25 (230)






Henryk Sienkiewicz "Potop"








J臋zyk polski:
 
 Henryk Sienkiewicz 揚otop"






 
Wierny Soroka wi贸z艂 swego pu艂kownika przez lasy g艂臋bokie, sam nie wiedz膮c, dok膮d jecha膰, co pocz膮膰, gdzie si臋 obr贸ci膰.
Kmicic nie tylko by艂 ranny, ale i og艂uszony wystrza艂em. Soroka od czasu do czasu macza艂 szmat臋 w kuble wisz膮cym przy koniu i obmywa艂 mu twarz; chwilami zatrzymywa艂 si臋 dla poczerpni臋cia 艣wie偶ej wody przy strumieniach i jeziorkach le艣nych, ale ani woda, ani postoje, ani ruch konia nie zdo艂a艂y zrazu wr贸ci膰 panu Andrzejowi przytomno艣ci - i le偶a艂 jak martwy, a偶 偶o艂nierze jad膮cy razem, a mniej do艣wiadczeni w rzeczach ran od Soroki, pocz臋li si臋 troska膰, czy 偶yje.
- 呕yje - odpowiada艂 Soroka - za trzy dni tak b臋dzie na koniu siedzia艂 jak ka偶dy z nas.
Jako偶 w godzin臋 p贸藕niej Kmicic otworzy艂 oczy i z ust jego wydoby艂o si臋 jedno tylko s艂owo:
- Pi膰!
Soroka przytkn膮艂 blaszank臋 z czyst膮 wod膮 do jego warg, lecz pokaza艂o si臋; 偶e otwarcie ust sprawia panu Andrzejowi b贸l niezno艣ny - i nie m贸g艂 pi膰. Ale przytomno艣ci ju偶 nie straci艂; jednak偶e o nic nie pyta艂, jak gdyby nic nie pami臋ta艂; oczy mia艂 szeroko otwarte i patrzy艂 bezmy艣lnie na g艂臋bie le艣ne, na szmaty b艂臋kitnego nieba, widne nad g艂owami mi臋dzy g臋stwin膮, i na swoich towarzysz贸w; patrzy艂 tak, jak cz艂owiek zbudzony ze snu lub otrze藕wiony z upicia, i pozwoli艂, nie m贸wi膮c ani s艂owa, opatrywa膰 si臋 Soroce, nie j臋cza艂 przy rozwi膮zywaniu banda偶贸w - owszem, zimna woda, kt贸r膮 wachmistrz obmywa艂 ran臋, zdawa艂a si臋 sprawia膰 mu przyjemno艣膰, bo czasem u艣miecha艂 si臋 oczyma.
A Soroka pociesza艂 go:
- Jutro, panie pu艂kowniku, dur przejdzie. Da B贸g, 偶e si臋 uchronim.
Jako偶 pod wiecz贸r odurzenie pocz臋艂o istotnie przechodzi膰, bo przed samym zachodem s艂o艅ca Kmicic spojrza艂 przytomniej i nagle spyta艂:
- Co tu taki szum?
- Jaki szum? Nie ma 偶adnego - odpowiedzia艂 Soroka.
I widocznie szumia艂o tylko w g艂owie pana Andrzeja, bo wiecz贸r by艂 pogodny. Zachodz膮ce s艂o艅ce, przenikaj膮c sko艣nymi promieniami w g臋stwin臋, przesyca艂o z艂otymi blaskami mrok le艣ny i bramowa艂o czerwone pnie sosen. Wiatr nie wia艂- i tylko tu i 贸wdzie z leszczyny, brz贸z i grab贸w sp艂ywa艂y li艣cie na ziemi臋 albo zwierz pierzchliwy czyni艂 lekki szelest, pomykaj膮c w g艂臋biny boru przed jezdnymi.
Wiecz贸r by艂 ch艂odny, jednak偶e gor膮czka pocz臋艂a widocznie chwyta膰 pana Andrzeja, bo po kilkakro膰 powt贸rzy艂:
- Mo艣ci ksi膮偶臋! mi臋dzy nami na 艣mier膰 i 偶ycie!
艢ciemni艂o si臋 wreszcie zupe艂nie i Soroka my艣la艂 ju偶 o noclegu, ale 偶e weszli w mokry b贸r i b艂oto pocz臋艂o chlupota膰 pod kopytami, jechali wi臋c dalej, aby dobra膰 si臋 do wysokich i suchych cz臋艣ci lasu.
Jechali godzin臋 i drug膮, nie mog膮c przebra膰 si臋 przez bagno. Tymczasem uczyni艂o si臋 zn贸w widniej, bo zeszed艂 ksi臋偶yc w pe艂ni. Nagle Soroka jad膮cy na przedzie zeskoczy艂 z kulbaki i pocz膮艂 pilno rozpatrywa膰 grunt le艣ny.
- Konie t臋dy sz艂y - rzek艂 - wida膰 艣lady na b艂ocie.
- Kto m贸g艂 t臋dy przeje偶d偶a膰, kiedy tu 偶adnej drogi nie ma? - rzek艂 jeden z 偶o艂nierzy podtrzymuj膮cych pana Kmicica.
- Ale 艣lady s膮 - i to kupa ca艂a! Ot, tam, mi臋dzy sosnami, wida膰 jasno jak na d艂oni.
- Mo偶e byd艂o chodzi艂o.
- Nie mo偶e by膰. Nie pora le艣nych pastwisk, wida膰 wyra藕nie kopyta, ju偶ci, jacy艣 ludzie musieli t臋dy przeje偶d偶a膰. Dobrze by by艂o cho膰by bud臋 le艣nicz膮 znale藕膰.
- To jed藕my 艣ladem.
- Jazda!
Soroka wskoczy艂 znowu na konia i ruszyli. 艢lady kopyt w torfiastym gruncie ci膮gle by艂y wyra藕ne, a niekt贸re, o ile przy 艣wietle ksi臋偶yca mo偶na by艂o miarkowa膰, wydawa艂y si臋 zupe艂nie 艣wie偶e. Jednak偶e konie zapada艂y do kolan i wy偶ej. Ju偶 obawiali si臋 偶o艂nierze, czy przebrn膮, czy g艂臋bsze jeszcze topiele nie odkryj膮 si臋 przed nimi, gdy po up艂ywie p贸艂 godziny do nozdrzy ich doszed艂 zapach dymu i 偶ywicy.
- Smolarnia tu musi by膰! - rzek艂 Soroka.
- A ot! tam skry wida膰! - rzek艂 偶o艂nierz.
I rzeczywi艣cie, w dali ukaza艂a si臋 smuga czerwonawego, przesyconego p艂omieniem dymu, oko艂o kt贸rej skaka艂y iskry tlej膮cego pod ziemi膮 ogniska. Zbli偶ywszy si臋 ujrzeli 偶o艂nierze chat臋, studni臋 i du偶膮 szop臋, zbit膮 z bierwion sosnowych. Konie, zm臋czone drog膮, pocz臋艂y r偶e膰 - liczne r偶enia odpowie-dzia艂y im spod szopy, a jednocze艣nie przed jezdnymi stan臋艂a jaka艣 posta膰 ubrana w ko偶uch przewr贸cony we艂n膮 do g贸ry.
- A si艂a koni? - spyta艂 cz艂owiek w ko偶uchu.
- Ch艂opie! Czyja to smolarnia? - rzek艂 Soroka.
- Co艣cie wy za jedni? Sk膮de艣cie si臋 tu wzi臋li? - pyta艂 znowu smolarz g艂osem, w kt贸rym widoczny by艂 przestrach i zdziwienie.
- Nie b贸j si臋! - odpowiedzia艂 Soroka - nie zb贸je!
- Jed藕cie w swoj膮 drog臋, nic tu po was!
- Zamknij pysk i do chaty prowad藕, p贸ki prosim. A nie widzisz, chamie, 偶e rannego wieziem!
- Co艣cie za jedni?
- Pilnuj, abym ci z rusznicy nie odpowiedzia艂. Lepsi od ciebie, parobku! Prowad藕 do chaty, a nie, to ci臋 we w艂asnej smole ugotujem.
- Jeden si臋 przed wami nie obroni臋, ale b臋dzie nas wi臋cej. Gard艂a wy tu po艂o偶ycie!
- B臋dzie i nas wi臋cej, prowad藕!
- To i chod藕cie, nie moja sprawa.
- Co masz je艣膰 da膰, to daj - i gorza艂ki. Pana wieziemy, kt贸ry zap艂aci.
- Byle st膮d 偶yw wyjecha艂.
Tak rozmawiaj膮c weszli do chaty, w kt贸rej na kominie pali艂 si臋 ogie艅 ,a z garnk贸w postawionych na trzonie rozchodzi艂 si臋 zapach duszonego mi臋siwa. Izba by艂a do艣膰 przestronna. Soroka zaraz na wst臋pie zauwa偶y艂, i偶 pod 艣cianami sta艂o sze艣膰 tapczan贸w okrytych obficie baranimi sk贸rami.
- To tu jaka艣 kompanija mieszka - mrukn膮艂 do towarzysz贸w. Podsypa膰 rusznice i czuj duch! Tego chama pilnowa膰, by nie umkn膮艂. Niech偶e dzisiejszej nocy kompanija 艣pi na dworze, bo my z izby nie ust膮pim.
- Panowie nie przyjad膮 dzi艣 - rzek艂 smolarz.
- To i lepiej, bo nie b臋dziem si臋 o kwater臋 spierali, a jutro sobie pojedziem- odpar艂 Soroka - tymczasem wyki艅 mi臋siwo na mis臋, bo艣my g艂odni, i koniom owsa nie 偶a艂uj.
- A sk膮d by tu owsa wzi膮艣膰 przy smolarni, wielmo偶ny panie 偶o艂nierzu?
- S艂yszeli艣my konie pod szop膮, to musi by膰 i owies; smo艂膮 ich nie 偶ywisz.
- To nie moje konie.
- Czy twoje, czy nie twoje, je艣膰 musz膮 jako i nasze. 呕ywo, ch艂opie! 呕ywo! je艣li ci sk贸ra mi艂a.
Smolarz nie odrzek艂 nic. A tymczasem 偶o艂nierze z艂o偶yli 艣pi膮cego pana Andrzeja na tapczanie - po czym sami zasiedli do wieczerzy i jedli chciwie duszone mi臋siwo wraz z bigosem, kt贸rego obszerny sagan znalaz艂 si臋 na kominie. By艂y tak偶e i jag艂y, a w komorze, przy izbie, znalaz艂 Soroka spory g膮siorek gorza艂ki.
Jednak偶e sam z lekka si臋 tylko zakropi艂 i 偶o艂nierzom pi膰 nie da艂, bo postanowi艂 mie膰 si臋 przez noc na baczno艣ci. Ta opr贸偶niona chata z tapczanami na sze艣ciu m臋偶贸w i z szop膮, w kt贸rej r偶a艂o stado koni, wyda艂a mu si臋 dziwn膮 i podejrzan膮. S膮dzi艂 po prostu, 偶e to jest schronisko zb贸jeckie, tym bardziej 偶e w tej samej komorze, z kt贸rej wyni贸s艂 g膮siorek, odkry艂 sporo or臋偶a pozawieszanego na 艣cianach i beczk臋 prochu oraz rozmaite rupiecie, widocznie w dworach szlacheckich porabowane. Na wypadek gdyby nieobecni mieszka艅cy tej chaty wr贸cili, nie mo偶na by艂o spodziewa膰 si臋 od nich nie tylko go艣cinno艣ci, ale nawet mi艂osierdzia; zamierzy艂 wi臋c Soroka zaj膮膰 zbrojn膮 r臋k膮 chat臋 i trzyma膰 si臋 w niej przemoc膮 lub drog膮 uk艂ad贸w.
By艂o to konieczne i ze wzgl臋du na zdrowie Kmicica, dla kt贸rego podr贸偶 mog艂a sta膰 si臋 zgubn膮, i ze wzgl臋du na wsp贸lne wszystkich bezpiecze艅stwo. Soroka by艂 to 偶o艂nierz kuty i bity, kt贸remu jedno tylko uczucie obcym by艂o, to jest uczucie trwogi. A jednak teraz, na wspomnienie ksi臋cia Bogus艂awa, strach go bra艂. Zostaj膮c z dawnych lat w s艂u偶bie Kmicica, wierzy艂 on 艣lepo nie tylko w m臋stwo, ale i w szcz臋艣cie m艂odego pana; widzia艂 niejednokrotnie jego czyny przechodz膮ce zuchwalstwem miar臋 wszelk膮 i granicz膮ce prawie z szale艅stwem, kt贸re jednak udawa艂y si臋 i uchodzi艂y p艂azem. Odby艂 z Kmicicem wszystkie 損odchody" pod Chowa艅skiego, bra艂 udzia艂 we wszystkich zabijatykach, napadach, zajazdach, porwaniach i doszed艂 do przekonania, 偶e m艂ody pan wszystko mo偶e, wszystko potrafi, z ka偶dej toni si臋 wyratuje i ka偶dego, kogo zechce, pogr膮偶y. Kmicict edy by艂 dla niego uosobieniem najwi臋kszej pot臋gi i szcz臋艣cia - a ow贸偶 widocznie teraz trafi艂 sw贸j na swego - nie! widocznie pan Kmicic trafi艂 na lepszego od siebie... Jak to? Jeden m膮偶, kt贸ry by艂 ju偶 w r臋ku Kmicica, porwany, bezbronny, zdo艂a艂 wydosta膰 si臋 z jego r膮k i ma艂o tego: obali膰 samego Kmicica, pogromi膰 jego 偶o艂nierzy i przerazi膰 ich tak, 偶e zbiegli boj膮c si臋 jego powrotu? By艂 to dziw nad dziwy i Soroka g艂ow臋 traci艂 my艣l膮c o tym- wszystkiego si臋 bowiem na tym 艣wiecie spodziewa艂, tylko nie tego, by znalaz艂 si臋 kto艣 taki, kto by po panu Kmicicu przejecha艂.
- Zali sko艅czy艂o si臋 ju偶 nasze szcz臋艣cie? - mrucza艂 do siebie rozgl膮daj膮c si臋 ze zdumieniem doko艂a.
Wi臋c cho膰 dawniej, bywa艂o, szed艂 z zamkni臋tymi oczyma za panem Kmicicem na kwatery Chowa艅skiego, otoczone o艣mdziesi臋ciotysi臋czn膮 armi膮, teraz, na wspomnienie tego d艂ugow艂osego ksi臋cia z panie艅skimi oczyma i r贸偶ow膮 twarz膮, ogarnia艂 go zabobonny przestrach. I sam nie wiedzia艂, co czyni膰. Przera偶a艂a go my艣l, 偶e jutro lub pojutrze trzeba b臋dzie zjecha膰 na bite trakty, na kt贸rych mo偶e ich spotka膰 sam straszliwy ksi膮偶臋 lub jego pogo艅. Dlatego to w艂a艣nie zjecha艂 z drogi w g艂臋bokie lasy - a obecnie pragn膮艂 zosta膰 w onej Ie艣nej chacie, p贸ki by si臋 nie zmyli艂y i nie znu偶y艂y pogonie.
Lecz 偶e i to schronisko, z innych powod贸w, nie wydawa艂o mu si臋 bezpiecznym, chcia艂 wiedzie膰, czego si臋 trzyma膰, i w tym celu kaza艂 偶o艂nierzom stra偶owa膰 przy drzwiach i oknach chaty, a sam rzek艂 do smolarza:
- We藕, ch艂opie, latarni臋 i chod藕 ze mn膮.
- Chyba 艂uczywem wielmo偶nemu panu za艣wiec臋, bo nie masz latarni.
- To 艣wie膰 艂uczywem; spalisz szop臋 i konie, wszystko mi jedno!
Na takie dictum latarnia znalaz艂a si臋 zaraz w komorze. Soroka kaza艂 ch艂opu i艣膰 naprz贸d, sam za艣 szed艂 za nim z pistoletem w gar艣ci.
- Kto tu mieszka w tej chacie? - pyta艂 po drodze.
- Panowie mieszkaj膮.
- Jak ich zowi膮?
- Tego mi nie wolno powiedzie膰.
- Widzi mi si臋, ch艂opie, 偶e we藕miesz w 艂eb!
- M贸j jegomo艣膰-odpowiedzia艂 smolarz-je艣libym ze艂ga艂 jakie przezwisko, to te偶 musia艂by艣 si臋 jegomo艣膰 kontentowa膰.
- Prawda jest! A si艂a tych pan贸w?
- Jest stary pan i dw贸ch panicz贸w, i dw贸ch czeladzi.
- Jak偶e to, szlachta?
- Pewnie, 偶e szlachta.
- I tu mieszkaj膮?
- Czasem tu, a czasem B贸g wie gdzie!
- A te konie sk膮d?
- Panowie naprowadzaj膮, a sk膮d, B贸g wie!
- Rzeknij prawd臋: nie rozbijaj膮 twoi panowie na go艣ci艅cu?
- Czy ja, m贸j jegomo艣膰, wiem? Widzi mi si臋, 偶e konie bior膮, a komu, to nie moja g艂owa.
- A co z ko艅mi robi膮?
- Czasem wezm膮 sztuk dziesi臋膰, dwana艣cie, ile jest, i pop臋dz膮 a dok膮d, to te偶 nie wiem.
Tak rozmawiaj膮c doszli do szopy, z kt贸rej s艂ycha膰 by艂o parskanie koni i weszli do 艣rodka.
- 艢wie膰! - rzek艂 Soroka.
Ch艂op podj膮艂 latarni臋 w g贸r臋 i pocz膮艂 o艣wieca膰 konie stoj膮ce szeregiem przy 艣cianie. Soroka opatrywa艂 jednego po drugim okiem znawcy i g艂ow膮 kr臋ci艂, j臋zykiem mlaska艂 i mrucza艂:
- Nieboszczyk pan Zend rad by by艂... S膮 polskie, moskiewskie... a ten wa艂ach niemiec... i ona klacz tak偶e... Zacne konie. A co im dajecie?
- 呕eby nie ze艂ga膰, m贸j jegomo艣膰, tom tu dwie polanki owsem obsia艂 jeszcze z wiosny.
- To twoi panowie od wiosny konie sprowadzaj膮?
- Nie, ale mi czeladnika z rozkazem przys艂ali.
- To艣 ty ich?
- Ja by艂em ich, nim na wojn臋 poszli.
- Na jak膮 wojn臋?
- Czy ja wiem, m贸j jegomo艣膰. Poszli daleko, jeszcze zesz艂ego roku, a wr贸cili latem.
- A czyj teraz jeste艣?
- To kr贸lewskie lasy.
- Kto ci臋 tu osadzi艂 na smolarni?
- Borowy kr贸lewski, pan贸w krewny, kt贸ry z nimi te偶 konie prowadza艂, ale jak raz z nimi pojecha艂, tak i wi臋cej nie wr贸ci艂.
- A go艣cie jacy tu u pan贸w nie bywali?
- Tu nikt nie trafi, bo bagna naoko艂o i tylko jedno przej艣cie; dziwno mi to, m贸j jegomo艣膰, 偶e艣cie trafili, bo kto nie trafi, tego i bagno wci膮gnie.
Soroka chcia艂 zrazu odpowiedzie膰, 偶e i te lasy, i to przej艣cie zna dobrze, ale po chwili namys艂u postanowi艂 lepiej zamilcze膰, a natomiast spyta艂:
- A du偶e to bory?
Ch艂op nie zrozumia艂 pytania.
- Jak to?
- Daleko id膮?
- Oj ! kto je tam przeszed艂: jedne si臋 ko艅cz膮, drugie zaczynaj膮, a B贸g tam wie, gdzie ich nie ma. Ja tam nie by艂.
- Dobrze! - rzek艂 Soroka.
To rzek艂szy kaza艂 ch艂opu wr贸ci膰 i sam zawr贸ci艂 do chaty.
Po drodze rozmy艣la艂, co mu czyni膰 przystoi, i waha艂 si臋. Z jednej strony przychodzi艂a mu ochota, korzystaj膮c z nieobecno艣ci mieszka艅c贸w chaty, bra膰 konie jak swoje i z rabunkiem umyka膰. 艁up by艂 cenny i konie bardzo przypad艂y do serca staremu 偶o艂nierzowi, ale po chwili zwalczy艂 pokus臋. Wzi膮艣膰 艂atwo, jeno co dalej czyni膰? Bagna naoko艂o, jedno wyj艣cie - jak do niego trafi膰? Przypadek raz pos艂u偶y艂, ale mo偶e nie pos艂u偶y膰 drugi raz. I艣膰 艣ladem kopyt na nic, bo膰 pewnie mieszka艅cy mieli tyle rozumu, 偶e poczynili umy艣lnie 艣ladowe drogi fa艂szywe i zdradne, wiod膮ce wprost do topieli. Soroka zna艂 dobrze proceder ludzi, kt贸rzy konie kradn膮 lub 艂upem bior膮.
My艣la艂 wi臋c i rozwa偶a艂, nagle uderzy艂 si臋 pi臋艣ci膮 w g艂ow臋:
- Kiep ze mnie! - mrukn膮艂 - to偶 wezm臋 ch艂opa na postronek i ka偶臋 si臋
wyprowadzi膰 na go艣ciniec.
Nagle wstrz膮sn膮艂 si臋 wym贸wiwszy ostatni wyraz.
- Na go艣ciniec? A tam ten ksi膮偶臋 i pogo艅...
揚i臋tna艣cie koni trzeba straci膰! - rzek艂 sobie w duchu stary wyga z takim 偶alem, jakby te konie od ma艂ego wyhodowa艂. - Nie mo偶e by膰 inaczej, tylko sko艅czy艂o si臋 nasze szcz臋艣cie. Trzeba siedzie膰 w chacie, p贸ki pan Kmicic nie wyzdrowieje, siedzie膰 z wol膮 mieszka艅c贸w albo bez woli, a co potem b臋dzie, to ju偶 pu艂kownika g艂owa."
Tak rozmy艣laj膮c wr贸ci艂 do chaty. Czujni 偶o艂nierze stali przy drzwiach i cho膰 widzieli z dala latark臋 migoc膮c膮 w ciemno艣ci, t臋偶 sam膮, z kt贸r膮 Soroka i smolarz wyszli, przecie kazali im si臋 opowiedzie膰, kto s膮, zanim pu艣cili ich do chaty. Soroka da艂 ordynans, by stra偶uj膮cy zmienili si臋 o p贸艂nocku, sam za艣 rzuci艂 si臋 na tapczan obok Kmicica.
W chacie uczyni艂o si臋 cicho, jeno 艣wierszcze rozpocz臋艂y zwyk艂膮 muzyk臋, w przyleg艂ej kom贸rce myszy chrobota艂y w nagromadzonych tam rupieciach, od czasu do czasu za艣 chory budzi艂 si臋 i marzy艂 widocznie gor膮czkowo, bo do uszu Soroki dolatywa艂y bez艂adne jego s艂owa:
- Mi艂o艣ciwy kr贸lu, odpu艣膰... Tamci zdrajcy... Wszystkie ich sekreta powiem... Rzeczpospolita sukno czerwone... Dobrze, mam ci臋, mo艣ci ksi膮偶臋... Trzymaj!... Mi艂o艣ciwy kr贸lu!... T臋dy, bo tam zdrada!
Soroka podnosi艂 si臋 na tapczanie i s艂ucha艂, lecz chory, zakrzykn膮wszy raz i drugi, zasypia艂, a potem zn贸w budzi艂 si臋 i wo艂a艂:
- Ole艅ka! Ole艅ka, nie gniewaj si臋!...
Dopiero ko艂o p贸艂nocy uspokoi艂 si臋 zupe艂nie i zasn膮艂 na dobre. Soroka te偶 pocz膮艂 drzema膰, ale wnet zbudzi艂o go ciche pukanie do drzwi chaty.
Czujny 偶o艂nierz otworzy艂 oczy natychmiast i zerwawszy si臋 na r贸wne nogi, wyszed艂 z chaty.
- A co tam?
- Panie wachmistrzu, smolarz uciek艂.
- Do stu diab艂贸w! wnet on nam tu zb贸j贸w naprowadzi. A kto jego pilnowa艂?
- Bi艂ous.
- Poszed艂em z nim konie poi膰 - rzek艂 t艂umacz膮c si臋 Bi艂ous. - Kaza艂em mu wiadro ci膮gn膮膰, a sam szkapy trzyma艂em...
- I co? w studni臋 skoczy艂?
- Nie, panie wachmistrzu, jeno mi臋dzy pnie, co ich wedle studni si艂a le偶y naci臋tych, i w karczowe do艂y: Pu艣ci艂em konie, bo cho膰by si臋 rozbieg艂y, to tu s膮 drugie, i skoczy艂em za nim, alem w pierwszym dole utkn膮艂. Noc, ciemno, jucha miejsce zna, tak i pomkn膮艂... 呕eby go m贸r trafi艂!
- Naprowadzi on nam tu diab艂贸w, naprowadzi... 呕eby go pioruny zatrzas艂y!
Wachmistrz uci膮艂, a po chwili rzek艂:
- Nie b臋dziemy si臋 k艂adli, trzeba czuwa膰 do rana: lada chwila kupa nadej艣膰 mo偶e.
I daj膮c przyk艂ad innym, sam zasiad艂 na progu chaty z muszkietem w r臋ku, 偶o艂nierze za艣 siedli ko艂o niego gwarz膮c mi臋dzy sob膮 z cicha, to pod艣piewuj膮c p贸艂g艂osem, to nas艂uchuj膮c, czy w艣r贸d nocnych odg艂os贸w boru nie dojdzie ich t臋tent i parskanie zbli偶aj膮cych si臋 koni.
Noc by艂a pogodna i ksi臋偶ycowa, ale ha艂a艣liwa. W g艂臋binach le艣nych wrza艂o 偶ycie. By艂a to pora bekowiska, wi臋c puszcza brzmia艂a naok贸艂 gro藕nymi rykami jeleni. Odg艂osy owe, kr贸tkie, chrapliwe, pe艂ne gniewu i zaciek艂o艣ci, rozlega艂y si臋 naoko艂o, we wszystkich cz臋艣ciach lasu, w g艂臋biach i bli偶ej, czasem tu偶, tu偶, jakby o sto krok贸w za chat膮.
- Je艣li oni nadejd膮, to te偶 b臋d膮 porykiwa膰, by nas zmyli膰 - rzek艂 Bi艂ous.
- E! tej nocy nie nadejd膮. Nim ch艂op do nich zd膮偶y, to i dzie艅 b臋dzie! - odrzek艂 inny 偶o艂nierz.
- Po dniu, panie wachmistrzu, zda艂oby si臋 chat臋 przetrz膮艣膰 i pod 艣cianami pokopa膰, bo je艣li zb贸je tu mieszkaj膮, to i skarby musz膮 by膰.
- Najlepsze skarby w onej stajni - odpar艂 Soroka wskazuj膮c r臋k膮 na szop臋.
- A pobierzem?
- G艂upi艣cie! tu wyj艣cia nie ma, jeno bagna wko艂o.
- A przecie艣my przyjechali.
- B贸g nas przeprowadzi艂. 呕ywa dusza tu nie przyjdzie ani nie wyjdzie, je艣lidrogi nie zna.
- Po dniu znajdziem.
- Nie znajdziem, bo umy艣lnie nakluczono i 艣lady s膮 mylne. Nie trzeba by艂o ch艂opa puszcza膰.
- Wiadomo, 偶e go艣ciniec o dzie艅 drogi - rzek艂 Bi艂ous - i w tamtej stronie...
Tu wskaza艂 palcem na wschodni膮 cz臋艣膰 lasu.
- B臋dziem jecha膰, p贸ki nie przejedziem - ot co!
- To my艣lisz, 偶e艣 ju偶 pan, jak b臋dziesz na trakcie? Lepsza ci tu kula rozb贸jnika ni偶 tam stryczek.
- Jak to, ojcze? - rzek艂 Bi艂ous.
- Bo tam ju偶 pewno nas szukaj膮.
- Kto, ojcze?
- Ksi膮偶臋.
Tu Soroka umilk艂 nagle, a za nim umilkli i inni, jakby zdj臋ci przestrachem.
- Oj! - rzek艂 wreszcie Bi艂ous.
- Tu 藕le i tam 藕le; kruty ne werty!
- Nagnali nas jak siromach贸w w sieci; tu zb贸je, a tam ksi膮偶臋! - rzek艂 inny 偶o艂nierz.
- Niech ich tam piorun zapali! Wol臋 mie膰 spraw臋 ze zb贸jem ni偶 z charakternikiem - odpowiedzia艂 Bi艂ous - bo 偶e ten ksi膮偶臋 niesamowity, to niesamowity. Zawraty艅ski to przecie z nied藕wiedziem wp贸艂 si臋 bra艂, a on mu szabl臋 wydar艂 jako dziecku. Nie mo偶e inaczej by膰, tylko go zaczarowa艂, bo i to jeszcze widzia艂em, 偶e jak si臋 potem na Witkowskíego rzuci艂, to w oczach ur贸s艂 jak sosna. 呕eby nie to, nie by艂by ja jego 偶ywego pu艣ci艂.
- I tak kiep z ciebie, 偶e艣 na niego nie skoczy艂.
- Co mia艂em robi膰, panie wachmistrzu? My艣la艂em tak: siedzi na najlepszym koniu, wi臋c jak zechce, to ucieknie - a natrze, to si臋 nie obroni臋, bo膰 z charakternikiem nieludzka moc. W oczach ci zginie albo kurzaw膮 si臋 zakr臋ci...
- Prawda jest - rzek艂 Soroka - 偶e gdym do niego strzela艂, to go jakoby mg艂膮 zasu艂o... i chybi艂em... Z konia ka偶demu si臋 chybi膰 trafi, gdy si臋 szkapa kr臋ci, ale z ziemi to mi si臋 od dziesi臋ciu lat nie zdarzy艂o.
- Co tu gada膰! - rzek艂 Bi艂ous - lepiej policzy膰: Lubieniec, Witkowski, Zawraty艅ski, nasz pu艂kownik - i wszystkich jeden m膮偶 obali艂, i to broni nie maj膮cy, takich ludzi, z kt贸rych ka偶dy z czterema nieraz rady sobie dawa艂. Bez diabelskiej pomocy nie m贸g艂by on tego dokaza膰.
- Pole膰my dusze Bogu, bo je艣li on niesamowity, to mu diabe艂 i tu drog臋 poka偶e.
- A i bez tego d艂ugie on ma r臋ce, jako pan taki...
- Cicho no! - rzek艂 nagle Soroka - co艣 tu po li艣ciach szeleszcze.
呕o艂nierze umilkli i nadstawili uszu. W pobli偶u istotnie da艂y si臋 s艂ysze膰 jakie艣 ci臋偶kie kroki, pod kt贸rymi opad艂e li艣cie szele艣cia艂y bardzo wyra藕nie.
- Konie s艂ycha膰 - szepn膮艂 Soroka.
Lecz kroki pocz臋艂y oddala膰 si臋 od chaty, a wkr贸tce potem rozleg艂o si臋 gro藕ne i chrapliwe beczenie jelenia.
- To jelenie! Byk si臋 艂aniom oznajmia albo drugiego rogala straszy.
- W ca艂ym lesie gody, jakoby si臋 diabe艂 偶eni艂.
Umilkli znowu i pocz臋li drzema膰, jeno wachmistrz podnosi艂 czasem g艂ow臋 i nas艂uchiwa艂 przez chwil臋, po czym g艂owa opada艂a mu zaraz na piersi. Tak zesz艂a godzina i druga, a偶 na koniec sosny najbli偶sze z czarnych uczyni艂y si臋 szare, a wierzcho艂ki biela艂y coraz bardziej, jakoby je kto roztopionym srebrem nama艣ci艂. Ryki jelenie umilk艂y i cisza zupe艂na zapanowa艂a w g艂臋biach le艣nych. Z wolna brzask pocz膮艂 przechodzi膰 w 艣witanie, bia艂e i blade 艣wiat艂o j臋艂o wsi膮ka膰 w siebie r贸偶owe i z艂ote blaski, na koniec nasta艂 dzie艅 zupe艂ny i o艣wieci艂 znu偶one twarze 偶o艂nierzy 艣pi膮cych twardym snem pod chat膮.
Wtem drzwi si臋 otwar艂y, Kmicic ukaza艂 si臋 w progu i zawo艂a艂:
- Soroka! Bywaj!
呕o艂nierze zerwali si臋 na r贸wne nogi.
- Dla Boga, to wasza mi艂o艣膰 na nogach? - rzek艂 Soroka.
- A wy pospali艣cie si臋 jak wo艂y; mo偶na by wam 艂by poucina膰 i za p艂ot powyrzuca膰, nimby si臋 kt贸ry rozbudzi艂.
- Czuwali艣my do rana, panie pu艂kowniku, zasn臋li艣my dopiero o dniu bia艂ym.
Kmicic rozejrza艂 si臋 doko艂a.
- Gdzie jeste艣my?
- W lesie, panie pu艂kowniku.
- To i ja widz臋. Ale co to za cha艂upa?
- Tego my sami nie wiemy.
- Chod藕 za mn膮! - rzek艂 pan Andrzej.
I cofn膮艂 si臋 do wn臋trza chaty. Soroka pod膮偶y艂 za nim.
- S艂uchaj - rzek艂 Kmicic siad艂szy na tapczanie - wszak偶e to ksi膮偶臋 do mnie strzeli艂?
- Tak jest.
- A co si臋 z nim sta艂o?
- Uszed艂.
Nasta艂a chwila milczenia.
- To 藕le! - rzek艂 Kmicic- bardzo 藕le! Lepiej by艂o go po艂o偶y膰 ni偶 偶ywego puszcza膰.
- My tak i chcieli, ale...
- Ale co?
Soroka opowiedzia艂 pokr贸tce, co si臋 sta艂o. Kmicic s艂ucha艂 nad podziw spokojnie, jeno oczy pocz臋艂y mu gorze膰, a w ko艅cu rzek艂:
- Tedy on g贸r膮, ale si臋 jeszcze spotkamy. Czemu艣 zjecha艂 z go艣ci艅ca?
- Ba艂em si臋 pogoni.- To i s艂usznie, bo pewno by艂a. Za ma艂o nas teraz na Bogus艂awow膮 pot臋g臋... diablo za ma艂o!... Przy tym on do Prus ruszy艂, tam nie mo偶emy go 艣ciga膰, trzeba czeka膰...
Soroka odetchn膮艂. Pan Kmicic widocznie nie obawia艂 si臋 zn贸w tak bardzo ksi臋cia Bogus艂awa, skoro o po艣cigu m贸wi艂. Ta ufno艣膰 udzieli艂a si臋 od razu staremu 偶o艂nierzowi przywyk艂emu my艣le膰 g艂ow膮 swego pu艂kownika i czu膰 jego sercem.
Tymczasem pan Andrzej zamy艣li艂 si臋 g艂臋boko, nagle ockn膮艂 si臋 i j膮艂 szuka膰 czego艣 ko艂o siebie r臋koma.
- A gdzie to moje listy? - spyta艂.
- Jakie listy?
- Kt贸rem mia艂 przy sobie... W pasie by艂y zatkni臋te; gdzie pas? - pyta艂 gor膮czkowo pan Andrzej.
- Pas ja sam odpi膮艂em z waszej mi艂o艣ci, 偶eby waszej mi艂o艣ci lepiej by艂o dycha膰; ot, tam le偶y.
- Dawaj!
Soroka poda艂 sk贸rzany pas podszyty irch膮, w kt贸rej by艂y 艣ci膮gane na sznurki kieszenie. Kmicic rozci膮gn膮艂 je i wydoby艂 po艣piesznie papiery.
- To glejty do komendant贸w szwedzkich, a gdzie listy? - rzek艂 pe艂nym niepokoju g艂osem.
- Jakie listy? - powt贸rzy艂 Soroka.
- Do kro膰set piorun贸w! listy hetmana do kr贸la szwedzkiego, do pana Lubomirskiego i te wszystkie, kt贸re mia艂em...
- Je偶eli w pasie ich nie ma, to nigdzie nie ma. Musia艂y zgin膮膰 w czasie jazdy.
- Na ko艅 i szuka膰! - krzykn膮艂 straszliwym g艂osem Kmicic.
Lecz zanim zdumiony Soroka zdo艂a艂 opu艣ci膰 izb臋, pan Andrzej zatoczy艂 si臋 na tapczan, jakby mu si艂 zbrak艂o, i porwawszy si臋 r臋koma za g艂ow臋, pocz膮艂 powtarza膰 j臋cz膮cym g艂osem:
- Aj!... moje listy, moje listy!...
Tymczasem 偶o艂nierze odjechali, pr贸cz jednego, kt贸remu Soroka rozkaza艂 stra偶owa膰 przy cha艂upie. Kmicic pozosta艂 sam w izbie i pocz膮艂 rozmy艣la膰 nad w艂asnym po艂o偶eniem, kt贸re nie by艂o godne zazdro艣ci. Bogus艂aw uszed艂. Nad panem Andrzejem zawis艂a straszliwa i nieunikniona zemsta pot臋偶nych Radziwi艂艂贸w. I nie tylko nad nim, ale nad wszystkimi, kt贸rych kocha艂, a kr贸tko m贸wi膮c nad Ole艅k膮. Wiedzia艂 to Kmicic, 偶e ksi膮偶臋 Janusz nie zawaha si臋 uderzy膰 go tam, gdzie b臋dzie go m贸g艂 zrani膰 najbole艣niej, to jest wywrze膰 zemst臋 na osobie Billewicz贸wny. A wszak偶e Ole艅ka by艂a w Kiejdanach, na 艂asce i nie艂asce straszliwego magnata, kt贸rego serce nie zna艂o mi艂osierdzia. Im wi臋cej Kmicic rozmy艣la艂 nad swym po艂o偶eniem, tym ja艣niej dochodzi艂 do przekonania, 偶e by艂o ono po prostu straszne. Po porwaniu Bogus艂awa Radziwi艂艂owie b臋d膮 go mieli za zdrajc臋; stronnicy Jana Kazimierza, ludzie sapie偶y艅scy i konfederaci zbuntowani na Podlasiu maj膮 go tak偶e za zdrajc臋, za pot臋pion膮 dusz臋 radziwi艂艂owsk膮. W艣r贸d licznych oboz贸w, stronnictw i obcych wojsk zalegaj膮cych w tej chwili pola Rzeczypospolitej nie by艂o ani jednego obozu, ani jednej partii, ani jednego wojska, kt贸re by go nie poczytywa艂o za najwi臋kszego i najzaci臋tszego wroga. Wszak偶e istnieje nagroda wyznaczona przez Chowa艅skiego za jego g艂ow臋, a teraz wyznacz膮 j膮 Radziwi艂艂owie, Szwedzi - a kto wie, czy ju偶 niewyznaczyli i stronnicy nieszcz臋snego Jana Kazimierza. 揙! tom piwa nawarzy艂, a teraz pi膰 musz臋!" - my艣la艂 Kmicic. Porywaj膮c ksi臋cia Bogus艂awa porwa艂 go dlatego, by rzuci膰 go pod nogi konfederat贸w, przekona膰 ich niezbicie, 偶e z Radziwi艂艂ami zrywa, i wkupi膰 si臋 mi臋dzy nich, zdoby膰 sobie prawo walczenia za kr贸la i ojczyzn臋. Z drugiej strony, Bogus艂aw w jego r臋ku by艂 zak艂adnikiem bezpiecze艅stwa Ole艅ki. Lecz teraz, gdy Bogus艂aw pogromi艂 Kmicica i uszed艂, nie tylko znik艂o bezpiecze艅stwo Ole艅ki, ale i dow贸d, 偶e pan Kmicic szczerze porzuci艂 radziwi艂艂owsk膮 s艂u偶b臋. Wszak偶e otwarta mu droga do konfederat贸w i je艣li trafi na oddzia艂 Wo艂odyjowskiego i jego przyjaci贸艂 pu艂kownik贸w, mo偶e daruj膮 mu 偶ycie, ale czy za towarzysza przyjm膮, czy mu uwierz膮, czy nie pomy艣l膮, 偶e przyby艂 na przeszpiegi albo dlatego, by ducha psu膰 i ludzi do Radziwi艂艂贸w przeci膮ga膰? Tu wspomnia艂, 偶e ci膮偶y na nim krew konfederacka, wspomnia艂, 偶e on to pierwszy zbi艂 zbuntowanych W臋gr贸w i dragon贸w w Kiejdanach, 偶e rozprasza艂 zbuntowane chor膮gwie lub zmusza艂 je do poddania, 偶e rozstrzeliwa艂 opornych oficer贸w i wycina艂 偶o艂nierzy, 偶e sza艅czykami otoczy艂 i umocni艂 Kiejdany, a przez to Radziwi艂艂owi tryumf na 呕mudzi zapewni艂... 揓ak偶e mi tam i艣膰? - pomy艣la艂 sobie - to偶 by im zaraza milszym by艂a go艣ciem ni偶 moja osoba!... Z Bogus艂awem na arkanie przy siodle - mo偶na by, ale z g臋b膮 tylko i z go艂ymi r臋koma!..."
Gdyby mia艂 cho膰 owe listy, to cho膰by si臋 nimi do konfederat贸w nie wkupi艂, mia艂by przynajmniej przez nie ksi臋cia Janusza w r臋ku, bo膰 owe listy mog艂y podkopa膰 kredyt hetmana nawet u Szwed贸w... Wi臋c za ich cen臋 mo偶na by by艂o Ole艅k臋 uratowa膰...
Lecz z艂y duch jaki艣 sprawi艂, 偶e i listy zgin臋艂y.
Kmicic, gdy wszystko my艣l膮 ogarn膮艂, porwa艂 si臋 raz drugi za g艂ow臋.
- Zdrajcam dla Radziwi艂艂贸w, zdrajca dla Ole艅ki, zdrajca dla konfederat贸w, zdrajca dla kr贸la!... Zgubi艂em s艂aw臋, cze艣膰, siebie, Ole艅k臋!...
Rana w twarzy pali艂a go jeszcze, ale w duszy piek艂 go 偶ar stokro膰 bole艣niejszy. Bo na dobitk臋 wszystkiego, cierpia艂a w nim i mi艂o艣膰 w艂asna rycerska. By艂 przecie przez Bogus艂awa sromotnie pobity. Niczym by艂y owe ci臋gi, kt贸re mu w Lubiczu sprawi艂 pan Wo艂odyjowski. Tam pokona艂 go m膮偶 zbrojny, kt贸rego na parol wyzwa艂, tu jeniec bezbronny, kt贸rego mia艂 w r臋ku.
Z ka偶d膮 chwil膮 ros艂o w Kmicicu poznanie, w jak straszne i haniebne popad艂 terminy. Im d艂u偶ej w nie patrzy艂, tym ja艣niej ich okropno艣膰 widzia艂 i coraz nowe czarne k膮ty spostrzega艂, z kt贸rych wygl膮da艂y: ha艅ba, sromota, zguba dla niego samego, dla Ole艅ki, krzywda dla ojczyzny - a偶 w ko艅cu ogarn膮艂 go przestrach i zdumienie.
- Zali ja to wszystko uczyni艂em? - pyta艂 sam siebie.
I w艂osy powsta艂y mu na g艂owie.
- Nie mo偶e by膰! Chyba mnie jeszcze febris trz臋sie! - zakrzykn膮艂.
- Matko Bo偶a, nie mo偶e by膰!...
- 艢lepy! g艂upi warchole! - rzek艂o mu sumienie - nie by艂o偶 ci to przy kr贸lu i ojczy藕nie stan膮膰, nie by艂o偶 ci pos艂ucha膰 Ole艅ki!
I porwa艂 go 偶al jak wicher. Hej! 偶eby tak sobie m贸g艂 powiedzie膰: Szwedzi przeciw ojczy藕nie, ja na nich; Radziwi艂艂 przeciw kr贸lowi - ja na niego! Dopiero偶 by艂oby mu w duszy jasno i przejrzysto! Dopiero偶 by kup臋 zebra艂 zabijak贸w spod ciemnej gwiazdy i hasa艂 z nimi jak Cygan na jarmarku, i podchodzi艂 Szwed贸w, i po brzuchach im przeje偶d偶a艂 z czystym sercem, z czystym sumieniem, dopiero偶 by w s艂awie, jak w s艂o艅cu, stan膮艂 kiedy艣 przed Ole艅k膮 i rzek艂:
- Ju偶 ja nie banit, ale defensor patriae, mi艂uj偶e mnie, jako ja ciebie mi艂uj臋!
A dzi艣 co?
Lecz harda dusza, przywyk艂a sobie folgowa膰, nie chcia艂a zrazu ca艂kiem przyzna膰 si臋 do winy: Radziwi艂艂owie to tak go pogr膮偶yli, Radziwi艂艂owie do zguby przywiedli, okryli nies艂aw膮, zwi膮zali r臋ce, zbawili czci i kochania.
Tu zgrzytn膮艂 pan Kmicic z臋bami, wyci膮gn膮艂 r臋ce ku 呕mudzi, na kt贸rej Janusz, hetman, siedzia艂 jak wilk na trupie - i pocz膮艂 wo艂a膰 przyduszonym w艣ciek艂o艣ci膮 g艂osem:
- Pomsty ! pomsty !
Nagle rzuci艂 si臋 w desperacji na kolana w po艣rodku izby i pocz膮艂 m贸wi膰:
- 艢lubuj臋 Ci, Chryste Panie, tych zdrajc贸w gn臋bi膰, zaje偶d偶a膰!... prawem, ogniem i mieczem 艣ciga膰, p贸ki mi pary w g臋bie, tchu w gardzieli i 偶ywota na 艣wiecie! Tak mi, Kr贸lu Nazare艅ski, dopom贸偶! Amen!
A偶 mu jaki艣 g艂os wewn臋trzny rzek艂 w tej chwili :
- Ojczy藕nie s艂u偶, zemsta na potem!...
Oczy pana Andrzeja p艂on臋艂y gor膮czk膮, wargi mia艂 spiek艂e i dr偶a艂 ca艂y jak we febrze; r臋koma wymachiwa艂 i gadaj膮c ze sob膮 g艂o艣no, chodzi艂, a raczej biega艂 po izbie, potr膮ca艂 nogami tapczany, a偶 wreszcie rzuci艂 si臋 jeszcze raz na kolana.
- Natchnij偶e mnie, Chryste, co mam czyni膰, abym za艣 nie oszala艂!
Wtem doszed艂 go huk wystrza艂u, kt贸ry echo le艣ne odrzuca艂o od sosny do sosny, a偶 przynios艂o jakoby grzmot do chaty.
Kmicic zerwa艂 si臋 i chwyciwszy szabl臋 wypad艂 przed sie艅.
- Co tam? - spyta艂 偶o艂nierza stoj膮cego u proga.
- Wystrza艂, panie pu艂kowniku!
- Gdzie Soroka?
- Pojecha艂 list贸w szuka膰.
- W kt贸rej stronie strzelono?
呕o艂nierz ukaza艂 wschodni膮 cz臋艣膰 lasu, zaro艣ni臋t膮 g臋stymi chaszczami.
- Tam! W tej chwili da艂 si臋 s艂ysze膰 t臋tent niewidzialnych jeszcze koni.
- Pilnuj! - krzykn膮艂 Kmicic.
Lecz z zaro艣li ukaza艂 si臋 Soroka, p臋dz膮cy co ko艅 wyskoczy, a za nim drugi 偶o艂nierz.
Obaj dobiegli do chaty i zeskoczywszy z koni, wymierzyli spoza nich, jakby spoza sza艅c贸w, muszkiety ku zaro艣lom.
- Co tam? - spyta艂 Kmicic.
- Kupa idzie! - odpar艂 Soroka.
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
52 (25)
249 25
rozdzia艂 25 Prze艣wi臋ty Asziata Szyjemasz, z G贸ry pos艂any na Ziemi臋
Rodzaj i zakres 鈥 Dz U 1995 25
CCC 25
1) 25 02 2012
Zeszyt 25 Planowanie kariery zawodowej cz 2
Rdz 25
25 Znaczenie heksagramu
Chrze艣cijanin a samob贸jstwo wersja 25 11 2014
151 25

wi臋cej podobnych podstron