Kordecki35


258






























X
Przez cały dzień i w ciągu traktowania o uwięzionych Szwedzi z dział nie
dali ognia; Jasna Góra milczała, wojsko krzątało się, przybliżało,
naigrawało i żywym łańcuchem obejmowało oblężonych. Kto wie, czy
stan ten zawieszenia niebezpieczeństwa, choć krwi oszczędzał, nie był
cięższy do zniesienia od samej walki dni poprzedzających? Potrzeba było
milczeć, słuchać obelg, patrząc na postępy Szweda, który górę zajmował,
rozsypywał się po niej, oblegał zewsząd fosy, upatrywał miejsc słabszych
i jątrzył załogę łajaniem, szyderstwem, rzucaniem kamieni i wystrzałami
ręcznej broni.
Pan Czarniecki uciekł z murów, bo nie mógł znieść tego widoku.
Zamojski chodził z zaciętymi usty, obłąkany prawie od gniewu; załoga
nawet i mnisi czuli w sobie niepodobną do powstrzymania ochotę do
boju... Widok szubienicy, o której przeznaczeniu wiedziano, jeszcze
bardziej rozjątrzył wszystkich i wzmógł oburzenie, ale wnet dano znać z
miasteczka, że odłożono spełnienie dekretu, i poseł przybył, żądając
znów poddania się twierdzy.
Kordecki, samym tym naleganiem i postrachami coraz mocniej
przekonany, że zdobyć jej siłą nie mogą, gdy tak kołaczą o traktaty
nieustannie, odpowiedział, jak wyżej wspomniano, zawsze jedną
śpiewką:

Oddajcie nam wprzód posłów, potem zobaczymy...
Odłożenie spełnienia wyroku i poruszenie Polaków, o którym zaraz w
twierdzy wiedziano dodało otuchy, okazując, że ksiądz Małachowski z
Błeszyńskim bezpieczni są przynajmniej od śmierci.
Pozostawało mieć się na ciągłej baczności, pilnować, stać i czekać.
Z południa pan Czarniecki, który do ścian izby przywykły nie był, ale i
na murach bezczynny pozostać nie umiał, wyszedł, jak mówił, trochę się
przewietrzyć; a że go coś ciągnęło ku Szwedom, powoli z bratem,
księdzem Ludwikiem, rozmawiając, wstąpił na mur. Ale zaledwie tu
wstąpił, aż się wzdrygnął, bo prawie pod samymi fosami i murami
zjawiła się gawiedź ze strzelbami, i coraz to się który przymierzył do
załogi, jak do wróbla, lub kamieniem w łeb na zakonnika cisnął.
Kilku ciurów polskich, wychowańców kirchy, śpiewało pieśni
heretyckie, naigrawając się kościołowi i obrazowi; głosy ich dochodziły
do murów. Wreszcie pijany jeden żołdak podszedł aż pod samą basztę, u
której stał Czarniecki, zmierzył do niego i wypalił; kula świsnęła mimo
ucha panu Piotrowi, ale w tejże chwili prawie rozjątrzeni częstochowscy
na całej linii dali z dział ognia i szwedzkie ciury, jak szczury zjadłe
spłoszone, chmurą rozsypali się po górze całej. Kordecki z Zamojskim na
odgłos ten wybiegli.

Co to jest? Wszak rozejm!
zawołał przeor.
Na Boga! Co robicie?

Ha! Rozejm!
krzyknął puszkarz Polak.
A psia wiara sami poczęli,
bo jeden strzelił do pana Piotra Czarnieckiego; jużciż nie damy się im
bezkarnie.
Nie było rady; pan Piotr, zagrzany, już się zwijał po swojemu i, jak tylko
z jednej strony dano ognia, zewsząd na znak ten odezwały się działa
niecierpliwe, śmigownice i organki na murach. Potrzeba było naówczas
widzieć Szwedów, jak kilkodniowym milczeniem twierdzy oswojeni,
nagle przepłoszeni teraz, cofali się i śpiesznie do stóp góry uchodzili.
Trąby zwoływały zbiegów; ładu i porządku nie było w popłochu, a kule
częstochowian, jakby spoczynkiem sił nabrały nowych, miotły żołnierza,
wywracały budy i jedna z nich strąciła szbienicę świeżo wystawioną.
Inne waliły w ludzi, spędzonych do sypania szańców i redut, w
nieszczęśliwych górników i bliżej stojącą piechotę szwedzką.
Miller w początku rozjadł się, jak zwyczajnie; gdy ogień usłyszał, chciał
zaraz wieszać mnichów, ale też Polacy siedli na koń zbrojni, jak gdyby
znaku tego tylko czekali. W obozie wrzawa, gwar, bieganina, klątwy i
niepojęte zamieszanie. Szwedzi śpiesznie się cofali do dawnego obozu, a
kule za nimi: tu namiot upadnie, tam szereg ludzi rozsypie się wylękły i
niecały powróci do porządku, tam nacelowane działo strzaskane drzewa
obalą i ziemia zasunie mu paszczę. Trwało to długą chwilę.
Czarniecki zwijał się, jak ryba w wodzie, wesół, rad, ochoczy; Zamojski
wstrzymywał więcej przekonaniem niż uczuciem, przeor milczał.
Nareszcie, gdy się góra opróżniła, ustał ogień za danym przez
Kordeckiego znakiem i do przednich czat wysłano gońca z kartką do
Millera, tłumacząc mu, kto spokoju zerwanego był przyczyną.
"Więzicie posłów
pisał przełożony
rozejmy zrywacie zdradą,
podkradacie się pod mury na ufnych wam a prawych nieprzyjaciół;
możemże w takim stanie rzeczy traktować z wami? Co ręczy za
dochowanie warunków, gdy wszystko, co zwyczaj i prawo uświęciło,
depczecie? Traktuje się z dotrzymującym po rycersku danego słowa
nieprzyjacielem, nie z takim, który gorzej od Tatara wszystkie umowy
gwałci".
Zmarszczył się Miller na niegrzeczne pismo, posłał wyśledzić, kto
strzelał; przyprowadzono mu opiłego rajtara, kazał go ukarać, i na tym
się skończyło dnia tego. Ale Miller poznawać zaczynał, że postępowanie
jego złe przynosi owoce, mnisi zyskali na opróżnieniu góry z
dokuczliwych natrętów, bo Szwedzi pierzchnęli w dolinę, całą następną
noc w strachu napaści i pilnym czuwaniu pędząc. Późno w noc jenerał
namyślał się i radził, już do rady nie wzywając niefortunnego Wejharda;
działa burzące z Krakowa nie nadchodziły, polowe niewielką były mu
pomocą, traktowanie i groźby mu mało się dotąd zdały; potrzeba było
więc innych chwytać się środków. Nie było już mowy o wieszaniu, a
Sadowski, korzystając z usposobienia Millera, z niepewności, w jakiej
pozostawał, poddał myśl uwolnienia zakonników.

Więcej ich tym sobie zjednacie
rzekł
niżeli ustraszycie groźbą.
Strach to i obawa szwedzkiego okrucieństwa jest największą przeszkodą
do poddania się nieprzyjaciela. Pokażcie im sprzymierzeńca, obchodźcie
się z nimi po ludzku, a zmienicie ich; wówczas załoga i zakonnicy nie
potrafią się opierać.
Książę Heski był tegoż zdania, ale Wejhard, który przyszedł nieproszony
na radę, bardzo się sprzeciwiał wnioskowi; szczęście, że Wejharda
pomysły już były bardzo podejrzane Millerowi
i jeszcze go więcej
skłoniło to, na przekór hrabiemu, dla umartwienia. postąpić przeciw jego
myśli. Stanęło więc znowu na tym, iż Miller przyzwalał, żeby
zakonników uwolnić.
Wejhard tylko zakrzyknął:

Jenerale, gubicie najlepszą sprawę!

O radę już was nie proszę
odparł Szwed dumnie
dość jej słuchałem.
Wrzeszczewic odszedł niby rozgniewany, ale wysłał Kalińskiego i na
zwiady i do rady; nie mogąc sam, działał przez niego.
Księża Błeszyński i Małachowski siedzieli na suchym pniaku wśród
gawiedzi, która im nie dawała się modlić; wzajemnie się przed sobą z
rana wyspowiadawszy, czekali śmierci, której pewni byli. Zaproszeni do
stołu, wzięli to za rodzaj szyderstwa i wyglądali wypełnienia dekretu.
Żołnierz szwedzki, w którym starego rycerskiego ducha nie było, który
uczuć nie umiał wielkości tych ludzi, w prostocie gotowych na
męczeństwo, idących skromnie, jak dzieci, na śmierć bezczesną, chodził
wkoło nich naumyślnie, śpiewając, popychając jednego, to drugiego,
podnosząc im blisko twarzy dymiące głownie, niby dla ogrzania, targając
za kaptury, by odsłonić nagie głowy, szarpiąc za szkaplerze i nieustannie
ich niepokojąc. Oni to wszystko znosili w milczeniu, z krwią zimną i
rezygnacją bohaterów Chrystusowych.
Wtem zbliżył się Sadowski z wesołą twarzą, kręcąc wąsa. Myśleli, że
miał rozkaz prowadzić ich na śmierć. Wstali, spojrzeli na klasztor, jakby
go żegnali, i ojciec Błeszyński ukląkł.

Miło mi
odezwał się po polsku Sadowski
zwiastować wam dobrą
nowinę.

Nie szydźcie z nas
zawołał żywo Małachowski
nie godzi się to
mężom rycerskim; weźcie życie, ale nie dręczcie ducha, to męka gorsza
śmierci!

Nie szydzę nigdy
rzekł Sadowski łagodnie
alem przyszedł istotnie
zwiastować wam, żeście wolni.

Wolni?
powtórzyli oba z niedowierzaniem i zdumieniem, a potem z
żywą radością, i ojciec Małachowski zbliżył się szybko ku zwiastunowi
dobrej nowiny.

Jak to?

Tak jest. Jenerał Miller wybacza wam upór i szyderskie traktowanie
wasze, które było jakby dziecinną igraszką; idźcie i powiedzcie
Kordeckiemu, niech się podda. Te słowa polecił mi wam od niego
zwiastować; oprzeć się nie możecie, a na cóż rozjątrzać silniejszego
nieprzyjaciela?
Ale zaledwie im oswobodzenie ogłosił, już go tak jak nie słuchali
ojcowie; oba zabierali się iść co żywiej do klasztoru, aby ich jeszcze nie
pochwycono lub nie zmieniono rozkazu. Małachowski tylko pożegnał
ukłonem Sadowskiego i obaj, podniósłszy habitów, wziąwszy kije w
ręce, odżyli i śpiesznie puścili się do Jasnej Góry.
Wojsko przeprowadzało ich ciekawymi oczyma.
Uszedłszy kilkaset kroków, spotkali strzaskaną szubienicę, która dla ich
męczeństwa zgotowana była, i każdy z nich wziął drzazgę na pamiątkę
uniknionej niemal cudownie śmierci. Już i z murów widziała
częstochowska załoga idących księży i głośny, wesoły okrzyk rozległ się
na blankach, a z dala widać było Kordeckiego, którego wyciągnione ręce
zdawały się błogosławić i witać.
Brat Paweł płakał, stojąc z kluczami u furty; rzucił on habit, który łatał
(gdyż to było zwykłe wolnych chwil jego zajęcie: cały klasztor obszywał,
modląc się w swojej izdebce), upadł na ziemię, gdy ich zobaczył,
ucałował ojców suknie i ściskając prowadził do klasztoru w uniesieniu i
zapale niepohamowanym. Tu ich przyjęto jako męczenników i
bohaterów...O, piękna to była chwila, gdy po przecierpianych boleściach
oklask poczciwych. witał zwycięzców, i musiało w nich zadrżeć serce
ludzkie, choćby nie biło światu i dumie, bo w oklasku tłumu był głos
Boży. Mylą się ludzie, lecz lud się nie myli; on nic nie wie, dowieść
swojego wstrętu i swojej miłości nie może; ale gdy kogo kocha, kiedy się
kim brzydzi, głos Boży jest w tym pociągu lub wstręcie.
Łzami witano zakonników, którzy się pokornie zakłopotani wymawiali,
jak mogli, od takiego przyjęcia; zwycięstwo ich, wytrwałość, męstwo,
gotowość na śmierć była przykładem i podnietą dla oblężonych; przeor
przyjął ich jak ojciec i brat, dziękując Bogu, że mógł powitać żywych z
koroną męczeństwa.

Nie mówcie mi nic
rzekł na wstępie
że potęga szwedzka jeszcze na
was wrażenie czyni, że będziecie mnie skłaniać do poddania; zostawcie
to staroście bracławskiemu i jemu podobnym, a razem pójdźmy przed
ołtarz naszej Orędowniczki.
To była zawsze pierwsza i ostatnia myśl Kordeckiego.

Módlcie się, by prosić, módlcie, by dziękować, módlcie, gdyście
cierpieli i gdy cierpicie, módlcie się, wierzcie a, pracujcie! A zawsze się
módlcie: czynem, usty, sercem, myślą, życiem całym.
Nim doszli do kaplicy, co zapytań, co ciekawych badań wycierpieć
musieli zakonnicy o Millerze, o wojsku; o obozie! Próżno przeor
natrętnych odpychał.

To potem, to potem; wprzód się trzeba pokłonić Gospodyni naszej.
Zaśpiewano więc litanię loretańską do Królowej niebios.
Po odśpiewaniu litanii zaprowadzono przybyłych do refektarza, gdzie za
nimi szlachta hurmem się zaraz wciskać poczęła; wszyscy ciekawi byli
historii dwóch zakonników, ciekawi poznać z ich ust bliżej Millera, obóz
szwedzki i polski, siły ich i rolę, jaką tam grali rodacy obłąkani, niby na
uwięzi przyprowadzeni niewolnicy, co się bić nie śmieli, a na bój z
braćmi patrzyli suchym okiem.
Dwaj księża, przejęci potęgą nieprzyjaciela, mimowolnie ją malowali, i
marszczył się Zamojski, widząc, jak powoli wielkie czyni wrażenie
opowiadanie ich na przytomnych. Przeor, to także postrzegłszy, ujął za
rękę ojca Małachowskiego i rzekł z cicha:

Dajcież już pokój potędze szwedzkiej, a idźcie spocząć!
I tak z głodną ciekawością, niewiele zaspokojoną urywkowymi kilku
słowy, rozeszli się wszyscy.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kordecki1
Kordecki45
Kordecki49
Kordecki37
Kordecki41
Kordecki32
Kordecki39
Kordecki9
Kordecki5
Kordecki19
Kordecki38
Kordecki7
Kordecki52
Kordecki22
Kordecki31
Kordecki3

więcej podobnych podstron