chciał pan ode mnie szczerości, oto ona, chce pan wiedzieć, co myślę,
tedy mówię. A teraz, jeśli łaska, powtarzam to samo jego wielebności księdzu
d'Herblay. Postępowałem z panem tak samo i podobnie zostałem oszukany.
Doprawdy, dziwak z pana podjął Aramis. Poszukiwał mnie pan w
celu uczynienia pewnych propozycji, ale czy pan je istotnie uczynił? Nie, pan
mnie podpytywał, i to wszystko! A cóż ja panu powiedziałem? Że Mazarini to
cham i że nie służyłbym Mazariniemu. I to było wszystko. Czy powiedziałem
panu, że nie służyłbym komu innemu? Przeciwnie, o ile mi się zdaje, dałem
panu do zrozumienia, że jestem z książętami. Nawet, jeśli się nie mylę,
żartowaliśmy nader przyjemnie na temat wielce prawdopodobnego wypadku, że
kardynał poleci, byś mnie pan zaaresztował. Czy należysz pan do stronnictwa?
Tak, bez wątpienia. A więc dlaczegóż my ze swej strony nie mielibyśmy należeć
do innego? Pan miałeś swoje sekreta, podobnie jak my mieliśmy nasze. Nie
powiedzieliśmy ich sobie, tym lepiej. Świadczy to, że potrafimy dochować
tajemnicy.
Nie czynię panu żadnych wyrzutów odrzekł dłArtagnan. Jeśli
oceniam wasze postępki, to tylko dlatego, że pan hrabia de La Fere mówił o
przyjaźni.
A jakżeż pan osądza te postępki? zapytał wyniośle Aramis.
Krew napłynęła do skroni dłArtagnana, powstał i odpowiedział:
Sądzę, że to są postępki wychowanka jezuitów.
Widząc, że dłArtagnan się podnosi, Portos podniósł się również. Wszyscy
czterej stanęli groźnie naprzeciw siebie.
Usłyszawszy odpowiedź dłArtagnana, Aramis uczynił ruch, jakby chciał
położyć rękę na szpadzie.
Atos powstrzymał go.
DłArtagnanie wyrzekł przyszedłeś tu dziś wieczorem
rozwścieczony jeszcze po naszej wczorajszej przygodzie. Uważałem cię,
dłArtagnanie, za człowieka nazbyt wielkodusznego, by twoja miłość własna,
urażana przez piętnaście minut, miała wziąć górę nad dwudziestoma latami
przyjaźni. No, powiedz. Sądzisz, że masz mi coś do zarzucenia? Jeśli jestem w
błędzie, dłArtagnan, uznam swój błąd.
Głos Atosa, poważny i melodyjny, wciąż jeszcze wywierał swój dawny
wpływ na dłArtagnana, podczas gdy głos Aramisa, ostry i piskliwy w chwilach
złego humoru, doprowadzał go do irytacji. Toteż odpowiedział Atosowi:
Uważam, panie hrabio, że na zamku de Bragelonne miałeś mi
konfidencjonalnie coś do powiedzenia i że pan ciągnął wskazując na Aramisa
winieneś mi również coś podobnego w swoim klasztorze. Nie rzuciłbym się
w ogóle w przygodę, gdzie musieliście stanąć mi w poprzek drogi. Jeśli bowiem
byłem dyskretny, to nie powód, by mnie brać za zupełnego głupca. Gdybym tak
chciał zgłębiać różnicę między tymi, których pan d'Herblay przyjmuje z pomocą
drabinki sznurowej, a tymi, których przyjmuje z pomocą drewnianej, zmusiłbym
go do rozmowy ze mną.
Do czego pan się miesza?! wrzasnął Aramis blady z gniewu,
podejrzewając w duchu, że dłArtagnan podpatrzył go z panią de Longueville.
Mieszam się do tego, co mnie dotyczy, a potrafię udawać, że nie
widziałem tego, co mnie nie dotyczy, ale nienawidzę obłudników i do jednej
kategorii zaliczam zarówno muszkieterów, którzy udają księży, jak i księży,
którzy udają muszkieterów. I obracając się w stronę Portosa, dorzucił: A
ten pan podziela moje zdanie.
Portos, który jeszcze nic nie rzekł, odpowiedział tylko jednym słowem i
jednym gestem. Powiedział mianowicie: "tak" i ujął w dłoń szpadę.
Aramis uskoczył w tył i wyciągnął swoją. DłArtagnan pochylił się, gotów
atakować lub bronić.
Wówczas Atos wyciągnął rękę przyrodzonym sobie gestem
głównodowodzącego, powoli odpiął szpadę wraz z pochwą i złamał ją o kolano
odrzucając obie części w prawo.
Następnie zwracając się do Aramisa rzekł:
Aramis, proszę, złam swoją szpadę.
Aramis zawahał się.
Trzeba powiedział Atos, po czym ciszej i łagodniej dodał: Życzę
sobie tego.
Wtedy Aramis, jeszcze bledszy, lecz już ujarzmiony gestem Atosa i
pokonany jego głosem, przełamał giętką klingę, po czym skrzyżował ramiona i
czekał drżąc cały z wściekłości.
Poryw ów spowodował, iż dłArtagnan i Portos cofnęli się: dłArtagnan nie
wyciągnął szpady w ogóle, Portos zaś włożył swoją do pochwy.
Nigdy wyrzekł Atos, podnosząc powoli prawą rękę ku niebu
przenigdy. Przysięgam w obliczu Boga, który patrzy na nas i słucha w
uroczystej powadze tej nocy, że moja szpada nie tknie nigdy waszych, moje oko
nie rzuci na was gniewnego spojrzenia, moje serce nie drgnie nigdy uczuciem
nienawiści. Żyliśmy razem, nienawidziliśmy i kochaliśmy razem, razem
przelewaliśmy krew i, być może, dodam jeszcze, łączy nas potężniejsza więź
aniżeli przyjaźń, łączy nas może pakt popełnionej zbrodni, gdyż wszyscy
czterej, jak tu jesteśmy, skazaliśmy, osądziliśmy i straciliśmy istotę ludzką,
której nie mieliśmy być może prawa usunąć z tego świata, mimo iż wydawała
się ona na tym świecie być raczej z piekła rodem. DłArtagnan, kochałem cię
zawsze jak syna. Portosie, spaliśmy obok siebie dziesięć lat. Aramis jest
waszym bratem jak i moim, ponieważ Aramis kochał was, jak ja was kocham
dziś jeszcze, jak będę was kochał zawsze. Cóż dla was znaczy kardynał
Mazarini, dla nas, którzyśmy zniewolili rękę i serce takiego człowieka jak
Richelieu? Cóż znaczy ten czy ów książę dla nas, którzyśmy utwierdzili koronę
na głowie pewnej królowej? DłArtagnan, przepraszam cię, że wczoraj
skrzyżowaliśmy nasze szpady, Aramis podobnie przeprasza Portosa. A teraz,
jeśli możecie, darzcie mnie nienawiścią, lecz przysięgam, że ja mimo waszej
nienawiści żywię dla was tylko szacunek i przyjaźń. Teraz, Aramisie, powtórz
moje słowa, a potem, jeśli sobie tego życzą i jeśli ty sobie tego życzysz,
opuścimy naszych starych przyjaciół na zawsze.
Nastała chwila uroczystej ciszy, przerwana wreszcie przez Aramisa.
Przysięgam wyrzekł z czołem spokojnym i spojrzeniem nieza-
chwianie szczerym, ale głosem, w którym drgało jeszcze ostatnie poruszenie
uczucia przysięgam, że nie odczuwam żadnej nienawiści do tych, którzy byli
moimi przyjaciółmi. Żałuję, żem tknął swej szpady, Portosie. Przysięgam
wreszcie, że nie tylko szpada moja nie skieruje się w waszą pierś, ale że na
przyszłość w najtajniejszej głębi moich myśli nie pozostanie nawet cień wrogich
uczuć w stosunku do was. Pójdźmy, Atosie.
Atos poruszył się zmierzając do odejścia.
Och, nie, nie! Nie odchodźcie! wykrzyknął dłArtagnan, porwany
jednym z tych niepohamowanych uniesień, które zdradzały ogień jego krwi i
wrodzoną prostoduszność. Nie odchodźcie. I ja także pragnę złożyć
przysięgę. Przysięgam więc, że oddałbym ostatnią kroplę krwi, ostatni strzęp
mojego ciała, aby zachować szacunek takiego człowieka jak ty, Atosie, przyjaźń
takiego człowieka jak ty, Aramisie.
I rzucił się w ramiona Atosa.
Synu mój! rzekł Atos cisnąc go do serca.
Ja zaś rzekł Portos nic nie przysięgam, do kroćset, brak mi tchu.
Jeśliby mi przyszło stawać przeciw wam, sądzę, że dałbym się przebić na wylot,
gdyż nigdy na świecie nikogo nie kochałem oprócz was.
I zacny Portos zalał się łzami rzucając się w ramiona Aramisa.
Moi przyjaciele rzekł Atos oto czego się spodziewałem, oto czego
oczekiwałem od dwóch serc takich jak wasze. Tak, powiedziałem to i
powtarzam, nasze losy są nieodwołalnie ze sobą związane, chociaż kroczymy
różnymi drogami. Szanuję twój pogląd, dłArtagnan, szanuję twoje przekonania,
Portosie. Ale chociaż walczymy o różne sprawy, pozostańmy przyjaciółmi.
Ministrowie, książęta, królowie przeminą jak potoki, wojna domowa jak
płomień, ale my, czyż my nie pozostaniemy? Mam co do tego dobre przeczucia.
Tak odparł dłArtagnan bądźmy zawsze muszkieterami i za jedyny
sztandar miejmy tę sławną serwetę z bastionu Świętego Gerwazego, na której
wielki kardynał kazał wyhaftować trzy kwiaty lilii.
Tak rzekł Aramis ludzie kardynała czy frondyści, co nas to
obchodzi. Odzyskamy dobrych sekundantów do naszych pojedynków, oddanych
przyjaciół w ciężkich tarapatach, wesołych kompanów do zabawy.
Ilekroć się spotkamy w walce rzekł Atos na jedno słowo: "plac
Królewski!" przerzucimy szpady w lewą rękę, a prawą wyciągniemy do uścisku,
choćby to było wśród najokrutniejszej rzezi.
Mówisz zachwycająco rzekł Portos.
Jesteś największym z ludzi rzekł dłArtagnan a co się tyczy nas, to
przewyższasz wszystkich o dziesięć łokci.
Atos uśmiechnął się z wyrazem niewymownej radości.
A więc załatwione rzekł. Teraz, panowie, wasze dłonie. Jesteście
choć trochę chrześcijanami?
Dalibóg! odparł dłArtagnan.
W naszym wypadku pozostaniemy chrześcijanami, aby dochować
wierności naszej przysiędze rzekł Aramis.
Gotów jestem przysiąc na wszystko, co zechcą odezwał się Portos
nawet na Mahometa! Niech mnie diabli wezmą, jeśli kiedykolwiek byłem tak
szczęśliwy jak w chwili obecnej.
I poczciwy Portos otarł wilgotne jeszcze oczy.
Czy kto z was posiada krzyż? zapytał Atos.
Portos i dłArtagnan spojrzeli na siebie, potrząsając głowami jak ludzie
zaskoczeni.
Aramis uśmiechnąwszy się wyciągnął spod kaftana krzyż wysadzany
diamentami i zawieszony na sznurze pereł.
Proszę, oto jest.
A więc podjął Atos przysięgajmy na ten krzyż; bez względu na to,
z czego jest zrobiony, zawsze jest on krzyżem; przysięgajmy więc, że będziemy
związani ze sobą na zawsze wbrew wszystkim i wszystkiemu. I czy przysięga ta
nie mogłaby wiązać nie tylko nas, ale i naszych potomków? Odpowiada wam
taka przysięga?
Tak jest odrzekli wszyscy jak jeden.
Ach, ty zdrajco rzekł po cichutku dłArtagnan nachylając się do ucha
Aramisa kazałeś nam przysięgać na krucyfiks frondystki.

32. Prom na rzece Osie


Spodziewamy się, że czytelnik nie całkiem zapomniał młodego
podróżnego, którego pozostawiliśmy na flandryjskiej drodze.
Raul, rozstawszy się ze swym opiekunem naprzeciw bazyliki królewskiej,
nie odrywał odeń wzroku, póki hrabia nie zniknął mu z oczu. Wtedy dał koniowi
ostrogę, przede wszystkim, by umknąć bolesnym myślom, a następnie, by ukryć
przed Olivainem wzruszenie zniekształcające mu rysy.
Lecz godzina forsownego marszu rozproszyła niebawem wszystkie
mroczne wapory wprawiające w smutek bogatą wyobraźnię młodzieńca. Nie
znana dotąd rozkosz swobody, rozkosz zawierająca w sobie powab nawet dla
tych, którzy nigdy nie cierpieli z powodu zależności, ozłociła Raulowi niebo i
ziemię, a nade wszystko ów rozległy, lazurowy widnokrąg życia nazywany
przeszłością.
Jednakże po wielu próbach rozmowy z Olivainem spostrzegł, że całe dnie
spędzane w ten sposób byłyby nader smętne, widok zaś mijanych miast, o
których nikt nie mógł mu już dać tych dokładnych wyjaśnień, jakie uzyskiwał
od Atosa, najmędrszego i najprzyjemniejszego ze wszystkich przewodników,
przywodził mu na pamięć słowa hrabiego, tak łagodne, przekonywające i tak
ciekawe.
Jeszcze jedno wspomnienie zasmuciło Raula: gdy dojeżdżali do Louvres i
za zasłoną z topoli ujrzał zameczek, który tak bardzo przypominał mu la
Valliere, zatrzymał się, aby popatrzeć nań z dziesięć minut; potem podjął dalszą
drogę wzdychając i nawet nie odpowiadając Olivainowi. który dopytywał się z
szacunkiem o przyczynę takiego zachowania. Widok rzeczy zewnętrznych jest
tajemnym przewodnikiem, który nawiązuje łączność ze strunami pamięci i budzi
ją częstokroć niezależnie od nas. Owa nić, jak nić Ariadny , raz poruszona
prowadzi w labirynt myśli, gdzie błądzimy dążąc za cieniem przeszłości
nazywanym wspomnieniem. Otóż widok tego zamku przeniósł Raula o
pięćdziesiąt mil na zachód, kazał mu się cofnąć do momentu, kiedy to pożegnał
się z małą Luizą, do chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, i każda kępa dębów,
każda chorągiewka widziana na szczycie łupkowego dachu przypominały mu,
że miast powracać do swych przyjaciół z dzieciństwa, oddala się od nich z każdą
sekundą coraz bardziej i, być może, opuścił ich nawet na zawsze.
Z sercem wezbranym i ciężką głową polecił Olivainowi zaprowadzić konie
do niewielkiej oberży, którą zauważył był przy drodze na pół strzelenia z
muszkietu mniej więcej, wprost przed miejscem, dokąd dojechali. Sam
zeskoczył z konia, przystanął pod piękną grupą kwitnących kasztanów, wokół
których brzęczało mnóstwo pszczół, i zlecił Olivainowi, aby gospodarz
przyniósł mu papier listowy i kałamarz na znajdujący się tu stół, jakby
przeznaczony do pisania.
Olivain, zgodnie z poleceniem, oddalił się, podczas gdy Raul usiadł
oparłszy łokieć na stole, zaś jego wzrok zagubił się w tym uroczym krajobrazie,
usłanym zielonymi polami i bukietami drzew. Od czasu do czasu strącał z
włosów kwiaty obsypujące go jak śnieg.
Siedział tak około dziesięciu minut, z których pięć zbiegło mu na snuciu
marzeń, kiedy w zasięgu jego roztargnionego spojrzenia pojawiła się postać z
czerwoną twarzą, z serwetą wokół ciała, drugą serwetą na ramieniu, w białej
czapce na głowie i zbliżała się doń trzymając papier, atrament i pióro.
Ach, ach odezwała się zjawa widać wszyscy jaśnie wielmożni
panowie kierują się tymi samymi myślami. Nie ma bowiem jeszcze kwadransa,
jak pewien młody pan na pięknym koniu, jak wy, panie, o szlachetnej
powierzchowności, jak wasza, panie, w pańskim mniej więcej wieku, zatrzymał
się przed tą samą grupą drzew, kazał tu przynieść ten stół i to krzesło i spożył
obiad z jakimś starszym panem, który wyglądał na jego guwernera. Zjedli
pasztet nie poniechawszy ani okruszyny i wypili butelkę starego wina Macon nie
uroniwszy ani kropelki. Na szczęście mamy jeszcze to samo wino i podobne
pasztety, więc gdyby pan zechciał zlecić...
Nie, mój przyjacielu rzekł Raul uśmiechając się dzięki, na razie
potrzebne mi są rzeczy, o które prosiłem. Byłbym tylko szczęśliwy, jeśli pióro
byłoby dobre, a atrament czarny. Zapłacę wówczas za pióro cenę butelki, a za
atrament cenę pasztetu.
A więc, panie odparł gospodarz dam waszemu słudze pasztet i
butelkę i w ten sposób będzie pan miał pióro i atrament na dodatek.
Rób, jak chcesz odrzekł z obojętną miną Raul; stawiał on pierwsze
kroki w obcowaniu z tą szczególną sferą społeczną, która, dopóki grasowali na
gościńcach złoczyńcy, współdziałała z nimi, a odkąd ich już nie ma, z
powodzeniem ich zastąpiła.
Gospodarz, uspokojony co do swoich dochodów, położył na stole papier,
atrament i pióro. Trafem pióro było znośne i Raul zabrał się do pisania.
Gospodarz tkwił przed nim dalej i z pewnego rodzaju mimowolnym
podziwem przyglądał się tej pełnej uroku postaci, tak poważnej, a jednocześnie
łagodnej. Uroda była i będzie zawsze królową.
To całkiem inny gość niż ten, co tu był przed chwilą zwrócił się
gospodarz do Olivaina, który podchodził właśnie do Raula, chcąc zobaczyć, czy
czego nie potrzebuje. Wasz młody pan nie ma apetytu.
O, trzy dni temu miał jeszcze apetyt, ale cóż! Stracił go od
przedwczoraj.
Olivain wraz z gospodarzem podążyli ku oberży. Olivain, jak to jest w
zwyczaju służących zadowolonych ze swojego stanu, opowiedział oberżyście
wszystko, co uważał za stosowne powiedzieć na temat młodego szlachcica.
A tymczasem Raul pisał:

Panie!
Po czterech godzinach marszu zatrzymuję się celem
napisania do Pana, gdyż nie ma chwili, aby mi Pana nie
brakowało i bezustannie trwam w gotowości zwrócenia głowy,
jakbym miał odpowiedzieć na Wasze słowa, Panie. Jestem tak
otępiały po Pańskim wyjeździe i tak strapiony naszą rozłąką, że
tylko w sposób bardzo znikomy jestem w stanie wyrazić całe
uczucie i całą wdzięczność dla Pańskiej osoby. Pan mi wybaczy,
mając bowiem tak szlachetne serce, pojmiesz wszystko, co dzieje
się w moim. Proszę do mnie napisać, bardzo o to proszę, gdyż
Pańskie wskazówki stanowią po części o moim istnieniu. A poza
tym, jeśli mi wolno to wyrazić, jestem niespokojny, wydawało mi
się bowiem, że sam przygotowujesz się Pan do jakiejś
niebezpiecznej wyprawy, w której to materii nie śmiałem nawet
zapytać, skoroś mi Pan o tym nic nie mówił. Odczuwam więc, jak
widać, ogromną potrzebę wiadomości od Pana. Odkąd nie mam
już Pana koło siebie, każdej chwili boję się zbłądzić. Byłeś Pan
dla mnie potężną podporą, a dziś, przysięgam, czuję się zupełnie
samotny. Bądź Pan łaskaw, jeśli otrzymasz wiadomości z Blois,
napomknąć kilkoma słowami o mej małej przyjaciółce, pannie de
la Valliere, której zdrowie, jak Ci wiadomo, w chwili naszego
wyjazdu mogło nasuwać pewne obawy. Panie mój i drogi
opiekunie, pojmuje Pan, jak bliskie mi są i nieodzowne
wspomnienia chwil spędzonych u boku Pana. Spodziewam się, że
czasami i Pan również pomyśli o mnie; a kiedy chwilami będzie
mnie Panu brakowało, kiedy odczujesz Pan moją nieobecność
jako drobną przykrość, będę pełen radości, uważając, że Pan
odczuwa mój afekt i oddanie i że potrafiłem je Panu okazać, gdy
miałem szczęście żyć obok Pana.

Ukończywszy list, Raul poczuł się spokojniejszy; rozejrzał się bystro, czy
Olivain z gospodarzem go nie podglądają i złożył na papierze pocałunek
milczącą i wzruszającą pieszczotę, którą serce Atosa zdolne było odgadnąć przy
otwarciu listu.
Tymczasem Olivain pociągał z butelki i obżerał się pasztetem. Konie
również się pokrzepiły. Raul skinął na gospodarza, by doń podszedł, rzucił na
stół talara, dosiadł konia, a w Senlis oddał list na pocztę.
Odpoczynek pozwolił jeźdźcom i koniom odbywać dalszą drogę bez
zatrzymywania się. W Verberie Raul rozkazał Olivainowi dowiedzieć się czegoś
o młodym szlachcicu, który jechał przed nim. Widziano go przejeżdżającego
przed niespełna trzema kwadransami na tęgim koniu, jak to już powiedział był
oberżysta; jeździec ów posuwał się szybko.
Spróbujmy doścignąć tego szlachcica rzekł Raul do Olivaina.
Zdąża podobnie jak my do armii, będziemy więc mieli przyjemną kompanię.
O czwartej po południu Raul dotarł do Compiegne; zjadłszy tam z
apetytem obiad, znów rozpytywał o owego szlachcica, co był jechał przed nim.
Zatrzymał się podobnie jak Raul w zajeździe "Pod Dzwonem i Butelką"
najlepszym w Compiegne i podążył w dalszą drogę mówiąc, że zamierza
stanąć na nocleg w Noyon.
A więc staniemy na noc w Noyon rzekł Raul.
Proszę pana odparł z szacunkiem Olivain pozwoli mi pan
zauważyć, żeśmy już dobrze zmordowali konie tego ranka. Sądzę, że lepiej
byłoby, spać tutaj, a wyjechać wczesnym rankiem. Jak na pierwszy etap,
osiemnaście mil starczy.
Pan hrabia de La Fere pragnie, abym się śpieszył odpowiedział Raul
żebym dołączył do księcia czwartego dnia rankiem. Dojedziemy więc do
Noyon. Będzie to etap podobny do tego, kiedy to jechaliśmy z Blois do Paryża.
Przybędziemy na miejsce o ósmej. Konie będą miały całą noc na odpoczynek, a
jutro o piątej rano udamy się w dalszą drogę.
Olivain nie śmiał się sprzeciwiać temu postanowieniu, ale jadąc za Raulem
pomrukiwał.
Dalej, dalej mełł między zębami wyszum się zaraz pierwszego
dnia, a jutro w miejsce dwudziestu mil zrobisz dziesięć, pojutrze pięć, za trzy
dni zaś będziesz w łóżku. 1 tam dopiero wypoczniesz. Wszyscy młodzi to
prawdziwe fanfarony!
Widać było od razu, że Olivain nie wyszedł ze szkoły Wiórków i
Milczków.
Raul istotnie czuł się zmęczony, pragnął jednak wypróbować swe siły, a
karmiony zasadami Atosa, pewny, że słyszał tysiąc razy, jak mówiło się o
etapach dwudziestopięciomilowych, nie chciał pozostawać w tyle za swoim
ideałem. Podziwem zaś natchnął go dłArtagnan, ów człowiek z żelaza, który
zdawał się być zbudowany cały ze ścięgien i muskułów.
Jechał więc, coraz bardziej ponaglając konia mimo przestrogi Olivaina.
Urocza dróżka, którą się posuwał, prowadziła do promu, skracając drogę o milę.
Upewnił się w tym, gdy dotarłszy do szczytu pagórka, spostrzegł przed sobą
rzekę. Gromadka jezdnych stała na brzegu gotowa do załadowania; Raul nie
wątpił, że to ów szlachcic ze swym orszakiem. Zawołał, ale był jeszcze zbyt
daleko, by go usłyszano. Wówczas, mimo zmęczenia konia, Raul puścił się
galopem. Wkrótce falistość terenu zasłoniła mu widok podróżnych, a kiedy
dotarł na nowe wzniesienie, prom opuścił brzeg i płynął już na drugą stronę.
Raul, widząc, że nie sposób dotrzeć na czas, by wraz z podróżnymi
przepłynąć promem, przystanął w oczekiwaniu na Olivaina.
W tejże chwili usłyszeli krzyk, który zdawał się dochodzić z rzeki. Raul
obrócił się w stronę, skąd dobiegło wołanie, i osłaniając dłonią oczy oślepione
słońcem, wykrzyknął:
Olivain, co tam takiego?
Rozległ się drugi krzyk, bardziej przenikliwy od pierwszego.
Panie rzekł Olivain pękł sznur od promu i statek spływa. Ale co to
tam w wodzie? Coś się szamoce.
Bez wątpienia! zakrzyknął Raul utkwiwszy wzrok w jednym punkcie
rzeki, gdzie promienie słoneczne wspaniale oświetlały konia i jeźdźca.
Toną! krzyknął z kolei Olivain.
Było tak w samej rzeczy i Raul upewnił się również, że zdarzył się
wypadek i topi się człowiek. Ściągnął koniowi cugle, wbił ostrogi w brzuch i
zwierzę gnane bólem, czując, że jeździec je wypuścił, przeskoczyło ogrodzenie
otaczające przystań i wpadło w rzekę, wyrzucając daleko fontanny piany.
Ach, panie wykrzyknął Olivain co pan robisz, na Boga!
Raul kierował konia w stronę nieszczęśnika znajdującego się w
niebezpieczeństwie. Było to dlań zresztą zadanie bardzo powszednie.
Wychowany nad brzegami Loary, wykołysany był, że się tak wyrazimy, przez
nurty rzeki, po stokroć przebywał ją na koniu, tysiąc razy przepływał sam. Atos
w przewidywaniu, że kiedyś zrobi z wicehrabiego żołnierza, przyzwyczajał go
do takich przedsięwzięć.
Och, mój Boże! nie ustawał zrozpaczony Olivain co rzekłby pan
hrabia, gdyby to widział?
Pan hrabia uczyniłby to samo rzucił Raul popędzając z całej siły
konia.
Ale jak ja przejadę! wykrzyknął Olivain, blady i zrozpaczony, kręcąc
się na brzegu.
Skacz, tchórzu! wrzasnął Raul ciągle płynąc.
Po czym zwracając się do podróżnego, który szamotał się dwadzieścia
kroków odeń, zawołał:
Odwagi, panie, odwagi, idzie pomoc!
Olivain szedł naprzód, cofał się, stawiał konia dęba, kazał mu się obracać,
aż wreszcie z sercem udręczonym i pełnym wstydu, rzucił się podobnie jak Raul
naprzód, powtarzając: "Zginąłem, jesteśmy zgubieni".
A tymczasem prom, porwany przez nurt, spływał gwałtownie w dół i
słychać było nawoływania unoszonych na nim ludzi.
Jakiś człowiek o siwych włosach rzucił się z promu do rzeki i płynął ze
wszystkich sił ku tonącemu, ale zmuszony posuwać się pod prąd, nie podążał
szybko.
Raul parł w dalszym ciągu i wyraźnie się zbliżał, lecz koń i jeździec,
których nie spuszczał z oka, szli niewątpliwie na dno. Nad wodą widać było
ledwie końskie nozdrza, a jeździec, który w czasie szamotania wypuścił cugle,
wyciągał teraz ramiona i leciał głową w tył. Jeszcze minuta i wszystko
zniknie z oczu.
Odwagi krzyczał Raul odwagi!
Za późno wyszeptał młodzieniec za późno...
Woda zalała mu głowę i stłumiła głos w gardle. Raul rzucił się z konia
pozostawiając go własnemu losowi, i trzema, czterema uderzeniami ramion
znalazł się tuż przy szlachcicu. Natychmiast schwycił konia za łańcuszek od
munsztuka i podniósł mu pysk nad wodę. Wówczas zwierzę odetchnęło
swobodniej i jakby rozumiejąc, że nadeszła pomoc, zdwoiło wysiłki.
Jednocześnie Raul chwycił młodzieńca za ręce, położył mu je na końskiej
grzywie, której tamten się chwycił z rozpaczliwym wysiłkiem tonącego. Pewny,
że jeździec nie wypuści już grzywy z dłoni, Raul zajął się tylko koniem, którego
skierował do przeciwległego brzegu, pomagając mu pruć wodę i zachęcając go
słowem.
W pewnej chwili zwierzę dotknęło nogą dna i postawiło kopyto na piasku.
Uratowany! wykrzyknął człowiek o siwych włosach, stając z kolei na
dnie.
Uratowany wyszeptał machinalnie szlachcic, puszczając grzywę
konia i zsuwając się z siodła wprost w ramiona Raula.
Raul miał tylko dziesięć kroków do brzegu, więc przeniósł tam
zemdlonego szlachcica, ułożył go na trawie, rozluźnił sznurki jego kołnierza i
odpiął haftki kaftana.
W minutę później człowiek o siwych włosach był już przy nim.
Z kolei wylądował Olivain, przeżegnawszy się uprzednio po wielokroć, a
dalej i ludzie z promu jęli kierować się do brzegu, jak umieli, z pomocą drąga
znalezionego przypadkiem na statku.
Powoli, dzięki staraniom Raula i człowieka towarzyszącego młodemu
jeźdźcowi, życie wróciło na blade policzki niedoszłego topielca, który Otworzył
oczy, początkowo jeszcze błędne, wkrótce jednak utkwił je przytomnie w swoim
zbawcy.
Ach, to pan! wykrzyknął. Właśnie szukałem pana. Bez pana
zginąłbym, po trzykroć bym zginął.
Ale wracasz pan do życia, jak sam widzisz odparł Raul. W ten
sposób będziemy kwita za kąpiel.
Ach, panie, jakżeśmy ci wdzięczni zawołał człowiek o siwych
włosach.
To ty, mój poczciwy d'Arminges? rzekł młodzieniec. Napędziłem
ci strachu, co? Ale to twoja wina: Jesteś moim wychowawcą, dlaczego nie
nauczyłeś mnie lepiej pływać?
Och, panie hrabio odparł starzec gdyby się panu przytrafiło
nieszczęście, nie śmiałbym stanąć przed panem marszałkiem.
Ale jak to się stało? spytał Raul.
O panie, bardzo prosto odrzekł ów, którego tytułowano hrabią.
Byliśmy mniej więcej na jednej trzeciej rzeki, kiedy pękła lina od promu. Krzyki
i bieganina przewoźników przestraszyły mego konia i skoczył do wody. Ja
pływam źle i nie odważyłbym się skoczyć do rzeki. Zamiast wesprzeć ruchy
mego konia, paraliżowałem je. I właśnie już się topiłem najpiękniej w świecie,
kiedy pan dotarłeś w samą porę, aby mnie wyciągnąć z wody. W ten sposób,
jeśliby to panu odpowiadało, bylibyśmy odtąd związani na śmierć i życie.
Panie odparł Raul składając ukłon zapewniam cię, że jestem
całkowicie na twe usługi.
Nazywam się hrabia de Guiche ciągnął kawaler. Moim ojcem jest
marszałek de Grammont. A teraz, kiedy pan wiesz, kim ja jestem, proszę, uczyń
mi ten zaszczyt i powiedz, kim pan jesteś?
Jestem wicehrabia de Bragelonne rzekł Raul czerwieniąc się, że nie
może wymienić swego ojca, jak to był uczynił hrabia de Guiche.
Wicehrabio, pańskie oblicze, dobroć i odwaga usposabia mnie do pana
jak najlepiej, posiadasz pan całą moją wdzięczność. Uściśnijmy się i proszę o
pańską przyjaźń.
Panie rzekł Raul oddając hrabiemu uścisk kocham już pana z
całego serca, proszę na mnie liczyć jak na oddanego przyjaciela.
A teraz dokąd pan się udajesz, wicehrabio? zapytał de Guiche.
Do wojsk jego książęcej wysokości, hrabio.
I ja również! wykrzyknął młody człowiek w porywie radości.
Ach, świetnie, razem oddamy pierwszy wystrzał.
Doskonale, niech was wiąże uczucie wzajemnej miłości ozwał się
wychowawca. Jesteście obaj młodzi i bez wątpienia prowadzi was ta sama
gwiazda, musieliście się więc spotkać.
Dwaj młodzieńcy uśmiechnęli się z ufnością przyrodzoną młodości.
A teraz rzekł wychowawca musicie zmienić ubrania. Wasi
służący, którym wydałem polecenia, gdy zeszli z promu, winni już przybyć do
zajazdu. Grzeją bieliznę i wino, chodźcie więc.
Młodzieńcy nie mieli żadnych zastrzeżeń co do tej propozycji; przeciwnie,
uważali ją za wyśmienitą. Dosiedli zatem natychmiast koni, patrząc na siebie i
podziwiając wzajemnie. Byli to rzeczywiście dwaj wytworni kawalerowie o
figurach smukłych i rosłych, dwie szlachetne twarze o czołach pogodnych,
spojrzeniu łagodnym i dumnym, uśmiechu, szczerym i subtelnym. De Guiche
mógł mieć lat osiemnaście, ale nie był wyższy od Raula, który liczył zaledwie
piętnaście.
Spontanicznie wyciągnęli do siebie dłonie i kłując ostrogą swe rumaki,
ramię w ramię przebyli drogę od rzeki do zajazdu. Jeden uważał, że życie,
którego omal nie utracił, jest dobre i wesołe, drugi dziękował Bogu, że mógł już
w swoim życiu dokonać czegoś, co byłoby miłe jego opiekunowi.
Co się tyczy Olivaina, to był on jedynym, którego piękne zachowanie jego
pana zupełnie nie ukontentowało. Wykręcając mankiety i poły swego kaftana,-
rozważał, że postój w Compiegne oszczędziłby mu nie tylko wypadku, którego
ledwie uniknął, lecz także, jako niewątpliwych skutków, zapalenia płuc oraz
reumatyzmu.

33. Utarczka


Pobyt w Noyon upłynął szybko, wszyscy spali głębokim snem. Raul
polecił się obudzić, gdyby przybył Milczek, lecz ów jednak nie przyjechał.
Konie bez wątpienia przyjęły również z uznaniem te osiem godzin
zupełnego wypoczynku na obfitej podściółce, jaką im rzucono. Hrabia de
Guiche został zbudzony o piątej rano przez Raula, który przyszedł powiedzieć
mu dzień dobry. Śniadanie zjedzono w pośpiechu i o szóstej mieli za sobą już
dwie mile.
Rozmowa z młodym hrabią była dla Raula bardzo interesująca. Raul dużo
słuchał, a młody hrabia ciągle opowiadał. Wychował się w Paryżu, gdzie Raul
był tylko jeden raz, mówił ó swych szaleństwach paziowskich na dworze,
którego Raul nigdy nie oglądał, o dwóch pojedynkach, na które znalazł sposób,
by je odbyć mimo edyktów, a nade wszystko wbrew wychowawcy. Wszystko to
było dla Raula niezwykle ciekawe. Raul był z wizytą tylko u Scarrona.
Wymienił de Guiche'owi osoby, które tam widział. De Guiche znał wszystkich:
panią de Neuillan, pannę d'Aubigne, pannę de Scudery, pannę Paulet i księżnę
Chevreuse. Kpił dowcipnie ze wszystkich. Raul drżał, aby jego towarzysz nie
zaczął kpić z księżnej de Chevreuse, dla której odczuwał prawdziwą i głęboką
sympatię, ale tamten, bądź instynktownie, bądź wiedziony skłonnością ku
księżnej, mówił o niej możliwie wszystko najlepsze. Pochwały te podwoiły
uczucie przyjaźni Raula do hrabiego.
Nastąpił rozdział o miłostkach i miłości. Również i w tych rzeczach
Bragelonne miał więcej do wysłuchania aniżeli do powiedzenia. Słuchał więc i
zdawało mu się, że hrabia w opowiedzianych trzech, czterech dość przejrzystych
przygodach, podobnie jak i on, skrywa w głębi serca jakąś tajemnicę.
De Guiche, jak już mówiliśmy, wychowany był przy dworze i znane mu
były dobrze wszystkie intrygi dworskie. Był to ten dwór, o którym Raul tyle
słyszał u hrabiego de La Fere. Tylko że zmienił on bardzo swoje oblicze od
czasów, kiedy Atos tam bywał. Wszystko więc co opowiadał hrabia de Guiche,
było dla jego towarzysza nowe. Młody hrabia, lubiący obmawiać, dowcipny,
dokonał rewii całego towarzystwa. Opowiedział o dawnych przygodach
miłosnych księżnej de Longueville z Colignym, o pojedynku tegoż na placu
Królewskim, pojedynku tak dlań fatalnym, który księżna oglądała przez żaluzje;
o jej nowych amorach z księciem de Marcillac, który, jak mówią, był tak o nią
zazdrosny, że gotów był wszystkich pozabijać, nawet jej spowiednika, księdza
d'Herblay. Dalej, o romansach księcia de Galles z Mademoiselle, zwaną później
"La Grandę Mademoiselle" , tak sławną od czasu swego sekretnego
małżeństwa z Lauzunem. Nawet królowa nie została oszczędzona, a i kardynał
Mazarini stanowił przedmiot kpin.
Dzień minął jak godzina. Wychowawca hrabiego, lubiący uciechy,
człowiek światowy, kuty na cztery nogi, jak się o nim wyrażał jego uczeń,
przypominał Raulowi po wielekroć Atosa głęboką swą wiedzą i pełną dowcipu,
zjadliwą kpiną. Ale co się tyczy wdzięku, delikatności i szlachetności wyglądu,
nikt nie mógł się równać z hrabią de La Fere.
Konie, oszczędzane bardziej aniżeli poprzedniego dnia, zatrzymały się
około czwartej wieczorem w Arras. Zbliżano się do teatru wojny i postanowiono
zatrzymać się w tym mieście aż do jutra. Oddziały hiszpańskie korzystały
niekiedy z nocy, aby robić wyprawy w okolice Arras.
Armia francuska zajmowała pozycje od Pont-a-Marc aż do Valenciennes,
zawracając na Douai. Mówiono, że książę osobiście znajduje się w Bethune.
Armia nieprzyjacielska rozłożyła się od Cassel po Courtray, a ponieważ nie było
takich rabunków i gwałtów, których by się nie dopuszczała, biedni ludzie z
pogranicza porzucali swe odosobnione siedziby i szli schronić się do obronnych
miast, zapewniających im przytułek. Arras przepełnione było uciekinierami.
Mówiono o bliskiej bitwie. Miała ona być decydująca, przy czym książę
nie podejmował dotąd żadnych akcji w oczekiwaniu na posiłki, które właśnie
nadeszły. Młodzi ludzie winszowali sobie, że trafili tak w samą porę.
Jedli razem i spali w jednej izbie. Byli w wieku zawierania szybkich
przyjaźni, mieli uczucie, że się znają od urodzenia i że rozstanie byłoby
niemożliwością.
Wieczór wypełniły rozmowy o wojnie. Słudzy wyczyścili broń,
młodzieńcy nabili pistolety na wypadek utarczki. Przebudzili się zrozpaczeni,
śniąc obaj, że przybyli za późno, aby wziąć udział w bitwie.
Rankiem rozeszła się wieść, że książę de Conde opuścił Bethune, aby się
wycofać na Carvin, pozostawiając jednak w pierwszym z tych miast swoją
załogę. Ponieważ jednak nowina ta nie przedstawiała nic określonego,
młodzieńcy postanowili, że będą podróżować dalej ku Bethune, mogąc w drodze
wedle woli skręcić ukosem w prawo i pomaszerować na Garvin.
Wychowawca hrabiego de Guiche znał kraj znakomicie, zaproponował
więc, by pojechać drogą na przełaj, leżącą pośrodku między gościńcami do Lens
i do Bethune. W Ablain zasięgnie się języka. Dla Milczka pozostawiono
marszrutę.
Ruszono w drogę około siódmej rano.
De Guiche, który był młody i popędliwy, rzekł do Raula. Jest nas trzech
panów i trzech służących. Nasi służący są dobrze uzbrojeni, a twój wydaje się
być nieustępliwy.
Nie widziałem go jeszcze nigdy przy robocie odparł Raul ale to
Bretończyk, więc można nań liczyć.
O tak, tak podjął de Guiche jestem pewny, że przy okazji umiałby
strzelić z muszkietu. Co do mnie, mam dwóch pewnych ludzi, którzy byli na
wojnie z moim ojcem. Jest nas więc sześciu żołnierzy. Gdybyśmy tak napotkali
mały oddziałek grasantów, równy nam liczbą, a nawet większy, czyż nie
pójdziemy do natarcia, Raulu?
Oczywiście, panie odparł wicehrabia.
Hola, młodzieńcy, hola odezwał się wychowawca wtrącając się do
rozmowy coś za ostro, do kroćset! A moje instrukcje to tylko dla mnie, panie
hrabio? Czyś pan zapomniał, że mam rozkaz doprowadzić cię zdrowego i całego
do jego wysokości księcia pana? Kiedy już pan będziesz w armii, możesz się
pan dać zabić, jeśli ci to sprawi przyjemność, ale do tego czasu uprzedzam, że ja
w charakterze generała dowodzącego armią nakazuję odwrót i sam podaję tyły
na widok pierwszego pióropusza.
De Guiche i Raul spojrzeli na siebie kątem oka i uśmiechnęli się. Kraj
stawał się dość zalesiony i od czasu do czasu spotykało się małe grupy
uchodzących wieśniaków, którzy pędzili przed sobą bydło i ciągnęli na wózkach
lub nieśli na barkach najcenniejsze swoje rzeczy.
Do Ablain dotarli bez wypadku. Tam zasięgnęli języka i dowiedzieli się, że
książę istotnie opuścił Bethune i znajduje się między Cambrin i la Venthie.
Zostawiwszy dla Milczka szkic, pojechali znowu drogą na w skos, która w ciągu
pół godziny wyprowadziła gromadkę na brzeg małego strumienia wpadającego
do Lys.
Kraj był uroczy, pocięty dolinami zielonymi jak szmaragd. Od czasu do
czasu napotykali małe zagajniki, przez które przebiegała ich dróżka. Przed
każdym z tych zagajników wychowawca, w przewidywaniu zasadzki, kazał
wyjeżdżać na czoło dwóm służącym hrabiego, którzy w ten sposób tworzyli
straż przednią. Wychowawca i dwaj młodzieńcy stanowili główną siłę, a
Olivain, z karabinem wspartym o kolano i czujnym okiem, osłaniał tyły.
Od pewnego czasu widać było na widnokręgu dość gęsty las. Na sto
kroków od tego lasu pan d'Arminges przedsięwziął zwykłe ostrożności i posłał
naprzód dwóch służących hrabiego.
Służący zniknęli wśród drzew, a młodzi ludzie i wychowawca śmiejąc się i
rozmawiając jechali za nimi jakieś sto kroków. Olivain trzymał się z tyłu w
takiej samej odległości. Nagle rozległo się pięć, sześć wystrzałów z muszkietu.
Wychowawca krzyknął "stać", młodzi ludzie posłuchali i zatrzymali konie. W
tejże chwili ujrzeli obu służących powracających galopem.
Młodzieńcy, niecierpliwi poznać przyczynę strzelaniny, ruszyli ku
służącym. Wychowawca podążył za nimi.
Zatrzymano was? dopytywali z ożywieniem obaj młodzieńcy.
Nie odrzekli służący nawet prawdopodobnie nas nie widziano.
Strzały rozległy się na sto kroków przed nami, gdzie największa gęstwina, więc
powróciliśmy zapytać, co robić.
Moim zdaniem rzekł pan d'Arminges a nawet, gdy zajdzie
potrzeba, moją wolą jest, byśmy się cofnęli. W tym lesie może się kryć
zasadzka.
I nic nie widzieliście? zapytał hrabia służących.
Zdaje się rzekł jeden z nich że widziałem jeźdźców odzianych na
żółto, jak prześlizgiwali się łożyskiem potoku.
To znaczy rzekł wychowawca że natknęliśmy się na oddział
Hiszpanów. Do tyłu, panowie, odwrót!
Młodzieńcy rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia; w tejże chwili
rozległ się wystrzał z pistoletu, po nim zaś dwa lub trzy wołania o pomoc.
Młodzi ludzie upewnili się wzrokiem po raz ostatni, że żaden z nich nie
myśli się cofać, i kiedy wychowawca zawrócił był już konia, oni runęli naprzód.
Raul wołał: "Do mnie, Olivain!" A hrabia de Guiche ze swej strony: "Do mnie,
Urbain i Blanchet!"
I zanim wychowawca ochłonął ze zdumienia, tamci zniknęli już w lesie.
Dając koniom ostrogę młodzieńcy jednocześnie chwycili za pistolety. W pięć
minut później dotarli do miejsca, skąd zdawał się dochodzić hałas. Wtedy
zwolnili bieg koni posuwając się z przezornością.
Tsss! szepnął de Guiche. Jeźdźcy!
Tak, trzech na koniach i trzech, którzy zeszli na ziemię.
Co robią? Widzisz coś?
Tak, zdaje mi się, że przeszukują kogoś rannego czy zabitego.
To jakieś podłe zabójstwo! odparł de Guiche.
Jednak to żołnierze podjął de Bragelonne.
Tak, ale grasanci, to znaczy zbóje grasujący po gościńcach. A więc
jazda! rzekł Raul.
Jazda! potwierdził de Guiche.
Panowie! zakrzyknął biedny wychowawca. Panowie, zaklinam...
Ale młodzi byli głusi. Ruszyli jeden przez drugiego, a krzyki wychowawcy
miały tylko ten skutek, że obudziły czujność Hiszpanów.
Trzech grasantów siedzących na koniach rzuciło się natychmiast na
spotkanie młodym, podczas gdy trzej pozostali kończyli rabować obu
podróżnych. Podjechawszy bowiem bliżej młodzieńcy zauważyli, że zamiast
jednego leżą dwa ciała.
Na dziesięć kroków de Guiche strzelił pierwszy i chybił. Z kolei strzelił
Hiszpan, który najeżdżał na Raula, i młodzieniec poczuł w lewym ramieniu ból
podobny do smagnięcia biczem. Na cztery kroki oddał strzał, Hiszpan trafiony w
sam środek piersi rozłożył ramiona i padł na wznak, na zad swego konia. Koń
zawrócił nagle i poniósł go.
W tejże chwili Raul dojrzał jak przez mgłę lufę muszkietu skierowaną w
swoją stronę. Przypomniał sobie zlecenie Atosa: ruchem szybkim jak
błyskawica postawił wierzchowca dęba. Padł strzał.
Koń uskoczył w bok, potknął się wszystkimi czterema nogami i upadł
przywalając Raulowi nogę.
Hiszpan rzucił się ku niemu, chwytając muszkiet za lufę, żeby kolbą
strzaskać głowę Raula.
Na nieszczęście Raul, w pozycji, w jakiej się znajdował, nie mógł ani
dobyć szpady z pochwy, ani wyciągnąć pistoletu z olster. Widział, jak kolba
kołowała nad jego głową i mimo woli przymknął oczy. Wtedy de Guiche
jednym susem skoczył do Hiszpana i przyłożył mu pistolet do gardła.
Poddaj się krzyknął albo śmierć!
Muszkiet wypadł z rąk żołnierza, który natychmiast się poddał.
De Guiche zawołał jednego ze swych służących i oddał mu jeńca pod straż,
każąc rozwalić głowę, gdyby próbował ucieczki. Zeskoczył z konia i zbliżył się
do Raula.
Dalibóg, panie! rzekł Raul śmiejąc się, mimo iż bladość zdradzała
niechybnie wzruszenie pierwszym starciem. Szybko spłacasz swoje długi, nie
chcąc mieć na dalszą przyszłość zobowiązań. Bez pana dodał słowa hrabiego
zginąłbym, po trzykroć bym zginął.
Mój przeciwnik rzuciwszy się do ucieczki odparł de Guiche
ułatwił mi znakomicie przyjście z pomocą. Ale powiedz, czyś ciężko ranny,
widzę, żeś cały we krwi?
Sądzę, że to jakieś draśnięcie w ramię odrzekł Raul. Pomóż mi
wydobyć się spod konia, a mam nadzieję, nic nie stanie na przeszkodzie, byśmy
ruszyli w dalszą drogę.
Pan d'Arminges i Olivain byli już na ziemi i podnosili konia, który miotał
się w agonii. Raulowi udało się wyciągnąć stopę ze strzemienia, a następnie
nogę spod konia i w jednej chwili stanął o własnych siłach.
Nic nie złamane? pytał de Guiche.
Dalibóg, nie, dzięki Bogu. odparł Raul. Ale co się stało z
nieszczęśnikami, których zamordowali ci nędznicy?
Przybyliśmy za późno. Sądzę, że ich zabili i uciekli unosząc zdobycz.
Moi służący są przy trupach.
Chodźmy zobaczyć, czy na pewno są martwi i czy nie można by im
pomóc rzekł Raul. Olivain, odziedziczyliśmy dwa konie, lecz ja straciłem
swego, weź sobie lepszego z nich, a mnie dasz swojego.
I zbliżyli się do miejsca, gdzie spoczywały ofiary.

34. Mnich


Leżało tam dwóch mężczyzn. Jeden nieruchomy, twarzą do ziemi,
przeszyty trzema kulami, skąpany we własnej krwi... Ten był martwy.
Drugi, którego służący wsparli plecami o drzewo, utkwił oczy w niebie i
splótłszy ręce, żarliwie się modlił. Ten otrzymał postrzał, który strzaskał mu
szczyt kości udowej.
Młodzieńcy skierowali się najpierw do zabitego i popatrzyli na siebie ze
zdziwieniem.
Toż to ksiądz rzekł de Bragelonne ma tonsurę. O przeklęci, którzy
podnoszą rękę na sługi boże.
Niech pan tu idzie rzekł Urbain, stary żołnierz, który przebył
wszystkie kampanie pod wodzą kardynała. Niech pan tu pozwoli. Tamtemu
nie pomoże się już nic, podczas gdy tego może da się uratować.
Ranny uśmiechnął się ze smutkiem.
Mnie uratować? O nie odrzekł. Możecie tylko pomóc mi umrzeć.
Czy pan jesteś księdzem? spytał Raul.
Nie, panie.
A mnie się wydawało, że pański nieszczęsny towarzysz był duchownym
odparł Raul.
To proboszcz z Bethune, panie. Przenosił w bezpieczne miejsce święte
naczynia ze swego kościoła i skarbiec kapituły, gdyż jego wysokość książę
opuścił wczoraj nasze miasto i jutro będzie tam już może Hiszpan. A ponieważ
było wiadome, że nieprzyjacielskie oddziały myszkują po wsiach i że wyprawa
należy do niebezpiecznych, nikt nie ośmielił się mu towarzyszyć; wtedy ja się
ofiarowałem.
I ci nędznicy napadli na was. I ci nędznicy strzelali do księdza!
Proszę was, panowie odezwał się ranny rozglądając się wokół
bardzo cierpię i pragnąłbym być przewieziony do jakiegoś domostwa.
Gdzie by mogli udzielić pomocy? rzekł de Guiche.
Nie, gdzie bym mógł się wyspowiadać.
Ale może nie jesteś pan tak niebezpiecznie ranny, jak panu się wydaje
wtrącił Raul.
Niech mi pan wierzy odparł ranny nie ma czasu do stracenia, kula
strzaskała górę kości udowej i przedostała się aż do wnętrzności.
Czy pan jesteś lekarzem? spytał de Guiche.
Nie odrzekł umierający ale znam się trochę na ranach; moja jest
śmiertelna. Spróbujcie mnie więc przenieść dokądś, gdzie mógłbym znaleźć
księdza, albo weźcie ten trud na siebie i sprowadźcie go tutaj, a Bóg was
wynagrodzi za ten święty uczynek; zbawienia potrzebuje moja dusza, bo ciało
już przepadło.
Umrzeć przy spełnianiu pobożnego dzieła, to niemożliwe, i Bóg wam
pomoże.
Na litość boską, panowie rzekł ranny zbierając wszystkie siły, jakby
chciał się podnieść nie traćmy ani chwili na bezużyteczne słowa: albo
pomożecie mi dotrzeć do najbliższej wioski, albo przysięgnijcie na wasze
zbawienie, że sprowadzicie tutaj pierwszego napotkanego zakonnika,
pierwszego proboszcza, pierwszego lepszego księdza. Ale dorzucił z
akcentem rozpaczy być może żaden nie ośmieli się przyjść, ponieważ
wiadomo, że, Hiszpanie przebiegają okolicę, i wtedy umrę bez rozgrzeszenia.
Mój Boże, mój Boże! dodał ranny z akcentem przerażenia, który wstrząsnął
młodymi. Ale wy na to nie pozwolicie, nieprawdaż? To byłoby straszne.
Uspokój się pan rzekł de Guiche przysięgam, że doczekasz tak
upragnionej pociechy. Proszę tylko powiedzieć, w jakiej stronie znajduje się
dom, gdzie moglibyśmy zwrócić się o pomoc, i wioska, gdzie moglibyśmy
poszukać księdza.
Dziękuję i niech wam Bóg wynagrodzi. Pół mili stąd, idąc tą drogą,
znajduje się oberża, a około mili od oberży będziecie mieli wioskę Greney.
Poszukajcie proboszcza, a jeśli nie będzie go u siebie, wstąpcie do klasztoru
Augustianów, który stoi na samym krańcu miasteczka na prawo, i przy-
prowadźcie jakiegokolwiek brata zakonnika czy księdza, aby tylko miał daną
sobie od naszego świętego kościoła moc rozgrzeszania in articulo rnortis.
Panie d'Arminges -zwrócił się de Guiche niech pan pozostanie
przy tym nieszczęśniku i czuwa, aby przenoszono go możliwie najdelikatniej.
Proszę zrobić nosze z gałęzi i rzucić na nie nasze płaszcze. Dwaj służący
poniosą nosze, trzeci z nich będzie w pogotowiu, by zastąpić tego, który się
zmęczy. Ja z wicehrabią pójdziemy po księdza.
Idźcie, panie hrabio rzekł wychowawca ale zaklinam, nie
narażajcie się.
Bądź pan spokojny, zresztą dziś jesteśmy już uratowani. Zna pan
aksjomat: Non bis in idem .
Odwagi, panie zwrócił się Raul do rannego, zaraz spełnimy pańskie
życzenia.
Niech was Bóg błogosławi, panowie odpowiedział umierający z
akcentem nie dającej się opisać wdzięczności.
Obaj młodzi ludzie pogalopowali we wskazanym kierunku, podczas gdy
wychowawca hrabiego de Guiche czuwał nad sporządzeniem noszy.
Po dziesięciu minutach młodzieńcy dostrzegli oberżę.
Raul, nie schodząc z konia, zawołał gospodarza, uprzedził go, że przyniosą
tu rannego, i prosił, aby tymczasem przygotowano wszystko, co jest niezbędne
do opatrunku, to znaczy łóżko, bandaże, szarpie, a poza tym, żeby, jeśli zna w
okolicy jakiegoś lekarza chirurga lub opatrującego rany, posłał po niego. Raul
zobowiązał się opłacić posłańca.
Gospodarz na widok dwóch młodych panów, bogato odzianych, obiecał
wszystko, co odeń żądano, nasi zaś kawalerowie stwierdziwszy, że wzięto się do
przygotowań na przyjęcie rannego, pocwałowali w stronę Greney.
Przejechali tak ponad milę i rozróżniali już pierwsze domy wioski, o
dachach krytych czerwoną dachówką, ostro odcinających się od otaczającej
zieleni drzew, kiedy spostrzegli jadącego im naprzeciw na mule ubogiego
mnicha. Widząc jego duży kapelusz i suknię z szarej wełny, wzięli go za brata
augustianina. Tym razem przypadek zdawał się im zsyłać to, czego szukali.
Podjechali do zakonnika.
Był to dwudziestodwu- dwudziestotrzyletni mężczyzna, którego jednak
ascetyczny tryb życia wyraźnie postarzył. Był blady nie tą matową bladością,
która jest urodą, ale bladością z odcieniem żółci; krótko przystrzyżone włosy,
ledwie wyglądające spod kapelusza, były jasnoblond, a jasnoniebieskie oczy
zdawały się nic nie widzieć.
Czy pan przypadkiem nie jest osobą duchowną? zagadnął Raul ze
zwykłą sobie grzecznością.
A dlaczego mnie pan o to pytasz? odparł nieznajomy z obojętnością
wręcz opryskliwą.
Aby wiedzieć rzekł z wyższością hrabia de Guiche.
Nieznajomy trącił muła piętą i pojechał dalej.
De Guiche skoczył przed niego i zagrodził drogę.
Proszę odpowiedzieć. Pytamy grzecznie i godzi się sprawę wyjaśnić.
Sądzę, że chyba wolno mi powiedzieć albo nie powiedzieć, kim jestem,
dwóm pierwszym lepszym napotkanym, którym wpadło na myśl zapytać mnie o
to.
De Guiche powstrzymał z najwyższym wysiłkiem wściekłą chęć połamania
mnichowi kości.
Przede wszystkim odparł przezwyciężając się nie jesteśmy
pierwszymi lepszymi napotkanymi. Ten oto mój przyjaciel jest wicehrabią de
Bragelonne, ja zaś jestem hrabią de Guiche. Wreszcie nie jakiś kaprys kazał nam
zadać to pytanie. Opodal leży ranny i umierający człowiek, który woła o pomoc
kościoła. Jeśli jesteś pan księdzem, wzywam pana w imię człowieczeństwa, byś
poszedł ze mną celem przyniesienia mu pociechy; jeśli nim pan nie jesteś, to
zupełnie inna sprawa. Uprzedzam w imię kurtuazji, którą pan zdajesz się
najzupełniej ignorować, że pańska zuchwałość zostanie ukarana.
Mnich z bladego stał się sinym, uśmiechnął się przy tym w tak dziwny
sposób, że Raul, który nie spuszczał go z oczu, odczuł, jak ów uśmiech burzy w
nim krew niczym obelga.
To jakiś hiszpański albo flamandzki szpieg ozwał się kładąc rękę na
rękojeści pistoletów.
Groźne niby błyskawica spojrzenie było odpowiedzią daną Raulowi.
A więc, mój panie rzekł de Guiche odpowiesz pan czy nie?
Jestem księdzem, proszę panów odrzekł młody człowiek.
I twarz jego przybrała na powrót swój zwykły obojętny wyraz.
A więc, mój ojcze rzekł Raul wkładając pistolety do olster i
przydając swym słowem akcent szacunku, który nie płynął zresztą z serca a
więc jeśli jesteś księdzem, to, jak powiedział był mój przyjaciel, znajdziesz
sposobność, by spełnić swoją powinność: pewien nieszczęśnik ranny podąża
nam na spotkanie, ma się zatrzymać w najbliższym zajeździe i prosi o sługę
bożego. Towarzyszą mu nasi ludzie.
Jadę tam odparł mnich. I trącił piętami muła.
Jeślibyście tam, ojcze, nie pojechali rzekł de Guiche wiedzcie, że
mamy konie, które są w stanie doścignąć waszego muła, i wystarczający
autorytet, żeby kazać was schwytać, gdziekolwiek się znajdziecie. Wtedy,
przysięgam, sprawa wasza odbędzie się nie mieszkając; wszędzie znajdzie się
drzewo i sznurek.
Oko mnicha znów zabłysło, ale to było wszystko. Powtórzył swoje zdanie:
"Jadę tam", i odjechał.
Jedźmy za nim rzekł de Guiche to będzie pewniejsze.
Miałem ci to zaproponować odparł de Bragelonne.
I obaj młodzieńcy puścili się w powrotną drogę, regulując tempo według
jazdy mnicha, za którym podążali na odległość strzału z pistoletu.
Po pięciu minutach mnich obejrzał się, ażeby się upewnić, czy jadą za nim.
Patrz rzekł Raul dobrześmy zrobili.
Co za okropna postać z tego mnicha rzucił hrabia de Guiche.
Okropna odpowiedział Raul szczególnie wygląd: te żółte włosy,
przymglone oczy, wargi, które za najmniejszym wypowiedzianym słowem
gdzieś przepadają...
Tak, tak rzekł de Guiche, którego mniej uderzyły te wszystkie
szczegóły, zważywszy, że Raul obserwował, podczas gdy de Guiche rozmawiał.
Tak, dziwna postać. Ale ci mnisi poddawani są tak poniżającym praktykom:
posty czynią ich bladymi, dyscyplina robi z nich obłudników, a oczy ich straciły
blask wskutek opłakiwania utraconych dóbr tego żywota, którymi my się
cieszymy.
Nareszcie rzekł Raul biedak ten będzie miał księdza, ale na Boga,
penitent wydaje się mieć więcej sumienia aniżeli spowiednik. Co do mnie,
wyznaję, zwykłem widywać księży o całkiem innym wyglądzie.
Ach, zrozum rzekł de Guiche to jeden z tych braci wędrownych,
którzy żebrzą na gościńcach aż do dnia, kiedy nie spadnie im z nieba jakieś
beneficjum. Po większej części to cudzoziemcy: Szkoci, Irlandczycy, Duńczycy.
Nieraz pokazywano mi podobnych.
Podobnie szkaradnych?
Nie, lecz umiarkowanie ohydnych.
Co za nieszczęście dla tego rannego biedaka umrzeć, będąc w rękach
podobnego mnicha.
Ba rzucił de Guiche odpuszczenie spływa nie z rąk tego, który je
daje, ale od Boga. Jednak jeśli chcesz widzieć, to wolałbym umrzeć nie
okazawszy skruchy aniżeli mieć do czynienia z podobnym spowiednikiem.
Podzielasz moje zdanie, wicehrabio, nieprawdaż? Widzę, jak pieścisz gałkę
swego pistoletu, zupełnie jakbyś miał zamiar strzaskać mnichowi głowę.
Tak, hrabio, zdumiewająca rzecz i może cię to zdziwi: odczuwałem na
widok tego człowieka nieokreślony wstręt. Czy widziałeś kiedykolwiek
podnoszącego się na twojej drodze węża?
Nigdy odparł de Guiche.
Lecz mnie przydarzyło się to w naszych lasach Blaisois i przypominam
sobie, że na widok pierwszego węża, który patrzał na mnie swymi matowymi
oczami, skupiony, chwiejący głową, poruszający językiem, stałem jak wryty,
pobladły, jakby urzeczony aż do chwili, kiedy hrabia de La Fere...
Twój ojciec? spytał de Guiche.
Nie, mój opiekun odparł Raul czerwieniąc się.
Ach, tak.
Aż do chwili podjął Raul kiedy hrabia de La Fere powiedział mi:
"Dalej, Bragelonne, wyciągaj broń". Wtedy przyskoczyłem do gada i
rozciąłem go na dwoje w momencie, gdy sycząc podnosił się na ogonie, aby
rzucić się na mnie. Przysięgam ci, dokładnie to samo wrażenie odniosłem na
widok tego człowieka, który patrząc na mnie powiedział: "A dlaczego mnie pan
o to pytasz?"
I nie wyrzucasz sobie, żeś go nie rozciął na dwoje podobnie jak tamtego
węża?
Dalibóg, że tak, prawie że tak odparł Raul.
W tejże chwili ujrzeli oberżę i nadciągający z przeciwległej strony orszak z
rannym, prowadzony przez pana d'Arminges. Dwaj ludzie nieśli umierającego,
trzeci prowadził konie.
Młodzieńcy dali wierzchowcom ostrogi.
Oto ranny rzekł de Guiche mijając brata augustianina bądźcie tak
dobrzy i pośpieszcie się trochę, mości mnichu.
Co się tyczy Raula, to ów odsunął się od braciszka na całą szerokość drogi
i minął go odwracając z niesmakiem głowę.
Młodzieńcy jechali więc przed spowiednikiem zamiast za nim. Dotarli do
rannego i zawiadomili o pomyślnej nowinie. Podniósł się, aby spojrzeć we
wskazanym kierunku, zobaczył mnicha, jak zbliżał się przyśpieszając krok
muła, i opadł na nosze z rozjaśnioną przez radość twarzą.
Teraz już rzekli młodzieńcy uczyniliśmy dla pana wszystko, co
było w naszej mocy, a ponieważ spieszno nam dołączyć do armii księcia pana,
jedziemy dalej w swoją stronę. Wybaczysz nam pan, nieprawdaż? Mówią
bowiem, że ma być bitwa, więc nie chcielibyśmy przybyć w dzień po niej.
Jedźcie, moi młodzi panowie rzekł ranny i bądźcie błogosławieni
obaj za wasze miłosierdzie. Istotnie, jak rzekliście, dopełniliście wszystkiego, co
było w waszej mocy. Mogę tylko rzec wam raz jeszcze: niech Bóg ma w swej
opiece was i drogie wam osoby.
Panie zwrócił się de Guiche do swego wychowawcy jedziemy
przodem, dołączycie do nas na drodze do Cambrin.
Gospodarz stał w drzwiach, wszystko już było przygotowane: łóżko,
bandaże, szarpie, a stajenny udał się po lekarza do Lens, miasta najbliżej stąd
położonego.
Tak rzekł oberżysta będzie tak, jak panowie sobie życzą, ale czy
pan nie zatrzyma się, aby obandażować ranę? ciągnął zwracając się do de
Bragelonne'a.
Ech tam, moja rana! Głupstwo odrzekł wicehrabia będzie na to
czas na najbliższym postoju. Tylko gdybyś zobaczył przejeżdżającego jeźdźca i
gdyby ten zagadnął cię o pewnego młodego człowieka na gniadoszu, w
towarzystwie służącego, bądź tak dobry powiedzieć mu, że istotnie widziałeś
mnie i że pojechałem dalej, zamyślając obiadować w Mazingarbe, a nocować w
Cambrin. Jeździec ów jest moim służącym.
Czy nie byłoby lepiej i pewniej, gdybym zapytał go o nazwisko, a jemu
oznajmił pańskie? odparł gospodarz.
Nigdy nie zawadzi nadmiar ostrożności rzekł Raul. Nazywam się
wicehrabia de Bragelonne, a ów człowiek Milczek.
W tejże chwili nadciągnęli: ranny z jednej strony, a mnich z drugiej.
Młodzieńcy rozstąpili się, żeby przepuścić nosze, mnich zaś zszedł z muła i
kazał go zaprowadzić do stajni nie zdejmując zeń siodła.
Mości mnichu rzekł de Guiche wyspowiadaj należycie tego
dzielnego człowieka i nie trap się o koszta zarówno swoje, jak i twojego muła
wszystko już zapłacone.
Dzięki, panie odparł mnich z owym uśmiechem, który przyprawiał
de Bragelonne'a o dreszcze.
Jedziemy, hrabio rzekł Raul, który zdawał się instynktownie nie
znosić obecności augustianina. Chodźmy, źle się tu czuję.
Dzięki jeszcze raz, piękni młodzi panowie rzekł ranny a nie
zapominajcie się za mnie pomodlić.
Może być pan o to spokojny odparł de Guiche dając ostrogę koniowi,
żeby dołączyć do de Bragelonne'a, który był już jakieś dwadzieścia kroków na
przodzie.
W tejże właśnie chwili nosze, dźwigane przez dwu służących zostały
wniesione do domu. Gospodarz i jego żona, która na to nadbiegła, stali na
schodach. Ranny nieszczęśnik zdawał się cierpieć okrutne bóle, ale zajęty był
jedną myślą: czy mnich kroczy za nim.
Na widok tego bladego i zakrwawionego człowieka kobieta ścisnęła mocno
ramię męża.
Co znowu? zapytał ją. Czy może źle się czujesz?
Nie, ale patrz odrzekła oberżystka wskazując mężowi rannego.
Ani słowa, zdaje mi się, że z nim kiepsko.
Ale nie o to mi chodzi ciągnęła kobieta cała drżąca zapytuję cię
tylko, czy go rozpoznajesz?
Tego człowieka? Poczekaj!...
Ach, widzę, że go poznajesz rzekła boś i ty teraz zbladł.
Istotnie! wykrzyknął oberżysta co za nieszczęście na nasz dom,
toż to dawny kat z Bethune.
Dawny kat z Bethune zamruczał młody mnich stając na progu.
Na jego obliczu malowało się uczucie odrazy, jaką wzbudzał w nim
penitent.
Pan d'Arminges, stojąc w drzwiach, zauważył jego wahanie,
Mości mnichu rzekłjest czy był katem, niemniej nieszczęśnik ów
jest człowiekiem. Oddajcie mu więc ostatnią posługę, o którą was prosi, a wasz
uczynek będzie tym godniejszy pochwały.
Mnich nic nie odrzekł, lecz milcząc szedł dalej aż do niskiej izby, gdzie
słudzy złożyli umierającego na łóżku.
Widząc, że do rannego zbliża się sługa boży, opuścili obaj izbę zamykając
drzwi.
D'Arminges i Olivain już oczekiwali na nich, dosiedli więc koni i we
czwórkę ruszyli kłusa tą samą drogą, na której krańcu zniknęli byli Raul i jego
towarzysze.
W momencie kiedy wychowawca i jego orszak przepadli za zakrętem,
przed progiem oberży zatrzymał się nowy podróżny.
Czego pan sobie życzysz? pytał gospodarz blady jeszcze i
roztrzęsiony z powodu uczynionego przed chwilą odkrycia.
Podróżny dał znak, że chce się czegoś napić, a zsiadłszy na ziemię, wskazał
na konia, żeby go oczyścić.
Do diabła rzekł do siebie oberżysta ten znów wygląda na
niemowę. A gdzie chcecie panie pić? zapytał.
Tu rzekł podróżny wskazując na stół.
Omyliłem się powiedział do siebie gospodarz to wcale nie jest
niemowa.
Skłonił się, poszedł po butelkę wina oraz suchary i postawił je przed
mrukliwym gościem.
Czy życzysz sobie, panie, jeszcze czego? zapytał.
Ehe odparł podróżny.
A czegóż to?
Wiedzieć, czyście nie widzieli młodego piętnastoletniego szlachcica na
gniadoszu, ze służącym?
Wicehrabiego de Bragelonne?
O, właśnie.
To pan nazywasz się Milczek?
Podróżny potaknął głową.
A więc odparł oberżysta wasz młody pan był tutaj przed
kwadransem. Będzie obiadować w Mazingarbe, a nocować w Cambrin.
Ile stąd do Mazingarbe?
Dwie i pół mili.
Dziękuję.
Milczek upewniwszy się, że spotka swego pana jeszcze przed
zapadnięciem nocy, wyraźnie się uspokoił, otarł pot z czoła i nalawszy sobie
wina, popijał w milczeniu.
Właśnie stawiał szklankę na stole i szykował się napełnić ją po raz drugi,
kiedy z izby, gdzie znajdował się mnich z umierającym, doleciał straszliwy
krzyk.
Milczek zerwał się na równe nogi.
Co to, skąd ten krzyk?
Z izby rannego odparł gospodarz.
Jakiego rannego? spytał Milczek.
Dawny kat z Bethune, którego napadli hiszpańscy grasanci.
Przyniesiono go tutaj i właśnie teraz spowiada się ojcu augustianinowi; zdaje się
bardzo cierpieć.
Dawny kat z Bethune? wymruczał Milczek sięgając do wspomnień
mężczyzna pięćdziesiąt pięć, sześć lat, wysoki, silny, ogorzały, włosy i broda
czarne?
O to, to, tylko że broda mu posiwiała, a włosy zbielały. Znasz go pan?
pytał gospodarz.
Raz go widziałem odparł Milczek i zasępiło mu się czoło na to
wspomnienie.
Nadbiegła drżąca kobieta.
Słyszałeś? zwróciła się do męża.
Tak odparł gospodarz spoglądając z niepokojem w stronę drzwi.
W tejże chwili dał się słyszeć krzyk mniej donośny aniżeli poprzedni, Po
którym jednak nastąpił długi, przeciągły jęk. Wszyscy troje drżąc spojrzeli po
sobie.
Trzeba zobaczyć, co się tam dzieje ozwał się Milczek.
Można by rzec, że to krzyk człowieka zarzynanego wyszeptał
gospodarz.
O Jezusie! jęknęła kobieta żegnając się.
Jeśli Milczek mówił mało, to wiadomo, że działał dużo. Skoczył ku
drzwiom i mocno nimi szarpnął, ale były od wewnątrz zamknięte na zasuwę.
Otworzyć krzyczał oberżysta otworzyć! Mości mnichu, otworzyć
natychmiast!
Nikt nie odpowiedział.
Otwierać albo wyważę drzwi rzekł Milczek.
Ta sama cisza.
Milczek rozejrzał się wokoło i dostrzegł w jednym z kątów łom,
przypadkiem tam się znajdujący. Podsadził go i zanim oberżysta zdołał mu
przeszkodzić, wywalił drzwi do wewnątrz. Izba zalana była krwią, która
przeciekała przez materace, ranny nic nie mówił, jedno rzęził. Mnich zniknął.
Mnich! krzyknął gospodarz. Gdzie mnich?
Milczek rzucił się do otwartego okna wychodzącego na podwórze.
Musiał uciec tędy! zawołał.
Tak pan sądzisz? rzekł wystraszony gospodarz. Chłopcze, zobacz
no, czy muł mnicha jest w stajni.
Nie ma! odkrzyknął ten, do którego skierowane było pytanie.
Milczek zmarszczył brew, oberżysta złożył ręce i rozejrzał się wokoło z
niedowierzaniem. Kobieta nawet nie śmiała wejść do izby, przerażona
zatrzymała się w drzwiach.
Milczek podszedł do rannego i patrzał na jego ostre i charakterystyczne
rysy, przywodzące mu na pamięć dawne straszliwe wspomnienie.
Wreszcie po chwili ponurej i milczącej kontemplacji rzekł:
Nie ma wątpliwości to on.
Żyje jeszcze? zapytał oberżysta.
Nie odpowiadając Milczek rozpiął rannemu kaftan, aby zbadać serce. Za
nim z kolei zbliżył się gospodarz, lecz nagle obaj odskoczyli: gospodarz z
okrzykiem przerażenia, Milczek blednąc.
Z lewej strony w piersi kata tkwiło wbite aż po gardę ostrze sztyletu.
Biegnijcie po pomoc rzucił Milczek. Ja pozostanę przy nim.
Oberżysta jak błędny wypadł z izby, jego żona zaś uciekła już przedtem,
posłyszawszy krzyk męża.

55. Rozgrzeszenie


O oto, co zaszło:
Widzieliśmy, że mnich nie z własnej woli, lecz raczej wbrew niej
towarzyszył rannemu, który został mu polecony w tak dziwny sposób,
prawdopodobnie, gdyby to było możliwe, próbowałby uciec. Ale pogróżki obu
szlachciców, ich orszak, niewątpliwie z odpowiednimi instrukcjami, wreszcie
(żeby już wszystko wyczerpać) samo zastanowienie wszystko to nie
pozwoliło mnichowi ujawniać zbyt wiele złej woli i kazało mu aż do końca grać
rolę spowiednika; wszedłszy więc już raz do izby, zbliżył się wprost do
wezgłowia rannego.
Kat obrzucił szybkim, charakterystycznym dla umierających, co to już nie
mają czasu do stracenia, spojrzeniem oblicze tego, który miał być jego
pocieszycielem, drgnął zdziwiony i rzekł:
Bardzoście młodzi, mój ojcze.
Ludzie w tej sukni nie mają lat odparł oschle mnich.
Mów do mnie łagodniej, ojcze rzekł ranny potrzebny mi na te
ostatnie chwile przyjaciel.
Bardzo cierpisz? zagadnął mnich.
O tak, ale więcej dusza aniżeli ciało.
Ocalimy twoją duszę rzekł młody człowiek. Czy istotnie jesteś
katem z Bethune, jak powiadali ci ludzie?
To znaczy podjął żywo ranny, który widocznie obawiał się, aby imię
kata nie zamknęło mu drogi do ostatniej posługi, o którą prosił to znaczy,
byłem nim, ale już nie jestem. Minęło piętnaście lat, jak ustąpiłem ze swego
urzędu. Jestem jeszcze figurantem przy egzekucjach, ale sam już nie ścinam, o
nie!
I nie brzydzicie się swoim zawodem?
Kat westchnął głęboko.
Póki ścinałem tylko w imieniu prawa i sprawiedliwości odrzekł
zawód mój pozwalał mi spać spokojnie jako człowiekowi będącemu pod osłoną
sprawiedliwości i prawa. Ale od owej straszliwej nocy, kiedy byłem narzędziem
osobistej zemsty i z nienawiścią podniosłem miecz na boskie stworzenie, od
tego dnia...
Kat zatrzymał się potrząsając głową z wyrazem rozpaczy.
Mów rzekł mnich, który usiadł w nogach łóżka i jął okazywać
zainteresowanie dla zapowiadającej się tak niezwykle opowieści.
Och! wykrzyknął umierający z porywem długo tłumionego bólu,
który wreszcie znalazł sobie ujście och, przecież usiłowałem przez
dwadzieścia lat zbożnego żywota zagłuszyć ten wyrzut sumienia! Wyzbyłem się
wrodzonego okrucieństwa ludzi przelewających krew. Przy każdej sposobności
poświęcałem życie, aby ratować tych, którzy byli w niebezpieczeństwie, i
ratowałem na ziemi istnienia ludzkie w zamian za to, które pozbawiłem żywota.
Ale to nie wszystko: dobra nabyte za wykonywanie mego zawodu rozdałem
ubogim, pilnie uczęszczałem do kościołów, ludzie, którzy przedtem unikali
mnie, przywykli do mego widoku. Wszyscy mi przebaczyli, kilku nawet
polubiło mnie. Lecz myślę, że Bóg mi nie przebaczył, gdyż wspomnienie tej
egzekucji prześladuje mnie bez ustanku; każdej nocy wydaje mi się, że widzę
przed sobą cień tej kobiety.
Kobiety! Zabiłeś więc kobietę? wykrzyknął mnich.
I wy, ojcze, także zawołał kat wy także użyliście tego słowa, które
rozbrzmiewa w mym uchu: zabiłeś. Zabiłem tedy, a nie dokonałem egzekucji.
Jestem zabójcą, a nie człowiekiem wymierzającym sprawiedliwość.
I jęknąwszy przymknął oczy.
Mnich niewątpliwie przestraszył się, żeby mu ranny nie umarł, zanim
wszystkiego nie powie, gdyż żywo podjął:
Mów dalej, bo nic nie wiem, a kiedy skończysz swą opowieść, Bóg i ja
osądzimy cię.
O mój ojcze! ciągnął kat nie podnosząc powiek, jakby się obawiał, że
kiedy je otworzy, zobaczy znów coś przerażającego. Zwłaszcza gdy nocą
przebywam jakąś rzekę, podwaja się ów strach, którego nie mogłem
przezwyciężyć. Wydaje się wtedy, że ręka mi ciąży, jakbym trzymał w niej
jeszcze kordelas, że woda przybiera kolor krwi, że wszystkie odgłosy przyrody,
szum drzew, szmer wiatru, plusk fali, łączą się w jeden głos płaczu, rozpaczy,
strachu, który woła do mnie: "Niechaj się dzieje sprawiedliwość boska!"
Majaczy szepnął mnich potrząsając głową.
Kat otworzył oczy, uczynił ruch, aby się obrócić w stronę młodego
człowieka, i chwycił go za ramię.
Majaczę powtórzył mówisz, że majaczę? Och! Nie, wszak było to
wieczorem, wszak wrzuciłem jej ciało do rzeki, wszak sam uniesiony pychą
wypowiedziałem te słowa, co mi je wyrzuty sumienia wciąż powtarzają.
Stawszy się narzędziem sprawiedliwości ludzkiej, uważałem, że staję się
narzędziem sprawiedliwości boskiej.
No, ale jak to się stało? pytał mnich.
Było to wieczorem, przyszedł do mnie jakiś człowiek, pokazał rozkaz,
poszedłem za nim. Oczekiwało już na mnie czterech innych panów. Powiedli
mnie założywszy mi maskę. Zawsze sobie zastrzegałem, że jeśli to, czego ode
mnie żądano, wyda mi się niesłuszne, odmówię. Zrobiliśmy pięć do sześciu mil
posępni, spokojni, prawie bez słowa. Wreszcie przez okno jakiejś chatki
pokazali mi kobietę wspartą łokciami o stół i rzekli: "To na niej trzeba dokonać
egzekucji".
Wstrętne! rzekł mnich. I posłuchałeś?
Ojcze, toż ta kobieta była potworem, mówiono, że otruła swego
drugiego męża, usiłowała zamordować szwagra, który znajdował się wśród
owych mężczyzn, otruła niedawno młodą kobietę, swoją rywalkę, a przed
opuszczeniem Anglii, jak powiadano, kazała zasztyletować faworyta
królewskiego.
Buckinghama? zakrzyknął mnich.
Tak, Buckinghama.
Czy kobieta ta była Angielką?
Nie, była Francuzką, ale wyszła za mąż w Anglii.
Mnich pobladł, otarł czoło i zaraz zamknął drzwi na zasuwę. Kat myślał, że
go opuszcza, i jęcząc opadł na łóżko.
Nie, nie, już jestem podjął mnich, żywo powracając do niego
mów dalej. Co to byli za ludzie?
Jeden był cudzoziemcem, jak sądzę, Anglikiem. Czterej inni byli
Francuzami i nosili mundury muszkieterów.
Nazwiska tych ludzi? pytał mnich.
Nie znałem ich. Tyle że czterej pozostali panowie nazywali Anglika
milordem.
A kobieta ta była piękna?
Młoda i piękna. Och, tak, nade wszystko piękna. Jeszcze ją widzę, jak
klęcząc u mych stóp błagała z głową przechyloną do tyłu. Do dziś dnia nie
rozumiem, jak to się stało, że ściąłem tę tak piękną, bladolicą głowę.
Mnich zdawał się być ogarnięty dziwnym wzruszeniem. Wszystkie jego
członki drżały. Było widać, że chce o coś zapytać, a nie śmie. Wreszcie
gwałtownie się przezwyciężywszy zapytał:
A nazwisko tej kobiety?
Nie znam. Jak wam rzekłem, była dwa razy zamężna, zdaje się raz we
Francji, a raz w Anglii.
I powiadasz, że była młoda?
Jakieś dwadzieścia pięć lat.
Piękna?
Do szaleństwa.
Blondyna?
Tak.
Bujne włosy, nieprawdaż? Opadały aż na ramiona.
Tak.
Oczy o cudownym wyrazie?
Zależało to od jej woli. Och, tak, właśnie tak.
Glos przedziwnej słodyczy?
Skąd to wiecie?
Kat wsparł się na łokciach i utkwił przerażone spojrzenie w mnichu, który
zsiniał.
I tyś ją zabił! rzekł mnich. Posłużyłeś za narzędzie tym
nikczemnikom, którzy nie ważyli się sami jej zabić! Nie miałeś litości nad jej
młodością, urodą, bezbronnością. Więc zabiłeś tę kobietę?
Niestety podjął kat. Rzekłem ci, ojcze, że ta kobieta pod
niebiańską powłoką ukrywała diabelską duszę i kiedy ją ujrzałem, kiedy
przypomniałem sobie całe zło, jakie wyrządziła mnie samemu...
Tobie? A cóż takiego mogła zrobić tobie? No!
Uwiodła i zgubiła mego brata, który był księdzem. Uciekła z nim z
klasztoru.
Z twoim bratem?
Tak. Mój brat był jej pierwszym kochankiem. Była przyczyną śmierci
mego brata. O mój ojcze, mój ojcze! Nie patrz tak na mnie. Więc jestem winien?
Nie dasz mi rozgrzeszenia?
Mnich przybrał układny wyraz twarzy.
Nie inaczej, nie inaczej, dam ci rozgrzeszenie, jeśli mi wszystko
powiesz.
Och, tak krzyknął kat wszystko! Wszystko! Wszystko!
A więc odpowiadaj. Jeśli ona uwiodła twojego brata, a rzekłeś, że go
uwiodła, czy nie tak?
Tak.
Jeśli spowodowała jego śmierć... rzekłeś, że spowodowała jego śmierć?
Tak powtórzył kat.
A więc powinieneś znać jej panieńskie nazwisko.
O mój Boże mówił kat o mój Boże! Zdaje się, że umrę.
Rozgrzeszenia, ojcze, rozgrzeszenia!
Powiedz jej nazwisko zawołał mnich a dam ci je!
Nazywała się... o mój Boże, litości szeptał kat.
I opadł na łóżko blady, drżący, jak człowiek, który ma zaraz umrzeć.
Jej nazwisko! powtórzył mnich nachylając się nad konającym, jakby
pragnął wyrwać to nazwisko, jeśli tamten nie będzie chciał mu powiedzieć jej
nazwisko... mów, bo inaczej nie udzielę ci absolucji.
Umierający zdawał się zbierać wszystkie siły. Źrenice mnicha skrzyły się.
Anna de Bueil wyszeptał ranny.
Anna de Bueil! krzyknął mnich powstając i wznosząc obie ręce do
nieba. Anna de Bueil! Dobrze powiedziałeś, Anna de Bueil, nieprawdaż?
Tak,, tak, to jej nazwisko, a teraz rozgrzesz mnie, ojcze, bo umieram.
Ja ciebie rozgrzeszyć! wrzasnął mnich ze śmiechem, który zjeżył
włosy na głowie umierającego. Ja rozgrzeszyć? Nie jestem wcale księdzem.
Nie jesteście, ojcze, księdzem! zawołał kat. Więc kim?
O nieszczęsny, teraz ja ci powiem.
O Boże! Mój Boże!
Jestem John Francis de Winter.
Nie znam pana! zawołał kat.
Czekaj, czekaj, zaraz mnie poznasz. Ja jestem John Francis de Winter
powtórzył a ta kobieta...
A ta kobieta?
To moja matka.
Kat wydał pierwszy okrzyk, ten straszliwy krzyk, który został najpierw
usłyszany.
Och, przebacz mi pan, przebacz wyszeptał jeśli nie w imię boże,
to przynajmniej od siebie. Jeśli nie jako ksiądz, to przynajmniej jako syn.
Przebaczyć ci? wrzasnął fałszywy mnich. Tobie przebaczyć! Bóg
może to uczyni, ale ja nigdy!
Przez litość rzekł kat wyciągając do niego ręce.
Żadnej litości dla takiego, co nie znał litości. Umieraj jak człowiek bez
skruchy, umieraj w rozpaczy, umieraj i bądź przeklęty!
I dobywszy spod szaty sztyletu zatopił go w piersi umierającego mówiąc:
Masz tu moje rozgrzeszenie.
Wtedy właśnie usłyszano ów drugi krzyk, słabszy od pierwszego, po czym
nastąpił przeciągły jęk.
Kat, który się był podniósł, padł z powrotem na łóżko. Mnich zaś, nie
wyciągając sztyletu z rany, podbiegł do okna, otworzył je, skoczył na kwiaty w
ogródku, wśliznął się do stajni, wziął swego muła, wyszedł tylną bramą,
popędził do najbliższego gaju, tam zrzucił mniszą suknię, wydobył ze swej
sakwy strój jeździecki, przebrał się, dotarł na piechotę do pierwszej stacji
pocztowej, wziął konia i cwałem pognał do Paryża.

36. Milczek mówi


Milczek pozostał przy kacie sam; gospodarz poszedł szukać pomocy, jego
żona modliła się.
Po chwili ranny otworzył oczy.
Pomocy wyszeptał pomocy! O mój Boże, mój Boże. Nie znajdę
na tym świecie przyjaciela, który pomoże mi żyć albo umrzeć.
I z wysiłkiem przeniósł rękę na pierś; dłoń jego napotkała rękojeść sztyletu.
Ach! rzekł jak człowiek, który sobie coś przypomina. I ramię opadło.
Odwagi odezwał się Milczek już poszli po pomoc.
Ktoś pan jest? zagadnął ranny utkwiwszy w Milczku nadmiernie
rozszerzone oczy.
Stary znajomy odparł Milczek.
Pan?
Ranny próbował sobie przypomnieć rysy człowieka, który doń przemawiał.
A w jakich okolicznościach spotkaliśmy się? zapytał.
Będzie ze dwadzieścia lat temu, nocą, pan mój zabrał was z Bethune i
zaprowadził do Armentieres.
A, poznaję dokładnie, byliście jednym z czterech służących.
O właśnie.
Skąd pan przybywasz?
Przejeżdżałem tędy i zatrzymałem się w tej oberży, żeby koniowi dać
trochę wytchnąć. Opowiedziano mi właśnie, że kat z Bethune leży tu ranny,
kiedy dwa razy krzyknęliście. Na pierwszy okrzyk przybiegliśmy, na drugi
wyważyliśmy drzwi.
A mnich? spytał kat. Czy nie widzieliście mnicha?
Jakiego mnicha?
Tego, co był ze mną zamknięty?
Nie, już go tu nie było, zapewne uciekł przez okno. To on wymierzył
wam ten cios?
Tak.
Milczek skierował się do wyjścia.
Co pan zamierzasz robić? spytał ranny.
Trzeba biec za nim.
Wystrzegaj się go pan!
A to dlaczego?
Zemścił się i dobrze zrobił. Teraz mam nadzieję, Bóg mi przebaczy, bo
odpokutowałem.
Wytłumacz to jaśniej rzekł Milczek.
Ta kobieta, którą wy i wasi panowie kazaliście zabić...
Milady?
Tak, Milady, prawda, takeście ją nazywali...
Ale co ma Milady do mnicha?
To jego matka.
Milczek zachwiał się i popatrzył na umierającego okiem matowym, niemal
ogłupiałym.
Jego matka? powtórzył.
Tak, jego matka.
I on zna tę tajemnicę?
Wziąłem go za mnicha i wyspowiadałem się z niej.
O nieszczęśniku! zakrzyknął Milczek, któremu na samą myśl o
następstwach, jakie mogło mieć podobne odkrycie, włosy zwilgotniały od potu.
O nieszczęśniku, mam nadzieję, nie wymieniłeś nikogo po nazwisku?
Nie wyrzekłem ani jednego nazwiska, bo żadnego nie znałem,
wyjąwszy panieńskie jego matki, i właśnie po tym ją rozpoznał. Ale on wie, że
w liczbie sędziów był jego wuj.
I opadł wyczerpany. Milczek chciał mu pomóc i zbliżył dłoń do rękojeści
sztyletu.
Nie ruszaj go pan rzekł kat. Jeśli się wyjmie ten sztylet, umrę
natychmiast.
Milczek pozostał tak z wyciągniętą ręką, po czym nagle uderzył się pięścią
w czoło.
Och, jeśli kiedykolwiek człowiek ów dowie się, kto są ci inni, pan mój
jest wówczas zgubiony.
Śpiesz się pan, śpiesz! zakrzyknął kat. Uprzedź go, jeśli jeszcze
żyje. Uprzedź jego przyjaciół. Wierz mi, że moja śmierć nie zakończy tej
straszliwej historii.
Dokąd jechał? spytał Milczek.
W stronę Paryża.
Kto go zatrzymał?
Dwaj młodzi szlachcice śpieszący do wojska, z których jeden
słyszałem jego nazwisko wypowiedziane przez kolegę nazywa się wicehrabia
de Bragelonne.
1 to ów młodzieniec przyprowadził wam tego mnicha?
Tak.
Milczek wzniósł oczy do nieba.
A więc to z woli Boga? zapytał.
Niewątpliwie odparł ranny.
To przerażające zamruczał Milczek. Przecież ta kobieta zasłużyła
na swój los. Czy już tak nie sądzisz?
Kiedy się umiera odparł kat zbrodnie innych zdają się zupełnie
nikłe w porównaniu z własnymi.
I opadł wyczerpany, przymykając oczy.
Milczek zastygł rozdarty między uczuciem litości nie pozwalającym mu
pozostawić tego człowieka bez pomocy a obawą, nakazującą ruszać natychmiast
z nowiną do hrabiego de La Fere, kiedy usłyszał hałas w korytarzu i zobaczył
gospodarza wchodzącego z chirurgiem, którego wreszcie znaleziono.
Kilku ciekawskich gapiów szło za nim rozgłos szczególnego
wydarzenia zaczynał się szerzyć.
Lekarz zbliżył się do umierającego, który jakby omdlał.
Trzeba najpierw wyciągnąć z piersi żelazo rzekł potrząsając
znacząco głową.
Milczek przypomniał sobie przepowiednię rannego i odwrócił oczy.
Chirurg odchylił kaftan, rozdarł koszulę i obnażył pierś.
Jak to już powiedzieliśmy, żelazo tkwiło zatopione aż po gardę.
Chirurg ujął za koniec rękojeści. W miarę jak wyciągał sztylet, ranny
otwierał oczy przerażające swym znieruchomieniem. Gdy ostrze wyszło całe,
różowa piana okoliła jego usta, po czym odetchnął i struga krwi bluznęła z
otworu rany. Umierający utkwił w Milczku spojrzenie szczególnie wymowne,
głucho zarzęził i natychmiast wyzionął ducha.
Wówczas Milczek podniósł z ziemi skąpany we krwi sztylet, który
wzbudzał we wszystkich przerażenie, skinął na gospodarza, by z nim wyszedł,
zapłacił rachunek z hojnością godną swego pana i dosiadł konia.
Początkowo Milczek zamierzał zawrócić wprost do Paryża, ale pomyślał o
niepokoju, jaki mógłby ogarnąć Raula w wypadku przedłużającej się jego
nieobecności. Przypomniał też sobie, że Raul znajduje się tylko o dwie mile
stąd, że w kwadrans będzie już u niego oraz że droga, powrót i wyjaśnienia nie
zabrałyby mu nawet godziny. Puścił konia galopem i w dziesięć minut później
zsiadł już przy "Mulet-Couronne", jedynej oberży w Mazingarbe.
Po pierwszych słowach zamienionych z gospodarzem nabrał pewności, że
dopędził poszukiwanego.
Raul siedział za stołem z hrabią de Guiche i jego wychowawcą, ale ponura
ranna przygoda rzuciła na dwa młode czoła cień smutku, którego nie była w
stanie rozproszyć wesołość pana d'Arminges, nastrojonego bardziej filozoficznie
od młodzieńców dzięki wielkiemu obyciu z tego rodzaju widowiskami.
Nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich Milczek, blady, pokryty kurzem,
obryzgany jeszcze krwią nieszczęsnego rannego.
Milczek, mój poczciwy Milczek wykrzyknął Raul nareszcie cię
widzę. Wybaczcie, panowie, to nie sługa, lecz przyjaciel.
Zerwał się i przybiegł do przybyłego.
Jak się czuje pan hrabia? Tęskni za mną trochę? Czy widziałeś go od
czasu, kiedyśmy się rozstali? Odpowiedz, ja też mam ci wiele do powiedzenia.
Od trzech dni mamy moc przygód. Ale co tobie? Takiś blady? Krew, skąd ta
krew?
Istotnie krew! rzekł hrabia podnosząc się. Czyś ranny, mój
przyjacielu?
Nie, panie odparł Milczek to nie moja krew.
A czyja? spytał Raul.
To krew nieszczęśnika, któregoście panowie pozostawili w oberży, a
który zmarł w moich ramionach.
W twoich ramionach! Ten człowiek! A wiesz chociaż, kto to taki?
Tak rzekł Milczek.
Wszak to był dawny kat z Bethune.
Wiem.
Znałeś go?
Znałem.
Umarł?
Tak.
Młodzieńcy spojrzeli po sobie.
Cóż chcecie, panowie odezwał się d'Arminges to powszechne
prawo i nawet kat nie jest spod niego wyjęty. Z chwilą gdy zobaczyłem jego
ranę, nie żywiłem żadnej nadziei, a wiadomo wam, że i on tak myślał, ponieważ
żądał mnicha.
Na to słowo Milczek przybladł.
Dalej, dalej, siadajmy do stołu rzekł d'Arminges, który jak wszyscy
ludzie tej epoki, a nade wszystko jego wieku, nie dopuszczał wzruszenia
pomiędzy dwoma daniami.
Tak, panie, ma pan rację rzekł Raul. Dalej, Milczek, każ sobie
podawać; rozkazuj, zamawiaj, a jak odsapniesz, porozmawiamy.
O nie, panie odparł Milczek. Nie mogę się zatrzymać nawet na
chwilę, muszę ruszać znów do Paryża.
Jak to znów do Paryża! Mylisz się, to Olvain ma pojechać, a ty
zostaniesz.
Olivain zostaje, ja natomiast odjeżdżam. Przybyłem umyślnie, aby pana
o tym uwiadomić.
Ale dlaczego ta zmiana?
Tego nie mogę panu powiedzieć.
Wytłumacz się.
Nie mogę wytłumaczyć.
Co za żarty?
Pan wicehrabia wie, że ja nigdy nie żartuję.
Oczywiście, ale wiem również, że pan hrabia de La Fere powiedział, że
ty zostajesz ze mną, a Olivain powraca do Paryża. Będę się stosował do
rozkazów pana hrabiego.
Ale nie w tej sytuacji, panie.
Czy przypadkiem nie jest to nieposłuszeństwo wobec mnie.
Tak panie, ale tak trzeba.
A więc się upierasz?
Odjeżdżam i życzę szczęścia, panie wicehrabio.
Milczek skłonił się i skierował do drzwi. Raul, jednocześnie wściekły i
zaniepokojony, pobiegł za nim i chwycił za ramię.
Milczek! krzyknął zostań, taka moja wola!
A więc ozwał się Milczek chce pan, abym dopuścił do zabicia
pana hrabiego.
Skłonił się i znów zmierzał do wyjścia.
Milczek, mój przyjacielu rzekł wicehrabia nie odjedziesz tak, nie
porzucisz mnie w podobnej niepewności. Milczek, mów, mów, zaklinam cię!
I Raul chwiejąc się opadł na fotel.
Mogę wam rzec tylko jedno, panie, gdyż tajemnica, o którą pan pytasz,
nie należy do mnie. Spotkał pan pewnego mnicha.
Tak.
Młodzieńcy popatrzyli na siebie przerażeni.
Zaprowadził go pan do rannego?
Tak.
Miał pan czas, aby mu się przyjrzeć?
Tak.
I zapewne rozpoznałby go pan, spotkawszy kiedykolwiek?
Och, tak, przysięgam rzekł Raul.
Ja również dodał de Guiche.
A więc jeśli go pan kiedykolwiek spotkasz rzekł Milczek
gdziekolwiek by to było, na trakcie, na ulicy, w kościele, wszędzie, gdzie będzie
on i gdzie pan będziesz, depcz go i miażdż bez litości, bez miłosierdzia, jakbyś
to pan zrobił ze żmiją, wężem, gadem. Miażdż i nie puszczaj, póki nie będzie
martwy. Póki on żyw, życie pięciu ludzi będzie zawsze dla mnie niepewne.
I nie dodawszy ani słowa Milczek skorzystał ze zdumienia i przerażenia,
jakie posiał wśród słuchaczy, i wypadł z izby.
No, hrabio rzekł Raul zwracając się do hrabiego de Guiche czy
nie utrafiłem mówiąc, że ten mnich zrobił na mnie wrażenie gada!
W dwie minuty później doleciał odgłos galopującego drogą konia. Raul
podbiegł do okna.
To Milczek powracał do Paryża. Pożegnał wicehrabiego potrząsnąwszy
kapeluszem i wkrótce zniknął za zakrętem drogi.
Jadąc Milczek rozważał dwie rzeczy: że takiego tempa koń nie wytrzyma
przez dziesięć mil, a następnie, że nie posiada wcale pieniędzy.
Lecz o ile mało Milczek mówił, o tyle posiadał dużą wyobraźnię. Na
pierwszym postoju sprzedał konia i za uzyskaną sumę wynajął pocztę.

37. W przeddzień bitwy


Z ponurych rozmyślań wyrwał Raula gospodarz, który wpadł do izby,
gdzie rozegrała się opisana przez nas scena, wołając:
Hiszpanie! Hiszpanie!
Krzyk brzmiał dostatecznie poważnie, aby wszystko, co zaprzątało dotąd
uwagę, ustąpiło miejsca temu, co krzyk ów winien był spowodować.
Młodzieńcy jęli rozpytywać i dowiedzieli się, że nieprzyjaciel posuwał się
rzeczywiście przez Houdin i Bethune.
Podczas gdy pan d'Arminges wydawał zarządzenia, aby odpoczywające
konie gotowe były do drogi, obaj młodzieńcy wspięli się do najwyżej
położonych okien domu, skąd rozciągał się widok na okolicę. Istotnie, od strony
Marsin i Lens ujrzeli wynurzającą się wielką kolumnę piechoty i kawalerii. Tym
razem nie był to już lotny oddziałek partyzancki, ale cała armia.
Nie było więc innego wyboru, tylko posłuchać roztropnych zaleceń pana
d'Arminges i wycofać się.
Młodzieńcy zbiegli błyskawicznie z góry. Pan d'Arminges siedział już na
koniu. Olivain trzymał ich wierzchowce, słudzy hrabiego de Guiche pilnie
strzegli hiszpańskiego jeńca usadowionego między nimi na zakupionym
specjalnie koniku. Z nadmiaru ostrożności jeniec miał skrępowane ręce.
Oddziałek pokłusował drogą na Cambrin, gdzie spodziewano się znaleźć
księcia, ale od wczoraj już go tam nie było; wycofał się do La Bassee na
fałszywą wieść, że nieprzyjaciel miał przekroczyć Lys pod Estaire.
Istotnie, książę, zmylony przez te meldunki, wycofał swoje oddziały z
Bethune, koncentrując wszystkie siły pomiędzy Vieille-Chapelle i la Venthie;
sam zaś, przeprowadziwszy wraz z marszałkiem de Grammont rozpoznanie na
całej linii, powrócił i zasiadł do stołu rozpytując oficerów zgromadzonych u
jego boku o wieści, które zlecił był każdemu z nich zasięgnąć; żaden jednak nic
konkretnego nie wiedział. Armia nieprzyjacielska przepadła od czterdziestu
ośmiu godzin, zdawała się zapaść pod ziemię.
A wiadomo, że armia nieprzyjacielska nigdy nie znajduje się tak blisko, co
za tym idzie, nigdy nie jest tak groźna, jak wówczas, gdy zupełnie zniknie.
Książę siedział więc wbrew swemu zwyczajowi posępny i zatroskany, kiedy
wszedł oficer służbowy i zaraportował marszałkowi de Grammont, że ktoś chce
z nim mówić.
Diuk de Grammont, otrzymawszy milczące zezwolenie księcia, wyszedł.
Książę odprowadził go oczami, po czym wzrok jego pozostał utkwiony w
drzwiach. Nikt nie śmiał się odezwać z obawy, by nie przerwać księciu
rozmyślań.
Nagle rozległ się głuchy huk. Książę żywo się uniósł wyciągając rękę w
stronę, skąd odgłos doleciał. Znał go dobrze: był to wystrzał armatni.
Wszyscy podobnie jak książę porwali się z miejsc.
W tejże chwili otworzyły się drzwi.
Wasza wysokość pozwoli rzekł marszałek de Grammont
promieniejąc mój syn, hrabia de Guiche, i jego towarzysz podróży,
wicehrabia de Bragelonne, przekażą pożądane przez nas wiadomości, jakie
zdołali zebrać o nieprzyjacielu.
Jak to odparł żywo książę co znaczy pozwolę! Nie tylko
pozwalam, ale żądam. Niech wejdą.
Marszałek wpuścił obu młodzieńców, którzy stanęli przed księciem.
Proszę, mówcie, panowie rzekł książę witając ich najpierw
mówcie. A potem załatwimy sprawy etykiety. Najpilniejsze dla nas wszystkich:
wiedzieć, gdzie wróg i co robi.
Z natury rzeczy głos przypadł oczywiście hrabiemu de Guiche, nie tylko
dlatego, że był starszy, ale i dlatego, że został przedstawiony księciu przez ojca.
Zresztą znał księcia od dawna, podczas gdy Raul widział go po raz pierwszy.
Opowiedział więc, co widzieli z okien oberży w Mazingarbe.
W tym czasie Raul przyglądał się młodemu generałowi, tak już
wsławionemu bitwami pod Rocroi, Fribourg i Nortlingen.
Ludwik de Bourbon, książę Conde, którego od śmierci jego ojca Henryka
de Bourbon nazywano w skróceniu i zgodnie ze zwyczajem epoki księciem
panem, był młodym człowiekiem, liczącym zaledwie dwadzieścia sześć,
dwadzieścia siedem lat, miał orle spojrzenie, agl'occhi grifani, jak powiada
Dante, zakrzywiony nos, włosy długie, spadające w lokach; był średniego
wzrostu, zgrabny, posiadał wszystkie cechy wielkiego wojownika: bystre oko,
błyskawiczną decyzję, bajeczną odwagę. Nie przeszkadzało mu to być
jednocześnie wytwornym i błyskotliwym, tak że oprócz rewolucji, jaką dzięki
nowym pomysłom wywołał w sztuce wojennej, spowodował jeszcze drugą w
Paryżu wśród młodych arystokratów przy dworze; z natury rzeczy był on ich
przywódcą w przeciwieństwie do wytwornisiów dawnego dworu dla których
wzorem byli Bassompierre, Bellegarde i diuk d'Angouleme tych nazywano
fircykami.
Z pierwszych słów hrabiego de Guiche i z kierunku, skąd dobiegał odgłos
armatni, książę zrozumiał wszystko. Nieprzyjaciel musiał przejść Lys koło
Saint-Venant i maszerował na Lens, niewątpliwie w zamiarze zajęcia tego
miasta i odcięcia armii francuskiej od Francji. Odgłos dział, który od czasu do
czasu głuszył inne, pochodził z armat wielkiego kalibru, jakie miała artyleria
hiszpańska i lotaryńska.
Jakąż siłę stanowił ten oddział? Czy był to tylko korpus do wywołania
zwykłej dywersji? Czy też była to cała armia?
Na to ostatnie pytanie księcia hrabia de Guiche nie mógł udzielić
odpowiedzi.
Ponieważ było ono najważniejsze, przede wszystkim na nie książę pragnął
mieć dokładną, zwięzłą i pewną odpowiedź.
Raul przezwyciężył więc wrodzoną sobie nieśmiałość, która owładnęła nim
w obecności księcia, podszedł doń i rzekł:
Wasza książęca mość pozwoli mi dorzucić kilka słów w tej materii, co
być może wybawi waszą książęcą wysokość od kłopotu?
Książę odwrócił się i zdało się jednym rzutem oka ogarnął młodzieńca od
stóp do głów. Ujrzawszy, że to zaledwie piętnastoletni chłopiec, uśmiechnął się.
Oczywiście, proszę, niech pan mówi rzekł łagodząc swój lakoniczny,
dobitny ton, jakby tym razem zwracał się do kobiety.
Wasza książęca mość odparł Raul czerwieniąc się mógłby kazać
przepytać hiszpańskiego jeńca.
Pojmaliście hiszpańskiego jeńca? krzyknął książę.
Tak, wasza książęca mość.
Ach, prawda odparł hrabia de Guiche zapomniałem o nim.
To proste, przecież to pan go schwytałeś, hrabio odparł Raul
uśmiechając się.
Stary marszałek zwrócił się ku wicehrabiemu wdzięczny za tę pochwałę
syna, podczas gdy książę wołał:
Młody człowiek ma rację, niechaj przyprowadzą jeńca.
Tymczasem książę wziął hrabiego de Guiche na stronę i wypytywał, w jaki
sposób jeniec został ujęty i kim jest ów młodzieniec.
Panie rzekł powracając do Raula wiem, że masz pan list mojej
siostry, księżnej de Longueville, ale widzę, że wolałeś polecić mi się sam
udzielając dobrej rady.
Wasza książęca mość odparł Raul czerwieniąc się nie chciałem
bynajmniej przerywać waszej wysokości tak ważnej rozmowy rozpoczętej z
panem hrabią. Oto list.
Dobrze. Wręczysz mi go pan później. Otóż i jeniec, zajmijmy się
rzeczami pilniejszymi.
Istotnie przyprowadzono grasanta. Był to jeden z tych zaciężnych
żołdaków, jacy pozostali jeszcze w tej epoce, sprzedając" krew swoją każdemu
kto chciał ją kupić; żołnierz zestarzały w podstępach wojennych i grabieżach.
Nie wyrzekł jednego słowa, odkąd został schwytany, tak że ci, co go złapali, nie
wiedzieli, do jakiej narodowości należy.
Książę spojrzał nań nad wyraz nieufnie.
Jakiej jesteś narodowości? spytał.
Jeniec odpowiedział kilka słów w obcym języku.
Aha, zdaje się, że to Hiszpan. Mówisz pan po hiszpańsku, de
Grammont?
Na honor, wasza książęca mość, niewiele.
A ja nic. Książę zaśmiał się. Panowie zwrócił się do
otaczających czy jest wśród was ktoś, kto mówi po hiszpańsku i zechce mi
służyć za tłumacza?
Ja, wasza książęca mość odezwał się Raul.
Ach, mówisz pan po hiszpańsku?
Wystarczająco, sądzę, aby wypełnić w tej mierze rozkazy waszej
wysokości.
Przez cały ten czas jeniec stał obojętnie, jakby absolutnie nie rozumiał, o co
chodzi.
Jego książęca wysokość kazał zapytać, jakiej jesteś narodowości
rzekł młodzieniec w najczystszym kastylijskim dialekcie.
Ich bin ein Deutscher odparł jeniec.
Co on tam, u diabła, mówi? zapytał książę i co to znów za
szwargot?
Powiedział, wasza książęca mość, że jest Niemcem odparł Raul.
Wątpię jednak, ma bowiem zły akcent i wadliwą wymowę.
Mówisz pan zatem i po niemiecku? zagadnął książę.
Tak, wasza wysokość.
Wystarczająco, aby przebadać w tym języku?
Tak jest.
To proszę go pytać.
Raul rozpoczął badanie, ale fakty potwierdziły jego przypuszczenie. Jeniec
nie rozumiał bądź zdawał się nie rozumieć, co Raul doń mówi, Raul zaś mało co
pojmował z jego odpowiedzi będących mieszaniną flamandzkiego i alzackiego.
Jednakże w toku wszystkich wysiłków jeńca, by się wykręcić od przepisowego
badania, Raul zdołał wychwycić prawdziwy akcent tego człowieka.
Non siete Spagnuolo rzekł non siete Tedesco, siete Italiano .
Jeniec drgnął i zagryzł wargi.
To rozumiem cudownie rzekł książę de Conde. Ponieważ jest
Włochem, sam go przebadam. Dziękuję, wicehrabio ciągnął dalej śmiejąc się
od dziś mianuję pana moim tłumaczem.
Ale jeniec nie był bardziej skłonny odpowiadać po włosku niż w innych
językach, chciał jedynie uniknąć pytań. Nie wiedział nic, nie znał siły wroga ani
nazwisk dowódców, ani dokąd armia maszeruje.
Pięknie rzekł książę, który pojął przyczyny tej niewiedzy
człowiek ten został schwytany na rabunku i mordowaniu. Mógłby ocalić życie
mówiąc, skoro jednak nie chce mówić, zabrać go i rozstrzelać.
Jeniec zbladł. Dwaj żołnierze, którzy go przywiedli, ujęli go teraz pod ręce
i poprowadzili ku drzwiom, podczas gdy książę zwrócił się do marszałka de
Grammont. Zdawał się już nie pamiętać wydanego co dopiero rozkazu.
Doszedłszy do progu jeniec zatrzymał się. Żołnierze, dla których istniał
tylko rozkaz, chcieli przymusić go, by szedł dalej.
Chwileczkę rzekł jeniec po francusku wasza książęca mość,
jestem gotów mówić.
O właśnie roześmiał się książę wiedziałem, że tak się skończy.
Posiadam cudowny sekret na rozwiązywanie języków. Młodzieńcy,
wykorzystajcie go, kiedy wy z kolei będziecie dowódcami.
Ale pod warunkiem ciągnął jeniec że wasza wysokość przysięgnie
mi darować życie.
Słowo szlachcica rzekł książę.
A więc proszę pytać, wasza książęca mość.
Gdzie armia przekroczyła Lys?
Pomiędzy Saint-Venant a Aire.
Kto nią dowodzi?
Hrabia Fuonsaldagna, generał Beck i osobiście arcyksiążę.
Ile ludzi liczy?
Osiemnaście tysięcy ludzi i trzydzieści sześć dział.
I dokąd się kieruje?
Na Lens.
Widzicie, panowie! rzekł książę zwracając się z triumfującą miną do
marszałka de Grammont i pozostałych oficerów.
Tak odezwał się marszałek wasza książęca mość odgadł
wszystko, co było możliwe do odgadnięcia dla ludzkiego geniuszu.
Powiadomić Le Plessisa, Bellievre'a, Villequiera i d'Erlaka rzucił
książę powiadomić wszystkie oddziały, które znajdują się z tej strony Lys,
aby były gotowe do wymarszu tejże nocy. Według wszelkiego
prawdopodobieństwa jutro zaatakujemy nieprzyjaciela.
Ale proszę pomyśleć, wasza książęca mość podjął marszałek de
Grammont że gromadząc wszystkich ludzi, jakich mamy do rozporządzenia,
osiągamy zaledwie liczbę trzynastu tysięcy żołnierzy.
Panie marszałku odparł książę z jemu tylko właściwym, godnym
podziwu spojrzeniem wielkie bitwy wygrywa się jedynie małymi armiami.
Po czym zwrócił się do jeńca:
Wziąć tego człowieka i pilnie nań baczyć. Życie jego zależy od
wiadomości, jakich nam udzielił. Jeśli są prawdziwe, będzie wolny, jeśli
fałszywe, zostanie rozstrzelany.
Jeńca wyprowadzono.
Hrabio de Guiche podjął książę nie widziałeś się dawno z ojcem,
pozostań więc z nim. A pana ciągnął zwracając się do Raula jeśli nie
jesteś zbyt zmęczony, proszę za mną.
Choćby na koniec świata, wasza książęca mość! wykrzyknął Raul,
odczuwając nie znany sobie entuzjazm dla tego młodego generała, który wydał
mu się tak godny swej sławy.
Książę uśmiechnął się: pogardzał pochlebcami, lecz bardzo szanował
entuzjastów.
Chodźmy rzekł dobryś do rady, jak tego doświadczyliśmy. Jutro
zobaczymy, coś za jeden w potrzebie.
A ja, wasza książęca mość? odezwał się marszałek.
Niech pan zostanie i przyjmuje oddziały, ja zaś albo powrócę, albo też
przyślę gońca, żebyś mi je przyprowadził. Do eskorty potrzebuję dwudziestu
gwardzistów na najlepszych koniach, to wszystko.
To bardzo mało odrzekł marszałek.
Wystarczy odparł książę. Czy masz pan dobrego konia, panie de
Bragelonne?
Ubito mi go dziś rano, wasza książęca mość, i chwilowo dosiadam
wierzchowca swego sługi.
Proszę wybrać sobie z mojej stajni, który panu będzie odpowiadał.
Żadnych fałszywych wstydów, niech pan bierze konia, jaki się panu wyda
najlepszy. Będzie go pan potrzebował, być może, już dziś wieczorem, a jutro z
całą pewnością.
Raul nie dał sobie powtarzać dwa razy. Wiedział dobrze, że oznaka
najwyższej ogłady w obliczu zwierzchnika, zwłaszcza kiedy jest nim książę, to
natychmiastowe posłuszeństwo, bez żadnych rezonowań. Udał się więc do
stajni, wybrał tam andaluzyjskiego bułanka, osiodłał go i okiełznał Atos
bowiem zalecał mu, by w chwili niebezpieczeństwa nie powierzać tych ważnych
zabiegów nikomu i dołączył do księcia, który właśnie dosiadł konia.
A teraz rzekł do Raula czy nie zechciałby mi pan oddać listu,
który przywiozłeś ze sobą.
Raul podał księciu list.
Za mną, proszę! dodał książę.
I wbił ostrogi w brzuch konia, uzdę rzucił za łęk siodła, jak to miał we
zwyczaju, kiedy chciał uwolnić ręce, odpieczętował list księżnej de Longueville
i ruszył galopem drogą ku Lens w towarzystwie Raula z nieliczną eskortą.
Tymczasem gońcy, którzy mieli zwołać oddziały, wyruszyli cwałem w
przeciwnych kierunkach.
Książę galopując przeczytał całą treść listu. Po chwili rzekł:
Piszą mi tu o panu z jak najlepszej strony; mogę panu powiedzieć tylko
jedno: niewiele widziałem i słyszałem, ale to więcej dało mi do myślenia niż list.
Raul skłonił się.
Za każdym krokiem małego oddziałku w stronę Lens strzały armatnie
rozlegały się coraz bliżej. Książę z napięciem kierował wzrok w stronę, skąd
dobiegał huk. W tym nieruchomym wypatrywaniu było coś z drapieżnego ptaka.
Można by powiedzieć, że posiadał siłę przebijania zasłon z drzew
rozciągających się przed nim i zamykających widnokrąg.
Od czasu do czasu nozdrza księcia rozszerzały się, jakby spieszno mu było
odetchnąć zapachem prochu. Posapywał jak i jego koń.
Wreszcie usłyszeli łomot armatni tak blisko, iż było oczywiste, że od pola
bitwy dzieli ich nie więcej aniżeli jedna mila. Istotnie, za zakrętem ujrzeli małą
wioskę d'Aunay.
Chłopi byli wielce strwożeni. Fama o hiszpańskich okrucieństwach
rozeszła się szeroko i każdego napawała trwogą. Kobiety ratowały się już
ucieczką w stronę Vitry. Zostało tylko kilku mężczyzn.
Na widok księcia podbiegli, jeden z nich poznał go.
Ach, wasza książęca mość wykrzyknął czy pan przybywasz, aby
wygnać tych łajdaków Hiszpanów i tych wszystkich rabusiów lotaryńskich?
Tak rzekł książę jeśli zechcesz usłużyć mi jako przewodnik.
Chętnie, a gdzie wasza wysokość chce, abym poprowadził?
Na jakieś wyniosłe miejsce, skąd mógłbym obejrzeć Lens i jego okolice.
Mam coś po myśli waszej książęcej mości.
A mogę ci wierzyć, dobryś Francuz?
Jestem starym żołnierzem spod Rocroi.
Trzymaj rzekł książę dając mu sakiewkę to za Rocroi. A teraz
chcesz konia czy wolisz na piechotę?
Na piechotę, wasza wysokość, na piechotę, zawsze służyłem w
piechocie. Zresztą myślę poprowadzić drogami, gdzie wasza książęca mość sam
będziesz musiał zejść z konia.
Maszeruj więc rzekł książę i nie traćmy czasu. Wieśniak ruszył
biegnąc przed koniem księcia. Sto kroków za wsią skręcili dróżką zagubioną w
głębi pięknej doliny. Przebyli tak pod osłoną drzew jakieś pół mili. Huk dział,
rozlegał się tak blisko, że za każdym strzałem wydawało się, iż słyszą gwizd
kuli. Wreszcie znaleźli ścieżkę, która skręcała od drogi, idąc stromo bokiem
góry. Wieśniak skierował się nią prosząc księcia, aby szedł za nim. Zeskoczył
więc z konia, każąc Raulowi i jednemu z adiutantów uczynić to samo, a reszcie
czekać rozkazów w pilnej gotowości i czujności, po czym jął wspinać się
ścieżką.
Po dziesięciu minutach dotarli do ruin starego zamku. Wieńczyły one
wierzchołek pagórka, którego szczyt górował nad całą okolicą. Zaledwie o
ćwierć mili widać było broniące się resztką sił Lens, a przed Lens całą
nieprzyjacielską armię.
Jednym rzutem oka książę objął obszar, który się odsłonił przed nim od
Lens aż do Vimy. W jednej chwili powstał w jego umyśle cały plan bitwy, która
nazajutrz po raz drugi miała ocalić Francję od inwazji. Chwycił ołówek, wydarł
kartkę z notatnika i napisał:

Drogi Marszałku!
Za godzinę Lens będzie w rękach nieprzyjaciela. Proszę
dołączyć do mnie i przyprowadzić całą armię. Będę w Vendin,
aby przygotować dla niej pozycję. Jutro odbieramy Lens i bijemy
nieprzyjaciela.

Po czym obrócił się do Raula.
Ruszaj pan co sił i wręcz ten list księciu de Grammont.
Raul skłonił się, wziął papier, zbiegł szybko z góry, wskoczył na konia i
pognał galopem.
W kwadrans później był już u marszałka.
Tymczasem nadeszła część oddziałów. Reszty oczekiwano z minuty na
minutę. Marszałek de Grammont stanął na czele całej stojącej w jego dyspozycji
piechoty i kawalerii, po czym skierował się na drogę do Vendin, pozostawiwszy
diuka de Chatillon, aby zaczekał i przyprowadził resztę.
Cała artyleria była gotowa wyruszyć w tym samym czasie, więc też udała
się w drogę.
O siódmej wieczorem marszałek dotarł na wyznaczone miejsce. Oczekiwał
go tam książę. Zgodnie z jego przewidywaniami Lens wpadło w ręce
nieprzyjaciela prawie zaraz po odjeździe Raula. Zresztą obwieściło o tym
zaprzestanie kanonady.
Oczekiwano nocy. W miarę jak następowały ciemności, przybywały
kolejno ściągnięte przez księcia wojska. Zostały wydane rozkazy, aby nigdzie
nie bito w kotły ani nie trąbiono.
O dziewiątej panowała już noc, jednakże ostatni zmierzch rozświetlał
jeszcze równinę. W milczeniu ruszono w drogę, książę prowadził kolumnę.
Dotarłszy poza d'Aunay, wojska ujrzały Lens. Dwa, trzy domy stały w
płomieniach, a do uszu żołnierzy dobiegał głuchy zgiełk oznaczający agonię
miasta wziętego szturmem.
Książę wskazał każdemu jego stanowisko: marszałek de Grammont miał
dowodzić lewym skrzydłem opierając się o Mericourt, diuk de Chatillon
prowadził centrum, wreszcie książę, dowodzący prawym skrzydłem, pozostawał
wysunięty przed d'Aunay.
Szyk miał nazajutrz być taki sam jak pozycje zajęte w wilię bitwy. Każdy
po przebudzeniu będzie się znajdował już w miejscu swego działania.
Ruchy wojsk zostały przeprowadzone w najgłębszym milczeniu i z
najwyższą precyzją. O dziesiątej każdy zajmował już swą pozycję, o pół do
jedenastej książę objechał posterunki i wydał rozkazy na dzień jutrzejszy.
Dowódcom nakazano przede wszystkim trzy rzeczy, których mieli
dopilnować, by żołnierze przestrzegali je z całą skrupulatnością. Po pierwsze:
poszczególne korpusy miały baczyć na porządek w marszu, tak by kawaleria i
piechota znajdowały się zawsze na jednej linii i by każdy przestrzegał odstępów.
Po wtóre: do szarży ruszać stępa.
Po trzecie: pozwolić wrogowi, by strzelał pierwszy.
Książę przydzielił hrabiego de Guiche ojcu, a Raula zatrzymał przy sobie;
młodzieńcy prosili jednak, by pozwolono im noc spędzić razem, na co otrzymali
zezwolenie.
Postawiono dla nich namiot obok marszałkowskiego. Chociaż dzień był
bardzo męczący, żaden z nich nie odczuwał potrzeby snu. Zresztą przeddzień
bitwy jest czymś poważnym i podniosłym nawet dla starych żołnierzy, a tym
bardziej dla dwu młodzieńców, którzy mieli ujrzeć to straszliwe widowisko po
raz pierwszy.
W przeddzień bitwy myśli się o tysiącu rzeczy, o których się dotąd nie
pamiętało, a które teraz powracają. W przeddzień bitwy obojętni stają się
przyjaciółmi, przyjaciele braćmi.
Jest rzeczą samo przez się zrozumiałą, że jeśli w głębi serca istnieje
tkliwsze uczucie, osiąga ono w sposób zupełnie naturalny najwyższy możliwy
do osiągnięcia stopień uniesienia.
Należy mniemać, że obaj młodzieńcy żywili jakieś uczucia, gdyż po chwili
każdy zasiadł w przeciwległym kącie namiotu i zaczął pisać.
Listy były długie. Cztery stronice pokrywały się jedna po drugiej drobnym
i ścisłym pismem. Od czasu do czasu młodzi ludzie spoglądali na siebie
uśmiechając się. Rozumieli się nic nie mówiąc. Te dwie subtelne i
odpowiadające sobie organizacje psychiczne stworzone były, żeby rozumieć się
bez słów.
Skończywszy listy każdy włożył swój w dwie koperty, aby nikt nie mógł
przeczytać nazwiska osoby, do której list był adresowany, póki nie rozedrze
pierwszej koperty. Następnie podeszli do siebie i z uśmiechem wymienili swe
listy.
Jeśli przydarzy mi się nieszczęście rzekł de Bragelonne.
Jeśli mnie zabiją rzekł de Guiche.
Bądź spokojny wyrzekli jednocześnie.
Po czym ucałowali się jak dwaj bracia, owinęli każdy w swój płaszcz i
usnęli snem młodym i pełnym wdzięku, jak śpią ptaki, kwiaty i dzieci.

38. Obiad jak za dawnych czasów


Drugie spotkanie dawniejszych muszkieterów nie było tak oficjalne i
groźne jak pierwsze. Atos. który jak zawsze górował umysłem, osądził, że stół
byłby ośrodkiem zebrania oddziałującym najszybciej i najwszechstronniej.
Kiedy więc przyjaciele jego w obawie o swą godność i trzeźwość nie śmieli
wspomnieć o jednym z owych wybornych dawnych obiadów, spożywanych
bądź "Pod Szyszką", bądź "Pod Heretykiem", Atos pierwszy zaproponował
zebrać się przy jakimś suto zastawionym stole i zdać się całkowicie na swe
przyrodzone skłonności oraz styl bycia tę naturalną swobodę, która stwarzała
harmonię dającą im niegdyś miano nierozłącznych.
Propozycja ta przypadła każdemu z nich do gustu, nade wszystko zaś
dłArtagnanowi, który gorąco pragnął odnaleźć smak i radość swych młodych
lat; od dawna już bowiem jego subtelny i wesoły umysł musiał się zadowalać
miernymi uciechami, podłym żarciem, jak sam zwykł mawiać. Portos w obliczu
spodziewanego baronostwa był zachwycony okazją przestudiowania u Atosa i
Aramisa tonu i manier właściwych ludziom dostojnego rodu. Aramis chciał się
dowiedzieć od dłArtagnana i Portosa nowin z Palais-Royal i zapewnić sobie na
wszelkie okazje oddanych przyjaciół, którzy wspierali niegdyś jego awantury
tak zwrotnymi i niezwyciężonymi szpadami.
Co się tyczy Atosa, to był on jedynym, który niczego nie oczekiwał ani się
spodziewał od innych, lecz kierował się wyłącznie uczuciem niewymuszonej
wzniosłości i czystej przyjaźni.
Ustalono więc, że każdy poda swój dokładny adres i na życzenie jednego z
przyjaciół zebranie odbędzie się u sławnego właściciela oberży "Pustelnia" przy
ulicy de la Monnaie. Pierwsze spotkanie zostało ustalone na następną środę,
punktualnie o ósmej wieczorem.
Tegoż więc dnia czterej przyjaciele przybyli punktualnie na umówioną
godzinę, każdy pod innym pozorem. Portos miał wypróbować nowego konia,
dłArtagnan wracał ze służby w Luwrze, Aramis miał odwiedzić w tej dzielnicy
jedną ze swych penitentek, Atos zaś, który zamieszkiwał przy ulicy Guenegaud,
znajdował się niemal na miejscu. Okazali więc zdziwienie spotykając się we
drzwiach "Pustelni" Atos przybyły przez Pont-Neuf, Portos ulicą du Roule,
dłArtagnan od strony des Fosses-Saint-Germain-l'Auxerrois, wreszcie Aramis z
ulicy de Bethisy.
Pierwsze słowa zamienione między czterema przyjaciółmi były trochę
nienaturalne skutkiem afektacji, z jaką każdy z nich się zachowywał. Posiłek
zaczął się więc w nastroju trochę sztywnym. Było widać, że dłArtagnan zmusza
się do śmiechu, Atos do picia, Aramis do opowiadania, Portos do milczenia.
Atos spostrzegł owo zakłopotanie i pragnąc temu szybko zaradzić, polecił
przynieść cztery butelki szampana.
Na to polecenie, wydane przez Atosa ze zwykłym dlań spokojem,
rozjaśniła się twarz Gaskończyka i wypogodziło czoło Portosa.
Aramis był zdumiony. Wiedział bowiem, że Atos nie tylko już nie pije, ale
w dodatku odczuwa do wina pewną niechęć.
Zdziwienie jego wzrosło w dwójnasób, kiedy ujrzał, jak Atos napełnia i
wychyla szklanicę wina z dawnym entuzjazmem. DłArtagnan napełnił i opróżnił
swoją. Portos i Aramis trącili się swoimi. W jednej chwili cztery butelki zostały
opróżnione. Można by rzec, iż biesiadnikom spieszno było rozstać się z tym, co
ostatnio zaprzątało ich myśli.
Wyśmienity ten specjał z miejsca rozproszył wszystkie, nawet najmniejsze
chmurki, jakie mogły kryć się w głębi ich serc. Czterej przyjaciele zaczęli
rozmawiać głośniej, jeden przez drugiego. Jęli też przybierać przy stole swe
ulubione pozy. Wkrótce, rzecz niebywała, Aramis odpiął dwie pętle u swego
kaftana, co widząc Portos odpiął u swego wszystkie.
Bitwy, długie marsze, otrzymane i zadane ciosy stanowiły pierwsze
urozmaicenie rozmowy. Następnie zaczęli mówić o kryjomo toczonych walkach
przeciw temu, którego zwano teraz wielkim kardynałem.
Dalibóg rzekł śmiejąc się Aramis dość już chyba tych pochwał dla
zmarłych, poobmawiajmy trochę żywych. Chciałbym bardzo poplotkować nieco
o Mazarinim. Czy wolno?
Zawsze odparł dłArtagnan wybuchając śmiechem zawsze.
Opowiedz swoje, a jeśli dobre, będę cię oklaskiwał.
Pewien znakomity książę zaczął Aramis u którego Mazarini
zabiegał o sojusz, został poproszony o przysłanie listy warunków, na zasadzie
których zechciałby uczynić kardynałowi zaszczyt obcowania z nim. Książę,
który czuł pewną odrazę do pertraktowania z podobnym chamem, sporządził
wbrew sobie ową listę i przesłał mu ją. Zawierała trzy warunki, które
Mazariniemu się nie spodobały. Zaproponował więc księciu zrzeczenie się ich
za cenę dziesięciu tysięcy talarów.
Ho, ho, ho! zakrzyknęli trzej przyjaciele cena niezbyt
wygórowana, nie potrzebował się obawiać, że go wezmą za słowo. A cóż na to
książę?
Książę z miejsca posłał Mazariniemu pięćdziesiąt tysięcy liwrów z
prośbą, aby doń nigdy więcej nie pisywał, i zaofiarował mu jeszcze dwadzieścia
tysięcy liwrów, jeśli zobowiąże się nigdy do niego nie odzywać.
I co na to Mazarini?
Rozzłościł się? spytał Atos.
Kazał gońca oćwiczyć? dopytywał się Portos.
Zaakceptował sumę? zapytał dłArtagnan.
Zgadłeś, dłArtagnanie rzekł Aramis.
I wszyscy wybuchnęli tak hałaśliwym śmiechem, że gospodarz wszedł
zapytując, czy panom czego nie trzeba. Był przekonany, że się biją. Wesołość
wreszcie przycichła.
A czy można pożartować z księcia de Beaufort? zagadnął
dłArtagnan. Mam na to wielką chętkę.
Mów rzekł Aramis, który znał na wylot ten gaskoński umysł, tak
subtelny i śmiały, nie cofający się nigdy i nigdzie przed niczym.
A ty, Atosie? zagadnął dłArtagnan.
Daję słowo szlachcica, będziemy się śmiać, jeśli okażesz się dowcipny.
A więc zaczynam rzekł dłArtagnan. Książę de Beaufort,
rozmawiając pewnego dnia z jednym z przyjaciół księcia pana, opowiedział, że
na wieść o pierwszych zatargach Mazariniego z parlamentem posprzeczał się z
panem de Chavigny, a widząc jego oddanie nowemu kardynałowi, jego, który
tak był przywiązany do starego kardynała, wyłoił go porządnie.
Ów przyjaciel, który dobrze znał zamiłowanie księcia de Beaufort do bicia,
nie zdziwił się wcale i poszedł opowiedzieć to wszystko na gorąco księciu panu.
Wieść rozeszła się błyskawicznie i oto każdy odwraca się plecami do pana de
Chavigny. Ów szuka wytłumaczenia tego powszechnego chłodu. Ludzie wahają
się, czy powiedzieć mu o tym. Wreszcie ktoś się odważył mu rzec, że wszyscy
się dziwią, iż pozwolił się wyłoić księciu de Beaufort, chociaż jest to książę.
A kto powiedział, że książę mnie wyłoił? zagadnął de Chavigny.
Sam książę odpowiedział przyjaciel.
Docierają więc do źródła i odnajdują osobę, do której książę to mówił. Ta,
zaprzysiągłszy na honor, że powie prawdę, powtarza i potwierdza wszystko.
De Chavigny zrozpaczony oszczerstwem, z którego nic nie rozumie,
oświadcza przyjaciołom, że raczej umrze, aniżeli zniesie podobną zniewagę. W
rezultacie posyła dwóch sekundantów do księcia z misją, by zapytali go, czy to
prawda, iż powiedział o wyłojeniu pana de Chavigny.
Powiedziałem i powtarzam to odparł książę tak bowiem
rzeczywiście było.
Wasza książęca mość rzekł wtedy jeden z zastępców pana de
Chavigny proszę mi pozwolić oświadczyć waszej wysokości, że razy zadane
szlachcicowi zniesławiają zarówno tego, który je zadaje, jak i tego, który je
otrzymuje. Król Ludwik XIII nie chciał trzymać szlachty na służbie, aby mieć
prawo bicia swych pokojowych.
No dobrze zagadnął zdumiony książę ale kto tu otrzymał razy i
kto mówi o biciu?
Właśnie wasza książęca mość utrzymuje, że bił...
Kogo?
Pana de Chavigny.
Ja?
Czy wasza wysokość nie wyłoił pana de Chavigny, o czym sam
przynajmniej raczył mówić.
Tak jest.
Ale on temu zaprzecza.
Wyłoiłem go tak, że na przykład przytoczę tu moje własne słowa
rzekł książę de Beaufort, pełen dobrze wam znanego majestatu. ,,Mój drogi
de Chavigny, godnyś nagany za wspomaganie podobnego hultaja jak ten
Mazarini".
Ach, rozumiem, wasza książęca mość chciał powiedzieć "wyłajałem"
krzyknął drugi świadek.
Wyłajał czy wyłoił, co to ma do rzeczy? rzekł książę alboż nie
wychodzi na jedno? Po prawdzie, ci wasi szachraje od słów to straszni pedanci.
Śmiano się do rozpuku z tego filologicznego błędu księcia de Beaufort, u
którego pomyłki tego rodzaju zaczynały stawać się przysłowiowe. Potem
umówiono się, że raz na zawsze usunięte będzie z tych zebrań przyjacielskich
wszelkie stronnicze myślenie, że dłArtagnan i Portos mogą wyśmiewać książąt
pod warunkiem, iż Atos i Aramis będą mogli "łoić" Mazariniego.
Dalibóg rzekł dłArtagnan do swych dwóch przyjaciół macie rację
życząc źle Mazariniemu, gdyż daję głowę, on ze swej strony wam też dobrze nie
życzy.
Doprawdy? rzucił Atos. Gdybym wiedział, że ten hultaj zna mnie
z imienia, przechrzciłbym się w obawie, by nie sądzono, że i ja go znam.
Nie zna cię z imienia, lecz z czynów; wie, że do ucieczki księcia de
Beaufort przyczyniło się szczególnie dwóch szlachciców i ręczę wam, kazał ich
energicznie szukać.
Komu?
Mnie.
Jak to tobie?
Tak. Jeszcze dziś rano posyłał po mnie, aby zapytać, czy mam już jakieś
wiadomości.
O tych dwóch szlachcicach?
Tak.
I co mu odpowiedziałeś?
Że jeszcze w tej materii nic nie mam, ale że będę jadł obiad z dwoma
osobami, które mogą mi coś powiedzieć.
I tak mu rzekłeś zawołał Portos, śmiejąc się donośnie całą gębą.
Brawo! Nie przeraża cię to, Atosie?
Nie odparł Atos nie poszukiwanie wszczęte przez Mazariniego
mnie przeraża.
A co cię przeraża, powiedz nam? podchwycił Aramis.
Po prawdzie nic, przynajmniej teraz.
A w przeszłości? zagadnął Portos.
Ach, w przeszłości, to inna rzecz westchnął Atos w przeszłości i
w przyszłości...
Czyżbyś się obawiał o twego młodego Raula? spytał Aramis.
No! wtrącił dłArtagnan nie ginie się w pierwszym starciu.
Ani w drugim dorzucił Aramis.
Ani w trzecim uzupełnił Portos. Zresztą można nawet zginąć, a
wyjść cało, najlepszy dowód, że tu jesteśmy.
O nie! rzekł Atos. I nie Raul mnie niepokoi. Mam nadzieję, że
zachowa się jak szlachcic, a jeśli zginie, to jak przystało na dzielnego człowieka;
ale słuchajcie, jeśli przydarzyłoby mu się nieszczęście, to...
Atos przeciągnął dłonią po pobladłym czole.
To? indagował Aramis.
To uważałbym je za pokutę.
O, o wtrącił dłArtagnan wiem już, co chcesz powiedzieć.
Ja również dodał Aramis. Ale nie należy o tym myśleć, Atosie.
Co przeszło, to przeszło.
Nie pojmuję rzekł Portos.
Sprawa Armentieres szepnął dłArtagnan.
Sprawa Armentieres? zapytał tamten.
Milady...
Ach, tak, zupełnie o niej zapomniałem.
Atos rzucił nań swe głębokie spojrzenie.
Zapomniałeś o niej, ty, Portosie?
Słowo daję, że zapomniałem odparł Portos upłynęło już tyle
czasu.
I nie obciąża to wcale twego sumienia?
Dalibóg, że nie.
A twego, Aramisie?
Czasami myślę o tym jako o jednym ze stanów sumienia, który daje
szczególny powód do dyskusji.
A ty, dłArtagnanie?
Co do mnie, wyznaję, że kiedy myśl moja zatrzymuje się na owych
straszliwych czasach, to pamiętam tylko lodowate ciało tej biednej pani
Bonacieux. Tak, tak zaszeptał wielekroć żałowałem ofiary, ale nigdy nie
miałem wyrzutów co do jej zabójczyni.
Atos potrząsnął głową z wyrazem powątpiewania.
Zastanów się rzekł Aramis jeśli bowiem przyjmujesz
sprawiedliwość boską i jej udział w sprawach tego świata, to kobieta owa
została ukarana z woli boskiej. Byliśmy tylko narzędziem, i to wszystko.
A wolna wola, Aramisie?
A co robi sędzia? Posiada wolną wolę i skazuje bez żadnej obawy. Co
robi kat? Jest panem swego ramienia, a jednak uderza nie żywiąc w sumieniu
wyrzutów.
Kat... szepnął Atos.
I było widać, że absorbuje go jakieś wspomnienie.
Wiem, to straszne odezwał się dłArtagnan ale kiedy się pomyśli,
że zabijaliśmy Anglików, mieszkańców La Rochelle, Hiszpanów, nawet
Francuzów, których jedyną winą było, że celowali w nas i chybili, którzy
pobłądzili tylko krzyżując z nami broń i nie dość szybko sparowali cios, to na
honor, uważam się za rozgrzeszonego z zabicia tej kobiety.
Teraz, kiedyś mi to wszystko przypomniał rzekł Portos widzę
jeszcze, Atosie, tę scenę, jak bym tam był: Milady znajdowała się, gdzie ty teraz
(Atos przybladł), ja zaś tam, gdzie dłArtagnan. U boku wisiała mi szpada, która
cięła jak damascenka... Przypominasz ją sobie, Aramisie, sam nazywałeś ją
zawsze imieniem Balizardy? Otóż przysięgam wam wszystkim, że gdyby nie
było tam kata z Bethune... Czy z Bethune?... Tak, dalibóg, z Bethune... ściąłbym
głowę zbrodniarce bez pudła, a nawet choćbym miał spudłować. Mimo że była
to kobieta.
A poza tym rzekł Aramis tym swoim tonem beztroskiej filozofii,
który przybrał od czasu, gdy został duchownym, a w którym czuło się więcej
ateizmu aniżeli ufności w Boga po co o tym wszystkim myśleć? Co się stało,
to się stało. W ostatniej godzinie wyspowiadamy się z tego, a Bóg będzie
wiedział lepiej od nas, czy była to zbrodnia, błąd, bądź czyn zasługujący na
nagrodę. Odczuwać skruchę, powiecie? Daję słowo, że nie! Na honor i krzyż,
żałuję tylko dlatego, że była to kobieta.
Co najbardziej pocieszające w tym wszystkim odezwał się
dłArtagnan że nie pozostał żaden ślad.
Miała syna rzekł Atos.
Wiem o tym dobrze odparł dłArtagnan i ty mi o tym mówiłeś, ale
któż wie, co się z nim stało? Martwy wąż, martwy płód? Czy sądzicie, że wuj
jego, de Winter, wychowywałby tego młodego gada? Wykląłby syna, tak jak
wyklął matkę.
Wtedy biada de Winterowi rzekł Atos dziecko bowiem nic nie
zawiniło.
Dziecko nie żyje albo niech mnie diabli... stwierdził Portos. Taka
mgła panuje w tym parszywym kraju, jak powiada dłArtagnan. przynajmniej...
W momencie kiedy owa konkluzja Portosa miała na powrót rozpogodzić
wszystkie mniej lub więcej zasępione czoła, na schodach rozległy się kroki i
ktoś zapukał.
Wejść rzekł Atos.
Proszę panów rzekł gospodarz jakiś człowiek chce koniecznie
mówić z jednym z waszych wielmożności.
Z którym? zapytali czterej przyjaciele. Z panem hrabią de La
Fere.
To ja rzekł Atos. A jak się nazywa?
Milczek.
Co rzekł blednąc Atos już z powrotem? Czyżby się coś przytrafiło
wicehrabiemu de Bragelonne?
Niech wejdzie rzucił dłArtagnan. Niech wejdzie!
Ale Milczek już wszedł był po schodach i czekał na progu. Wpadł do izby
dając gospodarzowi znak, żeby się stąd zabierał.
Gospodarz zamknął za sobą drzwi. Czterej przyjaciele trwali w
oczekiwaniu. Podniecenie Milczka, jego bladość, spocona twarz, zakurzone
szaty, wszystko to wskazywało, że był zwiastunem jakiejś ważnej i strasznej
wiadomości.
Panowie rzekł ta kobieta miała dziecko, dziecko wyrosło na
mężczyznę, tygrysica miała małe, tygrys skoczył, idzie na was, strzeżcie się.
Atos spojrzał na przyjaciół z melancholijnym uśmiechem. Portos szukał u
boku szpady, która wisiała właśnie na ścianie, Aramis chwycił za sztylet,
dłArtagnan powstał.
Co chcesz przez to powiedzieć, Milczek?! krzyknął.
Że syn Milady opuścił Anglię, że znajduje się we Francji, że zdąża do
Paryża, jeśli go tu już nie ma.
Do diabła odparł Portos a jesteś tego pewien?
Pewien.
Długa chwila milczenia była odpowiedzią na to oświadczenie. Milczek był
do tego stopnia zziajany i zmęczony, że opadł na krzesło.
Atos nalał szampana do szklanki i podał mu.
Ech! rzucił dłArtagnan poza tym, gdyby nawet żył i przybywał do
Paryża, widzieliśmy już takich. Niech sobie przybywa!
Tak rzekł Portos, pieszcząc wzrokiem swą szpadę zawieszoną na
ścianie oczekujemy nań i niech przybywa.
Zresztą toż to tylko dzieciuch dodał Aramis.
Milczek podniósł się.
Dzieciuch! rzekł. A czy, panowie, wiecie, co ten dzieciuch zrobił?
Przebrany za mnicha dowiedział się o całej historii spowiadając kata z Bethune.
Po czym, gdy już wyspowiadał i wyciągnął zeń wszystko, miast rozgrzeszenia
wpakował mu w serce ten oto sztylet. Proszę, jeszcze czerwony i lepki, nie
upłynęło bowiem więcej niż trzydzieści godzin, jak został wyciągnięty z rany.
I Milczek cisnął na stół sztylet, który mnich pozostawił był przez nieuwagę
w ranie kata.
DłArtagnan, Portos i Aramis powstali i rzucili się odruchowo do swoich
szpad.
Jedynie Atos pozostał na krześle spokojny i zadumany.
I mówisz, Milczek, że jest on przebrany za mnicha?
Tak, za augustianina.
Jak wygląda?
Mego wzrostu, jak mi powiedział oberżysta, szczupły, oczy
jasnoniebieskie, włosy blond.
A... czy nie widział Raula? zagadnął Atos.
Odwrotnie, spotkali się ze sobą i właśnie pan wicehrabia sam
zaprowadził go do łoża umierającego.
Atos powstał bez słowa i z kolei jął zdejmować szpadę.
Ależ panowie rzekł dłArtagnan próbując się śmiać czy wiecie, że
wyglądamy jak baby. Jak to, my, czterej mężowie, którzy bez zmrużenia oka
stawialiśmy czoło armiom, my drżymy przed dzieciuchem!
Tak odparł Atos lecz ten dzieciuch przybywa w imię boże.
I wypadł co tchu z gospody.

39. List Karola I


A teraz czytelnik musi przebyć wraz z nami Sekwanę i towarzyszyć nam aż
do bramy klasztoru Karmelitanów przy ulicy Świętego Jakuba.
Jest godzina jedenasta rano i pobożne siostry wysłuchały właśnie mszy na
intencję powodzenia wojsk Karola I. Po wyjściu z kościoła pewna kobieta i
dziewczyna, obie w czerni, jedna wyglądająca na wdowę, druga na sierotę,
powróciły do swojej celi.
Kobieta uklękła na drewnianym, malowanym klęczniku, a kilka kroków od
niej wsparta o krzesło stała dziewczyna rzewnie płacząc.
Kobieta musiała być niegdyś piękna, lecz teraz widać łzy ją postarzyły.
Dziewczyna była czarująca, a płacz przydawał jej jeszcze piękności. Kobieta
wyglądała na lat czterdzieści, dziewczyna na czternaście.
Panie mój mówiła modląca się na klęczkach zachowaj mi męża,
uchroń syna, a zabierz mi życie, tak smutne i nieszczęsne.
Panie mój mówiła dziewczyna zachowaj mi matkę.
Twoja matka, Henryko, nie może ci nic pomóc na tym świecie rzekła
strapiona kobieta, która się modliła. Twoja matka nie ma już ani tronu, ani
małżonka, ani syna, ani pieniędzy, ani przyjaciół. Twoją matkę, moje biedne
dziecko, opuścił cały świat.
I padając w ramiona córki, która rzuciła się, by ją podtrzymać, kobieta
zaniosła się szlochem.
Mamo, bądź mężna rzekła dziewczyna.
O, w tym roku królowie są nieszczęśliwi odparła matka składając
głowę na ramieniu dziecka. I nikt w tym kraju nie myśli o nas, każdy zajęty
własnymi sprawami. Dopóki twój brat był z nami, był mi pociechą. Ale twój
brat wyjechał i teraz nie jest w stanie dać o sobie znać ani mnie, ani swemu ojcu.
Dałam w zastaw swoje ostatnie klejnoty, sprzedałam wszystkie rzeczy swoje i
twoje, aby opłacić służbę, która odmówiłaby towarzyszenia mu, gdybym nie
zaspokoiła tego kaprysu. Teraz na skutek tego jesteśmy zmuszone żyć na koszt
córek bożych. Jesteśmy biedne, tylko Bóg nas wspomaga.
Ale dlaczego nie zwrócisz się, pani, do królowej, swojej siostry?
zapytała dziewczyna.
Niestety odparła strapiona kobieta. Królowa, moja siostra, nie jest
już królową. Kto inny rządzi w jej imieniu. Pewnego dnia zrozumiesz to.
A więc do króla, twojego siostrzeńca. Czyż może chcesz, pani, abym z
nim pomówiła. Wiesz, mamo, jak on mnie kocha.
Niestety! Król, mój siostrzeniec, nie jest jeszcze królem i jemu samemu,
jak wiesz o tym dobrze, Laporte mówił nam to ze dwadzieścia razy, jemu
samemu wszystkiego niedostaje.
A więc zwróćmy się do Boga rzekła dziewczyna i uklękła obok
matki.
Te dwie kobiety, modlące się tak na jednym klęczniku, były to córka i
wnuczka Henryka IV, żona i córka Karola I.
Kończyły już swoją modlitwę, kiedy mniszka lekko zastukała do drzwi
celi.
Proszę wejść, siostro rzekła starsza z kobiet ocierając łzy i podnosząc
się.
Mniszka uchyliła z szacunkiem drzwi.
Wasza królewska mość raczy mi wybaczyć, jeśli przeszkadzam jej w
rozmyślaniach rzekła ale w rozmównicy czeka pewien pan z Anglii, który
prosi o zaszczyt wręczenia waszej królewskiej mości listu.
Och, list! List od króla może! Bez wątpienia wiadomość od twego ojca!
Słyszysz, Henryko!
Tak, pani, słyszę i jestem pełna nadziei.
A co to za pan, proszę powiedzieć, siostro.
Szlachcic, lat czterdzieści pięć, pięćdziesiąt.
Jego nazwisko? Czy podał swoje nazwisko?
Milord de Winter.
Milord de Winter! wykrzyknęła królowa. Przyjaciel mego
małżonka! Niech wejdzie! Niech wejdzie!
I pobiegła naprzeciw wysłannikowi, którego skwapliwie schwyciła za rękę.
Lord de Winter, wszedłszy do celi, przyklęknął i podał królowej list w
złotym futerale.
Ach, milordzie rzekła królowa przynosisz nam pan ze sobą trzy
rzeczy, których nie oglądałyśmy od tak dawna: złoto, oddanego przyjaciela i list
króla, naszego małżonka i pana.
De Winter skłonił się powtórnie, ale był tak wzruszony, że nic nie mógł
odrzec.
Milordzie rzekła królowa wskazując na list rozumie pan, jak
spieszno mi wiedzieć, co zawiera to pismo.
Już odchodzę, pani odparł de Winter.
Ależ proszę zostać zaprzeczyła królowa odczytamy je w pańskiej
przytomności. Czyż pan nie zdaje sobie sprawy, że mam tysiące pytań dla pana?
De Winter odszedł kilka kroków i tak pozostał w milczeniu. Matka i córka
ze swej strony cofnęły się do niszy okiennej, gdzie wsparte o siebie czytały
chciwie następujący list:

Pani i Droga Małżonko!
Wreszcie dobiliśmy kresu. Wszystkie środki, jakie Bóg pozostawił
mi do dyspozycji, zostały zgromadzone tu na polach Naseby, skąd w
pośpiechu do Was piszę. Na tych polach oczekuję armii zbuntowanych
poddanych i będę walczył przeciw nim po raz ostatni. Zostawszy
zwycięzcą przeciągnę walkę w nieskończoność. Jeśli mnie zwyciężą,
będę zupełnie zgubiony. W tym ostatnim wypadku (niestety, kiedy się
jest w takiej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, należy wszystko
przewidzieć) chcę spróbować dotrzeć do brzegów Francji. Ale czy
będzie to możliwe, czy zechcą przyjąć tam nieszczęśliwego króla, który
będzie fatalnym przykładem w kraju i tak już wzburzonym przez
domową niezgodę? Pani mądrość i Pani afekt będą mi za
przewodnika. Oddawca niniejszego listu opowie Pani to, czego nie
mogę powierzyć grze przypadku. Wyjaśni, jakich kroków oczekuję od
Pani. Upoważniam go także do przekazania błogosławieństwa dla
mych dzieci i wszystkich uczuć mego serca dla Pani, Królowej i
Drogiej Małżonki.

List zamiast "Karol, król" był podpisany "Karol, jeszcze król". Ta smutna
lektura, wrażenie której de Winter śledził na obliczu królowej, zapaliła jednak w
jej oczach błysk nadziei.
Niechaj nie będzie już więc królem zakrzyknęła niechaj zostanie
pokonany, wypędzony, wygnany, ale niech żyje! Niestety, tron jest w
dzisiejszych czasach zbyt niebezpiecznym posterunkiem, abym pragnęła, by na
nim pozostał. Ale, milordzie ciągnęła dalej proszę mi powiedzieć, nic nie
ukrywając przede mną, jak jest z jego królewską mością. Czy jego pozycja jest
naprawdę tak rozpaczliwa, jak sądzi?
Niestety, pani, o wiele bardziej rozpaczliwa, niż on sam mniema. Jego
królewska mość ma tak dobre serce, że nie rozumie, co to nienawiść, tak lojalny,
że nie podejrzewa zdrady. Anglia ogarnięta jest szałem, który, żywię co do tego
obawy, ugasi tylko krew.
A cóż lord Montross? odrzekła królowa. Słyszałam, jak mówiono
o wielkich i błyskawicznych zwycięstwach, o bitwach wygranych pod
Inverlashy, pod Auldone, pod Alfort i pod Kilsyth. Słyszałam, jak mówiono, że
maszeruje ku granicy, aby się połączyć ze swym królem.
Tak, pani. Ale na granicy natknął się na Lesly'ego. Wyczerpał
zwycięstwo nadludzkimi przedsięwzięciami i zwycięstwo go opuściło.
Montross, pobity pod Philippaugh, zmuszony był odprawić resztki swej armii i
uciekać przebrany za służącego. Obecnie znajduje się w Bergen w Norwegii.
Niech Bóg go ma w swej opiece! rzekła królowa. Przynajmniej
pociechą jest, kiedy się wie, że ci, co tylekroć ryzykowali dla nas życie, znajdują
się w bezpiecznym miejscu. A teraz, milordzie, kiedy widzę sytuację króla tak,
jak się ona przedstawia, to znaczy rozpaczliwą, proszę mi rzec, co ma pan do
powiedzenia od mego królewskiego małżonka.
A więc, pani, królewski małżonek pragnie, aby wasza królewska mość
spróbowała wywiedzieć się, jaki jest stosunek króla Francji i królowej do niego.
Niestety, wiadome to panu odrzekła królowa król to jeszcze
dziecko, a królowa jest kobietą, i to bardzo słabą. Wszystkim tutaj jest pan de
Mazarini.
Czyż chciałby on odgrywać we Francji podobną rolę, jak Cromwell w
Anglii?
O nie! To giętki i przebiegły Włoch, który być może marzy o zbrodni,
ale nigdy nie ośmieli się jej popełnić. I, odwrotnie do Cromwella, który cieszy
się poparciem obu izb, Mazarini w walce z parlamentem opiera się jedynie na
osobie królowej.
Jeszcze jedna racja więcej, aby poparł króla, którego prześladują
parlamenty.
Królowa z goryczą potrząsnęła głową.
Jeśli mogę, milordzie, sądzić coś o tym sama odparła kardynał nie
uczyni nic albo być może wystąpi nawet przeciwko nam. Ciąży mu już obecność
moja i mej córki we Francji, a tym bardziej ciążyłby mu król, milordzie.
Uśmiechając się melancholijnie Henrieta dodała to smutnie, wprost wstyd
powiedzieć, ale spędziłyśmy zimę w Luwrze bez pieniędzy, bez bielizny, niemal
pozbawione chleba, często nie opuszczając łóżka z powodu opału.
To straszne! wykrzyknął de Winter. Córka Henryka IV i żona
Karola I! Że też wasza królewska mość nie zwróciła się do pierwszego lepszego
z nas!
Oto gościnność, jaką obdarza królowę minister, do którego król pragnie
się zwrócić.
Ale słyszałem, że mówią o małżeństwie jego wysokości księcia Walii i
księżniczki Orleańskiej? zagadnął de Winter.
Tak, przez chwilę żywiłam co do tego pewną nadzieję. Dzieci się
kochały. Ale królowa, która z początku popierała tę miłość, zmieniła zdanie. A i
książę Orleański, który sprzyjał początkowo ich pierwszemu zbliżeniu, zabronił
córce myśleć o podobnym związku. Ach, milordzie ciągnęła królowa nie
usiłując nawet otrzeć łez lepiej już walczyć, jak to uczynił jego królewska
mość, i umrzeć, jak mu zapewne pisane, aniżeli żyć żebrząc jak ja.
Odwagi, wasza królewska mość, odwagi rzekł de Winter. Proszę
nie rozpaczać. Interesy francuskiej monarchii, obecnie tak bardzo zachwianej,
polegają na zwalczaniu rebelii u najbliższego sąsiada. Mazarini jest mężem
stanu i zrozumie tę konieczność.
Ale czy pan jest pewny odparła królowa tonem powątpiewania że
was już kto nie ubiegł?
Kto? spytał de Winter.
Tacy jak Joyce, tacy jak Pridge czy Cromwell.
Co, krawiec? Woźnica? Piwowar? O pani! Spodziewam się, że kardynał
nie sprzymierzy się z podobnymi ludźmi.
A kimże innym jest on sam?
Ale chociażby ze względu na honor króla, na cześć królowej...
A więc miejmy nadzieję, że uczyni cośkolwiek ze względu na honor
odparła królowa Henrieta. Przyjaciel bywa zawsze wymowny i pan,
milordzie, uspokoiłeś mnie. Proszę mi podać rękę, idziemy do ministra.
Wasza królewska mość rzekł de Winter składając ukłon doprawdy
jestem skonfundowany tym zaszczytem.
A wreszcie, jeśli odmówi rzekła królowa Henrieta zatrzymując się
a król przegra bitwę?
Jego królewska mość schroni się wówczas w Holandii, gdzie jak
słyszałem, znajduje się już książę Walii.
A czy jego królewska mość w wypadku ucieczki mógłby liczyć na wiele
takich sług jak pan, milordzie?
Niestety, pani odparł de Winter. Ale przypadek taki został
przewidziany i przybywam do Francji szukać sprzymierzeńców.
Sprzymierzeńców? Królowa potrząsnęła głową.
Wasza wysokość odparł de Winter niech tylko odnajdę dawnych
przyjaciół, których tu niegdyś miałem, a odpowiadam za wszystko.
Idźmy więc, milordzie rzekła królowa z owym dojmującym
powątpiewaniem ludzi, którzy długo doświadczali nieszczęść idźmy więc i
niech Bóg pana wysłucha.
Królowa wsiadła do karety, a de Winter konno, w asyście dwóch
służących, towarzyszył jej przy drzwiczkach.

40. List Cromwella


W chwili kiedy królowa Henrieta opuszczała klasztor Karmelitanek, udając
się do Palais-Royal, przed bramą siedziby królewskiej zsiadł z konia jakiś
jeździec oznajmiając straży, że ma coś ważnego do przekazania kardynałowi
Mazariniemu.
Jakkolwiek kardynał często żywił obawy, to jednak jeszcze częściej
potrzebował doniesień i informacji, co sprawiało, iż dostęp doń nie był trudny.
Przy pierwszych drzwiach nie natrafiało się na istotne przeszkody, drugie
przekraczało się dość łatwo, ale przy trzecich obok straży i odźwiernych
warował wierny Bernouin, cerber, którego nie było w stanie wzruszyć żadne
słowo, oczarować żaden kruszec, choćby nawet złoto.
Dopiero więc przy trzecich drzwiach starający się lud żądający przyjęcia
musiał się poddać formalnemu przesłuchaniu.
Kawaler, pozostawiwszy konia uwiązanego do krat podwórca, wszedł
paradnymi schodami i zwrócił się do straży w pierwszej sali.
Do jego eminencji kardynała Mazariniego?
Przechodzić odpowiedzieli gwardziści, nie podnosząc nawet nosów
jedni znad kart, inni znad kości. Byli zresztą zachwyceni mogąc dać do
zrozumienia, iż nie do nich należy pełnienie funkcji lokajów.
Kawaler wszedł do drugiej sali. Tu trzymali straż muszkieterowie i
odźwierni.
Powtórzył swe żądanie.
Masz pan zezwolenie na posłuchanie? zapytał odźwierny zachodząc
petentowi z przodu.
Posiadam odpowiednie pismo, ale nie od kardynała Mazariniego.
Proszę wejść i zapytać pana Bernouin odparł odźwierny.
I otworzył drzwi do trzeciego pokoju.
Czy to przez przypadek, czy też był to jego stały posterunek, dość że
Bernouin stał za drzwiami i wszystko słyszał.
To ja jestem tym, kogo pan szukasz rzekł. Od kogóż ten list, co go
pan przynosisz dla jego eminencji?
Od generała Olivera Cromwella odparł nowo przybyły. Proszę
powiedzieć jego eminencji to nazwisko i dać odpowiedź, czy może mnie
przyjąć, czy też nie.
Trwał w postawie dumnej i posępnej, tak charakterystycznej dla
purytanów.
Bernouin, ogarnąwszy inkwizytorskim spojrzeniem postać młodego
człowieka, cofnął się do gabinetu kardynała i przekazał słowa wysłannika.
Człowiek z listem Olivera Cromwella? zdziwił się Mazarini. A co
za jeden?
Typowy Anglik, monsignore: włosy rude blond, raczej rude aniżeli
blond, oczy szaroniebieskie, raczej szare aniżeli niebieskie. Co do reszty
człowiek pyszny i sztywny.
Niech da ten list.
Monsignore prosi o list rzekł Bernouin przechodząc z gabinetu do
przedpokoju.
Monsignore nie zobaczy listu bez doręczyciela odparł młody
człowiek ale żeby przekonać pana, że istotnie nim jestem, proszę, oto list.
Bernouin przyjrzał się pieczęci i stwierdziwszy, że pismo istotnie pochodzi
od generała Olivera Cromwella, zamierzał powrócić do Mazariniego.
Proszę dodać rzucił za nim młody człowiek że nie jestem
zwykłym posłańcem, ale wysłannikiem nadzwyczajnym.
Bernouin powrócił do gabinetu, po czym wyszedłszy po kilku sekundach z
powrotem, rzekł trzymając drzwi otwarte:
Proszę wejść, panie.
Mazariniemu potrzebne było to kręcenie się lokaja tam i z powrotem, aby
opanować wzruszenie, o jakie przyprawiła go zapowiedź tego listu. Jakkolwiek
miał umysł przenikliwy, na próżno szukał powodu, który mógł doprowadzić
Cromwella do nawiązania z nim korespondencji.
Na progu gabinetu pojawił się młody człowiek. W jednej ręce dzierżył
kapelusz, w drugiej list.
Mazarini podniósł się.
Ma pan pismo uwierzytelniające?
Oto ono, monsignore odparł młodzieniec.
Mazarini wziął list, odpieczętował go i czytał:

Pan Mordaunt, jeden z mych sekretarzy, odda to pismo
polecające do rąk Jego Eminencji Kardynała Mazariniego w Paryżu,
poza tym jest on w posiadaniu drugiego listu, poufnego, do Jego
Eminencji.
Oliver Cromwell

Doskonale, panie Mordaunt rzekł Mazarini proszę mi dać to
drugie pismo i spocząć.
Młody człowiek wydobył z kieszeni drugi list, wręczył kardynałowi i
usiadł.
Jednakże kardynał, zatopiony w swych rozważaniach, wziął list i nie
odpieczętowując go obracał w dłoni. Celem zmylenia wysłannika, zgodnie ze
swym zwyczajem, jął go rozpytywać. A wiedząc z doświadczenia, że mało kto,
kiedy go pyta osobiście jednocześnie nań patrząc, zdoła przed nim ukryć
cośkolwiek, rzekł:
Jesteś pan za młody, panie Mordaunt, na tak trudną funkcję ambasadora,
gdzie częstokroć przepadają nawet najstarsi dyplomaci.
Mam dopiero dwadzieścia trzy lata, monsignore. Ale wasza eminencja
myli się mówiąc, że jestem młody. Jestem grubo starszy od waszej eminencji,
choć nie posiadam jego mądrości.
Jak to, panie? zapytał Mazarini nie rozumiem.
Powiadam, monsignore, że lata cierpień liczą się podwójnie, a cierpię od
dwudziestu lat.
Ach, tak, rozumiem, fortuna nie dopisuje; jesteś pan ubogi, nieprawdaż?
Po czym dorzucił jakby do siebie:
Ci angielscy rewolucjoniści to wszystko żebraki i chamy.
Monsignore, powinienem był mieć pewnego dnia sześciomilionową
fortunę, ale mi ją zabrano.
Więc nie pochodzisz pan z ludu? zdumiał się Mazarini.
Gdybym nosił przysługujący mi tytuł, byłbym lordem. Gdybym nosił
własne nazwisko, usłyszałby pan jedno z najznakomitszych nazwisk Anglii.
Jakże więc pan się nazywasz? zapytał Mazarini.
Nazywam się Mordaunt odparł młody człowiek lekko się skłaniając.
Mazarini pojął, że wysłannik Cromwella życzy sobie zachować incognito.
Zamilkł więc na chwilę, ale przez ten czas przyglądał mu się z uwagą,
jeszcze większą niż poprzednio. Lecz młodzieniec był nieprzenikniony.
Do diabła z tymi purytanami szepnął Mazarini są jak wykuci z
marmuru.
A głośno:
Masz pan może jeszcze jakichś krewnych?
Tak, panie, pozostał z nich jeden.
Więc dopomaga panu?
Byłem u niego trzykrotnie, aby błagać o pomoc, i trzykrotnie kazał mnie
wygnać lokajom.
Och, mój Boże! Drogi panie Mordaunt rzekł Mazarini, żywiąc
nadzieję, że młodzieniec wpadnie w pułapkę zwiedziony fałszywym
współczuciem och, mój Boże, jakże mnie zainteresowało pańskie
opowiadanie. Więc pan nie znasz swego pochodzenia?
Znam dopiero od niedawna.
A do chwili poznania?
Uważałem się za porzucone dziecko.
Więc pan nie widziałeś nigdy swojej matki?
Ależ tak, monsignore, w dzieciństwie ze trzy razy przychodziła do mej
żywicielki. Pamiętam jak dziś, gdy przyszła po raz ostatni.
Masz pan dobrą pamięć wtrącił Mazarini.
O tak, monsignore odparł młody człowiek z akcentem tak
szczególnym, że kardynała przejął dreszcz.
A kto pana wychowywał? zapytał.
Pewna francuska żywicielka. Kiedy miałem pięć lat i nikt już za mnie
nie płacił, wyrzuciła mnie, wskazując tego z krewnych, o którym moja matka
często jej wspominała.
I co pan zrobiłeś?
Ponieważ płakałem i żebrałem na traktach, wziął mnie do siebie pewien
pastor z Kingstone i wychował w wierze kalwińskiej, obdarował całą posiadaną
przez siebie wiedzą i pomógł mi w poszukiwaniach rodziny.
A poszukiwania?
Były nadaremne, wszystko wyjaśnił przypadek.
I odkrył pan, co się stało z pańską matką?
Dowiedziałem się, że zamordował ją ów krewny wspomagany przez
czterech swoich przyjaciół. Ale już wtedy wiedziałem, że zostałem pozbawiony
szlachectwa i wyzuty ze wszystkich mych dóbr przez króla Karola I.
Teraz rozumiem, dlaczego służysz pan Cromwellowi. Nienawidzisz pan
króla.
Tak, monsignore, nienawidzę go odparł młodzieniec.
Mazarini, zdumiony, dostrzegł diaboliczny wyraz, z jakim tamten
wypowiedział te słowa. Przy tym twarz jego przybrała kolor żółci i posiniała,
jak to się dzieje zazwyczaj z twarzami zaczerwienionymi od napływu krwi.
Historia pańska budzi przerażenie, panie Mordaunt, i do żywego mnie
porusza, ale na szczęście jesteś na służbie wszechpotężnego pana. Winien on ci
dopomóc w poszukiwaniach. My tu też posiadamy wiele różnych informacji.
Monsignore, rasowemu psu wystarczy pokazać tylko początek śladu,
aby pewnie dotarł do jego końca.
Czy pan sobie życzysz, abym pomówił z krewnym, o którym mi
opowiedziałeś? spytał Mazarini uważając, że trzeba sobie u boku Cromwella
urobić człowieka przyjaznego.
Dzięki, monsignore, sam już z nim porozmawiam,
Ale czy nie mówiłeś mu pan, że obchodzi się z tobą źle?
Jak go teraz zobaczę, potraktuje mnie po raz pierwszy lepiej.
Masz pan więc jakiś sposób, aby go zmiękczyć.
Mam, panie, sposób, aby się mnie lękał.
Mazarini popatrzył na młodego człowieka, ale na błysk jego oczu opuścił
głowę, czując się skrępowany dalszym prowadzeniem podobnej rozmowy, i
otworzył list Cromwella.
Powoli oczy młodego kawalera stały się z powrotem matowe i szklane jak
zwykle. Zapadł w głęboką zadumę. Przeczytawszy parę pierwszych linijek,
Mazarini odważył się spojrzeć spod oka, czy Mordaunt nie podpatruje wyrazu
jego twarzy, a stwierdziwszy obojętność zachowania się tamtego, odezwał się
wzruszając nieznacznie ramionami:
I załatwiaj tu swoje sprawy przez ludzi, którzy załatwiają jednocześnie
swoje! Zobaczymy, co tam w tym piśmie.
Podajemy je dosłownie:

Do Jego Eminencji
Pana Kardynała Mazariniego

Pragnę, Monsignore, poznać Twoje ustosunkowanie się do
bieżących spraw Anglii. Oba królestwa są zbyt bliskimi sąsiadami, by
Francja nie interesowała się naszą sytuacją, podobnie jak my
interesujemy się sytuacją Francji. Prawie wszyscy Anglicy są
jednomyślni w zwalczaniu tyranii króla Karola I i jego zwolenników.
Postawiony publicznym zaufaniem na czele tego ruchu, lepiej od
kogokolwiek innego oceniłem jego naturę i skutki. Teraz prowadzę
wojnę i przygotowuję się do wydania decydującej bitwy królowi
Karolowi. Wygram ją, ponieważ nadzieja narodu i duch boży są ze
mną. Kiedy bitwa ta będzie wygrana, król nie znajdzie już posiłków w
Anglii, ani w Szkocji. I jeśli nie zostanie wzięty do niewoli lub zabity,
będzie próbował przedostać się do Francji celem rekrutacji żołnierza
oraz zaopatrzenia się ponownie w broń i pieniądze. Francja przyjęła
już królową Henrietę i bez wątpienia mimo woli podsyciła nie wygasłe
jeszcze ognisko wojny w moim kraju. Ale królowa Henrieta jest córką
Francji i należna jej jest gościnność ze strony Francji. Co się tyczy
króla Karola, sprawa przedstawia się inaczej: Francja przyjmując go
i wspierając wyraziłaby przyganę aktom ludu angielskiego. Anglii zaś,
a nade wszystko działalności rządu, jaką ten zamierza podjąć,
szkodziłaby, i to w sposób tak istotny, że równałoby się to wyraźnie
wrogiemu działaniu...

W tejże chwili poważnie zaniepokojony obrotem, jaki przybiera list,
Mazarini przerwał znów czytanie i spojrzał spod oka na młodego człowieka.
Tamten jednak trwał wciąż w zadumie.
Mazarini czytał w dalszym ciągu:

Jest więc sprawą pilną, abym wiedział, czym się mam kierować,
jeśli chodzi o zamiary Francji: zarówno interesy tego królestwa, jak i
interesy Anglii, chociaż kierowane zupełnie odmiennie, są sobie
bardziej bliskie, niżby się można tego spodziewać. Anglia potrzebuje
spokoju wewnętrznego, aby wykorzystać fakt wypędzenia króla.
Francja zaś potrzebuje spokoju, aby wzmocnić tron swego
młodocianego monarchy. Podobnie jak my potrzebujecie
wewnętrznego pokoju, tak już niedalekiego dla nas dzięki energii
naszego rządu.
Wasze spory z parlamentem, wasze głośne waśnie z książętami,
którzy dziś walczą po waszej stronie, a jutro przeciw wam, opór ludu
kierowanego przez koadiutora, prezydenta Blancmesnila i radcę
Broussela, wreszcie cały ten chaos przenikający do różnych dziedzin
państwa winien sprawić, że nie będziesz, Monsignore, mógł ze
spokojem rozpatrywać ewentualności wojny zewnętrznej, wówczas
bowiem Anglia, ogarnięta entuzjazmem nowych idei, sprzymierzyłaby
się z Hiszpanią, która gorąco pragnie tego przymierza. Sądziłem więc,
Monsignore, znając pańską rozwagę i osobistą pozycję, jaką
stwarzają Panu dziś wydarzenia, sądziłem, że będzie Pan wolał skupić
swe siły w granicach królestwa Francji, pozostawiając nowy rząd
Anglii własnym siłom. To neutralne stanowisko zasadza się wyłącznie
na trzymaniu króla Karola z dala od terytorium Francji i
niewspomaganiu tego zupełnie obcego francuskiej ziemi monarchy ani
bronią, ani pieniędzmi, ani wojskami.
Pismo moje jest całkowicie poufne i dlatego przesyłam je przez
zaufanego człowieka. Będzie ono poprzedzać, dzięki uczuciom, które
Wasza Eminencja zapewne oceni, środki, jakie podejmę stosownie do
wydarzeń. Oliver Cromwell sądzi, że postąpi słuszniej informując o
swych racjach umysł tak inteligentny jak umysł kardynała
Mazariniego, aniżeli monarchinię, bez wątpienia godną podziwu dla
swej stałości, jednak zbyt powolną próżnym przesądom urodzenia i
boskości władzy.
Żegnaj, Monsignore; jeśli nie będę miał odpowiedzi do piętnastu
dni, będę uważał swoje pismo za niebyłe.
Oliver Cromwell

Panie Mordaunt rzekł kardynał podnosząc głos, jakby chciał zbudzić
zamyślonego odpowiedź moja na to pismo będzie zadowalała generała
Cromwella o tyle bardziej, o ile będę pewniejszy, że nikt nie będzie o niej
wiedział. Proszę zatem udać się do Boulogne-sur-Mer i tam jej oczekiwać, jak
również obiecać mi, iż wyruszy pan stąd już jutro rano.
Przyrzekam, monsignore odparł Mordaunt lecz ile dni każe mi
wasza eminencja oczekiwać na tę odpowiedź?
Jeśli pan nie otrzymasz jej w ciągu dziesięciu dni, możesz odjechać do
Anglii.
Mordaunt się skłonił.
Ale to jeszcze nie wszystko, mój panie ciągnął Mazarini. Pańskie
osobiste przygody bardzo mnie poruszyły, poza tym pismo pana Cromwella
potwierdza w moich oczach ważność pańskiej osoby jako ambasadora. Więc
powtarzam, proszę mi powiedzieć, co mogę dla pana uczynić?
Mordaunt zastanowił się chwilę i po widocznym wahaniu już otwierał usta
chcąc coś mówić, kiedy pośpiesznie wszedł Bernouin, nachylił się do ucha
kardynała i jął szeptać:
Monsignore, w tej chwili wchodzi do Palais-Royal królowa Henrieta w
towarzystwie angielskiego szlachcica.
Mazarini aż podskoczył na fotelu, co bynajmniej nie uszło uwagi młodego
człowieka, i przerwał poufną rozmowę, do jakiej bez wątpienia zmierzał.
Pan słyszał, nieprawdaż? zwrócił się kardynał. Wyznaczam panu
Boulogne, gdyż jak sądzę, jest panu obojętne, w którym z miast francuskich pan
się zatrzyma. Jeśli wolisz pan inne, proszę je podać, lecz zgodzi się pan łatwo,
że mając wszędzie do czynienia z sugestiami, których uniknąć mogę tylko
dzięki dyskrecji, pragnę, by nie wiedziano o pańskiej obecności w Paryżu.
Odjadę, monsignore rzekł Mordaunt, postępując kilka kroków ku
drzwiom, przez które był wszedł.
Nie, nie tędy, panie żywo krzyknął kardynał. Proszę przejść tą
galerią, która wyprowadzi pana do przedsionka. Pragnę, ażeby nie widziano, jak
pan wychodzisz, nasze spotkanie winno być sekretne.
Mordaunt skierował się za Bernouinem, który przeprowadził do sąsiedniej
sali, gdzie przekazał go w ręce odźwiernego wskazawszy drzwi wyjściowe.
Po czym pośpiesznie powrócił do swego pana, aby wprowadzić królowę
Henrietę, która przemierzała już oszkloną galerię.

41. Mazarini i królowa Henrieta


Kardynał powstał i szybko udał się na przyjęcie królowej Anglii. Spotkał ją
pośrodku galerii prowadzącej do jego gabinetu.
Okazywał tej monarchini bez orszaku i klejnotów tym więcej szacunku, im
mocniej odczuwał wyrzuty z powodu swego skąpstwa i braku serca.
Lecz ci, którzy zmuszeni są prosić, umieją nadać swemu obliczu każdy
wyraz, więc i córka Henryka IV promieniała uśmiechami idąc na spotkanie
człowieka, którego nienawidziła i którym pogardzała.
Ach rzekł do siebie Mazarini co za słodka mina! Czyżby
przybywała pożyczyć pieniędzy?
I rzucił niespokojne spojrzenie na wieko żelaznej skrzyni, przekręcił nawet
do wewnątrz dłoni wspaniały diament pierścienia, blask którego ściągał uwagę
na jego rękę, zresztą białą i piękną. Na nieszczęście pierścień ów nie miał
właściwości pierścienia Gygesa , tamten bowiem powodował, że jego
posiadacz stawał się niewidzialnym, gdy postąpił jak Mazarini.
Otóż Mazarini pragnął gorąco stać się w tym momencie niewidzialnym,
ponieważ domyślał się, że królowa Henrieta przybywa z jakąś prośbą. Kiedy
królowa, tak źle przezeń traktowana, pojawia się z uśmiechem zamiast z ustami
pełnymi gróźb, przybywa ona w roli suplikantki.
Panie kardynale odezwał się dostojny gość początkowo miałam
zamiar porozmawiać o sprawie, która mnie tu sprowadza, z królową, moją
siostrą, pomyślałam jednak, że sprawy natury politycznej należą przede
wszystkim do mężczyzn.
Pani odparł Mazarini proszę mi wierzyć, że wasza królewska
mość wprawia mnie w pomieszanie tym wyróżnieniem.
Jest bardzo uprzejmy pomyślała królowa czyżby mnie przeniknął?
Weszli do gabinetu kardynała. Poprosił ją, aby usiadła, a kiedy już
usadowiła się w fotelu, rzekł:
Proszę rozkazywać najbardziej uniżonemu ze swych sług.
Niestety, panie, odzwyczaiłam się od rozkazywania, a nawykłam do
próśb. Przychodzę tu prosić, zbyt szczęśliwa, jeśli prośba moja będzie
wysłuchana.
Słucham waszą królewską mość rzekł Mazarini.
Panie kardynale, chodzi o wojnę, którą król, mój małżonek, prowadzi
przeciw zbuntowanym poddanym. Być może, nie jest panu wiadome, że w
Anglii trwa walka mówiła królowa ze smutnym uśmiechem i że
niebawem dojdzie do zmagań o wiele bardziej decydujących, aniżeli to miało
miejsce do tej pory.
Nic mi o tym nie wiadomo, pani rzekł kardynał, a słowom jego
towarzyszyło lekkie wzruszenie ramion. Niestety, nasze własne wojny
pochłaniają całkowicie czas i umysł biednego ministra, tak nieudolnego i
słabego jak ja.
A więc, panie kardynale odparła królowa zawiadamiam pana, że
mój małżonek, Karol I, lada dzień podejmie decydujące kroki. W razie
niepowodzenia... Mazarini drgnął. Musimy wszystko przewidzieć
ciągnęła królowa. W razie niepowodzenia pragnie on schronić się do Francji i
żyć tutaj jako prywatna osoba. Co pan na to? Kardynał słuchał i żaden mięsień
jego twarzy nie zdradził najmniejszego wrażenia. Trwał na niej uśmiech taki
sam jak zwykle, fałszywy i przymilny, a kiedy królowa skończyła, odezwał się
swym najbardziej jedwabistym głosem:
Czy wasza królewska mość wierzy, że Francja, ulegająca obecnie takim
wstrząsom i tak pełna wrzenia, byłaby zbawczą przystanią dla wyzutego z tronu
króla? Korona na głowie Ludwika XIV jest niepewna, jakżeż więc poradzi on
podwójnemu ciężarowi?
Jeśli chodzi o moją osobę, ciężar ten nie był zbyt dotkliwy przerwała
królowa z bolesnym uśmiechem i nie proszę, aby uczyniono więcej dla mego
męża, aniżeli uczyniono dla mnie. Pan sam widzi, że jesteśmy monarchami o
bardzo skromnych wymaganiach.
Och, pani spiesznie rzekł kardynał, aby od razu przeciąć wyjaśnienia,
które już wisiały w powietrzu pani to zupełnie inna sprawa, jesteś pani córką
Henryka IV, tego wielkiego, wzniosłego króla.
Co nie przeszkadza panu odmawiać gościnności jego zięciowi,
nieprawdaż? Winien pan jednak sobie przypomnieć, że ten wielki, wzniosły
król, wygnany pewnego dnia, jak to się może stać z moim mężem, udał się o
pomoc do Anglii i że Anglia mu jej udzieliła. Co prawda królowa Elżbieta nie
była jego siostrzenicą.
Peccato rzekł Mazarini wijąc się pod ciosami tej prostej logiki
wasza królewska mość mnie nie rozumie. Niesłusznie osądza moje intencje, a to
niewątpliwie dlatego, że się źle wysławiam po francusku.
Proszę mówić po włosku. Nasza matka, królowa Maria Medici,
nauczyła nas tego języka, zanim jeszcze kardynał, pański poprzednik, zesłał ją
na wygnanie, aby tam zmarła. Jeśli pozostało jeszcze cokolwiek z tego
wielkiego, tego wzniosłego króla Henryka, o którym pan przed chwilą
wspomniałeś, należy się dziwić pańskiemu głębokiemu dlań uwielbieniu wobec
tak nikłych uczuć litości dla jego rodziny.
Po czole Mazariniego ściekał pot dużymi kroplami.
Przeciwnie, uwielbienie to jest tak wielkie i tak prawdziwe odparł
Mazarini nie przyjąwszy propozycji królowej przejścia na inny język że jeśli
król Karol I, niechaj go Bóg chroni od wszelkiego nieszczęścia! przybyłby do
Francji, ofiarowałbym mu mój dom, mój własny dom. Lecz, niestety, byłoby to
schronienie niezbyt pewne. Któregoś dnia lud spaliłby ten dom, jak spalił dom
marszałka d'Ancre. Biedny Concino Concini! Przecież pragnął tylko dobra
Francji.
Podobnie jak pan, monsignore rzuciła ironicznie królowa.
Mazarini zdawał się nie rozumieć podwójnego sensu zdania, które sam był
wypowiedział, i w dalszym ciągu użalał się nad losem Concino Conciniego.
Ostatecznie więc, panie kardynale rzekła zniecierpliwiona królowa
jak brzmi pańska odpowiedź?
Pani! wykrzyknął Mazarini coraz bardziej rozczulony pani, czy
wasza królewska mość pozwoli udzielić sobie jednej rady? Oczywista, że zanim
odważę się na to zuchwalstwo, zacznę od rzucenia się do stóp waszej
królewskiej mości powolny jej życzeniom.
Proszę mówić, panie odrzekła królowa. Rada męża tak
roztropnego jak pan musi być z pewnością dobra.
Proszę mi wierzyć, pani, że jego królewska mość winien się bronić do
upadłego.
Właśnie to czyni i ostatnia bitwa, jaką zamierza wydać siłami o wiele
słabszymi od sił jego wrogów, dowodzi, iż nie zamierza ustąpić bez walki. Co
począć jednak w wypadku, jeśli zostanie zwyciężony?
W takim wypadku, pani, moja rada... wiem, że jestem wielce zuchwały
udzielając rad waszej królewskiej mości, ale rada moja brzmi: niech król nie
opuszcza królestwa. Królów nieobecnych szybko się zapomina. Jeśli uda się do
Francji, sprawa jego stracona.
W takim razie podjęła królowa jeśli taka jest pańska rada i jeśli
pana istotnie obchodzi jego los, proszę mu wysłać jakąś pomoc w ludziach i
pieniądzach, ja bowiem nie mogę dlań już nic uczynić. Sprzedałam nawet
ostatni diament, aby mu pomóc. Nic mi nie pozostało, sam pan wiesz o tym,
wiesz pan lepiej, lepiej niż ktokolwiek inny. Gdyby mi pozostał jakiś klejnot,
kupiłabym drzewa, aby ogrzać tej zimy siebie i swoją córkę.
Ależ pani, wasza królewska mość nie zdaje sobie sprawy, czego ode
mnie żąda! W dniu, w którym posiłki cudzoziemskie staną się częścią jakiegoś
króla, celem wprowadzenia go z powrotem na tron, będzie to poczytane za
przyznanie się, że nie wspomaga go już miłość poddanych.
Właściwie, mości kardynale odezwała się królowa zniecierpliwiona
śledzeniem biegu myśli tego sprytnego umysłu, co sam gubił się w labiryncie
własnych słów właściwie, odpowiedz mi pan: tak albo nie. Jeśli król będzie
trwał w chęci pozostania w Anglii, czy pośle mu pan posiłki? Jeśli zaś
przybędzie do Francji, czy udzieli mu pan gościny?
Pani odparł kardynał zgrywając się na jak największą szczerość
Mam nadzieję dowieść waszej królewskiej mości, jak bardzo jestem jej oddany,
i pragnę ukończyć sprawę, która pani tak leży na sercu. Mniemam, że po tym
wszystkim wasza królewska mość nie będzie wątpiła w moje gorliwe dla niej
służby.
Królowa przygryzła wargi i niecierpliwie się poruszyła w fotelu.
A więc co zamierza pan czynić? zagadnęła wreszcie. No, proszę
mówić.
Natychmiast udam się na naradę do królowej i przekażemy następnie
sprawę parlamentowi.
Z którym jesteś pan w wojnie, nieprawdaż? Obarczy pan Broussela
funkcją sprawozdawcy tej sprawy. Dosyć, mości kardynale, dosyć. Rozumiem
pana albo raczej nie mam racji. Istotnie, zwróć się pan do parlamentu, bowiem
właśnie parlament, wróg królów, udzielił jedynej pomocy córce tego wielkiego,
tego wzniosłego Henryka IV, którego pan tak uwielbiasz, dzięki czemu nie
umarła ona tej zimy z głodu i chłodu.
I z tymi słowy królowa pełna majestatycznego oburzenia powstała.
Kardynał wyciągnął ku niej splecione dłonie.
O pani, pani, jakże mnie wasza królewska mość mało znasz. Mój Boże!
Ale królowa Henrieta, nie obejrzawszy się nawet w stronę wylewającego te
obłudne łzy, przemierzyła gabinet, sama otworzyła sobie drzwi i w tłumie
licznych gwardzistów jego eminencji, dworzan gotowych mu nadskakiwać
wśród zbytku rywalizującego z królewskim, podeszła ująć ramię de Wintera,
stojącego z boku, samotnie. Biedna, podupadła królowa, przed którą wszyscy,
powodowani etykietą, jeszcze się kłonili, nie miała już naprawdę nic poza
jedynym ramieniem, na którym mogła się wesprzeć.
Wszystko jedno rzekł do siebie Mazarini, kiedy pozostał sam było
to przykre, rola do zagrania trudna, ale nie powiedziałem nic ani jednemu, ani
drugiej. Hm! Ten Cromwell to zawzięty myśliwy na królów, żal mi ich
ministrów, jeśli się kiedykolwiek zacznie ich czepiać. Bernouin!
Bernouin wszedł.
Niech no tam popatrzą, czy ów młody człowiek w czarnym kaftanie, z
krótko przystrzyżonymi włosami, którego niedawno do mnie wprowadzałeś,
znajduje się jeszcze w pałacu.
Bernouin wyszedł. W czasie jego nieobecności kardynał zajął się
przekręcaniem pierścienia z oczkiem do góry, wytarciem diamentu i
podziwianiem jego przejrzystości. A ponieważ w oczach miał jeszcze łzę, która
mąciła mu wzrok, potrząsnął głową, aby spadła.
Bernouin powrócił z Commingesem, który właśnie miał służbę.
Monsignore rzekł Comminges kiedy odprowadzałem młodego
człowieka, o którego wasza eminencja zapytuje, podszedł on do szklanych drzwi
galerii i przyglądał się czemuś ze zdziwieniem, bez wątpienia obrazowi Rafaela,
co wisi na wprost tego wejścia. Po czym chwilę zadumał się i zszedł schodami.
Zdaje się, że widziałem, jak dosiadł swego siwego konia i opuścił dziedziniec
pałacu. Ale czy monsignore nie zamierza udać się do jej królewskiej mości?
A po co?
Pan de Guitaut, mój wuj, powiedział mi właśnie, że jej królewska mość
otrzymała jakieś nowiny z armii.
To dobrze, już tam idę.
W tejże chwili pojawił się pan de Villequier. Właśnie przyszedł od
królowej po kardynała.
Comminges dobrze wszystko widział i Mordaunt rzeczywiście tak się
zachował, jak opowiadał oficer. Przechodząc galerię równoległą do wielkiej
oszklonej galerii spostrzegł de Wintera, który właśnie oczekiwał na ukończenie
pertraktacji przez królową.
Na ten widok młody człowiek zatrzymał się gwałtownie wcale nie w
podziwie przed obrazem Rafaela, ale jakby zafascynowany czymś straszliwym.
Oczy jego rozszerzyły się, dreszcz przebiegł całe ciało. Można by rzec, że
pragnie przebić się przez szklany wał, który go dzielił od wroga. Gdyby bowiem
Comminges zobaczył, z jakim wyrazem nienawiści młody człowiek wparł
wzrok w de Wintera, ani na chwilę by nie wątpił, że ów angielski lord jest jego
śmiertelnym wrogiem.
Ale ten opanował się.
Uczynił to niewątpliwie, ażeby się móc zastanowić, gdyż zamiast dać się
porwać pierwszemu odruchowi i iść wprost na de Wintera, Mordaunt zeszedł
powoli ze schodów. Opuścił pałac z pochyloną głową, wskoczył na siodło,
zatrzymał konia na rogu ulicy Richelieu i z oczami utkwionymi w kratę jął
oczekiwać, kiedy karoca królowej opuści dziedziniec.
Oczekiwanie to nie trwało długo, gdyż królowa zabawiła u Mazariniego
jeszcze kwadrans, ale ten kwadrans wyczekiwania zdawał się dla oczekującego
wiekiem.
Wreszcie ciężka machina, którą w owe czasy nazywano karocą dudniąc,
wytoczyła się zza ogrodzenia i de Winter, ciągle konno, znów pochylił się do
drzwiczek, aby rozmawiać z jej królewską mością.
Konie ruszyły kłusa i skierowały się w stronę Luwru, gdzie też i wjechały.
Przed wyjazdem z klasztoru Karmelitanek królowa Henrieta zapowiedziała
córce, aby czekała na nią w pałacu, który zamieszkiwała tak długo i który
opuściła tylko dlatego, że ubóstwo w złoconych salach wydawało się jej jeszcze
trudniejsze do zniesienia.
Mordaunt posuwał się za pojazdem, a kiedy zobaczył, że wjeżdża on w
mroczną arkadę, skierował się wraz z koniem pod mur okryty cieniem i pozostał
tam nieruchomy pośród gzymsów Jana Goujon , sam podobny płaskorzeźbie
przedstawiającej konny posąg.
Czekał, podobnie jak to był czynił pod Palais-Royal.

42. Jak ludzie dotknięci nieszczęściem biorą nieraz
przypadek za opatrzność


A więc co, wasza królewska mość? zagadnął de Winter, kiedy
królowa oddaliła służbę.
A więc stało się to, co przewidywałam, milordzie.
Odmawia?
Czyż nie powiedziałam panu tego z góry?
Kardynał odmawia przyjęcia króla, Francja odmawia gościny
nieszczęśliwemu monarsze? Ależ to pierwszy podobny wypadek, pani!
Nie powiedziałam, milordzie, że Francja, powiedziałam kardynał, a
kardynał nie jest nawet Francuzem.
A czy z królową pani się widziała?
Daremne odparła królowa Henrieta, smutnie potrząsając głową.
Królowa nigdy nie powie tak, jeśli kardynał wyrzekł nie. Czy nie wiadomo
panu, że ten Włoch kieruje wszystkim, zarówno w sprawach wewnętrznych, jak
i zewnętrznych. Co więcej, powracam tu do tego, co panu już powiedziałam: nie
zdziwiłabym się, gdyby Cromwell nas uprzedził. Rozmawiając ze mną kardynał
był zaambarasowany, lecz mimo to stanowczy w odmowie. Następnie, czy
zauważył pan to poruszenie w Palais-Royal, tę bieganinę tam i sam
zaaferowanych ludzi? Czyżby otrzymali oni jakieś wiadomości, milordzie?
To wcale nie z Anglii, pani. Tak się bardzo śpieszyłem, iż jestem
pewny, że nikt mnie nie uprzedził. Wyjechałem trzy dni temu, cudem
przemknąłem się przez armię purytańską. Ze służącym Tony wzięliśmy pocztę,
a konie, których teraz dosiadamy, kupiliśmy w Paryżu. Zresztą król, zanim coś
zaryzykuje, poczeka, jestem tego pewien, na odpowiedź waszej królewskiej
mości.
Przekaże mu pan, milordzie podjęła zrozpaczona królowa że nie
jestem w stanie nic uczynić, że cierpiałam jak on, więcej niż on, zmuszona jeść
chleb wygnańca i prosić o gościnę fałszywych przyjaciół, którzy śmieją się z
mych łez. A jeśli chodzi o jego królewską osobę, musi się wspaniałomyślnie
poświęcić i umrzeć jak król. Ja zginę u jego boku.
Wasza królewska mość, wasza królewska mość! krzyknął de Winter
popadasz pani w rozpacz, a być może pozostaje nam jeszcze jakaś nadzieja.
Więcej przyjaciół, milordzie! Więcej takich przyjaciół na świecie jak
pan! O mój Boże, mój Boże! wykrzyknęła królowa Henrieta wznosząc ręce
ku niebu czyżbyś zabrał do siebie wszystkie szlachetne serca, jakie istniały
na świecie?
Spodziewam się, że nie, pani odparł w zamyśleniu de Winter.
Kiedyś wspominałem o czterech ludziach.
Co zamierzasz czynić z tymi czterema ludźmi?
Czterech ludzi oddanych, czterech ludzi gotowych umrzeć może wiele,
proszę mi wierzyć, pani. A ci, o których mówię, wiele dokonali swego czasu.
Gdzież oni przebywają?
Tego właśnie nie wiem. Prawie od dwudziestu lat straciłem ich z oczu, a
jednak zawsze, ilekroć król był w niebezpieczeństwie, powracałem do nich
myślą.
Byli to pańscy przyjaciele?
Jeden z nich miał w ręku moje życie i darował mi je. Nie wiem, czy
pozostał moim przyjacielem, ale ja, przynajmniej dotąd, jestem jego
przyjacielem.
Ludzie ci są we Francji, milordzie?
Tak sądzę.
Niech pan powie ich nazwiska. Być może, słyszałam je i mogłabym
panu pomóc w poszukiwaniach.
Jeden z nich nazywał się kawaler dłArtagnan.
Och, milordzie, jeśli się nie mylę, ów kawaler dłArtagnan jest
porucznikiem straży, słyszałam to nazwisko. Ale miej się na baczności,
obawiam się bowiem, że jest to człowiek całkowicie oddany kardynałowi.
Byłoby to najgorsze z nieszczęść rzekł de Winter i zacząłbym
wierzyć, żeśmy naprawdę przeklęci.
A ci drudzy pytała królowa, czepiając się ostatniej nadziei jak tonący
brzytwy a ci drudzy, milordzie?!
Co się tyczy drugiego, to nazwisko jego słyszałem przypadkiem,
ponieważ przed potykaniem się z nami owi czterej szlachcice przedstawili się
właśnie i drugi nazywał się hrabia de La Fere. Co do dwóch pozostałych, to
przyzwyczaiwszy się nazywać ich przybranymi nazwiskami zapomniałem
prawdziwych.
Och, mój Boże rzuciła królowa jeśli pan sądzi, że ci czcigodni
szlachcice mogliby być tak użyteczni dla króla, odnalezienie ich byłoby rzeczą
nie cierpiącą zwłoki.
Oczywiście rzekł de Winter są oni prawdziwie godni zaufania.
Proszę, uważnie posłuchaj, pani, i sięgnij do wspomnień. Czy nie słyszałaś,
pani, jak sobie opowiadano, że Anna Austriaczka została niegdyś uratowana z
największego niebezpieczeństwa, jakie królowej kiedykolwiek zagrażało?
Ach tak, w czasie jej romansów z panem Buckingham, nie znana mi
tylko przyczyna... jakieś diamenty i spinki.
O właśnie, wasza królewska mość, ci ludzie uratowali królowę. Myśl, że
nazwiska tych szlachciców są pani zupełnie nie znane, dlatego iż królowa miast
uczynić ich pierwszymi panami królestwa zapomniała o nich, budzi uśmiech
politowania.
A więc, milordzie, trzeba ich szukać. Tylko cóż mogą zdziałać czterej
ludzie albo raczej trzej? Gdyż mówiłam już panu, że nie można liczyć na pana
dłArtagnana.
Byłaby to jedna waleczna szpada mniej, ale zawsze zostałyby jeszcze
trzy nie licząc mojej. Otóż czterech oddanych ludzi przy królu, gotowych go
chronić przed wrogami, czuwać nad nim w czasie bitwy, wesprzeć w radzie,
towarzyszyć w ucieczce, wystarczyłoby nie aby króla uczynić zwycięzcą, ale
aby go uratować, jeśli zostanie pokonany, i pomóc mu przebyć morze.
Cokolwiek powiedziałby na to Mazarini, kiedy królewski małżonek pani już raz
znajdzie się na brzegu Francji, będzie miał tam tyle miejsc do schronienia i
ukrycia, ile ptak morski w czasie burz.
Szukaj, milordzie, szukaj tych szlachciców, a jeśli ich odnajdziesz, jeśli
się zgodzą udać wraz z tobą do Anglii, każdego z nich obdarzę księstwem w
dniu, kiedy powrócimy na tron; poza tym dam im tyle złota, ile trzeba, aby
zakupić pałac Whitehall. Szukaj więc, milordzie, szukaj zaklinam cię!
Poszukałbym, pani, i odnalazłbym bez wątpienia, ale nie mam na to
czasu. Czy wasza królewska mość pamiętasz, że król pełen niepokoju oczekuje
jej odpowiedzi?
A więc jesteśmy zgubieni wybuchnęła królowa, był to krzyk
złamanego serca.
W tym momencie otworzyły się drzwi i ukazała się młoda Henryka.
Królowa wiedziona wzniosłą siłą, która jest heroizmem matek, ukryła łzy w
głębi swego serca, dając znak de Winterowi, aby mówił o czym innym.
Ale tak gwałtowna zmiana nie uszła uwagi księżniczki. Stanęła w progu,
westchnęła i zwróciła się do królowej:
Dlaczego, mamusiu, płaczesz zawsze, kiedy mnie nie ma? Królowa się
uśmiechnęła i miast jej odpowiedzieć rzekła:
Patrz, de Winter, będąc tylko na wpół królową, zyskałam chociaż jedno
moje dzieci nazywają mnie matką zamiast mówić do mnie: wasza królewska
mość.
Po czym, zwracając się do córki, ciągnęła dalej:
Czego sobie życzysz, Henryko?
Mamo, do Luwru przybył pewien kawaler i pragnie złożyć hołd waszej
królewskiej mości. Przyjeżdża z armii i jak powiada, ma list do pani, o ile się
orientuję, od marszałka de Grammont.
To jeden z wiernych mi królowa zwróciła się do de Wintera. Ale
czy zauważyłeś, mój drogi lordzie, co za niedostatek służby; moja córka pełni
rolę pokojowca.
Pani, proszę, miej litość nade mną odparł de Winter łamiesz mi
pani serce.
A co to za kawaler, Henryko? spytała królowa.
Widziałam go przez okno, pani, to młodzieniec, wygląda na jakieś
szesnaście lat, nazywa się wicehrabia de Bragelonne.
Królowa z uśmiechem skinęła głową, młoda księżniczka otworzyła drzwi i
Raul pojawił się w progu.
Uczynił trzy kroki w stronę królowej i przyklęknął.
Pani rzekł przynoszę waszej królewskiej mości list mojego
przyjaciela, pana hrabiego de Guiche, który mówił mi, iż ma zaszczyt należeć do
sług pani. List ten zawiera ważną nowinę i wyrazy szacunku.
Na dźwięk nazwiska hrabiego de Guiche, jagody młodej księżniczki
pokraśniały. Królowa spojrzała na nią z pewną surowością.
Henryko, powiedziałaś mi, że list jest od marszałka de Grammont
rzekła królowa.
Tak sądziłam, pani... wybąkała dziewczyna.
To moja wina, pani odezwał się Raul. Rzeczywiście
zapowiedziałem się od marszałka de Grammont. Ale ponieważ jest on ranny w
prawe ramię i nie może sam pisać, hrabia de Guiche służył mu tedy za
sekretarza.
Była więc bitwa? spytała królowa, dając znak Raulowi, aby powstał.
Tak, pani odparł młodzieniec wręczając list de Winterowi, który
postąpił naprzód, aby go wziąć i oddać królowej.
Na wiadomość o stoczonej bitwie młoda księżniczka otworzyła usta, chcąc
zapytać o coś, co ją bez wątpienia interesowało. Ale usta się zamknęły, nie
wymówiwszy słowa, podczas gdy rumieńce na jej policzkach stopniowo
zanikły.
Królowa widziała te wszystkie odruchy i macierzyńskie serce zrozumiało
je niewątpliwie, gdyż zwracając się znów do Raula spytała:
Czy nie przydarzyło się nic złego hrabiemu de Guiche? Jest to bowiem
nie tylko jeden z naszych sług, jak to panu był powiedział, ale i jeden z naszych
przyjaciół.
Nie, pani odpowiedział Raul. Przeciwnie, tego dnia zyskał wielką
sławę, miał zaszczyt być ucałowany przez samego księcia na polu bitwy.
Księżniczka plasnęła w dłonie, lecz ogarnięta wielkim wstydem, iż
pozwoliła sobie na okazanie podobnej radości, zrobiła półobrót i pochyliła się
nad wazonem pełnym róż, jakby chciała odetchnąć ich zapachem.
Zobaczmyż, co pisze hrabia rzekła królowa.
Miałem zaszczyt powiedzieć waszej królewskiej mości, że pisał on w
imieniu swego ojca.
Tak, panie.
Królowa odpieczętowała list i przeczytała:

Wasza Królewska Mość
Nie mogąc dostąpić zaszczytu pisania osobiście do Pani z
powodu rany, jaką otrzymałem wprawę ramię, piszę wyręczając się
swym synem, hrabią de Guiche, który znany jest Pani, podobnie jak
ojciec, jako jej sługa. Piszę, aby oznajmić, iż wygraliśmy bitwę pod
Lens i że zwycięstwo to niechybnie pozwoli kardynałowi Mazariniemu
i królowej wywierać olbrzymi wpływ na sprawy Europy. Niechaj
Wasza Królewska Mość, jeśli tylko zechce zawierzyć mej radzie,
skorzysta z tego momentu, aby wywrzeć nacisk na rząd naszego pana
w sprawie swego dostojnego małżonka. Wicehrabia de Bragelonne,
który będzie miał zaszczyt wręczyć Pani ten list, jest przyjacielem
mego syna, któremu wedle wszelkiego prawdopodobieństwa uratował
życie. Szlachcicowi temu Wasza Królewska Mość może całkowicie
zaufać w wypadku, gdyby Pani zechciała mi przekazać jakiś ustny czy
pisemny rozkaz.
Mam zaszczyt pozostawać z całym szacunkiem
Marszałek de Grammont

W momencie, kiedy była mowa o przysłudze, jaką był oddał hrabiemu,
Raul nie mógł się powstrzymać i zwrócił głowę w stronę młodej księżniczki.
Dojrzał, jak w jej oczach przemknął wyraz nieskończonej dlań wdzięczności.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że córka Karola I kochała jego
przyjaciela.
Bitwa pod Lens wygrana! rzekła królowa. Jacy oni tu szczęśliwi,
wygrywają bitwy! Tak, marszałek de Grammont ma rację, to stanowi zwrot w
ich sprawach; lecz boję się bardzo, że nie dotyczy to w niczym naszych spraw, o
ile im w ogóle nie zaszkodzi. Jest to wiadomość całkiem świeża, panie
ciągnęła królowa i wdzięczna ci jestem za twoje starania, aby mnie doszła.
Gdyby nie pan, gdyby nie ten list, dowiedziałabym się o niej dopiero jutro, być
może nawet pojutrze, jako ostatnia w całym Paryżu.
Wasza królewska mość odparł Raul Luwr jest drugim pałacem,
dokąd ta wieść dotarła. Jeszcze nikt jej nie zna, a zaprzysiągłem panu hrabiemu
de Guiche oddać ten list do rąk waszej królewskiej mości, jeszcze zanim
uściskam mego opiekuna.
Pański opiekun jest również z rodu de Bragellone? zapytał lord de
Winter. Znałem niegdyś pewnego de Bragelonne, czy on żyw jeszcze?
Nie, panie, umarł i właśnie po nim mój opiekun, będący jego bliskim
kuzynem, jak sądzę, odziedziczył ziemię, której tytuł noszę.
A jak się nazywa pański opiekun? zagadnęła królowa, która nie
mogła powstrzymać swego zainteresowania tym urodziwym młodzieńcem.
Hrabia de La Fere, pani odparł młody człowiek gnąc się w ukłonie.
De Winter aż drgnął ze zdziwienia. Królowa patrzyła nań przejawiając
żywą radość.
Hrabia de La Fere! krzyknęła. Czy to nie nazwisko, o którym
właśnie mówiliście mi, panie?
De Winter nie mógł uwierzyć własnym uszom.
Hrabia de La Fere! wykrzyknął z kolei. Och, panie, proszę mi
odpowiedzieć, błagam: czy hrabia de La Fere nie jest właśnie owym panem,
którego znałem jako pięknego i dzielnego muszkietera Ludwika XIII i który
obecnie może liczyć jakieś czterdzieści siedem, osiem lat?
Tak, panie, zgadza się co do joty.
I który pełnił służbę pod przybranym nazwiskiem?
Pod imieniem Atosa. Słyszałem dopiero niedawno, jak jego przyjaciel
pan dłArtagnan nazywał go tym imieniem.
To to, właśnie, wasza królewska mość, to to. Bogu niech będzie chwała!
Czy jest on w Paryżu? ciągnął hrabia zwracając się do Raula.
Po czym znów do królowej:
Miejmy jeszcze nadzieję, miejmy nadzieję. Opatrzność, powodując
odnalezienie tego dzielnego szlachcica, w cudowny sposób opowiada się po
naszej stronie. A gdzież on, panie, zamieszkuje?
Pan hrabia de La Fere mieszka przy ulicy Guenegaud, w oberży "Pod
Karolem Wielkim".
Dziękuję, panie. Proszę uprzedzić mego dostojnego przyjaciela, by
zaczekał u siebie, pójdę go zaraz uściskać.
Spełnię to z wielką przyjemnością, jeśli jej królewska mość zechce mnie
zwolnić.
Zwalniam cię, panie wicehrabio de Bragelonne rzekła królowa
zwalniam i bądź przekonany o naszych najlepszych uczuciach.
Raul skłonił się z szacunkiem obu paniom, pożegnał de Wintera i wyszedł.
De Winter i królowa rozmawiali jeszcze jakiś czas po cichu, aby
księżniczka ich nie słyszała. Zbyteczna przezorność, była ona bowiem zajęta
własnymi myślami.
Kiedy de Winter zabierał się już do odejścia, królowa rzekła:
Milordzie, proszę, posłuchaj: mam jeszcze krzyż diamentowy po mojej
matce i gwiazdę świętego Michała od mego męża. Są one warte prawie
pięćdziesiąt tysięcy liwrów. Przysięgałam sobie raczej umrzeć z głodu niż
rozstać się z tymi drogocennymi fantami. Ale dzisiaj, kiedy te dwa klejnoty
mogą być użyteczne memu mężowi czy jego obrońcom, trzeba wszystko złożyć
w ofierze tej nadziei. Niech je pan weźmie. I jeśli trzeba pieniędzy na pańską
wyprawę, proszę je sprzedać bez obawy, milordzie, proszę je sprzedać. Lecz o
ile znajdzie pan sposób, aby je zachować, proszę mi wierzyć, milordzie, że będę
pana uważała za człowieka, który mi oddał największą przysługę, jaką szlachcic
może oddać królowej, i że ten, kto odniesie mi tę gwiazdę i krzyż w chwili dla
mnie pomyślnej, zyska błogosławieństwo moje i moich dzieci.
Pani rzekł de Winter wasza królewska mość będziesz miała
oddanego sługę. Biegnę złożyć w zupełnie pewnym miejscu oba te przedmioty.
Nigdy bym na to nie przystał, gdyby nam pozostały jakieś zasoby z naszej
dawnej fortuny. Ale dobra nasze są skonfiskowane, gotowizna wyczerpana i
doszło do tego, że musimy wyczerpać wszystko, co posiadamy. W ciągu
godziny udam się do hrabiego de La Fere, a jutro, wasza królewska mość,
będziesz pani miała definitywną odpowiedź.
Królowa wyciągnęła rękę do lorda de Wintera, a ten ucałował ją z
szacunkiem. Po czym, zwracając się w stronę córki, rzekła:
Milordzie, zlecono ci, byś przekazał coś od ojca i temu dziecku. De
Winter stanął zdumiony, nie wiedział bowiem, co królowa przez to chciała
powiedzieć.
Wtedy młoda Henryka podeszła uśmiechając się i rumieniąc i podała czoło
szlachcicowi.
Proszę powiedzieć memu ojcu, że czy będzie królem czy zbiegiem,
zwycięzcą czy zwyciężonym, potężnym czy ubogim, zawsze będzie miał we
mnie najuleglejszą i najbardziej oddaną mu córkę.
Wiem o tym, pani odparł de Winter dotykając wargami czoła
Henryki.
Po czym wyszedł i nie odprowadzony przez nikogo przemierzał obszerne
apartamenta, opustoszałe i mroczne. Obtarł łzy, których on, zblazowany
pięćdziesięcioma latami dworskiego życia, nie był w stanie powstrzymać na
widok tej królewskiej niedoli, tak pełnej godności, a jednocześnie tak
bezbrzeżnej.

43. Stryj i bratanek


Koń i służący de Wintera oczekiwali nań u bramy. Lord zmierzał do swojej
kwatery bardzo zamyślony, od czasu do czasu oglądając się, by kontemplować
czarną i głuchą fasadę Luwru. Wtedy to ujrzał jakiegoś jeźdźca jakby
odrywającego się od muru i podążającego za nim w pewnej odległości.
Przypomniał sobie, że wychodząc z Palais-Royal widział niemalże podobny
cień.
Sługa lorda de Wintera, zdążający za nim o kilka kroków, zaniepokojony
również śledził owego jeźdźca.
Tony zwrócił się lord do sługi, dając mu jednocześnie znak, aby się
zbliżył.
Słucham, panie.
I sługa zrównał się z panem.
Czy zauważyłeś tego człowieka, co jedzie za nami?
Tak, milordzie.
Co to za jeden?
Nie mam pojęcia, wiem tylko tyle, że idzie on za waszą miłością od
Palais-Royal, zatrzymał się przy Luwrze, żeby poczekać na waszą dostojność, i
razem ruszył spod Luwru.
Jakiś szpieg kardynała rzekł do siebie de Winter udawajmy, że nie
dostrzegamy jego opieki.
I dawszy koniowi ostrogę zagłębił się w labirynt ulic prowadzących do
jego zajazdu położonego koło Marais. Zamieszkując niegdyś długo przy placu
Królewskim lord de Winter ulokował się oczywiście w pobliżu swego dawnego
mieszkania.
Nieznajomy puścił konia galopem.
De Winter zajechał do swej gospody i wszedł do siebie na górę,
zamierzając obserwować szpiega. Ale w momencie kiedy kładł na stole
rękawiczki i kapelusz, spostrzegł w stojącym przed nim lustrze postać rysującą
się na progu izby.
Obrócił się, przed nim stał Mordaunt.
De Winter zbladł i znieruchomiał, Mordaunt zaś trwał w drzwiach, zimny,
groźny, podobny do posągu Komandora .
Między dwoma mężczyznami zapanowała chwila lodowatego milczenia.
Panie rzekł de Winter sądziłem, że już wytłumaczyłem panu, jak
nuży mnie to nachodzenie, proszę więc oddalić się albo każę cię wygnać jak w
Londynie. Nie jestem twoim stryjem, nie znam pana.
Mój stryju, pan się mylisz odparł chrapliwym i szyderczym głosem
Mordaunt. Tym razem mnie pan nie wygnasz jak w Londynie, nie będziesz
miał dość śmiałości. Co się tyczy zaprzeczania, że jestem pańskim bratankiem,
pomyślisz pan dwa razy, zanim to uczynisz, teraz, kiedy dowiedziałem się wielu
rzeczy, o których rok temu nie miałem pojęcia.
A co mnie obchodzi, coś się pan dowiedział! rzekł de Winter.
Obchodzi pana bardzo, mój stryju, jestem tego pewien i niebawem
będziesz pan tego samego zdania dorzucił z uśmiechem, który przyprawił o
dreszcz jego rozmówcę. Kiedy przyszedłem po raz pierwszy do pana w
Londynie, uczyniłem to, aby zapytać, co się stało z moim mieniem. Kiedy
przybyłem po raz wtóry, to by zapytać cię, kto splamił moje imię. Tym razem
staję przed tobą, aby zadać pytanie o ileż straszliwsze od tamtych. Aby rzec
panu, jak Bóg rzekł do pierwszego mordcercy: "Kainie, cóżeś uczynił z bratem
swoim, Ablem?" Milordzie, coś uczynił ze swoją siostrą, która była moją
matką?
De Winter się cofnął uderzony żarem tych płonących oczu.
Z pańską matką?
Tak, z moją matką, milordzie odparł młody człowiek potakując
głębokim skinieniem głowy.
De Winter przemógł się gwałtownie i powracając do wspomnień, aby
wyzwolić z nich nową nienawiść, krzyknął:
Możesz dochodzić sam, co się z nią stało, nieszczęsny, i pytaj o to
piekła. Może ono ci odpowie.
Wtedy młody człowiek przeszedł przez pokój, stanął twarzą w twarz z
lordem de Winter i skrzyżowawszy ramiona rzekł:
Zapytałem o to kata z Bethune głos Mordaunta brzmiał głucho, twarz
miał zsiniałą z bólu i gniewu i kat z Bethune dał mi odpowiedź.
De Winter padł na krzesło jak rażony piorunem i na próżno usiłował
znaleźć jakieś słowa.
Co, nieprawdaż? ciągnął młody człowiek. Słowo to tłumaczy
wszystko, klucz ten otwiera przepaść. Matka moja dziedziczyła po swoim mężu,
a pan zamordowałeś moją matkę. Moje nazwisko zapewniało mi majątek
ojcowski, a pan pozbawiłeś mnie mego nazwiska. Potem, kiedy pozbawiłeś
mnie nazwiska, wyzułeś mnie i z fortuny. Nie dziwi mnie już teraz, że nie
uznajesz mnie pan; nie dziwi już, że nie chcesz mnie znać. Jest rzeczą
niestosowną nazywać kogoś swym bratankiem, kiedy samemu jest się łupieżcą,
a drugiego uczyniło się nędzarzem, kiedy się jest mordercą, a drugiego uczyniło
się sierotą.
Słowa te sprawiły przeciwny efekt, aniżeli spodziewał się Mordaunt. De
Winter uświadomił sobie, jakim potworem była Milady. Podniósł się spokojny i
poważny, parując surowym spojrzeniem egzaltowany wzrok młodzieńca.
Chcesz pan dotrzeć do sedna tej straszliwej tajemnicy? zagadnął.
A więc dobrze, niech tak będzie!... Dowiedz się pan więc, kim była kobieta, za
którą przybyłeś dziś tutaj żądać ode mnie rachunku. Kobieta ta, według
wszelkiego prawdopodobieństwa, otruła swego brata i żeby dziedziczyć po
mnie, chciała mnie z kolei zamordować. Mam na to dowody. Cóż pan na to
powiesz?
Odpowiem, że była to moja matka!
Kazała człowiekowi ongiś sprawiedliwemu, dobremu i czystemu
zasztyletować nieszczęsnego diuka Buckinghama. Co, pan powiesz na tę
zbrodnię, mam i na nią dowody?
To była moja matka.
Powróciwszy do Francji, otruła ona w klasztorze Augustianek w
Bethune pewną młodą kobietę, która darzyła uczuciem jednego z jej wrogów.
Czy ta zbrodnia przekona pana o sprawiedliwym wymiarze kary? I na nią mam
dowody.
To była moja matka! wrzasnął młody człowiek, który za każdym
razem krzyczał coraz głośniej.
Wreszcie, obciążona zbrodniami, przeżarta rozpustą, obmierzła
wszystkim, groźna jak pantera pożądająca krwi, padła pod ciosami ludzi,
których przywiodła do rozpaczy, a którzy nie wyrządzili jej nigdy najmniejszej
krzywdy. Jej ohydne zamachy sprawiły, że znalazła sędziów. Ów zaś kat,
którego pan widziałeś, a który sądzisz pan, że opowiedział panu wszystko,
jeśliby opowiedział wszystko, to musiałby panu powiedzieć także, iż drżał z
radości mszcząc się na niej za hańbę i samobójstwo swego brata. Dziewczyna
przewrotna, małżonka cudzołożna, siostra wyrodna, zabójczyni, trucicielka,
ohydna dla wszystkich, którzy ją znali, dla wszystkich narodów, które przyjęły
ją na swoje łono, umarła przeklęta przez niebo i ziemię. Oto kim była ta kobieta.
Mordauntem wstrząsnął szloch, sprawiając, że na bladą jego twarz znów
napłynęła krew. Zacisnął kurczowo pięści, z oblicza ściekał mu pot, włosy
nastroszyły się nad czołem jak u Hamleta; wrzasnął z wściekłością:
Milcz pan! To moja matka! Nic nie wiem o jej rozpuście, nie wiem o jej
występkach, nic nie wiem o jej zbrodniach. Ale wiem, że miałem matkę, że
pięciu mężczyzn sprzymierzonych przeciw jednej kobiecie zabiło ją potajemnie,
nocą, po cichli, jak tchórze! Wiem, że pośród nich byłeś też i pan, że byłeś
między nimi, mój stryju, i że wyrzekłeś jak oni, głośniej od innych: Musi
umrzeć! Ostrzegam pana i proszę uważnie wysłuchać tych słów, wyryć je w
swojej pamięci tak, żebyś pan ich nigdy nie zapomniał. Za morderstwo, które
odarło mnie ze wszystkiego, morderstwo, które pozostawiło mnie nędzarzem, za
owo morderstwo, które mnie zwichnęło, uczyniło złym, nieubłaganym, zażądam
rachunku najpierw od pana, a następnie od pańskich wspólników, kiedy będę ich
już znał.
Z nienawiścią w oczach, pianą na ustach, z wyciągniętą pięścią Mordaunt
postąpił jeszcze jeden krok w stronę de Wintera; był to krok straszliwy i groźny.
Lord położył rękę na szpadzie i rzekł z uśmiechem człowieka, który od
trzydziestu lat igra ze śmiercią:
Chce mnie pan zabić? A więc uznam pana za swego bratanka, gdyż jest
pan nieodrodnym synem swojej matki.
Nie odparł Mordaunt, z najwyższym wysiłkiem przywracając rysom
swej twarzy i mięśniom ciała normalny stan i wygląd nie, nie zabiję pana,
przynajmniej w tej chwili, gdyż bez pana nie odkryję pozostałych. Ale kiedy już
dowiem się o nich, drzyj waść. Zasztyletowałem kata z Bethune,
zasztyletowałem go bez litości, bez miłosierdzia, a był to najmniej winny z was
wszystkich.
Z tymi słowy młodzieniec opuścił izbę i zeszedł ze schodów na tyle
spokojny, aby nie zwrócić uwagi. Na niższym podeście minął Tony'ego,
schylonego nad poręczą i czekającego tylko na krzyk swego pana, aby pobiec na
górę.
Ale de Winter nie zawołał go wcale. Zmiażdżony, osłabiony, trwał
nieruchomo i nasłuchiwał. Dopiero gdy doszedł go odgłos oddalających się
kopyt konia, padł na krzesło mówiąc:
Boże, dzięki ci, że wie tylko o mnie.
44. Ojcostwo


W tym samym czasie, kiedy rozgrywała się owa straszliwa scena u lorda de
Wintera, Atos, siedząc przy oknie w swoim pokoju wsparty łokciami o stół, z
głową w dłoniach, chłonął wzrokiem i słuchem opowiadanie Raula o jego
podróży i szczegółach bitwy.
Piękna i szlachetna postać hrabiego wyrażała niewypowiedziane szczęście,
przysłuchując się opowiadaniu o tych pierwszych, tak świeżych 1 czystych
wzruszeniach; chłonął dźwięk głosu młodzieńca, który pasjonował się już
pięknymi uczuciami, jak to bywa, kiedy słucha się muzyki pełnej harmonii.
Zapomniał, co było ponure w przeszłości. Można by rzec, że powrót tego
ukochanego dziecka zdołał przemienić obawy w nadzieje. Atos czuł się
szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy.
A więc byłeś przytomny, de Bragelonne, w tej wielkiej bitwie i brałeś w
niej udział? pytał dawny muszkieter.
Tak, panie.
A powiedz no mi, zacięta była, co?
Jego książęca wysokość brał osobiście udział w jedenastu szarżach.
To wielki wojownik, de Bragelonne.
To bohater, panie. Ani na chwilę nie traciłem go z oka. Och, panie,
jakże to pięknie nazywać się Conde i tak godnie nosić to nazwisko.
Spokojny i pełen świetności, nieprawdaż?
Spokojny jak na paradzie, pełen świetności jak w jakie święto.
Podchodziliśmy do nieprzyjaciela stępa; zakazano nam pierwszym strzelać i
szliśmy na Hiszpanów, którzy stali na wzgórzu z muszkietami u nogi. Na
trzydzieści kroków od nich książę zwrócił się do żołnierzy: "Chłopcy rzekł
musicie wytrzymać wściekłą salwę, ale potem, bądźcie spokojni, wszystko
pójdzie z nimi jak z płatka". Była taka cisza, że zarówno swoi, jak i
nieprzyjaciel słyszeli te słowa. Po czym podniósł szpadę i zawołał: "Trąbki,
grać!"
Dobrze, dobrze!.., W potrzebie i ty tak postąpisz, Raulu, nieprawdaż?
Wątpię, panie, ponieważ uważam to za coś bardzo pięknego i bardzo
wielkiego. Kiedy doszliśmy na dwadzieścia kroków, ujrzeliśmy, że muszkiety
pochylają się jak jedna lśniąca linia. To słońce kładło się na lufach. "Stępa,
dzieci, stępa rzucił książę już zaraz".
Bałeś się, Raulu? zagadnął hrabia.
Tak, panie odparł naiwnie młodzieniec czułem w sercu jakby
wielki chłód i na słowo "Ognia", które rozległo się w hiszpańskich szeregach,
zamknąłem oczy i pomyślałem sobie o panu.
Doprawdy, Raulu? spytał Atos ściskając mu dłoń.
Tak, panie. W tejże chwili rozległ się taki huk, że można by rzec, piekło
się rozwarło i ci, co nie padli rażeni, poczuli żar płomienia. Otworzyłem oczy
zdumiony, żem nie zabity, a nawet nie ranny. Trzecia część szwadronu leżała
pokotem, ranna i we krwi. W tej chwili spotkałem się ze wzrokiem księcia i nie
myślałem już o niczym innym, tylko o tym jednym, że on na mnie patrzy.
Uderzyłem ostrogami konia i znalazłem się wśród nieprzyjacielskich szeregów.
I książę był z ciebie zadowolony?
Tak mi przynajmniej powiedział, kiedy polecił towarzyszyć do Paryża
panu de Chatillon, który tu przybył, by przekazać wieści królowej i przywieźć
zdobyte sztandary. "Jedź rzekł do mnie książę nieprzyjaciel nie pozbiera
się przed upływem piętnastu dni. Nie potrzebuję cię tutaj. Jedź uścisnąć tych,
których kochasz i którzy kochają ciebie, i powiedz mej siostrze, pani de
Longueville, że dziękuję jej za podarek, jaki mi uczyniła oddając cię w moje
ręce". I przybyłem, panie dodał Raul patrząc na hrabiego z uśmiechem
głębokiej miłości ponieważ sądziłem, że będziesz uradowany widząc mnie z
powrotem.
Atos przyciągnął młodzieńca do siebie i pocałował go w czoło, jak gdyby
był młodą dziewczyną.
W ten sposób, Raulu, zostałeś wprowadzony w świat. Masz przyjaciół
wśród diuków, marszałka Francji za protektora, księcia krwi za wodza, i tego
samego dnia, kiedy powróciłeś, zostałeś przyjęty przez dwie królowe: jak na
nowicjusza to wcale pięknie.
Ach, panie rzekł nagle Raul przypomnieliście mi jedną rzecz, o
której zapomniałem, opowiadając wam ,w pośpiechu moje czyny. Otóż u jej
królewskiej mości, królowej Anglii, był pewien szlachcic, który na wymówione
przeze mnie pańskie nazwisko wydał okrzyk zdumienia i radości. Mówił, że
należy do grona pańskich przyjaciół, prosił o adres i przyjedzie pana odwiedzić.
Jak się nazywa?
Nie śmiałem go o to pytać. Ale chociaż wyraża się wytwornie, sądząc
po akcencie, jest Anglikiem.
Ach, tak wyrzekł Atos.
I pochylił głowę jakby szukając we wspomnieniach. Kiedy znów podniósł
czoło, ujrzał nagle mężczyznę stojącego w uchylonych drzwiach i patrzącego
nań z rozrzewnieniem.
Lord de Winter wykrzyknął hrabia.
Atos, przyjacielu!
I obaj trwali przez chwilę w uścisku. Następnie Atos, ująwszy obie jego
dłonie, rzekł patrząc mu w oczy:
Co z panem, milordzie? Wydajesz się być tyle smutny, ile ja jestem
radosny.
Tak, drogi przyjacielu, to prawda, i powiem nawet więcej: widok twój
podwaja me obawy.
I de Winter rozejrzał się wokoło siebie, jakby pragnąc, by pozostali sami.
Raul domyślił się, że przyjaciele chcą ze sobą porozmawiać, i nie czekając
opuścił komnatę.
Teraz, kiedy jesteśmy sami rzekł Atos mówmy o panu.
Kiedyśmy sami odparł lord de Winter mówmy o nas. On jest tutaj.
Kto?
Syn Milady.
Atos, jeszcze raz porażony tym imieniem, które zdawało się go
prześladować jak złowrogie echo, przez moment zawahał się, zmarszczył lekko
brew, po czym rzekł spokojnym tonem:
Wiem o tym.
Wiesz?
Tak. Milczek spotkał go między Bethune i Arras i przycwałował tu z
powrotem, aby uprzedzić mnie o jego obecności.
Więc Milczek go znał?
Nie, ale był przytomny przy łożu śmierci pewnego człowieka, który go
znał.
Kata z Bethune! wykrzyknął de Winter.
Wiesz o tym? zdziwił się Atos.
W tej chwili właśnie syn Milady mnie opuścił odparł de Winter
wszystko mi powiedział. Ach, mój przyjacielu, cóż za straszliwa scena! Żeśmy
też nie zadusili dziecka wraz z matką.
Atos, jak wszystkie szlachetne natury, nigdy nie okazywał innym
przykrych uczuć, przeciwnie, skrywał je w sobie, a w ich miejsce wzbudzał
nadzieję i pocieszał. Można by rzec, że osobiste cierpienia opuszczały jego
duszę przetworzone w pociechę dla innych.
Czegóż się obawiasz, milordzie? rzekł powracając do siebie,
opanowawszy już instynktowny strach, jaki odczuwał na początku. Czyż nie
możemy się bronić? Czy ten młody człowiek stał się zawodowym mordercą,
zimnym zabójcą? Mógł on zabić kata z Bethune w odruchu wściekłości, ale
obecnie jego szał został na pewno zaspokojony.
De Winter uśmiechnął się ze smutkiem i potrząsnął głową.
Czyż już nie pamiętasz, hrabio, tej krwi?
Ba! odparł Atos, usiłując się też uśmiechnąć straci ona na
okrucieństwie w drugim pokoleniu. Zresztą, przyjacielu, Opatrzność ostrzegła
nas, abyśmy się mieli na baczności. Nie pozostaje nam nic innego, tylko czekać.
Czekajmy więc. Ale jak to już mówiłem na początku, porozmawiajmy o tobie.
Powiedz mi, co cię sprowadza do Paryża.
Kilka ważnych spraw, o których dowiesz się później. Ale cóż to
słyszałem od jej królewskiej mości, monarchini Anglii: ponoć pan dłArtagnan
służy Mazariniemu! Proszę mi wybaczyć moją szczerość, przyjacielu, nie darzę
nienawiścią ani nie spotwarzam kardynała, a pańskie opinie są dla mnie zawsze
świętością. Czy może przypadkiem i pan jesteś jego człowiekiem?
Pan dłArtagnan jest w służbie odparł Atos. Jest żołnierzem,
posłuszny ustanowionej władzy. Pan dłArtagnan nie jest człowiekiem bogatym i
musi żyć ze swej gaży porucznika. Tacy milionerzy jak pan, milordzie, należą
do rzadkości we Francji.
Niestety rzekł de Winter dziś jestem także biedny, biedniejszy od
niego. Ale powróćmy do ciebie.
A więc chcesz wiedzieć, czy jestem mazarinistą? Nie, po tysiąckroć nie.
Proszę mi także wybaczyć, milordzie, moją szczerość.
De Winter wstał i objąwszy Atosa ramionami uściskał go.
Dzięki, hrabio rzekł dzięki za tę pomyślną wiadomość. Widzisz
mnie szczęśliwym i odmłodzonym. Ach, nie jesteś mazarinistą! Doskonale,
zresztą to nie do pomyślenia. Ale proszę mi jeszcze wybaczyć, czyś wolny?
Co przez to rozumiesz?
Pytam, czyś nieżonaty.
Ach, jeśli o to chodzi, to nie odparł Atos uśmiechając się.
Bo ten młodzieniec, tak piękny, wytworny, pełen gracji...
Dziecko, które wychowuję i które nie zna nawet swego ojca.
Bardzo dobrze. Zawsze jesteś ten sam, Atosie, wielki, i szlachetny.
No, milordzie, czegóż pan chcesz ode mnie?
Czy Portos i Aramis są jeszcze twoimi przyjaciółmi?
Proszę też dodać i dłArtagnana, milordzie. Jesteśmy zawsze czwórka
oddanych sobie przyjaciół, jak ongiś. Ale jeśli chodzi o służbę kardynałowi albo
o jego zwalczanie, o to, czy się jest mazarinistą czy frondystą, to jest nas tylko
dwóch.
A czy pan Aramis trzyma z dłArtagnanem? indagował lord de
Winter.
Nie odparł Atos pan Aramis uczynił mi zaszczyt dzielenia moich
przekonań.
Czy możesz mnie umówić z tym czarującym i tak pełnym dowcipu
przyjacielem?
Oczywiście, kiedy pan sobie tylko życzysz.
Zmienił się?
Został księdzem, to wszystko.
Przerażasz mnie. Stan jego zmusza go zatem do wyrzeczenia się
wszelkich przedsięwzięć.
Przeciwnie rzekł Atos uśmiechając się nigdy nie czuł się do tego
stopnia muszkieterem, jak od czasu, kiedy został księdzem, i znajdziesz go
prawdziwym Galaorem . Życzysz sobie, abym posłał poń Raula?
Dziękuję, hrabio, można by go nie zastać o tej porze. Ale ponieważ
gotów jesteś zań ręczyć...
Jak za siebie samego.
Czy mógłbyś jutro o dziesiątej rano przyprowadzić go do mnie na most
przy Luwrze?
Aha rzekł Atos uśmiechając się masz pan pojedynek?
Tak, hrabio, piękny pojedynek, pojedynek, w którym, mam nadzieję, i
sam weźmiesz udział.
Dokąd pójdziemy, milordzie?
Do jej wysokości królowej Anglii, która zleciła mi przedstawić cię
sobie, panie hrabio.
Jej królewska mość mnie zna?
Ja cię znam.
Zagadka rzekł Atos. Ale mniejsza z tym, z chwilą kiedy znasz
rozwiązanie, nie pytam o nic więcej. Czy nie wyświadczysz mi zaszczytu
zjedzenia ze mną obiadu, milordzie?
Dziękuję, hrabio odparł de Winter wizyta tego młodego
człowieka, wyznam to panu, odjęła mi apetyt, a pozbawi zapewne i snu. Co
zamierza on zbroić tu, w Paryżu? Nie przyjechał po to, aby się tu ze mną
spotkać, gdyż nic nie wiedział o mojej podróży. Młodzieniec ten napełnia mnie
przerażeniem, hrabio. Nosi on w sobie krwiożercze zamysły.
Co robi w Anglii?
To jeden z najgorliwszych sekciarzy Olivera Cromwella.
Co związało go z tą sprawą? Matka i ojciec byli katolikami, jak sądzę?
Nienawiść do króla.
Do króla?
Tak, król ogłosił go bękartem, wyzuł z dóbr, wzbronił nosić nazwisko
de Winter.
A jak on się teraz nazywa?
Mordaunt.
Purytanin przebrany za mnicha, wędrował samotnie drogami Francji.
Mówisz, za mnicha?
Tak, nie wiedziałeś o tym?
Wiem tyle, co mi sam powiedział.
W ten sposób, przypadkowo, tu błagam Boga o wybaczenie, jeśli
bluźnię, w ten sposób wysłuchał spowiedzi kata z Bethune.
Teraz wszystko odgaduję: przybył wysłany przez Cromwella.
Do kogo?
Do Mazariniego. I królowa słusznie odgadła, że zostaliśmy uprzedzeni.
Teraz wszystko staje się jasne. Żegnaj, hrabio, do jutra.
Ale noc jest ciemna rzekł Atos widząc, że lord de Winter jest
bardziej niespokojny, aniżeli chciałby to okazać a tyś zapewne bez
służącego?
Mam Tony'ego, dobry chłopiec, ale naiwny.
Hej, Olivain, Milczek, Blaisois, weźcie muszkiety i poproście pana
wicehrabiego.
Blaisois był to duży chłopak, na wpół służący, na wpół wieśniak, którego
widzieliśmy mimochodem na zamku Bragelonne, jak anonsował, że podano do
stołu. Atos ochrzcił go imieniem prowincji, skąd chłopiec pochodził.
W pięć minut później wszedł Raul.
Wicehrabio, będziesz pan towarzyszył milordowi aż do jego gospody i
proszę, nie pozwól nikomu zbliżyć się doń.
Ależ, hrabio odparł de Winter za kogo mnie bierzesz?
Za cudzoziemca, który zupełnie nie zna Paryża odrzekł Atos i
któremu wicehrabia wskaże drogę.
De Winter uścisnął mu dłoń.
Milczek rzekł Atos pójdziesz na czele i będziesz dawał baczenie
na mnicha.
Milczek zadrżał, po czym skinął głową i czekał na odmarsz, pieszcząc
kolbę muszkietu z wymownym milczeniem.
Do jutra, hrabio rzekł de Winter.
Tak, milordzie.
Mały oddziałek ruszył w stronę ulicy Świętego Ludwika. Olivain drżał jak
Sozja na każdy błysk podejrzanego światła, Blaisois trzymał się dość dobrze,
ponieważ był nieświadomy jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Tony zaś
rozglądał się na prawo i lewo, ale nic nie mógł rzec, gdyż nie znał francuskiego.
De Winter i Raul szli obok siebie i rozmawiali.
Milczek, który w myśl rozkazu Atosa poprzedzał orszak z pochodnią w
jednej ręce, a muszkietem w drugiej, doszedłszy przed gospodę de Wintera,
uderzył pięścią w drzwi, a kiedy otworzono, bez słowa skłonił się przed
milordem.
Powrót odbył się podobnie. Przenikliwe oczy Milczka nie dojrzały nic
podejrzanego poza jakimś cieniem zaczajonym w kącie ulicy Guenegaud i
nadbrzeża. Wydawało mu się, że przechodząc zauważył już był tego nocnego
obserwatora, który przyciągał jego wzrok. Ruszył nań, ale zanim mógł go
dopaść, cień zniknął w uliczce, w którą zapuszczać się Milczek nie uważał za
roztropne.
Zdali Atosowi sprawozdanie z powodzenia wyprawy, a ponieważ była już
dziesiąta wieczór, każdy udał się do swojej izby.
Nazajutrz hrabia, otworzywszy oczy, ujrzał z kolei u swego wezgłowia
Raula. Młodzieniec był zupełnie ubrany i czytał nową książkę pana
Chapelanina.
Już wstałeś, Raulu?
Tak, panie odparł młody człowiek z lekkim wahaniem źle spałem.
Ty, Raulu! Źle spałeś? A cóż cię tak absorbowało? dopytywał Atos.
Powie pan, że tak bardzo śpieszę go opuścić, ledwie tu przybywszy,
ale...
Masz tylko dwa dni urlopu, Raulu?
Przeciwnie, panie, mam dziesięć dni, ale ja wcale nie zamierzam jechać
do obozu...
Atos uśmiechnął się.
Więc dokąd rzekł o ile to, wicehrabio, nie jest sekretem? Tyś już
niemal mężczyzną, ponieważ jesteś po chrzcie bojowym, i zdobyłeś sobie prawo
udania się, dokąd chcesz, bez opowiadania mi się.
Nigdy, panie rzekł Raul póki będę miał szczęście mieć pana za
swego opiekuna, nie przyjdzie mi na myśl uwalniać się spod tej opieki, tak dla
mnie drogiej. Pragnąłbym jedynie spędzić jeden dzień w Blois. Pan na mnie
patrzy i będzie się śmiał ze mnie?
Nie, przeciwnie rzekł Atos westchnąwszy nie, wcale się nie
śmieję, wicehrabio. Ależ to zupełnie naturalne, że pragniesz znów ujrzeć Blois!
A więc pan mi na to zezwala? wykrzyknął Raul promieniejąc
radością.
Oczywiście, Raulu.
A czy w głębi serca nie czujesz pan do mnie urazy?
Nic podobnego. Dlaczegóż miałbym żywić urazę o to, co ci sprawia
przyjemność?
Ach, jaki pan dobry! wykrzyknął młodzieniec czyniąc ruch, jakby
chciał rzucić się na szyję Atosowi; jednak szacunek go powstrzymał.
Atos wyciągnął doń ramiona.
Więc mogę wyjeżdżać natychmiast?
Kiedy chcesz, Raulu.
Raul postąpił trzy kroki ku wyjściu.
Panie rzekł myślałem o jednej rzeczy, mianowicie, że dostanie się
do otoczenia jego książęcej wysokości zawdzięczam księżnie de Chevreuse, tak
dla mnie łaskawej.
I że musisz jej podziękować, nieprawdaż, Raulu?
Ale wydaje mi się, panie, że decyzja należy jednak do was.
Zajdź do pałacu de Luynes, Raulu, i zapytaj, czy jej książęca wysokość
może cię przyjąć. Widzę z przyjemnością, że nie zapominasz o formach
towarzyskich. Weźmiesz ze sobą Milczka i Olivaina.
Obu, panie? zdziwił się Raul.
Obu!
Raul skłonił się i wyszedł.
Patrząc nań, jak zamykał drzwi, i słuchając jego wesołego, wibrującego
głosu nawołującego Milczka i Olivaina, Atos westchnął.
Prędko mnie opuszcza rozmyślał potrząsając głową ale cóż, jest tylko
posłuszny ogólnemu prawu. Już taka jest natura, zawsze patrzy w przód.
Niewątpliwie kocha on to dziecko. Lecz czyż kochając innych, mnie kocha
mniej?
I Atos wyznał sobie, że wcale nie spodziewał się tego nagłego odjazdu.
Lecz Raul był tak szczęśliwy, że wobec tego wszystko zatarło się w umyśle
Atosa.
O dziewiątej przygotowania do odjazdu były zakończone. Kiedy Atos
przyglądał się, jak Raul dosiada konia, przyszedł służący przynosząc dlań
pozdrowienia od księżnej de Chevreuse. Polecono mu powiedzieć hrabiemu de
La Fere, że księżna dowiedziała się o przybyciu swego młodego protegowanego,
jak również o jego zachowaniu się na polu bitwy i że byłaby rada powinszować
mu tego.
Powiedz księżnej pani odparł Atos że pan wicehrabia dosiada
właśnie konia, aby udać się do pałacu de Luynes.
Po czym, dawszy nowe zlecenie Milczkowi, Atos skinął Raulowi ręką na
znak, że może odjeżdżać.
Zresztą, zastanawiając się nad tym, Atos osądził, że być może lepiej nawet,
jeśli Raul opuści Paryż w danej chwili.

45. Jeszcze jedna królowa prosi o pomoc


Atos zaraz z rana posłał powiadomienie Aramisowi; list dał Blaisois,
jedynemu służącemu, jaki mu pozostał. Blaisois zastał Gryzipiórka
przywdziewającego kościelną suknię, tego dnia miał bowiem służbę u Panny
Marii.
Atos zalecił Blaisois, aby usiłował rozmówić się z Aramisem osobiście.
Blaisois, duży i naiwny chłopak, nie rozumiejący nic poza rozkazem, pytał o
księdza d'Herblay i mimo zapewnień Gryzipiórka, że nie ma go w domu, nalegał
w taki sposób, że wprawił tamtego w gniew. Blaisois, widząc Gryzipiórka w
kościelnym stroju, mało się przejął jego zaprzeczeniami i chciał przejść mimo,
sądził bowiem, że ów, z którym załatwia sprawę, posiada wszystkie cnoty
związane ze swą suknią, to znaczy cierpliwość i chrześcijańskie miłosierdzie.
Ale Gryzipiórek, ilekroć chwyciła go pasja, był zawsze sługą muszkietera;
chwycił więc za kij od miotły i trzasnął nim Blaisois, mówiąc:
Znieważyłeś kościół. Przyjacielu, znieważyłeś kościół.
W tejże chwili na tak niezwykły hałas ukazał się Aramis, uchylając
ostrożnie drzwi od sypialni.
Wtedy Gryzipiórek oparł z szacunkiem, miotłę jednym końcem, widział
był bowiem, że tak czynią szwajcarzy u Panny Marii ze swymi halabardami.
Blaisois zaś, spojrzawszy z wyrzutem w stronę cerbera, wyciągnął list z kieszeni
i okazał Aramisowi.
Od pana hrabiego de La Fere? spytał Aramis. Doskonale. Po
czym cofnął się, nawet nie zapytawszy o przyczynę całego hałasu. Blaisois
powrócił smętnie do gospody "Pod Karolem Wielkim". Atos zapytał go, jak
wykonał zlecenie. Sługa opowiedział swą przygodę.
Głuptasie! roześmiał się Atos nie powiedziałeś więc, że
przychodzisz ode mnie?
Nie, panie.
A co rzekł Gryzipiórek, kiedy się dowiedział, że jesteś ode mnie?
Och, panie, przepraszał mnie na wszelki sposób i zmusił do wypicia
dwóch szklanek bardzo dobrego muszkatowego wina, w którym kazał mi
umoczyć trzy czy cztery wyborne suchary. Ale to bez znaczenia, to brutal jak
sam diabeł. Taki tam kościelny! Pfuj!
Doskonale pomyślał Atos z chwilą kiedy Aramis otrzymał mój list,
to żeby nie wiem jak był zajęty, na pewno się zjawi.
O godzinie dziesiątej Atos, dokładny jak zawsze, znajdował się już na
moście koło Luwru. Tam spotkał lorda de Wintera, który przybył jednocześnie z
nim.
Czekali prawie dziesięć minut.
Milord jął się niepokoić, że Aramis nie przyjdzie.
Cierpliwości rzekł Atos mając oczy utkwione w kierunku ulicy du
Bac. Cierpliwości, oto ksiądz, który daje kuksańca jakiemuś człowiekowi i
kłania się kobiecie. Musi to być Aramis.
Istotnie, był to on. W tym momencie jakiś młody, zagapiony mieszczanin
znalazł się na jego drodze i Aramis, którego ów ochlapał, jednym ciosem pięści
odrzucił go na dziesięć kroków. Jednocześnie przechodziła któraś z jego
penitentek. A ponieważ była młoda i ładna, Aramis skłonił się jej z
najwdzięczniejszym uśmiechem.
Po chwili był już przy nich.
Rozumie się, że padli sobie z lordem de Winter w objęcia.
Dokąd idziemy? pytał Aramis. Jakieś spotkanie na ostre, do
kroćset? Nie wziąłem dziś rano szpady i muszę po nią wrócić do siebie.
Nie odparł de Winter idziemy złożyć wizytę jej królewskiej mości
królowej Anglii.
To doskonale odrzekł Aramis a jaki cel ma ta wizyta? ciągnął
nachylając się do ucha Atosa.
Dalibóg, nie mam pojęcia, może chcą od nas coś wydobyć?
Czy to ma jakiś związek z tą przeklętą sprawą? odparł Aramis. W,
takim razie nie kwapiłbym się zbytnio, aby tam iść, gdyż byłoby to narażeniem
się na przygany, a odkąd udzielam je innym, nie lubię ich sam otrzymywać.
Gdyby tak było rzekł Atos nie prowadziłby nas lord de Winter do
jej królewskiej mości, gdyż dostałoby się i jemu, należał przecież do nas.
Tak, to prawda, chodźmy więc.
Gdy dotarli do Luwru, lord de Winter przeszedł pierwszy. Zresztą przy
drzwiach znajdował się jeden jedyny dozorca. W świetle dziennym Atos,
Aramis, a nawet Anglik mogli dostrzec straszliwe ubóstwo pomieszczenia, które
chciwe miłosierdzie odstępowało nieszczęsnej królowej.
Wielkie sale całkowicie ogołocone z mebli, zniszczone ściany, na których
tu i ówdzie widać było stare złocone gzymsy, jakie ostały się w tym
opuszczeniu; okna nie domykały się, brakowało w nich szyb. Żadnych
dywanów, straży, służby oto co najpierw uderzyło wzrok Atosa i na co w
milczeniu wskazał swemu towarzyszowi, trącając go łokciem i ukazując oczami
tę nędzę.
Mazarini mieszka lepiej rzekł Aramis.
Mazarini jest prawie-królem odrzekł Atos a królowa Henrieta
prawie już nie jest królową.
Gdybyś zechciał, Atosie, mieć koncept rzekł Aramis to wierzę,
miałbyś go lepszy aniżeli ten biedny Voiture.
Atos się uśmiechnął.
Królowa zdawała się oczekiwać ich z niecierpliwością, gdyż na pierwszy
ruch, posłyszany w sali przed jej komnatą, wyszła na próg, by przyjąć dworzan
swej niedoli.
Proszę wejść, panowie, bardzo mi miło wyrzekła.
Szlachcice weszli i na razie zatrzymali się w postawie stojącej, ale na znak
królowej, aby usiedli, Atos dał przykład posłuszeństwa. Był poważny i
spokojny. Za to Aramis wściekał się. To królewskie nieszczęście rozjątrzyło go,
badał wzrokiem każdy nowo dostrzeżony przejaw nędzy.
Pan przygląda się mojemu zbytkowi? rzekła królowa Henrieta,
rzuciwszy smutne spojrzenie wokół siebie.
Wasza królewska wysokość, proszę mi to wybaczyć, ale nie potrafiłbym
ukryć swego oburzenia widząc, jak na francuskim dworze traktują córkę
Henryka IV.
Czy ten pan nie należy do stanu rycerskiego? zwróciła się do de
Wintera.
To ksiądz d'Herblay odparł zapytany.
Aramis zarumienił się.
Wasza królewska mość, to prawda, że jestem księdzem, ale wbrew swej
woli. Nigdy nie miałem powołania do duchownej sukienki. Sutanna moja
trzyma się na jednym guziku i zawsze jestem gotów przeobrazić się z powrotem
w muszkietera. Tego ranka, nie wiedząc, że będę miał honor widzieć waszą
królewską mość, przystroiłem się dziwacznie w te szaty, ale to nie umniejsza
mnie ani na jotę i wasza królewska mość odnajdziesz najbardziej oddanego
sobie sługę we wszystkim, co zechcesz mi rozkazać.
Kawaler d'Herblay podjął de Winter jest jednym z tych
walecznych muszkieterów jego królewskiej mości króla Ludwika XIII, o
których już pani wspominałem. Po czym zwrócił się w stronę Atosa. A ten
pan jest hrabią de La Fere. Jego wysoka reputacja znana jest doskonale waszej
królewskiej mości.
Proszę panów odezwała się królowa kilka lat temu miałam wokół
siebie pełno szlachty, skarbów, wojska. Na jedno skinienie wszystko to było na
me usługi. Dziś, spójrzcie na moje otoczenie, dziwi was ono bez wątpienia. Ale
dla dopełnienia pewnego zamiaru, który ma mi ocalić życie, mam tylko lorda de
Wintera, przyjaciela od dwudziestu lat, i was, panowie, których widzę po raz
pierwszy, a znam wyłącznie jako swych rodaków.
To wystarczy, wasza królewska mość odparł Atos składając głęboki
ukłon jeśli życie trzech ludzi może odkupić życie jej wysokości.
Dzięki, panowie. Ale proszę mnie posłuchać ciągnęła jestem nie
tylko najbiedniejszą z królowych, ale i najnieszczęśliwszą z matek, najbardziej
zrozpaczoną z małżonek. Moje dzieci, przynajmniej dwoje, książę Yorku i
księżniczka Charlota, są daleko ode mnie, wystawione na ciosy ludzi ambitnych
i wrogów. Mój królewski małżonek wiedzie w Anglii żywot tak pełen utrapień,
że słabo to wyrażam stwierdzając, iż szuka on śmierci jak czegoś upragnionego.
Oto, panowie, list, który mi przesłał przez lorda de Wintera. Czytajcie.
Atos i Aramis wzbraniali się.
Proszę, czytajcie powtórzyła królowa.
Atos odczytał na głos znany nam już list, w którym król Karol zapytywał,
czy udzielą mu gościny we Francji.
A więc? zagadnął Atos ukończywszy czytanie.
Więc odmówił mu jej odparła królowa.
Dwaj przyjaciele wymienili pogardliwe uśmiechy.
A teraz, pani, co należy czynić? zapytał Atos.
Czy macie choć trochę współczucia dla tak wielkiego nieszczęścia?
spytała wzruszona królowa.
Mam honor zapytać waszą królewską mość, czego pani sobie życzy,
byśmy, pan d'Herblay i ja, dla niej uczynili. Jesteśmy do usług.
Ach, waszmość istotnie masz szlachetne serce! wykrzyknęła królowa
głosem pełnym wdzięczności, gdy tymczasem lord de Winter patrzał na nią
zdając się mówić: Czyż ja, pani, nie ręczyłem za nich?
No, a pan? zwróciła się królowa do Aramisa.
Ja, pani odpowiedział dokądkolwiek idzie pan hrabia, choćby to
była droga do śmierci, idę za nim o nic nie pytając. Lecz jeśli chodzi o służby
waszej królewskiej wysokości dodał patrząc na królową z całym wdziękiem
młodości to idę przed panem hrabią.
Więc, panowie rzekła królowa ponieważ sprawy tak stoją,
ponieważ chcecie oddać swe służby ubogiej władczyni, opuszczonej przez cały
świat, oto co należy uczynić dla mnie. Król jest sam z kilkoma szlachty, których
boi się utracić każdego dnia, pośród Szkotów, którym nie ufa, chociaż sam jest
Szkotem. Odkąd opuścił go lord de Winter, odchodzę ód zmysłów. Otóż może
domagam się zbyt wiele, gdyż nie mam do tego żadnego tytułu: jedźcie do
Anglii, dołączcie do króla, bądźcie jego przyjaciółmi, jego stróżami, nie
odstępujcie go w bitwie, nie odstępujcie w samym domu, gdzie każdego dnia
czyhają zasadzki o ileż groźniejsze niż wszelkie niebezpieczeństwa wojny. A w
zamian za uczynioną dla mnie ofiarę, panowie, przyrzekam wam nie
wynagrodzić uważam, że słowo to zraniłoby was ale kochać was jak
siostra i przenosić nad wszystkich prócz męża i dzieci. Przysięgam to w obliczu
Boga!
Tu królowa z wolna i uroczyście; podniosła oczy ku niebu.
Kiedy wasza królewska mość każe nam wyruszyć? zapytał Atos.
A więc zgadzacie się?! krzyknęła radośnie królowa.
Tak, pani. Tylko, jak mi się wydaje, wasza królewska mość za daleko
zmierza pragnąc obdarzyć nas przyjaźnią o wiele ponad nasze zasługi. Służąc
tak nieszczęśliwemu monarsze i tak pełnej cnót królowej, służymy Bogu, pani.
Jesteśmy ci oddani duszą i ciałem.
Ach, panowie odparła wzruszona do łez królowa oto pierwsza
chwilka radości i nadziei, jakiej doświadczyłam od pięciu lat. Tak, służycie
Bogu, a ponieważ moja władza będzie zbyt ograniczona, aby odwdzięczyć się za
podobną ofiarę, On wam ją wynagrodzi, On, który czyta w moim sercu całą
wdzięczność dla Niego i dla was. Ratujcie mego małżonka, ratujcie króla, .i
choć obojętni na nagrodę, jaką możecie otrzymać na ziemi za ten piękny
uczynek, pozostawcie mi nadzieję, że was znów ujrzę, aby osobiście
podziękować. Pozostaję trwając w oczekiwaniu. Macie mi, panowie, coś do
powiedzenia? Odtąd jestem waszą przyjaciółką. Zajmujecie się moimi
sprawami, więc winnam się zająć waszymi.
Wasza królewska mość podjął Atos proszę tylko o modlitwy.
A ja rzekł Aramis jestem sam na świecie i pozostaje mi tylko
służba waszej królewskiej mości.
Królowa wyciągnęła do nich dłoń, którą ucałowali, ona zaś szepnęła de
Winterowi:
Jeśli, milordzie, nie macie pieniędzy, nie wahajcie się ani chwili.
Połamcie klejnoty, które wam wręczyłam, wyjmijcie z nich diamenty i
sprzedajcie jakiemu Żydowi. Uzyskacie za nie od pięćdziesięciu do
sześćdziesięciu tysięcy liwrów, jeśli to konieczne, wydajcie je, byleby tylko ci
szlachcice potraktowani byli, jak na to zasługują, to znaczy po królewsku.
Królowa przygotowała dwa listy: jeden napisała sama, drugi jej córka,
księżniczka Henryka. Oba były zaadresowane do króla Karola. Jeden wręczyła
Atosowi, drugi Aramisowi, gdyby wypadek rozdzielił ich i musieli osobno dać
się poznać królowi. Po czym opuścili komnatę.
U stóp schodów de Winter zatrzymał się.
Idźcie, panowie, w swoją stronę rzekł a ja pójdę w swoją, by nie
wzbudzać żadnych podejrzeń. Dziś wieczór o dziewiątej spotkamy się przy
bramie Saint-Denis. Pojedziemy moimi końmi, dopóki się da, a potem
weźmiemy pocztowe. Jeszcze raz dziękuję, moi drodzy przyjaciele, dziękuję w
swoim imieniu, dziękuję w imieniu królowej.
I trzej szlachcice uścisnęli sobie dłoń: hrabia de Winter ruszył ulicą Saint-
Honore, Atos zaś z Aramisem pozostali.
A więc odezwał się Aramis, kiedy byli już sami co powiesz, drogi
hrabio, o tej sprawie?
Kiepska odparł Atos bardzo kiepska.
Ale podjąłeś się jej z entuzjazmem?
Jak zwykle, kiedy podejmuję się obrony wielkiej zasady, mój drogi
d'Herblay. Królowie mogą być silni tylko przez szlachtę, ale szlachta może być
czymś wielkim tylko przez królów. Podtrzymujemy monarchie, gdyż w ten
sposób podtrzymujemy samych siebie.
Idziemy tam na pewną śmierć rzekł Aramis. Nienawidzę
Anglików, są grubiańscy jak wszyscy ludzie, którzy piją piwo.
Czyżby lepiej było pozostać tutaj odparł Atos i przespacerować
się do Bastylii lub wieżycy Vincennes za pomoc przy ucieczce księcia de
Beaufort? Daję słowo, Aramisie, wierz mi, nie ma czego żałować. Unikamy
więzienia i postępujemy jak bohaterowie wybór nietrudny.
To prawda. Ale w każdym razie, mój drogi, trzeba powrócić do
pierwszej sprawy, bardzo głupiej, wiem o tym, ale wręcz koniecznej: masz
pieniądze?
Jakieś sto pistoli, które przysłał mi mój dzierżawca w wilię wyjazdu z
Bragelonne. Lecz z tego muszę odłożyć dla Raula pięćdziesiąt: młody człowiek
musi żyć godnie. Mam więc tylko około pięćdziesięciu pistoli. A ty?
Jestem pewny, że gdybym wywrócił wszystkie kieszenie i przeszukał
wszystkie swe szuflady, nie znalazłbym dziesięciu ludwików. Na szczęście lord
de Winter jest bogaty.
W tej chwili lord de Winter jest zrujnowany, gdyż Cromwell położył
rękę na jego dochodach.
Przydałby się tutaj baron Portos odparł Aramis.
Żal mi dłArtagnana dodał Atos.
Pełna kabza!
Tęga szpada!
Skaptujmy ich.
Ten sekret nie należy do nas, Aramisie. I zawierz mi, nie dopuszczajmy
nikogo w tych sprawach do konfidencji. A poza tym, podejmując taki krok,
wydawalibyśmy się wątpić o nas samych. Żałujmy każdy osobno, ale nie
mówmy o tym.
Masz rację. Co porabiasz dziś wieczór? Ja muszę załatwić dwie sprawy.
Czy coś takiego, co da się załatwić?
Cóż, jak trzeba koniecznie.
A co to za sprawy?
Najpierw cios szpadą dla koadiutora, którego spotkałem wczoraj
wieczorem u księżnej de Rambouillet i który, uważam, przybrał szczególnie
górny ton na mój widok.
Ho, ho! Kłótnia między księżmi! Pojedynek między sprzymierzeńcami.
Cóż chcesz, mój drogi! To rębacz, ja również, ugania się po alkowach,
ja także. Sutanna mu ciąży, a i ja, dalibóg, mam jej po uszy. Czasami myślę, że
to on jest Aramisem, a ja koadiutorem, do tego stopnia jeden przypomina
drugiego. Ta rola Sozji już mnie nudzi i przyćmiewa moją osobę. Zresztą to
warchoł, który doprowadzi nasze stronnictwo do upadku. Jestem przekonany, że
gdybym go spoliczkował, jak to dziś rano uczyniłem z tym małym
mieszczuchem, który mnie ochlapał, zmieniłoby to oblicze spraw.
Ja zaś, drogi Aramisie odpowiedział spokojnie Atos ja zaś sądzę,
że to zmieni najwyżej oblicze pana de Retz. Wierz mi, pozostawmy rzeczy ich
biegowi. Zresztą nie należysz już ani do jednego, ani do drugiego stronnictwa:
jesteś człowiekiem królowej Anglii, a on człowiekiem Frondy, jeśli więc druga
sprawa, której żałujesz, iż nie możesz załatwić, nie jest ważniejsza od
pierwszej...
O, ta jest bardzo ważna.
To załatwiaj ją natychmiast.
Na nieszczęście nie ode mnie zależy załatwić ją, kiedy zechcę. Dopiero
późnym wieczorem.
Rozumiem rzekł Atos uśmiechając się o północy.
Prawie.
Cóż chcesz, mój drogi, właśnie podobne sprawy się odkłada i ty mając
taką wymówkę, odłożysz ją aż do swego powrotu.
Tak, jeśli powrócę.
Jak nie powrócisz, to co cię obchodzi? Miej trochę rozumu. No,
Aramisie, przecież nie masz już dwudziestu lat, drogi przyjacielu.
I bardzo żałuję, do kata! Ot, żebym to miał dwadzieścia lat!
Tak odparł Atos wierzę, iż popełniałbyś nieliche szaleństwa. Ale
musimy się rozstać: mam złożyć jedną czy dwie wizyty i napisać list. Wracaj
więc zabrać mnie o ósmej, a może wolałbyś raczej, żebym cię oczekiwał z
wieczerzą o siódmej?
Doskonale, mam złożyć dwadzieścia wizyt i napisać tyleż listów. I z
tym rozstali się. Atos udał się z wizytą do księżnej de Vendóme, złożył bilet
księżnej de Chevreuse i napisał do dłArtagnana następujący list:

Drogi Przyjacielu, wyjeżdżam z Aramisem w ważnej sprawie.
Chciałbym Cię pożegnać, ale nie mam czasu. Nie zapominaj, że piszę
do Ciebie, aby jeszcze raz powtórzyć, jak bardzo Cię kocham.
Raul udał się do Blois i nic nie wie o moim wyjeździe; czuwaj
nad nim w czasie mej nieobecności, jak tylko będziesz mógł. Jeśli
przypadkiem nie będziesz miał ode mnie wiadomości w ciągu trzech
miesięcy, powiedz mu, by otworzył pakiet zaadresowany na jego imię.
Znajdzie go w Blois w mojej brązowej szkatułce, do której przysyłam
Ci klucz.
Ucałuj Portosa od Aramisa i ode mnie.
Do widzenia, a może żegnaj.

I kazał Blaisois odnieść list.
O umówionej godzinie nadszedł Aramis; był ubrany w strój podróżny, u
boku miał ową starodawną szpadę, której tak często dobywał i której teraz
bardziej aniżeli kiedykolwiek gotów był dobyć.
Sądzę rzekł że stanowczo postępujemy niesłusznie odjeżdżając w
ten sposób, jednym słowem, nie pożegnawszy Portosa i dłArtagnana.
To już załatwione, drogi przyjacielu odparł Atos zadbałem o to.
Uściskałem ich obu od ciebie i siebie.
Jesteś godny podziwu, drogi hrabio, myślisz o wszystkim.
Więc jak, zdecydowałeś się na tę podróż?
Stanowczo, i obecnie, kiedy przemyślałem to sobie, jestem gotów
opuścić Paryż w tejże chwili.
Ja również odpowiedział Atos. Żałuję tylko, iż nie uściskałem
dłArtagnana, ale ten szatan jest tak przebiegły, że mógłby odgadnąć nasze
zamiary.
Pod koniec obiadu Blaisois powrócił.
Oto, wasza dostojność, odpowiedź pana dłArtagnana.
Ależ, głuptasie, przecież ci nie mówiłem, że ma być odpowiedź
rzucił Atos.
Toteż odszedłem nie mieszkając, ale zawołał na mnie i dał mi to. I
Blaisois wręczył skórzany woreczek, wielce zaokrąglony i brzęczący. Atos
otworzył go i pierwsze, co wyciągnął, był to bilecik o następującej treści:

Drogi Hrabio
Kiedy się wyjeżdża w podróż, i to jeszcze na trzy miesiące, nigdy
nie dosyć pieniędzy. Przypominam sobie nasze lata nędzy i przesyłam
Ci połowę mej sakiewki. Są to pieniądze, które udało mi się wyłudzić
od Mazariniego. Nie zróbcie więc z nich, błagam, zbyt złego użytku.
Co się tyczy tego, że Was więcej nie ujrzę, nie wierzę ani słowa. Z
Waszym męstwem i Waszą szpadą przechodzi się wszędzie.
Zatem do widzenia, a nie żegnaj.
Bez wątpienia, od chwili kiedy ujrzałem Raula, pokochałem go
jak swoje własne dziecko. Jednak, wierz mi, proszę szczerze Boga, by
nie zostać jego ojcem, chociaż byłbym dumny z takiego syna jak on.

Twój dłArtagnan

PS Oczywiście, pięćdziesiąt ludwików, które posyłam, są
zarówno dla Ciebie, jak i dla Aramisa, dla Aramisa, jak i dla Ciebie.

Atos uśmiechnął się, a jego piękne spojrzenie przesłoniła łza. DłArtagnan,
którego zawsze czule kochał, jakkolwiek mazarinista, kochał go też zawsze.
Dalibóg odezwał się Aramis wysypując sakiewkę na stół
pięćdziesiąt ludwików i wszystkie z wizerunkiem króla Ludwika XIII. Więc co
robisz, hrabio, z tym złotem, zatrzymujesz czy odsyłasz?
Zatrzymuję, Aramisie. Gdybym go nawet nie potrzebował, jeszcze bym
je zatrzymał. Co ofiarowano ze szczerego serca, winno być szczerym sercem
przyjęte. Weź sobie dwadzieścia pięć, Aramisie, i mnie daj dwadzieścia pięć.
Na szczęście, wielcem rad, że jesteś mego zdania. Co, więc jedziemy?
Jak sobie życzysz. Cóż to nie masz wcale sługi?
Nie, ten dureń Gryzipiórek strzelił głupstwo, zostając, jak wiesz,
kościelnym. W ten sposób nie może opuścić Panny Marii.
To dobrze, weźmiesz Blaisois, z którym nie wiedziałbym, co robić,
mam już bowiem Milczka.
Chętnie odparł Aramis.
W tejże chwili Milczek stanął w progu.
Gotowi powiedział ze zwykłym sobie lakonizmem.
Jedźmy więc rzekł Atos.
Istotnie, osiodłane konie już czekały, czekali też i słudzy. Na rogu
nadbrzeża spotkali Gryzipiórka, który nadbiegł zadyszany.
Och, panie, Bogu dzięki! Zdążyłem na czas.
Co się stało?
Pan Portos wyszedł z domu i zostawił to dla waszej wielebności,
mówiąc, iż rzecz bardzo pilna i musi być doręczona przed pańskim odjazdem.
Dobrze rzekł Aramis biorąc sakiewkę, którą mu podawał
Gryzipiórek. A to co?
Wasza wielebność zaczeka, jest list.
Słuchaj no, powiedziałem ci już, że jeśli nazwiesz mnie jeszcze raz po
kościelnemu, połamię ci kości. Zobaczmyż list.
Jakże go przeczytasz? zagadnął Atos. Ciemno jak w kominie.
Czekajcie, panowie rzekł Gryzipiórek.
Skrzesał ognia, zaświecił ogarek służący do zapalania świec w kościele. W
jego świetle Aramis czytał.

Drogi d'Herblay
Dowiaduję się od dłArtagnana, który mi przekazuje Twoje
uściski, jak też i hrabiego de La Fere, że wyjeżdżasz z ekspedycją,
która być może potrwa dwa albo trzy miesiące. Ponieważ wiem, że nie
lubisz prosić przyjaciół, ofiaruję Ci dwieście pistoli, którymi możesz
rozporządzać wedle woli i zwrócić je, kiedy nadarzy się okazja. Nie
obawiaj się, że sprawisz mi kłopot: jeśli będę potrzebował pieniędzy,
każę je sobie przysłać z jednego z mych zamków. W samym tylko
Bracieux mam dwadzieścia tysięcy w złocie. A jeśli nie posyłam Ci
więcej, to tylko z obawy, że nie przyjąłbyś zbyt dużej sumy.
Zwracam się do Ciebie, jak wiesz bowiem, hrabia de La Fere
mimo woli onieśmiela mnie zawsze nieco, chociaż kocham go z całego
serca. Ale rozumie się samo przez się, że co ofiaruję Tobie, ofiaruję
jednocześnie Jemu.
Pozostaję oddany Ci mocno, o czym mam nadzieję, nie wątpisz.
Du Vallon de Bracieux de Pierrefonds

No i cóż ty na to? zagadnął Aramis.
Mój drogi d'Herblay, powiem tylko, że to niemal świętokradztwo wątpić
w Opatrzność, kiedy się ma takich przyjaciół.
A więc?
A więc podzielimy pistole Portosa, jak podzieliliśmy ludwiki
dłArtagnana.
Podział został dokonany przy świetle ogarka Gryzipiórka, po czym dwaj
przyjaciele ruszyli w drogę.
Po kwadransie byli już przy bramie Saint-Denis, gdzie oczekiwał ich de
Winter.

46. W którym wykazano, że pierwszy odruch jest
zawsze dobry


Trzej szlachcice skierowali się tak dobrze znaną sobie drogą pikardyjską;
Atosowi i Aramisowi przywodziła ona na pamięć kilka najbardziej barwnych
wspomnień z ich młodości.
Gdyby Muszkiet był z nami rzekł Atos docierając do miejsca, gdzie
mieli rozprawę z brukarzami jakżeby drżał przechodząc tędy. Czy
przypominasz sobie, Aramisie? To tutaj dosięgła go owa sławetna kula.
Dalibóg, wybaczam mu odparł Aramis ponieważ na to
wspomnienie sam odczuwam dreszcz. Patrz, po tamtej stronie tego drzewa
ustronie, gdzie już myślałem, żem zginął.
Jechali dalej. Wkrótce z kolei Milczek jął zagłębiać się w rozpamiętywania.
Dotarłszy pod oberżę, gdzie niegdyś tak hucznie biesiadowali ze swym panem,
zbliżył się do Atosa i wskazując na piwniczne okienko, rzekł:
Kiełbasy!
Atos zaczął się śmiać, szaleństwo młodości bowiem wydało mu się tak
zabawne, jakby słuchał opowieści o kimś trzecim.
Wreszcie po dwóch dniach i jednej nocy marszu dotarli nad wieczorem,
przy wspaniałej pogodzie, do Boulogne, miasta wówczas niemal opustoszałego,
wzniesionego całkowicie na wzgórzu. To, co nazywają podgrodziem, nie
istniało zupełnie. Boulogne było groźną warownią.
Gdy dojeżdżali do bram miasta, de Winter rzekł:
Zróbmy tak jak w Paryżu: rozdzielimy się, aby uniknąć podejrzeń. Mam
tu oberżę mało uczęszczaną, której właściciel jest mi całkowicie oddany. Udam
się tam, ponieważ czekają mnie na pewno listy, a wy idźcie, ot choćby do
najlepszego zajazdu w mieście: "Pod Szpadą Henryka Wielkiego".
Odpocznijcie, a za dwie godziny bądźcie na grobli portowej; winna tam
oczekiwać nasza barka.
W ten sposób została ułożona cała rzecz. Lord de Winter pojechał dalej
wzdłuż zewnętrznych wałów, by dostać się przez inną bramę, podczas gdy dwaj
przyjaciele wjechali tą, przed którą się właśnie znajdowali. Po dwustu krokach
trafili na wskazany zajazd.
Dano odpocząć koniom nie rozsiodłując ich jednak. Słudzy spożyli posiłek,
gdyż zaczynało się robić późno, a obaj panowie, którym pilno było wsiadać na
barkę, umówili się z nimi na grobli portowej, zaleciwszy, by nie rozmawiali
absolutnie z nikim, ktokolwiek by to nie był. Zrozumiałe oczywiście, że
zalecenie to odnosiło się wyłącznie do Blaisois. Jeśli chodzi o Milczka, od
dawna stało się ono zbędne.
Atos i Aramis zeszli do portu.
Ich odzienie pokryte kurzem, pewna swoboda w postawie, która zawsze
pozwala rozpoznać człowieka wdrożonego do podróży, spowodowały, że dwaj
przyjaciele obudzili uwagę kilku spacerujących.
Między nimi dostrzegli przede wszystkim jednego, na którym przybycie
ich sprawiło pewne wrażenie. Człowiek ów, którego zauważyli pierwsi z tychże
samych powodów, z jakich sami zostali zauważeni, chodził smętnie tam i z
powrotem po grobli. Spostrzegłszy ich przyglądał się nieustannie i jakby płonął
chęcią odezwania się.
Był młody i blady; oczy miał tak wyblakłoniebieskie, iż w zależności od
barw, jakie odbijały, wydawały się rozdrażnione jak oczy tygrysa.
Jego krok, mimo iż chodził wolno, a zawracał niepewnie, był twardy i
śmiały. Ubrany czarno nosił z pewną gracją długą szpadę.
Przybywszy na groblę, Atos i Aramis zatrzymali się, aby popatrzeć na mały
stateczek przycumowany do pala i wyszykowany jak do odjazdu.
To bez wątpienia nasz rzekł Atos.
Tak odpowiedział Aramis żaglowiec zaś, który przygotowuje się
tam do odpłynięcia, wygląda, że ma nas zawieźć do miejsca przeznaczenia.
Teraz ciągnął dalej byle tylko de Winter nie dał na siebie czekać. To
wcale nie takie przyjemne tkwić tutaj: nie widać ani jednej przechodzącej
kobiety.
Tss! rzucił Atos słuchają, o czym rozmawiamy.
Istotnie, spacerujący, który w czasie tych rozważań kręcił się za ich
plecami, na nazwisko de Winter przystanął. Ale ponieważ twarz jego nie
wyrażała żadnego poruszenia na dźwięk tego nazwiska, mógł to być również
zbieg okoliczności.
Panowie odezwał się młody człowiek, skłaniając się grzecznie i z
wielką swobodą proszę wybaczyć moją ciekawość, lecz widzę, że
przybyliście z Paryża, a przynajmniej, żeście tu obcy w Boulogne.
Tak, panie, przyjeżdżamy z Paryża odpowiedział Atos z równą
grzecznością czym możemy służyć?
Czy nie byłby pan tak łaskaw powiedzieć mi, prawda to, że pan
kardynał Mazarini nie jest już ministrem?
Co za dziwne pytanie rzucił Aramis.
I tak, i nie odparł Atos. To znaczy, że połowa Francji go
przepędza, druga zaś skutkiem intryg i obietnic, popiera, w ten sposób, jak pan
widzisz, może to trwać bardzo długo.
Ostatecznie więc rzekł cudzoziemiec ani nie uciekł, ani nie jest
uwięziony?
Nie, panie, przynajmniej jeśli chodzi o chwilę obecną.
Zechciejcie, panowie, przyjąć podziękowanie za waszą uprzejmość
odparł młody człowiek oddalając się.
I co ty na tego wścibskiego? spytał Aramis.
Prowincjusz, który się nudzi, albo też szpieg, który węszy.
A ty odpowiedziałeś mu w ten sposób?
Nic mnie nie upoważniało odpowiedzieć mu inaczej. Był dla mnie
grzeczny, więc i ja dlań również.
Ale jeśli to szpieg...
Co miałby tu do roboty szpieg? Nie jesteśmy już w czasach kardynała
de Richelieu, który za najmniejszym podejrzeniem kazał zamykać porty.
Mniejsza o to, nie miałeś jednak racji odpowiadając mu tak, jak to
uczyniłeś rzekł Aramis, idąc wzrokiem za młodym człowiekiem, który
właśnie znikł za wydmami.
A ty odparł Atos zapominasz, żeś popełnił innego rodzaju
nieroztropność, wymieniając nazwisko lorda de Winter. Czyś zapomniał, że
młodzieniec zatrzymał się właśnie na dźwięk tego nazwiska?
Jeszcze jeden powód więcej, że kiedy zwrócił się do ciebie, trzeba go
było poprosić, by poszedł swoją drogą.
Byłaby zwada rzekł Atos.
A odkąd to zwada napawa cię strachem?
Zwada zawsze napełnia mnie strachem, ilekroć mnie gdzieś oczekują, a
zwada może mi przeszkodzić w przybyciu. Zresztą chcesz, bym ci coś wyznał?
Ja również jestem ciekaw obejrzeć tego młodzieńca z bliska.
A czemuż to?
Aramisie, będziesz się śmiał ze mnie, Aramisie, będziesz mówił, że
ustawicznie powtarzam to samo; będziesz mnie nazywał najbojaźliwszym z
marzycieli.
A to z jakiego powodu?
Do kogo wydaje ci się podobny ten człowiek?
Z brzydoty czy z urody? zaśmiał się Aramis.
Z brzydoty, oczywiście, o ile mężczyzna może być podobny do kobiety.
Dalibóg! wykrzyknął Aramis. Nasunąłeś mi pewną myśl. Nie, z
pewnością nie jesteś marzycielem, drogi przyjacielu, i teraz, gdy się
zastanowiłem, tak, daję słowo, masz rację: te cienkie, zaciśnięte usta, te oczy
wydające się zawsze słuchać głowy, a nie serca. To jakiś bękart Milady.
Kpisz, Aramisie.
Tylko z przyzwyczajenia, przysięgam ci bowiem, że równie jak ty nie
lubię spotykać na swej drodze tego wężego pomiotu.
De Winter nadchodzi rzucił Atos.
To dobrze, brak tylko naszych służących, którzy każą na siebie czekać.
Nie, już ich widzę, idą ze dwadzieścia kroków za milordem. Rozpoznaję
Milczka po sztywno osadzonej głowie i długich nogach. Tony niesie nasze
strzelby.
A zatem załadujemy się na statek już po ciemku? zagadnął Aramis,
spojrzawszy na zachód, gdzie słońce zostawiło tylko złocistą chmurę, która
zdawała się powoli gasnąć zanurzając się w morzu.
Możliwe odparł Atos.
Do czarta! podjął Aramis nie lubię morza w dzień, ale jeszcze
mniej nocą. Huk fal, szum wiatru, straszliwe kołysanie statku, przyznaję,
wolałbym klasztor w Noisy.
Atos uśmiechnął się smętnie, słuchając bowiem przyjaciela wyraźnie
myślał o czym innym i podążał w stronę de Wintera. Aramis szedł za nim.
A cóż to się stało naszemu przyjacielowi? odezwał się. Wygląda
na jednego z dantejskich potępieńców, któremu szatan przemieścił szyję i który
ogląda swe pięty. Co za diabeł, że tak się obziera za siebie?
Zoczywszy ich, z kolei de Winter przyśpieszył kroku i dołączył do nich ze
zdumiewającą szybkością.
Co panu jest, milordzie? spytał Atos dlaczego pan taki
zadyszany?
Nic, nic odparł de Winter. Jednak gdym mijał wydmy, zdawało
mi się...
I znów się obejrzał. Atos spojrzał na Aramisa.
Ale odjeżdżamy ciągnął de Winter odjeżdżamy, statek zapewne
nas oczekuje, a oto nasza barka na kotwicy, widzicie ją stąd? Chciałbym już być
na niej.
I znów się obejrzał.
Zapomniał pan czegoś? zagadnął Aramis.
Nie, głupstwo.
Widział go rzekł po cichu Atos do Aramisa.
Dotarli do schodów prowadzących do barki. De Winter kazał najpierw
zejść sługom, którzy nieśli broń, i tragarzom dźwigającym kufry, po czym
zaczął sam schodzić.
W tejże chwili Atos spostrzegł mężczyznę, który szedł brzegiem morza
równolegle do falochronu, pośpieszając, jakby chciał asystować ich wsiadaniu z
drugiego nadbrzeża, odległego zaledwie o dwadzieścia kroków.
W zmierzchu, który jął zstępować na ziemię, rozpoznał indagującego ich
przedtem młodzieńca.
Ho, ho! rzekł do siebie byłbyż to naprawdę jakiś szpieg, co chciałby
przeszkodzić nam w załadowaniu?
Ale gdyby obcy miał taki zamiar, było już trochę za późno na
wprowadzenie go w czyn. Z kolei więc Atos zeszedł po schodach, nie tracąc
jednak z oczu młodego człowieka. Ten, skróciwszy sobie drogę, ukazał się na
śluzie.
Nastaje na nas z pewnością rzekł Atos lecz wsiadajmy jakby
nigdy nic, a gdy już raz będziemy na pełnym morzu, niech przychodzi.
I Atos wskoczył do barki, która natychmiast odbiła od brzegu i zaczęła się
oddalać odpychana przez czterech silnych wioślarzy.
Lecz młodzieniec jął iść za nią, a raczej wyprzedzać ją. Miała ona
przepłynąć pomiędzy końcem falochronu, gdzie wznosiła się zapalona właśnie
latarnia, a nawisłą skałą. Było go widać z daleka wspinającego się na skałę,
jakby chciał znaleźć się ponad barką, kiedy będzie przechodziła przesmykiem.
Aha, tak rzekł Aramis do Atosa ten młody człowiek jest
niewątpliwie szpiegiem.
Co za młody człowiek? zapytał de Winter odwracając się.
No ten, co szedł za nami, rozmawiał, oczekiwał tam w dole o!
De Winter odwrócił się i spojrzał w kierunku wskazanym przez Aramisa.
Latarnia zalewała światłem wąską cieśninę, którą przebywali, i skałę, gdzie stał
młody człowiek z gołą głową i skrzyżowanymi ramionami.
To on! wykrzyknął lord de Winter chwytając Atosa za ramię to
on! Rozpoznałem go dobrze i nie omyliłem się.
Co za on? zapytał Aramis.
Syn Milady odparł Atos.
Mnich! wykrzyknął Milczek.
Młodzieniec usłyszał te słowa. Można by rzec, że się rzuci w dół, tak
bardzo wysunął się na kraniec skały i wychylił nad morze.
Tak, to ja, mój stryju! Ja syn Milady, ja mnich, ja sekretarz i
przyjaciel Cromwella. Znam ciebie, ciebie i twoich towarzyszy.
W barce znajdowało się trzech mężczyzn, z pewnością dzielnych, którym
nikt nie śmiałby zaprzeczyć odwagi. A jednak na ten głos, ten ton i gest po
grzbiecie przebiegł im dreszcz przerażenia.
Milczkowi zaś włosy zjeżyły się na głowie, a pot zalał czoło.
Ach, to ten bratanek, ten mnich rzekł Aramis syn Milady, jak sam
powiedział?
Niestety, tak wyszeptał de Winter.
No, to poczekajcie rzucił Aramis.
I z przerażająco zimną krwią, która cechowała go w najtrudniejszych
sytuacjach, chwycił jeden z dwóch muszkietów trzymanych przez Tony'ego,
nabił i wymierzył do człowieka, trwającego na skale jak anioł klątwy.
Ognia! wrzasnął Milczek za Aramisem.
Atos rzucił się na lufę strzelby i zapobiegł mającemu nastąpić wystrzałowi.
Niech cię diabli! krzyknął Aramis już go miałem na muszce.
Posłałbym mu kulę prosto w pierś.
Wystarczy, że zabiliśmy matkę rzucił głucho Atos.
Matka była zbrodniarką, która dojadła zarówno nam wszystkim, jak i
tym, co byli nam drodzy.
Tak, ale syn nam nic nie zrobił.
Milczek, który wspiął się na palce, aby widzieć wynik strzału, opadł
zniechęcony, trzepnąwszy dłońmi.
Młodzieniec wybuchnął śmiechem.
Ach, toście tacy? powiedział. Tacyście, teraz was już znam. Jego
skrzekliwy śmiech i słowa pełne groźby wionęły uniesione bryzą ponad barką i
zagubiły się w głębiach widnokręgu. Aramisa przejął dreszcz.
Spokój odezwał się Atos. Do diabła, czy przestaliśmy już być
mężczyznami?
Bynajmniej odparł Aramis. Ale tamten to demon. I możesz
zapytać stryja, czy nie miałbym słuszności uwalniając go od drogiego bratanka.
De Winter w odpowiedzi tylko westchnął.
Byłoby po wszystkim ciągnął Aramis. I obawiam się bardzo,
Atosie, czy nie zmusiłeś mnie do popełnienia głupstwa kierując się swoją
roztropnością.
Atos ujął rękę de Wintera i usiłując nadać rozmowie inny obrót, spytał
szlachcica:
Kiedy wylądujemy w Anglii?
Ale ten nie usłyszał wcale tych słów i nic nie odpowiedział.
Spójrz, Atosie odezwał się Aramis może jeszcze nie za późno.
Patrz, on ciągle tam tkwi.
Atos odwrócił się z wysiłkiem; widok tego młodzieńca był mu wyraźnie
przykry.
Istotnie, stał on dalej na skale, latarnia morska tworzyła wokół niego rodzaj
świetlnej aureoli.
Ale co on porabia w Boulogne? zapytał Atos, który będąc
uosobieniem rozumu, we wszystkim doszukiwał się przyczyny mało się
troszcząc o wynik.
Jechał za mną odezwał się de Winter, który tym razem usłyszał głos
Atosa, gdyż słowa pokrywały się z jego myślami.
Na to, by podążać za tobą, mój przyjacielu rzekł Atos musiałby
wiedzieć o naszym wyjeździe. A zresztą, wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa, było wprost przeciwnie: wyprzedzał nas.
Więc nic z tego nie pojmuję rzekł Anglik, potrząsając głową jak
człowiek, który myśli, że walka z siłą nadprzyrodzoną jest daremna.
Sądzę, Aramisie rzekł Atos że stanowczo nie miałem racji
pozbawiając cię swobody działania.
Zamilcz odparł Aramis płakałbym, gdybym mógł.
Milczek głucho chrząknął, co było podobne do ryku.
W tejże chwili zawołano na nich przez tubę ze statku. Pilot siedzący przy
sterze odpowiedział i barka przybiła do burty.
Momentalnie szlachta, słudzy, bagaże wszystko znalazło się na
pokładzie. Kapitan czekał tylko na pasażerów, by ruszyć w drogę. Zaledwie
postawili stopę na statku, wzięto kurs na Hastings, gdzie mieli lądować.
Wtedy trzej przyjaciele mimo woli rzucili ostatnie spojrzenie ku skale, na
której odcinał się jeszcze wyraźnie groźny cień ich prześladowcy.
Po czym dobiegł ich jeszcze głos z ostatnią groźbą:
Do widzenia, panowie, w Anglii!

47. Te Deum z powodu zwycięstwa pod Lens


Cała ta krzątanina, którą zauważyła królowa Henrieta, daremnie usiłując
odgadnąć przyczynę, wynikła na wieść o zwycięstwie pod Lens. Jego
zwiastunem książę pan uczynił diuka de Chatillon, który przyczynił się wybitnie
do sukcesu. Poza tym zlecono mu zawiesić pod sklepieniem Panny Marii
dwadzieścia dwa sztandary zdobyte na Lotaryńczykach i Hiszpanach.
Wiadomość ta miała znaczenie decydujące: przechyliła rozpoczęty z
parlamentem spór na korzyść dworu. Wszelkie doraźnie wpisywane podatki,
którym parlament się sprzeciwiał, były zawsze uzasadniane koniecznością
podtrzymywania honoru Francji i ryzykowną nadzieją pobicia wroga. Ponieważ
od czasów Nortlingen doświadczano samych niepowodzeń, parlament miał
doskonałą sposobność, by interpelować pana Mazariniego w sprawie
obiecywanych, a ciągle odkładanych zwycięstw. Tym razem jednak miano je w
garści, odniesiono triumf, i to triumf całkowity. W ten sposób wszyscy
zrozumieli, że dwór odniósł podwójne zwycięstwo: jedno na zewnątrz, a drugie
wewnątrz kraju, tak że nie było nikogo, do młodego króla włącznie, kto by na tę
wieść nie zakrzyknął.
Ejże, panowie z parlamentu, zobaczymy, co teraz powiecie!
Królowa zatem przycisnęła do serca królewskie dziecię, którego górne i
nieposkromione uczucia harmonizowały tak pięknie z jej uczuciami. Tegoż
wieczora odbyła się narada, na którą wezwano marszałka de La Meilleraie i
księcia de Villeroy, ponieważ obaj byli mazarinistami, panów Chavigny i
Seguier, ponieważ nienawidzili parlamentu, oraz panów Guitaut i Comminges,
ponieważ byli oddani królowej.
Żadna z decyzji, jakie zapadły na tej naradzie, nie przedostała się na
zewnątrz. Wiedziano jedynie, że następnej niedzieli zostanie odśpiewane Te
Deum u Panny Marii na cześć zwycięstwa pod Lens.
Następnej więc niedzieli paryżanie obudzili się w radosnym nastroju. W
owych czasach nie było jeszcze nadmiaru podobnych uroczystości i
wywoływały one swój efekt. Słońce, które także zdawało się brać udział w
święcie, wstało promienne i złociło ponure wieżyce stolicy już wypełnionej
niezmierzonymi tłumami ludu. Najbardziej ponure ulice śródmieścia przybrały
odświętny wygląd, a wzdłuż nadbrzeży widać było długie szeregi mieszczan,
rzemieślników, kobiet i dzieci udających się do Panny Marii; przypominali
rzekę, co wzbiera w stronę swych źródeł.
Kramy były puste, domy zamknięte, każdy chciał widzieć młodego króla z
matką i sławnego kardynała Mazariniego, którego nienawidzono do tego
stopnia, że nikt nie zamierzał rezygnować z zobaczenia go na własne oczy.
Zresztą w tym niezmiernym tłumie panowała największa swoboda;
wszelkie opinie wyrażano otwarcie, dzwoniła w nich, można rzec, nuta buntu,
jak tysiące dzwonów wszystkich paryskich kościołów wydzwaniało Te Deum.
Miejska straż składała się z samych paryskich mieszczan, nic więc groźnego nie
tłumiło koncertu ogólnej nienawiści, nie mroziło słów w złorzeczących ustach.
Tymczasem o ósmej rano pułk gwardii królowej, dowodzony przez
Guitaut, a w zastępstwie przez jego siostrzeńca, pana Comminges,
przemaszerował z bębnami i trąbami na czele, by rozstawić się od Palais-Royal
aż do Panny Marii. Paryżanie przyglądali się temu spokojnie, zawsze ciekawi
muzyki wojskowej i barwnych mundurów.
Friquet ubrał się odświętnie i pod pozorem fluksji, którą sprokurował sobie
na poczekaniu pakując niezliczoną ilość pestek wiśni po jednej stronie ust,
otrzymał od swego zwierzchnika Gryzipiórka zwolnienie na cały dzień.
Najsamprzód Gryzipiórek odmówił, ponieważ był w złym humorze: raz że
Aramis odjechał nie mówiąc dokąd, a następnie, że musiał służyć do mszy
odprawianej z okazji zwycięstwa, które nie było po jego myśli.
Jak sobie bowiem przypominamy, Gryzipiórek był frondystą. I gdyby
istniał sposób, by kościelny mógł się uchylić od podobnej uroczystości jak
zwykły ministrant, Gryzipiórek z pewnością zwróciłby się do arcybiskupa z taką
samą prośbą, z jaką zwrócono się do niego. Najpierw więc, jak to już rzekliśmy,
odmówił wszelkiego zwolnienia. Ale fluksja Friqueta tak rosła w oczach
Gryzipiórka, że dla honoru korpusu ministrantów, który skompromitowałaby
podobna szpetność, ustąpił wreszcie mrucząc pod nosem. We drzwiach kościoła
Friquet wypluł swą fluksję i przesłał w stronę Gryzipiórka jeden z tych gestów,
które ulicznikowi paryskiemu zapewniają wyższość nad wszystkimi innymi
urwisami świata. Jeśli zaś chodzi o oberżę, to oczywiście wykręcił się po prostu,
mówiąc, że służy do mszy u Panny Marii.
Friquet był więc wolny i jak już widzieliśmy, przyodział się w swój
najwspanialszy strój; przede wszystkim ozdobę godną jego osoby stanowiła
czapka, jedna z owych trudnych do opisania czapek, które są czymś pośrednim
pomiędzy średniowieczną beretą a kapeluszem z czasów Ludwika XIII. To
interesujące nakrycie głowy sporządziła mu matka i czy to z kaprysu, czy braku
jednolitego materiału niezbyt troszczyła się o dobór kolorów. W ten sposób
arcydzieło kapelusznictwa siedemnastego wieku było żółte i zielone z jednej
strony, białe i czerwone z drugiej. Ale Friquet, który zawsze lubił różnorodność
kolorów, szczycił się tym i triumfował jeszcze bardziej.
Wyszedłszy od Gryzipiórka, ruszył biegiem do Palais-Royal; dotarł tam już
w momencie wymarszu pułku gwardii. Ponieważ przyleciał po to, aby nacieszyć
się jego widokiem jak i orkiestrą, zajął miejsce na jej czele udając dwoma
kawałkami łupku bicie w bęben, po czym przeszedł na trąbkę, którą oczywiście
naśladował ustami w sposób zjednujący mu nieraz pochwały amatorów sztuki
imitatorskiej.
Zabawa ta trwała od rogatki des Sergents aż do placu Panny Marii, więc
Friquet zabawił się doskonale. Ale kiedy pułk zatrzymał się i rozwijające się
kompanie dotarły aż do serca starego miasta, ustawiając się na skraju ulicy
Saint-Christophe tuż koło ulicy Cocatrix, gdzie mieszkał Broussel, Friquet
przypomniał sobie, że nie jadł śniadania. Zastanowił się, gdzie mógłby
skierować swe kroki celem dopełnienia tego ważnego aktu dnia, i po dojrzałym
namyśle zdecydował, że uda się do radcy Broussela, który pokryje koszty jego
posiłku.
Puścił się więc pędem, zupełnie bez tchu dotarł przed drzwi radcy i mocno
zastukał.
Otworzyła mu jego matka, stara służąca Broussela.
Co tu robisz, gałganie, dlaczego nie jesteś u Panny Marii?
Byłem, matusiu odparł Friquet ale widziałem, że dzieją się tam
rzeczy, o których pan Broussel winien być powiadomiony, i za pozwoleniem
pana Gryzipiórka, wiesz, mateczko, pana kościelnego Gryzipiórka, przyszedłem,
aby porozumieć się z panem Brousselem.
A cóż ty, małpiszonie, masz do mówienia panu Broussel?
Chcę to powiedzieć jemu samemu.
To się nie da zrobić, pracuje teraz.
Więc poczekam odparł Friquet, co tym bardziej było mu na rękę, że
znalazł dobry sposób wykorzystania momentu.
Wbiegł zatem szybko na schody, podczas gdy jejmość Nanette postępowała
za nim wolniej.
Lecz ostatecznie czego chcesz od pana Broussela?
Chcę mu powiedzieć odparł Friquet wrzeszcząc ile sił że cały
pułk gwardii idzie z tej strony. A ponieważ słyszałem, jak wszędzie mówią, że
na dworze są doń źle usposobieni, więc przyszedłem uprzedzić, aby się miał na
baczności.
Broussel posłyszał wrzask urwisa i zachwycony nadmiarem jego
gorliwości, zeszedł na pierwsze piętro; istotnie bowiem pracował był w swoim
gabinecie na drugim piętrze.
Och, mój przyjacielu rzekł co nas obchodzi pułk gwardii i czyś
oszalał, żeby wszczynać podobny skandal? Czyż nie wiesz, że to, co robią ci
panowie, to zwykła rzecz i że leży w zwyczajach tego regimentu ustawiać się w
szpaler na przyjazd króla?
Friquet udał zdziwionego i obracając swoją nową czapkę w palcach rzekł:
Nie dziwne, panie Broussel, że pan o tym wie, bo pan wiesz wszystko.
Ale ja, Bóg mi świadkiem, nie wiedziałem i sądziłem, że dam panu dobrą radę.
Nie miej pan o to do mnie urazy, panie Broussel.
Przeciwnie, mój chłopcze, przeciwnie. Twoja gorliwość podoba mi się.
Nanette, niech no się pani rozejrzy za morelami, które przysłała nam wczoraj z
Noisy księżna de Longueville. I proszę dać z pół tuzina waszemu synowi oraz
przylepkę świeżego chleba.
Dziękuję panu, panie Broussel odparł Friquet. Dziękuję, w samej
rzeczy bardzo lubię morele.
Broussel udał się teraz do żony i poprosił o śniadanie. Zegar wskazywał
dziewiątą i pół. Radca podszedł do okna. Ulica była zupełnie opustoszała, tylko
z dala dawał się słyszeć jakby szum przybierającego morza, bezmierny łoskot
ludowych fal rosnących wokół Panny Marii.
Hałas ten wzmógł się w dwójnasób, kiedy nadciągnął dłArtagnan z
kompanią muszkieterów i jął ustawiać się u bram Panny Marii, aby wziąć udział
w nabożeństwie. Poradził Portosowi, by skorzystał z okazji i zobaczył
uroczystość. Portos więc w paradnym stroju, na swym najpiękniejszym koniu
grał rolę muszkietera honorowego, jak niegdyś często dłArtagnan. Sierżant
kompanii, stary żołnierz z wojen hiszpańskich, poznał Portosa, swego dawnego
towarzysza, i wkrótce opowiedział wszystkim podkomendnym o wielkich
czynach tego olbrzyma, chluby starych muszkieterów de Treville'a. Portos został
nie tylko dobrze przyjęty w kompanii, ale w dodatku spoglądano nań z
podziwem.
O dziesiątej działo z Luwru obwieściło wyjazd króla. Ruch podobny do
ruchu drzew, którym burza gnie i miesza wierzchołki, przebiegł po ciżbie, aż
zafalowała ona z nieruchomymi muszkietami gwardzistów. Wreszcie pojawił się
król z królową w karecie całej złoconej. Dziesięć innych jechało za nimi z
damami, dostojnikami domu królewskiego i całym dworem.
Niech żyje król! krzyczano ze wszystkich stron.
Młody król wetknąwszy dostojnie głowę w drzwiczki zrobił dość
wdzięczną minkę, a nawet skłonił się lekko, co wzmogło w dwójnasób krzyki
pospólstwa.
Orszak posuwał się powoli i zużył prawie pół godziny na przebycie
przestrzeni dzielącej Luwr od placu Panny Marii. Dotarłszy tam, wpłynął powoli
pod olbrzymie sklepienie mrocznej katedry i nabożeństwo się rozpoczęło.
W momencie gdy dwór zajmował miejsca, z rzędu dworskich pojazdów
ruszyła powoli karoca z herbami de Comminges, by zatrzymać się aż na krańcu
całkiem pustej ulicy Saint-Christophe. Kiedy się tam znalazła, czterech
gwardzistów i chorąży, którzy ją eskortowali, weszli do środka ciężkiej machiny
i opuścili zasłony. Następnie przez przemyślnie urządzony otwór chorąży jął
obserwować całą ulicę Cocatrix, jakby oczekując czyjegoś przybycia.
Wszyscy byli tak zajęci uroczystością, że ani karoca, ani ostrożności, jakie
zachowywali znajdujący się w jej wnętrzu, nie zostały zauważone. Friquet,
którego zawsze czujne oko mogło ich jedynie zauważyć, poszedł rozkoszować
się morelami na belkowaniu jednego z domów dziedzińca Panny Marii. Oglądał
stąd króla, królową, Mazariniego i słuchał mszy, jakby sam do niej służył.
Pod koniec świętej ofiary królowa widząc, że Comminges stoi koło niej
oczekując potwierdzenia wydanego mu już przed opuszczeniem Luwru rozkazu,
rzekła półgłosem:
Niech pan idzie i niech Bóg pana wspiera.
Comminges oddalił się natychmiast, opuścił kościół i wszedł w ulicę Saint-
Christophe.
Friquet, który dostrzegł tego pięknego oficera idącego w towarzystwie
dwóch gwardzistów, wynalazł sobie nową zabawę i poszedł za nim, i to tym
chętniej, że uroczystość była na ukończeniu i król wsiadł do karety.
Zaledwie chorąży zoczył Commingesa na końcu ulicy Cocatrix, rzucił
jedno słowo woźnicy, a ten natychmiast uruchomił swą machinę i podjechał nią
pod bramę Broussela.
Comminges zastukał do bramy w chwili, kiedy powóz się przy niej
zatrzymał.
Friquet czyhał tuż za Commingesem na otwarcie bramy.
Co tu robisz, urwisie? zapytał Comminges.
Czekam, bo chcę wejść do pana Broussela, panie oficerze odparł
Friquet tym przymilnym tonem, jakim stosownie do okoliczności umie
posługiwać się chłopiec paryski.
Więc mieszka on tutaj? zapytał Comminges.
Tak, panie.
A na którym piętrze?
W całym domu odparł Friquet. To jego dom.
Ale gdzie przebywa zazwyczaj?
Kiedy pracuje, to na drugim piętrze, na posiłki zaś schodzi na pierwsze.
W tej chwili powinien jeść obiad, bo już południe.
Dobrze rzekł Comminges.
W tym momencie otworzono bramę. Oficer zapytał lokaja i dowiedział się,
że pan Broussel jest w domu i rzeczywiście je obiad. Comminges wszedł za
lokajem, a Friquet za Commingesem.
Broussel siedział z rodziną za stołem, mając naprzeciwko żonę, po obu
bokach córki, a na końcu stołu Louvieres'a swego syna, którego już widzieliśmy,
jak pojawił się podczas wypadku radcy; zresztą z wypadku tego radca
wykurował się całkowicie. Teraz, wróciwszy do zupełnego zdrowia, poczciwiec
smakował piękne owoce, przysłane mu przez księżną de Longueville.
Comminges, który chwycił lokaja za ramię, w momencie gdy ten chciał
otworzyć drzwi, aby go zaanonsować, pchnął je sam i znalazł się przed tym
rodzinnym obrazkiem.
Zoczywszy oficera Broussel poczuł się trochę nieswojo, ale widząc, że ów
grzecznie się ukłonił, podniósł się i odpowiedział również ukłonem.
Mimo jednak tych wzajemnych uprzejmości na twarzach kobiet odmalował
się niepokój. Louvieres zbladł i niecierpliwie oczekiwał, co też oficer powie.
Panie odezwał się Comminges przyniosłem rozkaz króla.
Doskonale. Słucham pana odparł Broussel. Cóż to za rozkaz?
I wyciągnął rękę.
Mam polecenie ująć pana odrzekł Comminges ciągle tym samym
tonem, z tą samą uprzejmością. Jeśli pan zechce mi zaufać, oszczędzi pan
sobie trudu czytania tego długiego listu i uda się ze mną.
Gdyby piorun uderzył w sam środek tych poczciwych ludzi, tak spokojnie
razem siedzących, nie sprawiłby straszliwszego wrażenia. Broussel, cały drżący,
cofnął się. W owej epoce zostać uwięzionym z powodu niełaski króla było
rzeczą okropną. Louvieres poruszył się, aby skoczyć do szpady, która leżała na
krześle w rogu sali. Ale jedno spojrzenie poczciwca Broussela, który w tym
wszystkim nie tracił głowy, powstrzymało ów rozpaczliwy odruch. Pani
Broussel oddzielona od małżonka całą szerokością stołu, zalewała się łzami,
obie córki trzymały ojca w objęciach.
Idziemy, panie odezwał się Comminges śpieszmy się, trzeba być
posłusznym królowi.
Ależ, panie odrzekł Broussel jestem słabego zdrowia i w tym
stanie nie mogę się udać do więzienia. Proszę o zwłokę.
To niemożliwe odparł Comminges rozkaz jest wyraźny i musi być
wykonany natychmiast.
Niemożliwe! rzekł Louvieres. Weź sobie pod uwagę, że
pogrążasz nas w rozpaczy.
Niemożliwe! rozległ się jakiś jazgotliwy głos w głębi pokoju.
Comminges odwrócił się i ujrzał panią Nanette z miotłą w ręku i oczami
miotającymi błyskawice gniewu.
Droga Nanette, uspokój się rzekł Broussel. Proszę cię.
Ja mam być spokojna, kiedy aresztują mego pana, podporę,
wyzwoliciela i ojca biednego ludu. Ach tak! Jeszcze mnie poznacie... Proszę się
stąd zabierać zwróciła się do Commingesa.
Comminges uśmiechnął się.
No, panie rzekł zwracając się do Broussela nakaż tej kobiecie
milczenie i proszę za mną.
Mnie kazać milczeć, mnie! odrzekła Nanette. Ach, tak! Trzeba by
na to kogo innego niż ty, mój wymuskany ptaszku królewski. Ja ci pokażę.
I pani Nanette rzuciła się do okna, otworzyła je, po czym głosem tak
przenikliwym, że można go było posłyszeć aż na dziedzińcu Panny Marii,
zakrzyknęła:
Na pomoc! Aresztują mego pana! Aresztują radcę Broussela! Na
pomoc!
Panie rzekł Comminges proszę się zdeklarować natychmiast: czy
pan posłuchasz rozkazu, czy też zamyślasz bunt przeciw królowi!
Ależ posłucham, posłuchani, panie! zawołał Broussel, próbując się
uwolnić od uścisków obu córek i powstrzymać spojrzeniem syna, ciągle
gotowego mu się wymknąć.
W takim razie rzekł Comminges nakażcie milczeć tej starej.
Co, starej?! krzyknęła Nanette.
I chwyciwszy za kratę okna zaczęła co tchu wrzeszczeć:
Na pomoc! Na pomoc panu Broussel, aresztują go, bo bronił ludu, na
pomoc!
Comminges chwycił służącą wpół i chciał ją oderwać od okna, ale w tej
chwili inny głos, wychodzący jakby z antresoli, zawył falsetem:
Mordują! Pali się! Trzymaj zbója! Mordują pana Broussel! Zarzynają
pana Broussela!
Był to głos Friqueta. Nanette, czując wsparcie, podjęła swoje ze zdwojoną
siłą.
W oknach pojawiły się już głowy ciekawych. Zwabieni z krańca ulicy
ludzie nadbiegali pojedynczo, grupami, potem całym tłumem. Słychać było
okrzyki, widać było karocę, ale nikt nic nie rozumiał. Friquet skoczył z antresoli
na dach pojazdu.
Chcą aresztować pana Broussela! wołał. W karecie są gwardziści,
a oficer tam na górze!
Tłum jął wymyślać i zbliżył się do koni. Dwaj gwardziści, którzy zostali w
wąskim przejściu, wbiegli po schodach na pomoc panu Commingesowi; ci zaś z
karocy otworzyli drzwiczki i skrzyżowali piki.
Widzicie ich krzyczał Friquet. Widzicie ich? Oto oni.
Woźnica się odwrócił i smagnął Friqueta batem, aż chłopiec zawył z bólu.
Ach, ty diabelski furmanie! wrzasnął Friquet. I ty mieszasz się do
tego? Poczekaj!
I wskoczył z powrotem na antresolę, skąd obrzucał woźnicę wszystkim, co
tylko miał pod ręką.
Pomimo groźnej postawy gwardzistów, a być może nawet wskutek niej,
tłum jął złorzeczyć i podchodzić do koni. Gwardziści silnymi ciosami pik
odpędzili najbardziej niesfornych.
Jednakże tumult ciągle rósł; ulica nie mogła już pomieścić gapiów, którzy
napływali ze wszystkich stron. Napór ich zacieśniał przestrzeń, jaka zachowała
się jeszcze między ludźmi a karocą dzięki groźnym pikom gwardzistów.
Żołnierze, spychani niby przez żywy mur, byli o krok od zmiażdżenia o piasty
kół i pudło karocy. Dwadzieścia razy powtórzony okrzyk chorążego: "W imię
króla" na nic się nie zdał wobec tego straszliwego zbiegowiska i zdawał się
niecić jeszcze większe rozdrażnienie, gdy wtem na zawołanie "W imię króla"
nadjechał jakiś jeździec i widząc tak sponiewierane mundury, rzucił się w
środek bójki ze szpadą w ręce, niosąc niespodziewaną pomoc gwardzistom.
Kawaler ów był młodzieńcem liczącym zaledwie piętnaście, szesnaście lat;
z gniewu twarz mu pobladła. Zeskoczył na ziemię, jak reszta gwardzistów oparł
się plecami o dyszel karocy, zasłonił się koniem, dobył z olster pistolety, zatknął
je za pas i jął robić szpadą jak człowiek, dla którego jest to zwykła rzecz.
Przez dziesięć minut młodzieniec ów sam jeden opierał się naporowi
całego tłumu.
Wreszcie ujrzano Commingesa, jak pchał przed sobą Broussela.
Połamać karetę! wrzeszczał lud.
Na pomoc! krzyczała stara kobieta.
Mordują! krzyczał Friquet, dalej zrzucając na gwardzistów grad
wszelkiego rodzaju przedmiotów, jakie tylko wpadały mu w rękę.
W imię króla! wołał Comminges.
Pierwszy, który podejdzie, zginie! krzyczał Raul, który znalazłszy się
w opresji, dźgnął ostrzem szpady jakiegoś olbrzyma szykującego się do
zmiażdżenia młodzieńca. Dźgnięty poczuwszy, że jest ranny, odskoczył z
wyciem.
W samej rzeczy był to Raul powracający właśnie z Blois po pięciu dniach
nieobecności, w myśl obietnicy danej hrabiemu de La Fere. Chciał rzucić okiem
na uroczystość, skierował się więc ulicami prowadzącymi krótszą drogą do
Panny Marii. Dotarłszy w pobliże ulicy Cocatrix, został porwany falą ludu, a na
hasło: "W imię króla" przypomniał sobie słowa Atosa: "Służ królowi". Pobiegł
więc walczyć za króla, którego gwardzistów maltretowano.
Comminges wrzucił, jeśli można tak powiedzieć, Broussela do karocy i
wskoczył za nim. W tejże chwili rozległ się strzał z rusznicy, kula przeszła z
góry w dół przez kapelusz Commingesa i strzaskała ramię gwardziście.
Comminges podniósł głowę i poprzez dym ujrzał groźne oblicze Louvieres'a,
który pojawił się w oknie drugiego piętra.
Ach, to pan rzekł Comminges jeszcze pan usłyszysz o mnie.
Pan również odparł Louvieres i zobaczymy, kto z nas będzie
mówił głośniej.
Friquet i Nanette wyli bez przerwy; krzyki, huk strzałów, zapach prochu,
zawsze tak odurzający, wywierały swój efekt.
Śmierć oficerowi! Zabić go! wył tłum.
Powstał wielki rumor.
Jeszcze krok krzyknął Comminges podnosząc zasłony, ażeby lepiej
było widać wnętrze karocy, i przykładając szpadę do piersi Broussela jeszcze
krok, a zabiję więźnia. Mam rozkaz przyprowadzić go martwym lub żywym,
więc przyprowadzę go martwym i koniec.
Rozległ się straszliwy krzyk; żona i córki Broussela błagalnie wyciągały do
ludu ramiona.
Lud zrozumiał, że ten oficer, tak blady, a jednocześnie tak zdecydowany,
uczyni to, co zapowiedział; grożono więc dalej, ale odstąpiono.
Comminges kazał rannemu gwardziście wejść ze sobą do karocy, innym
zaś zamknąć drzwi.
Pędź do pałacu rzucił woźnicy, który bardziej przypominał martwego
aniżeli żywego.
Woźnica zaciął batem konie i w tłumie natychmiast rozwarła się szeroka
droga. Jednak po dotarciu do nadbrzeża trzeba było się zatrzymać. Karoca
wywróciła się, tłum porwał, zdusił, zgniótł konie.
Raul pieszo, ponieważ nie miał czasu z powrotem dosiąść wierzchowca,
wyczerpany płazowaniem szpadą, podobnie jak gwardziści zmęczeni byli
płazowaniem brzeszczotami, jął zadawać pchnięcia. Ale chwycenie się tego
strasznego i ostatecznego środka tylko rozjątrzyło pospólstwo. Od czasu do
czasu wśród tłumu można było dostrzec błysk lufy muszkietu lub brzeszczotu
rapiera. Rozległo się parę strzałów, oddanych niewątpliwie w powietrze, których
odgłos bynajmniej nie trwożył serc. Z okien w dalszym ciągu pociski leciały jak
grad. Słychać było głosy, jakie słyszy się jedynie w czasie rozruchów. Widać
było twarze, jakie widzi się jedynie w krwawe dni. Okrzyki: "Śmierć! Śmierć
gwardzistom! Oficera do Sekwany!" górowały nad całym olbrzymim tumultem.
Raul ze starmoszonym kapeluszem, skrwawioną twarzą, czuł, że zaczynają go
opuszczać nie tylko siły, ale i świadomość. Oczy pławiły się w czerwonym
oparze, poprzez ten opar widział, jak wyciąga się po niego sto groźnych ramion,
gotowych schwytać go, gdy tylko padnie. Comminges, w przewróconej karocy,
wyrywał sobie włosy z wściekłości. Gwardziści nie mogli nikomu śpieszyć z
pomocą, każdy bowiem zajęty był własną obroną. Było już po wszystkim:
karoca, konie, gwardziści, trabanci, być może i sam więzień, wszystko miało
pójść wniwecz, kiedy nagle rozległ się znany dobrze Raulowi głos i szeroka
szpada błysnęła w powietrzu. W tejże chwili tłum rozstąpił się, przeszyty na
wskroś, osłupiały, zmiażdżony. Jakiś oficer muszkieterów, płazując, tnąc w
prawo i w lewo, biegł w stronę Raula i chwycił go w ramiona, kiedy ten miał już
upaść.
Święty Boże! krzyknął oficer zamordowali cię? Jeśli tak, biada
im!
I obrócił się, tak mocarny, gniewny i groźny, że najbardziej zaciekli
rebelianci runęli jedni na drugich rzucając się do ucieczki, przy czym kilku
stoczyło się aż do Sekwany.
Pan dłArtagnan szepnął Raul.
Tak, na Boga! We własnej osobie i jak się zdaje, na twoje szczęście,
mój młody przyjacielu. Hej tam, do mnie! krzyknął prostując się w
strzemionach i wznosząc szpadę; głosem i ruchem przyzywał muszkieterów,
którzy nie byli w stanie nadążyć za nim, tak szybko jechał. No dalej,
wymieść to wszystko! Do muszkietów! Za broń! Gotuj broń! Cel! Na te rozkazy
góry ludowe jęły zapadać się tak gwałtownie, że dłArtagnan nie mógł
powstrzymać wybuchu homeryckiego śmiechu.
Dzięki, dłArtagnanie rzekł Comminges ukazując się do połowy z
drzwiczek wywróconej karety. Dzięki, mój młody szlachcicu! Pańskie
nazwisko, żebym je mógł podać królowej?
Raul już szykował się do odpowiedzi, kiedy dłArtagnan nachylił się do
jego ucha i rzekł:
Milcz i pozwól mnie odpowiedzieć.
Po czym, zwracając się do Commingesa, dodał:
Nie trać pan czasu, Comminges, jeśli możesz, wychodź z karety i każ
podjeżdżać następnej.
Ale jakiej?
Dalibóg, pierwszej, jaka będzie przejeżdżać przez Pont-Neuf. Mam
nadzieję, że jadący w niej będą aż nazbyt szczęśliwi użyczając swej karety w
służbę króla.
Nie wiadomo odparł Comminges.
Idź pan, za pięć minut całe to tałałajstwo powróci ze szpadami i
muszkietami. Zabiją pana, a więźnia oswobodzą. Idź pan. O, patrz, właśnie
jedzie tam jakaś kareta.
Po czym, nachylając się ponownie nad Raulem, szepnął:
Przede wszystkim nie wymieniaj swego nazwiska. Młodzieniec
popatrzył nań zdumiony.
Doskonale, już biegnę rzekł Comminges a jeśli powrócą,
otwierajcie ogień.
Ależ nie, ależ nie odpowiedział dłArtagnan przeciwnie, niech się
nikt nie rusza; za jeden strzał w tej chwili jutro zapłacono by zbyt drogo.
Comminges zabrał swych czterech gwardzistów, tyluż muszkieterów i
pobiegł do karety. Kazał wysiąść znajdującym się w niej ludziom i
przyprowadził ich do obalonego pojazdu.
Ale kiedy trzeba było przeprowadzić Broussela z pogruchotanego powozu
do innego, lud, ujrzawszy człowieka, którego nazywał swoim wybawcą, zawył
w sposób zgoła nieprawdopodobny i runął znów w stronę karocy.
W drogę! rzucił dłArtagnan. Dziesięciu muszkieterów pojedzie z
panem, ja pozostanę z dwudziestoma, aby tłum utrzymać w szachu. Jazda, ani
chwili do stracenia! Dziesięciu ludzi do pana de Comminges!
Dziesięciu ludzi opuściło oddział, otoczyło nową karetę i odjechało
galopem.
Z chwilą odjazdu karety krzyki wzmogły się w dwójnasób; ponad dziesięć
tysięcy ludzi cisnęło się na nadbrzeżu, przepełniało Pont-Neuf i przyległe ulice.
Huknęło kilka strzałów. Jeden z muszkieterów został raniony.
Naprzód! krzyknął dłArtagnan doprowadzony do ostateczności i
zagryzł wąsa.
Wraz ze swymi dwudziestoma ludźmi jął szarżować na cały ten tłum, który
rozproszył się w przerażeniu. Na miejscu pozostał jedynie jakiś człowiek z
rusznicą w ręku.
Ach, to ty rzekł ów człowiek to ty chciałeś go już raz
zamordować! Czekaj!
I pochylił rusznicę w stronę nadjeżdżającego pełnym galopem
dłArtagnana.
DłArtagnan pochylił się na szyję swego wierzchowca, młodzieniec strzelił
kula ścięła pióro u kapelusza.
Rozpędzony koń potrącił i odrzucił na mur nierozważnego, który sam jeden
chciał powstrzymać burzę.
DłArtagnan osadził konia w miejscu i kiedy jego muszkieterowie
szarżowali dalej, zamierzył się szpadą na obalonego.
Ach, panie! zakrzyknął Raul, który rozpoznał młodzieńca, gdyż
widział go przy ulicy Cocatrix niech pan go oszczędzi, to syn aresztowanego.
DłArtagnan zatrzymał ramię wzniesione do ciosu.
Więc pan jesteś jego synem odezwał się to zupełnie inna sprawa.
Poddaję się rzekł Louvieres, wyciągając do oficera wystrzeloną
rusznicę.
Ależ nie, nie poddawaj się, do kata! Przeciwnie, zmykaj, i to szybko.
Jak cię schwycą, zostaniesz powieszony.
Młodzieniec nie dał sobie tego powtarzać dwa razy, przemknął pod szyją
konia i zniknął za rogiem ulicy Guenegaud.
Dalibóg zwrócił się dłArtagnan do Raula w samą porę
zatrzymałeś mi rękę. Byłby to już trup, a dalibóg, gdybym się dowiedział, kim
był, nie mógłbym odżałować, żem go zabił.
Ach, panie odpowiedział Raul pozwolisz pan, że zanim
podziękuję za tego biednego chłopca, złożę dzięki za siebie. I ja też miałem
zginąć, kiedyś waszmość nadjechał.
Czekaj, czekaj, młodzieńcze, i nie męcz się mówieniem.
Po czym, wyciągnąwszy z olster flaszę hiszpańskiego wina, rzekł:
Pociągnij z niej ze dwa łyki. Raul wypił i chciał znowu dziękować.
Drogi odparł dłArtagnan pomówimy o tym później.
Po czym widząc, że muszkieterowie wymietli nadbrzeże od Pont-Neuf aż
do bulwaru Saint-Michel i już powracali^ podniósł szpadę, aby zdwoili kroku.
Muszkieterowie podjechali kłusa. W tymże czasie z drugiej strony
nadbrzeża nadciągnęło dziesięciu ludzi eskorty, jaką przydzielił d'Artagnan
Commingesowi.
Hej! zawołał dłArtagnan zwracając się do nich zaszło coś
nowego?
Ech, panie poruczniku odparł wachmistrz kareta jeszcze raz
poszła w kawałki, to prawdziwe przekleństwo!
DłArtagnan wzruszył ramionami.
Niezdary, kiedy się wybiera karetę, winna być solidna. Kareta na areszt
dla jednego Broussela winna udźwignąć dziesięć tysięcy ludzi.
Co pan porucznik rozkaże?
Bierz oddział i prowadź do kwater.
A pan porucznik zabierze się sam?
No pewnie. Sądzisz, że potrzebuję eskorty?
Jednak...
Maszerować!
Muszkieterowie odjechali, dłArtagnan pozostał sam z Raulem.
Boli teraz? zapytał go.
Tak, panie, głowa ciąży i płonie.
Cóż tam z tą głową? zatroskał się i zdjął młodzieńcowi kapelusz.
Ach, rana.
Tak, zdaje mi się, że dostałem w głowę doniczką od kwiatów.
Kanalia! rzucił dłArtagnan. Ale widzę, masz ostrogi, byłeś
konno?
Tak, lecz zsiadłem z konia, żeby osłaniać pana de Comminges, i konia
mi zabrano. O, patrzaj pan, oto on.
Istotnie, w tejże samej chwili koń Raula z Friquetem na siodle przejeżdżał
mimo w galopie. Chłopiec powiewał czterokolorową czapką i wołał:
Broussel! Broussel!
Hej, stój, hultaju jeden! zakrzyknął dłArtagnan. Dawaj tu tego
konia!
Friquet słyszał dobrze, lecz udawał, że nic nie słyszy, i próbował jechać
dalej.
DłArtagnan przez moment miał chęć gonić za mości Friquetem, ale nie
chciał Raula pozostawić samego. Zadowolił się więc wydobyciem pistoletu z
olster i odciągnięciem kurka.
Friquet miał bystre oko i dobre ucho, zauważył ruch dłArtagnana, posłyszał
szczęk kurka. Zatrzymał konia w miejscu.
Ach, to pan, panie oficerze! krzyknął podjeżdżając. Po prawdzie
jestem bardzo rad, że waszmość pana spotykam.
DłArtagnan spojrzał na Friqueta uważnie i rozpoznał w nim małego
chłopca z ulicy Calandre.
To ty, hultaju rzekł chodź no tutaj.
To ja, mości oficerze odparł Friquet swym przymilnym tonem.
Zmieniłeś więc zajęcie? Nie jesteś już ministrantem? Nie pracujesz w
tawernie? Kradniesz teraz konie?
Ależ, mości oficerze, jak można tak mówić! wykrzyknął Friquet.
Szukałem szlachcica, do którego należy ten koń, pięknego kawalera,
walecznego jak sam Cezar... Udał, że dopiero teraz dostrzegł Raula.
Chyba się nie mylę ciągnął że to on. Panie, nie zapomnicie chyba o
chłopcu?
Raul sięgnął do kieszeni.
Co zamyślasz? zapytał dłArtagnan;
Dać temu dzielnemu chłopcu dziesięć liwrów odparł Raul,
dobywając pistola z kieszeni.
Dziesięć kopniaków w zadek odparł dłArtagnan. Zmykaj, łotrze
jeden i pamiętaj, że znam twój adres.
Friquet, który nie spodziewał się wyjść z tej opresji tak tanim kosztem, dał
jednego susa z nadbrzeża w ulicę Dauphine i zniknął. Raul dosiadł swego konia
i obaj stępa ruszyli w stronę ulicy Tiquetonne; dłArtagnan bowiem opiekował
się młodzieńcem jak własnym synem.
Przez całą drogę dawały się słyszeć głuche pomruki i dalekie groźby. Ale
na widok oficera o tak marsowej postawie, na widok tej potężnej szpady
zwisającej za rękojeść na pendencie usuwano się wszędzie z drogi i nie podjęto
żadnej poważnej próby przeciwko obu jeźdźcom.
Tak więc dotarli bez wypadku do zajazdu "Pod Kózką".
Piękna Magdalena. oznajmiła dłArtagnanowi, że Wiórek powrócił i
przyprowadził Muszkieta, który bohatersko zniósł wyjęcie kuli i czuje się w
miarę dobrze.
DłArtagnan kazał więc przywołać Wiórka. Lecz mimo nawoływań Wiórek
nie odpowiadał; zniknął.
No, to podać wina! rzucił dłArtagnan.
A kiedy przyniesiono wina i dłArtagnan został sam z Raulem, rzekł patrząc
mu w oczy:
Jesteś z siebie bardzo zadowolony, nieprawdaż?
Ależ tak odparł Raul. Zdaje się, że spełniłem swój obowiązek.
Czyż nie stawałem w obronie króla?
A któż ci powiadał, że trzeba bronić króla?
Sam pan hrabia de La Fere.
Tak, króla... Ale dziś nie broniłeś króla, lecz Mazariniego, a to nie to
samo.
Lecz panie...
Popełniłeś rzecz potworną, młodzieńcze, zamieszałeś się w sprawy,
które nie należą do ciebie.
Jednak pan sam...
Och, ja to zupełnie co innego. Ja muszę słuchać swego dowódcy. A
twoim dowódcą jest jego książęca wysokość. Zrozum to dobrze, nie masz
innego. Widział kto ciągnął dłArtagnan taką kiepską głowę, co zamierza
przystać do Mazariniego i pomaga w aresztowaniu Broussela. Przynajmniej nie
piśnij o tym ani słówka, gdyż pan hrabia de La Fere się wścieknie.
Przypuszczasz pan, że hrabia de La Fere będzie się na mnie gniewał?
Czy przypuszczam? Jestem tego pewien. Żeby nie to, dziękowałbym ci,
gdyż ostatecznie pracowałeś dla nas. Toteż łaję cię w jego imieniu i w jego
zastępstwie. Burza będzie więc łagodniejsza, wierz mi. Poza tym dodał
dłArtagnan korzystam, moje drogie dziecko, z przywileju, jakiego udzielił mi
twój opiekun.
Nie rozumiem, panie rzekł Raul.
DłArtagnan powstał, podszedł do sekretery, wyjął list i podał Raulowi.
Kiedy Raul przebiegł oczami papier, spojrzenie jego zmąciło się.
Ach, mój Boże rzekł podnosząc swe piękne, wilgotne od łez oczy na
dłArtagnana więc pan hrabia opuścił Paryż nie zobaczywszy się ze mną?
Wyjechał cztery dni temu odparł dłArtagnan.
Ależ jego pismo zdaje się wskazywać, że znajduje się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie.
Och, on i śmiertelne niebezpieczeństwo! Bądź spokojny! Po prostu
pojechał załatwić sprawy i wkrótce powróci. Mam nadzieję, nie mierzi cię
przyjąć mnie tymczasem za swego opiekuna.
Ależ nie, panie dłArtagnan rzekł Raul wszak jesteś pan tak
dzielnym szlachcicem i pan hrabia de La Fere tak bardzo pana kocha.
Och, mój Boże, więc kochaj mnie i ty. Nie będę cię wcale dręczył, pod
warunkiem wszakże, że będziesz frondystą, i to zaciekłym frondystą.
Ale księżnę de Chevreuse będę mógł dalej widywać?
Oczywiście! Tam do kata, myślę, że zawsze, a również i koadiutora, i
księżnę de Longueville. A gdyby znalazł się tam poczciwiec Broussel, do
aresztowania którego tak nierozważnie się przyczyniłeś, radziłbym ci prosić go
szybko o przebaczenie i ucałować w oba policzki.
Więc będę, panie, posłuszny, chociaż nie rozumiem.
To zbędne, byś rozumiał. Spojrzyj ciągnął dłArtagnan obracając się
w stronę drzwi, które właśnie otwarto oto i pan du Vallon, przybywający do
nas w całkowicie potarganym odzieniu.
Tak, ale za to odparł ociekający potem i cały okryty kurzem Portos
ale za to natargałem niemało skór. Czyż nie chciały mi te hołysze wydrzeć
szpady! Do kroćset! Co za poruszenie wśród ludu! ciągnął olbrzym z całym
spokojem. Natłukłem gałką swej Balizardy chyba więcej niż dwudziestu. Daj
no łyk wina, dłArtagnan.
Och, powołam się tu na ciebie rzekł Gaskończyk napełniając po
brzegi szklanicę Portosa. Jak wypijesz, powiesz mi swoje zdanie.
Portos wychylił szklanicę jednym haustem, postawił ją na stole, otarł wąsy
i rzekł:
O czym?
Słuchaj podjął dłArtagnan oto pan de Bragelonne, który ze
wszystkich sił pragnął dopomóc w aresztowaniu Broussela, i miałem wiele
trudności, by mu przeszkodzić w obronie pana de Comminges.
Tam do kata! zaklął Portos a co powie opiekun, jak się o tym
dowie?
Widzisz przerwał dłArtagnan fronduj, przyjacielu, fronduj i
pamiętaj, że we wszystkim zastępuję pana hrabiego.
Jednocześnie zadzwonił sakiewką.
Po czym, zwróciwszy się do swego towarzysza, zagadnął:
Idziesz, Portos?
Dokąd? zapytał Portos nalewając sobie drugą szklanicę wina.
Złożyć nasze uszanowanie kardynałowi.
Portos wychylił tę drugą z takim samym spokojem jak pierwszą, wziął
kapelusz, który był złożył na krześle, i udał się za dłArtagnanem.
Jeśli chodzi o Raula, to pozostał całkowicie oszołomiony tym, co widział.
DłArtagnan zabronił mu opuszczać izbę, dopóki nie uspokoi się to całe wrzenie.








Koniec części pierwszej

SPIS ROZDZIAŁÓW

1. Widmo kardynała de Richelieu
2. Nocny ront
3. Dwaj dawni wrogowie
4. Anna Austriaczka w wieku czterdziestu sześciu lat
5. Gaskończyk i Włoch
6. DłArtagnan w wieku lat czterdziestu
7. DłArtagnan popada w tarapaty, lecz jeden z naszych starych znajomych
przychodzi mu z pomocą
8. O różnicy wpływu, jaki może wywrzeć pół pistola na kościelnego i na
ministranta
9. W którym dłArtagnan, szukając Aramisa bardzo daleko, ujrzał go siedzącego
na koniu z tyłu za Wiórkiem
10. Ksiądz d'Herblay
11. Dwaj cwaniacy
12. Portos du Vallon de Bracieux de Pierrefonds
13. W którym dłArtagnan odnalazłszy Portosa zmiarkował, że fortuna nie czyni
człowieka szczęśliwym
14. Z którego wynika, że o ile Portos był niezadowolony ze swego losu, o tyle
Muszkiet był bardzo rad ze swojego
15. Dwie anielskie głowy
16. Zamek Bragelonne
17. Dyplomacja Atosa
18. Książę de Beaufort
19. Który opowiada, czym zabawiał się książę de Beaufort w wieżycy zamku
Vincennes
20. W którym Milczek obejmuje urzędowanie
21. Z którego dowiadujemy się, co zawierały pasztety następcy ojca Marteau
22. Przygoda Marii Michon
23. Ksiądz Scarron
24. Saint-Denis
25. Gdzie mowa o jednym z czterdziestu sposobów ucieczki księcia de Beaufort
26. DłArtagnan zjawia się w samą porę
27. Na gościńcu
28. Spotkanie
29. Poczciwiec Broussel
30. Czterej starzy przyjaciele przygotowują się do ponownego spotkania
31. Plac Królewski
32. Prom na rzece Oise
33. Utarczka
34. Mnich
35. Rozgrzeszenie
36. Milczek mówi
37. W przeddzień bitwy
38. Obiad jak za dawnych czasów
39. List Karola I
40. List Cromwella
41. Mazarini i królowa Henrieta
42. Jak ludzie dotknięci nieszczęściem biorą nieraz przypadek za opatrzność
43. Stryj i bratanek
44. Ojcostwo
45. Jeszcze jedna królowa prosi o pomoc
46. W którym wykazano, że pierwszy odruch jest zawsze dobry
47. Te Deum z powodu zwycięstwa pod Lens

Concino Concini (marszałek d'Ancre) Włoch z pochodzenia, faktycznie rządził Francją po
śmierci Henryka IV. Znienawidzony przez wszystkich, został zamordowany w spisku dworskim
(1617), ciało zaś jego lud włóczył po ulicach miasta.

Hrabia Essex mowa o noszącym ten tytuł hr.Robercie Devereux( 15671601), faworycie
królowej Elżbiety.

Wiadomo, że Mazarini, nie otrzymawszy żadnych święceń, które stałyby na przeszkodzie
małżeństwu, poślubił Annę Austriaczkę.

Książę Pan tytuł nadawany we Francji najstarszemu członkowi rodziny królewskiej w linii
męskiej. Tu chodzi o ks. Gastona Orleańskiego.

Rocroi miejscowość w Ardenach, gdzie w 1643 r. książę de Conde (Kondeusz) zwyciężył
armię hiszpańską.

Liga mowa o Lidze Katolickiej, utworzonej w 1576 r. przez ks. de Guise (Gwizjusza),
rzekomo dla ochrony religii katolickiej, w rzeczywistości w celu obalenia Henryka III i wprowadzenia
na tron Gwizjuszów. Kres jej położył dopiero Henryk IV przechodząc na katolicyzm.

Fronda stronnictwo arystokratyczne powstałe w czasie małoletności Ludwika XIV jako
reakcja przeciwko absolutystycznym tendencjom dworu. Kilkuletnia wojna domowa zakończyła się
ostatecznie zwycięstwem Mazariniego, co ugruntowało absolutyzm króla, a złamało siłę feudałów.
La fronde (fr.) Proca.

Gauitaut mówi tu o matce Ludwika XIII, która za intrygi wygnana została przez Richelieugo
do Brukseli, gdzie jednak wespół z panią de Chevreuse, ks. Orleańskim, ks. de Chalais, hr. de
Montmorency i Cinq-Marsem wichrzyła jeszcze bardziej. Trzej ostatni zostali ścięci.

Izaak Benserade (16181691) poeta nadworny Ludwika XIV.

Chatelet dawne więzienie paryskie.

Patrz obj. na str. 17
Quintus Curtius historyk rzymski, autor Historii Aleksandra Wielkiego.

Patienza (wł.) cierpliwość.
Patrz obj. na str. 17
Wilhelm Tell legendarny szwajcarski bohater narodowy (XIV w.).

H e r k ul es (łac. gr. Herakles) mityczny bohater grecki, sławny m. in. ze swych dwunastu
prac, które musiał wykonać na rozkaz swego brata Eurysteusza.

Achilles jeden z bohaterów greckich z czasów legendarnej wojny trojańskiej. Obrażony przez
wodza naczelnego Agamemnona, wycofał się z walk i zamknął w swoim namiocie, by zemścić się w
ten sposób na ziomkach.
Przed wyprawą trojańską matka Achillesa, Tetyda, nie chcąc, by szedł na wojnę, ukryła go
wśród dziewcząt.

Vade retro, satanas! (łac.) idź precz, szatanie! (słowa z Ewangelii).
Jean de la Fontaine (16211695) słynny bajkopisarz francuski.
Jean Buridan scholastyk średniowieczny (13001358). Przypisuje mu się opowieść o
osiołku, który padł z głodu i pragnienia miedzy wiązką siana a wiadrem wody, nie mogąc się
zdecydować, do czego wpierw się zabrać.

In articulo mortis (łac.) wobec grożącej śmierci.
Krezus (VI w. p.n.e.) król Lidii, w Azji Mniejszej, znany ze swoich bogactw.
Enceladon wg mitologii greckiej jeden z Tytanów walczących z Ojcem Bogów i Ludzi, Zeusem.
Poliszynel, Pantalon postaci z ówczesnych komedii włoskich.
Palladium wg mitologii greckiej posążek Pallas Ateny. Wykradzenie go z Troi przez Greków
przesądziło losy wojny trojańskiej, zwycięzcą bowiem miał być ten, w czyim ręku posążek ów się
znajdował.
Fugit irreparabile, tempus (łac.) czas ucieka bezpowrotnie.

Markiz de Carabas postać z bajki "Kot w butach". Markiz stal się bardzo bogaty dzięki
zmyślności swego kota. W przenośni posiadacz wielu majątków.
Faramond legendarny król frankoński, założyciel dynastii Merowingów (V w.). Karol Wielki
król Franków od 768 do 824 r. Jeden z największych władców średniowiecza. Hugo Kapet król
francuski (987996), założyciel dynastii Kapetyngów.
Musz franc: Mouston skrót od Mousqueton. Nieprzetłumaczalna gra słów; wymawiane tak
samo słowo mouton znaczy: baran.
Publiusz Korneliusz Scypion (235183p.n.e.) wódz rzymski, znany ze swej prawości.
T y c j a n (1477 1576) słynny malarz włoski; V a n D y c k (1599 1641) znakomity
malarz niderlandzki.
Benvenuto Cellini (15001571) słynny złotnik i snycerz florencki.
Torquato Tasso (15441595) poeta włoski, autor poematu Jerozolima wyzwolona. Lodovico
Ariosto (14741533) również poeta włoski, napisał poemat Orland szalony. Oba poematy z życia
rycerstwa średniowiecznego.
Ritratto dell' illustrissimo facchino Mazarini (wł.) portret jaśnie oświeconego łotra Mazariniego.
Piotr Bayard (14731524) słynny z męstwa i prawego charakteru rycerz francuski. Jan Jakub
Triwulcjusz (właśc. Trivulzio 14411518) Włoch z pochodzenia, marszałek Francji. Michał
Anioł Buonarotti (14751564)i Rafael Santi (14831520) wielcy malarze włoscy.
In effigie (tac.) tu: zaocznie.
Astrea słynny i nadzwyczaj wówczas poczytny romans Honore d'Urfe (15681625).

Si Virgilio... hydri.
Bo gdyby nie miał Wergiliusz choć przytulnego domostwa
I niewolnika, wnet Furii węże wypadłyby z włosów. (Przekł. Gabrieli Pianko).
Fragment jednaj z satyr Juvenalisa, zawierający aluzję do opisu Furii w VII ks. Eneidy Wergiliusza.
Sens: gdyby Wergiliusz był biedny, nie skreśliłby tak wspaniałych opisów.
Deseret orbem (łac.) opuści świat.
Panna Franciszka dłAubigne późniejsza żona Scarrona, znana pod nazwiskiem pani de
Maintenon od nazwy swych dóbr. Po śmierci Scarrona (1660) została faworytą, a potem nawet żoną
(1684) Ludwika XIV.
Apokalipsa jedna z ksiąg Nowego Testamentu, pełna niesamowitych, wizjonerskich obrazów.
Antinous młody Bityńczyk, niewolnik, potem faworyt cesarza rzymskiego Hadriana; odznaczał
się niezwykłą pięknością.
Nić Ariadny wg mitologii greckiej Ariadna, królewna Krety, dała Tezeuszowi, wchodzącemu do
wielkiej i skomplikowanej budowli zwanej Labiryntem kłębek nici. Tezeusz jeden koniec nici
przywiązał u wejścia i ciągle rozwijając kłębek mógł zapuścić się w głąb Labiryntu nie bojąc się
zbłądzenia.
Bratanica Ludwika XIII.
Non bis in idem (łac.) tu: to samo nie powtarza się dwa razy.
Ich bin ein Deutscher (niem.) jestem Niemcem.
Non siete Spagnuolo, non siete Tedesco, siete Italiano (wł.) Nie jesteś Hiszpanem, nie jesteś
Niemcem, jesteś Włochem.

Gyges król Lidii (VII w. p.n.e.). Wg pisarzy starożytnych posiadał pierścień cudowny, którego
przekręcenie na palcu czyniło właściciela niewidzialnym.
Peccato (wł.) jestem winny.
Jean Goujon słynny rzeźbiarz i architekt francuski (15101568).
Posąg Komandora wg średniowiecznych podań hiszpańskich wielki uwodziciel Don Juan
zapragnął uwieść córkę rządcy, czyli Komandora Sewilli. Gdy ten mu przeszkodził, Don Juan zabił go
w pojedynku. Następnie, szydząc, zaprosił na ucztę posąg z grobowca zabitego. Posąg przyszedł i
porwał Don Juana do piekieł.
Galaor postać z hiszpańskiej literatury rycerskiej, typ dzielnego i prawego rycerza.
Sozja służący z komedii Moliera Amfitrion, odznaczający się niebywałym tchórzostwem
Sozja tu: sobowtór; w komedii Moliera Amfitrion bóg Merkury przybrał postać Sozji, służącego,
i na scenie pojawiają się wciąż dwa sobowtóry: Sozja prawdziwy i Merkury Sozja fałszywy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dumas A 20 lat pozniej t2
trzej muszkieterowie 20 lat pozniej t i
trzej muszkieterowie 20 lat pozniej t ii
dziecięca matematyka 20 lat później
20 LAT WZROSTU POLSKIEJ GOSPODARKI
Koncepcja gospodarki w perspektywie najbliższych 20 lat Paweł Kordek
Czeka nas najbardziej drastyczny program oszczędnościowy od 20 lat
Giffin Siedem lat pozniej

więcej podobnych podstron