42 (40)






Henryk Sienkiewicz "Potop"








J臋zyk polski:
 
 Henryk Sienkiewicz 揚otop"






 
Rozsadzenie olbrzymiej kolubryny uczyni艂o istotnie pogn臋biaj膮ce na Millerze wra偶enie, gdy偶 jego wszystkie nadzieje wspiera艂y si臋 dot膮d na tym dziale. Ju偶 i piechota by艂a do szturmu gotowa, ju偶 przygotowano drabiny i stosy faszyn, teraz trzeba by艂o wszelk膮 my艣l szturmu porzuci膰.
Zamiar wysadzenia klasztoru w powietrze za pomoc膮 podkop贸w spe艂zn膮艂 tak偶e na niczym. Sprowadzeni poprzednio g贸rnicy z Olkusza 艂upali wprawdzie ska艂臋 zbli偶aj膮c si臋 na ukos ku klasztorowi, lecz robota sz艂a t臋po. Robotnicy mimo wszelkich ostro偶no艣ci padali g臋stym trupem od wystrza艂贸w ko艣cielnych, a pracowali niech臋tnie. Wielu wola艂o gin膮膰 ni偶 przyczynia膰 si臋 do zguby 艣wi臋tego miejsca.
Miller czu艂 co dzie艅 wzrastaj膮cy op贸r; mrozy odbiera艂y reszt臋 odwagi zniech臋conemu wojsku, mi臋dzy kt贸rym szerzy艂 si臋 z dnia na dzie艅 przestrach i wiara, 偶e zdobycie tego klasztoru nie le偶y w mocy ludzkiej.
Wreszcie i sam Miller pocz膮艂 traci膰 nadziej臋, a po wysadzeniu kolubryny po prostu zdesperowa艂. Ogarn臋艂o go uczucie zupe艂nej niemocy i bezw艂adno艣ci.
Nazajutrz, skoro dzie艅, zwo艂a艂 wi臋c rad臋, ale pono dlatego tylko, by od oficer贸w us艂ysze膰 zach臋t臋 do opuszczenia fortecy.
Pocz臋li si臋 zbiera膰, wszyscy znu偶eni i pos臋pni. W niczyich oczach nie by艂o ju偶 nadziei ani wojskowej fantazji. Milcz膮c zasiedli ko艂o sto艂u w ogromnej i zimnej izbie, w kt贸rej para oddech贸w poprzes艂ania艂a im twarze, i patrzyli spoza niej jakby spoza chmur. Ka偶dy w duszy czu艂 wyczerpanie i znu偶enie, ka偶dy m贸wi艂 sobie w duchu, 偶e nie ma 偶adnej rady do udzielenia, chyba tak膮, z kt贸r膮 lepiej si臋 pierwszemu nie wyrywa膰. Wszyscy czekali na to, co powie Miller; on za艣 kaza艂 przede wszystkim przynie艣膰 obficie wina grzanego, dufaj膮c, 偶e pod wp艂ywem gor膮cego napitku 艂atwiej wydob臋dzie szczer膮 my艣l z tych milcz膮cych postaci i zach臋t臋 do odst膮pienia od onej fortecy.
Na koniec, gdy s膮dzi艂, 偶e wino skutek sw贸j ju偶 uczyni艂o, w nast臋puj膮ce ozwa艂 si臋 s艂owa:
- Czy uwa偶acie, waszmo艣ciowie, 偶e 偶aden z pan贸w polskich pu艂kownik贸w nie przyszed艂 na t臋 narad臋, chocia偶 pos艂a艂em wszystkim wezwanie?
- Waszej dostojno艣ci zapewne wiadomo, 偶e pacho艂kowie polskich chor膮gwi znale藕li przy 艂owieniu ryb srebro klasztorne i 偶e pobili si臋 o nie z naszymi 偶o艂nierzami. Kilkunastu ludzi na 艣mier膰 usieczono.
- Wiem. Cz臋艣膰 tego srebra zdo艂a艂em wyrwa膰 z ich r膮k, nawet wi臋ksz膮 cz臋艣膰. Jest ona teraz tu, i namy艣lam si臋, co z ni膮 uczyni膰.
- St膮d zapewne gniewy pan贸w pu艂kownik贸w. Powiadaj膮, 偶e skoro Polacy to srebro znale藕li, to si臋 Polakom nale偶y.
- O, to racja! - zawo艂a艂 Wrzeszczowicz.
- Wed艂ug mego zdania, jest pewna racja - odpowiedzia艂 Sadowski - i tak my艣l臋, 偶e gdyby艣 waszmo艣膰, panie hrabio, je znalaz艂, nie uwa偶a艂by艣 za potrzebne dzieli膰 si臋 nim nie tylko z Polakami, ale nawet i ze mn膮, kt贸ry jestem Czechem...
- Przede wszystkim, panie, nie dziel臋 twojej 偶yczliwo艣ci dla nieprzyjaci贸艂 naszego kr贸la - odpar艂 chmurno Wrzeszczowicz.
- Ale my, panie, dzi臋ki tobie musimy podzieli膰 si臋 z tob膮 wstydem i ha艅b膮, nie mog膮c nic wsk贸ra膰 przeciw fortecy, pod kt贸r膮 nas nam贸wi艂e艣.
- Tak wi臋c pan straci艂e艣 ju偶 wszelk膮 nadziej臋?
- A pan, czy j膮 masz jeszcze do podzia艂u?
- Jakby艣 pan wiedzia艂, i s膮dz臋, 偶e ci panowie ch臋tniej podziel膮 si臋 ze mn膮 moj膮 nadziej膮 ni偶 z panem jego boja藕ni膮.
- Czy czynisz mnie tch贸rzem, panie Wrzeszczowicz?
- Nie przypisuj臋 panu wi臋cej odwagi, ni偶 okazujesz!
- Ja za艣 przypisuj臋 panu mniej!
- A ja - rzek艂 Miller, kt贸ry od niejakiego czasu niech臋tnie spogl膮da艂 na Wrzeszczowicza, jako na instygatora nieszcz臋snej wyprawy - postanawiam srebro odes艂a膰 do klasztoru. Mo偶e dobro膰 i 艂aska wi臋cej wsk贸ra przeciw tym nieu偶ytym mnichom ni偶 kule i armaty. Niech zrozumiej膮, 偶e chcemy opanowa膰 fortec臋, nie ich skarby.
Oficerowie ze zdziwieniem spojrzeli na Millera, tak ma艂o przywykli do podobnej wspania艂omy艣lno艣ci z jego strony. Wreszcie Sadowski rzek艂:
- Nic lepszego nie mo偶na uczyni膰, bo zarazem zamknie si臋 g臋b臋 polskim pu艂kownikom, kt贸rzy do srebra pretensje roszcz膮. W twierdzy uczyni to tak偶e z pewno艣ci膮 dobre wra偶enie.
- Najlepsze wra偶enie uczyni 艣mier膰 owego Kmicica - odpar艂 Wrzeszczowicz.
- Spodziewam si臋, 偶e tam Kuklinowski ju偶 go ze sk贸ry ob艂upi艂.
- Mniemam i ja, 偶e ju偶 nie 偶yje - odpowiedzia艂 Miller. - Ale nazwisko owo przypomina mi nasz膮 strat臋 niczym nie wynagrodzon膮. By艂o to najwi臋ksze dzia艂o w ca艂ej artylerii jego kr贸lewskiej mo艣ci. Nie ukrywam panom, 偶e wszystkie nadzieje moje na nim polega艂y. Wy艂om ju偶 by艂 uczyniony, strach w twierdzy szerzy艂 si臋. Jeszcze par臋 dni, a byliby艣my ruszyli do szturmu. Teraz za nic ca艂a praca, za nic wszystkie wysilenia. Mur jednego dnia naprawi膮. A te dzia艂a, kt贸rymi jeszcze rozporz膮dzamy, nie lepsze od fortecznych, i 艂atwo porozbijane by膰 mog膮. Wi臋kszych nie ma sk膮d wzi膮艣膰, bo ich i pan marsza艂ek Wittenberg nie posiada. Mo艣ci panowie! Im d艂u偶ej si臋 nad tym zastanawiam, tym kl臋ska wydaje mi si臋 straszniejsz膮!... I pomy艣le膰, 偶e jeden cz艂owiek j膮 zada艂!... Jeden pies! Jeden szatan!... Oszale膰 przyjdzie! do wszystkich rogatych diab艂贸w!...
Tu Miller uderzy艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂, bo go gniew niepohamowany pochwyci艂, tym okrutniejszy, 偶e bezsilny. Po chwili zakrzykn膮艂:
- A co jego kr贸lewska mo艣膰 powie, gdy go wie艣膰 o tej stracie dojdzie?!...
Po chwili zn贸w:
- A co my poczniem?... Z臋bami tej ska艂y nie zgryziem ! Bogdaj zaraza tych zabi艂a, kt贸rzy mnie pod t臋 twierdz臋 namawiali!...
To rzek艂szy porwa艂 puchar kryszta艂owy i w uniesieniu grzmotn膮艂 nim o pod艂og臋, a偶 kryszta艂 rozbi艂 si臋 na proch.
Oficerowie milczeli. Nieprzystojne uniesienie jenera艂a, w艂a艣ciwsze ch艂opu ni偶 wojownikowi tak wysok膮 piastuj膮cemu godno艣膰, zrazi艂o do艅 serca i skwasi艂o do reszty humory.
- Rad藕cie, panowie! - zakrzykn膮艂 Miller.
- Radzi膰 mo偶na tylko spokojnie - odpar艂 ksi膮偶臋 Heski.
Miller pocz膮艂 sapa膰 i wyparskiwa膰 gniew nozdrzami. Po niejakim czasie uspokoi艂 si臋 i wodz膮c oczyma po obecnych, jakby zach臋caj膮c ich wzrokiem, rzek艂:
- Przepraszam waszmo艣ci贸w, ale gniew m贸j nie dziwota. Nie b臋d臋 wspomina艂 tych miast, kt贸rem, obj膮wszy komend臋 po Torstensonie, zdoby艂, bo nie chc臋 wobec tera藕niejszej kl臋ski dawn膮 fortun膮 si臋 chlubi膰. Wszystko to, co si臋 pod t膮 twierdz膮 dzieje, ludzki rozum po prostu przechodzi. Jednak偶e radzi膰 trzeba... Po to wa膰pan贸w wezwa艂em. Obradujcie wi臋c... i co wi臋kszo艣ci膮 na radzie postanowimy, to spe艂ni臋.
- Niech wasza dostojno艣膰 da nam przedmiot do obrady - rzek艂 ksi膮偶臋 Heski. - Mamyli obradowa膰 jedynie nad zdobyciem fortecy czy te偶 i nad tym, czy nie lepiej ust膮pi膰?
Miller nie chcia艂 stawia膰 kwestii tak jasno, a przynajmniej nie chcia艂, aby owo: albo - albo, wysz艂o po raz pierwszy z jego ust, dlatego rzek艂:
- Niech ka偶dy z pan贸w m贸wi szczerze, co my艣li. Wszystkim nam o dobro i chwa艂臋 jego kr贸lewskiej mo艣ci chodzi膰 powinno.
Lecz 偶aden z oficer贸w nie chcia艂 tak偶e pierwszy z propozycj膮 odst膮pienia wyst臋powa膰, wi臋c zn贸w nasta艂o milczenie.
- Panie Sadowski ! - rzek艂 po chwili Miller g艂osem, kt贸ry stara艂 si臋 uczyni膰 przyjaznym i 艂askawym - pan szczerzej m贸wisz od innych, co my艣lisz, bo reputacja pa艅ska zabezpiecza go od wszelkich podejrze艅...
- My艣l臋, jenerale - odpar艂 pu艂kownik - 偶e 贸w Kmicic by艂 jednym z najwi臋kszych tegoczesnych 偶o艂nierzy i 偶e po艂o偶enie nasze jest desperackie...
- Wszak偶e pan by艂e艣 za odst膮pieniem od twierdzy?...
- Za pozwoleniem waszej dostojno艣ci, by艂em tylko za tym, aby nie rozpoczyna膰 obl臋偶enia... To wcale inna rzecz.
- Wi臋c co pan teraz radzisz?
- Teraz odst臋puj臋 g艂os panu Wrzeszczowiczowi...
Miller zakl膮艂 jak poganin.
- Pan Weyhard b臋dzie za ca艂膮 t臋 nieszcz臋sn膮 wypraw臋 odpowiada艂! - rzek艂.
- Nie wszystkie moje rady spe艂niono - odpowiedzia艂 zuchwale Wrzeszczowicz - m贸g艂bym te偶 艣mia艂o zrzuci膰 z siebie odpowiedzialno艣膰. Byli tacy, kt贸rzy je krzy偶owali. Byli tacy, kt贸rzy dziwn膮 zaiste i niewyt艂umaczon膮 偶ywi膮c dla ksi臋偶y 偶yczliwo艣膰, odmawiali jego dostojno艣膰 od wszelkich surowszych 艣rodk贸w. Radzi艂em, 偶eby owych ksi臋偶y pos艂uj膮cych powiesi膰, i jestem przekonany, 偶e gdyby to si臋 sta艂o, postrach otworzy艂by nam ju偶 bramy tego kurnika.
Tu Wrzeszczowicz pocz膮艂 patrze膰 na Sadowskiego, lecz nim ten zdoby艂 si臋 na odpowied藕, wmiesza艂 si臋 ksi膮偶臋 Heski.
- Nie nazywaj, hrabio, tej twierdzy kurnikiem - rzek艂 - bo im bardziej zmniejszasz jej znaczenie, tym bardziej powi臋kszasz nasz膮 ha艅b臋.
- Niemniej radzi艂em, by pos艂贸w powiesi膰. Postrach i zawsze postrach, oto com od rana do wieczora powtarza艂, lecz pan Sadowski pogrozi艂 dymisj膮 i ksi臋偶a odeszli bezpiecznie.
- Id藕, panie hrabio, dzisiaj do fortecy - odpowiedzia艂 Sadowski - wysad藕 prochami najwi臋ksz膮 ich armat臋, jak to uczyni艂 z nasz膮 贸w Kmicic, a r臋cz臋 ci, 偶e to wi臋kszy rozszerzy postrach ni偶 zb贸jeckie pos艂贸w mordowanie!...
Wrzeszczowicz zwr贸ci艂 si臋 wprost do Millera:
- Wasza dostojno艣膰! S膮dz臋, 偶e艣my si臋 tu na narad臋, nie nie na krotofile zebrali!
- Czy masz waszmo艣膰 co, pr贸cz czczych wyrzut贸w, do powiedzenia?- spyta艂 Miller.
- Mam, pomimo weso艂o艣ci tych pan贸w, kt贸rzy mogliby sw贸j humor do lepszych czas贸w zachowa膰.
- O Laertiadesie, z fortel贸w swych znany! - zakrzykn膮艂 ksi膮偶臋 Heski.
- Panowie! - Odpowiedzia艂 Wrzeszczowicz - wiadomo powszechnie, 偶e nie Minerwa jest waszym opieku艅czym b贸stwem, a poniewa偶 Mars wam nie dopisa艂 i zrzekli艣cie si臋 waszych g艂os贸w, pozw贸lcie mnie m贸wi膰.
- G贸ra st臋ka膰 poczyna. zaraz ujrzymy mysi ogonek! - dorzuci艂 Sadowski.
- Prosz臋 o milczenie! - rzek艂 surowo Miller.
- M贸w, panie hrabio, pami臋taj tylko, 偶e dot膮d rady twoje wyda艂y gorzkie owoce.
- Kt贸re mimo zimy spo偶ywa膰 musimy na kszta艂t zaple艣nia艂ych suchar贸w! - wtr膮ci艂 ksi膮偶臋 Heski.
- Tym si臋 t艂umaczy, dlaczego wasza ksi膮偶臋ca mo艣膰 pijesz tyle wina - odpar艂 Wrzeszczowicz - a cho膰 wino nie zast膮pi przyrodzonego dowcipu, pomaga ci za to do weso艂ego strawienia nawet ha艅by. Lecz mniejsza o to! Wiem dobrze, i偶 w fortecy jest partia, kt贸ra od dawna podda膰 si臋 pragnie, i tylko nasza niemoc z jednej, a nadludzki up贸r przeora z drugiej strony utrzymuje j膮 w karbach. Nowy postrach doda jej nowych si艂, dlatego nale偶y nam okaza膰, 偶e nic sobie nie robimy ze straty dzia艂a, i szturmowa膰 tym usilniej.
- Czy to ju偶 wszystko?
- Cho膰by to by艂o wszystko, s膮dz臋, 偶e podobna rada zgodniejsz膮 jest z honorem szwedzkich 偶o艂nierzy ni偶 ja艂owe z niej drwiny przy kielichach i ni偶 wysypianie si臋 po pijatyce. Ale to nie wszystko. Nale偶y rozpu艣ci膰 mi臋dzy naszymi 偶o艂nierzami, a zw艂aszcza mi臋dzy polskimi wie艣膰, 偶e g贸rnicy, kt贸rzy teraz nad za艂o偶eniem miny pracuj膮, odkryli stary przech贸d podziemny, ci膮gn膮cy si臋 pod sam klasztor i ko艣ci贸艂...
- Masz waszmo艣膰 s艂uszno艣膰, to dobra rada! - rzek艂 Miller.
- Gdy wie艣膰 ta mi臋dzy naszymi i polskimi 偶o艂nierzami si臋 rozszerzy, sami Polacy b臋d膮 namawia膰 mnich贸w do poddania si臋, bo i im chodzi, r贸wnie jak mnichom, aby to gniazdo zabobon贸w ocala艂o.
- Jak na katolika, to nie藕le! - mrukn膮艂 Sadowski.
- Gdyby s艂u偶y艂 Turkom, nazywa艂by Rzym gniazdem zabobon贸w! - odpowiedzia艂 ksi膮偶臋 Heski.
- Wtedy Polacy wy艣l膮 niezawodnie od siebie pos艂贸w do ksi臋偶y- m贸wi艂 dalej Weyhard - owa partia w klasztorze, kt贸ra dawno si臋 chce podda膰, pod wp艂ywem przera偶enia ponowi swe usilno艣ci, i kto wie, czy nie zmusz膮 przeora i opornych do otworzenia bram.
- 揨ginie miasto Priama przez podst臋p boskiego Laertydy..." - pocz膮艂 deklamowa膰 ksi膮偶臋 Heski.
- Dalib贸g, czysta historia troja艅ska, a jemu si臋 zdaje, 偶e co艣 nowego wymy艣li艂! - odpowiedzia艂 Sadowski.
Lecz Millerowi rada podoba艂a si臋, bo w samej rzeczy nie by艂a z艂膮. Partia, o kt贸rej Wrzeszczowicz wspomina艂, istnia艂a w klasztorze. Nawet niekt贸rzy ksi臋偶a s艂abszego ducha do niej nale偶eli. Pr贸cz tego przestrach m贸g艂 si臋 rozszerzy膰 pomi臋dzy za艂og膮, ogarn膮膰 nawet tych, kt贸rzy dot膮d chcieli si臋 broni膰 do ostatniej kropli krwi.
- Popr贸bujemy, popr贸bujemy! - m贸wi艂 Miller, kt贸ry jak ton膮cy chwyta艂 si臋 ka偶dej deski i 艂atwo od rozpaczy przechodzi艂 do nadziei. - Ale czy Kali艅ski albo Zbro偶ek zgodz膮 si臋 jeszcze pos艂owa膰 do klasztoru, czy uwierz膮 w 贸w podkop i czy zechc膮 ksi臋偶om o nim oznajmi膰?
- W ka偶dym razie Kuklinowski zgodzi si臋 - odrzek艂 Wrzeszczowicz - ale lepiej b臋dzie, 偶eby i on wierzy艂 naprawd臋 w istnienie przechodu.
Wtem t臋tent rozleg艂 si臋 przed kwater膮.
- Ow贸偶 i pan Zbro偶ek przyjecha艂 - rzek艂 ksi膮偶臋 Heski spogl膮daj膮c przez okno.
Po chwili w sieni zabrz臋cza艂y ostrogi i Zbro偶ek wszed艂, a raczej wpad艂 do izby. Twarz jego by艂a blada, wzburzona, i zanim oficerowie zd膮偶yli spyta膰 o powody tego pomieszania, pu艂kownik zakrzykn膮艂:
- Kuklinowski nie 偶yje!
- Jak to? Co wa艣膰 m贸wisz? Co si臋 sta艂o? - spyta艂 Miller.
- Pozw贸lcie mi odetchn膮膰 - rzek艂 Zbro偶ek - bo to, com widzia艂, imaginacj臋 przechodzi...
- M贸w pr臋dzej! zamordowanoli go? - zawo艂ali wszyscy.
- Kmicic! - odpar艂 Zbro偶ek.
Oficerowie zerwali si臋 wszyscy ze swych miejsc i pocz臋li patrzy膰 na Zbro偶ka jak na szalonego; on za艣, wyrzucaj膮c nozdrzami szybkie k艂臋by pary, tak m贸wi艂:
- Gdybym nie widzia艂, oczom bym nie wierzy艂, bo to nieludzka moc. Kuklinowski nie偶ywy, trzech 偶o艂nierzy zabitych, a Kmicica ani 艣ladu. Wiedzia艂em, 偶e to straszny cz艂owiek. Reputacja jego w ca艂ym kraju znana... 呕eby jednak, b臋d膮c je艅cem, zwi膮zanym, nie tylko si臋 wyrwa膰, ale pobi膰 偶o艂nierzy i Kuklinowskiego storturowa膰... tego cz艂owiek nie m贸g艂 dokona膰, to chyba diabe艂!
- Co艣 podobnego nigdy si臋 nie przygodzi艂o... To niepodobne do wiary!- szepn膮艂 Sadowski.
- Pokaza艂 ten Kmicic, co umie! - odrzek艂 ksi膮偶臋 Heski. - A nie wierzyli艣my wczoraj Polakom, gdy nam m贸wili, co to za ptak; my艣leli艣my, 偶e koloryzuj膮, jak oni zwykle.
- Oszale膰! - krzykn膮艂 Wrzeszczowicz.
Miller trzyma艂 si臋 r臋kami za g艂ow臋 i nic nie m贸wi艂. Gdy wreszcie podni贸s艂 oczy, b艂yskawice gniewu krzy偶owa艂y si臋 w nich z b艂yskawicami podejrze艅.
- Panie Zbro偶ek - rzek艂 - cho膰by to by艂 szatan, nie cz艂owiek, bez pomocy, bez jakowej艣 zdrady nie m贸g艂by on tego dokona膰. Kmicic mia艂 tu swoich admirator贸w, a Kuklinowski swych wrog贸w i waszmo艣膰 nale偶a艂e艣 do ich liczby.
Zbro偶ek by艂 to w ca艂ym znaczeniu tego s艂owa zuchwa艂y 偶o艂nierz, dlatego us艂yszawszy zarzut do siebie wymierzony, przyblad艂 jeszcze mocniej, zerwa艂 si臋 z miejsca, zbli偶y艂 si臋 do Millera i zast膮piwszy mu drog臋 spojrza艂 wprost w oczy.
- Czy wasza dostojno艣膰 mnie pos膮dzasz?... - zapyta艂.
Nasta艂a bardzo ci臋偶ka chwila. Wszyscy obecni nie mieli najmniejszej w膮tpliwo艣ci, i偶 je艣li Miller da odpowied藕 twierdz膮c膮, nast膮pi niechybnie co艣 strasznego i nies艂ychanego w dziejach wojskowych. Wszystkie r臋ce spocz臋艂y na r臋koje艣ciach rapier贸w. Sadowski obna偶y艂 nawet sw贸j zupe艂nie.
Lecz w tej chwili oficerowie ujrzeli przez okna, i偶 podw贸rzec zaroi艂 si臋 od polskich je藕d藕c贸w. Prawdopodobnie przybywali oni tak偶e z wie艣ciami o Kuklinowskim, wszelako w razie zaj艣cia stan臋liby niechybnie po stronie Zbro偶ka. Widzia艂 ich i Miller, a lubo blado艣膰 w艣ciek艂o艣ci wyst膮pi艂a mu na twarz, jednak pohamowa艂 si臋 i udaj膮c, 偶e nie spostrzega nic wyzywaj膮cego w post臋powaniu Zbro偶ka, odpar艂 g艂osem, kt贸ry stara艂 si臋 uczyni膰 naturalnym:
- Opowiedz nam wasza mo艣膰 szczeg贸艂owo, jak si臋 to sta艂o?
Zbro偶ek sta艂 jeszcze czas jaki艣 z rozd臋tymi nozdrzami, lecz opami臋ta艂 si臋 tak偶e, a przy tym my艣l jego zwr贸ci艂a si臋 w inn膮 stron臋, gdy偶 towarzysze, kt贸rzy w艂a艣nie nadjechali, weszli do izby.
- Kuklinowski zamordowan! - powtarzali jeden za drugim.
- Kuklinowski zabit!
- Oddzia艂 jego rozprasza si臋! 呕o艂nierze jego szalej膮!
- Pozw贸lcie, panowie, przyj艣膰 do s艂owa panu Zbro偶kowi, kt贸ry pierwszy przyni贸s艂 nowin臋! - zawo艂a艂 Miller.
Po chwili uciszy艂o si臋 i pan Zbro偶ek tak m贸wi膰 pocz膮艂:
- Wiadomo panom, 偶em na ostatniej naradzie wyzwa艂 Kuklinowskiego na kawalerski parol. By艂em admiratorem Kmicica, prawda, bo i wy, cho膰 jego nieprzyjaciele, musicie przyzna膰, 偶e nie lada kto m贸g艂 spe艂ni膰 takie dzie艂o, jak owo rozsadzenie tej armaty. Odwag臋 i w nieprzyjacielu ceni膰 nale偶y, dlatego poda艂em mu r臋k臋, ale on mi swej umkn膮艂 i zdrajc膮 mnie nazwa艂. Wi臋c pomy艣la艂em sobie: niech Kuklinowski czyni z nim, co chce... Chodzi艂o mi jeno o to, 偶eby je艣li Kuklinowski post膮pi sobie z nim przeciwnie rycerskiemu honorowi, nies艂awa tego uczynku na wszystkich Polak贸w, a mi臋dzy innymi i na mnie, nie spad艂a. Dlatego to chcia艂em si臋 koniecznie z Kuklinowskim bi膰, i dzi艣 rano wzi膮wszy dw贸ch towarzysz贸w pojecha艂em do jego obozu. Przyje偶d偶amy do kwatery... Powiadaj膮: 揘ie masz go!" Posy艂am tu, nie masz go!... W kwaterze m贸wi膮, 偶e i na noc wcale nie wraca艂, ale nie byli niespokojni, bo my艣leli, 偶e u waszej dostojno艣ci zosta艂. A偶 jeden 偶o艂nierz powiada, 偶e w nocy pojecha艂 z Kmicicem w pole do stod贸艂ki, w kt贸rej mia艂 go przypieka膰. Jad臋 do stod贸艂ki, wierzeje otwarte. Wchodz臋, widz臋: wisi nagie cia艂o na belce... Pomy艣la艂em, 偶e Kmicic, a偶 gdy oczy do mroku przywyk艂y, patrz臋, 偶e trup jaki艣 chudy i ko艣cisty, a tamten wygl膮da艂 jak Herkules... Dziwno mi by艂o, 偶eby si臋 m贸g艂 tak skurczy膰 przezjedn膮 noc... Zbli偶am si臋 tu偶 - Kuklinowski!
- Na belce? - spyta艂 Miller.
- Tak jest! Prze偶egna艂em si臋... My艣l臋: czary, omam czy co?... Dopiero jakem zobaczy艂 trupy trzech 偶o艂nierzy, prawda stan臋艂a przede mn膮 jako 偶ywa. Ten straszny cz艂ek pobi艂 tamtych, tego powiesi艂 i przypiek艂 po katowsku, a sam uszed艂!
- Do 艣l膮skiej granicy niedaleko! - rzek艂 Sadowski.
Nasta艂a chwila milczenia.
Wszelkie podejrzenie co do udzia艂u Zbro偶ka zgas艂o w duszy Millera. Lecz sam wypadek zmiesza艂 go, przerazi艂 i nape艂ni艂 jakim艣 nieokre艣lonym niepokojem. Widzia艂 naoko艂o pi臋trz膮ce si臋 niebezpiecze艅stwa, a raczej gro藕ne ich cienie, przeciw kt贸rym ani wiedzia艂, jak walczy膰; czu艂, 偶e otoczy艂 go jaki艣 艂a艅cuch niepomy艣lno艣ci. Pierwsze ogniwa le偶a艂y przed jego oczyma, lecz dalsze otacza艂 jeszcze mrok przysz艂o艣ci. Opanowa艂o go takie uczucie, jakby mieszka艂 w pop臋kanym domu, kt贸ry lada chwila m贸g艂 mu si臋 zwali膰 na g艂ow臋. Niepewno艣膰 przygniot艂a go niezno艣nym ci臋偶arem, i pyta艂 sam siebie, do czego ma r膮k przy艂o偶y膰?
Wtem Wrzeszczowicz uderzy艂 si臋 w czo艂o.
- Na Boga! - rzek艂. - Od wczoraj, jakem tego Kmicica ujrza艂, wydawa艂o mi si臋, 偶e ja go kiedy艣 zna艂em. Teraz zn贸w widz臋 przed sob膮 t臋 twarz, przypominam sobie d藕wi臋k mowy. Musia艂em go chyba spotka膰 na kr贸tko i po ciemku, wieczorem, ale mi po g艂owie chodzi... chodzi...
Tu pocz膮艂 trze膰 r臋k膮 czo艂o. - Co nam z tego? - rzek艂 Miller - nie skleisz, panie hrabio, armaty, cho膰by艣 sobie przypomnia艂; nie wskrzesisz Kuklinowskiego!
Tu zwr贸ci艂 si臋 do oficer贸w:
- Komu wola, panowie, za mn膮 na miejsce wypadku!
Wszyscy chcieli jecha膰, bo wszystkich podnieca艂a ciekawo艣膰.
Podano wi臋c konie i ruszyli rysi膮, a jenera艂 na czele. Zbli偶ywszy si臋 do stod贸艂ki ujrzeli kilkudziesi臋ciu je藕d藕c贸w polskich, rozrzuconych naoko艂o owego zabudowania na drodze i po polu.
- Co to za ludzie? - spyta艂 Zbro偶ka Miller.
- To musz膮 by膰 Kuklinowskiego. M贸wi臋 waszej dostojno艣ci, 偶e ta ho艂ota po prostu poszala艂a...
To rzek艂szy Zbro偶ek pocz膮艂 kiwa膰 na jednego z je藕d藕c贸w.
- Bywaj, bywaj! 呕ywo!
呕o艂nierz podjecha艂.
- Wy spod Kuklinowskiego?
- Tak jest.
- A gdzie reszta pu艂ku?
- Rozbie偶eli si臋. M贸wi膮, 偶e nie chc膮 d艂u偶ej s艂u藕y膰 przeciw Jasnej G贸rze.
- Co on m贸wi艂? - spyta艂 Miller.
Zbro偶ek wyt艂umaczy艂.
- Spytaj go wa艣膰, dok膮d poszli? - rzek艂 jenera艂.
Zbro偶ek powt贸rzy艂 pytanie.
- Nie wiadomo - odrzek艂 偶o艂nierz. - Niekt贸rzy poszli na 艢l膮sk. Inni m贸wili, 偶e samemu Kmicicowi id膮 s艂u偶y膰, bo takiego drugiego pu艂kownika nie masz ani mi臋dzy Polaki, ani mi臋dzy Szwedami.
Miller, gdy Zbro偶ek zn贸w mu wyt艂umaczy艂 s艂owa 偶o艂nierza, zamy艣li艂 si臋. Rzeczywi艣cie, tacy ludzie, jakich mia艂 Kuklinowski, gotowi byli bez wahania przej艣膰 pod komend臋 Kmicica. Ale w贸wczas mogli si臋 sta膰 gro藕ni, je艣li nie dla armii Millera, to przynajmniej dla jego dowoz贸w i komunikacyj.
Fala niebezpiecze艅stw pi臋trzy艂a si臋 coraz wy偶ej naoko艂o zakl臋tej fortecy. Zbro偶kowi to偶 samo musia艂o przyj艣膰 do g艂owy, bo jakby odpowiadaj膮c na owe my艣li Millera rzek艂:
- To pewna, 偶e wszystko burzy si臋 w naszej Rzeczypospolitej. Niech jeno taki Kmicic krzyknie, a setki i tysi膮ce go otocz膮, zw艂aszcza po tym, co uczyni艂.
- I co wsk贸ra? - pyta艂 Miller.
- Wasza dostojno艣膰 niech zechce pami臋ta膰, 偶e ten cz艂owiek do desperacji przywi贸d艂 Chowa艅skiego, a Chowa艅ski mia艂, licz膮c z Kozakami, sze艣膰 razy tyle ludzi, co my... Ani jeden transport nie przyjdzie nam bez jego pozwolenia, a folwarki poniszczone i zaczyna nam by膰 g艂odno. Pr贸cz tego Kmicic mo偶e si臋 po艂膮czy膰 z 呕egockim i Kulesz膮 - w贸wczas kilka tysi臋cy szabel b臋dzie mia艂 na zawo艂anie. To ci臋偶ki cz艂owiek i mo偶e sta膰 si臋 molestissimus.
- A waszmo艣膰 pewien jeste艣 swoich 偶o艂nierzy?
- Wi臋cej ni偶 siebie samego - odpowiedzia艂 z szorstk膮 otwarto艣ci膮 Zbro偶ek.
- Jak to wi臋cej?
- Bo, m贸wi膮c prawd臋, do艣膰 mamy wszyscy tego obl臋偶enia!
- Ufam, 偶e ono wkr贸tce si臋 sko艅czy.
- Tylko pytanie: jak? Zreszt膮, wzi膮艣膰 t臋 twierdz臋 jest teraz tak膮 sam膮 kl臋sk膮, jak od niej odst膮pi膰.
Tymczasem dojechali do stod贸艂ki. Miller zsiad艂 z konia, za nim wszyscy oficerowie, i weszli do wn臋trza. Kuklinowskiego zdj臋li ju偶 偶o艂nierze z belki i okrywszy kilimkiem po艂o偶yli na wznak na resztkach s艂omy. Trzy cia艂a 偶o艂nierskie le偶a艂y wpodle, u艂o偶one r贸wno obok siebie.
- Tych pomordowano no偶ami - szepn膮艂 Zbro偶ek.
- A Kuklinowski?
- Na Kuklinowskim ran nie masz, jeno bok ma spieczony i osmalone w膮sy. Musia艂 zmarzn膮膰 albo zatchn膮艂 si臋, bo w艂asn膮 czapk臋 dotychczas w z臋bach trzyma.
- Odkry膰 go!
呕o艂nierz podni贸s艂 r贸g kilimka i okaza艂a si臋 twarz straszna, nabrzmia艂a, z wytrzeszczonymi oczyma. Na resztkach osmalonych w膮s贸w sople, powsta艂e ze zlodowacia艂ego oddechu, pomiesza艂y si臋 z kopciem i utworzy艂y jakby k艂y stercz膮ce z ust. Twarz to by艂a tak ohydna, 偶e Miller, lubo przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju okropno艣ci, wzdrygn膮艂 si臋 i rzek艂:
- Zakryj co pr臋dzej! Straszne! Straszne!
Pos臋pna cisza zapanowa艂a w stod贸艂ce.
- Po co艣my tu przyjechali? - pyta艂 spluwaj膮c ksi膮偶臋 Heski - przez ca艂y dzie艅 nie tkn臋 jedzenia.
Nagle Millera opanowa艂o nadzwyczajne jakie艣 rozdra偶nienie granicz膮ce prawie z ob艂臋dem. Twarz mu zsinia艂a, 藕renice rozszerzy艂y si臋, z臋by pocz臋艂y zgrzyta膰. Ow艂adn臋艂o go dzikie pragnienie krwi, zemsty nad kimkolwiek, wi臋c zwr贸ciwszy si臋 do Zbro偶ka, zakrzykn膮艂:
- Gdzie 贸w 偶o艂nierz, kt贸ry widzia艂, 偶e Kuklinowski by艂 w stod贸艂ce? Dawajcie go! to musi by膰 wsp贸lnik!
- Nie wiem, czyli ten 偶o艂nierz tu jeszcze jest - odrzek艂 Zbro偶ek. - Wszyscy ludzie Kuklinowskiego rozbiegli si臋 jak wyjarzmione byki!
- To go 艂ap! - zarycza艂 w furii Miller.
- To go wasza dostojno艣膰 sam 艂ap! - krzykn膮艂 z r贸wn膮 furi膮 Zbro偶ek.
I zn贸w straszliwy wybuch zawisn膮艂, jakby na nici paj臋czej, nad g艂owami Szwed贸w i Polak贸w. Ci ostatni pocz臋li si臋 cisn膮膰 do Zbro偶ka, rusza膰 gro藕nie w膮siskami i trzaska膰 w szable.
Wtem gwar, echa strza艂贸w i t臋tent kilku koni rozleg艂 si臋 na zewn膮trz i do stod贸艂ki wpad艂 oficer szwedzkich rajtar贸w.
- Jenerale! - krzykn膮艂 - wycieczka z klasztoru. G贸rnicy kopi膮cy min臋 wybici do nogi! Oddzia艂 piechoty rozproszony.
- Oszalej臋! - wrzasn膮艂 Miller chwytaj膮c si臋 za w艂osy peruki - na ko艅!
Po chwili mkn臋li wszyscy jak wicher ku klasztorowi, a偶 grudy 艣niegu sypa艂y si臋 jak grad spod kopyt koni. Sto jazdy Sadowskiego, pod komend膮 jego brata, przy艂膮czy艂o si臋 do osoby Millera i bieg艂o w pomoc. Po drodze widzieli oddzia艂y piechoty, przera偶one, uciekaj膮ce w nie艂adzie i pop艂ochu, tak bardzo upad艂y ju偶 serca niezr贸wnanych sk膮din膮d 偶o艂nierzy szwedzkich. Opuszczano nawet sza艅ce, kt贸rym 偶adne nie grozi艂o niebezpiecze艅stwo. Kilkunastu stratowali p臋dz膮cy oficerowie i rajtarzy. Dopadli wreszcie o staj臋 od fortecy, lecz po to tylko, by na wzniesieniu, widnym jak na d艂oni, ujrze膰 wracaj膮cych szcz臋艣liwie do klasztoru napastnik贸w. 艢piewy, okrzyki radosne i 艣miechy dochodzi艂y od nich do uszu Millera.
Pojedynczy przystawali nawet i grozili w stron臋 sztabu krwawymi szablami. Polacy, znajduj膮cy si臋 przy boku szwedzkiego jenera艂a, poznali samego Zamoyskiego, kt贸ry osobi艣cie przywodzi艂 tej wycieczce, a kt贸ry teraz, dojrzawszy sztab, przystan膮艂 i k艂ania艂 mu si臋 z powag膮 czapk膮. Nie dziwota! Czu艂 si臋 ju偶 bezpieczny pod zas艂on膮 dzia艂 fortecznych.
Jako偶 na wa艂ach zadymi艂o i 偶elazne ptastwo kul przelecia艂o ze straszliwym 艣wistem mi臋dzy oficerami. Kilku rajtar贸w zachwia艂o si臋 na kulbakach i j臋k odpowiedzia艂 艣wistowi.
- Pod ogniem jeste艣my, cofa膰 si臋! - zakomenderowa艂 Sadowski.
Zbro偶ek chwyci艂 za cugle Millerowego konia.
- Jenerale, cofamy si臋! Tu 艣mier膰!
Miller by艂 jakby odr臋twia艂y, nie odrzek艂 ni s艂owa, pozwoli艂 wywie艣膰 si臋 z promienia pocisk贸w. Wr贸ciwszy do swej kwatery zamkn膮艂 si臋 w niej i ca艂y dzie艅 nie chcia艂 nikogo widzie膰.
Rozmy艣la艂 zapewne o swej s艂awie Poliocertesa.
Tymczasem Wrzeszczowicz wzi膮艂 w r臋ce ca艂膮 w艂adz臋 i z niezmiern膮 energi膮 pocz膮艂 czyni膰 przygotowania do szturmu. Sypano nowe sza艅ce, 偶o艂nierze 艂amali w dalszym ci膮gu po g贸rnikach ska艂臋 dla za艂o偶enia miny. Ruch gor膮czkowy trwa艂 w ca艂ym obozie szwedzkim; zdawa艂o si臋, 偶e nowy duch wst膮pi艂 w oblegaj膮cych lub 偶e im 艣wie偶e posi艂ki przyby艂y.
W kilka dni p贸藕niej wie艣膰 gruchn臋艂a po obozie szwedzkim i sprzymierzonym polskim, 偶e kopacze znale藕li przech贸d podziemny, id膮cy pod sam ko艣ci贸艂 i klasztor, i 偶e tylko od dobrej woli jenera艂a zale偶y wysadzi膰 ca艂膮 twierdz臋 w powietrze.
Rado艣膰 niezmierna ogarn臋艂a znu偶onych mrozami, g艂odem i bezowocn膮 prac膮 偶o艂nierzy.
Okrzyki: 揗amy Cz臋stochow臋!... Wysadzimy ten kurnik!" - przebiega艂y z ust do ust. Rozpocz臋艂y si臋 uczty i pijatyka.
Wrzeszczowicz by艂 wsz臋dzie, zach臋ca艂 偶o艂nierzy, utrzymywa艂 w wierze, potwierdza艂 sto razy dziennie wie艣膰 o znalezieniu przechodu, podnieca艂 uczty i hulanki.
Echa tej rado艣ci dosz艂y na koniec i do twierdzy. Wiadomo艣膰 o minach ju偶 za艂o偶onych i gotowych do wybuchu rozbieg艂a si臋 z szybko艣ci膮 b艂yskawicy z jednego ko艅ca wa艂贸w na drugi. Najodwa偶niejsi nawet zl臋kli si臋. Niewiasty z p艂aczem pocz臋艂y oblega膰 mieszkanie przeora, wyci膮ga膰 ku niemu dzieci, gdy ukazywa艂 si臋 na chwil臋, i wo艂a膰:
- Nie gub niewinnych!.... Krew ich spadnie na ciebie!...
Im kto wi臋kszym by艂 tch贸rzem, z tym wi臋ksz膮 odwag膮 naciera艂 teraz na ksi臋dza Kordeckiego, by nie nara偶a艂 na zgub臋 艣wi臋tego miejsca, stolicy Naj艣wi臋tszej Panny.
Nasta艂y tak ci臋偶kie chwile i tak bolesne dla nieugi臋tej duszy owego bohatera w habicie, jakich nigdy dot膮d nie bywa艂o. Szcz臋艣ciem, 偶e i Szwedzi zaniechali szturm贸w, aby tym dowodniej okaza膰 obl臋偶onym, 偶e ju偶 nie potrzebuj膮 ni kul, ni armat, 偶e do艣膰 im jedn膮 nitk臋 prochow膮 zapali膰. Lecz dla tych samych powod贸w przera偶enie ros艂o w klasztorze. W czasie g艂uchych nocy niekt贸rym najtch贸rzliwszym wydawa艂o si臋, 偶e s艂ysz膮 ju偶 pod ziemi膮 jakie艣 szmery, jakie艣 ruchy, 偶e Szwedzi s膮 ju偶 pod samym klasztorem. Upad艂a wreszcie na duchu i znaczna cz臋艣膰 zakonnik贸w. Ci, z ojcem Stradomskim na czele, udali si臋 do przeora, by niezw艂ocznie rokowania o poddanie si臋 rozpocz膮艂. Z nimi razem posz艂a wi臋kszo艣膰 偶o艂nierzy i kilku szlachty.
W贸wczas ksi膮dz Kordecki wyszed艂 na podw贸rze, a gdy t艂um otoczy艂 go 艣ci艣ni臋tym ko艂em, tak m贸wi膰 pocz膮艂:
- Zali nie przysi臋gli艣my sobie, 偶e do ostatniej kropli krwi broni膰 艣wi臋tego przybytku b臋dziemy? Zaprawd臋, powiadam wam, je艣li prochy nas wyrzuc膮, to tylko liche cia艂a nasze, tylko doczesne zw艂oki opadn膮 z powrotem na ziemi臋, a dusze ju偶 nie wr贸c膮...
Niebo otworzy si臋 nad nimi i tam wejd膮 w wesele, w szcz臋艣liwo艣膰, jako morze bez granic. Tam Jezus Chrystus je przyjmie i ta Matka Naj艣wi臋tsza, i wyjdzie przeciw nich, a one jako pszczo艂y z艂ote si臋d膮 na Jej p艂aszczu i w 艣wiat艂o艣ci si臋 zanurz膮, i w oblicze Boga patrze膰 b臋d膮...
Tu blask tej 艣wiat艂o艣ci za艣wita艂 na twarzy jego, oczy natchnione wzni贸s艂 w g贸r臋 i m贸wi艂 dalej z powag膮 i spokojem zaziemskim:
- Panie, kt贸ry 艣wiatami rz膮dzisz, Ty patrzysz w serce moje i wiesz, 偶e nie k艂ami臋 temu ludowi m贸wi膮c, i偶 gdybym w艂asnej szcz臋艣liwo艣ci tylko pragn膮艂, tedybym r臋ce wyci膮gn膮艂 ku Tobie i wo艂a艂bym z g艂臋bi duszy mojej: 揚anie! spraw, aby te prochy by艂y, aby wybuch艂y, bo w takiej 艣mierci jest odkupienie win i grzech贸w, bo jest odpoczynek wieczny, a s艂uga Tw贸j znu偶on i spracowan ju偶 bardzo..." I kt贸偶 by nie chcia艂 takiej nagrody za 艣mier膰 bez m臋ki, jako mgnienie oka kr贸tk膮, jako b艂yskawica na niebie przemijaj膮c膮, po kt贸rej wieczno艣膰 niezmienna, szcz臋艣cie nieprzebrane, rado艣膰 bez ko艅ca!...
Lecz Ty mi kaza艂e艣 strzec przybytku Twego, wi臋c mi odej艣膰 nie wolno; Ty艣 mnie na stra偶y postawi艂, wi臋c wla艂e艣 we mnie moc Twoj膮, i wiem to. Panie, i widz臋, i czuj臋, 偶e cho膰by z艂o艣膰 nieprzyjacielska a偶 pod 贸w ko艣ci贸艂 dotar艂a, cho膰by wszystkie prochy i niszcz膮ce saletry pod nim z艂o偶ono, do艣膰 by mi by艂o je prze偶egna膰, a偶eby nie wybuch艂y...
Tu zwr贸ci艂 si臋 do zgromadzonych i tak m贸wi艂 dalej:
- B贸g mi da艂 t臋 moc, lecz wy zdejmijcie strach z serc waszych! Duch m贸j przenika ziemi臋 i powiada wam: K艂ami膮 nieprzyjaciele wasi i nie ma prochowych smok贸w pod ko艣cio艂em!... Wy, ludzie trwo偶liwych serc, wy, w kt贸rych przestrach wiar臋 pot艂umi艂, nie zas艂u偶yli艣cie na to, aby dzi艣 jeszcze wej艣膰 do kr贸lestwa 艂aski i odpocznienia - wi臋c nie masz proch贸w pod stopami waszymi! B贸g chce ocali膰 ten przybytek, aby jako arka Noego unosi艂 si臋 nad potopem kl臋sk i niedoli, wi臋c w imi臋 Boga po raz trzeci powiadam wam: nie masz proch贸w pod ko艣cio艂em ! A gdy w Jego imieniu m贸wi臋, kto b臋dzie 艣mia艂 mi przeczy膰, kto w膮tpi膰 si臋 jeszcze odwa偶y?...
To rzek艂szy umilk艂 i patrzy艂 na t艂um zakonnik贸w, szlachty i 偶o艂nierzy. Lecz taka by艂a niezachwiana wiara, pewno艣膰 i si艂a w jego g艂osie, 偶e oni milczeli tak偶e i nikt nie wyst膮pi艂. Przeciwnie, otucha pocz臋艂a wst臋powa膰 w serca, a偶 na koniec jeden z 偶o艂nierzy, ch艂op prosty, rzek艂:
- B膮d藕 pochwalone imi臋 Pa艅skie!... Od trzech dni m贸wi膮, i偶 mog膮 fortec臋 wysadzi膰, czemu偶 nie wysadzaj膮?
- Chwa艂a Naj艣wi臋tszej Pannie! Czemu nie wysadzaj膮? - powt贸rzy艂o kilkana艣cie g艂os贸w.
Wtem uczyni艂 si臋 dziwny znak. Oto nagle naok贸艂 rozleg艂 si臋 szum skrzyde艂 i ca艂e stada zimowych ptaszyn pojawi艂y si臋 na podw贸rzu fortecznym, i coraz nowe nadlatywa艂y z okolicznych og艂odzonych folwark贸w: wi臋c szare 艣mieciuszki, trznadle o z艂otej piersi, ubogie wr贸ble, zielone sikorki, krasne gile poobsiada艂y za艂amania dach贸w, w臋g艂y, odrzwia, gzymsy ko艣cielne; inne kr臋ci艂y si臋 r贸偶nobarwnym wie艅cem nad g艂ow膮 ksi臋dza, furkaj膮c skrzyde艂kami, 艣wiegoc膮c 偶a艂o艣nie, jakoby o ja艂mu偶n臋 prosi艂y, i nic nie obawiaj膮c si臋 ludzi. Zdumieli si臋 na ten widok obecni, a ksi膮dz Kordecki modli艂 si臋 przez chwil臋, wreszcie rzek艂:
- Oto ptaszkowie le艣ni pod opiek臋 Matki Bo偶ej si臋 udaj膮, a wy zw膮tpili艣cie o Jej mocy?
Otucha i nadzieja wr贸ci艂y ju偶 do serc, zakonnicy bij膮c si臋 w piersi udali si臋 do ko艣cio艂a, a 偶o艂nierze na mury.
Niewiasty wysz艂y sypa膰 ziarno ptasz臋tom, kt贸re pocz臋艂y dzioba膰 je chciwie.
Wszyscy t艂umaczyli pojawienie si臋 owych drobnych le艣nych mieszka艅c贸w sobie na pomy艣lno艣膰, nieprzyjacielowi na szkod臋.
- Srogie 艣niegi musz膮 le偶e膰, gdy owe ptaszyny ju偶 i na wystrza艂y, i na huk armatni nie uwa偶aj膮, jeno do zabudowa艅 si臋 cisn膮 - m贸wili 偶o艂nierze.
- A czemu to od Szwed贸w do nas uciekaj膮?
- Bo i najlichsze stworzenie ma ten dowcip, 偶e nieprzyjaciela od swojego odr贸偶ni.
- Nie mo偶e to by膰- odrzek艂 inny 偶o艂nierz - przecie i w szwedzkim obozie s膮 Polacy; ale to znaczy, 偶e tam ju偶 g艂odno by膰 musi i obrok贸w dla koni wcale brakuje.
- Znaczy to jeszcze lepiej - m贸wi艂 trzeci - bo pokazuje si臋, 偶e co prawi膮 o tych prochach, to wierutne 艂garstwo.
- Jak偶e to? - spytali wszyscy naraz.
- Starzy ludzie powiadaj膮 - odrzek艂 偶o艂nierz - 偶e niech jeno jaki dom ma si臋 zawali膰, zaraz jask贸艂ki i wr贸blowie, gniazda wiosn膮 pod dachem maj膮cy, wyprowadzaj膮 si臋 precz na dwa i trzy dni przedtem; taki ka偶da bestia ma rozum, 偶e naprz贸d wie o niebezpiecze艅stwie. Ow贸偶, gdyby pod klasztorem by艂y prochy, to by te ptaki tu nie przylecia艂y.
- Prawdali to?
- Jako amen w pacierzu!
- Chwa艂a Naj艣wi臋tszej Pannie! 殴le tedy ze Szwedami!
W tej chwili g艂os tr膮bki da艂 si臋 s艂ysze膰 przy po艂udniowo-zachodniej bramie; wszyscy pobiegli patrze膰, kto przybywa.
By艂 to tr臋bacz szwedzki, kt贸ry przywi贸z艂 list z obozu.
Zakonnicy zgromadzili si臋 zaraz w definitorium. List by艂 od Wrzeszczowicza i oznajmia艂, i偶 je艣li twierdza nie podda si臋 do jutra, zostanie w powietrze wysadzona.
Lecz ci nawet, kt贸rzy poprzednio upadli pod brzemieniem boja藕ni, nie uwierzyli teraz temu wezwaniu.
- Pr贸偶ne to strachy! - wo艂ali razem ksi臋偶a i szlachta.
- Napiszmy im tedy, 偶eby nas nie 偶a艂owali. Niech wysadzaj膮!
I istotnie odpisano w ten spos贸b.
Tymczasem 偶o艂nierze, kt贸rzy zgromadzili si臋 przy tr臋baczu, odpowiadali r贸wnie偶 艣miechem na jego ostrze偶enia.
- Dobrze! - m贸wili mu. - Czemu macie nas szcz臋dzi膰? Pr臋dzej p贸jdziem do nieba!
Ten za艣, kt贸ry wr臋cza艂 pos艂a艅cowi list z odpowiedzi膮, rzek艂 mu:
- Nie tra膰cie pr贸偶no s艂贸w i czasu!... Samych was n臋dza gryzie, a nam, chwa艂a Bogu, na niczym nie zbywa. Ptaki nawet od was uciekaj膮.
W ten spos贸b spe艂z艂 na niczym ostatni fortel Wrzeszczowicza.
A gdy up艂yn膮艂 jeszcze dzie艅, okaza艂o si臋 zupe艂nie dowodnie, jak czczymi by艂y obawy obl臋偶onych, i spok贸j powr贸ci艂 w klasztorze.
Nazajutrz zacny mieszczanin cz臋stochowski, Jacek Brzucha艅ski, podrzuci艂 znowu list ostrzegaj膮cy o szturmie, lecz zarazem o wyruszeniu Jana Kazimierza ze 艢l膮ska i o powstaniu ca艂ej Rzeczypospolitej przeciw Szwedom. Zreszt膮 mia艂 to by膰, wed艂ug wie艣ci kr膮偶膮cych za murami, szturm ostatni.
Brzucha艅ski podrzuci艂 list wraz z workiem ryb dla ksi臋偶y na Wili臋, a zbli偶y艂 si臋 do mur贸w przebrany za szwedzkiego 偶o艂nierza.
Na nieszcz臋艣cie, poznano go i schwytano. Miller kaza艂 go rozci膮gn膮膰 na torturach; lecz starzec mia艂 w czasie m膮k widzenia niebieskie i u艣miecha艂 si臋 s艂odko jak dzieci臋, a zamiast b贸lu malowa艂a si臋 na jego twarzy niewys艂owiona rado艣膰. Jenera艂 sam by艂 obecny przy katuszy, jednak偶e zezna艅 偶adnych z m臋czennika nie wydoby艂; wydoby艂 tylko rozpaczliwe przekonanie, 偶e tych ludzi nic nie zachwieje, nic ich nie z艂amie, i zniech臋ci艂 si臋 do reszty.
Tymczasem nadesz艂a stara 偶ebraczka Kostucha z listem od ksi臋dza Kordeckiego, prosz膮cym pokornie, aby zawieszono szturm na czas nabo偶e艅stwa w dniu Bo偶ego Narodzenia. Stra偶e i oficerowie przyj臋li 偶ebraczk臋 ze 艣miechami i z ur膮ganiem z takiego pos艂a, lecz ona wr臋cz im odrzek艂a:
- Nikt inny nie chcia艂 p贸j艣膰, bo wy pos艂贸w jako zb贸je traktujecie, a ja si臋 za kawa艂ek chleba podj臋艂a... Nied艂ugo mi ju偶 na 艣wiecie, wi臋c si臋 was nie boj臋, a je艣li nie wierzycie, to macie mnie w r臋ku.
Lecz nie uczyniono jej nic z艂ego. Co wi臋cej, Miller, pragn膮c raz jeszcze drogi zgody pr贸bowa膰, przysta艂 na 偶膮danie przeora; przyj膮艂 nawet okup za nie dom臋czonego Jacka Brzucha艅skiego; odes艂a艂 za jedn膮 drog膮 i ow膮 cz臋艣膰 srebra znalezionego przez pacho艂k贸w szwedzkich. To ostatnie uczyni艂 na z艂o艣膰 Wrzeszczowiczowi, kt贸ry po chybionym fortelu z minami w now膮 popad艂 nie艂ask臋.
Przyszed艂 wreszcie wiecz贸r wigilijny. O pierwszej gwia藕dzie zamigota艂y 艣wiat艂a i 艣wiate艂ka w ca艂ej fortecy. Noc by艂a spokojna, mro藕na, lecz pogodna. Szwedzcy 偶o艂nierze, kostniej膮c z zimna na sza艅cach, pogl膮dali z do艂u na czarne mury niedost臋pnej fortecy i na my艣l przychodzi艂y im ciep艂e, mchami utkane chaty skadynawskie, 偶ony, dzieci, choinowe drzewka p艂on膮ce od 艣wieczek, i niejedna 偶elazna pier艣 wezbra艂a westchnieniem, 偶alem, t臋sknot膮, rozpacz膮. A w twierdzy, przy sto艂ach okrytych sianem, obl臋偶eni 艂amali si臋 op艂atkami. Cicha rado艣膰 p艂on臋艂a na wszystkich twarzach, bo ka偶dy mia艂 przeczucie, pewno艣膰 prawie, 偶e czasy niedoli min膮 ju偶 rych艂o.
- Jutro szturm jeszcze, ale to ju偶 ostatni - powtarzali sobie ksi臋偶a i 偶o艂nierze. - Komu B贸g 艣mier膰 zapisze, niech dzi臋kuje, 偶e przedtem nabo偶e艅stwa za偶y膰 mu pozwoli i tym pewniej bramy niebieskie mu otworzy, bo kto w dzie艅 Bo偶ego Narodzenia za wiar臋 zginie, ten do chwa艂y przyj臋ty by膰 musi.
呕yczyli sobie tedy wzajem pomy艣lno艣ci, d艂ugich lat lub niebieskiej korony i taka ulga spad艂a na wszystkie serca, jakby ju偶 bieda min臋艂a.
A by艂o przy przeorze jedno krzes艂o pr贸偶ne, przed nim sta艂 talerz, na kt贸rym biela艂a paczka op艂atk贸w, niebiesk膮 wst膮偶eczk膮 obwi膮zana.
Gdy wszyscy zasiedli, owego za艣 miejsca nikt nie zaj膮艂, pan miecznik rzek艂:
- Widz臋, ojcze wielebny, 偶e starym zwyczajem i dla zag贸rskich pan贸w miejsce gotowe?
- Nie dla zag贸rskich to pan贸w - odrzek艂 ksi膮dz Augustyn - ale dla wspomnienia owego m艂odzieniaszka, kt贸rego艣my jak syna wszyscy kochali, a kt贸rego dusza patrzy teraz z uciech膮 na nas, 偶e艣my pami臋膰 wdzi臋czn膮 o nim zachowali.
- Dla Boga - rzek艂 miecznik sieradzki - lepiej teraz jemu ni偶 nam! S艂uszn膮 winni艣my mu wdzi臋czno艣膰!
Ksi膮dz Kordecki mia艂 艂zy w oczach, a pan Czarniecki ozwa艂 si臋:
- O mniejszych w kronikach pisz膮. Je艣li mi B贸g 偶ycia pozwoli, a ktokolwiek spyta mnie p贸藕niej, kt贸ry by艂 mi臋dzy wami 偶o艂nierz staro偶ytnym bohaterom r贸wny, powiem: Babinicz.
- On si臋 nie nazywa艂 Babinicz - odrzek艂 ksi膮dz Kordecki.
- Jak to, nie nazywa艂 si臋 Babinicz?
- Od dawna wiedzia艂em jego prawdziwe nazwisko, ale pod tajemnic膮 spowiedzi... I dopiero, wychodz膮c przeciw owej kolubrynie, rzek艂 mi: 揓e艣li zgin臋, niechaj偶e wiedz膮, ktom jest, a偶eby uczciwa s艂awa przy moim nazwisku zosta艂a i dawne grzechy star艂a." Poszed艂, zgin膮艂, wi臋c teraz mog臋 wa膰panom powiedzie膰: to by艂 Kmicic!
- 脫w litewski przes艂awny Kmicic? - zakrzykn膮艂 porwawszy si臋 za czupryn臋 pan Czarniecki.
- Tak jest! Tak 艂aska bo偶a zmienia serca!
- Dla Boga! Teraz rozumiem, 偶e on si臋 podj膮艂 tej wyprawy! Teraz rozumiem, sk膮d si臋 taka fantazja w nim bra艂a, sk膮d ta odwaga, kt贸r膮 wszystkich przewy偶sza艂! Kmicic, Kmicic! 贸w straszny Kmicic, kt贸rego Litwa s艂awi!
- Inaczej go odt膮d s艂awi膰 b臋dzie nie tylko Litwa, ale ca艂a Rzeczpospolita.
- On to nas pierwszy ostrzeg艂 przed Wrzeszczowiczem!
- Z jego to przyczyny bramy艣my do艣膰 wcze艣nie zamkn臋li i przygotowania uczynili!
- On pierwszego Szweda z 艂uku ustrzeli艂.
- A ilu ich z armat napsu艂! A de Fossisa kto po艂o偶y艂?
- A owa kolubryna! Je艣li nam nie strach jutrzejszego szturmu, kt贸偶 to sprawi艂?
- Niech偶e ka偶dy z czci膮 wspomina i wys艂awia, gdzie mo偶e, imi臋 jego, a偶eby sprawiedliwo艣膰 si臋 sta艂a - rzek艂 ksi膮dz Kordecki - a teraz: 揥ieczny odpoczynek racz mu da膰, Panie!"
- 揂 艣wiat艂o艣膰 wiekuista niechaj mu 艣wieci!" - odpowiedzia艂 jeden ch贸r g艂os贸w.
Lecz pan Czarniecki d艂ugo nie m贸g艂 si臋 uspokoi膰 i my艣l jego ustawicznie zwraca艂a si臋 do Kmicica:
- To m贸wi臋 waszmo艣ciom - rzek艂 - by艂o w nim co艣 takiego, 偶e cho膰 jak prosty 偶o艂nierz s艂u偶y艂, zaraz komenda sama mu do r膮k w艂azi艂a. A偶 mi dziwno by艂o, 偶e ludzie mimo woli s艂uchali takiego m艂odzika... W rzeczy, na onej baszcie on komenderowa艂 i ja sam go s艂ucha艂em. Gdybym to cho膰 by艂 wiedzia艂, 偶e to Kmicic!
- Wszelako dziwno mi to - rzek艂 pan miecznik sieradzki - 偶e Szwedzi nie pochwalili si臋 jego 艣mierci膮.
Ksi膮dz Kordecki westchn膮艂:
- Musia艂y go prochy na miejscu rozerwa膰!
- Da艂bym sobie r臋k臋 uci膮膰, 偶eby 偶y艂! - krzykn膮艂 pan Czarniecki. - Ale 偶eby taki Kmicic pozwoli艂 si臋 prochom wysadzi膰!...
- Da艂 swoje 偶ycie za nasze! - odrzek艂 ksi膮dz Kordecki.
- To pewno - odpowiedzia艂 miecznik - 偶e gdyby ta kolubryna le偶a艂a na sza艅cu, nie my艣la艂bym tak weso艂o o jutrze.
- Jutro B贸g nam da nowe zwyci臋stwo! - rzek艂 ksi膮dz Kordecki- albowiem arka Noego nie mo偶e zgin膮膰 w potopie!
Tak oni ze sob膮 rozmawiali przy Wilii, a potem porozchodzili si臋, zakonnicy do ko艣cio艂a, 偶o艂nierze na cichy post贸j i stra偶owanie przy bramach i murach. Lecz wielka czujno艣膰 by艂a zbyteczna; i w szwedzkim obozie panowa艂a niezam膮cona spokojno艣膰. Sami oni oddali si臋 spoczynkowi i rozmy艣laniom, bo i dla nich zbli偶a艂o si臋 najuroczystsze ze 艣wi膮t.
Noc by艂a tak偶e uroczysta. Roje gwiazd 艣wieci艂y na niebie, mieni膮c si臋 r贸偶owo i b艂臋kitno. Blask ksi臋偶yca barwi艂 na zielono ca艂uny 艣nie偶ne, rozci膮gni臋te mi臋dzy fortec膮 a nieprzyjacielskim obozem. Wiatr nie wia艂 i taka by艂a cisza, jakiej od pocz膮tku obl臋偶enia pod tym klasztorem nie bywa艂o.
O p贸艂nocy 偶o艂nierze szwedzcy us艂yszeli p艂yn膮ce 艂agodnie z wynios艂o艣ci tony organ贸w, potem g艂osy ludzkie do艂膮czy艂y si臋 do nich, potem d藕wi臋ki dzwon贸w i dzwonk贸w. Wesele, otucha i wielki spok贸j by艂y w tych d藕wi臋kach, i tym wi臋ksze zw膮tpienie, tym wi臋ksze uczucie niemocy 艣cisn臋艂o serca szwedzkie.
呕o艂nierze polscy spod komendy Zbro偶ka i Kali艅skiego nie pytaj膮c o pozwolenie podeszli pod same mury. Nie puszczono ich do 艣rodka, w obawie jakowej zasadzki, kt贸r膮 noc mog艂a u艂atwi膰, lecz pozwolono sta膰 blisko przy murach. Oni te偶 zebrali si臋 ca艂膮 gromad膮. Jedni pokl臋kali na 艣niegu, inni kiwali 偶a艂o艣nie g艂owami, wzdychaj膮c nad w艂asn膮 dol膮, albo bili si臋 w piersi 艣lubuj膮c sobie popraw臋, a wszyscy s艂uchali z rozkosz膮 i ze 艂zami w oczach muzyki i pie艣ni, wedle staro偶ytnego zwyczaju 艣piewanych.
Tymczasem stra偶nicy na murach, kt贸rzy nie mogli by膰 w ko艣ciele, chc膮c sobie ow膮 strat臋 wynagrodzi膰, pocz臋li tak偶e 艣piewa膰 i wkr贸tce rozleg艂a si臋 po ca艂ym okr臋gu mur贸w kol臋da:
 
W 偶艂obie le偶y,
Kt贸偶 pobie偶y
Kol臋dowa膰 ma艂emu...
 
Nazajutrz po po艂udniu huk dzia艂 zg艂uszy艂 na nowo wszystkie inne odg艂osy. Sza艅ce, ile ich by艂o, zadymi艂y naraz, ziemia dr偶a艂a w posadach; lecia艂y po staremu na dach ko艣cielny ci臋偶kie faskule i bomby, i granaty, i pochodnie w rury oprawne, lej膮ce deszcz roztopionego o艂owiu, i pochodnie bez oprawy, i sznury, i szmaty. Nigdy huk nie by艂 tak nieustaj膮cy, nigdy dot膮d taka fala ognia i 偶elaza nie zwali艂a si臋 na klasztor, lecz mi臋dzy dzia艂ami szwedzkimi nie by艂o owej kolubryny, kt贸ra sama jedna mog艂a pokruszy膰 mur i wy艂omy potrzebne do ataku uczyni膰.
Zreszt膮 obl臋偶eni tak ju偶 przywykli do ognia, tak ka偶dy wiedzia艂, co mu czyni膰 nale偶y, 偶e bez komendy obrona sz艂a zwyk艂ym trybem. Na ogie艅 odpowiadano ogniem, na pocisk pociskiem, jeno wymierzonym trafniej, bo spokojniej. Pod wiecz贸r wyjecha艂 Miller, aby przy ostatnich b艂yskach zachodz膮cego s艂o艅ca skutki dobrze obejrze膰, i wzrok jego pad艂 na wie偶臋 rysuj膮c膮 si臋 spokojnie na tle b艂臋kitu.
- Ten klasztor wieki wiek贸w sta膰 b臋dzie! - zakrzykn膮艂 w uniesieniu.
- Amen ! - odpowiedzia艂 spokojnie Zbro偶ek.
Wieczorem zebra艂a si臋 zn贸w w jeneralnej kwaterze narada, jeszcze pos臋pniejsza ni偶 zwykle. Zagai艂 j膮 sam Miller.
- Szturm dzisiejszy - rzek艂 - 偶adnych nie przyni贸s艂 rezultat贸w. Prochy nasze si臋 ko艅cz膮, lud zmarnia艂 w po艂owie, reszta, zniech臋cona, kl臋ski, nie zwyci臋stwa, wygl膮da. Zapas贸w ju偶 nie mamy, posi艂k贸w nie mo偶em si臋 spodziewa膰.
- A klasztor jako pierwszego dnia obl臋偶enia nienaruszony stoi! - doda艂 Sadowski.
- Co nam pozostaje?
- Ha艅ba...
- Odebra艂em rozkazy - rzek艂 jenera艂 - bym pr臋dzej ko艅czy艂 lub odst膮pi艂 i szed艂 do Prus.
- Co nam pozostaje?... - powt贸rzy艂 ksi膮偶臋 Heski.
Wszystkie oczy zwr贸ci艂y si臋 na Wrzeszczowicza, ten za艣 rzek艂:
- Ratowa膰 honor!
艢miech kr贸tki, urywany, podobniejszy do zgrzytu z臋b贸w, wydoby艂 si臋 z ust Millera, kt贸rego Poliocertesem zwano.
- Pan Wrzeszczowicz chce nas nauczy膰, jak wskrzesza膰 zmar艂ych - rzek艂.
Wrzeszczowicz uda艂, 偶e nie s艂yszy.
- Honor uratowali tylko polegli - rzek艂 Sadowski.
Miller pocz膮艂 traci膰 zimn膮 krew.
- I ten klasztor stoi tam jeszcze?... Ta Jasna G贸ra, ten kurnik?!... I ja go nie zdoby艂em?!... I my odst臋pujemy?... Czyli to sen, czy m贸wi臋 na jawie?...
- Ten klasztor, ta Jasna G贸ra stoi tam jeszcze - powt贸rzy艂 s艂owo w s艂owo ksi膮偶臋 Heski - i my odst臋pujemy... pobici!...
Nasta艂a chwila milczenia; zdawa艂o si臋, 偶e w贸dz i jego podw艂adni znajduj膮 dzik膮 rozkosz w rozpami臋tywaniu w艂asnego upokorzenia i wstydu. Wtem Wrzeszczowicz g艂os zabra艂 i m贸wi艂 z wolna i dobitnie:
- Nieraz trafia艂o si臋 - rzek艂 - we wszystkich wojnach, 偶e obl臋偶ona forteca okupowa艂a si臋 oblegaj膮cym, a w贸wczas ci odchodzili jak zwyci臋zcy, bo kto sk艂ada okup, ten tym samym zwyci臋偶onym si臋 uznaje.
Oficerowie, kt贸rzy z pocz膮tku ze wzgard膮 i lekcewa偶eniem s艂uchali s艂贸w m贸wi膮cego, teraz pocz臋li s艂ucha膰 uwa偶nie.
- Niech ten klasztor z艂o偶y nam jakikolwiek okup - m贸wi艂 dalej Wrzeszczowicz - w贸wczas nikt nie powie, 偶e艣my go zdoby膰 nie mogli, jeno 偶e艣my nie chcieli.
- Ale czy oni si臋 zgodz膮? - spyta艂 ksi膮偶臋 Heski.
- Moj膮 g艂ow臋 w zak艂ad stawi臋 - odpar艂 Weyhard - i wi臋cej nad to: m贸j honor 偶o艂nierski!
- Mo偶e to by膰! - rzek艂 nagle Sadowski. - Mamy do艣膰 tego obl臋偶enia my, ale maj膮 go do艣膰 i oni. Co wasza dostojno艣膰 o tym my艣li?
Miller zwr贸ci艂 si臋 do Wrzeszczowicza:
- Niejedn膮 ci臋偶k膮, ci臋偶sz膮 ni偶 kiedykolwiek w 偶yciu chwil臋 przeby艂em z przyczyny waszych rad, panie hrabio, jednak za t臋 ostatni膮 dzi臋kuj臋 i wdzi臋czno艣膰 zachowam.
Wszystkie piersi I偶ej odetchn臋艂y. Rzeczywi艣cie, nie mog艂o ju偶 chodzi膰 o nic innego jak o wycofanie si臋 z honorem.
Nazajutrz, w dzie艅 艣wi臋tego Szczepana, oficerowie zgromadzili si臋 co do jednego, aby wys艂ucha膰 odpowiedzi ksi臋dza Kordeckiego na list Millera, kt贸ry obejmowa艂 propozycj臋 okupu, a by艂 wys艂any od rana.
Przysz艂o d艂ugo czeka膰. Miller udawa艂 weso艂o艣膰, ale przymus by艂 widoczny w jego twarzy. Nikt z oficer贸w nie m贸g艂 usiedzie膰 na miejscu. Wszystkie serca bi艂y niespokojnie.
Ksi膮偶臋 Heski i Sadowski stali pod oknem, rozmawiaj膮c z cicha.
- Co waszmo艣膰 my艣lisz? zgodz膮 si臋? - zapyta艂 pierwszy.
- Wszystko za tym m贸wi, 偶e si臋 zgodz膮. Kto by nie chcia艂 pozby膰 si臋 tak straszliwego b膮d藕 co b膮d藕 niebezpiecze艅stwa za cen臋 kilkunastu tysi臋cy talar贸w, zw艂aszcza 偶e mnisi 艣wiatowych ambicyj i 偶o艂nierskich honor贸w nie maj膮, a przynajmniej mie膰 nie powinni. Boj臋 si臋 tylko, czy jenera艂 za wiele nie za偶膮da艂.
- Ile za偶膮da艂?
- Czterdzie艣ci tysi臋cy talar贸w od mnich贸w, a dwadzie艣cia od szlachty. No! ale w najgorszym razie b臋d膮 si臋 chcieli potargowa膰.
- Ust臋pujmy, na Boga, ust臋pujmy! Gdybym wiedzia艂, 偶e nie maj膮 pieni臋dzy, wola艂bym im ze swoich po偶yczy膰, byle chocia偶 z pozorem honoru pozwolili nam odej艣膰.
- A ja powiem waszej ksi膮偶臋cej mo艣ci, 偶e lubo tym razem uznaj臋 rad臋 Wrzeszczowicza za dobr膮 i wierz臋 w to, 偶e si臋 okupi膮, taka mnie gor膮czka trawi, 偶e wola艂bym dziesi臋膰 szturm贸w ni偶 to oczekiwanie.
- Uf! masz waszmo艣膰 s艂uszno艣膰. Ale ten Wrzeszczowicz jednak... mo偶e zaj艣膰 wysoko...
- Cho膰by na szubienic臋.
Rozmawiaj膮cy nie odgadli. Hrabiego Weyharda Wrzeszczowicza czeka艂 bowiem gorszy los nawet od szubienicy.
Lecz tymczasem huk wystrza艂贸w przerwa艂 im dalsz膮 rozmow臋.
- Co to jest? strza艂y z fortecy?! - krzykn膮艂 Miller.
I zerwawszy si臋 jak op臋tany, wybieg艂 z izby.
Wybiegli za nim wszyscy i pocz臋li nas艂uchiwa膰. Odg艂os regularnych salw dochodzi艂 istotnie z fortecy.
- Dla Boga! jakie to mo偶e mie膰 znaczenie?... Bij膮 si臋 w 艣rodku czy co?! - wo艂a艂 Miller - nie rozumiem!
- Ja to waszej dostojno艣ci wyt艂umacz臋 - rzek艂 Zbro偶ek - dzi艣 艣wi臋ty Szczepan, imieniny pan贸w Zamoyskich, ojca i syna, na ich to cze艣膰 strzelaj膮.
Wtem i okrzyki wiwatowe dosz艂y z fortecy, a za nimi nowe salwy.
- Do艣膰 maj膮 proch贸w! - rzek艂 ponuro Miller. - To nowa dla nas wskaz贸wka.
Lecz los nie oszcz臋dzi艂 mu i drugiej, bardziej bolesnej wskaz贸wki. Oto 偶o艂nierze szwedzcy tak ju偶 byli zniech臋ceni i na duchu upadli, 偶e na odg艂os strza艂贸w fortecznych oddzia艂y pilnuj膮ce najbli偶szych sza艅c贸w opu艣ci艂y je w pop艂ochu.
Miller widzia艂 ca艂y jeden regiment wybornych strzelc贸w smalandzkich, kt贸ry w zamieszaniu schroni艂 si臋 a偶 pod jego kwater臋; s艂ysza艂 tak偶e, jak oficerowie powtarzali mi臋dzy sob膮 na ten widok:
- Czas, czas, czas odst膮pi膰!
Lecz powoli uspokoi艂o si臋 wszystko - jedno wra偶enie pogn臋biaj膮ce zosta艂o. W贸dz, a za nim podkomendni weszli zn贸w do izby i czekali, czekali niecierpliwie; nawet nieruchoma a偶 dot膮d twarz Wrzeszczowicza zdradza艂a niepok贸j.
Na koniec brz臋k ostr贸g rozleg艂 si臋 w sieni i wszed艂 tr臋bacz, ca艂y zarumieniony od mrozu, z w膮sami okrytymi szronem oddechu.
- Odpowied藕 z klasztoru! - rzek艂 oddaj膮c spor膮 paczk臋, obwini臋t膮 w chustk臋 kolorow膮, zwi膮zan膮 sznurkiem.
Millerowi dr偶a艂y nieco r臋ce i wola艂 przeci膮膰 sznurek pugina艂em ni偶 odwi膮zywa膰 go z wolna. Kilkana艣cie par oczu utkwionych by艂o nieruchomie w paczk臋, oficerowie oddech wstrzymali.
Jenera艂 odwin膮艂 jeden sk艂ad chusty, drugi, trzeci i odwija艂 coraz spieszniej, a偶 wreszcie na st贸艂 wypad艂a paczka op艂atk贸w.
W贸wczas poblad艂 i cho膰 nikt nie potrzebowa艂 obja艣nienia, co znajdowa艂o si臋 w chustce, rzek艂:
- Op艂atki !...
- Nic wi臋cej? - spyta艂 kto艣 z t艂umu.
- Nic wi臋cej - odpowiedzia艂 jak echo jenera艂.
Nasta艂a chwila milczenia, przerywana tylko g艂o艣nymi oddechami, czasem te偶 rozleg艂 si臋 zgrzyt z臋b贸w, czasem trza艣ni臋cie rapierem.
- Panie Wrzeszczowicz - rzek艂 wreszcie Miller strasznym i z艂owrogim g艂osem.
- Nie ma go ju偶! - odpowiedzia艂 jeden z oficer贸w.
I zn贸w nasta艂o milczenie.
Natomiast w nocy zapanowa艂 ruch w ca艂ym obozie. Ledwie 艣wiat艂a dzienne zagas艂y, s艂ycha膰 by艂o g艂osy komendy, przebieganie znacznych oddzia艂贸w jazdy, odg艂os regularnych krok贸w piechoty, r偶enie koni, skrzyp woz贸w, g艂uchy turkot dzia艂, zgrzytanie 偶elastwa, d藕wi臋k 艂a艅cuch贸w, szum, gwar i wrzenie.
- Czy nowy szturm na jutro? - m贸wili stra偶nicy przy bramach.
Lecz nie mogli nic widzie膰, bo z wieczora niebo zawlok艂o si臋 chmurami i pocz膮艂 pada膰 艣nieg obfity.
G臋ste jego p艂aty przes艂ania艂y 艣wiat. Oko艂o pi膮tej w nocy wszystkie odg艂osy ucich艂y, lecz 艣nieg pada艂 coraz g臋stszy. Na murach i blankach wie偶 tworzy艂 nowe mury, nowe blanki. Pokry艂 ca艂y klasztor i ko艣ci贸艂, jakby go chcia艂 ukry膰 przed wzrokiem najezdnik贸w, otuli膰 i os艂oni膰 przed ognistymi pociskami.
Na koniec pocz臋艂o szarze膰 i dzwonek ozwa艂 si臋 ju偶 na jutrzni臋, gdy 偶o艂nierze stra偶uj膮cy przy po艂udniowej bramie us艂yszeli parskanie konia.
Przed bram膮 sta艂 ch艂op, ca艂y zasypany 艣niegiem; za nim wida膰 by艂o na wjazdowej drodze niskie, ma艂e sanki drewniane, zaprz臋偶one w chud膮 i poszerszenia艂膮 szkap臋. Ch艂op pocz膮艂 搝abija膰" r臋ce, przest臋powa膰 z nogi na nog臋 i wo艂a膰:
- Ludzie, a otw贸rzcie tam!
- Kto 偶ywie? - zapytano z mur贸w.
- Sw贸j, ze Dzbowa!... Przywioz艂em dobrodziejom zwierzyn臋.
- A jak偶e ci臋 to Szwedy pu艣cili?
- Jakie Szwedy?
- Kt贸rzy ko艣ci贸艂 oblegaj膮.
- Oho, nie masz ju偶 nijakich Szwed贸w!
- Wszelki duch Boga chwali! Odeszli?
- Ju偶e za nimi i 艣lady zasypa艂o!
Wtem gromady 艂yczk贸w i ch艂op贸w zaczernia艂y na drodze: jedni jechali konno, drudzy szli piechot膮, by艂y i niewiasty, a wszyscy z daleka ju偶 wo艂a膰 pocz臋li:
- Nie masz Szwed贸w! nie masz!
- Poszli do Wielunia !
- Otw贸rzta tam bramy! Ni cz艂eka w obozie!
- Szwedzi odeszli! Szwedzi odeszli! - pocz臋to wo艂a膰 na murach i wie艣膰 piorunem rozbieg艂a si臋 w okr膮g.
呕o艂nierze dopadli dzwon贸w i uderzyli we wszystkie jakby na alarm. Kto 偶y艂, wypada艂 z cel, mieszka艅, z ko艣cio艂a.
Wie艣膰 brzmia艂a ci膮gle. Podw贸rzec zaroi艂 si臋 zakonnikami, szlacht膮, 偶o艂nierstwem, niewiastami i dzie膰mi. Radosne okrzyki rozleg艂y si臋 doko艂a. Jedni wypadali na mury, aby pusty ob贸z obejrzy膰; inni wybuchali 艣miechem lub szlochaniem.
Niekt贸rzy nie chcieli wierzy膰 jeszcze; lecz nap艂ywa艂y coraz nowe gromady tak ch艂opstwa, jako i mieszcza艅stwa.
Szli tedy z miasta Cz臋stochowy i z wiosek okolicznych, i z las贸w pobliskich, gwarno, weso艂o i ze 艣piewaniem. Krzy偶owa艂y si臋 coraz nowe wie艣ci; ka偶dy widzia艂 odchodz膮cych Szwed贸w i opowiada艂, dok膮d odchodzili.
W kilka godzin p贸藕niej pe艂no by艂o ludzi na pochy艂o艣ci i na dole pod g贸r膮. Bramy klasztoru otwar艂y si臋 szeroko, jako zwyczajnie bywa艂y przed wojn膮 otwarte; jeno wszystkie dzwony bi艂y, bi艂y, bi艂y... a owe g艂osy tryumfu lecia艂y w dal i s艂ysza艂a je ca艂a Rzeczpospolita.
艢nieg zasypywa艂 ci膮gle 艣lady Szwed贸w.
O po艂udniu dnia tego ko艣ci贸艂 by艂 tak nabity, 偶e jako na brukowanych ulicach miejskich kamie艅 le偶y jeden obok drugiego, tak tam g艂owa by艂a przy g艂owie. Sam ksi膮dz Kordecki mia艂 msz臋 dzi臋kczynn膮, a t艂umom ludzkim zdawa艂o si臋, 偶e to bia艂y anio艂 j膮 odprawia. I zdawa艂o si臋 tak偶e, 偶e dusz臋 wy艣piewa w tej wotywie lub 偶e z dymami kadzide艂 uniesie si臋 ku g贸rze i rozwieje Bogu na chwa艂臋.
Huk dzia艂 nie wstrz膮sa艂 ju偶 mur贸w ani szyb w oknach, nie zasypywa艂 kurzaw膮 ludu, nie przerywa艂 modlitw ani tej dzi臋kczynnej pie艣ni, kt贸r膮 w艣r贸d uniesienia i p艂aczu powszechnego zaintonowa艂 艣wi臋ty przeor:
 
Te Deum laudamus!...
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
VA US Top 40 Singles Chart 2015 10 10 Debuts Top 100
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 40 Wi臋偶niowie Czasu
Tosnuc 600M BMC 40 M440 87
42 30 Marzec 2000 Dialog na warunkach
Sylwetka Stefana 呕eromskiego jako ucznia kieleckiego gim~403
42!
Dz U 00 40 470 bezpiecze艅stwo i higiena pracy przy pracach spawalniczych
42 cz膮stki elementarne
license (40)
pl 40
40

wi臋cej podobnych podstron