03 (183)



















Philip Jose Farmer     
  Gdzie wasze ciała ...

   
. 3 .    





    Burton spał, lecz tak płytko, że zdawał sobie sprawę z tego, że
śni. Dzień zastępował noc.
    Potem otworzył oczy. I nie wiedział, gdzie jest.
    W górze było błękitne niebo, a delikatny wietrzyk owiewał jego
nagie ciało. Bezwłosa głowa, plecy, nogi i dłonie dotykały trawy. Spojrzał w
prawo i zobaczył równinę pokrytą bardzo krótkimi, bardzo zielonymi i bardzo
gęsto rosnącymi źdźbłami. Teren wznosił się łagodnie na przestrzeni mniej więcej
mili. Dalej było pasmo wzgórz, zrazu niewysokich, potem wyższych i bardziej
stromych w miarę, jak wspinały się ku górom. Wzgórza ciągnęły się jakieś dwie i
pół mili. Porastały je drzewa, płonące szkarłatem, lazurem, jasną zielenią,
płomienną żółcią i głębokim różem. Góry wyrastały nagle, pionowe i bardzo
wysokie. Były czarne i błękitno - zielone; wyglądały na szkliste skały
wulkaniczne z wielkimi plamami mchu, pokrywającego co najmniej czwartą cześć
powierzchni.
    Pomiędzy nim a wzgórzami leżały ludzkie ciała. Najbliższe,
ledwo o parę stóp od Burtona, należało do białej kobiety, która w pionowym
rzędzie znajdowała się tuż pod nim.
    Chciał wstać, lecz był zbyt słaby. Jedyne, co mógł na razie
zrobić, ale i to z najwyższym wysiłkiem, to obrócić głowę w lewo. Było tam
więcej nagich ciał, równina zaś opadała ku rzece odległej może o sto jardów.
Rzeka miała jakąś milę szerokości, a po jej drugiej stronie była także równina,
prawdopodobnie ciągnąca się na milę i wspinająca ku wzgórzom pokrytym drzewami,
a potem ku wysokim, stromym, czarnym i błękitno - zielonym górom. Tam był
wschód, stwierdził odruchowo. Słońce właśnie wzeszło nad szczytami.
    Prawie na samym brzegu stała dziwna budowla - jakby grzyb z
szarego granitu w czerwone plamki. Szeroka podstawa miała nie więcej niż pięć
stóp wysokości, a kapelusz co najmniej pięćdziesiąt stóp średnicy.
    Zdołał się podnieść o tyle, by podeprzeć się na łokciu.
    Po obu brzegach rzeki stało więcej tych granitowych grzybów.

    Na równinie wszędzie leżały nagie, łyse istoty ludzkie,
porozkładane mniej więcej co sześć stóp. Większość spoczywała jeszcze na
plecach, wpatrzona w niebo. Inni zaczynali się już poruszać, rozglądać, a nawet
siadać.
    Usiadł także i obiema rękami przeciągnął po głowie i twarzy.
Były nagie.
    Jego ciało nie było tym pomarszczonym, przygarbionym,
pokrzywionym ciałem sześćdziesięciodziewięciolatka leżącego na łożu śmierci. To
było umięśnione ciało o gładkiej skórze, które należało do niego, gdy miał
dwadzieścia pięć lat. To samo ciało, które unosiło się pomiędzy prętami w tym
śnie. We śnie? Przeżycie zdawało się zbyt wyraźne, żeby być snem. Nie, to nie
był sen.
    Wokół nadgarstka miał opaskę z czegoś przezroczystego,
połączoną z sześciocalowym paskiem tego samego materiału. Drugi koniec paska
przymocowany był do metalicznego łuku - uchwytu szarego, metalowego cylindra z
zamkniętą pokrywą.
    Odruchowo, nie zastanawiając się po co to robi, gdyż jego umysł
był jeszcze zbyt niemrawy, podniósł cylinder. Ważył mniej niż funt, więc nie
mógł być z żelaza, nawet gdyby był pusty w środku. Miał półtorej stopy średnicy
oraz ponad dwie i pół wysokości.
    Wszyscy wokół mieli umocowane do nadgarstków takie same
cylindry.
    Chwiejnie wstał na nogi. Uderzenia serca nabierały tempa, a
zmysły zaczynały pracować normalnie. Inni wstawali także. Wiele twarzy było
jeszcze ospałych, wiele zastygłych w zdumieniu. Niektórzy wyglądali na
przerażonych, mieli rozbiegane, szeroko otwarte oczy, wznoszące się i opadające
szybko piersi, świszczący oddech. Niektórzy drżeli, jakby owiewał ich lodowaty
wicher, choć powietrze było przyjemnie ciepłe.
    Dziwna, naprawdę obca i przerażająca, była niemal całkowita
cisza. Nikt nie wymówił słowa; słychać było tylko oddechy stojących w pobliżu,
krótkie klaśnięcia, gdy jakiś mężczyzna klepał się po udzie, ciche gwizdanie
jakiejś kobiety.
    Wszyscy mieli otwarte usta, jakby właśnie chcieli coś
powiedzieć.
    Zaczęli się poruszać, zaglądać sobie w twarze, czasem dotykać
się lekko. Szurali bosymi stopami, podchodzili kawałek, zawracali, skręcali,
patrzyli na wzgórza, na drzewa pokryte wielkimi, jaskrawo kolorowymi kwiatami,
na porośnięte mchem, wypiętrzone ku niebu góry, na zieloną, roziskrzoną rzekę,
głazy w kształcie grzybów, paski i szare, metaliczne pojemniki.
    Niektórzy badali palcami swe nagie czaszki i twarze.
    A wszystkich otaczała aura bezsensownego ruchu i ciszy.
    Nagle jedna z kobiet zaczęła jęczeć. Opadła na kolana,
odrzuciła do tyłu głowę i zawyła. Równocześnie, gdzieś dalej na brzegu, zawył
ktoś jeszcze.
    Te dwa krzyki stały się jakby sygnałem. A może dwoma kluczami
do ludzkiego głosu, odblokowującymi go właśnie teraz.
    Mężczyźni, kobiety i dzieci zaczęli krzyczeć, płakać albo
rozdzierać paznokciami twarze. Bili się w piersi, padali na kolana i wznosili
ręce w modlitwie lub rzucali się na ziemię i próbowali ukryć twarze w trawie,
jakby chcieli się schować jak strusie. Albo tarzali się po ziemi szczekając jak
psy lub wyjąc jak wilki.
    Przerażenie i histeria udzieliły się i Burtonowi. Zapragnął
uklęknąć i modlić się o zbawienie. Pragnął łaski. Ale nie chciał widzieć nad
górami oślepiającej twarzy Boga, twarzy jaśniejszej niż słońce. Nie był tak
dzielny i bez winy, jak mu się wydawało. Sąd byłby straszny i tak absolutnie
ostateczny, że nie potrafił o nim myśleć.
    Kiedyś miał sen o tym, jak po swojej śmierci staje przed
Bogiem. Maleńki i nagi na szerokiej równinie, jak tutaj, ale zupełnie sam. I
Bóg, wielki jak góra, podszedł do niego. A on, Burton, nie ustąpił i nie ugiął
się przed Nim.
    Tutaj nie było Boga, ale on i tak rzucił się do ucieczki.
Pognał przez równinę odpychając z drogi mężczyzn i kobiety, omijając niektórych
i przeskakując nad innymi, tarzającymi się po ziemi. "Nie! Nie! Nie!" krzyczał
biegnąc. Wymachiwał rękami, żeby odepchnąć od siebie niewidzialne demony.
Przywiązany do ręki cylinder wirował wokół niego.
    Kiedy dyszał już tak, że nie mógł krzyczeć, ręce i nogi ciążyły
mu straszliwie, płuca płonęły i serce wal iłu, rzucił się na trawę pod
pierwszymi napotkanymi drzewami.
    Po dłuższej chwili usiadł i spojrzał na równinę. Odgłosy tłumu
zmieniły się z wrzasków i ryków w potężny gwar. Większość ludzi mówiła coś do
siebie, choć nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek chciał słuchać. Burton nie
rozróżniał słów. Niektórzy mężczyźni i kobiety obejmowali się i całowali, jakby
znali się w poprzednim życiu, a teraz próbowali samych siebie przekonać o swej
identyczności i swym istnieniu.
    W tłumie była pewna ilość dzieci, choć ani jedno nie miało
mniej niż pięć lat. Ich głowy były bezwłose, tak jak dorosłych. Połowa płakała
nie ruszając się z miejsca. Pozostałe, także zapłakane, biegały tam i z powrotem
zaglądając w twarze dorosłych. Najwyraźniej szukały rodziców.
    Zaczynał oddychać z większą łatwością. Wstał i rozejrzał się.
Stał pod czerwoną sosną (czasami błędnie zwaną norweską), wysoką na dwieście
stóp. Obok rosło jakieś drzewo, którego nigdy dotąd nie widział. Wątpił, żeby
pochodziło z Ziemi (był pewien, że to nie była Ziemia, choć chwilowo nie
potrafiłby podać żadnych konkretnych dowodów). Drzewo miało gruby, sękaty,
czarniawy pień i masę grubych gałęzi, na których rosły trójkątne, długie na
sześć stóp liście - zielone ze szkarłatnymi żyłkami. Miało ze trzysta stóp
wysokości. Wokół rosły także drzewa, które wyglądały jak białe i czarne dęby,
jodły, cisy i pinie.
    Tu i tam wyrastały kępy wysokich roślin, przypominających
bambusy, a gdzie nie było ani drzew, ani bambusów ścieliła się Trawa wysika na
trzy stopy. Nie dostrzegł żadnych zwierząt. Ani owadów czy ptaków.
    Rozejrzał się za jakimś kijem. Nie miał pojęcia, jaki los
przeznaczony był temu zbiorowisku, ale wiedział, że jeśli tylko zostanie
pozostawione bez nadzoru, szybko wróci do swego normalnego stanu. Ludzie zajmą
się sobą. A to oznaczało, że niektórzy spróbują znęcać się nad innymi.
    Nie znalazł nic, co nadawałoby się na broń. Potem przyszło mu
do głowy, że można użyć metalowego cylindra. Na próbę uderzył nim o drzewo. Był
lekki, ale niezwykle twardy.
    Podniósł pokrywę, umocowaną wewnątrz na zawiasach. W środku
znajdowało się sześć zatrzaskujących się metalowych pierścieni, po trzy z każdej
strony, umieszczonych tak, by każdy mógł przytrzymywać głęboki kubek, talerz,
albo prostokątny pojemnik z szarego metalu. Wszystkie były puste. Zamknął
pokrywę. Bez wątpienia w swoim czasie dowie się, do czego miały służyć.
    Cokolwiek się zdarzyło, w wyniku zmartwychwstania nie pojawiły
się delikatne, mgliste zjawy z ektoplazmy. Zbudowany był z ciała, krwi i kości.
Wciąż jeszcze czuł się odgrodzony od realności, jakby odłączono - go od trybów
maszynerii świata, ale powoli wychodził z szoku.
    Chciało mu się pić. Będzie musiał zejść na brzeg i napić się z
rzeki z nadzieją, że woda nie jest zatruta. Uśmiechnął się kwaśno na tę myśl i
musnął górną wargę. Poczuł coś w rodzaju rozczarowania, że jego gęste wąsy
zniknęły. Miał nadzieję, że woda w rzece nie będzie zatruta. Zabawny pomysł! Kto
by wskrzeszał umarłych tylko po to, żeby zabić ich na nowo? Nie ruszał się
jednak przez chwilę. Z nienawiścią myślał o tym, że aby dotrzeć do rzeki musi
przejść przez ten szaleńczo rozgadany, histerycznie szlochający tłum. Tutaj, z
dala od ludzi, nie czuł grozy, paniki i szoku, które zalewały ich jak morze.
Jeżeli wróci, znowu wpadnie w wir ich emocji.
    Nagle zobaczył jak jakaś postać odrywa się od masy nagich ludzi
i kieruje w jego stronę. Zauważył też, że nie był to człowiek.
    Właśnie wtedy Burton nabrał pewności, że takiego Dnia
Zmartwychwstania nie zapowiadała żadna religia. Nie wierzył w Boga
przedstawianego przez chrześcijan, muzułmanów, hinduistów czy jakąkolwiek inną
wiarę. Prawdę mówiąc nie był pewien, czy w ogóle wierzy w jakiegoś Stwórcę.
Wierzył w Richarda Francisa Burtona i kilku jego przyjaciół. Był pewien, że
kiedy umrze, świat przestanie istnieć.

następny    









Wyszukiwarka