wab rzeczy nienasycone


ANDRZEJ
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siÄ™ jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Nexto.pl.
Andrzej Czcibor-Piotrowski
(ur. 1931)  poeta, prozaik,
tłumacz literatury rosyjskiej,
słowackiej, bułgarskiej, czeskiej,
ukraińskiej i angielskiej,
pracował jako redaktor
w wydawnictwie KAW oraz
Instytucie Wydawniczym PAX.
W czasie drugiej wojny
światowej zesłany na Sybir,
przez PersjÄ™, Irak, PalestynÄ™
i Egipt zawędrował do Anglii.
Do Polski wrócił w 1947 roku.
Zadebiutował w roku 1956
tomikiem wierszy Oczy śniegu.
Od tamtej pory wydał dziesięć
tomów poetyckich oraz cztery
powieści: Prośba o Annę (1962),
Rzeczy nienasycone (W.A.B.
1999) i ich dalszy ciÄ…g:
Cud w Esfahanie (W.A.B. 2001)
oraz Straszne dni (2008).
Książka Rzeczy nienasycone
otrzymała nagrodę Biblioteki
Raczyńskich oraz znalazła się
w finale konkursu o NagrodÄ™
LiterackÄ… NIKE 2000.
Wkrótce nowa powieść autora 
Nigdy dość. Miracle.
ANDRZEJ
CZCIBOR-PIOTROWSKI
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 1998
Wydanie II
Warszawa 2010
Pamięci mojej mamy
poświęcam
Trzy rzeczy sÄ… nie nasycone,
a czwarta, która nigdy nie rzecze: Dosyć.
Piekło, łono białogłowskie, i ziemia, która się nie nasyca wodą,
a ogień nigdy nie mówi: Dosyć.
Biblia w przekładzie ks. Jakuba Wujka, Prz 30, 15-16
Księga pierwsza SAONE POLA
Ta trzecia
Nasza śliczna i zapobiegliwa mama, pani na włościach,
zamierzająca gospodarować na kilkudziesięciu hektarach
pól, łąk i lasów, z młynem i leśniczówką, i stawami, i nie-
wielkim domkiem, który wkrótce miał być przebudowa-
ny na stylowy pałacyk czy dworek,
a więc nasza mama, teraz już ziemianka co się zowie,
uległa prośbom swoich znajomych z Drohobycza, magistra
farmacji i właściciela apteki przy rynku, Dawida Srebrzyń-
skiego, i jego żony, Salomei Ester Drzewieckiej, szkolnej
koleżanki z lwowskiego gimnazjum Zofii Strzałkowskiej,
przed ich wyjazdem pod koniec czerwca do Londynu, do
krewnych, Silverów, Anglików od kilku pokoleń, i zgo-
dziła się, aby oddali pod jej opiekę dwunastoletnią córkę,
Sarę, chociaż ani mama, ani tym bardziej my, mój starszy
brat, Renek, i ja, nie znaliśmy jej osobiście, widzieliśmy
ją tylko na fotografiach: ładną czarnowłosą dziewczynę
9
o wielkich oczach wyciętych w kształt migdałów, w białej
bluzce z marynarskim kołnierzem,
i teraz mieliśmy ją zobaczyć żywą i mieszkać z nią
przez dwa miesiÄ…ce wakacji na odludziu, w warunkach,
o jakich nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, my, od uro-
dzenia mieszczuchy, wychuchani paniczykowie,
ale z Sarą i tak nie mogliśmy się równać: była bogatą
jedynaczką, tak jak nasza mama, domyślaliśmy się więc,
że może okazać się wyniosła i zarozumiała, że będzie nas
traktować jak niedorastających jej do pięt smarkaczy,
wsiedliśmy więc do podstawionej przed ganek
bryczki, zaprzężonej w parę kasztanków, by wyjechać po
Sarę na stację kolejową w Rudnikach, bez gorących uczuć
w sercu, raczej pełni niechęci do obcego gościa  zwłasz-
cza dziewczyny  mogącego zakłócić swoją obecnością
ustalony rytm naszych wakacyjnych dni, które wypełniały
wyprawy do lasu, kÄ…piele w rzece, podglÄ…danie pluskajÄ…-
cych się na golasa ukraińskich dziewuch z pobliskich wsi
i bójki z miejscowymi chłopakami, jeśli nie spotykaliśmy
naraz większej czeredy tych rozwrzeszczanych smarkaczy,
lecz tylko dwóch, trzech, tłukliśmy się do pierwszej krwi,
bez złości i nienawiści, potem zaś następowało pojednanie
zwycięzców i pokonanych, a raz my okazywaliśmy się
górą, raz  częściej  oni,
i teraz jechaliśmy na stację, powoziła mama, śliczna
w prostej bawełnianej chłopce, konie szły równo, pylna
droga głuszyła turkot kół i odgłos kopyt, wzbijających kłę-
10
by kurzu, żółtego jak przydrożne kaczeńce, mama siedzia-
ła w milczeniu na przednim siedzeniu, zamyślona i jakby
zatroskana, a my, mój brat, Renek, i ja, dokazywaliśmy
na tylnym i wygadywaliśmy z całą powagą niestworzone
rzeczy: że nie będziemy się z dziewuchą bratać, że poka-
żemy jej, gdzie raki zimują, że nie pozwolimy na żadne
dziewczyńskie czułości, na całowanie się przy powitaniu,
że bawić się będziemy razem tylko wtedy, kiedy zechcemy,
że, słowem, my będziemy tu niepodzielnie rządzili, a nie
baba, choć jest o kilka lat od nas starsza,
a tymczasem wjechaliśmy w nurt rzeki, która nagle
przegrodziła nam drogę: nie było tu mostu ani przepra-
wy promowej, konie bezbłędnie odnajdowały szlak przez
płyciznę, bród jednak okazał się głębszy: koła nie dotykały
już dna, wartki nurt zaczął znosić bryczkę na głębinę,
ale mama prowadziła konie pewną ręką, niebawem koła
znów odnalazły dno i wytoczyły się na mieliznę przy dru-
gim brzegu, a potem ociekający wodą koczyk jechał dalej
polną drogą pośród łąk, po których dostojnie i z godnoś-
cią kroczyły bociany, raz po raz pochylając się i kłapiąc
długimi czerwonymi dziobami,
i wsłuchiwaliśmy się w głos mamy, która ni stąd,
ni zowąd zaczęła śpiewać po ukraińsku niskim, ciepłym
głosem:
Rewe ta stone Dnipr szyrokyj...
11
a potem znów, po kilku strofach, tę pieśń, którą
tak lubiliśmy:
Uziałby ja banduru
taj zahrał, szczo znał...
i nie dopatrywaliśmy się w tym wyborze niczego
dziwnego, bo mama  jak wiedzieliśmy  miała w szkole
obok Polek, Ormianek i Żydówek koleżanki Ukrainki,
które nauczyły ją swoich ludowych pieśni, tak jak mama
śpiewała im polskie, wśród nich tę, którą zanuciła właśnie,
a my podjęliśmy melodię i słowa:
Wina, wina, wina dajcie,
a jak umrÄ™, pochowajcie
na zielonej Ukrainie,
przy kochanej mej dziewczynie...
i stawaliśmy się braćmi-sokołami, i dodawaliśmy
sobie nawzajem i naszej mamie sił i otuchy, i wszyscy,
cała nasza trójka, czuliśmy się tacy szczęśliwi i w krótkim,
z głębi serca płynącym akcie strzelistym dziękowaliśmy
Panu Bogu, że nas stworzył, że po prostu jesteśmy, że świat
jest taki nieprawdopodobnie piękny i tak nam dobrze,
że jesteśmy razem...
a jedyny cień  to nieobecność naszego taty, powoła-
nego jeszcze w zeszłym roku do wojska i przebywającego
12
wraz ze swoją jednostką sanitarną to tu, to znów tam,
i piszącego do nas listy, i przesyłającego zdjęcia (a wśród
nich to: papa na kasztance jak sam Marszałek!), i zjawia-
jÄ…cego siÄ™ z rzadka i niespodzianie we wspaniale skrojo-
nym oficerskim mundurze, w wysokich butach, lśniących
zawsze jak lustro, i z pistoletem walther w kaburze na
pasie z koalicyjkÄ…,
a tak mu ich, i tego pasa, i koalicyjki, i kabury
z pistoletem, zazdrościliśmy, że sprawił nam takie same
pasy z koalicyjkÄ… i kaburÄ…, i straszakiem zamiast walthera,
i Renek omal nie stracił wzroku, bo strzelając, trzymał
tę swoją broń tuż przy oczach i proch osmalił mu rzęsy
i rogówkę, i kilka dni po zabiegu, który mama przepro-
wadziła własnoręcznie, bo nie na darmo była okulistką,
chodził z czarną przepaską jak król piratów,
i wkrótce wyjechaliśmy na gościniec, kopyta zaklą-
skały wesoło do wtóru turkotowi kół na twardym podło-
żu, i usłyszeliśmy ten dziwny dzwięk: to odezwały się dru-
ty telegraficzne, rozpięte na przydrożnych słupach, które
doprowadziły nas aż przed budynek stacji z napisem
rudniki
i zatrzymaliśmy się na placu przed dworcem, obaj
z Renkiem zeskoczyliśmy  po mamie  z bryczki i zdjąw-
szy uzdzienice, zawiesiliśmy koniom na karkach wytasz-
czone spod przedniego siedzenia worki z obrokiem, ze
smakowitym owsem, który zwierzęta zaczęły chrupać,
przymknąwszy oczy, a my we trójkę wyszliśmy na peron
13
i mama spytała zawiadowcę, czy pociąg ze Lwowa przy-
jedzie punktualnie, i uspokojona usiadła na ławeczce, my
zaś biegaliśmy po pustych torach, udając to lukstorpedę,
to ręczną drezynę, na przemian,
i nie czekaliśmy długo: nie minęło nawet pięć minut,
a już usłyszeliśmy nadjeżdżający pociąg, sapanie i gwizd
lokomotywy, i stukot kół na rozjazdach, i maszynista
zatrzymał niewielki skład gładko, bez szarpnięć, tuż przed
tablicą z nazwą stacji, i z wagonu osobowego wysiadła
tylko jedna pasażerka:
poznaliśmy ją od razu  to była Sara, z małą walizką
w ręku, w białej powiewnej sukience, białych podkola-
nówkach, w białych pantofelkach na koturnie i w białym
kapelusiku ze wstążkami na głowie, spod którego wypły-
wały pukle czarnych jak smoła włosów,
dziewczyna podeszła do mamy, podała jej rękę, ale
mama objęła ją, uściskała i ucałowała w oba policzki,
i powiedziała:
 Witaj, doniu, tu u nas, na wsi!  i dodała, przed-
stawiajÄ…c nas po kolei:  A to sÄ… moi synowie: Ireneusz
i Andrzej. Mam nadzieję, że się polubicie!
a Sara, jakbyśmy się znali od niepamiętnych czasów,
rzuciła się nam na szyję: najpierw Renkowi, który jed-
nak nie okazał się zadowolony z tej poufałości i natych-
miast się od niej odsunął, a potem mnie  a ja właśnie
stałam się Utą, dziewczyną, a więc przytuliłam się do
Sary, pocałowałam ją w usta, a ona, wcale nie zdziwio-
14
na, odpowiedziała mi uściskiem i długim pocałunkiem,
a wreszcie oświadczyła, tak jakby nic nie mogło się przed
nią ukryć:
 Na pewno zostaniemy przyjaciółkami! Nieroz-
Å‚Ä…cznymi!
a ja, przejęta i zachwycona, szepnęłam:
 Bardzo bym tego chciała! Mój Boże, jaka ty jesteś
piękna!
i żałowałam, że jestem w spodniach, a nie sukience,
że nie mam we włosach wstążek i kokard, a pod sukienką
cieniutkich batystowych majteczek, jakie na pewno nosiła
Sara, wzięłam z jej rąk walizeczkę, która wcale nie oka-
zała się ciężka, i podałam Renkowi (przecież my, dziew-
czyny, nie będziemy jej dzwigać!), i wszyscy ruszyliśmy
do bryczki, brat upchnął bagaż, zdjął worki z obrokiem
z końskich łbów, schował je pod przednie siedzenie, a po-
tem demonstracyjnie usiadł tam obok mamy, tak że tylne
pozostało dla nas, dla Sary i dla mnie, mama ujęła lejce,
cmoknęła, konie ruszyły, bryczka potoczyła się po kocich
łbach, potem wjechaliśmy na polną drogę, wiodącą do
brodu na rzece,
a ja tuliłam się do Sary, słuchając jej opowieści, a tak
wiele miała do powiedzenia: o domu i rodzicach, o szkole,
o koleżankach i kolegach, o księdzu katechecie i profeso-
rach, o lekcjach rysunków  tak jak nasza mama bardzo
je lubiła  o randkach i flirtach z chłopakami, którzy za
wszelką cenę usiłowali skraść dziewczynie całusa, dotknąć
15
piersi czy nawet  cóż za śmiałkowie!  wsunąć rękę pod
spódniczkę, na co zresztą (szepnęła to i lekko się zaru-
mieniła) chętnie pozwalała,
a ja, słuchając jej, myślałam:
 Jak to dobrze, że Sara przyjechała! To nic, że Renek
trochę się boczy! Jesteśmy teraz trzy: mama, Sara i ja, Uta,
bo przecież mimo sławetnych postrzyżyn i zmiany stroju
wciąż jestem dziewczyną i mam teraz przyjaciółkę, siostrę,
tak bardzo podobną do naszej mamy, i chcę  Boże, jak
ja bardzo tego chcę!  być taka sama jak ona!
i kiedy po drodze Sara poprosiła, żeby mama zatrzy-
mała na chwilę konie, i zeskoczyła z bryczki, i ja pobie-
głam za nią w przydrożne krzaki, gdzie przykucnąwszy
obok siebie i ściągnąwszy, co trzeba, i wypiąwszy okrągłe
dupeńki, zrobiłyśmy siusiu, a gdy Sara podniosła się, aby
podciągnąć majtki, spostrzegłam, że jej pulchne podbrzu-
sze nie jest podobne do mojego, gołego jak dopiero co wy-
lęgnięte pisklę, że Sara ma tam na tym wzgórku puchatą
czarną mufkę, i posmutniałam, i poczułam żal, a nawet
może zazdrość, Sara jednak wiedziała wszystko i znała
moje myśli, i pozwoliwszy opaść sukience, pocałowała
mnie i uspokoiła:
 Nie martw się, Uto! I tobie już wkrótce wyrośnie
tam czarna grzywka!
i wróciłyśmy do bryczki, słońce niemrawo wspinało
się na ukos po niebie, dzień zapowiadał się upalny i gdy
konie ruszyły znów z miejsca, mama powiedziała:
16
 Zaraz po śniadaniu pójdziemy nad rzekę...
a ja już wyobraziłam sobie, jak nagie i mokre leżymy
obok siebie na piasku i Sara przekonuje mnie o tym, jak
to dobrze, jak wspaniale być dziewczyną, i że chłopcy
nie mogą się z nimi równać, i patrząc na nią i na mamę,
gotowa byłam przyznać Sarze rację.
Dziewczynka czy chłopiec
Przez kilka lat z woli i upodobania mojej pięknej mamy
byłam dziewczynką: w długie, najpierw złociste, a potem
kasztanowate włosy wplatano mi wstążki i przypinano
kokardy, nosiłam sukienki, a pod nimi skąpe batystowe
majteczki, więc jako Uta (a był to skrót od mamusine-
go słowa laluta, laleczka!) od najmłodszych lat znałam
dziewczynki lepiej niż moi rówieśnicy o smuklejszych
niż moje biodrach, a one ufnie i serdecznie przyjmowały
mnie jako jedną spośród siebie, choć troszkę się dziwiły,
że rozebrana do naga różnię się od nich, ale ta różni-
ca okazała się tak niewielka, że nie przeszkadzało nam
to bawić się wspólnie lalkami, czesać sobie nawzajem
z czułością długie włosy, zachowywać się jednakowo:
paplać i chichotać, rozczulać się i płakać z byle powodu,
a potem pocieszać się nawzajem, ściskać i całować, i słu-
chać z wypiekami na twarzy, jak co starsze z nas szepczą
o chłopakach,
17
ale pewnego dnia  a właśnie zaczynały się wakacje
 urwało się to nagle i wcale nie wiem na pewno, czy czu-
łam się szczęśliwa, kiedy zaprowadzono mnie do fryzjera,
który długo nie chciał uwierzyć, że jestem chłopcem,
ale w końcu uległ namowom, obciął moje śliczne długie
loki i uczesał z przedziałkiem, z krótką grzywką spadającą
na czoło,
a gdy spojrzałem w lustro, już nie w sukience,
ale w koszuli z wykładanym ą la Słowacki kołnierzem
i w krótkich spodenkach, rozpłakałem się, bo wydałem
się sobie  przywrócony chłopięctwu  zupełnie kimś
innym, więcej, byłem kimś innym:
Uta umarła, narodził się Andrzej, Jędruś, Drzejek,
nadal ulubieniec ślicznej i kapryśnej mamy, która wreszcie
pogodziła się z tym, że obok pierworodnego, Ireneusza,
Renka, ma drugiego syna, a nie córkę, której tak bar-
dzo pragnęła, aby rok po roku odnajdować się w niej,
odradzać,
słowem: Uta przestała istnieć, aby brat miał brata,
a nie siostrę, ale ta siostra nie od razu przestała we mnie
trwać, często przyłapywałam się na tym, że myślę i postępu-
ję, i czuję po dziewczyńsku, zakochiwałam się w kolegach,
patrzyłam na nich zalotnie, trzepotałam rzęsami i wzdy-
chałam, a w klozecie nie siusiałam na stojąco, ale siadałam
na desce, a jeśli musiałam to zrobić pod gołym niebem,
podczas zabawy na graniczącej z domem dziadków parceli
albo na wycieczce, w lesie lub na łące, opuszczałam spo-
18
denki i zsuwałam majtki, i przykucałam jak dziewczynka,
i wypinałam krągłą pupę, i lubiłam to, i sprawiało mi to
przyjemność, zwłaszcza gdy patrzyli na mnie chłopcy, i ten
mój szósty, siódmy, ósmy rok życia (a chodziłam już od
dwóch lat do szkoły!) były wciąż dwupłciowe:
wśród dziewcząt czułam się dziewczyną, wśród
chłopców  prawie chłopcem, choć moje szerokie biodra
i drobna ułomność, którą często udawało mi się ukryć,
nie pozwalały we wszystkim się z nimi równać, ale czu-
łość dziewcząt po stokroć mi to wynagradzała i nigdy
się nikomu, nawet starszemu bratu, nie skarżyłem, bo
i czemuż miałbym się skarżyć, skoro czułem się o tyle
bogatszy, o tyle hojniej obdarowany...
i to Sara, z tą swoją śniadą cerą i migdałowymi
oczyma, wszystko we mnie zmieniła, choć z początku,
w pierwszych dniach jej pobytu na wsi, byłyśmy serdecz-
nymi przyjaciółkami: chodziłyśmy razem, objęte wpół, na
długie spacery w pola albo po lesie, zwierzałyśmy się sobie
i całowałyśmy się w usta, kąpałyśmy się nago w stawie
albo w rzece, nie zwracając uwagi na to, że tak zupełnie
to nie jesteśmy do siebie podobne, a kiedy zmęczone
pływaniem i pluskaniem się w wodzie kładłyśmy się na
piasku czy trawie, aby wyschnąć na słońcu, Sara opowia-
dała mi, jak to wspaniale być dziewczyną, i że ja to chyba
sama dobrze wiem i rozumiem,
aż ja, patrząc kiedyś na nią, na jej śniady, niemal
płaski brzuch, przecięty u dołu wzdłuż wąską bruzdeczką,
19
ocienioną czarnym pomponem włosów, gęstych i skręco-
nych jak karakuł, i na toczącą się z góry, spod głębokiego
pępka, kroplę wody, nagle zerwałem się, zbliżyłem się do
niej, ukląkłem między jej uniesionymi kolanami, pochy-
liłem się i zlizałem językiem tę prześwietloną słońcem
kroplę, złocistą jak okruch bursztynu,
i Sara leżała przez chwilę bez ruchu, a potem wy-
ciągnęła do mnie ramiona i powiedziała cicho, by nie
usłyszała mama, która schroniła się w cieniu pobliskich
krzaków i usnęła:
 Chodz!
i przyciągnęła mnie do siebie, i położyłem się na
niej, między jej rozchylonymi udami, i przywarliśmy do
siebie mocno, i w tym ciasnym uścisku nasze ciała schły
szybciej, i wydawało mi się, że słyszę, jak krople wody na
naszej napiętej skórze przemieniają się z sykiem w parę,
i teraz już wiedziałem na pewno, że nie mogę dłużej
być Utą, przyjaciółką Sary, że jestem Andrzejem, Jędru-
siem, Drzejkiem, i że mam swoją pierwszą prawdziwą
przyjaciółkę  już jako chłopiec z krwi i kości, że Uta na-
prawdę odeszła, aby ta przemiana mogła się dokonać,
i nie wiedziałem  bo skąd?  że nie minie nawet
rok, a zostanę od Sary oderwany, że rozdzielą nas tysiące
wiorst i że już nigdy jej nie zobaczę, i że Uta  niespo-
dzianie  powróci.
20
Mężczyzni czasu wojny
Najłatwiej dostać się tam z podwórka kamienicy naszych
dziadków: wystarczy wspiąć się na blaszany kubeł na
śmieci, uchwycić się rękoma za występ muru, zręcznie
unikając wtopionych w cement odłamków zielonkawego
szkła z butelek po piwie, podciągnąć się na ramionach
i osiągnąwszy całym ciałem wierzchołek, skoczyć na obie
nogi wprost w gęstą, nigdy niekoszoną trawę po drugiej
stronie:
tu zaczynała się parcela, niezabudowany obszar, lek-
ko pochyły, wspinający się łagodnie ku ulicy Kurkowej,
w dolnej części graniczący wysokim parkanem z ulicą
Miączyńskiego, a bokiem przylegający do rzędu domów,
bez wyjątku dwupiętrowych, zbiegających pod kątem
prostym w dół, do Ayczakowskiej,
a więc właśnie z naszego podwórka najczęściej, po
powrocie z wakacji w Rudnikach, przedostawaliśmy się na
tę rozległą parcelę, porośniętą bujną trawą, gęstymi krza-
kami i młodymi drzewkami, które zaczynały już z wolna
wychylać się i zza muru, i zza parkanu, bo właściciel chyba
o niej zapomniał,
i ta śródmiejska preria stanowiła miejsce naszych
codziennych zabaw, moich, mojego starszego o półtora
roku brata, Renka, rówieśników z pobliskich domów,
a także do niedawna jednej tylko dziewczyny, pulchnej
21
Andzi o grubych udach i dużej pupie, a teraz także Sary,
która została z nami po wiejskich wakacjach,
a właśnie zaczynała się jesień pierwszego roku woj-
ny, która niewiele zmieniła w naszym rozkładzie dnia
i upodobaniach, nie chodziliśmy tylko do szkoły i całymi
dniami się bawiliśmy,
i tak na przykład z zapałem urządzaliśmy zawody:
kto (nie wyłączając dziewczyn) zrobi najładniejszą i naj-
bardziej niezwykłą kupkę, a oceniało się i konsystencję,
i kształt, i kolor, i połysk (zdarzały się piramidki, torciki,
obwarzanki, kiełbaski, parówki, rogale i misterne spirale,
zakończone ozdobnym szpicem jak choinka świąteczna),
i przyglądaliśmy się im z uwagą i z bliska, by niczego
nie przeoczyć, bo otwarta przestrzeń niemal natychmiast
pochłaniała nieprzyjemny zapach,
albo zakładaliśmy się, kto, wspiąwszy się na pagó-
rek, najdalej siknie  i tu dziewczyny nie miały nic do
powiedzenia,
kiedy indziej znów one, Andzia i Sara, były górą:
wciskaliśmy im w garść każdy po dziesięć groszy, a one
pokazywały nam to, czym się od nas różniły: Sara sta-
wała przy murze, unosiła kusiutką spódniczkę i odcią-
gała daleko gumkę skąpych majteczek, tak że mogliśmy
z góry wpatrywać się  byle nie za długo, bo wówczas
czekał nas bolesny kuksaniec  w jej śniade, przepoło-
wione wąsko podbrzusze, pozbawione owego ślicznego
małego dzyndza, którym tak się chełpiliśmy, pokazując
22
go sobie nawzajem, ale Sara nie wymagała wzajemności:
po prostu pozwalała nam patrzeć na swoją pulchną, pu-
chatą cisię z miną dobrodziejki, wyświadczającej nam
wielkÄ… Å‚askÄ™,
inaczej Andzia: opuszczała majtadały poniżej kolan
i obracała się w koło, szybko, tak że wydawało się nam,
że jest taka sama z przodu jak i z tyłu, i pochylała się,
abyśmy to naprawdę dobrze zobaczyli,
my jednak myśleliśmy sobie w duchu, że widzie-
liśmy nie takie cuda, nie takie mecyje, bo przecież nie
ukrywały przed nami swojej nagości nasze mamy, ciotki,
stryjenki i wujenki, cioteczne, wujeczne i stryjeczne sio-
stry i inne miłe kuzyneczki, a na wsi, niedaleko Rudnik,
w majÄ…teczku ziemskim kupionym przez mamÄ™ w maju,
na kwartał przed wrześniem tysiąc dziewięćset trzydzie-
stego dziewiątego roku, podglądaliśmy kąpiące się goło
w rzece ukraińskie dziewuchy: kołysały wielkimi, pełny-
mi piersiami, miały gęsto upierzone podbrzusza i pękate
zady, i słyszeliśmy ich rozmowy i gardłowy śmiech, i słowa
rusińskich piosenek, jakie wyśpiewywały dzwięcznymi,
donośnymi głosami:
Oj, ne chody, Hryciu, taj na weczernyciu,
bo na weczernyci diłki czarounyci...
i to one właśnie wydawały się nam tymi młodymi
kuszącymi czarownicami, gotowymi rzucić urok czy za-
23
klęcie, a rumieniec pokrywał nam policzki, gdy podej-
mowały inną pieśń:
Nas rano, nas rano maty budyła
i tychuju, tychuju pisniu nutyła...
bo znaliśmy już niektóre sprośne, nieprzyzwoite
wyrazy, tak że dla zabawy niewiniątkom i żółtodziobom
kazaliśmy powtarzać szybko, raz po raz:
 Papier w dole! Papier w dole!
choć na dobrą sprawę nie bardzo jeszcze wiedzieli-
śmy, na czym to polega, i kojarzyło się nam to z psuciem
powietrza,
a zresztą i Andzia już od zeszłego roku, a teraz także
Sara również nas znały, choć nigdy nie pokazywaliśmy
im naszych pisiów wszyscy naraz, ale kiedy bawiliśmy się
w doktora albo w mamę i tatę, dziewczyny sięgały nam
pod spodenki i ściskały w dłoni nasze apintasy, tak jak
my wkładaliśmy ręce pod ich majtki, dotykając nie bez
przyjemności u jednej kosmatej, u drugiej zaś gładziutkiej
jak u niemowlęcia, miękkiej i soczystej cisi,
żadna ze stron nie miała więc przewagi i wydawa-
ło się nam, że sprawiamy i Andzi, i Sarze przyjemność,
przypatrujÄ…c siÄ™ z nieudawanym zaciekawieniem ich pa-
chwinom, a i one nie czuły się pokrzywdzone: mogły
pokazywać się nam do woli, a przy tym zarobiły ładnych
parÄ™ groszy,
24
i kiedy tak raz bawiliśmy się w najlepsze, nagle ode-
zwały się syreny ogłaszające nalot, wszyscy rozpierzchli
się, a my, mój brat i ja, nie zastanawiając się długo, wbieg-
liśmy do domu i ze strychu wspięliśmy się na dach:
wkrótce pojawiły się samoloty z czarnymi krzyżami
i choć były gęsto ostrzeliwane przez zenitówki naszej arty-
lerii przeciwlotniczej i przez nas, krzyczących głośno:
 Tratatata!
jakbyśmy mieli co najmniej działko szybkostrzelne,
zdążyły zrzucić bomby, trafiając w pobliskie koszary: sły-
szeliśmy odgłosy wybuchów, widzieliśmy chmurę kurzu,
dym, płomienie, Ayczakowską nadjeżdżały samochody
straży pożarnej i karetki pogotowia,
i samoloty odleciały, strzały ucichły, ale choć nalotu
jeszcze nie odwołano, nie zeszliśmy do schronu  wśli-
znęliśmy się do salonu z wielkim lustrem w złoconych
ramach, fortepianem i stylowymi meblami i całowaliśmy
się na przemian z Sarą, która też się tam niespodzianie
znalazła,
cóż to były za pocałunki  wszyscy troje mieliśmy
twarze mokre od brody po czoło, ale czuliśmy się wspa-
niale: byliśmy mężczyznami czasu wojny i mieliśmy swoją
kobietę, którą obroniliśmy i która teraz okazywała nam
wdzięczność.
25
Cóż to za niesamowita Lato 1939 roku.
polityczno-erotyczna Dziewięcioletni Andrzej,
baśń syberyjska, syn polskiej rodziny inteligenckiej
w której ból wygnania ze Lwowa, spędza wakacje na wsi
i lęk przed samotnością w towarzystwie kuzynki Sary,
łączą się ze światłem nad wiek dojrzałej, która
miłości. wprowadza go w sferę erotyki.
Tożsamość seksualna Andrzeja
Stefan Chwin
jest zachwiana  raz po raz staje
siÄ™ on dziewczynkÄ… o imieniu Uta.
Ta niemalże fizyczna dwoistość
pozwala mu jeszcze intensywniej
doświadczać rzeczywistości.
Kiedy Armia Czerwona
wkracza do Polski, Andrzeja
czeka rozłąka z ojcem, w końcu
zesłanie wraz z matką i bratem
do Kazachstanu. Jednak okrutna
historia nie jest w stanie zniszczyć
świata, w którym naprawdę żyje
chłopiec. Jest to świat jednego
boga  Erosa. I wielu bogiń 
matki, opiekunek, przyjaciółek
i kochanek.
cena 39,90 zł
Patronat medialny:
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siÄ™ jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Nexto.pl.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
9 rzeczy, których nie znosimy u sąsiadów
Rossakiewicz Długi rzeczywiste i długi rzekome
09 funkcje zmiennej rzeczywistej 3 4 pochodna funkcji
SPIS RZECZY
Liczby rzeczywiste
Ustawa o stosunku państwa do Kościoła Katolickiego Rzeczypospolitej Polskiej Komentarz
Bunt wobec rzeczywistości
Józef Mackiewicz Legendy i rzeczywistości
W czwartym wymiarze Gdy niemożliwe staje się rzeczywistością

więcej podobnych podstron