NF 2005 09 dziewczynka w czerwonym kapturku


Joanna Kułakowska
Dziewczynka w czerwonym kapturku

- Babciu! - wykrzyknÄ…Å‚ Czerwony Kapturek.
- Jakie ty masz wielkie oczy!
- Żeby cię lepiej widzieć, mój Czerwony Kapturku - powiedział wilk spod pierzyny.
- Babciu! - wykrzyknÄ…Å‚ Czerwony Kapturek.
- Jakie ty masz wielkie zęby!
Bracia Grimm
"Czerwony Kapturek"

Od pamiętnego pożaru wszystko się zmieniło. Wioska do szczętu spłonęła i nigdy porządnie jej nie odbudowano. Johan wspominał jak przez mgłę, że kiedyś chałup było więcej. Maluchy taplały się w błocie, a starsze dzieciaki rozrabiały beztrosko, ile wlezie, dopóki rodzice nie złoili im dupska i nie zagnali do roboty. Pokrzykiwanie podczas wypasania gęsi i kóz, dzikie harce na obrzeżach boru... Wciąż pamiętał i tęsknił. Po pożarze wieś opustoszała. Większość rodzin spróbowała uciec, ale rodzice Johana zostali - nie chcieli iść na poniewierkę. Cieszył się z tego. Nie zamierzał opuszczać lasu. Gdy dorósł, zamieszkał z Inge i jakoś szło.
Wieś Morke była uboga. Ziemia nie należała do żyznych, mówiło się, że rodzi więcej kamieni niż plonów. Bywało więc i głodno, i chłodno, ale wtedy chodzili do lasu. Bór był łaskawy: obfitował w zające i sarny, raczył owocami runa. Pełen wszelakiego dobra nieraz pomagał przetrwać wieśniakom, lecz teraz lepiej nie kusić licha i trzymać się odeń z dala. Tylko głupcy czynili inaczej.
I on - Johan.
Potrząsnął głową i splunął pod nogi. Ślina z cichym plaśnięciem uderzyła w mętną powierzchnię kałuży. Z trudem wyrwał nogę z brunatnej mazi. Gdyby człek mógł żreć błoto, myślał ze złością, moglibyśmy się opchać po dziurki w nosie. Ruszył w kierunku nędznej chałupiny, w której gnieździł się wraz ze swoją kobietą i trójką bachorów. Trójką. Miał szczęście w nieszczęściu, umarło tylko dwoje. Innym wiodło się gorzej. Zeszłej zimy Wilfrid i Zoe stracili ostatniego synka. Zoe postradała rozum i poszła hen, precz, by ją wilcy zeżarli. Nie wróciła, a jej chłop zapił się na śmierć.
- Spać! Ale już! - warknął Johan szorstko, wchodząc do ciemnej izby. - Potem bede musiał siłą z wyra zwlekać!
Rejwach nie ustał. Hilda i Mark, wrzeszcząc i piszcząc, tarzali się po klepisku. Mała Dorotea darła się jeszcze głośniej, usiłując uniknąć kościstych ramion Inge. Matka próbowała utrzymać ją na kolanach i uczesać. Johan ogarnął to wzrokiem i przybrał groźny wyraz twarzy, pilnując, by zdradliwy uśmiech nie wymknął się spod gęstych, rudych wąsów.
- Mówię, kłaść się, smarki, bo pas pójdzie w ruch!
- Nuże! Na wyrko! - poparła go Inge. - O świtaniu na targ z ojcem ruszacie. Na czas zadków nie uniesiecie, to was ostawi i tyle z tego będzie.
Matczyna groźba poskutkowała lepiej niż wytarty ojcowski pas. Dzieciaki miały twarde grzbiety, a to ich pierwsza w życiu podróż. Potulnie wskoczyły pod koc. Na wierzch wystawały teraz jedynie umorusane nosy i potargane czupryny. Inge westchnęła. Nie mieli zbyt wiele do zaoferowania mieszkańcom Zurkachu, gdzie za dwa dni odbędzie się targ. Te trochę koziego sera i słodkich bulw starczy tylko na zakup nowej kapoty albo kilku motków wełny. To z powodu Hildy i Marka Johan pojedzie w daleką, niebezpieczną drogę. Dzieci powinny spróbować żyć gdzie indziej. Prawda, im tu nikt nie zostanie do pomocy, ale szkoda gadać. Może ktoś zechce pomocników do składu? Kto wie, co się zdarzy? Hilda jest niebrzydka i już całkiem duża... Na trzynasty rok jej idzie. Może i wpadnie komu w oko.
Raptem Dorotea wywinęła się zręcznie jak piskorz i klapnęła pupą na podłogę. Zerwała się zaraz i szczebiocząc radośnie, podbiegła do ojca. Grzebień zaplątany w złociste kudełki podskakiwał zabawnie. Johan roześmiał się i podniósł ją wysoko, a potem zakręcił w kółko. Dorotea piszczała z zachwytu. Nie była już tak szczęśliwa, gdy wespół z Inge usiłowali wydobyć grzebień. Bliźnięta chichotały złośliwie, obserwując zmagania. Kiedy w końcu ułożono ją obok rodzeństwa, Johan czuł się, jakby obszedł dziesięć razy Morke z worem kamieni na plecach. Przyjrzał się dzieciom i poczuł ukłucie w sercu. Starsze
- chude, piegowate rudzielce - jeżeli Światłość okaże łaskawość, długo z nimi nie zabawią. Będzie im lepiej, ale pewnikiem nigdy się nie zobaczą. Najmłodsza - żywa i śliczna - wprost nie mogli się nadziwić, skąd u nich taki cud. Bał się, że zgaśnie jak zdmuchnięty wiatrem płomyczek już następnej srogiej zimy. Jeżeli starsze znajdą żywicieli, to jest szansa, że nie... Pogłaskał jasną główkę. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że kogoś mu przypomina. Zmarszczył brwi. Dobrze wiedział kogo.

- Kogo tam licho niesie?! - warknął stary Otto. Walenie w drzwi ustało, lecz po chwili rozległo się natarczywe wołanie.
- No, toć ja!
- Co za ja?!
- Wilfrid! Syn Zygrfrida i Hany! Otwórzcie!
- Ot, durny łeb! Było tak od razu, a nie z gębą zawartą... - Otto powlókł się otworzyć, mamrocząc gniewnie.
Szczęknął odsuwany rygiel. Podmuch sprawił, że drzwi omal nie przygwoździły starca do ściany. Do środka, z wyciem wichru wtargnął tuman śniegu, a wraz z nim zziębnięty chłopak.
- Co tam? - spytał nieprzyjaźnie Otto.
Wilfrid nie odpowiedział. Szczękając zębami, rozcierał skostniałe dłonie. Stary pokręcił głową, z niesmakiem patrząc na kałużę rosnącą wokół butów gościa. Pchnął chłopaka w kierunku ławy i zamieszał zawartość wiszącego nad ogniem saganka. Po chwili wetknął w rękę Wilfrida parujący kubek. Chłopak skosztował posłusznie i krew odpłynęła mu z twarzy, zatrząsł się i rozpaczliwie zacharczał. Otto zachichotał. Po chwili gorzałka zmieszana z gęstą zupą spełniła zadanie, kolory wróciły na policzki chłopca.
- No i co? Lepiej? Co cię tu przygnało, dziecino, w taką zawieruchę?
- Wypadek - z trudem wyskrzeczał Wilfrid przez ściśnięte gardło.
Stary spoważniał.
- Jaki wypadek?
- Przy Zrośniętych Świerkach. Musi co, karoca kogoś znacznego
- chłopiec odzyskał mowę i zaczął trajkotać. - Jurgen poszedł za potrzebą, patrzy, a tam kunie lecą. Jurgen z babą tyż mają kunia i Johanowi rodzice tyż, ale nie takie piknę... No to nasadził z powrotem portki na zadek, a Marcie rzekł, co by do nas pędem przybiegła, i poszedł wedle śladów, zanim kurzawa zasypie. No i potem przygnał prosto do nas, a matuli od razu wetknął w ręce dzieciaka z głową rozbitą i powiedział, że reszta to ani chybi już trupy, bo...
- A co z tym dzieciakiem? - przerwał mu żywo Otto.
- A dzieciak to dziewusia malutka, pokancerowana, że strach, ale dycha całkiem rześko, w każdym razie wtedy dychała, no to ociec mnie kazał biec tu do was i na ratunek wzywać. Ale ta zamieć, taka straszna się zrobiła, że dwa razy drogę zmyliłem...
Otto zaklął szpetnie. Uwijał się jak w ukropie. Biegał po chałupie, szukając przydatnych rzeczy - czystego materiału, driakwi, pęków suszonych ziół, nici, no i oczywiście niezawodnej gorzałki.
Gdy dotarli do chałupy Zygfrida i Hany, wewnątrz zebrała się już hałastra krewnych i kumotrów. Tłoczyło się rodzeństwo Wilfrida z babami i chłopami, oprócz nich siedzieli: Jonas z Matyldą, ich najstarszy Johan oraz kuzynki Eva i Ana.
Johan, który uważał się za dorosłego, bo miał już całe osiem lat, patrzył z zazdrością na Wilfrida. Przecie równie dobrze to on mógł sprowadzić pomoc. Jednak zerknąwszy na starego Ottona, schował się za plecy matki. Dzieci bały się starucha jak ognia. Otto miał bielmo na oku i długą, siwą brodę. Szczerzył zęby i opowiadał historie o dzieciach nocy, które porywają dobrych ludzi do Otchłani. Twierdził, że tylko Święty Ogień, zesłany przez Światłość, albo Święty Promień Świtu mogą coś na to poradzić. Był dziwakiem mieszkającym poza Morke, nie ufał nikomu. Zawsze ryglował drzwi, co już było dziwaczne. Nikt w wiosce tego nie robił, bo i po co? Wszyscy przecież wiedzieli wszystko o wszystkim i wszystkim się dzielili. No, ale Otto nie był stąd. Johan podsłuchał kiedyś Evę i Anę, jak gwarzyły podczas prania. Otto przybył z Zurkachu, a w każdym razie jakiś czas tam mieszkał. Znał się na różnych rzeczach, zwłaszcza na leczeniuzwierząt i ludzi. Cenna to była umiejętność, dlatego wieśniacy woleli otwarcie na niego nie szemrać.
Stłoczeni w ciasnym wnętrzu ludzie usiłowali rozstąpić się przed starcem, aby dać dostęp do chorej. Staruch łypnął wściekle i ryknął:
- Won, hołota! Zadusicie bachora! Won!
Część zebranych wywiało z izby, jak za dmuchnięciem zaczarowanego wiatru. Jednak Hana, Matylda z ukrytym za spódnicą Johanem, Zygfrid, Jonas i Jurgen nazbyt byli przejęci, by przestraszyć się znachora, i zostali przy sienniku. Otto zbliżył się do dziecka. Dziewczynka leżała nieprzytomna, oddychała z trudem. Mokra szmata, którą przewiązano jej główkę, była czerwona od krwi. Zdjął łachman, odgarnął pokryte skrzepami, złociste pukle i przyjrzał się ranie. Musisz się cieszyć wyjątkową łaską Światłości, maleńka, pomyślał, wzdychając ciężko. Ale i tak dziw będzie, jeśli przeżyjesz.
- I co? I co? Powiedzcież coś, Otto... Dobrze będzie? - zniecierpliwiły się kobiety.
- Będzie, co ma być - skwitował znachor. - Ejże, baby, zamiast tu sterczeć, gęgać i gały wytrzeszczać, wody nanieście i to mi zagotujcie. - Wyciągnął z worka swoje zioła i wręczył Hanie. - A wy też tak po próżnicy ścian nie podpierajcie - spojrzał groźnie na mężczyzn. - Zygfrid, daj no brzytew.
- Brzytew?! - przestraszył się gospodarz. - Po co zara brzytew? Toć krwi wiela straciła, po co jeszcze upuszczać?
- Głupiś! - parsknął Otto. - Ot, rozumu mniej ma niż gęś, a gardłuje. Brzytew daj, bo kędziory trza ogolić. Jak niby ten czerep naprawię? No, dość gadania! Wynocha! A... I zanoście modły do Promienia Świtu, żeby jej zdrowie pomógł zwrócić.
Albo bezpiecznie powiódł w Światłość, dokończył w myślach. Nie wyglądało to dobrze.
- Jurgen - przypomniał sobie. - Wilfrid mówił, że to ty ją znalazłeś. W karocy... Co z innymi? Pewien jesteś, że trupy?
Młody mężczyzna w progu przestąpił niepewnie z nogi na nogę, mnąc w ręku futrzaną czapę.
- Pewien... Chyba. -Jakże to, chyba?!
Jeśli ten durny jełop zostawił tam kogo żywego w śniegu, to już i tak po nim, ale trudno, mus sprawdzić.
- Zabierz młodych i pędem do Zrośniętych Świerków! Jurgen znów przestąpił z nogi na nogę. Widać było, że nie
spieszno mu do śnieżnej zawieruchy szalejącej za ścianami.
- Otto... Za wiela to ja tam i nie wiem... Ale jeśli woźnica ma łeb nie w tą stronę, co trza, jedna baba z czerepem rozłupanym kiej by orzech, a druga przebita na wylot metalowym prętem, to cóżem miał myśleć?
Stary potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem.
- Mówię, bierz kogo i na miejsce co tchu gońcie. Nuże! Jurgen zamaszyście nasunął na oczy swoją czapę i wyszedł,
mamrocząc pod nosem. Po chwili Hana i Matylda przyniosły saganek parującej cieczy, a Zygfrid odnalazł brzytew. Dawno jej nie używał. Bo i po co? Na targ jeździł tylko trzy razy do roku. Komu tu się pokazywać?

*

0 Johanie wszyscy zapomnieli. Mały zaszył się w kącie i obserwował z zaciekawieniem poczynania znachora. Dreszcz przeszedł mu po grzbiecie, gdy kościste paluchy starca ujęły brzytew i na klepisko spadły jasne loki. Szkoda. Nigdy nie widział tak pięknych włosów. Złote jak sama Światłość. Gdyby usłyszał teraz Johanowe myśli, wlałby mu za bezczelność. Nic nie mogło równać się ze Światłością. Jednak nieprzytomna dziewczynka była najpiękniejszą istotą, jaką oglądały jego oczy. Pomimo zsiniałej twarzyczki, ziejącej rany po lewej stronie głowy i paskudnej opuchlizny, która schodziła aż na oko, wydawała się zjawiskiem nie z tego świata. Wrażenie to potęgowała błękitna szatka z mięciuchnego, połyskliwego materiału. Niedaleko miejsca, gdzie cichcem przycupnął, rzucono resztę jej rzeczy. Podpełzł ostrożnie i nieśmiało dotknął czerwonej pelerynki obszytej ślicznym białym futerkiem. Obok leżał elegancki kapturek tej samej barwy, ozdobiony długimi wstążkami lśniącymi w blasku ognia.

Ogień trzaskał wesoło, lecz Inge nie miała powodu się radować. Wstała grubo przed świtaniem i jeszcze raz sprawdziła, czy zapakowano wszystko, co przydatne na drogę i... na potem. Uradzili z Johanem, że przed wyjazdem nic nie powiedzą dzieciom. Mogłyby nie posłuchać. Kiedy jednak zobaczą miasteczko
1 stragany pełne cudeniek, łatwo dadzą się przekonać. Pewno, że się przestraszą, lecz szybko pojmą, iż tam lepiej niźli w tej na wpół martwej dziurze, gdzie błogi spokój zastąpiła czająca się wokół groza. Dawniej Inge nie bała się lasu. Kochała ten zielony, tętniący życiem świat - rozśpiewany ptasimi trelami, wypełniony tajemniczymi szelestami i sekretami nieogarnionej mnogości mieszkańców. Teraz panowała tam cisza zwiastująca śmierć. Po co kusić los? Nikt, komu życie miłe, nie zapuszczał się dalej niż do trzeciej linii drzew.
Nikt oprócz Johana.
Inge obawiała się pytać, po co tam chodzi. Starczyło jej, że wraca żywy, a czasem nawet co przynosi.
Dwa lata temu krótko siedział w chacie, jak Święty Promień przykazał, ale akurat wtedy wolałaby go nie oglądać. Taka żałość wyzierała z każdego spojrzenia... Obwiniał się za to, co zrobili Jonas i Margot. Poszli w las. Może sądzili, że będą równie bezpieczni jak ojciec? Jonas - pierwszy syn, dostał imię po dziadku. Myślała, że dłużej się nim nacieszą, inna jednak była wola Światłości. Z początku ona również obwiniała Johana, ale przepędziła precz takie myśli. Bachory nie były już małe i powinny mieć swój rozum.
Dawno pogodziła się z tym, że nie ma co dumać nad wyrokami losu, że trza radować się, gdy nadarzy się okazja, bo potem to już tylko żal zostaje. Gdybyż wtedy wyjechali... Westchnęła i dokładniej zasupłała tobołek. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Obudziła Johana. Przegryzł szybko podpłomyk i poszedł sprawdzić, co z Evą.
Stara Eva posiadała jedynego w wiosce konia. Zabiedzona szkapina była skarbem nad skarbami. Eva odejmowała od ust własnym bachorom, żeby utrzymać ją przy życiu. Inni nie wykazali się jej przemyślnością. Johan rok wcześniej zarżnął chabetę, żeby nakarmić dzieci. Nawet Inge protestowała, twierdząc, iż jakoś tam przezimują. Teraz srodze zapłacą za ową decyzję. Odda połowę towaru - w zamian baba załaduje go na swoją furę. Evy nie obchodziło, że zabierając połowę Johanowego sera i bulw, praktycznie pozbawia go zarobku. Po pożarze ludziska przestali się troszczyć o sąsiadów. Podzielisz się, to dla twoich zabraknie.

*

Kiedy Johan dotarł do chaty Evy, wszystko już było przygotowane do drogi. Malcolm, jeden z synów Evy, opierał się leniwie o wóz, żując źdźbło trawy. Powitał sąsiada krzywym uśmieszkiem. Johan ogarnął wzrokiem ładunek - oprócz towaru przygotowanego na sprzedaż dostrzegł na boku nieduży, schludny tobołek Młodzian nie zamierzał tu wracać. Poczuł chłód w sercu - podobno niechętnie zatrudniano wieśniaków. Jeżeli nic ich nie zatrzyma w drodze i wszyscy nienaruszeni dotrą do miasteczka... Malcolm był starszy, większy i silniejszy od Marka... Tubalny głos Evy wyrwał go z niewesołej zadumy.
- Witaj że, kumie!
- Witajcie, witajcie - odrzekł najuprzejmiej, jak potrafił. - Widzę, żeście już gotowi... Tedy ja swoich zawołam, wrzucimy nasze worki i ruszajmy.
Malcolm uśmiechnął się krzywo.
- Dziw, że Johan sam nie przyniósł od razu... wiela tego nie ma.
- Dzieciska przyniosą, ą tera się z matką żegnają. - Johan odwzajemnił podobny grymas.
- Zegnają? - Eva przeciągnęła słowo. - Toć ja się tak nie umawiałam... Nie na dzieciska. - Zaplotła potężne dłonie na brzuchu. Ścięgna trzasnęły wymownie. - Kumie, kumie... toć ja się tak nie umawiałam.
Malcolm poruszył się niespokojnie, jego wzrok powędrował do burty wozu, gdzie leżała ciężka laga. Johan roześmiał się drwiąco i wyprostował się na całą swą wysokość, spoglądając na nich z góry.
- Oj, Evo, Evo. Umawialiśmy się przecie, że użyczysz mi część wozu na towar, a w zamian podzielę się nim z tobą, zacna kumo. O dzieciakach nic nie mówiłem, bo i po co? Będą iść obok wozu. Jeśli ci to nie odpowiada... trudno. Zrezygnuję z podróży z tobą... Może beze mnie będzie wam bezpieczniej, jak sądzisz?
Zmierzyła go twardym spojrzeniem. Była przygarbioną, wychudzoną, lecz wciąż silną kobietą, nie bała się byle czego.
Nadal potrafiła przyłożyć sękatą pięścią, kiedy trzeba. Chciała ułatwić życie synowi, a i sobie pewno ulżyć. Zawsze lepiej, gdy mniej gęb do zapchania. Droga niebezpieczna. Ongiś co najmniej trzy razy do roku jeździli do Zurkachu, ale teraz... Dawno nikt tam nie był. Trakt niemal zarósł. Ci spoza Morke się nie przejęli
- to wieśniacy mieli interes w miasteczku. Stamtąd nikt nie miał po co zdążać w tę stronę. Bogatsze wsie, które zaopatrywały Żurkach w mięso, mleko i wszelakie płody ziemi, znajdowały się po przeciwnej stronie. Mimo to mieszkańcy wioski mieli nadzieję, że jeśli narobią rabanu, otrzymają pomoc. Nic z tego. Ludzie w miasteczku albo pukali się wymownie w czoło, albo wykonywali gest Oddawania się Pod Opiekę i tyle. Wielebne Córy Świętego Promienia Świtu były daleko. Zresztą uważały Żurkach za ostatnie warte uwagi miejsce. Zakon Kapłanów Światłości także nie miał zamiaru się fatygować. Cóż zresztą mogło zrobić trzech mnichów? Zaledwie tylu mieszkało przy świątyni w Zurkachu.
Poza Morke był już tylko bór, rzadko odwiedzany przez człowieka. Prowadził aż do podnóża gór - naturalnej granicy z królestwem Emardieu, do którego znacznie łatwiejszy dostęp zapewniał szlak z Zachodu. Johan wiedział to wszystko, bo stary Otto kiedyś narysował mu mapę.
Trakt praktycznie należał już do lasu. Jeśli Eva nie zabierze jego i dzieci, będzie wracać samotnie. A on był najsilniejszym chłopem we wsi. Pewnikiem dlatego jeszcze nie oskarżono go
0 zmowę ze złym.
- Matko! - szarpnął się chłopak. - My nie...
- Zawrzyj gębę! - warknęła stara i ułożyła wargi w fałszywy uśmiech. - Cóż, Johan... Jeśli chcesz bachory narażać, nie moja to rzecz. Jeno wracajcie prędko, bo mogę zmienić zdanie...
Mężczyzna uśmiechnął się tryumfalnie.

Siwe wąsy Ottona podrygiwały śmiesznie, ale Anie nie było do śmiechu, bo wyrywał się spod nich wartki strumień gniewnych słów.
- I czego ją bijesz, ty durna?! I czego bijesz?! - darł się starzec, potrząsając jej przed nosem kułakiem. - Toć to nie jej wina, że nie rozumie! Nie jej wina, durnoto! Nie jej... że, ot, niedojda...
Dziewczynka kucała pod ścianą, osłaniając głowę drobnymi rączkami i wodząc po nich błękitnymi oczami pełnymi łez.
- Uderz ją jeszcze, wywłoko, to... - zachłysnął się stary.
- To co?! To co, dziadu! - wrzasnęła histerycznie Ana. - Żywię ją tyle czasu i nic! Żadnego pożytku! Sama zgryzota! - rozpłakała się nieoczekiwanie.
Dziewczynka zachlipała jeszcze głośniej. Podarty, dawno za ciasny czerwony kapturek podrygiwał idiotycznie.
- Uderz ją jeszcze raz, to być może całą moją pracę zmarnujesz
- dokończył zadziwiająco spokojnie Otto. - No już... już... Nie płacz. Nic nie poradzę, że tak się stało... Taka była wola Światłości i tak wielką łaskę okazała. - Rozprostował pięść, zawahał się przez chwilę, po czym delikatnie pogładził kobietę po włosach przedwcześnie przyprószonych siwizną.
Wiedział doskonale, że jej zdaniem Światłość nie okazała żadnej łaski. Wszyscy tak uważali. W cichości serca, on także.
Mała przeżyła jako jedyna ów tragiczny wypadek. Tamtego wieczoru niepotrzebnie posyłał Jurgena z czeredą młodych na mróz. Rankiem pogoda się poprawiła i wieśniacy tłumnie pognali oglądać miejsce wypadku, a dziwować się.
Pochowali zwłoki w lesie. Jeśli kto zechce je stąd zabrać, to niech sobie odkopie, nie godzi się przecie trzymać martwych nad ziemią. Karoca znamionowała możnych. Nikt nie rozumiał, czemu wielmożna pani z dzieweczką i służącą udała się akurat w tę stronę. Przecież za Morke nie było już nic. No, parę ziemianek smolarzy i trochę barci. Może w zamieci woźnica zmylił drogę? Jakkolwiek było, wielu uważało, iż to dar Świętego Promienia Świtu. Prześliczne i bogato odziane dziecię z pewnością ma rodzinę, która uda się na poszukiwanie zaginionych i szczodrze odpłaci za opiekę. Wioska świętowała. Radosny nastrój trwał miesiąc. Później zaczęło się niespokojne poszeptywanie. W końcu Jonas i Zygfrid zebrali miedziaki i pojechali rozpytać się w Zurkachu. Osiem dni później wrócili z nosami zwieszonymi na kwintę. W miasteczku nikt nie słyszał o zaginionych i nikt o nich nie rozpytywał. Wesoły nastrój się skończył.
Na domiar złego, z dzieciakiem było coś nie tak. Długo nie odzyskiwała świadomości. Rzucała się w gorączce, krzycząc, jęcząc i szepcząc bełkotliwie. Kiedy oprzytomniała, nie wypowiedziała ani słowa. Otto próbował brać ją na spytki - zagadywał, uśmiechał się, podsuwał łakocie... Wszystko na nic. Przy czym nie można powiedzieć, że mała się go bała tak jak inne dzieci. Zawsze obdarzała starucha uśmiechem, któremu towarzyszyło spokojne, jakby senne spojrzenie. Gorzej, że nie rozumiała, co się do niej mówi.
Hana skwitowała to po swojemu: "Ot, rozum uciekł jej przez tę dziurę w głowie". Otto przypuszczał, że na swój prosty, babski sposób rozpoznała prawdę.
Sama zaś "dziura" goiła się nad podziw dobrze. Szramę błyskawicznie zakryły jasne, puszyste kędziory. Znachor nie sądził, że mała wywinie się śmierci, a tu proszę. Co z tego, kiedy rozum uciekł. Mała włóczyła się po opłotkach albo siadała na łączce i wystawiała buzię do słońca. Czasami znikała na cały dzień i szukaj wiatru w polu. Hana chciała przyuczyć ją do pasania gęsi, ale gdy znalazła w gliniance ptaka ze swego stadka i chichoczącą dziewczynkę dźgającą trupka patykiem, zaprzestała prób.
Dziecko podchodziło i po prostu zabierało to, na co miało ochotę, bez słowa prośby. Na nic zdało się tłumaczenie ani lanie po tyłku. Nic nie rozumiała. Gdyby jeszcze była brzydka... Nawet z umorusaną buzią wyglądała jak królewna. Piękna dzieweczka, a niedojda. Upierała się przy noszeniu poniszczonego czerwonego kapturka - obojętne, lato czy zima. Wykwintne niegdyś wstążki były poszarpane i brudne jak nieszczęście. Gospodyni próbowała zabrać owo nieszczęsne nakrycie głowy, żeby chociaż uprać je i zacerować, ale nie zdołała nawet zbliżyć doń ręki. Kiedy tylko mała orientowała się, co się święci, wybuchała niepohamowanym wrzaskiem, a raz pogryzła ją boleśnie.
W końcu Hana i Zygfrid mieli dość. Sąsiedzi też nie kwapili się do opieki nad bezrozumnym bachorem, z którego ani pociechy, ani pożytku. Otto był już gotów wziąć małą do siebie, mimo iż bał się o całość driakwi i przyborów. Na szczęście dla niego Ana, kuzynka "Hany i Matyldy, zdecydowała się ją przygarnąć. Nie tak dawno urodziła martwą córeczkę. Zły to omen, kiedy pierwsze dziecko trafia się martwe. Jakby tego było mało - jej chłop przepadł na polowaniu. Rozszarpały go wilki.
Ana pragnęła mieć dla kogo żyć i żeby ktoś żył dla niej. Cóż z tego, kiedy i ona nie miała już siły. Otto, który przyszedł po przyobiecany bochen chleba, zastał ją tłukącą dzieciaka bez opamiętania po głowie. Ciasto było niezdatne do spożycia - chyba że się lubi chleb z dodatkiem błota. Gdy starzec uspokajał roztrzęsioną kobietę, dziewczynka wytarła piąstkami oczy, wstała, otrzepała się z ziemi i mąki, po czym wyszła jakby nigdy nic.

*

Johan grzał się beztrosko w promieniach słońca. Wiedział, że zaraz będzie musiał pognać kozy z powrotem i pomóc siostrzyczce oporządzić konia. Była chętna do roboty, choć ledwo od ziemi odrosła. Nie to, co on. Polegiwal w półdrzemce, wsłuchany w brzęczenie owadów i pobekiwanie kóz. Niespodziewanie na jego twarz padł cień. Po chwili niechętnie otworzył oczy i uśmiechnął się z zakłopotaniem. Błękitne, spokojne niczym woda w stawie oczęta przyprawiły go o dreszcz na grzbiecie i nieznośne pieczenie uszu. Czerwony Kapturek, jak nazywał ją w myślach, zaszczyciła go przez chwilę nieobecnym spojrzeniem, po czym nieoczekiwanie usiadła obok. Zerwała kwiatek i zaczęła się nim bawić. Próbował nie zwracać na nią uwagi, ale nie mógł się powstrzymać i co chwila zerkał na drobną postać w lnianej koszulinie, w nakryciu głowy, które pamiętało lepsze czasy. Wtedy dziewczynka była na swoim miejscu. Czuł, że wszyscy, włącznie z matką, która nikomu dotąd źle nie życzyła, traktowali małą niesprawiedliwie. I czego się czepiali? Nie była stąd, nie miała we krwi nudnej harówy dzień po dniu. No i ta dziura w głowie... Każdema rozum by uszedł. Owszem, uratowali jej życie, ale zamiast pięknego domu dali chatę, gdzie wiatr hula po kątach. Błotniste kałuże jak okiem sięgnąć. Z drugiej strony, łąka, poletka - no i las - były przepiękne. Może gdyby co chwila się na nią nie darli, poczułaby się tu lepiej?
Letni wietrzyk bawił się złotymi lokami, uparcie wymykającymi się spod kapturka, powiewał krasnymi wstążeczkami i końcówkami kokardy zawiązanej pod brodą. Chłopiec cieszył się, że może po prostu patrzeć na gościa z daleka. On też kiedyś stąd wyjedzie. Do Zurkachu albo jeszcze dalej. W daleki, szeroki świat, o którym pięknie prawił Otto. Dziewczynka sięgnęła do Johanowego zawiniątka. Wzięła sobie kawałek chleba.
- Weź więcej - powiedział cicho. - Moja mama robi o wiele lepszy chleb niż Ana.
Wręczył jej drugą, większą pajdę. Wzięła posłusznie i spojrzała mu prosto w oczy.
//Miły jesteś. I dobry. Lubię cię.\\
Zamarł w osłupieniu. Usta dziewczynki nie poruszyły się ani przez moment. Pewnie coś mu zabrzęczało w uchu. Zdawało mu się... To przez owady i świergot ptaków...
Dziewczynka wstała i ruszyła przed siebie, jakby nigdy nic.

- Nic złego się nie stało - uspokoił wszystkich Johan. - Koło się obluzowało. Chłopcy, pomóżcie mi. Małcolm krzywił się, gdy nazywano go "chłopcem", ale przykucnął obok Marka. Eva i Hilda rozglądały się czujnie wokół. Nigdy nic nie wiadomo. Stara kobieta dzierżyła w ręku wielką, okutą na końcach lagę, a rudzielec - tasak do mięsa. Zapobiegliwie zaopatrzyli się w narzędzia zdatne do obrony. Johan miał ze sobą starannie wyczyszczony miecz, który służył jeszcze dziadkowi, gdy ten poszedł na wojnę. Szczęśliwie powrócił, dlatego teraz jego wnuk czuł się odrobinę bezpieczniej, mając pod ręką oręż z prawdziwego zdarzenia. Nigdy nie wiadomo. Gdybyż jeszcze miał jaką taką wprawę...
Podróżowali już cały dzień - powoli zbliżał się zmierzch. Pora nieprzychylna ludziom. Na szczęście niedaleko znajdowały się rozstaje i noclegowa ziemianka. Wioskowi nie używali jej od dawna - ponad pięć lat upłynęło od ostatniej, ryzykownej wyprawy na targ w miasteczku. Johan i Eva liczyli, że jest wciąż w dobrym stanie. Po prawdzie, nie mieli żadnego wyboru.
W końcu udało się umocować koło i ruszyli, nie kryjąc ulgi. Droga do rozstajów minęła bez kłopotów, choć dygotali ze strachu, łowiąc uchem wszystkie odgłosy. Spoza ściany drzew nic nie było słychać. Nienaturalną ciszę rozpraszał szum wiatru w listowiu i trzeszczenie fury. Wóz toczył się po gęstej trawie, a nie po ubitym, nagim gruncie, jak niegdyś. Cienie wydłużały się. Zarośla na obrzeżach przypominały dziwaczne stwory wygrzewające się w czerwonych promieniach słońca. Oczekiwały na coś. Poskręcane kończyny wpełzały na drogę. Zielone łapska poczynały sobie coraz śmielej. Hildę przeszedł dreszcz. Spojrzała jednak na spokojną twarz ojca i otarła zroszone potem czoło. Wiedziałby, gdyby coś im groziło. Ojciec wyczuwał takie rzeczy. Dlatego odważyła się wyściubić nos poza Morke. Przestała myśleć o niebezpieczeństwie. Wreszcie zobaczy coś innego niż zapadłe chałupy nudnej do bólu wioski. Zaczęła nawet nucić cichutko. Malcolm zgromił ją spojrzeniem, ale co on tam wie. Nagle chabeta Evy targnęła się rozpaczliwie. Rżenie poniosło się echem. Ojciec krzyknął ostrzegawczo, a jego dłoń powędrowała do miecza. Hilda, powoli jak we śnie, odwróciła się w tę samą stronę i krzyk zamarł jej na wargach. Ogromny wilk wpatrywał się w nich beznamiętnie. Zimne, a zarazem przerażająco rozumne wejrzenie żółtych ślepi prześlizgnęło się po niej, Marku i ojcu. Eva, wrzeszcząc z gniewu i strachu, zaczęła wymachiwać drągiem, o włos mijając głowę Marka. Malcolm sięgnął po swój własny... W tym momencie rozpętało się piekło. Smukłe, stalowoszare ciało przygwoździło go do burty woZu. Hilda wciąż nie miała siły krzyczeć. Strach sparaliżował ją, choć wszystko działo się boleśnie powoli, niczym w koszmarnym Śnie. Był niby gość cierpliwie czekający na progu. Obserwowała, jak najeżona ostrymi zębami paszcza przybliża się do kredowobiałej twarzy chłopaka. Potem wszystko nabrało tempa. Z poszarpanej, pozbawionej głowy szyi Malcolma tryskała fontanna krwi. Hilda zdała sobie sprawę, że jednak krzyczy, a strumień gorącego moczu spływa jej po udach. A może to wrzask Evy? Evy, rozdzieranej na strzępy przez kolejnego potwora.
Ogromny wilk nawet nie ruszył się z miejsca. Zrobiło to jego stado szarych i brązowych bestii. Ich wycie przywróciło czucie sparaliżowanemu ciału. Zdała sobie sprawę, że wciąż ściska tasak. Krew żywiej zagrała w żyłach i dziewczynka wczołgała się pod furę, przysięgając na Święty Promień, że tanio życia nie sprzeda.
Tatulo, gdzie jesteś? Mark!, myślała żałośnie. Niewiele widziała, skulona pod wozem. Usłyszała warczenie po prawej stronie. Błysnęły, gorejące czerwienią, wielkie oko i różowy jęzor. Bestia usiłowała wedrzeć się do kryjówki. Obśliniony pysk przeciskał się w jej kierunku. Trzasnęła deska. Ujrzała pożółkłe kły. Owionął ją smrodliwy oddech. Wrzeszcząc z wściekłości, wraziła tasak wprost w rozwartą, cuchnącą paszczę. Szczęki zacisnęły się konwulsyjnie i potworny łeb cofnął się ze skowytem, niestety unosząc ze sobą jedyną broń Hildy.
Tatulu! Światłości, spraw, żeby to był tylko zły sen! Tato!, powtarzała, zaciskając powieki ze wszystkich sił.
Skowyt nabrzmiały bólem. Nagła cisza. I spokojny głos ojca. Przemawiał do kogoś, prosił i przekonywał.
Bała się choćby drgnąć.
- Pozwól nam przejść... Nie zagrażamy wam, ani ja, ani moje dzieci. Nigdy nie byłem wam wrogiem i nie nadużywałem łaskawości. Oto danina. Wzięliście sobie ich... Ucztujcie tedy i pozwólcie nam przejść w pokoju. Pozwól nam odejść. Mięso, które wam przywiodłem, starczy chyba i na zapłatę za ranę.

- Rana jakowaś w tobie, Ano. Tyle że głęboko w ciele i nie nam ją dojrzeć - szepnęła z troską Matylda, przykładając kompres do czoła kuzynki. - Trzeba nam wezwać starego Ottona. On zna się na ranach.
- A pewnie! - parsknęła gniewnie kobieta. - Na tej tam się poznał! - Machnęła ręką w stronę ciemnego kąta, w którym przycupnęła dziewczynka w czerwonym kapturku, obejmując kolana ramionami. Kołysała się w przód i w tył, wydając z siebie pohukiwania.
Matylda westchnęła ciężko. Od zeszłego poranka usiłowała przekonać Anę, nie chciała nawet widzieć starucha. Jonas odgrażał się, że sam po niego pójdzie, ale na razie nic nie uczynił. Wiedział, jak uparta i przykra potrafi być kuzynka jego baby. Jak sobie co do łba wbiła, to wybić było trudno. Leżała teraz biała jak śnieg, a zarazem rozpalona jak chlebowy piec. Po jej czole cięgiem spływały kropelki potu. Często kaszlała, a w kącikach ust pojawiała się krwawa piana. Matylda wiedziała również, że nie ustało inne krwawienie, które powinno było zniknąć kilka dni temu. Gorzej, przybierało na sile.
Ana nie życzyła sobie obecności Ottona. Była też inna możliwość zaradzenia kłopotom, ale matka Johana bała się wypowiedzieć ją na głos. O tym się po prostu nie mówiło. Ot, żeby nie gniewać Świętego Promienia Świtu.
- Matyldo...
- Tak?
- Trza mi do Babki...
Kuzynce na chwilę odebrało dech.
- Pewnaś? Do Babki? Droga daleka... Aż na mokradła...
- Trzęsiesz się ze strachu. - Ana splunęła z pogardą. Na płótnie został czerwony ślad. - Nie martw się... Eva mnie zaprowadzi, a jak trza będzie, to i zaniesie. - Zakasłała i dodała z trudem: - Jeno ty mi tu wszystkiego dopilnuj. Kozy to wszytko zeżrą, jeśli z zagrody wylezą, raz już mi takiego psikusa zrobiły... A i tą tam trzeba karmić, chociaż nie wiem, po co. I tak wszytko sąsiadom podwędzi.
- Wcale się nie trzęsę, ty głupia! - obruszyła się Matylda, choć rzeczywiście się lękała. - Myślę jeno, jakby tu sobie poradzić... Twoja siostra nigdzie cię nie zaniesie, bo łazi z wielkim brzuchem, a rozwiązanie lada dzień. Lepiej niech ona pilnuje ci dobytku, a my jakoś sobie poradzim. - W zadumie potarła spalony wiatrem i słońcem policzek. - Chłopu nic nie powiem, bo szaleju dostanie... Babom inszym tyż lepiej bez potrzeby dziobem nie kłapać. - Uśmiechając się zwycięsko, plasnęła dłonią o kolano. - Mam! Marta Jurgena ciekawska i odważna jest. Ona nam pomoże, bo ja sama nie uradzę cię ciągnąć przez las i jeszcze podarki dźwigać. Chora kobieta uniosła brew z powątpiewaniem.
- Może... Ale to pleciuga.
- A która nie pleciuga?! Poza tym... Jeszcze ktoś nam potrzebny, nie tylko żeby cię prowadzić - urwała, nie wyjaśniając. Co tu dużo mówić? Wokół wioski zaczynało dziać się coś dziwnego. Nie tylko chłopa Any rozszarpały wilki. Mały Hans przepadł bez śladu. Rodzice zaczęli uważać na dzieci. Myśliwi już nie tak chętnie wybierali się do boru. Młodzi nie mieli apetytu na leśne owoce, a jeśli się wyprawiali, to w dużych grupach. Wcale jej się nie śpieszyło na wędrówkę z bezradną, chorą kuzynką, ale przecież była jej coś winna. Gdyby nie przytomność Any, pewnikiem umarłaby w połogu.
Wokół Morke krążył ogromny wilk. Czegoś szukał. Próbowano się na niego zasadzić, ale nic z tego nie wyszło. Otto zrzędził, że to złe siły, wprost z Otchłani, toteż mówiono, że zamierza przenieść się do wsi dla bezpieczeństwa. Mężczyźni zaczęli przebąkiwać o budowie jakowejś zapory... Przecie nigdy nie wiadomo - może w końcu jaką kozę albo i następne dziecko porwać. Matylda nie miała ochoty zapuszczać się na mokradła. Ale przecież tam, gdzie mieszkała Babka, nie mogło im się nic przytrafić. Będą jej gośćmi. Babka znała tajemny język roślin i zwierząt, potrafiła odegnać chmury albo sprowadzić deszcz i leczyła. Lepiej niż Otto. Tylko... Czasem żądała zapłaty zbyt niepokojącej, by mówić o tym na głos. Dlatego nigdy nie rozmawiało się o tych wizytach. Odkąd starzec przybył do Morke i okazało się, jak wiele potrafi, wszyscy odetchnęli z ulgą - już nie musieli brnąć przez bagna do "wiedźmy". Ale one naniosą staruszce wszelakich wiktuałów. Może zgodzi się również przepędzić bestię? Tylko żeby Otto się nie dowiedział. Te jego opowieści o złych siłach i dzieciach nocy... Brodę by zeżarł ze złości.
Matylda wstała. Widząc jej zdecydowany ruch, dziewczynka przestała wydawać z siebie niski buczący dźwięk. Podbiegła w podskokach i chwyciła Matyldę za rękę, zbyt mocno jak na jej gust, ale lepiej nie złościć niedojdy.
- Tak, zabierz ją, proszę, gdzie dalej ode mnie - Ana pożegnała Matyldę zmęczonym głosem.
Wyszły na słońce. Kobieta zmrużyła oczy, przeciągnęła się. Czerwony Kapturek nie puszczał jej ręki.
- I czego ty ode mnie chcesz, co? - spróbowała zagadnąć Matylda, a spojrzenie, które otrzymała w odpowiedzi, wytrąciło ją z równowagi.
Nie mogła znieść tych zbyt pięknych, pustych oczu. Nikt nie mógł oprócz jej syna. To też jej się nie podobało. Dziewczynka uśmiechnęła się, jakby znała jej najskrytsze myśli. Kobietę przeszył dreszcz. Mała odwróciła głowę i zamruczała radośnie, wskazując palcem na zbliżającego się Johana. Ten również się cieszył.
- Johan?! Skąd ty tutaj?! - spytała matka nieprzyjemnie zdziwiona. - Miałeś ojcu pomagać!
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie potrza! Sam tak powiedzioł. Wydało mi się, żeś mnie wołała.
- Skądże! - zdumiała się jeszcze bardziej.
Johan nie rozumiał, dlaczego matka jest zirytowana.
- Jak tam ciotka Ana? Ociec dziwuje się, czemu jeszcze nie posłała po starego Ottona.
Zbliżył się do małej i trącił lekko jedną z czerwonych wstążek. Tylko jemu pozwalała na podobną poufałość. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Matylda ujrzała, że jej syn nagle blednie. Wyglądał niby podpalony u góry kościotrup.
To przez te jego ryże kudły, pomyślała trochę nieprzytomnie, poprawiając rozplatany warkocz. Szare oczy syna zrobiły się okrągłe jak monety.
- Co wy chcecie zrobić? - zapytał cicho. - Matka, piorun wam do łba wlecioł? Będziecie musiały wlec się nocką, bo inaczej wszyscy się zwiedzą i kłopot gotowy. Nocką... Nocą wilcy przecie grasują... - głos mu się załamał.
- Skąd ty... Co ty? - Żeby pokryć zmieszanie, trzasnęła go lekko w twarz. - Uszami strzygłeś, hultaju?
Szybko pojęła niedorzeczność pomysłu. Kiedy go zobaczyła, dopiero podchodził. A może jakoś przemknął z drugiej strony chaty? Johan potarł zaczerwieniony policzek.
- Co też ty, matka? Ja bym nigdy... Eeee - zaplątał się. - To jest... Tak. Głośno żeście prawiły, a okno otwarte... Ciesz się, że kogo inszego nie było przy chacie.
Ponownie spojrzał na milczącą dziewczynkę.
- I czego na nią gały wytrzeszczasz! - sierdziła się Matylda.
- Ja... Pójdę z wami.
- Co?! Gorzałki się opiłeś?!
- Jestem już dorosły - wypiął z dumą chudą pierś. - A co, może tak ci spieszno do... Babki? - Uśmiechnął się chytrze, choć drżały mu wargi. - Pomogę wam, beze mnie będzie gorzej, a jak nie, to nie. Wszytko powiem. Pewno nawet wolisz, coby ociec z wami szedł...
- Ty głupi... - Matylda miała ochotę załamać ręce, ale Czerwony Kapturek wciąż ściskał jej dłoń. - Jonasowi to ja rzeknę, że Any doglądam, a ty jak wyłożysz, że cię gdzie nocką poniosło? Już ociec kułakiem z ciebie wytłucze, gdzieś się włóczył.
O tym nie pomyślał. Zaraz jednak uśmiechnął się tryumfalnie.
- Doleję mu wywaru do polewki. Tego, co to Otto dał na lepszy sen, jak Edna chorzała. Wiem, że skryłaś na wszelki wypadek resztkę. Powiedz mi tylko gdzie. Ociec gorzałką popije i będzie gotów.
Matka Johana westchnęła z dumą. Głupi ten jej syn nie był. Zaraz jednak znowu pacnęła go po rudej czuprynie. Jęknął boleśnie.
- Wstydź się! Takie pomysły! Buteleczka jest na samym dnie mojej skrzyni. Obok odświętnego serdaka i korali.
Johan skinął głową, krzywiąc się i pocierając lewą skroń.
- Synku... - Wyciągnęła rękę. Uchylił się odruchowo. - Dobry z ciebie synek. Nie boiszsię?
- Boję, ale bardziej się boję samą cię puścić. Ana przecie nie uradzi, jakby co... I nie wołaj Marty. Wszytko wypaple.
Dziewczynka puściła rękę Matyldy i poszła przed siebie, jakby nigdy nic.

Ozmroku wymknęli się z wioski. Było ciemno choć oko wykol. Przedzierali się przez złośliwe krzewy, ciągnąc pojękującą Anę. Kobiecina starała się zachować ciszę, ale ból był silniejszy. Znajdowali się jeszcze zbyt blisko Morke, by zapalić łuczywa - ktoś mógł nie spać, lepiej nie ryzykować. Żywili nadzieję, że potem ogień odstraszy niebezpieczne zwierzęta. A jak nie... Cóż, mieli jeszcze kije i noże. Złowrogo brzmiące odgłosy nocnych ptaków nie niepokoiły Johana. Czasem wymykał się chyłkiem z chaty nocną porą, ale przestał, odkąd zaczęły grasować wilki. Mimo to nie było mu teraz straszno. Rozpierało go pragnienie przygody.
Gdy Matylda uznała, że osiągnęli bezpieczną odległość, skrzesali ogień. Ruszyli ostrożnie, ale pospiesznie, trzeba wrócić przed świtaniem. Johan poprawił na plecach kosz z wiktuałami i spojrzał na jaśniejącą w mroku twarz matki. Jej rysy, oświetlone wątłym płomykiem, majaczyły niewyraźnie.
- Lasu nie podpalmy, bo nie tylko Babka, ale i nasi nie będą się radować - próbowała żartować Ana, wsparta na ramieniu kuzynki. Nikomu nie było do śmiechu. Matylda starała się nie pokazać, jak bardzo się boi. Ana krwawiła. Mogła zwabić zwierzęta.
- Synu, ty prowadź. Masz lepsze oczy.
Matylda miała bystry wzrok. Johan domyślił się, że matka nie chce, by zauważył, jak bardzo jest niespokojna, ale posłusznie wyszedł na prowadzenie. Zbliżali się do miejsca, którego nie znosił. Rozpoznał je po żywicznym zapachu. Świerki. Całe mnóstwo świerków. Ciarki przebiegły mu po grzbiecie. Nawet w słoneczny dzień panował tu chłodny półmrok, który jednak nie dawał wytchnienia. Był dziwnie niemiły. Ziemia była tu sucha i smutna. W poszyciu leżały tylko martwe igły i szyszki. Szeleściły teraz pod podeszwami łykowych łapci. Dalej będzie jeszcze gorzej. Gdy ujrzą olchy, ziemia stanie się wilgotna, a wokół zawirują smrodliwe, duszne opary. Kręgi starych drzew podobnych do krępych, zniekształconych babskich postaci zanoszących się złowrogim chichotem. W czarnych, chorobliwie powykręcanych gałęziach olch mieszkały duchy. Szeptały o zimnie i śmierci, lecz Babka zwykła mawiać, że te głosy są jak rzewna melodia, która przypomina jej czas, gdy była młoda i piękna. Tam właśnie szli.
Bagienny fetor zastąpił woń żywicy. Johan dostrzegł majaczący w oddali krąg czarnych drzew. Wszystko w nim krzyczało, żeby odwrócić się i gnać co sił w nogach do wioski. Matylda szturchnęła go w plecy.
- No, idźże - sapnęła chrapliwie ciotka Ana.
Z trudem przełknął ślinę i niechętnie ruszył naprzód. Gardło wydało mu się nagle nieznośnie suche. Znaleźli się pośród olch. Z bliska wyglądały jeszcze straszniej. Śledziły ich dziesiątki oczu skryte w licznych sękach. Johan czuł je na swym grzbiecie. Panowała mrożąca krew w żyłach cisza. Wyczuł, że obie kobiety boją się nawet głębiej odetchnąć. Powoli podniosła się mgła.
- I jakże iść dalej - jęknęła Matylda. - Dawno temu matka mnie tu wiodła, a potem nie było nijakiej potrzeby, żeby wlec się na mokradła...
- Naprzód. Cały czas prosto jak po sznurku - ochrypły szept Any nie brzmiał pewnie. - A potem drożyną przez bagno. Za każdym razem wiedzie kaj indziej, dlatego trza czekać najako- wegoś przewodnika.
- Na przewodnika? - z drżeniem zapytał chłopak. -Tak. Pojawi się na wezwanie starej.
- A jak się zwiedzie, że nadchodzimy?
- Ona... po prostu zwiedzie się i już.
- Nie męcz ciotki! - karciła matka. - Ciekawe, jako wygląda... Pewnikiem posunęła się okrutnie. Pamiętam, że była baaardzo stara, a matula mówiła, że gdy ona była dzieckiem, to tamta już była staruchą...
- Ciii... Nie gadaj tyle, bo gotowa się obrazić.
Matylda mruknęła i znów szturchnęła Johana. Szedł posłusznie, lecz spojrzał tęsknie w przeciwną stronę. Ana była coraz bledsza. Z trudem powłóczyła nogami, wisząc u ramienia kuzynki. Nie było czasu do stracenia.
Biały opar rozwiał się nagle. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozciągało się bagnisko. Na spłachetku suchej ziemi ułożył się wygodnie wielki bury wilk. Nieco z lewej drugi, o ciemniejszej sierści. Zza pleców wędrowców dobiegło groźne warknięcie. Matylda odwróciła się i stłumiła krzyk - zimny robak strachu pełzał wewnątrz jej brzucha. Pośród mroku błyskały jeszcze trzy pary dzikich ślepi. Z trudem powstrzymała chęć nastawienia kija na sztorc - tak blisko siedziby Babki - to musieli być przewodnicy.
Z piersi Any wyrwał się trwożliwy szloch. Johan zapatrzony w złote ślepia przypomniał sobie, że przecież jej chłopa zeżarł pono taki właśnie wilk. Stworzenie, które dostrzegli jako pierwsze, powstało dostojnie - zimne spojrzenie przeszyło ich na wskroś. Bury wilk poruszył od niechcenia puszystym ogonem, po czym odwrócił się majestatycznie i skierował w głąb bagien. Pozostałe skupiły się wokół nich. Z kilku gardzieli ponownie dobiegł warkot. Nie pozostało im nic innego, jak ruszyć jego śladem.
Będą nas wiodły, niby psy trzodę, zrozumiał przejęty chłopak.
Nie mógł sobie później przypomnieć owej drogi i wcale mu na tym nie zależało. Ciągnęła się w nieskończoność pośród migoczących błędnych ogników. Odór rozkładających się roślin mącił rozum i wzrok, tak że z trudem brnęli do przodu. Wokół majaczyły ciemne, groźne kształty. Ponad wszystko w świecie bali się zwolnić. Pono nie ma nic gorszego, niż utknąć w mokradle, lecz groźba kłów bestii rozszarpujących grzbiety była równie przejmująca.

*

Dotarli na miejsce ledwie żywi ze zmęczenia. Przy końcu Ana zemdlała i musieli wspólnie ją targać. Nie zdziwiliby się, gdyby po drodze wyzionęła ducha. Położyli ją delikatnie na ziemi. Johan rozejrzał się i przysiadł ze zdumienia. Wszystko tonęło w delikatnej srebrzystej poświacie. Było jasno niemal jak w dzień, choć noc się nie skończyła - na niebie lśniły gwiazdy, a ogromny księżyc zdawał się spoglądać wprost na nich. Wokół rosła zdrowa, zielona trawa. Parę kroków dalej stał niewielki, pobielony wapnem domek. Sprawiał przyjemne wrażenie zwyczajnej, przytulnej chatki. W otwartym oknie pyszniła się doniczka z czerwonymi i różowymi kwiatami. Z izby dobiegał śpiew, odgłosy krzątaniny. Jeden z wilków pchnął nosem uchylone drzwi i wbiegł do środka. Inny ułożył się koło progu i oparł wygodnie pysk na przednich łapach. Reszta zaległa w pobliżu. Ot, grzeczne, miłe pieski. Po chwili skrzypnęły drzwi. Bury łeb trącił ufnie zbliżającą się dłoń. Gruzłowate i powykręcane paluchy niczym gałęzie olchy spoczęły na karku zwierzęcia. Johan wstrzymał oddech ze zgrozy. Mieszkanka domku przypominała przedwieczny, omszały głaz. Przysadzista i przygarbiona, roztaczała wokół siebie woń czegoś prastarego i niepokojącego. Tak pachną kamienie tuż po deszczu. Jej twarz była brunatna od słońca, deszczu i wiatru, a zmarszczki głębokie jak leśne wykroty. Wrażenie to potęgował zielonkawy liszaj do złudzenia przypominający mech. Małe brązowe oczka spoglądały bystro spod krzaczastych siwych brwi, a na czubku haczykowatego nosa, niczym huba na pniu, tkwiła ciemna narośl. W najkoszmarniejszych snach nie widział kogoś takiego.
- Witajcie, Babko - powiedziała przymilnie Matylda i skłoniła się głęboko.
Starucha zmarszczyła czoło, po czym rozciągnęła wargi w uśmiechu, co nadało jej jeszcze bardziej przerażający wygląd.
- Mati, tak? Czyż to nie mała Mati znów zawitała w me progi? Cóż cię tu sprowadza, drogie dziecko? Matylda spłonęła rumieńcem.
- Eee... Przyniosłam... To znaczy, przyprowadziłam chorą kuzynkę, a wam przyniosłam podarki, Babko - zawahała się, nie wiedząc, co teraz ważniejsze: omdlała Ana czy kosz na plecach syna.
Roztrzęsiony Johan mimo wszystko omal nie parsknął śmiechem - nazwać jego matkę "małą Mati"... Wiekowe oczy Babki napotkały jego wzrok i chłopiec spuścił głowę. Każdy był dla niej "mały".
- Podarki, mówisz? A przydadzą się, przydadzą... - zarechotała stara. - Rzadko ktoś od was do mnie zagląda. Kilka dobrych zim przeleciało, dopiero teraz sobie przypomnieli. Co, zła wam Babka, odkąd ten żałosny dziadyga przywędrował, co? Nie myślcie, że nie wiem. Powiedział mi to wiatr i wyśpiewały ptaki. A może ja się teraz obrażę i kuzynki nie przyjmę, co, mała Mati?
Johan przeraził się nie na żarty - więc cała ta mordęga na nic? Zerknął w górę, ale niebo było tu dziwne i nie potrafił określić, ile czasu im zostało.
- Ja... Proszę, Pani Babko - wyjąkał niepewnie. - Nie gniewojcie się na nas... Ciotka Ana tu przyszła, bo nie chciała do dziadygi... Ona chora, a ma sierotę na utrzymaniu. Taką ładną, miłą dziewuszkę. Jak ciotce się zemrze, to jej będzie smutno. - Zdał sobie sprawę, że plecie trzy po trzy, w dodatku nieprawdę, bo Czerwonemu Kapturkowi nie byłoby smutno.
- Zawrzyj gębę - szepnęła zaniepokojona matka.
- Sama zawrzyj, kiedy dzieciak próbuje was ratować - warknęła stara.
Obserwowała uważnie przestępującego z nogi na nogę chłopaka. Zerknął z przestrachem w jej stronę. Oczy Babki gorzały niczym węgle nieludzką, obcą siłą. Miał wrażenie, że wwiercają się w głąb najskrytszych myśli. Poczuł zimne paluchy grzebiące brutalnie w skrzyni, którą stała się jego głowa. Ból. Płomień. Czarny wiatr. Wrzasnął i ścisnął dłońmi skronie. Wkładano mu już myśli wprost do łba i zaglądano doń, ale nigdy w ten sposób. Poczuł dotknięcie szorstkiej dłoni na czole. Ból mijał. Z trudem rozkleił powieki. Oczy prastarej kobiety nie przypominały rozgrzanych do czerwoności węgli - znów miały barwę orzechów. Przez moment zalśniły dobrotliwie. Skierowała wzrok na struchlałą Matyldę i leżącą bez czucia Anę.
- Mati, zawlecz tę wywłokę na wyro. Zaraz przyjdę i się nią zajmę. Nie bój się, zdążycie do domu przed świtem, i nie kłopocz się, w jaki sposób, a my tu sobie pogwarzym z Johanem. Więc miałam rację, że trafiła do Morke. Opowiedz mi, chłopcze, jeszcze raz, tak na spokojnie, o dziewczynce w czerwonym kapturku. Noc długa.

Noc zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Hilda nie mogła I spać. Z całych sił zaciskała powieki, lecz to nie pomagało. Gorzej, bo straszliwe obrazy były wtedy uwięzione po drugiej stronie rzęs. Otwierała więc oczy i spoglądała martwo w ciemność, ale nadal tkwiły w jej pamięci.
Ojciec rozprawiajÄ…cy z bestiami, jakby nigdy nic.
Ojciec uśmiechnięty na widok rozszarpywanych ciał Evy i Malcolma.
Ojciec przekonujący łagodnym głosem ją i Marka, że to nie tak miało być, że sądził, iż nic ich nie zatrzyma w podróży, ale że "tera to już wszytko będzie dobrze". Na pewno. Przenocują w ziemiance na rozstajach i jutro ruszą w dalszą drogę.
Kuliła się teraz w kącie ziemianki, wsłuchana w chrapanie Johana, i bała się. Śmiertelnie się go bała. Kiedyś sądziła, że tatulem opiekuje się Święty Promień Świtu, bo jest dobry i silny i dlatego może bezpiecznie poruszać się po lesie, podczas gdy inni nie wracają. Po co chodził do lasu? Co naprawdę przydarzyło się Jonasowi i Margot? Jedzenia nie starczyłoby dla wszystkich. A może po prostu byli niegrzeczni, więc oddał ich wilkom na pożarcie? Co zamierza zrobić, kiedy dojadą do Zurkachu? Jeśli dojadą?
Jej wzrok powędrował w kierunku Johanowego miecza i kija należącego do Marka. Leżały niedaleko. Nagle usłyszała cichutki dźwięk. To Mark powoli się podniósł ze swego posłania. Ich oczy spotkały się. Pokiwał głową. Zawsze myśleli podobnie. Wstała ostrożnie, wstrzymując oddech. Popatrzyli niezdecydowanie na ciężką broń. Zakłuć... Zakłuć własnego tatula? Toć grzech, przecie. Ale on... Czując się jak w wyjątkowo głupim śnie, Hilda schowała za siebie rękę. Brat zrobił to samo. Kamień. Nożyce. Materiał. Na Święty Ogień... miał materiał. Rozwarła pięść naśladującą kamień. Mark z przepraszającym grymasem szybko sięgnął po swoją własność. Johan zachrapał, zakasłał i... przewrócił się na drugi bok. Ojciec... Nie. Już nie umieli patrzeć na niego w ten sposób. Nigdy.
Rękojeść miecza była bardzo zimna.

- Zimno - mruknęła do siebie Ana, rozcierając ręce. Wolała nie myśleć, jak będzie w nocy. Po prawdzie, niewiele ją to obchodziło. Babka oznajmiła, że mała da sobie radę i już. Nie zamierzała wnikać. Wiedźma miała wielką moc. Tamtej tajemniczej nocy, która zdawała się trwać i trwać w nieskończoność, ocaliła jej życie. W zamian zażyczyła sobie niedojdy w czerwonym kapturku. Anie pomysł przypadł do gustu. Miała serdecznie dość nierozumnego bachora. Niech tam Babka robi z nią, co chce. Jej nic do tego.
Obejrzała koszyk. Po namyśle włożyła doń solidną gomółkę sera, słodki miodowy placek i flaszkę wina z Zurkachu. Co prawda starucha życzyła sobie tylko, żeby wysłać do niej dziewczynkę, ale ona wolała zaskarbić sobie względy na przyszłość. Nigdy nic nie wiadomo.
- Mała, chodź no tu! - wrzasnęła, wychylając się przez okno.
Zgodnie z przewidywaniami, dziecko siedzące pod płotem nawet nie drgnęło.
Czekaj no, pomyślała mściwie Ana, idąc w jej kierunku, niedługo popamiętasz. Wiedźma zrobi z tobą coś strasznego. Szarpnęła małą za ramię. Dziewczynka pozwoliła się podnieść i spojrzała jej w oczy. Błękitne spojrzenie zmroziło kobietę do szpiku kości. Czysta nienawiść, zimna jak lodowa tafla. Nóż wbity w trzewia. A potem nagle płomień, niczym czerwony kwiat ha śniegu. I czarny wiatr. Ana opadła na kolana, zdjęta bólem i przerażeniem. Próbowała krzyczeć, lecz z ust wyrwał się tylko żałosny jęk. Kaszlnęła. Na jasną bluzkę spadły czerwone krople. Krew płynęła także z uszu i oczu, złowróżbna wilgoć pomiędzy udami znaczyła spódnicę purpurową plamą. Chciała wołać pomoc czy choćby wyć z rozpaczy, ale wydała zaledwie cienki pisk. Ot, miała pecha. Nikogo nie było w pobliżu. Dziewczynka przyglądała się jej z sennym uśmiechem. Starannie poprawiła na głowie czerwony kapturek.
Zastanawiała się nad tym, co znalazła we wspomnieniach opiekunki, zanim ponownie ją ukarała. Nie wiedziała, jak teraz postąpić. Wioskowi przyzwyczaili się udawać, że jej nie widzą, a z czasem rzeczywiście przestali zwracać uwagę, więc usłyszała to i owo o Babce... Lubiła Johana i wiedziała, że ciężko byłoby mu na duszy, gdyby co przytrafiło się Matyldzie, dlatego doradziła mu, by szedł z nimi. Nie wierzyła jednak, że tajemnicza starucha uleczy wstrętną Anę. Johan przekazał jej wezwanie Babki. Czegóż chciała? Iść czy nie? Jakkolwiek patrzeć, Babka była mądra, a tu jej nic nie trzymało. Spojrzała w kierunku lasu. Od dawna czuła Moc, przemykającą czasem między drzewami wokół wioski. Nawet nie przyszło jej do głowy, że odpowiada za to leśna znachorka. Wyraźnie poczuła cierpliwe wezwanie. Podjęła decyzję. Ominęła umierającą Anę, weszła do chałupy, podniosła koszyk z jedzeniem i winem.
- Pójdę zanieść Babci koszyczek. Żegnaj mamo. Mogłaś nią być. Mogło być miło. - Głos, nieużywany od lat, zabrzmiał tak chropawo, że aż zamarła. Potem roześmiała się na całe gardło. To również nie był przyjemny dźwięk.

*

Opuściła Morke i zniknęła w lesie. Miała nadzieję, że wezwanie nie ucichnie. Nie znała drogi przez bagno. Nie martwiła się długo - na jej spotkanie wyszedł potężny czarny wilk. Obwąchał ją uważnie i polizał różowym ozorem. Dziecko zachichotało, opędzając się przed natrętną pieszczotą. Stworzenie wyszczerzyło w uśmiechu wielkie białe kły. Czerwony Kapturek wdrapała się na jego grzbiet i ułożyła wygodnie, wczepiając palce w miękkie, długie futro na karku. Wkrótce potem przysnęła, poddając się rytmicznemu kołysaniu.
//Bądź zdrów, Johanie, i nie martw się o mnie. Na pewno jeszcze się obaczym.\\

*

Johan, który dopiero co zdrzemnął się koło chałupy, otworzył oczy, czując nieokreślony żal. Jednak ostatnie słowa uspokoiły go nieco.

*

Stary Otto zadrżał. Od pewnego czasu doskwierał mu niepokój. Podczas medytacji coraz trudniej było jednoczyć się ze Światłością. Błogosławiona, przeczysta pustka nie koiła już duszy jak niegdyś. Czuł, że coś wymyka się jego uwadze.
W przeciwieństwie do większości Nowicjuszy w Zakonie Kapłanów Światłości chciał działać. Marzył o czynach w imię Świętego Promienia Świtu, a nie kontemplacji istoty Światłości w Świątyni. Gdyby był kobietą... Uważał za rażącą niesprawiedliwość, iż Światłość zezwoliła tylko Wielebnym Córom na walkę w swym imieniu. Cieniem na jego sercu legł fakt, że ich zgromadzenie nie przyjmuje mężczyzn. Pragnął NAPRAWDĘ służyć Światłości, nie szczędząc sił i środków. Przełożony Świątyni, do której przyjęto go na nauki, szybko dostrzegł odmienność i niecierpliwość Ottona. Poddał go wielu próbom, ale chłopak nie opuścił Świątyni. Chciał pozostać w służbie Światłości i Świętego Promienia Świtu, jakkolwiek by ona wyglądała. Otrzymał nagrodę. Stary Kapłan przekazał mu wiedzę dostępną nielicznym wybrańcom - o czasach, kiedy Zakon, a nie zgromadzenie Wielebnych Cór, dzierżył klucze do tajemnych sił. Pilnował, by głupcy i słabeusze nie sięgali po Moc. W końcu, w obawie przed potęgą Otchłani, zabronili parania się magią, ale wtedy Wielebne podniosły larum. Zbuntowały się i sięgnęły do studiów nad zakazaną sztuką. A Święty Promień Świtu miast okazać gniew, obdarzył je tym większą łaską.
Z tamtych czasów pozostały nieliczne artefakty, w których kryły się iskry Światłości. Córy wydarły większość przemocą, ale część zdołano przed nimi ukryć. Jeden z nich trafił do rąk Ottona.
- Strzeż jej dobrze, Synu - wyszeptał Czcigodny Olaf na łożu śmierci. - Tyś jeden godzien. Nie użyjesz jej w złym celu ni wiedziony próżną pychą. Wejrzałem w twą duszę i wierzę święcie, iż Światłość kieruje twymi krokami, lecz zapamiętaj me słowa, Otto - najlepiej nie używaj tego nigdy.
Otto skinął głową że smutkiem.
- Była bezpieczna w Świątyni, niech li tak pozostanie.
- Nie. - Oczy starca rozbłysły gorączkowo, usiłował się podnieść, lecz z powrotem opadł na posłanie. - Nie, Synu. Zabierz. Zabierz daleko stąd... - Zaniósł się suchym kaszlem. - Daleko. Mrok kusi prawych. Pomiot Otchłani znów się mnoży. Jej słudzy przeklęci przez Święty Promień Świtu snują pajęczynę intryg. Wszędy, gdzie spojrzysz, knowania... Dostałem dziwne wieści z Emardieu, a i tutaj na Królewskim Dworze Gewernah nie dzieje się nic dobrego. Poza tym... Jesteś lojalnym sługą Światłości, ale nigdy nie byłeś dobrym mnichem.
- Dlaczego? - wyszeptał Otto, który wówczas znajdował się w kwiecie wieku. - To było mym największym staraniem, Ojcze...
- Prawdą są twe słowa, lecz obaj wiemy, żeś do czynów stworzony. Opuść Zakon. Pomagaj ludziom nie tylko modlitwą i uspokajającymi rytuałami. I pilnuj, dobrze pilnuj Ognistej Strzały. Najlepiej unikaj miast, gdzie chciwe Córy, czarownice lub plugawe dzieci nocy ją wyczują. Daleko od miast też są ludzie narażeni na zakusy sił Mroku. Trzeba im pomocy zacnego człeka, który wie... - Ponownie się rozkaszlał.
Młodziutki Nowicjusz przyniósł mu nasennego napoju uśmierzającego ból. Wkrótce potem dusza steranego życiem Kapłana Olafa została bezpiecznie poprowadzona w Światłość. Kapłan Otto, przeklinany i traktowany z pogardą, opuścił Zakon pomimo złożonych ślubów. Przemierzył szmat drogi, pomagając potrzebującym. Znał arkana wielu sztuk - naprawiał sprzęty, leczył ludzi i zwierzęta, umiał czytać, pisać i rachować. W końcu osiadł w Morke, niemal na samym krańcu świata, i po raz pierwszy od wielu lat natrafił na prawdziwy ślad sił Mroku. Srodze się rozczarował - spodziewał się dramatycznych, mącących zmysły zjawisk, a tu zło przysiadło sobie cichutko na mokradłach i nie robiło nic. Oprócz pomagania wieśniakom. A ci biedni prostaczkowie pokornie chodzili do przeklętej wiedźmy! To było oburzające! Ale i on przez wiele lat nie zrobił nic poza próbami ich powstrzymania.
Teraz coś się zmieniło. Czuł to w kościach. W głębi duszy wiedział, że wzywa go Ognista Strzała. Długo tłumił jej ponury zew - magii lepiej unikać, nawet jeśli jest refleksem Światłości. Jednak czas nadszedł. Obawiając się najgorszego, wyszeptał modlitwę, odczynił mały rytuał Oczyszczenia i sięgnął po łopatę. Jakiś czas później w kącie chałupy ziała głęboka dziura. Z lękiem sięgnął tam i wydobył artefakt owinięty w zrudziały, pokryty symbolami pergamin. Odwinął ostrożnie..
Blask poraził go. Płonący snop światła wdarł się w głąb jaźni, a ból niemal rozsadził czaszkę. Zawirowały obrazy. Szczęściem, rychło jasne promienie stały się mniej jaskrawe, potem wręcz kojące. Obrazy uspokoiły się. Dusza Ottona przestała wić się w Ogniu. Potem pochłonęła ją pustka...
Nie miał pojęcia, jak długo leżał na klepisku, lecz gdy się podniósł, wiedział, dokąd ma się udać i co przyjdzie mu czynić.

Nie miaÅ‚ pojÄ™cia, jak dÅ‚ugo leżaÅ‚ wewnÄ…trz ziemianki. Ból nie-I mai rozsadziÅ‚ czaszkÄ™, kiedy w koÅ„cu udaÅ‚o mu siÄ™ otworzyć zlepione zakrzepÅ‚Ä… krwiÄ… powieki. Johan zacharczaÅ‚. Ot, żaÅ‚osne. To miaÅ‚ być ryk gniewu. Gniewu... A może żalu? PragnÄ…Å‚ tylko ich dobra. I tak mu siÄ™ odpÅ‚aciÅ‚y. NiewdziÄ™czne bachory. Jego wÅ‚asne dzieci. PomacaÅ‚ bok, w którym ziaÅ‚a krwawa dziura. Miecz byÅ‚ tÄ™py, ale maÅ‚a suka miaÅ‚a silne ramiona. Mimo to niewiele by zdziaÅ‚aÅ‚a, gdyby wyrodny gówniarz nie ogÅ‚uszyÅ‚ go okutÄ… lagÄ…. Pomimo bólu uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ z dumÄ…. UmiaÅ‚y sobie radzić. Po chwili jednak uÅ›miech zamarÅ‚ mu na wargach. WypeÅ‚zÅ‚ z otworu wejÅ›ciowego i spojrzaÅ‚ w górÄ™. UjrzaÅ‚ gwiazdy i księżyc w peÅ‚ni. Krew zagraÅ‚a w nim żywiej. To byÅ‚a część daru, który otrzymaÅ‚ od Babki podczas wizyty z chorÄ… ciotkÄ… AnÄ…. W nagrodÄ™. Za to, że byÅ‚ dobrym, miÅ‚ym chÅ‚opcem i opiekowaÅ‚ siÄ™ Czerwonym Kapturkiem. Księżyc uwodziÅ‚ go tak jak istotÄ™, której zawdziÄ™czaÅ‚ ochronny symbol. • Wypalone Oddechem OtchÅ‚ani znamiÄ™ pulsowaÅ‚o. OgieÅ„ i lód. Czarny wiatr. Gdyby nie ono, dawno by siÄ™ wykrwawiÅ‚. Johan wracaÅ‚ do zdrowia niezwykle szybko - inny skutek daru Babki. PodniósÅ‚ siÄ™ z trudem. MusiaÅ‚ znaleźć dzieciaki, zanim dopadnÄ… je wilki. GÅ‚upie bachory. Już on nauczy je rozumu. Ale najpierw musi je odnaleźć, zanim stanie siÄ™ im krzywda. Hilda wzięła miecz. To dobrze - nigdy nic nie wiadomo. WierzyÅ‚ jednak, że danina wystarczy. SÄ… jego przyjaciółmi... Wilki na pewno wiedzÄ…, że to jego dzieci...

Czarny wilk wbiegł do domku. Czerwony Kapturek został sam. Rozejrzała się z ciekawością. Było pięknie. Na samym dnie pamięci przechowała bolesne wspomnienia bogatego pałacu, w którym przyszła na świat. Taką samą srebrzystą poświatę przywoływała jej matka... Wyciągnęła rękę, by pochwycić trochę blasku, jak ongiś, gdy była malutka. I jak ongiś na dłoni zatańczyły migotliwe iskierki. Nie czuła upływu czasu. Mogłaby tu spędzić całą wieczność, w końcu jednak z chatki dobiegło niecierpliwe wołanie. Podeszła ostrożnie do drzwi.
- Wreszcie jesteś, dziecko - powiedziała Babka, nie odwracając się. Zamieszała w kociołku. W izbie przyjemnie zapachniało. - Rozgość się. Czuj się jak u siebie w domu.
Dziewczynka w czerwonym kapturku postawiła koszyk na stoliku. Po chwili wahania usadowiła się w bujanym fotelu przy oknie. Nie spuszczała z kobiety poważnego spojrzenia. Ta parsknęła i podrapała się za uchem, robiąc śmieszną minę.
- Uśmiechnijże się! Przecie cię nie zjem. A jak już o tym mowa... Głodnaś?
- Trochę - przyznała jasnowłosa. Zmarszczyła brwi. - Moja mama była jak ty. Dlatego ją ubito. - Dotknęła bezwiednie zabliźnionego miejsca na głowie. - A i mnie dopadli... Dlaczego chciałaś, żebym do ciebie przyszła i czemu... błękitne oczy rozbłysły gniewem - ocaliłaś tę sukę?!
- By twemu młodemu przyjacielowi było lżej na sercu, moje dziecko. Szkoda chłopaka, jeszcze niejedna zgryzota go dopadnie. No i dla siebie. Ludzie z Morke przynoszą mi wcale smaczne rzeczy i godzą się na me najdziwaczniejsze kaprysy. A wszytko ze strachu albo wdzięczności. Najczęściej z tych dwóch powodów naraz. Zabawne. - Ponownie zamieszała w kociołku. - No. Weźże sobie michę i najedz się solidnie, chudzino. Ach, i nie musisz łamać sobie języka. Po prostu myśl. Dlaczego udawałaś niedojdę? Strachałam się, że naprawdę rozum ci uciekł przez dziurę w głowią. I zdejmij wreszcie ten okropny kapturek.
Dziewczynka z namysłem nawinęła złoty lok na palec. Z ulgą przestała zdzierać gardło. Żeby przekazać coś Johanowi, musiała bardzo się starać. Oto ktoś, dla kogo nie musi babrać się w plątaninie niby-słów.
"Ja... czerń - strach - ból, coś - ruch - brak... ból..., przymknęła oczy - strach - coś - dotyk - głowa - środek. Zasłona, myśli. Głęboko..."
Wróciły na wpół zatarte wspomnienia. Wywrócona kareta. Szperanie wewnątrz jej głowy. Obca, wroga siła, która w końcu je dopadła. Mama... ona próbowała, wzywała kogoś... Na próżno. Pomoc nie nadeszła. Potem, gdy myśli znów zaczęły przypominać zgrabną układankę, łatwiej było udawać, że nic się nie zmieniło. To wioskowe bydło chciało ją wykorzystać. Chcieli wiedzieć, kim jest i zarobić jak na dorodnej kozie. Niedoczekanie. Lepiej udawać zupełnie głupią. Zmarszczyła nosek z odrazą.
Babka westchnęła.
"Twa - matka - most - Otchłań - zew - dzieci - nocy. One
- brak. Własne - ścieżki. Przekleństwo - Światłość - odziane
- w - czerń - kobiety - szybkie. Ja - blisko - pomoc - teraz. Tak. Tamta - chwila - daleko... Żal... Czerwień - stare - precz"
"Mój - kapturek - dar - mama"
Starucha wzruszyła ramionami.
- Jak tam sobie chcesz, mała - powiedziała na głos. - Ale nadejdzie czas, kiedy pojmiesz, że ci niepotrzebny. Na co się trzymać kurczowo przeszłości? Dopadnie, jak wilk durną kozę. A teraz najedz się do syta i do wyrka. Wyśpij się. Jutro obaczysz las, jakiego nie znałaś, choć pewnikiem wołał na cię
- zaśmiała się.
Leżąc już w wygodnym łóżku, dziewczynka zapytała: "Sztuczki - sposób?"
- Musisz uczyć się Magicznej Sztuki. Nauczę cię. Ale takowe rzeczy, co darowała ci Matka Noc, siedzą o tutaj. - Twardy palec dotknął jej głowy, a potem serca. - Od zawsze. Ot, rozmowa myślami i to, jak gniew ludzkie ciała katuje. Silna jesteś. - Stara uśmiechnęła się na wspomnienie chorej Any. - Słuchanie wiatru, roślin, ptaków i zwierząt... i wiela inszych rzeczy... Musisz po prostu ćwiczyć. A taka sztuczka toć też sama przyjdzie...
Płomień świecy zadrżał. Na ścianach zatańczyły cienie. Twarz starej kobiety wydłużyła się nieco. Sylwetka zgarbiła się jeszcze bardziej. Świeca przygasła. Żółte oczy zabłysły w mroku.
- Babciu, dlaczego masz takie duże uszy? - Dziewczynka wyciągnęła rączkę.
"Lepiej - bardziej - słuch - dziewczynka"
- Babciu, dlaczego masz takie duże oczy? - zachichotał Czerwony Kapturek.
" Lepiej - bardziej - wzrok - mały - czerwień - kapturek" - W główce dziecka zadudnił śmiech. Starucha była w wyśmienitym humorze.
- Babciu, dlaczego masz takie wielkie zęby? "Zjeść-dziecko!"
Dziewczynka pisnęła z uciechy, chowając się pod pierzynę. Ogromna wilczyca o sierści czarnej jak noc warknęła i szarpnęła zębami prześcieradło. Dziecko zanosiło się śmiechem. Wtem wilczyca zamarła i zwróciła łeb w kierunku drzwi. Z oddali dobiegł rozpaczliwy skowyt. Śmiertelny skowyt.
"Babciu... Co - tam - las - ból?"
"Siedzieć! Ruch - brak! Wróg! Zabić - powrót - bezpieczeństwo!"
Oślepiająca błyskawica przy wtórze ogłuszającego huku spopieliła drzwi. Zupełnie niepotrzebnie, gdyż nigdy nie były zamykane.

*

Otto pokonaj długą drogę. W najśmielszych snach nie przypuszczał, że da radę przebyć bagna, ale wiodła go Ognista Strzała. Były Kapłan rychło zorientował się, że przedmiot zmienia czas lub inaczej skraca ścieżki. Drzewa dosłownie pędziły mu przed oczami, a przecież stawiał zwyczajne kroki... Miejsce, do którego zdążał, również było niezwykłe. Znajdowało się na styku co najmniej dwóch rzeczywistości. Artefakt owładnął nim całkowicie. Otto był boleśnie świadom, że nie włada już własną wolą. Magia. Bał się, a zarazem przepełniało go uniesienie - wreszcie miał stoczyć walkę z siłami Mroku! Ognista Strzała. Ślad dawnej potęgi Zakonu.
Wkroczył do plugawej kryjówki zła. Widok wstrząsnął nim do głębi. Zjawił się w samą porę! Odrażająca istota, rodem niechybnie z Otchłani, pochylała się nad dziewczynką, którą niegdyś z takim trudem wyrwał śmierci! Nie miał czasu zastanawiać się, jakież to obmierzłe czary ją tu sprowadziły. Zaiste straszliwy jest Mrok, ale większa jest łaska Światłości. Z jej pomocą ponownie ocali niewinne dziecię!
Gdy spotkał się oko w oko z przeciwnikiem, myślał, że już po nim. Najpierw uderzyły weń siły ledwo wyczuwalne zmysłami, lecz na wskroś przepalające duszę. Otto zgiął się z bólu. Widział snopy błękitnych iskier. Znak, że potężne czary nie zdołały przebić ochrony, jaką roztoczył wokół niego artefakt. Po chwili nie czuł już bólu, ale... Starzec z niedowierzaniem spojrzał na swe ręce dzierżące Strzałę. Ciało było niemal całkowicie zwęglone. Pomimo to kości, prześwitujące spod odpadających płatów mięsa, wciąż zaciskały się wokół przedmiotu. W jego gardle narastał krzyk rozpaczy. Zrozumiał, że został oszukany. Nigdy nie uczono go Sztuki. Nie wiedział, jak używać artefaktu. Ognista Strzała użyła jego. Musiała skądś czerpać siłę. Na ironię, czyniła to w imię Światłości, której był sługą.
Błyskając przerażającymi białymi kłami, kłąb czarnego futra rzucił się wściekle w jego kierunku.
Poddał się Ognistej Strzale.
Sięgnęła po Ogień jego duszy.
Z emanującego Mocą przedmiotu wystrzelił oślepiający promień i przeszył atakującą istotę, strącając ją w połowie skoku. Leżeli obok siebie - Otto i ogromna wilczyca. Resztką świadomości starzec pojął, że w gasnących żółtych ślepiach mignęło współczucie. Wydała ostatni dech. Jej kształt zamglił się na chwilę. Stary człowiek już tego nie widział. Skonał.
Leżeli obok siebie - zwęglony zewłok i prastara, rozsypująca się w oczach, martwa kobieta. Po chwili wiatr wywiał z chatki garść prochu i popiołu.
Na podłodze został dziwny, podłużny przedmiot. Już nie jaśniał Mocą. Zasnął.

*

Dziewczynka w czerwonym kapturku siedziała na łóżku, obejmując ramionami kolana. To wszystko trwało ledwie chwilę, a jej świat zawalił się po raz wtóry. Ludzie, ludzie, ludzie... jakże ich nienawidziła... Chciała, żeby umierali ze strachu i czuli pustkę, tak jak ona... Kiwała się w przód i w tył, w przód i w tył... A potem odrzuciła do tyłu głowę i zawyła z bólu i wściekłości.

Wył z bólu i wściekłości, a potem zaniósł się rozpaczliwym szlochem. Klęczał w pyle nad tym, co zostało z jego dzieci. Kawałek skóry z pasmem długich rudych włosów Hildy. Kałuża krwi i strzęp koszuli Marka. Na końcu porzuconego kija pozostały przylepione kępki brązowego wilczego futra. Nie było go przy nich. Nie mógł ich obronić. Głupie bachory.
Miecz zniknął. Domyślił się, kto go zabrał. Nie mógł nic zrobić. Umowa nie obejmowała dzieci, chyba że byłby przy nich. Kołysał się w przód i w tył, w przód i w tył... Nic nie mógł zrobić. Jego głowę zaczęła wypełniać kojąca pustka. Nic już nie mógł zrobić. Inge i mała Dorotea... Nie miał więcej siły na walkę z samym sobą. Lepiej, żeby został w lesie. Urodził się jako człowiek, ale był już obcy ludziom. Lepiej było zostać w lesie. Przeczuł to tamtej chwili, gdy ujrzał na niebie czarną chmurę dymu. Stał pomiędzy drzewami i wsłuchiwał się w beczenie płonących żywcem kóz, w przeraźliwy wrzask mieszkańców Morke biegających bez ładu i składu wokół zajętych ogniem chałup.
Zrobili, co trza. Ludzi popamiętają.
Stał między drzewami nawet wtedy, gdy puściła już jego rękę. Rzekła, coby poszedł razem z nią, ale nie mógł ostawić rodziców. Widział, że żyją i chciał dopilnować, by tak pozostało. Powiedziała, że on jeden nie musi lękać się lasu, ale inni zginą, i odeszła. Długą chwilę patrzył na porzucony pod krzakiem czerwony kapturek i na ślady dziewczęcych stopek wyraźnie odciśnięte w wilgotnej ziemi. Ślady urywały się nagle pod jednym ze świerków, przechodząc w trop wilczych łap.
Pożar strawił wioskę niemal doszczętnie. Wszystko się zmieniło.

Joanna Kułakowska


Wyszukiwarka