21 (29)


W sąsiedztwie miał Korzecki jeden dom znajomy gdzie czasem, raz około
Wielkiejnocy, bywał z wizytą. Była to niezamożna, prawie uboga familia
szlachecka. Ci państwo dzierżawili kilkusetmorgowy folwark donacyjny w lichej,
kamienistej glebie. Jechało się do tej wioski lasami, po wertepach, jakich
świat nie widział.
Pewnego dnia, wróciwszy z włóczęgi pieszej na obiad, Judym zastał we wspólnym
mieszkaniu ucznia gimnazjum, który czerwieniąc się i blednąc rozmawiał z
Korzeckim daremnie usiłującym go ośmielić. Gdy Judym wszedł, gimnazista ukłonił
mu się kilkakroć i jeszcze bardziej spuszczał oczy
- Pan Daszkowslki... - rekomendował go inżynier. - Przyjechał prosić was,
czybyście, panie konsyliarzu, nie chcieli odwiedzić jego chorej matki. Są
konie. Ale was uprzedzam, że to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?
- A tak, droga... bardzo zła...
- Ech, źle pan usposabia doktora! Trzeba było zapewnić, że jak po stole...
- A tak... ale ja...
- Niechby pocierpiał.
Uczeń, nie wiedząc, co mówić, miął tylko czapkę w rękach i przestępował z nogi
na nogę.
- A na co chora mama pańska? - zagadnął Judym tonem jak najbardziej delikatnym,
tym głosem, co jest jak ręka czuła i dźwigająca do góry z całej mocy, z całej
duszy.
- Na płuca.
- Czy kaszle?
- Tak, proszę pana doktora.
- I dawno to już?
- Tak, już dawno.
- To jest... jakie dwa, trzy lata?
- Jeszcze dawniej... Jak tylko zapamiętam...
- Jak tylko pan zapamięta, mama była chora?
- Kasłała, ale się do łóżka nie kładła.
- A teraz leży?
- Tak, teraz już tylko ciągle w łóżku. Już mama nie może chodzić.
- Dobrze, proszę pana, to pojedziemy. Można zaraz.
- Jeżeli tylko pan doktór...
- O, musimy naprzód zjeść obiad - to darmo!- wtrącił się Korzecki.
- Ale jeśli pan doktór... - z pośpiechem mówił uczeń.
W tej samej chwili zauważył, że pali głupstwo, i do reszty się zmięszał.
- Widzi pan... doktór musi się najeść. A i pan pewno głodny, panie Olesiu.
- Ja... o, nie! Ja nie. Pan inżynier tak łaskaw...
Wkrótce dano obiad.
Uczniaczek wzbraniał się, jadł półgębkiem i ani na chwilę nie odrywał oczu od
talerza. Korzecki tego dnia był jakiś zimny i skulony. Rozmawiał z trudem. Gdy
konie przed dom zaszły i Judym już schodził, inżynier ujął młodego chłopczynę
za szyję i wlókł się tak z nim po schodach.
Na samym dole rzekł:
- Niech się pan pokłoni ode mnie mamie, ojcu. Chętnie bym państwa odwiedził,
ale cóż... Żadną miarą... Tyle tu roboty. Niech pan jednakże powie mamie, że da
Bóg, zobaczymy się wkrótce.
Judym przypadkowo rzucił okiem na jego twarz. Korzecki był jakiś szary. Z oczu
jego płynęły dwie łzy samotnice.
- Da Bóg, zobaczymy się wkrótce... - powtórzył na swój sposób
Licha, rozklekotana bryczka ruszyła się z miejsca. Ciągnęły ją dwie szkapy
zbiedzone i w dodatku nierówne. Jedna z nich - było bo kobylsko chłopskie, z
wielkim, spuszczonym łbem, a druga pochodzić musiała z jakiejś "stajni". Teraz
już tylko grzbiet jej, wystający jak piła, imponował towarzyszce z gorszej
rasy. Na koźle siedział chłop w kaszkiecie i guńce, który budził z odrętwienia
c h a b e t y wiozące godne osoby takimi samymi środkami, jak wówczas gdy
odstawiał nawóz albo ziemniaki
W istocie, droga prowadząca do owego folwarku należała do bezwzględnie
polskich. Jechało się wciąż lasem. Jakaś chmurna ciemność kryła się między
martwymi drzewami, co rosły w sapowatej glebie. Droga zarośnięta zdeptaną
trawą, pełna kamieni, które w nią wrosły, wiła się wśród gęstej, młodej
świerczyny. Skręty jej wciąż przepadały między zielenią, jakby się leśnym
obyczajem, na wzór zwierząt, kryły przed oczyma ludzkimi.
Wzrok Judyma błądził w zadumaniu po miękkich mchach i biało-zielonych listkach
borówek. Każda łodyżka mchu była zbudowana z gwiazdek świetlistych, jakby z
promieni słońca, co zetknąwszy się z ziemią w czułe roślinki się przeistoczyły
Gdzieniegdzie pośród tej królewskiej, kochanej, miękkiej zieleni widać było
kamionkę szarosinych głazów. Szpakowate, w mech suchy obleczone pnie jodełek
przecinały widnokrąg daleki. Gdy konie weszły w las głębszy, pod cień jodeł i
świerków, przecięły drogę wężowiska czarnych korzeni. Co chwila wózek
trzeszczał, gdy jego szprychy zanurzały się po osie w głębokie bajorka kisnące
w tych miejscach od wieków. Już tam mchy ledwo się mogły wybić z głębi
żółtaworudej powłoki zeschłych igieł. Wszędzie leżały szyszki i obłamane,
suche, białawe gałęzie.
Tu i ówdzie czerniał stos gnijącego chrustu daleko rozmiecione trzaski po
drzewie ściętym.
Czasami wózek wlókł się w głębokim, szczerym, żółtym piasku, który sypał się z
obręczy cicho sycząc.
Był to jedyny szelest w tym obszarze. Raz tylko gdzieś w oddali rozległo się
chrupiące wołanie żołny.
Słońce wchodziło do głębi leśnej jakby ukradkiem. Cienie drzew i gałęzi były
tak głębokie, że o tej porze stała tam jeszcze rosa.
W jakimś miejscu otwarła się przed oczyma polanka, ze wszystkich stron lasem
jakby ramieniem kochającym objęta na śmierć i życie, na wieczne czasy. Wśród
tej darni zielonej czerniały kępy jałowcu. Pod przeciwległą ścianą świerków
bielał jak czaszka samotny, obdarty z kory pniak drzewa nisko ściętego.
W ciszy latał biały motyl siadając na listkach kędzierzawej murawy, ledwie
okrywającej nieurodzajną ziemię.
Pomiędzy siwymi kamieniami stał żółty, przyziemny kwiatuszek i patrzał w słońce
rozwartą źrenicą.
Była cisza tak głęboka, że słyszało się ciche, drżące dzwonienie świerszcza
polnego. Człowiek mógł liczyć bicie swego serca i uczuwać szelest krwi
biegnącej w żyłach.
Przychodziły myśli dziwne, natchnione, jakby nie myśli człowieka, tylko jej,
tej zaklętej, zaczarowanej polany Widziało się, że ten skrawek leśnej łąki
jeden jedyny jest na świecie, że człowiek po to żyje, aby weń zatopił ducha
swego i marzył. Żeby marzył o tych rzeczach, które leżą w głębi, w ciemności, w
zamknięciu, które nie przemijają, nie giną, które są proste, naiwne i bezczelne
jak ta polanka. Żeby dozwalał z serca swego płynąć wszystkiemu, co w nim jest,
wszelkiej świętości i brzydocie.
Uczniaczek wciąż milczał. Był z uszanowaniem zwrócony w stronę Judyma i tylko
tak i nie odpowiadał na jego pytania. Około godziny czwartej las się urwał, a
za nim odkryły się pola. W dali widać było grupę drzew i folwark.
- To już Zabrzezie... - rzekł uczeń.
Wkrótce wjechali na podwórze folwarku. Była ta nędzna siedziba. Dwór
opuszczony, jeszcze bardziej niż budynki folwarczne, prze którymi gnił nawóz i
szkliła się fioletowa gnojówka, bielał w cieniu czterech lip rzędem rosnących u
wejścia. Tam stało posłanie, na którym leżała chora.
Zjawienie się bryczki wywołało istny popłoch w otoczeniu domu. Biegały tam
różne osoby. Naprzeciwka Judyma wyszedł jegomość mocno szpakowaty, ogorzały i
rekomendował się jako mąż chorej. Za nim sunęły z ciekawą trwogą dwie nieładne
panny, dla których ten przyjazd był zapewne fenomenalnym zdarzeniem.
Judym wziął się bez zwłoki do badania chorej. Była to kobieta lat czterdziestu
paru, zeschnięta niby wiórek. Ceglasty wypiek jak równa elipsa płonął na jej
lewym policzku. Pierwsze zbadanie wykazało od razu suchoty w ostatnim stadium.
Tylko dla zamaskowania istoty spostrzeżeń Judym długo i szczegółowa
słuchał, jak resztką siły pracują te biedne płuca. Gdy już nic nie zostawało do
zrobienia, uczuł dziwny smutek.
"Cóż tu powiedzieć? - myślał. - Czy kłamać i udawać?"
- Jakże pan konsyliarz znajduje stan mego zdrowia? - spytała chora, gdy usiadł
na krzesełku i myślał.
- Proszę pani... nie będę ukrywał, że to jest stan dość ciężki, ale z tym
ludzie żyją, osobliwie na wsi. Znam wiele wypadków tego rodzaju. Ja pani
przepiszę szczegółową kurację.
- Ach, będę panu konsyliarzowi wdzięczna do śmierci... - szepnęła patrząc w
twarz jego płomiennym wzrokiem. - Tak pragnę żyć jeszcze, tak pragnę... Dzieci,
całe gospodarstwo na mojej głowie, a ja tu leżę i leżę. Gdyby mi tak piasku na
oczy nasypano, cóż by się stało.
- Proszę pani, o gospodarstwie trzeba zapomnieć zupełnie.
- Ach, czyż to można, panie konsyliarzu... Te łotry, chłopy tutejsze! Czy można
mieć taką służbę, żeby sobie dać radę. Wszystko to złodziej na złodzieju.
- Dobrze, dobrze. Musi pani zapomnieć, że oni na świecie istnieją. Trzeba leżeć
na świeżym powietrzu, jeść...
- Ja tu piłam odwar wygotowany z kory sosnowej.
- Z czego?
- Z kory sosnowej. To się suszyło na blasze...
- Teraz już pani tego nie będzie używała. Trzeba pić koniak i mleko.
Przez cały czas wykładu o kuracji, jaką stosować należy, w pokojach dworu
słychać było bieganie, szepty, szczęk talerzy. Wkrótce szlachcic prosił Judyma
do stołu. Chorą, za chwilę, wobec zbliżającej się nocy, miano przenieść do
sypialni.
Puklerz słoneczny schodził we mgły szerząc w nich krwawe koło. Ciemny opar
rozpościerał się nad ziemią i wchłaniał słońce, które ociężale zapadało w jego
toń głęboką i pełną stokrotnego smutku. Do serca wkradał się bolesny zgiełk i
trwożliwy żal, jakby ta święta, płomienna kula już nigdy wstać nie miała z
ciemności. Judym doznał żałobnego tchnienia w samej głębi siebie. Nie mógł
zrozumieć, co mu jest. Oczy jego przypadkiem zwróciły się na chorą...
Siedziała na swym posłaniu w koszuli, taka biedna, znędzniała, taki ubogi
szkielet... Wargi jej szeptały słowa modlitwy, dłonie były złożone, ściśnięte,
a z oczu kapały łzy ciche. Oczy te patrzały daleko, w słońce, które szło w
zaświaty, w noc niewiadomą, w drogę wieczną. Judym pierwszy raz w życiu swym
wsłuchiwał się w ciszę taką, w ciszę polną i leśną.
Wówczas gdy siedział zadumany, rozdarł to milczenie krzyk przerażający. To
stary paw, który co noc siadywał na szczycie dworu, wydał ze siebie ten dziki,
surowy, żelazny, zardzewiały wrzask. Echo jego leciało przez pola utopione w
milczeniu, przez mgły, przez lasy otaczające Chora wzdrygnęła się i chuda jej
ręka spotkała się z ręką doktora...
- Jak ja się boję, panie doktorze...
- Czego, pani?
- Czegoś takiego...
- Nic, nic... Niech pani ściśnie mię za rękę. Czegóż się tu bać...
- Tak nie lubię, kiedy ten stary paw krzyczy.
Zdaje mi się, że to nie on, tylko...
- Ach, któż to widział!
Zniżyła głowę i, wlepiając ogromne płomienie oczu swych w jego twarz, szeptała:
- Panie konsyliarzu, niech się pan zlituje i trochę, trochę przedłuży mi
jeszcze życia. Ja pragnę, muszę jeszcze żyć! Chcę wiedzieć, co będzie z
Olesiem! Chcę wiedzieć, co się z nim stanie...
Judym podniósł oczy i zobaczył figurkę ucznia stojącą przy plecionym parkanie.
Ten chłopiec płakał ukrywszy twarz w dłoniach.
- To taki jedyny mój syn... On mię tylko jeden kochał... I córki to samo, ale
on... Któregoś tu dnia nasza kucharka poszła na jarmark, bo to już teraz każdy
robi, co mu się żywnie podoba, to on wziął, sam zabił, oprawił i upiekł mi
kurczę na rożnie. Ale zapomniał osolić... Zjadłam calutkie, słowa mu nie
mówiłam, że bez soli... Łzami sobie osoliłam te kosteczki...
Słońce zagasło. Zorza jego była ruda i skąpa, siejąca nie światło, lecz trwogę.
- Tak żałuję - mówiła chora - że pan Korzecki nie może przyjechać. Obiecał, że
nas odwiedzi, a już tyle czasy nie był... Kiedy się też znowu zobaczymy...
- Pan Korzecki - odezwał się Oleś - mówił, że ma nadzieję niedługo zobaczyć się
z mamusią...
Judym zjadł na kolację mnóstwo kurcząt, sałaty ze śmietaną i wieczorem
odjechał.
Milczący furman wiózł go tą samą drogą.
Było ciemno. Księżyc nie świecił, tylko gdzieniegdzie rozpraszała swój cichy
blask gwiazda samotna. Czarny las tonął w mroce, we mgle chłodnej, co jak woda
lała się przez gałęzie.
Judym zamknięty był w sobie. W duszy jego budziły się myśli, jak dzieci, które
dotąd spały, a teraz podnoszą cudowne główki i szczerymi usty wypowiadają, co
przez serce ich płynie.
Dziwne myśli...
Zdawało mu się, że ta chora kobieta, której nic pomóc nie mógł, jest to
najbliższa jego istota. Były chwile, kiedy mu się widziało, że to on sam leżał
na tym posłaniu, wpatrywał się w gasnące światło, że jego usta szeptały cichą
modlitwę... Sennym, drzemiącym okiem wpatrywał się w całe życie tej kobiety,
przechodził je wzdłuż ostrymi myślami i widział jak na dłoni.
Bryczka wtoczyła się na polankę.
Jasna mgła rozlała się tam jakby śniąca woda. Nieruchome szczyty świerków ledwo
się odbijały na ciemnym tle nieba. Niżej stał mrok leśny, nieprzebity,
kamienny.
Judym wytężył oczy i zaczął szukać białego pniaka, który tu przejeżdżając
widział - i oto nagle zląkł się aż do gruntu serca. Z dala, z dala nadleciał po
rosach krzyk pawia:
Doktor zamknął oczy, głowę wtulił w ramiona, zgarbił się i drżącymi wargami coś
do siebie szeptał.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
5 21 29
2008 Metody obliczeniowe 01 D 2008 10 1 21 19 29
HH20140131 T858372281 No Limit Hold em $1,29 $0,21
HH20140202 T859734839 No Limit Hold em $1,29 $0,21
próbna 29 marca 2014
(21 Potencjał zakłócający i anomalie)
000805 29
980928 21

więcej podobnych podstron