306 16 (2)




B/306: B.T.Spalding - Życie I nauka mistrzów dalekiego wschodu, tom 1
3








Wstecz / Spis treści / Dalej
* * *
Kiedy następnego dnia wstaliśmy rano ze snu, odczuliśmy wydatne ożywienie i zaostrzenie wszelkich naszych zdolności, i z najżywszym zainteresowaniem oczekiwaliśmy, co nam przyniesie nowy dzień. Odtąd zaczęliśmy patrzeć na każdy dzień, jak na nowe objawienie i doznawaliśmy wrażenia, że był to tylko początek uświadamiania sobie głębokiego sensu rzeczy i spraw, których doświadczaliśmy.
Przy śniadaniu oznajmiono nam, że udamy się do wsi położonej znacznie wyżej w górach i stamtąd po drodze odwiedzimy świątynię
już wcześniej opisywaną
którą poprzednio obserwowałem z dachu. Przyjaciele zaznaczyli również, że będziemy mogli korzystać z naszych koni nie dalej niż do piętnastu mil, dlatego dwaj mieszkańcy z naszej wsi podażą z nami do tego miejsca, skąd zabiorą konie i odprowadzą do innej, bardziej oddalonej wioski, gdzie będą się nimi opiekować, aż do naszego powrotu. Po powierzeniu koni opiece tych ludzi, chcąc dojść do leżącej po drodze wsi, musieliśmy się wspinać wąską górską ścieżyną, odcinkami przechodzącą w schody wykute w skale. Zatrzymaliśmy się na noc w domu stojącym na górskim grzebiecie, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy wsią, gdzie zostały nasze konie a świątynią
celem naszej podróży. Właścicielem tego domu był ospały, starszy wiekiem, prawdziwy olbrzym, lecz tak pulchny i otyły, iż sprawiał wrażenie, że nie chodzi a się toczy, jak potężna kula. Maleńkie jego oczy były ledwie widoczne spod grubej i obwisłej warstwy tłuszczu. Gdy tylko poznał Emila, skierował do niego prośbę o uzdrowienie z tej otyłości, argumentując, że umrze, jeśli nie otrzyma pomocy. Opowiedziano nam później, że jego przodkowie utrzymywali ten domek, z którego korzystali różni wędrowcy już od setek lat, a on pracował tu około 70 lat. W czasie, gdy odziedziczył to schronisko został uzdrowiony z nieuleczalnej, jak mniemał
dziedzicznej choroby. W ciągu dwóch następnych lat po uleczeniu pracował nad sobą czynnie, lecz później przestał się interesować samorozwojem i zaczął obarczać innych swoimi kłopotami. Stan taki trwał około 20 lat i pozornie wszystko szło pomyślnie, a on cieszył się najlepszym zdrowiem, aż raptem popadł znów w poprzedni stan
zapadając na śpiączkę, ponieważ przedtem nie pracował nad sobą wystarczająco, by się ostatecznie otrząsnąć i raz na zawsze uwolnić od tej choroby. Przekonaliśmy się, że jego wypadek
to tylko jaskrawy przykład tysięcy podobnych. Ludzie tacy biorą życie nazbyt lekko i to, co wymaga większego wysiłku, po niedługim czasie staje się dla nich zanadto uciążliwe. Zainteresowanie ich trwa krótko, a błagania o pomoc stają się tylko czczymi słowami
mechanicznymi dźwiękami, nie mogącymi zastąpić ani głębszego ujmowania rzeczy, ani jakichś konkretnych pragnień.
Nazajutrz wstaliśmy bardzo wcześnie i wyruszyliśmy na trasę. O godzinie czwartej po południu byliśmy już na miejscu w tej wsi, gdzie mieliśmy zdobywać szczyt górski, na którym wznosiła się świątynia. U stóp góry skalnej stwierdziliśmy, że ściany jej były tak strome, iż dostać się do niej można było tylko koszem zawieszonym na linie i wyciąganym w górę za pomocą bloku umocowanego na drewnianej belce przytwierdzonej do skały. Na dany sygnał opuszczono kosz i wciągano nas pojedynczo w górę na wysokość około 120 metrów, a następnie wysiadaliśmy na małej kamiennej platformie. Kiedy już wszyscy dotarliśmy na górze, zaczęliśmy wypatrywać jakiejś ścieżki wiodącej do świątyni, lecz nigdzie takiej ścieżki nie było, gdyż strome zbocza skał stanowiły zarazem ściany świątynnego budynku, wznosząc się jeszcze powyżej poziomu platformy w górę na około 150 m. Musieliśmy odbyć jeszcze jedno takie windowanie na dalsze około 100 m. Tym razem wysadzono nas już na dachu świątyni, gdzie znowu doznaliśmy wrażenia, że jesteśmy na wierzchołku świata. I nie było to bynajmniej wrażenie oparte na rzeczywistości, gdyż świątynia dominowała na samym wierzchołku skały o około 300 m ponad otaczającymi ją górami. Wieś widoczna u podnóża tej skały położona była na szczycie górskiej przełęczy, przez którą wiodła droga na drugą stronę Himalajów. Stwierdziliśmy, że ta świątynia była umiejscowiona o około 300 m niżej od tej, którą poprzednio zwiedzałem z Emilem i Dżastem
za to widok z niej był dalece rozleglejszy. Zdawało się, że z tego miejsca na dachu, gdzie staliśmy z przyjaciółmi, można było obserwować nieskończoną dal.
Na nocleg rozmieszczono nas bardzo wygodnie, a nasi trzej przyjaciele powiedzieli, że udają się w odwiedziny do naszych współtowarzyszy pozostałych grup, chętnie przyjmą od nas wszelkie dla nich zlecenia. Przygotowaliśmy odpowiednie zapiski z dokładnym oznaczeniem daty, godziny i miejsca obecnego naszego pobytu, a potem sporządziliśmy jeszcze odpisy tych notatek, z zaznaczeniem dokładnego czasu ich przekazania.
Później stwierdziliśmy, że te zapiski doręczono adresatom po dwudziestu minutach od chwili powierzenia ich zleceniobiorcom.
Po dobrej kolacji podanej nam przez sÅ‚użebników Å›wiÄ…tyni udaliÅ›my siÄ™ na spoczynek, lecz nie mogliÅ›my zasnąć, gdyż ostatnie przeżycia wywarÅ‚y na nas gÅ‚Ä™bokie wrażenie. ZnajdowaliÅ›my siÄ™ na wysokoÅ›ci okoÅ‚o 3 tys. metrów, jakby zawieszeni w przestrzeni. Prócz sÅ‚użebników, w Å›wiÄ…tyni nie byÅ‚o żadnych innych ludzkich istot, nie dochodziÅ‚ tu też żaden gÅ‚os z zewnÄ…trz, oprócz gÅ‚osów naszej miÄ™dzy sobÄ… rozmowy. ZdawaÅ‚o nam siÄ™ też, że nie zachodzi w tym miejscu w ogóle, nawet znikomy ruch powietrza. Jeden z moich współtowarzyszy zauważyÅ‚: “Nie jest to bynajmniej dziwne, że wybierajÄ… takie miejsca na Å›wiÄ…tynie jako najdogodniejsze do rozmyÅ›laÅ„ i kontemplacji. Cisza jest tu tak napiÄ™ta, że czÅ‚owiek może jÄ… cudownie odczuwać.
Jest rzeczą niewątpliwą, że tu właśnie są najdogodniejsze warunki do medytacji i do takiej pracy duchowej". Potem powiedział, że wyjdzie na zewnątrz, by rozejrzeć się wokoło, ale po kilku minutach wrócił oświadczając, że świątynię osnuwa nieprzenikniona mgła.
Pozostali dwaj współtowarzysze wnet zasnęli, lecz ja nie mogłem spać
wstałem, ubrałem się i wyszedłem na dach świątyni, potem usiadłem, zwieszając nogi po ścianie. Światło księżyca słabo sączyło się przez mgłę, rozjaśniając nieco panujące wokół ciemności. Ta nikła poświata księżycowa dozwalała jednak dostrzegać olbrzymie kłębiące się zwały chmur przesuwających się bez szmeru koło mnie, co przypominało, że nie jestem całkowicie zawieszony w powietrzu, lecz miejsce to związane jest z ziemią leżącą gdzieś w dole. Nagle wydało mi się, że przede mną rozbłysnął wielki snop światła, wysyłający niby wachlarz, potężne promienie skierowane szeroką podstawą w moją stronę, a miejsce przeze mnie zajmowane, było jakby jakimś centrum tego wachlarza promieni, z których środkowy wydawał się najjaśniejszy. Doznawałem wrażenia, że każdy z tych promieni niby wybiegał gdzieś naprzód, by oświecać swoją część ziemi, gdyż każdy oświecał, jak gdyby swój osobny jej odcinek, aż potem, zlewając się w jedno morze wspaniałych blasków, wszystko wokoło zajaśniało nieskazitelnie wszechogarniającym, białym światłem.
Zadarłem głowę w górę i zobaczyłem, że oddzielne promienie znikły
pozostało tylko rozlane w dookolnej przestrzeni jedno białe a kryształowo czyste światło. Poddałem się złudzeniu, że jestem zawieszony w próżni i przyglądam się wszystkiemu wokoło, a gdy tak coraz dalej przenikałem wzrokiem do głębi tego czystego białego światła, ujrzałem w oddali odbicie przechodzącego bez przerwy zwartymi szeregami, wciąż zwiększającego się w liczbie wojska, aż w pewnym punkcie ta olbrzymia armia zaczęła rozchodzić się po całej ziemi, zapełniając na niej wszystko promiennym, białym światłem, wypływającym jak gdyby z jednego centralnego źródła oślepiającego, białego światła. Dziwne, że początkowo widziałem tylko jeden jasny promień, potem ukazało się nad nim dwa, cztery itd.
aż do nieskończonej liczby owych promieni, które utworzyły ten ocean światła. Nagle się ocknąłem i pomyślałem, że to miejsce jest niebezpieczne dla takich wizji
wstałem i oddaliłem się na spoczynek.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Scenariusz 16 Rowerem do szkoły
r 1 nr 16 1386694464
16 narrator
16 MISJA
Fakty nieznane , bo niebyłe Nasz Dziennik, 2011 03 16
990904 16
16 (27)

więcej podobnych podstron