Komendant Lustro i kamień


Tadeusz Komendant

Lustro i kamień

Prywatny sylogizm
Wstęp
Ryszard Przybylski
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Ze strychu
Często się u nas zdarza, że tekst, który wyrósł z gleby świadomości narodowej,
leży
gdzieś zapomniany na strychu jakiegoś skazanego na zagładę domu. Znajdujemy go
niekiedy
zupełnie przypadkowo. Juliusz Słowacki zapewniał, że rękopis Króla Ducha odkrył
w podolskim
domu rodzinnym Józafata Dumanowskiego, który, "tknięty już wyraźną chorobą
umysłu",
wyśpiewał przed śmiercią swój egzystencjalny smutek, niewątpliwie "świadectwo
żywota
duchowego u nas", w dziwacznym rapsodzie rycerskim. Usprawiedliwiał się w ten
sposób
ze swego poetyckiego szaleństwa, przewidując, że jego poemat wyda się wielu
czytelnikom
dziełem obłędnym, w czym się zresztą nie pomylił.
Ale niekiedy w zakurzonych kufrach spoczywają autentyczne pisma, stanowiące
niekłamane
rewelacje. I otóż na strychu domu położonego na jego rodzinnym polsko-
białoruskim
pograniczu, Tadeusz Komendant znalazł taki niezwykły tekst, który najwyraźniej
wydał mu
się również "świadectwem żywota duchowego u nas". Jego autorem był chłopak z
kresowej
prowincji, który w trakcie pisania swych utworów, bo bez wątpienia są to utwory,
miał mniej
więcej tyle lat, ile miał Dam Mickiewicz, kiedy, całkiem niedaleko stąd, również
na głębokiej
prowincji, zasiadł do IV części Dziadów.
Tekst znaleziony przez Komendanta składa się z dwóch części. Pierwszą można by
nazwać
za Konwickim Kroniką wypadków miłosnych, jest to bowiem pamiętnik o dziejach
młodzieńczych zapałów erotycznych, stanowiący w gruncie rzeczy opowieść o
tęsknocie do
"miłości duchowej", która przez typowo prowincjonalne okoliczności jest
bezustannie spychana
w trywialność. Chłopak nie był przeciętniakiem. Wyczulony na honor i elegancję
gestu;
kierował się kodeksem, który bynajmniej nie był pozbawiony etosu rycerskiego.
Dlatego
jego "cierpienia miłosne" wzbudzają zainteresowanie i szacunek. To był mężczyzna
a nie
wsiowy patałach. Jednakże najbardziej zdumiewającą cechą tego pamiętnika jest
fakt, że
chociaż obejmuje on lata 1938-1945 o dziejach wstrząsających wówczas naszą
ojczyzną właściwie
w nim głucho. Ludzie opuszczali wówczas ten świat w niebywałych cierpieniach,
waliły
się miasta, płonęły wsie, przez kraj przewalały się milionowe armie odwiecznych
wrogów,
zagrożony był biologiczny byt narodu, a ten młodzieniec zajmował się z pasją
jedynie
własnym rozżaleniem na dziewczynę, która utytłała jego uczucia w prowincjonalnej
prozie
życia. Przed oczyma naszej wyobraźni jawi się jak najbardziej rzeczywisty
"parobek", który
naprawdę zrealizował wielkie marzenie Witolda Gombrowicza. W najgłębszych
pokładach
swej świadomości był on całkowicie wolny od Polski i jej nużących i
anachronicznych problemów.
Na polskiej prowincji żył sobie nietknięty prowincjonalizmem stołecznych
intelektualistów.
Był Ponadnarodowym Człowiekiem nieśmiertelnego Gombra.
Zaciekawia nas pod jednym jeszcze względem. Od tych egzystencjalnych mdłości
postanowił
bowiem uciec w sztukę. Udręczony własną klęską, postanowił zastosować terapię
pisania,
chociaż o Zygmuncie Freudzie zapewne nigdy nie słyszał. Ponieważ nie mógł
"zapylić"
sprawczyni swego bólu, co niewątpliwie złagodziłoby jego rozpacz, przeniósł
pióro i
papier ponad konkretną egzystencję w nadziei, że w końcu dzięki pisaniu dostanie
się do
spostponowanej przez życie i miłość idealnej strefy duchowej. To też w końcu
zabrał się do
"najnowocześniejszej sztuki świata w trzech aktach" pt. Rok 1937-1945, która
stanowi właśnie
drugą część znalezionego przez Tadeusza Komendanta tekstu.
Z pamiętnika wynika, że chłopak nie był licealistą i nie liznął, jak Józefat
Dumanowski,
"najnowszej francuskiej literatury", ale mimo to stworzył dzieło, które w moim
przekonaniu
może konkurować z Królem Ubu Alfreda Jarry. Zadanie miał trudniejsze, nie pisał
bowiem
racjonalistycznej groteski o tyranii tępoty, lecz absurdalne misterium o losach
Polski, od której,
podobnie jak sam Witold Gombrowicz, w żaden sposób i mimo wszystko nie potrafił
uciec. Trudno pojąć czy rzeczywiście był szmirusem na niebywałą miarę, czy też
tylko posługiwał
się szmirą, kiedy upychał doświadczenie ostatniej wojny w formę romantycznego
dramatu, przekształconego w komiczny absurd. Jest to zresztą fascynujący
dokument świadomości
Polaka żyjącego w przejściowym okresie między końcem okupacji hitlerowskiej a
tryumfem stalinowskiego terroru, kiedy wielu rodaków naprawdę nie wiedziało ku
czemu
zmierza ich świat i ich ojczyzna. Chłopaka niewiele obchodzi Bierut. Polską
rządzi jeszcze
duch Wielkiego Marszałka. Nie ma Armii Czerwonej. Natomiast nadal są Aniołowie
wysłani
przez Opatrzność. Rozdarty między ironią i patosem, chłopak kompromituje, trudno
pojąć
czy świadomie, czy bezwiednie, narodowe formy myślenia i wrażliwości z
przebiegłością, na
którą nie zdobył się nawet sam wielki Gombrowicz. Rewolucja śmiechu przeciw
terrorowi
formy. I tak do końca nie wiadomo, czy uprawiał grafomanię czy też zrozumiał, że
dzieje
naszej ojczyzny sami Polacy zdołali już przekształcić w patriotyczno-religijny
kicz.
Korzenie kultury rosną jednak między tekstami. Każda tradycja potrzebuje co
najmniej
dwóch "chłopaków z tej samej wsi", z tej samej okolicy, z tej samej wspólnoty.
To też tym
razem mamy najpierw tekst napisany spontanicznie, jakby we śnie, przez "dzikusa"
z prowincji.
Następnie zaś czytamy tekst napisany przez intelektualistę, który opuścił strony
rodzinne,
wykształcił się na stołecznych uniwersytetach, pochłonął mądre księgi stworzone
przez luminarzy europejskiej kultury po to właśnie, aby odkryć sens
doświadczenia zapisanego
przez swojego krajana.
Tekst napisany przez Tadeusza Komendanta jest tedy hermeneutyką prac literackich
"prostaczka"
z kresów. Ale trudno mu się dziwić, że uległ tej pokusie, skoro akcja przetacza
się z
werandy państwa Mickiewiczów do domu państwa Sienkiewiczów; skoro cały pamiętnik
jest
ponowieniem narodowego typu inicjacji polskiego młodzieńca, opisanej w IV części
Dziadów;
skoro traktuje on o "mowie ciała" rozbudzonego przez erotykę, które zachowuje
się
zgodnie z regułami zawartymi w odwiecznym kodeksie polskiej wsi. To też Tadeusz
Komendant
postanowił oglądnąć tekst Witolda Sutuły w zwierciadle wiedzy uczonej i przy
okazji
zbadać mechanizm odbicia. Padają więc wielkie nazwiska, od św. Pawła do Michela
Foucaulta.
W niezwykłym uniesieniu humanistycznego rozumu, cytując tekst prowincjonalnego
Gustawa,
który nie zechciał zostać prowincjonalnym Konradem, chociaż w roku 1946 okazji
ku
temu nie brakowało, Komendant z radością dokonuje odkrycia, że formy myślenia
"prostaczka",
narzucone mu przez normy obowiązujące w prowincjonalnej wspólnocie, pokrywają
się
z modelowym zachowaniem bohaterów narodowych arcydzieł. Wiedza o kulturze
potwierdza
w ten sposób przedziwną, niemal nadprzyrodzoną współzależność między chłopakiem
z zapadłej
wioski a mitycznym protagonistą wspólnoty. To, co zostało przez mit wyniesione
na
niebo, korzeniami sięga ziemi wioskowej, zapyziałej prowincji. Hermeneuta
odkrywa tedy,
że między dzisiejszym życiem a prawdą romantycznego mitu nie ma rozziewu; że
historia
każdego współczesnego człowieka jest Literaturą. Warto więc było Tadeuszowi
Komendantowi
potraktować teksty prowincjusza z całą powagą, podszytą, co prawda, szczególnego
rodzaju przewrotnością, ocierającą się o wyrafinowaną kpinę. Ale w końcu w
naszym kręgu
kulturowym mądrość rodzi się na prowincji, gdzie nie zatracono jeszcze pradawnej
wrażliwości.
Tyle, że ginie ona czasami w anonimowych zapiskach zamkniętych w kufrach
wyrzuconych
na strych.
Ryszard Przybylski
Mojemu Ojcu,
Henrykowi Berezie
i Andrzejowi
PAMIĘTNE DNIE PRZESZŁOŚCI
Mieczysław Karasewicz to był mym stryjecznym bratem, był o wiele starszym ode
mnie,
zapraszał mnie wciąż do siebie.
Lubiałem daleką podróż i temu zgodziłem się na jego prośbę. Jechałem rowerem po
szosie
o której kiedyś wspominałem co prowadzi w świat szeroki. Mijały druty
telegraficzne, mijały
wierzby rosochate, mijały kilometry. Dwadzieścia pięć kilometrów drogi szosą i
dwa boczną.
Przyjemne wrażenie odczuwałem tą jazdą pierwszy raz jadąc rowerem w drogę tak
daleką dla
mnie. Co prawda, byłem tam kiedyś kilka razy z rodzicami kiedy jeszcze żył mój
ojciec ale
to było w dzieciństwie lat moich i nie jechałem rowerem lecz furą. Pamiętam te
zabawy dziecinne
z Mietkiem. Pokazywał mi na strychu małe kotki potem oprowadzał mnie w około
swojej zabudowy, która wyglądała starą. Byliśmy nad rzeczką co mnie bawiło bo u
nas nie
przepływa żadna rzeka. W tej samej rzece poiliśmy konie. Po tak stromej górce
trzeba było
jechać konną do rzeki i spowrotem. Takie dziwne wrażenia z lat dziecinnych
pędziły mnie w
tamte strony. Dziś Mietek był po wojsku a ja przed wojskiem. Byliśmy dorośli
obaj.
Teraz przejeżdżam pod most kolejowy i skręcam drogą koło majątku Karolin. Stary
pałac
bieli się z daleka. Ściany jak widzę na zewnącz są oberwane widocznie na wskutek
starości.
Duże drzewa i krzewy rozciągają się w koło pałacu, oprowadzone naokoło siatką
drucianą
też porwaną. Szeroki dziedziniec na którym leży tyle zawaliska narzędzi
rolniczych, mury
powalone i niedopatrzone. Kiedyś ten dwór musiał piękniej wyglądać
dziś nie
jest równy
wiejskiej zagrodzie. Na lewo od majątku ku zachodowi stoi stara browarnia o
której ludzie
wciąż wspominają, kiedy jeździli do Grodna, to nigdy jej nie omieszkali. Po
garcu piwa każdy
musiał wypić dla rozgrzewki i już był nieprzytomny. Teraz ta browarnia stoi na
pół rozwalona
a wkoło jej rozciąga się lotnisko polskie. W Browarni mieści się strażówka.
Jeszcze
dalej na lewo leży wieś Karolin. Staropolska wieś o słomianych szczytach
zabudowy. Ulica
wąska kamienista i błotnista; choć ziemia wokół jest piaszczysta i nieurodzajna.
Ludzie
obecnych wiosek nie mają pastwisk i temu konie nawet wśród lata stoją w
stajniach karmieni
koniczyną której mają wielkie zasiewy i sieczką. O konie nie dbają tylko o
ubiór. Więc temu
wszystkie mleko masło i sery wywożą na rynek do Grodna, które jest o 5
kilometrów. W
nędzy żyją, ale ładnie chodzą. Wóz jaki spotkasz na drodze to o gnojówkach i
pęczek słomy.
Kiedy jadą na targ to się widzi małego konia zaprzężonego po rusku; mężczyzna
jako furman
klęczy w przodzie wozu a kobieta z tabołami pełnemi masła, serów i mleka siedzi
siadem
tureckim. Rzeczka Łososianka przepływa wzdłuż wsi Karolina, majątku Karolin,
Tarusicz,
Nowik i jakichś kolonji Łosośnej która służy na wypoczynek bogatym wśród
wakacji. Na
rzece stoi trzy młyny w odległości więcej jak jeden kilometr.
Kiedy zajechałem przed dom Karasewicza to całe rodzeństwo wybiegło na spotkanie.
Potem
po kolei wszyscy zaczęli wypytywać się co słychać w domu rodzinnym. I tak
przeszed
cały dzień na wspólnych gadaniach. Wieczorem poszliśmy na wieś z p. Mietkiem.
Zatrzymaliśmy
się na werandzie p. Mickiewiczów. Mietek przedstawił mnie jako brata, gdzie
zapoznałem
jego kuzynki: Stefcię i Marysię. Musiałem grzecznie się obchodzić bo nas
nazywają
w tych stronach "muzykami". Więc starałem się mówić po polsku zachowałem
grzeczność w
obec towarzystwa. Choć powiem, że nie długo trwała moja grzeczność bo obmacałem
najpierw
Stefcię a potem z kolei Marysię. Kiedyś Marysia była się wyraziła przed siostrą
Mietka
Stachą: że "mi byłoby dosyć Witka, innego by nie chciała". Ale czy Witek
spoglądał na takie
Marysie? W myślach jego śniły się królewny.
Jedno zauważyłem grzeczność tych ludzi. Kto kolwiek by nie przechodził bez
względu na
porę, stary, młody, czy dzieciak każdy skłoni głową i powie: dobry wieczór! lub
dzień dobry.
Kiedy do domu się wchodzi to się mówi: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, a
kiedy
odpowiedzą domownicy mówi: Dzień dobry!... Takie wychowanie ludzi bardzo mi się
spodobało. Dlatego zabawy różne były bez bujek.
U nas tego nie było. Nikt nie pozdrowił swego przechodnia a na zabawie noże i
sprężyny.
Na następny wieczór zagłębiliśmy się dalej w wieś. Tu zapoznałem znów dwie ładne
dziewczynki które były koleżankami Irkę R i Werę H. W krótkiej rozmowie p. Irka
zaczęła
mocno na mnie najeżdżać tak że nie mogłem się wstrzymać i odpaliłem jej swymi
słowami.

Ma się rozumieć po polsku
ale zatknełem jej gębę. Wercia natomiast trzymała
stronę moją,
pomimo że były obie koleżankami.
Jak śmieszne było kiedy na następny dzień chwyciłem jedną z ich idących
naprzeciw nam
za pierś. To było tak chamskie z mej strony, że dziś się wstydzę wspominać.
Tyle śmiechu narobiły, że panny musiały uciekać. Zawsze im dokuczali że uschnie
jedna
pierś. To była Wera i się nie gniewała na mnie, czemu? Może że wiedziała iż
wychodzę z
muzyków i do tego jestem młody. Darowała mi wszystko, choć więcej tego nie
uczyniłem, i
spędziła ze mną kilka dni w rozmowie. Widziałem iż czuliśmy do siebie wzajemną
sympatję
lecz pod tym względem byłem nieśmiały. Ale chciałem ją widzieć jakaś siła
pociągała mnie
za nią choć nie mogłem jej dorównać bo byłem szczeniak.
Któregoś wieczoru wybraliśmy się do Irki gdzie mnie przedstawiono synem
dyrektora
jednej z kopalń. Śmiałem się i dziś się śmieję jak mnie Mietek z kolegą swym
ubierali, a potem
przedstawiali filozoficznie ojcu panny Marysi.
Kiedy wracałem do domu to z nowemi wrażeniami. Tu zaczełem nakłaniać młodzież do
intelegentnego zachowania, przez podaniem ręki każdego dnia i pozdrowienia. I
choć z po-
nad najniższej słomianej strzechy wychodziłem jednak byłem lubiany i młodzież
zaczęła brać
przykład u mnie tak że w rok czasu przeistoczyła się do niepoznania.
Wróciłem spowrotem do Tarusicz by zbudować piwnicę Mietkowi.
W toku pracy z okazji święta pułkowego na Foluszu 29 P L-u jako święta
pułkowego,
wręczenia sztandaru dla 29 PHl-u, cała ziemia grodzieńska została zaproszona na
tą uroczystość.
Poszliśmy i my. Ja, Mietek, Wacek
młodszy brat Mietka, i mnóstwo kolegów.
Folusz leżał o dwa kilometrów od Tarusicz a kilometr od Nowik. Leżał w lesie
niecoś na
wzgórzu z lewej strony na wschód roztaczał się widnokręg Grodna, na zachód las
sosnowy.
Gościniec wiodący do Grodna przechodził około bramy wjazdowej. Nigdy tam nie
byłem
więc chęć niezmierna rosła w mych piersiach zobaczenia jego. Kiedy już dzwon
kapliczki dał
znak swym głosem czas rozpoczęcia uroczystości przestąpiliśmy główną bramę i
znaleźliśmy
się w środku wojskowym. Duże domy to jest koszary wojskowe były dziś udekorowane
flagami
biało-czerwonymi. Panował ruch żołnierzy wśród tego Foluszu. Jak pięknie
wszystko
wygląda, jaki tu porządek: trawniki, kwiaty różnych kolorów ścieżki równiuśkie
wysypane
żwirem, drzewa, wszystko to ma odurzające wrażenie człowiekowi który nie widział
w swym
życiu. Następnie zbliżamy się do dużego stołu, gdzie odbywa się wspólny obiad
podoficerów.
Nieomieszkali zaprosić wojskowi oficerowie swych kolegów rezerwy do wspólnego
stołu. Co na stole stało określić nie mogę, tylko przypominam sobie, że brakło
widelców,
więc jeden z księży odezwał się: Pan Bóg dał wcześniej palce niż widelec i
chwycił palcami
za kawał mięsa. Ten przypadek wzniósł dużo hałaśliwego śmiechu i zabawy za
którym pośli
wszyscy zebrani biorąc palcami. Najlepiej to mi się spodobał kwas wojskowy na
obecną gorączkę.
Po obiedzie podoficerskim było kilka przemówień z gości dostojniejszych i
wręczenia
radja jednej ze szkół zagrzebanej ziemi grodzieńskiej; następnie wszystko
ruszyło o godz. 12-
tej na duży plac wspólnego obiadu. Tutaj szeregi długich stołów ciągnęły się
wzdłuż placu.
Stoły były ubrane wieńcami kwiatów i zieleni zasłane smakołykami nawskroś. Z
grzecznością
i uprzejmością zapraszali oficerowie ludzi cywilnych do stołów. Przytem chciano
cywila
ugościć to zupą żołnierską która już była przygotowana. Żołnierze zaczęli
nalewać i roznosić
do stołów. Lecz co za dziwo widzę wśród wojskowych?! Oficerowie i podoficerowie
zabierają
z rąk żołnierzom hohle i menaszki i sami nalewają i roznoszą. A szeregowym
żołnierzom
każą siadać za stoły i gościć przybyszów. Powiadają
może tam twoja matka jest,
siostra,
brat czy ojciec, idź do nich. Zachwyciłem się tym odnoszeniem. Potem znów idą
kolejnie
oficerowie, butelkami piwo, papierosy, czekolady, cukierki itd. częstując
wszystkich na
wzajem.
Naprzeciw tych mnóstwa stołów stoi jeden stół również długi
ale w jednym
szeregu

gdzie siedzą większe dostojnicy j.n. starosta Sokolski, s. Grodzieński, woj.
Białostocki, Naj.
pol. grodzieńska, pułkownicy i wiele innych mi nieznanych gości z wyższej sfery.
Teraz z podniesieniem kieliszka wznoszą się wiwaty na cześć Ojczyzny, pułku,
pułkowników,
wyższych oficerów, wojewody, starostów itd. Zauważyłem jedno co mi się nie
spodobało:
Czemu ta wyższa sfera w dniu tak uroczystym oddaliła się ze swym stołem od
innych?
Czemu my piliśmy piwo a oni wino? My butelkami a oni kieliszkami? Im stać a
prostocie
nie? Czemu nie wznoszono wiwatów na cześć żołnierza a tylko wojewody. Kiedy te
wiwaty
odbywały się wśród tłumu zauważyłem jak niektórzy oficerowie stali salutując
nieruchomo,
inni jak piłki byli podrzucani do góry przez swych żołnierzy. Widocznie było to
temu ci oficerowie,
których podrzucano na rękach w swej służbie wojskowej żołnierzom byli
współbratni?
a ci co stali nieruchomo to musieli być w swym czasie katami dla żołnierzy.
Po wspólnym obiedzie ruszyliśmy na plac zawodów konnych. Na głos trąbki
wyjeżdżał
jeździec na swym koniu i gonił po przeszkody poustawiane na placu. Specjalna
komisja sądziła
jeźdźca i nagradzała jego wedle przepisu jazdy i przepisu nadgrody. Jeden
porócznik
otrzymał tą nadgrodę, że spad z konia w czasie skoku przez rów i skręcił sobie
kark co go
zaraz pogotowie zabrało do szpitala. Jednak szkoda go było bo był w pięknym
mundurze.
Na koniec zawodów orkiestra zagrała i trąbka sygnałowa dała znak, iż już się
zakończyła
uroczystość. Teraz tłum cywilów o dziwnym wyobrażeniu dnia, co można było
widzieć na
każdej twarzy zaczoł opuszczać ten piękny dzisiejszy Folusz. Tylko niektórzy
podoficerowie
rezerwy zatrzymali się na zabawę która już nie należała do toku uroczystości.
Po powrocie dużo każdy z nas miał do opowiadania. Nawet przy pracy majaczył się
dzień
uroczystości.
Znów któregoś dnia odwiedzamy i zwiedzamy Grodno, które mi było mało znane. Jak
nap.
zwiedziliśmy w jednym z dni wystawę higieniczną, która mieściła się na ul.
Mostowej,
Bank Polski kilka kin itd.
Teraz miasto Grodno stało mi się wyraźniejsze. Ale kiedyś przyszedł dzień, że go
znienawidziłem
i uciekałem nie oglądając się poza siebie. Straszne były chwile miasta Grodna.
Przypominam sobie kiedy mnie ze siostrą Gestapo niemieckie chwyciło z wódką na
ul.
Orzeszkowej i pędzono nas na gestapo. Nie wiem co by się stało gdyby nie moja
odwaga,
która pozwoliła mi wybrnąć z rąk szóbrawców?!
Przeszło wszystko, bóta niemiecka już się nie powróci... Grodno jest wraz z
Tarusiczami
poza granicą.
Jesień 1938 roku przypadła nienajzgorsza. Siedziałem w sadzie dnie i noce
pilnując owoców
przed rabusiami. Dniem czytałem książki, które otrzymywałem od naszego
kierownika
szkoły B. Domańskiego, a nocą przybyłym chłopakom opowiadałem różne baśnie,
anegdotki
i powieści co ich więcej mnie do siebie ściągnęło. Zaczęli przychodzić każdą noc
na pogawętki
co mnie uprzejmowało czas. W pewno niedzielę rozgadałem się z jedną młodą
mężatką,
która mnie w dwa tygodnie pociągnęła za sobą tak że musiałem ją odwiedzać
codziennie.
Wprawdzie była nie brzydką blądynka umiała ładnie tańczyć to mnie najwięcej
pociągało. I
na zabawach tylko z ją tańczyłem. Wprawdzie nie grzeszyłem z ją bo oprócz
pocałunku nic
między nami nie istniało. Ten dziwny pociąg trwał parę miesięcy kończąc się
rozstaniem. Po
rekolekcjach jakie odbywały się w naszej parafii dama moja się zmieniła i
zapomniała o bujaniu
co mi poszło na korzyść bo niekiedy wiele traciłem grosza na marne przez ją.
Dała mi
spokój duszy, który trwał około dwuch lat.
Zacznę od książek które otrzymywałem od p. D. w Suchodolinie. Miał on żonę
również
nauczycielkę, która na pierszy rzut oka spodobała mi się ale czy mogłem myśleć o
jakiejść
miłości? Tylko myślałem sobie na krótką chwilę ta by mi się przydała, pomimo że
jest czyjąś
żoną. Jednak te myśli odpędzałem od siebie a w odwiedzinach tylko byłem
grzeczny. Ale
moja grzeczność wzrastała do niej każdy dzień czego i sam nie zauważyłem. Jedno,
że byłem
obojętny i fruwałem sobie jak motyl z kwiatka na kwiatek, tak ja bawiłem się
między innemi
kobietami wśród różnych wiosek. W okolicy naszej spodobałem co do zabaw jedno z
większych
wsi, Pokośno. Tu młodzież była zorganizowaną przez Akcję Katolicką Szczelcy i
Młoda Wieś. Bardzo ładnie się bawiono, mało kiedy dochodziło do jakiś bójek bo
stali ludzie
na czele o wyższym poziomie. Byłem tu kilka krotnie, zapoznałem parę dziewcząt,
które dziś
są zamężne.
Byłem w Małowistej na zabawie gdzie dostałem pannę jak dynię; a kolega Kazik
"małnu"
jak przezwano. Śmiech brał kiedy opuszczaliśmy wieś. W Zwierzyńcu Wielkim też
byliśmy
na zabawie gdzie wspólnie mieliśmy z Kazikiem dwie możliwe koleżanki. Jedną to
Kazik
bujał że ją weźnie, a ja to nie chciałem tego bujania, bo to było mi nie do
twarzy. Zapomnieliśmy
wreszcie jak ja tak samo i on. Wreszcie znalazłem a raczej ujrzałem jedną z
Miedzianowa
niejaką Helę, rosłą, podstawną, czarną niecoś, tylko z małym fałszem była
panienka a
mianowicie szerokie plecy miała w tyłku. Ale to nic nie przeszkadzało i jednego
razu z Jan-
kiem zrobiliśmy na nią zasadzkę. W Dąbrowie po sumie wyjechaliśmy na szosę i tu
czatowaliśmy
kiedy będzie wracała do domu. Jedne było zagatko, czy ona będzie wracała samą w
towarzystwie? i czy w towarzystwie damskim czy męskim? Jeśli w damskim to nie
będzie
nam sprawiało tródności się zbliżyć do tej "czarnej"? A jak w męskim
towarzystwie to nogi
na pedały i szosą do domu. Niedługo czekaliśmy zdaleka poznaliśmy jej sylwetkę.
Teraz
chodzi o to jak ją zatrzymać? Aż mija nas a my stoimy. Jedziemy dopędzami
złazimy z rowerów
i rozmawiamy ze sobo o jednym koloniście którędy by tu do jego dojechać. W miarę
słów naszej rozmowy przeszczeń między nami się skracała i wtedy to zarzuciliśmy
ją pytaniem
o drogę. Nie bardzo chciała wskazać nam drogę, może wiedziała, że nam nie chodzi
o
drogę tylko ją samą. I temu to zapraszała nas ze sobą jakoby ten przejazd jest
dalej. I tak w
tej rozmowie zaszliśmi do jej domu bez wskazanej drogi. Wprawdzie nas do domu
nie zapraszała
bo była to chałupa stara i waląca się. Więc zapewne się wstydziła. Ja tu większą
rolę
odgrywałem, byłem więcej wymowniejszy niźli Janek, którego ludzie piersi raz
widzący nie
rozpoznawali jego mowy. Na równi jak ja i on chcieliśmy ją posiąść i temu często
jako koledzy
gonili za nią z myślą każdy sobie. Kiedy znalazła się ona w Reszowcach u siostry
to też
tam obaj popędziliśmy, ale on odjechał a ja zostałem i ją jutro odwiedziłem.
Była zadowoloną
z mojej wizyty, ale była na pierwszy raz dziką. Nie mogłem się dotknąć. Ale
kiedy znalazły
się ręce pod jej ramionami przycisnęła je silnie do piersi, ... no i wtedy była
okazja, bo
byliśmy sami. Okazja nie czego innego jak pocałunku. A się ładnie i namiętnie
całowała co
jej rozpalało nawet ciało.
Od tej chwili więcej jej nie spotkałem, w niedługim czasie wyszła zamąż.
(luka w rękopisie)
Nazajutrz pytał się B. o moim powodzeniu mówiąc, że "te dziecko lubi owoc drzewa
zakazanego".
Tu nie odpowiedziałem nic, jakby nic nie wiedząc i nie znając. Od tego czasu
odwiedzałem wieczorami dość często, prawie każdy wieczór. Jak nie byłem wieczór
lub dwu,
to już jej rodzice robili mi wymówkę, czemu nie przyszedłem. Więc spełniałem ich
życzenia
i jej również, bo się żaliła, odwiedzałem często. Każdym razem siedziałem do
świtu i to nie
tylko pod domem, ale i w domu. Siadywałem z nią w łóżku i w objęciach
spędzaliśmy całe
noce. Brat Witek również chodził na rantki i wracał nad świtem, czasem zastając
mnie. Ale
nigdy nic nie powiedział, ani jej rodzice. Czasem okrywałem się wstydem myśląc,
że następnym
razem zrobią mi wymówkę, za takie długie siedzenie. Ale nigdy tego nie było,
więc
więcej do tego życia się przyzwyczaiłem, stałem się bezwstydny. Miłość fizyczna
przeistoczała
się w coraz to inne formy. Jednak nie byłem zadowolony, bo duchowo jej nie
kochałem,
a ceniłem tylko miłość serca i duszy.
Odchodziłem z sercem pustym. Więcej rodzice mi się podobali choć z zachowania,
niźli
ich urocza córka. Jej miłość do mnie natomiast nie miała granic, wzbijała się na
najwyższe
szczyty gór. A ja śmiałem się duchowo, to robiłem wyrzuty sumienia poco się
śmieję i wciągam
się w grę miłości.
W pewną niedzielę mieli być goście u mych gospodarzy na których się spodziewano
od
kilku dni. Ja czując się obcym człowiekiem, poszedłem do P. Marysi, by więcej
być w samotności,
niźli we wrzawie ludzi mi obcych. Myślałem że tam znajdę miejsce dobrego
spocznienia.
Była w domu tym razem, bo rodzice byli w kościele. Ale po obiedzie zjawiają się
i
tu goście z Suchowoli. Starszy mężczyzna w wieku 72 lat z córką 16-letnią. Znowu
czuję się
skrępowany tym manewrem życia. Nie uciekałem szybko, zabawiłem się trochę w ich
towarzystwie
dopóki nie zaczęło się przygotowanie do stołu. Wczas wymknąłem się bez
przeproszenia
woląc iść do swych darzycieli.
Mijałem sadek jak Zosia z Witkiem dopędzili mnie i przemocą zabrali do domu.
Dziś
czuję jak te chwile były drogie...
Naprawdę! musiała mnie kochać, kiedy zostawiła gości i biegła za mną by wrucić!
Widocznie
chciała i pragnęła bym był w jej towarzystwie. Nie wiedziałem co robić? Widząc
jej
gorące przywiązanie do mnie chciałem wynadgrodzić swą osobą, spełniałem jej
życzenia i
rodziny. Pomimo skrępowania zdobywałem się na ostatnie siły w rozmowie
towarzystwa
gościnnego. Nad wieczór poszliśmy na zabawę. Ja, Zosia, Witek, kuzyn z kuzynką.
Szedłem
ale zadowolenia nie miałem bo to co było nie było moje serce odpychało siłą
prądu. Na zabawie,
która odbywała się w budynku szkolnym, jej nie widziałem, bo nie chciałem. Kiedy
wpadła mi w kółeczku, to pragnąłem czemprędzej zmienić. Wydawało się mi że nie
umiała
tańczyć. Potem spotkałem ją przed szkołą w towarzystwie jej kuzynów
powracających do
domu. Prosiła bym szedł z nią, ale odmówiłem nieznacznie. Sam zaś spoglądałem na
jedną
"cygankę" jak ją nazywałem. Była ją Jadzia B. Jednak i zatą nie goniłem, a
chciałem się zabawić
i być w towarzystwie. Owa zabawa nie przyniosła mi żadnej pamięci ani
dostatecznego
zadowolenia. Nie zapomniałem w dalszym życiu odwiedzać Zosię. Pewnego razu kiedy
byliśmy sam na sam; mówiła mi:
"Witek! Jak ja się do ciebie przyzwyczaiłam jako do najdroższej mi osoby"
I
kochasz
mnie?
spytałem
Szalenie, o Tobie tylko wciąż myślę. Nie wyciągnąłem z niej
tych słów,
ale same płynęli. Z otwartego serca.
I chcesz być moją?
spytałem. Od dziś i
to na zawsze
chcę należeć do Ciebie!
Nie wiedziałem co mam robić? Co odpowiadać. Za jej słowa przytuliłem do siebie,
mówiąc

będziesz, będziesz... Takie to było dziecinne, a coś miało w sobie tak silnego
że moje
martwe serce otworzyło jej maleńką komórkę.
Z Bolkiem jechałem dziś do Szczuk. Jechaliśmy obaj rowerami. Bolek miał sprawę
do
Julkowego szwagra. Szczuki jest to wieś niedługa, a na pierwszy rzut oka jest
ładna. Tu zapoznałem
siostrę Stachy Julkowej żony, Helę. I ta mi spodobała się na pierwsze wejrzenie.
A
była dość uprzejma i grzeczna, cały czas mnie bawiła w domu, a potem w
towarzystwie zabawy
była przy mnie. Wyznałem jej że mnie imponuje jak również i ona się wyraziła, że
jej
bardzo się podobam. Może to było nieprawdziwe, ale kiedy wracałem z nią do domu
prosiłem
o jeden całus; na co odpowiedziała: zobaczymy. W drodze nie chciałem tego
wybryku,
wolałem zachować się delikatnie. W domu nie zapomniałem rozmowy słów, chcąc
otrzymać
zadatek na przyszłość. Zgodziła się!
Cały wieczór do świtu spędziliśmy w miłości duchowej. Tu nie wiem czemu, martwe
serce
ożyło i zaczęło kochać prawdziwie tą zapoznaną dziś osobę. Siedzieliśmy jak dwa
duchy
związane miłością. Ręce nasze były przy wzajemnych uściskach. Rano kiedy
odjeżdżaliśmy
odprowadziła nas za wieś i to było nasze pożegnanie. Odjechałem z myślą o niej,
z jej obrazem
i tęsknotą za nią. Na miejscu znów szedłem do Zosi ale tylko by zagłuszyć myśli
o Heli.
Stacha oznajmiła mi że Hela przybywa w sobotę do nas i będzie przez niedzielę.
Pojechałem
do domu ubrałem się niecoś, nazrywałem pęk białych i malinowych piwonji, wioząc
wszystko
do Pokosnej z myślą dla Heli. Helę zastałem, już była! O jak się uradowała,
kiedy zprezentowałem
jej pęk kwiatów gorących dzięków nie było granic. A i Stacha również była
zadowoloną
i chciała by Hela należała do mnie. Wieczorem siedzieliśmy krótko. Nazajutrz
zjedli śniadanie jak znów przyjechał jeden mazur z synem, który miał jechać do
Szczuk.
Przedstawił Heli swojego syna, ale ta się oburzyła i nieznacznie wyszła z domu.
Wyszedłem
za nią, prosząc do mieszkania.
ale Hela wzięła mię pod rękę i poprowadziła na
przód. Spacerowaliśmy
jakąś chwilkę, aż Stacha zawołała nas do domu, mówiąc że tak nie ładnie.
Weszliśmy
razem trochę wypiliśmy, mazur wziął Stachę i Helę na furmankę i pojechali do
Szczuk. Wedle umowy i my z B. również pojechaliśmy rowerami na zabawę. Z jakim
zadowoleniem
Hela wjeżdżała w swoją wieś rodzinną, trzymając kwiaty w ręku. A ile potem dała
mi odczuć swej sympatji i podzięki do mnie. I ta wyznała że się zakochała i żyć
bezemnie nie
będzie, chce od dziś należeć do mnie. Byłem szczęśliwy i snułem plany zerwania z
Zosią,
która mi w żaden sposób nie odpowiadała. Znów byłem z Helą na zabawie i w jej
towarzy-
stwie spędziłem cały wieczór reprezentowany przez cały czas jej i jej
rodzeństwo. Gdy się
żegnałem, większa tęsknota pociągnęła mnie za nią, ona była taka zgrabna, miła,
a jakie ruchy
sprytne okazywały jej zwinność i zdolność. Helu! Helu! o Tobie z myślą wciąż
jestem,
posłałem kilka listów ona mi na wstępie wpisała się do pamiętnika. Halino!
Halino!
W rozmowie z rodziną Radziewiczów domówiłem się skończyć im chlew murowany.
Dziś niedziela, a w poniedziałek mam rozpoczynać pracę. Jeszcze w niedzielę
Bolek namawia
pojechać do Szczuk. Ja, Bolek, Witek R. wybieramy się od Radziewiczów do Szczuk,
a
Radziewiczowa matka Zosi odprowadziła mię na bok i powiada: "Po co dziś gdzie
jechać?
Czy nie lepiej jest tutaj? Zostań! Nie jedź!!!" Wyczułem że wielka zazdrość biła
z jej oczu,
chciała mnie przytrzymać dla swojej córki Zosi. Odpowiedziałem:
muszę jechać
bo kolega
pragnie
długo nie będziemy. Jednak jej zadowolenie widziałem nadal, wymawiała
moje
zamiary, a nie chciała mnie puścić. W rzeczy samej patrząc na nie obie żal mi
się zrobiło, bo
przypomniałem te chwile spędzone w towarzystwie Zosi; jak ona świeżo dojrzałe
truskawki
zrywała na talerz i wnosząc oknem podawała mnie, zapraszając do jedzenia, a na
drogę do
domu również dawała. Z takiemi myślami nie można się pogodzić i temu nie
wiedziałem co
robić wspomnienia o Heli i tęsknota przezwyciężyły; i pojechałem. Tym razem
zabawa zeszła
nam bardzo przykro nam wszystkim, a to z powodu pianego towarzystwa, które co
chwila zrywało się do bójki. W tak zastrzytnej walce nie chcieliśmy brać udziału
i temu spokojnie
przesiedzieliśmy w drugim pokoju. Bolek był niezadowolony bo jego dziewczyna tym
razem mało zaglądała do niego bo była w szalonej wrzawie. Hela natomiast po
każdym tańcu
przychodziła i siadała przy mnie. Witek był samotny.
W drodze powrotnej skręciliśmy do Morgów, jednej przydrożnej wsi. Moi towarzysze
mieli tam znajomych i kuzynów, więc chcieli w drodze do domu rozgościć się.
Wypiliśmy
około litra wódki; posiedzieliśmy chwilę w towarzystwie jakichś brunetek i
wracaliśmy z
powrotem. Witek właśnie tym razem wjechał na drut kolczasty, i tak nawet
porządnie porwał
spodnie. Jakoś zszyliśmy trochę i dalej do domu. W domu starał się je wnieść tak
by nikt nie
zauważył. Obawiał się lub się wstydził. Słyszałem jak Radziewicz miał mówić
kiedy pojechaliśmy
do Szczuk: "Będzie praca szła, widać taki sam jak nasz". A ich Witek co prawda
lubiał się ciągać po wsiach każdego dnia. Słysząc takie porównanie mnie do jego
rozebrałem
się natychmiast, włożyłem codzienne ubranie i pomimo snu, który ciągnął mnie do
poduszki,
stałem do zaciekłej pracy. Samo najprzód kopaliśmy rów pod fundament chlewa. W
rzeczy
samej ta robota do mnie nie należała, ale już w początku chciałem okazać że
pracować umie.
Czasem dochodzili robotnicy i wtedy robota szła całą parą. Zosia kiedykolwiek
wychodziła z
domu zawsze była uśmiechniętą i wciąż patrzała na mnie. Zaś jej "mamusia" jak
potem nazywałem,
a to ze względu że jej dzieci Witek i Zosia nazywali "mamusia" to i ja czując
się
dzieckiem swej matki nazywałem mamusią. Ona zaś myślała co innego. Że ja pragnę
być
doprawdy jej synem przez związek małżeński z Zosią. Świadczyło to zachowanie
całej rodziny.
Samonajpierw okazało się z dobrym utrzymaniem codziennego życia. Wódka była
codziennie rano, w obiad, a nawet i w wieczór. Gdy przyszła niedziela, litr na
stole i w kieszeni
flaszkę wódki, o którą nie prosiłem a zawsze mi dawano, a którą wypijałem w ich
gronie,
bo nie potrzebowałem szukać jakiegoś szczęścia miłości, gdy je na miejscu
miałem. Bielizna
była zawsze czysta najlepsza i łóżko elegancko zasłane, które stało w pokoju,
należało
do mnie. Witek z Antkiem spali w stodole, a mnie nie puszczano z domu. Patrzałem
jak Zosia
często zmieniała posłanie łóżka wybierając co najlepsze prześcieradła. Ręcznik
wisiał
osobno, z którym śpieszyła Zosia po moim umyciu i znów zabierała żeby nim więcej
nikt się
nie utarł. Przy stole byłem pierwszy i najwyższy stopień mi nadano! Nikt nie
śmiał usiąść do
stołu jak ja nie byłem gotów do wzięcia udziału przy stole. Wódka na stole stała
do mojej
dyspozycji... nikt nie śmiał nalać do kieliszków oprócz mnie. Wśród gości jakie
odwiedzali w
tym czasie, bez ich względów siadywała przy mnie i nieraz jedliśmy z jednego
półmiska i
piliśmy jednym kieliszkiem. Mamusia musiała zawsze stuknąć się zemną kieliszkiem
i choć
jedną kropelkę wódki wlać do mego naczynia co oznaczało jej wielkim życzeniem do
mnie.
Zosia również dzieliła się kieliszkiem wódki nawzajem. Żyliśmy jak para złączona
węzłem
przedmałżeńskim. Wśród gości nie krępowali się wskazując na nas dwojga jak
ładnie wyglądamy
i że jesteśmy parą dobraną. Cóż miałem robić? Za ich dobre odnoszenie się,
musiałem
płacić dobrem i grzecznością. I znów nie mogłem pogodzić myśli względem Zosi i
Heli.
Miałem niby wybór, w którym bez zdecydowania swej woli. "Jedno dobre, a drugie
jeszcze
lepsze". Pewnego razu przyszedł Bolek wieczorem gdy siedzieliśmy pod
mieszkaniem. Siedział
bardzo długo aż wszyscy poszli spać; tylko my we trójkę pozostali. Wyczułem jego
myśli: Myślał: "Tobie jest do syta tej miłości, odstąp mi na dziś". Pomyślałem
że kiedyś
mnie z ją zostawiał, a teraz trzeba żebym ja mu odstąpił miejsca. I oczywiście
poprosiłem by
Zosia mi posłała łóżko!
Usłuchała
posłała i przyszła z powrotem a ja
natomiast pożegnawszy
ich dwoje poszedłem do spania. Prawdę mówiąc tak długo nie siedziała bo
słyszałem
jeszcze: kładła się do spania. Nic sobie z tego nie robiłem, byłem zimny wobec
jej i zazdrości
nie miałem ani odrobinę.
Nazajutrz chcąc się przekonać jak będzie wyglądała wobec mnie, zacząłem niby się
gniewać
tj. jest nie odzywałem się do niej ani patrzałem w tą stronę, kiedy przechodziła
koło
mnie. Przeszło kilka dni i zrozumieć nie mogłem, bo i ona nie odzywała się. A
Bolek pewnego
razu zrobił mi wymówkę, że się gniewam na niego za Zosię. Wyznałem mu że jestem
spokojny, po tym zajściu jedynie chciałem się przekonać czy ona doprawdy mnie
kocha. A w
rzeczy samej ani na Ciebie, ani na nią się nie gniewam. Po kilku dniach
zaczęliśmy znów
rozmawiać z Zosią i przesiadywać wieczorami. Ona szła słać łóżko mi ja
zatrzymywałem i
znów w miłosnych uściskach spędzaliśmy całe noce. I znów te same słowa Wituniu!
jak ja do
Ciebie się przyzwyczaiłam". I znów "kocham i chcę być Twoją". Ale czemu ja jej
nie mogłem
kochać duchowo? tylko zmysłowo??
Byłem w domu rodzinnym i w powrocie zastałem Zosię siedzącą z E. Halick.
Usiadłem
chwilę i wszedłem do mieszkania myśląc, że Zosia zaraz przyjdzie
ale nie
przychodziła.
Mamusia wstała z łóżka i poszła po nią, choć jej nic nie mówiłem. Wróciła za
chwilę i powiada
"kazałam iść do domu, ale Edzio koniecznie chce coś Zosi powiedzieć i mówili że
zaraz będzie iść za mną." Wiedziałem co on ma jej powiedzieć: to co każdy
mężczyzna.
Prawda, długo nie byli, weszli oboje do domu i Pan Edzio pożegnawszy odszedł a
ja spędziłem
znów z nią noc. Co o tych odwiedzinach myślałem, to opowiem w końcu mej
tragedji.
Zaznaczę, mi się nie podobało takie zachowanie, kiedy chciała należeć do mnie
więc powinna
zachować się należycie. Wyrzutów jeszcze sobie nie robiłem, bo nie kochałem
duchowo.
A miłość duchowa jest najsilniejszą i wszystko przezwycięża sięgając w krainę
niebios. Pomimo
wszystkiego pozostaliśmy dalej przy dobrych i nierozerwalnych stosunkach z
Zosią.
Czasem gdzie idzie Zosia to "mamusia" każe bym szedł z nią
Niby za stróża

czy co? Czy
by nie zapominał o niej a raczej był na każdym kroku. Korzystałem często z tej
samotnej
okazji.
Przychodzą żniwa. Chcę odjechać do domu. Cała rodzina zaczęła mnie prosić bym
został
u nich na żniwach. Powiedziałem dobrze zostanę, a kto mnie przyjmnie na zimę? A
Radziewicz
Ojciec jak go nazywałem jako starszego człowieka powiada: U nas możesz pozostać,
miejsca będzie! Nie zdawałem się na tak zbyt długą prośbę i pozostałem. Żyto
kosiliśmy kosami;
Ja, Witek i Antek. Jak kosiłem to mogą sami ocenić, bo nigdy nie chcę się
przedstawiać
swą pracą. Kosiłem a Zosia za mną podbierała. Żyto było słabe, więc kończyłem
pokos kosić,
a Zosia kończyła za mną podbierać i wtedy za każdym pokosem brała mnie pod rękę
i
prowadziła gdzie znów mieliśmy zaczynać. Nie odstępowała odemnie ani na krok.
Zaś naprzeciw
nas była kolonja Bolka i oni też kosili żyto i mogli widzieć na naszej stronie
życie
moje z Zosią, a przeważnie Stacha Julka żona przyglądała się naszym kochanym
spacerom.
To jej się nie podobało. Względem tego widoku byłem skrępowany ale czyż mogłem
kopnąć
nogą Zosię, by mnie nie brała pod rękę? Byłem za delikatny w zachowaniu, a słowa
prośby
nie pomagały... wracała zawsze pod rękę.
Kiedy przyszła niedziela pojechałem do domu i nad wieczór z trzema kolegami
przyjechałem
do Bolka. Po wypiciu parę litrów wódki dwóch poszło na Leszczany, a my we trzech
do Radziewiczów. Chciałem zapoznać Zosię z kolegami. Zaszliśmy i już znów wódka,
która
już i tak zdawało się będzie lała z powrotem. Kolega jednak długo się nie bawił
i z B. poszedł
do B. a z tamtąd założył konia i pojechał. Ja zaś zostałem z Zosią. Nazajutrz
ten który poszedł
był na Leszczany przyszedł do mnie w odwiedziny i zapoznał się z Zosią. Nie
przewidywałem
następstwa tych odwiedzin i ich skutków. Dziś powiem bodaj on był nie zaglądał i
ja go nie znałem, lub bym nie znał rodziny Radziewiczów. Był nie długo. Odszedł
na piechotę.
Znów jakieś święto czy niedziela. Jesteśmy rowerami w Suchowoli. Ja, Zosia,
Witek i
Bolek. Powracamy również w tym samym towarzystwie. Dojeżdżając do Chlewisk
Dolnych
spada na nas deszcz co musieliśmy uciekać do jednego z domów. Gdy trochę
przestał ruszyliśmy
dalej. Ale na Górnych znów nas napotkał deszcz tak silny że musieliśmy skryć się
do
domu. Siedzieliśmy długą chwilę nawet tańczyliśmy bo przyszedł muzykant,
panienki i chłopaki.
Jak nieznośnie patrzałem na Zosię, która mi się tak brzydko wydawała, a tańczyć
nie
umiała, że nie mogłem patrzeć! Myślałem co ma mnie zrażać do niej? Przecież nie
jestem jej
kuzynem, bratem ani kim bliskim, bym miał się wstydzić w jej towarzystwie.
Wiedziałem że
była obca a jednak wstydziłem się być w jej towarzystwie nagląc do prędkiego
odjazdu. I
pomimo deszczu odjechaliśmy
na drodze dopiero spokojnie odetchnełem czując już
nieskrępowany.
Jechaliśmy przez Czerwonkę i tu trochę zatrzymałem się w jednym miejscu a
towarzystwo pojechało. Nareszcie jadąc dopędzam jednego z kolegów swojej wsi
jest to Janek
i Franek. Janek pojechał do Suchodoliny, a Franek bez słowa skręcił w stronę
Pokosnej.
Domyślałem się od razu że do Zosi. Czy przyjechaliśmy z nim razem nie pamiętam.
Pamiętam
jak byliśmy z nim razem przy stole. Wyczułem że Franek rywalizuje przeciw mnie,
nic
mi nie mówiąc... i temu zacząłem gniewać się, ale nic nie komu nie mówiąc.
Znalazłem się w
kuchni w towarzystwie rodziców Zosi i Franek dalej był z Zosią i resztą
towarzystwa. Gdy
mnie tak cenili Radziewicze, ze względu mego zachowania przypomniałem jej słowa
i zachowanie
wobec jednego chłopaka, o którym się wyraziła, że jest złodziejem; dziś
powiedziałem
im w skrytości "uważajcie, bo to też jest złodziej, choć może wam nic nie
skradnie,
ale niech nie psuje wam opinji wobec ludzi." Przypuszczam że słowa moje nie
zrobiły żadnej
uwagi, bo jak potem słyszałem od tej "mamusi" że śni o Franku, i jest
najśliczniejszy ze
wszystkich jakie kiedy widziała. Widziałem iż gotowa nawet była oddać w tej
chwili Zosię
za Franka. W tym wypadku czułem się zkrępowany, bo zaczęto mnie strącać z wyżyn
na jakie
mnie sami wynieśli. Przychodzi niespodziewany dzień dożynek Radziewiczom.
Rodzice
są w Suchowoli, a my przy kośbie żyta. Nie brakło nam ludzi, którzy przyśli
pomóc zrobić
dożynek. Co chwila w tym dniu przechodziły deszcze jakgdyby naumyślnie. Jednak
skończyliśmy
kiedy "mamusia" powróciła z Suchowoli. Była nawet niezadowolona że tyle zboża
zwaliliśmy w dzień deszczowy, ale musiała już iść do domu i robić przygotowanie
dożynek.
W mokrej koszuli od deszczu i rozgrzany usiadłem pod stodołę nie wiedząc że to
będzie mi
szkodliwe. Przy stole nie brakło wódki ani zakąski. Ale i tutaj jeszcze byłem
pierwszy i reprezentowany
pomimo gości. Byłem z Zosią bo tak trzeba było.
Po kilku dniach odczułem to przeziębienie i położyłem się do łóżka. Pielęgnowali
mnie
wszyscy, najwięcej Zosia, wciąż i stale zaglądała do mnie. Prosiłem wódki by mi
dano na
rozgrzewkę to wzbraniała i kazała nie dawać. Przyszedł Bolek w odwiedziny do
mnie a mi
głowa pęka. Kazał by mi chustkę moczyli w spirytusie i przykładali. Zabrała się
Zosia do
dzieła i mokrą chustkę położyła mi na czole, trzymając wciąż rękę na mojej
głowie. Ulżyło
mi to i prosiłem o zmianę kompresu, zmieniała co chwilę, a rękę zawsze trzymała
na czole. Z
wieczora siedzieli wszyscy, a potem poszli stare do spania zostawiając nas we
trójkę. Spiry-
tus pomógł. Zacząłem zasypiać. Wkręcili lampę a potem zgasili czy sama zgasła.
Zosia wciąż
była przy mnie, czułem jej rękę na swym czole. Wreszcie słyszę lekkie drganie
Zosi, które co
pewien czas się powtarza i silniejsze. Nareszcie opada całym ciężarem na mnie. W
tej chwili
gdyby był człowiek z żelaza toby może nic nie odczuwał, ale żyjący to musiał być
poddenerwowany.
Bolek gdyby wiedział, że już naprawdę kocham Zosię, toby tego nie robił, bo
jak widziałem bardzo mnie lubiał; mawiając często: "Tylko ciebie mam jednego
kolegę, z
którym zawsze mogę wyruszyć". Sympatję do siebie czuliśmy zawsze. A że mówiłem,
że
Zosi nie kocham, to nic dziwnego, że i jemu zachciało się ją zabawiać. Nareszcie
żegnają i
odchodzi, a ona zostaje przy mnie. Ja niby się budzę, jest mi od chwili lepiej,
biorę ją do siebie
na łóżko. I jeszcze choć w chorobie chwile kochania i wreszcie rozstania nocne.
Czy nie prowadziłem tu życia brutalnego? Sam się wstydzę. Nazajutrz odjeżdżam
znów z
B. do Suchowoli do doktora bo mi było zawsze słabo. Przygadałem mu wczorajsze
zajście do
którego się przyznał. Pomimo uwagi szacunku ze strony R. w tym dniu nikt mnie
się nie zapytał
czy mam pieniądze na doktora i lekarstwo... Miałem trochę pieniędzy których
wystarczyło
wydałem 1200 zł. ze swego kieszenia. Jak tu znów pogodzić tak dobre odnoszenie
się
do mnie i chęć wprowadzenia mnie do ich rodziny, z tą chwilą kiedy odjeżdżałem
do doktora;
a przecież sami mnie zatrzymali i przy ichnej pracy zachorowałem!
Nie mogłem
zrozumieć
owego względu. Jednak bez ich pieniędzy wyzdrowiałem.
Siostra M. przyszła w odwiedziny do mnie, bardzo ją uprzyjemnie i z grzecznością
przyjmowali

w ten sposób zaczęło się większe znajomstwo z moją rodziną. Dowiedziawszy się
o
poważnym stanie choroby mojej matki prosiłem Zosię by zawiozła jej trochę ziół
leczniczych
i wskazówki co do leczenia. Posłuchała i rankiem pojechała do Suchodoliny. Matka
moja w
tym czasie znajdowała się w Sokółce, przy najmłodszej swej córce Wacki. Z domu
mieli
przewieźć zioła i wskazówki co do leczenia matki do Sokółki. W tym dniu z rana
byłem u B.
kiedy przychodzi "mamusia" zabierając do domu. W domu czekał na mnie jeden
chłopak,
którego wzywałem we własnej sprawie. Chciałem by zawiózł list do Heli. Zgodził
się ale
następnym razem. I kiedyś zawiózł we właściwe ręce. Gdy pisałem na brudno list
włożyłem
do portfela niespodziewając się zdrady. Zosia jak była wesołą w sobotę, tak w
niedzielę rano
posępna i zła. Do mnie cały dzień się nie odzywała. Nie wiedziałem o co chodzi.
Ale już nad
wieczór zaczęła niepostrzeżenie robić mi wymówki z czego się domyśliłem że
czytała list,
który pisałem do Heli. W rzeczy samej stawiałem słowa miłości, które ubodziły
serce Zosi.
Wieczorem jednak dała się udobruchać; przyznała się że czytała list tytułowany
do Heli.
Przetłumaczyłem jej cyganiąc, że to musiałem zrobić, ze względów innych osób, a
listu nie
mam zamiaru najmniejszego posyłać. Uwierzyła mi, i znów spędziliśmy w miłości
całą noc.
Ale list ów został przesłany w ręce Heli; przez owego chłopaka. Tak mijały dnie
i tygodnie
spokojnie niespodziewając się że jeszcze nadciągają straszne chmury zgrozy,
które uderzą w
moje życie ciche.
Zaobserwowaliśmy że p. Zosia jest nie zdrową
wykazały to objawy jej ciała na
które
nikt by nie spostrzegł najmniejszej uwagi, gdyby w tym czasie nie przeglądali
książek leczniczych
i tytuły chorób zakaźnych. Bolek nie miał sam śmiałości powiedzieć Zosi, więc
należało
mnie się zapytać czy jest zdrową. Ja byłem w tak bliskich stosunkach więc miałem

odwagę jej się zapytać. Gdy zapytałem odpowiedziała że to jest niemożliwością i
że zupełnie
czuje się zdrową. Wtedy poprosiłem ją czy by się zgodziła stanąć do kontroli
przed doktorem?
Odpowiedziała
Mogę. Więc umówiłem się z nią w najbliższe święto. Było to 15
lipca
1945 r. jak B. przyjechał tam rowerem i razem znów z Witkiem mieliśmy jechać do
Suchowoli.
Kobiety chciały jechać również, ale już furą tylko że nie miały furmana. Na
prośbę
"mamusi" i Zosi usiadłem na bryczkę i pojechaliśmy. Chłopcy zaś rowerami.
Kobiety były
bardzo zadowolone, że ja biorę z niemi udział. Przecież zawsze byli ze mnie
zadowoleni i
stawiali na pierwsze miejsce. Jadąc myślałem o Zosi jakby tu zaprowadzić ją do
doktora.
Przedtem umówiliśmy się z Bolkiem jak mamy zrobić, by ją bez uwagi trzecich osób
zaprowadzić
do doktora. Więc B. miał iść sam i zamówić doktora, sam zaś ulotnić się, by nie
widziała
Zosia że my wspólnie działamy. Odjeżdżając na wspólną ofiarę wyrzucił 100 zł.
Zajechawszy do Suchowoli, kazałem Zosi by po nabożeństwie mogłem ją odnaleźć.
Wprawdzie zaraz ją spotkałem w towarzystwie Busłówny z Suchowoli. Bez żadnego
wahania
się podszedłem do nich i przeprosiłem Zosię zabierając ją ze sobą. Ową scenę
widział
Alfons Brzozowski z Suchowoli, który był na dożynkach. Ale któż to mógł
pomyśleć, na co
ją zabieram. Wprawdzie wstydziłem się z nią iść po chodniku, ale zawsze w życiu
swym robię
dobre uczynki dla ludzi. Na tem mi dziś zależało, by tak młoda dziewczyna nie
padła
ofiarą. Przeszliśmy dom doktora, kazałem jej zaczekać na ulicy, a sam poszedłem
zobaczyć
czy B. załatwił i tu B. zastałem
zabawiał się z doktorem. Nagliłem by szybko
stąd odchodził
zostawiając nam wolne miejsce, sam zaś wruciłem do Zosi mówiąc że jeszcze doktor
nie
jest wolny, są ludzie i może będą Ci znajomi więc wolej zaczekać niźli być
zkompromitowaną.
Kilkakrotnie chodziłem do doktora sam zostawiając Zosię pod domem i zawsze
zastawałem
Bolka, który się bawił. W tym dniu robił sobie zdjęcie które jest pamiętne
wspólnej pracy
w tym dniu. Nakoniec wypędziłem Bolka i z Zosią wszedliśmy do pokoju doktora
zkąd
miał nas zabrać do gabinetu. W tej chwili weszła jego służąca M. i zaczęła
wymyślać po co
my tu przyśli. Jednak grzecznie poprosiłem, by się uspokoiła, zaznaczając, że
nam doktor
pozwolił. I oczywiście uspokoiła się, a doktor garbaty zawołał Zosię. Ja zaś
wyszedłem do
poczekalni. Nie mogłem się doczekać Zosi, ani doktora, długie bardzo chwile
upływały mi w
niespokoju i zdenerwowaniu. Dziś miało się okazać i to już za chwilę, która tak
była męcząca
mnie czekając a jej słysząc skutki swego zachowania. Otworzyłem drzwi i spytałem
czy
można wejść na co mi doktor pozwolił. Widziałem odrazu jak doktor pisał receptę.
Nie pytając
o nic spytałem doktora jak wcześnie mogło być zarażenie? Odpowiedział: "Przed
paru
dniami".
Zatrzęsły się wszelkie nerwy jakie posiadałem. Wpierw myślałem że nasza
obserwacja
może jest niesłuszną, a Zosia jest zdrową. Teraz jednak nie mogłem tego
przetrawić, by tak
młoda dziewczynka nie mając 17-tu lat była zarażoną chorobą weneryczną??
Wspomniałem wszystkie swe chwile i zacząłem narzekać po co wstąpiłem w progi jej
domu i ją zapoznałem. Zapłaciłem za wizytę i wyszliśmy idąc do fury. Nie szedłem
już z ją
ulicą ale ogrodami miasta. Robiłem jej wymówki, wstydziłem a potem kazałem by
się uspokoiła
i przybrała spokojny wyraz twarzy, by nie poznała matka. Matka zaś niespokojna
była o
nas pytając się Antka gdzie my jesteśmy i co chwila nas wyglądała. Kiedy
stanęliśmy zapytała
nas gdzie byliśmy, na co odpowiedziałem, że byliśmy z kuzynami z Ostrówka, które

bliskie mnie tak Radziewiczom. Z tem odjechaliśmy z Suchowoli do domu. Całą
drogę przygadywałem
"mamusi" o złym wychowaniu dziecka, że tak pozwala przesiadywać z chłopakami
po nocach młodemu dziewczęciu. Tak przyjechali do domu. W domu położyłem się na
łóżko by odpocząć wedle zwyczaju. Gdy nikogo nie było wszyscy poszli z domu
zostałem
sam z Zosią wjechałem na nią z całą furją. Nie odzywała się, lub jak odzywała
się to krótko.
Pytałem ją kto zrobił tą krzywdę? ale odpowiedzi nie miałem. Mówiłem że to
sprawa musiała
być Franka, bo w tym czasie nikogo nie było, tylko on i zawsze zajeżdżał z
Suchowoli do
Ciebie nie krępując się że jeździ do doktora Łowickiego, niby za jakiemiś
sprawami. Kazałem
by więcej z nim nie miała styczności jedno że jest złodziejem, a drugie że ci
taką krzywdę
zrobił, za co nie powinien się znajdować w twoim domu. Sama zaś powinna się
wystrzegać
obecnie wszelkiej zabawy cielesnej z chłopcami by nie rozszerzyć choroby, która
ci zupełnie
zrujnuje opinję i zdrowie na zawsze. Musisz się leczyć i to szybko, by nie
poszło w
zadawnienie, bo będzie za późno. Pieniądze masz?
zapytałem. Nie

odpowiedziała
To
jak będzie
ja wiem? odparła.
Musisz kombinować. Nie namawiam cię do
kradzieży, ale
musisz ratować zdrowie i temu każę Ci byś kombinowała na wódce od rodziców bo
inaczej
do zdrowia nie przyjdziesz. Ja ci pomódz nie mogę ze względów by w przyszłości
nie wyśmiała
za moje dobro.
Następnie nie odzywaliśmy się do siebie, aż wieczorem podszedłem do niej, na jej
łóżko
usiadłem przy niej zacząłem znów prowadzić rozmowę pouczającą jej życia.
Mówiłem: Widzisz
następstwa twego życia. Za bardzo się nie dziwię bo matka twoja więcej jest
zimną
pozwalając na takie przesiadywanie z mężczyznami. Rozumiem
mówię
że każdy
człowiek
posiada odrobinę krwi. I zmysły grają swą rolę. Nam mężczyznom jest co innego, a
wam przynosi miłość cielesna wstyd i hańbę, czego powinniście się wystrzegać. Ja
sam zachowam
ową tajemnicę Twojego życia, ale zaznaczam Tobie, byś go poprawiła. By nie
goniła
za każdym mężczyzną i każdym się nie oddawała, nie jest to zastrzytem panienki.
Nie
namawiam Ciebie dla siebie, ale żal mi jest takiego dziecka jak Ty. Przecież
jesteś niebrzydką
i może Jeszcze Cię szczęście spotkać w Twym życiu. A więc dziewczyna nie powinna
oddać swej ręki w rękę mężczyzny by ją pieścił. Przecież są różni mężczyźni i
chorzy
przez
ręce choroba też może się przedostać, a podrugie oddaje się rękę, całus i coś
większego temu,
kogo się kocha naprawdę. A człowiek tylko może kochać jedną osobę, nie więcej, i
kocha ją
tylko raz prawdziwie w życiu. Jak wygląda ta dziewczyna, która każdemu oddaje
swe usta i
samą siebie. Ja nazwę prostytutką. Ciebie nie chcę nazywać, bo jeszcze jesteś
młodziutką i
głupiutką, temu właśnie poświęcam Ci ten wieczór, który nie ma już dla mnie
przyjemności,
chcę tylko okazać współczucie Tobie jako na dobrego człowieka przystaje. Więc
niech będzie
ten wieczór owocnym w dalszym Twym życiu i wyrazy moje niech będą dziś pomocą, a
kiedyś dobrym wspomnieniem. Dziś możesz myśleć różnie, ale kiedyś wspomnisz
każde
słowo moje, które jest wydobyte z głębi serca. Uważaj Zosiu i trzymaj się moich
wskazówek.
Powiedziałem dobranoc i poszedłem spać. Nazajutrz przyszedł Bolek. Opowiedziałem
mu
wszystko bo wczoraj nie mogłem. Za kilka dni zabrał mnie do siebie, by skończyć
ten manewr
miłości. Odszedłem zostawiając Zosię na pastwę losu bez żadnego wspomnienia.
Trzymając koleżeństwo z B. tu i uwdzie wyruszaliśmy. Kiedyś wracając z Suchowoli
powiedział
B., że dostał list od jednej z panienek. Gdy zapytałem go od jakiej,
odpowiedział, że
od jednej z Augustowa która kiedyś z rodziną była ewakuowaną i mieszkała u B.
Dziś od jej
otrzymał list który zawierał słowa miłości, choć nie czytał mi ale wyczytałem z
jego twarzy I
kiedyś kiedy kosiliśmy owies a potem grabiliśmy i wiązali w snopy otworzył
prawdziwą
kartę swego życia.

Trzeba się żenić
powiedział
zostałem sam z matką więc nie mogę zaradzić w
gospodarstwie.

To się żeń
powiedziałem.
Ożenić się nie sztuka, ale grunt mieć zadowolenie
w
życiu małżeńskim. Ja widzisz
powiada
kochałem się dłuższy czas w tej M. Org.
Ożenić
się z nią... gdyby nie ojciec... On jest tak jakby w niepełnym rozumie. Zostawić
ją i pójść za
drugą honor jaką się okrywa moja rodzina, niepozwala. I to wszystko mnie
przysłania w
obecnym życiu. Mam inną dziewczynę tą właśnie od której list otrzymałem -ta mnie
imponuje
i mógłbym być zadowolony z życia. Ale co zrobić z M. Org? Tu zaczołem mu
tłumaczyć.

Słuchaj B. Najważniejszą rzeczą jest małżeństwo dozgonne i kiedy wchodzimy w
jego grę musimy znaleźć coś idealnego by być zadowolonym. Kiedyś ją kochałeś a
dziś kiedy
pytasz swego sumienia czy owa osoba może odpowiadać na towarzyszkę życia
dozgonnego
jeśli sumienie twoje odpowiada "nie" więc po co się zastanawiać? po co swym
honorem
psuć sobie i drugiej osobie życie kiedy się dziś czuje, że te życie nie będzie
zadowoleniem?
Po co mamy w przyszłości grzeszyć i ściągać karę Bożę. Dziś dopóki czas
stawiajmy kartę
otwarcie w oczy a tu będziemy Honorowymi! Wyczułem, że moje słowa podziałały.
W następny czwartek znów wracaliśmy z Suchowoli w rozmowie o jego sympatii
której
było na imię Krysia. Co za zdziwienie nastąpiło w nas dwuch kiedy zastaliśmy w
domu Krysię
tą wymarzoną przez Bolka. Bolek zapoznał mnie z Krysią. Powiedziałem że jest
sympatyczna,
potem rozmawiałem z ją, była wesołą rozbawioną i nie obraźliwą. Przez to
polubiałem
ją i żarcikami zawsze zbliżałem się do niej. Zbieraliśmy saradelę z pola to nam
pomagała
a wieczorem przy wspólnym towarzystwie rozbawiała nas pieśniami, wierszami no i
swą
wesołą miną. W ten wieczór B. nigdzie nie chodził, spędził wieczór z panną
Krysią w dodatku
nauczycielką. Nazajutrz powiedziałem mu:
Bolek! Ta tylko może tobie
odpowiadać.
Julek ma żonę z dobrym głosem choć trochę chorowitą a tobie życzę jak sobie by
pojął za
żonę Krysię. Za jakąś godzinę zatrzymał mnie Bolek wyznając: "Zrobię tak jak ty
mi życzysz".
Cieszyłem się, że mój przyjaciel będzie miał ładną żonę. Ale czułem smutek, na
wspomnienie
kiedy B. się ożeni, więc stracę najwierniejszego kolegę.
Następnym razem odwiedziliśmy p. Krysię w Hucie, jednej wsi mazurskiej za
Sztabinem
4 km. Mieszkała w budynku szkolnym nawet dość dużym tylko pokoik miała dość
skromniutki
i lichy, na spotkanie nasze wybiegła ze schodów i wesołym uśmiechem nas
przewitała
i poprowadziła do pokoju. Bawiliśmy się przy wspólnym towarzystwie zapoznając
przy tem
jedną dziewczynkę, która mieściła się również w tym budynku. Wieczorem w tym
samym
budynku była zabawa na której byłem obecny tylko ja, bo B. spędzał wesołe chwile
w towarzystwie
swej sympatji. Niedługo i ja się cieszyłem zabawą, opuściłem i udałem się z
jedną
dziewczynką na balkon, gdzieźeśmy spędzili dłuższą chwilę czasu, aż przyszła
matka i ją
zabrała do spania. Czułem, że nie miała chęci opuszczać towarzystwa wyższych
osób, bo jak
my się przedstawili inspektorami szkolnymi, więc każda miała chęć prowadzenia
rozmowy,
bodaj najdłuższą noc mogła ofiarować, ale słowa matki tak były groźne, że
musiała im ulec
udając się na spoczynek. Wreszcie i sam musiałem położyć się, bo sen mię obalił.
Bolek natomiast
spędził całą noc bez snu. Wczesnym rankiem pożegnaliśmy naszą nauczycielkę i
jeszcze rosą pędziliśmy w szalonym pędzie do domu. Od tego czasu rozpoczęła się
ożywiona
korespondencja między B. a Krysią. Kilkakrotnie B. odwiedzał ją, ale już beze
mnie, bo ja
chęci nie miałem. Zostawałem w domu bez żadnej tęsknoty czując się jak głaz.
Pewnego wieczora zachodzę do Radziewiczów, wszyscy siedzą pod mieszkaniem, a
nawet
i Franek jest obecny. Przychodząc powitałem go zimno z niezadowoleniem,
przychodziła na
myśl owa chwila Zosi i jego odnoszenie się wśród społeczeństwa jako złodzieja,
czułem
wstręt jego. Radziewiczowa "mamusia" wzięła mię pod rękę i powiada "Chodź na
spotkanie
Zosi"
Zosia była we wsi do późnego wieczora. Zrażało mnie to spotkanie z
którego nie
byłem kontent, ale nie mogłem się upierać nigdy prośbie ludzi więc poszedłem.
Wiedziałem,
że ta "mamusia" chce koniecznie by Zosia była moją na zawsze. W drodze mówiłem:
"Pójdę
na zachód, bo tu nie ma co się dobijać i żyć bez celu!" A Radź. powiada:
Gdzie
ty pojedziesz,
czego będziesz szukał, czy Ci u nas źle? Tak się przyzwyczailiśmy do siebie i
wszystko jedno będziesz nasz! Tak płynęły zło z ich strony codziennie.
Spotkaliśmy Zosię i z nią wróciliśmy. O jak się uradowała kiedy zobaczyła
Franka. Usiadła
przy nim z wesołą miną, weszła z nim w rozmowę, nie spoglądając na mnie. Nie
mogłem
się pogodzić z tym odnoszeniem się do mnie, a do Franka, nie mogłem zrozumieć,
co to za
rodzina? Cały wieczór spędziła w jego towarzystwie, ale już w domu. Przyznam, iż
ciężkie
chwile przeżywałem w ten wieczór, widząc i słysząc ich wesołą rozmowę. Rankiem
opuścił
p. Radziewiczów powracając do domu. Znów Zosia znalazła się przy mnie
przymilając się i
tłumacząc się. I tak z jednej strony nie lubiałem jej, z drugiej byłem zły, może
niecoś już zazdrosny
i żal i było tego dziecięcia. Tłumaczyłem jej o rodzinie znów by zaprzestali, bo
przez
to ściągniecie na siebie złą opinję Zosi, kazałem by nieznacznie odsunęła Franka
w przyszłych
jego odwiedzinach. Ale kiedy znów dnia pewnego zawitał, nie mogłem znieść takiej
sceny, usiadłem na rower i zrobiłem przejażdżkę bezcelową. Powróciłem,
usiedliśmy przy
stole, udawała tak jak jej kazałem, ale to nie uszło memu wzrokowi jak od czasu
do czasu
zaglądała mu w oczy. Z drugiej strony tuliła się do mnie oddając mi swe ręce.
Kto będzie
drugim tak możen będąc w takiej scenie i wystawić sąd sprawiedliwości?
Powrócili Radziewicze wieczorem, "mamusia" prosiła Franka by zanocował, ale ten
był
zdecydowany opuścić towarzystwo. Nie wiem czemu, że tak jasno wyznawałem im
sprawę
kilkakrotnie bez wstydu, kim on jest i że ma narzeczoną z którą wyszły już
zapowiedzie.
Mówiłem wszystką prawdę aby ich wyprowadzić z obłudy. Jeszcze raz przyjechał na
pożegnanie
i już więcej nie wrócił. Pojechał na zachód...
Nie mogłem zrozumieć tego życia, przypomniałem sobie Helę i znów ją kilka razy
odwiedziłem.
W Heli widziałem stanowczość a nie chwiejność. I kiedyś p. Hela gościła swatów w
swym domu, choć nie ona, bo ona płakała cały czas, gdy rodzina zmuszała ją do
zamąźpójścia.
Nie mogła gościć sama, ale rodzina gościła. I jak wynika ze słów p. Stachy gdy
odwiedziła
pewnego razu swój dom rodzinny w rozmowie z rodziną na temat wydania Heli zamąż,
Hela znów zanosiła się od płaczu. Stacha widząc mnie w towarzystwie Zosi życia
codziennego,
widziała jak mnie pod rękę prowadziła w czasie Żniw, odezwała się w ten sposób
do Heli
- "Helu ty myślisz o Witku!!? Zapomnij o nim bo on ma Zosię!" Wtedy Hela uniosła
głowę
do góry spoglądając oczami w sufit powiedziała
Witek ma Zosię?
niech ma"

tyle jej
było słów. Owe słowa przedostały się do mnie przez usta Stachy, a kiedyś
zapytałem Heli to
się przyznała bez zastrzeżenia. Odwiedziłem ją kiedyś, ale mnie nie powiedziała
spędzając
znów wieczór w jej towarzystwie nie wyczuwając nic złego. Była nadal zadowoloną
i dalej
mnie kochała. Aż kiedyś zabłądziłem sam w jej dom, podała mi list a nazajutrz
powtórzyła
słowami:
Witku, z nami nic nie będzie. Musimy się rozejść.
Ciężko mi było słuchać tych słów, które miały być ostateczne naszej rozmowy, ale
nie
wiedziałem czemu mamy się rozejść. Niedawno zatliła się iskra miłości w sercach,
a już
mamy zniszczyć to co było tak wzniosłe? Pytałem się Heli co za przyczyna
zerwania, to nic
nie odpowiedziała była smutną, głowę miała opuszczoną i ze łzami w oczach
wpatrywała się
w ziemię. Wreszcie uniosła głowę do góry i znów wesołym wzrokiem mnie pożegnała.
Zrozumiałem
że ten ostateczny ruch głowy i uśmiech był twardym postanowieniem "zerwania".
Dziękowałem jej za otwartość
a dziś ją również cenię za to, że w każdym
wypadku była
otwartą.
Pożegnałem ją na zawsze. Sam pozostałem z myślą: co za przyczyna nastąpiła
naszego zerwania?
Niecoś domyśliwałem się ale znów kiedyś prosiłem jej w liście o odpowiedź
przyczyny.
Obiecała, że napisze ale do dziś dnia odpowiedzi upragnionej nieotrzymałem.
Jednak
nikt nie był tą przyczyną tylko Zosia, "mamusia" i jeszcze raz Zosia. Kiedy już
straciłem
Helę nic innego mi nie pozostało jak uderzyć do Zosi i trwać przy niej, aż
nastąpi oczywisty
spokój serca. Jeszcze byłem u Bolka, sialiśmy żyto jak Zosia w tym czasie
zapadła w stan
choroby. Miała zapalenie silne tak że musieli rodzice wieść ją do lekarza. O jak
się obawiałem,
by nie zawieźli do Rudzińskiego, u którego my byliśmy, by nie poznał jej i nie
wyświetlił
tajemnicy przed rodzicami. Ciężko mi było przeżywać ów dzień, kiedy Zosia z
matką
była u doktora. Nazajutrz około obiadu ujrzałem ową "mamusię" idącą do nas
dwóch. Przelękłem
się na jej widok, myślałem że idzie mnie i B. skompromitować lub dowiedzieć się
dalszej tajemnicy swej uroczej córki. Gdy do nas dochodziła nieznacznie
spojrzałem w jej
stronę obserwując minę. Po jej twarzy poznałem instynktownie jej naprężenie
nerwowe. Jednak
ukazał się uśmiech na jej twarzy, który dał dowód coś dobrego. Przykucnęła przy
B. bo
ja poszedłem naprzód z końmi i bronami, kiedy wróciłem rozmawiała znów ze mną i
prosiła
by kiedy weszli do nich. Po odejściu Radz. Bolek powiada: "Przyszła oznajmić, że
choroba
przejściowa nic nie ma strasznego ani zakaźnego, dała dowód
powiada B.
by
znów zaczęliśmy
chodzić do Zosi. Stara się matka wszelkiemi siłami zdobyć męża swej córce choć
nie pełnoletniej. Wyśmieliśmy obaj ją i jej Zosię.
W niedzielę z Antkiem Frankiem byłem u siebie w domu i około obiadu wróciliśmy
do
Pokośnej jadąc od razu do Radziewiczów. Wchodząc do domu zobaczyłem duże
towarzystwo
kawalerów siedzących przy stole
co prawda że i nas nie omieszkali zaprosić do
siebie.
Zosia również siedziała przy stole ale blada bardzo mocno. Nie spodobało mi się,
że ona będąc
chorą gości kawalerów. I jak wynikło ze słów jej matki leżała w łóżku, ale kiedy
spojrzała
w okno i zobaczyła kawalerów, czemprędzej się ubrała i już czekała na nich, a
potem
cały czas bawiła. A nawet jeszcze tańczyła kilkakrotnie chwiejąc się jak zwiędła
latorośl.
Walczyłem ze sobą dłuższy czas, myśląc po co ona ich bawi raz, że jest tak
chorą, a drugie co
ją mogą oni obchodzić, gdyż mnie ma. Powinna być zadowoloną ze mnie, a nie z
innych?
Chłopcy pojechali na swoje kolonje i my z nimi również ja, Wit. i Antek, a Zosia
zaraz do
łóżka i znowu stan groźny, gorączka przekraczała 40.
Wieczorem odwiedziłem ją wróciwszy z zabawy z kolonji pod szosą. Zosia ledwie
rozmawiała
leżąc w gorączce a Radz. robiła wymówki, że ja ją nie odwiedzam i że zapomniałem
bojąc się choroby którą nazwali "tyfusem". Ona mówiła gdyby Witek zachorował to
by pojechała
do mnie do domu odwiedzić nie zważając na najstraszniejszą chorobę ani na to że
jest
dziewczyną. A ty będąc po sąsiedzku boisz się odwiedzić. Na te słowa zbliżyłem
się do łóżka,
a nawet usiadłem biorąc jej ręce w swoje dając przykład, że choroby się nie
boję, ale jestem
gniewny, że tak prowadzi życie zepsute i czemu nie słucha mych próśb? Chciałem
odjechać
do B. ale zaczęła "mamusia" prosić i narzekać, że opuszczam kochaną Zosię, więc
zanocowałem
u Radziew...
Z każdym dniem zdrowie Zosi się polepszało i w niedługim czasie wyzdrowiała.
Teraz
należało z drugiej choroby się leczyć, ale siły nie miała na pieniądze.
Mawialiśmy z Bolkiem
iż jest godną nas, ale szkoda dziecka. Jest młodą i głupiutką, matce swej się
nie przyzna, a
sama nie da rady. Jeśli potrwa dłuższy czas w tej chorobie, padnie ofiarą.
Należało jej nam
pomóc. Czekaliśmy na okazję zdobycia pieniędzy. Ale B. mając Krysię zapomniał o
obietnicach
pomocy Zosi. Ja natomiast byłem zawołany żniwach ukończyć pracę przy chlewie. I
jak
zastałem znów Zosię była przy mnie spędzaliśmy noce, ale spokojnie
oprócz
pocałunku,
nic między nami nie zaszło. A w życiu ludzi pogardzałem ją z jednej strony a z
drugiej żałowałem
i się przyzwyczaiłem się. Gdy w jesieni odchodziła na tzw. tłoczkę tzn. tarcie
do Kolędy
na kolonje, "mamusia" kazała bym szedł z Zosią. Byłem posłuszny jej woli, pomimo
że
zadowolenia nie miałem i poszedłem. Bawiłem się ze wszystkiemi pannami jakie tam
były, a
na Zosię nie zwracałem najmniejszej uwagi. Ona natomiast odczuwała wielką miłość
w stosunku
do mnie. Kiedy po skończonej pracy ok. godz. 23 zasiedliśmy do stołu Zosia
zasiadła
naprzeciw mnie i kiedy zaznaczyłem by nie piła więcej wódki usłuchała mnie.
Cieszyłem się
jej owym zachowaniem. Wracaliśmy obydwoje ale w tak gorącej miłości której nie
mogłem
określić. Zosia kochała mnie nad życie i co chwila zatrzymywała i obsypywała
mnie gorącymi
pocałunkami. Nie gardziłem wtedy ją, lubiałem jej usta wciąż, bo były doprawdy
przyjemne
i wtedy zrodziła się we mnie myśl ratunku dla niej. Dałem jej raz 200 a
następnym
razem około 800 zł., resztą pokierowałem i zdobyła sama. Wszelkie lekarstwa
miały kosztować
1200 zł. Dawałem pieniądze zaznaczając że za moje dobro kiedyś mnie wyśmieje.
Przyznam,
że ona nie prosiła mnie o pomoc, ale sam dałem
ona zaś przyjęła dziękując mi.
Od
tego czasu rozpoczęła tajemnicze leczenie się. Nikt w domu nie zauważył, choć
jednego razu
matka zauważyła sine usta pytając się co zrobiła. Zosia nic nie odpowiedziała,
tylko usta
wytarła na tym się skończyło. I oczywiście przewidywałem swoją zapłatę.
W końcu karnawału jej chrzestna matka po zmarłym mężu sprawiła rocznicę. W
przededniu
Zosia ze swoją "mamusią" poszły robić przygotowania na dzień jutrzejszy
było
to we
wsi Pokośnej. W tym dniu był wianek Ed. Halickiego, sąsiada Kierklowej.
Odchodząc Zosia
do wsi prosiła bym przyszedł na wianek, bo ona również wieczorem ma być. Ale sam
nie
poszedłem. Zostałem w domu. O północy zjawiają się obie i Zosia przychodzi do
mnie budzi
mnie obsypując pocałunkami i pytając się, czemu nie przyszedł. Odpowiedziałem,
że czułem
się nie zdrowo; i zapytałem:
Jak Ci Zosiu się bawiło?
Dobrze, tylko smutno
było, że Ciebie
nie było! Posiedzieliśmy chwilę i Zosia udała się do spania.
Nazajutrz jest Kierklowa, prosi wszystkich i mnie również by wieczorem przyszedł
na
rocznicę zmarłego męża. O godz. obiadowej założyliśmy konie i Zosia, "mamusia"
usiadły
na wóz i pojechały do wsi. Przed odjazdem Zosia błagalnym głosem prosiła mnie
bym koniecznie
był we wsi u Kierk. a potem pójdziemy na wesele. Tak. gorąca jej była prośba a
nawet i matki, że nie mogłem się uprzeć ich woli i przyrzekłem im, że będę. Ale
kiedy odjechały
miałem zrezygnować, bo mnie nic nie pociągało. Jednak wieczorem dałem się
namówić
Wit. i poszliśmy. Zaszliśmy do ich stryja Klemensa, którego również znałem i
który
mnie też cenił. W domu stryja położyłem się na łóżko, bo mnie głowa silnie
bolała. Przyszło
kilka chłopaków, postawili wódki i prosili do stołu
nie poszedłem, leżałem
dalej na łóżku.
Przyszła Radziewiczowa i Kierklowa, pogadały ze mną, poszły i przyszła Zosia. W
tej chwili
nikogo nie było oprócz nas dwojga. Przyszła, wypytała czego leżę i poszła z
powrotem. Zadrgało
coś we mnie. Czemu ona nie została na chwilę przy mnie widząc niezdrowego?
Przecież
nigdy tego nie robiła, lubiła zawsze być w mym towarzystwie. Dziś poszła... coś
musiało
się stać. Wstałem bo nie mogłem z zdenerwowania leżeć. Chłopaki powrócili do
wódki i ja z
nimi. Na złość zacząłem pić wódkę. Wreszcie idziemy z Witem do Kierklowej za
stół i śpiewamy.
Zwracam uwagę na p. Zosię i pod obserwacją widzę jej spojrzenia które co chwila
zamienia z jednym chłopakiem, blondynem, dość wysokim mężczyzną. Odgadnął tą
zagadkę,
czemu się nie zatrzymała przy mnie u stryja. Ów kawaler lepiej się spodobał. Po
skończonej
modlitwie Zosia wstaje, podaje do stołu i wreszcie zajmuje sama miejsce przy tym
mężczyźnie.
Nerwy moje grają, są niespokojne. Gdy skończyliśmy posiłek, młodzi mieli iść na
wesele.
Ja wyszedłem do kuchenki i usiadłem na szlaban oparłszy ręką o tyłek szlabana,
udałem
że jestem pijany i drzemię, czyli śpię. Światło pada z owego pokoiku, gdzie
przed chwilą
siedziałem. Zosia wstaje z owym jegomościa, ubiera się i idzie na wesele.
Przyszli w parze i
stali przedemną, Zosi chodziło o chustkę, która leżała pod moją ręką. W jakiej
pozie siedziałem,
w takiej i dalej siedzę, udając, że jestem pijany; jednak im nie byłem i
obserwowałem jej
ruchy. Chciałem się przekonać czy jej zależy na mnie? Czy mnie obudzi i zaprosi
na zabawę?
Ale Zosia mając innego faceta zapomniała o mnie i chciała zostawić mnie a iść z
owym jegomościem.
Teraz bierze chustkę i ciągnie z pod mojej ręki, tak delikatnie by mnie nie
obudzić.
Oczy moje otwarte, widzę ten ruch i nic nie mówiąc nieznacznie unoszę rękę
pozwalając
jej zabrać chustkę... Zabrała, okręciła głowę... Nerwy moje zaczęły grać tak
silnie, że byłem
bez pamięci i nie wiedziałem, kiedy i jak wybiegłem na ulicę. Oni natomiast
spostrzegłszy
mnie uciekali co sił, już w obawie przede mną, już na wesele i ja również bez
celu nie
wiedząc, skąd tam się wziąłem z taką szybkością, że zaledwie ta para weszła do
domu i stała
w kącie a bladość okrywała ich twarze.
Wszedłem, spojrzałem na nich i skierowałem się w stronę stołu, gdzie było więcej
towarzystwa.
Przyznam, że w tej chwili już nerwy moje uspokoiły się i byłbym spokojny, gdy
Zosia podbiegła do mnie, chwyciła mię wpół i zaczęła prosić:
Witek, Wituniu,
chodź ze
mną, chodź itd... Nie miałem zamiaru jej usłuchać i zostać, ale kiedy czułem się
spokojny nie
chciałem dać ludziom poznać o naszym zajściu i temu dałem się uprowadzić. W
drodze do
Kierklowej wypowiedziałem jej zachowanie i odnoszenie się do mnie za moje dobro.
Za
chwilę wszedł ów kawaler z przeproszeniem do mnie, mówił: "Panie, ja nie mam nic
wspólnego
z Zosią i Pana przepraszam bardzo a bardzo". Zosia natomiast i inni twierdzili,
iż ów
kawaler jest kuzynem, tam im wiary nie dawałem. Długo ów facet przepraszał mnie,
aż mu
powiedziałem:
Do Pana nic nie mam i się nie gniewam. Sam zaś poszedłem na
wesele.
Prawdopodobnie że znów Zosia z nim była bardzo króciutko, ale ja jej nie
widziałem. Szedłem
z Witkiem, który robił wymówki mi o obecnym zajściu. Wtedy zatrzymałem Witka,
oglądnąłem się, czy nie widać nikogo i zacząłem mówić:
Witku, nim zacznę tobie
opowiadać
o przyczynę owego zajścia, to najpierw muszę zaznaczyć, by zachował wszystko w
tajemnicy
i żadnej przykrości nie zrobił swojej siostrze. Widzisz, jak ona Tobie jest
dobrą i
wszystko masz elegancko umyte i uprasowane, temu musisz ją szanować. Teraz
przyznam
Tobie, że Zosia była chorą, ja jej dałem zdrowie lecząc za swoje pieniądze, a
ona dziś kiedy
się czuje zdrową pogardza mną, a zdobywa innych. Słyszałeś jak mnie obie z
mamusią prosiły
bym przybył dziś wieczorem na owe miejsce, a teraz wyprowadziła mnie w pole,
jako
warjata. Nie mogłem wstrzymać swych nerwów a w dodatku miałem prawo nad nią, by
znów
nie wpadła w świeżą chorobę.
Kiedy skończyłem Witek nic mi nie powiedział, tylko pociągnął mnie do zabawy.
Tłok
był wielki jak to na wsi, dużo pijanych i grandziarzy. Zaciągnęli mnie do stołu,
gdzie zacząłem
znów pić, by zapomnieć co przed chwilą przeżyłem. Mało było zabawy a więcej
grandy.
Nawet któryś któregoś ściągnął czemś po głowie, że aż mu krew prysnęła. Wreszcie
przychodzę
do domu Kierklowej, gdzie widzę w owym pokoiku Zosię z Marjanem jak się nazywał
ów facet. Znów fala krwi uderzyła mi do głowy. Ty Zosia, która tak szalała za
mną, jam
ci dałem zdrowie, tyś mnie prosiła tak gorąco na wesele, bo Ci wczoraj bezemnie
było smutno,
jam Ci dałem uprowadzić się przed chwilą z wesela, Ty dziś znów siedzisz z
nim?...
Ciężko mi było... zdawało się iż cały grób się wali na mnie.
Ona zaś wstawała i zaglądała do drzwi, czyja znów nie zrobię wybryków. Wreszcie
zakładamy
konie i jej ojciec nagli do odjazdu. Przychodzę do pokoiku i każę Zosi się
ubierać. Zosia
siedzi i nic sobie nie robi. Tu znów szukam sposobu, by znów wylać na nią swą
żółć.
Przychodzę jeszcze raz i twardym nieco głosem rozkazuję jej zabierać się do
domu. Ona odpowiada:

Nie jesteś mym ojcem, byś rozkazywał. Odpowiedziałem:
Choć nie jestem ojcem,
ale Ci rozkażę
i chwyciłem ją ręką w straszny sposób, popchnąłem do drzwi,
uderzając
kolanem w pośladki. Sam zaś zwróciwszy się do Marjana, który powstał z miejsca i
zbladł, odezwałem się:
Widzisz, co mogę?!! Tak się skończyła tragedja tego
wieczoru.
Jechaliśmy do domu bez słów. Rozmawiali, ale nie my. Jechał sąsiad Ignacy Gudel
z żoną,
Radziewicze i nas dwoje. Zosia jechała w przedzie, a ja w tyle. W drodze
kilkakrotnie
zsuwały się otosy wozu, które sam nasadzałem na miejsce. W domu bez słowa
pokładliśmy
się do snu. Tej nocy nie mogłem spać, wszystko przedstawiło mi się przed oczami
z życia
jakie spędziłem z Zosią. Nie mogłem sobie darować i czarne myśli osnuli mą
głowę. Ona
która zaciągnęła mnie w grę miłości wraz ze swoją rodziną i stała się przyczyną
zerwania
flirtu z Helą. Ona która mnie słowami zatrzymała bym nie pojechał na zachód,
zabrała mi
spokój serca i duszy, zabrała spokojne szare życie, a wyprowadziła mnie w pole
jako warjata...
Czemu?
Domyślam się i wypowiem w końcu mego opowiadania z życia z Zosią.
Nazajutrz czy jadłem śniadanie nie pamiętam. Dalej mi głowa pękała. Leżąc na
szlabanie
odezwałem się do "mamusi":
Pani Radziewiczowo poproszę Was, by mi mokrą
chustką
związali głowę. Wiedziałem że ranię ją tym słowem "Pani". Usłuchała i
natychmiast związała
mi głowę. Czy owa chustka pomogła co, nie powiem, bo bóle na myśl o takim
postępowaniu
nie ustawały. O godz. 10-tej zjawia się Marjan ze swym wujem czy stryjem z
Rudawki.
Wstałem i wyszedłem do kuchni siadając na ławie. Wuj Marjana mnie nie znał, więc
kiedy
się rozglądnął i zobaczył że nikogo nie ma oprócz mnie, dowiedział się, że nikt
inny nie
był przyczyną wczorajszego zajścia tylko ja... I teraz pada na kolana przede mną
przepraszając
za swego siostrzeńca. Przypominam, jak owemu mężczyźnie roniły się łzy z oczu,
że aż
mi żal go było. Potwierdzałem kilkakrotnie, że do Marjana nie odczuwam żadnego
gniewu i
chcę żyć z nim w jak najlepszej przyjaźni. Długo klęczał przedemną, aż wreszcie
Radziewiczowa
poprosiła do stołu. Marjan z osobna mię przepraszał mówiąc, że nic od Zosi nie
chce i
nie pragnie odemnie odebrać!... i nic w jej idealnego nie widzi, a spotkając się
w Suchowoli
zapoznać mnie ma z ładniejszemi panienkami. Tu poznałem że kłamie nabierając
mnie na
jakiś kawał. Bo myślę sobie, że u ciebie człowieku nie zasłużyłem na takie dobre
przywileje,
a raczej na pogardę. Przy stole Zosia znów zaglądała mu w oczy, a on natomiast
udawał, że
jest obojętny, choć ukradkiem zaglądał oczami w jej serce.
Widziałem, że mu się spodobała, a tylko przede mną plecie jak najęty. Wreszcie
żegnają,
odchodzą od stołu i znów obydwaj mnie przepraszają pomimo kilkakrotnego
potwierdzenia z
mej strony, że się nie gniewam. Przy odejściu należy mi się wedle ówczesnego
zwyczaju
wyjść z niemi czyli wyprowadzić. Ale myślę wyjść, Zosia myśleć będzie że ją
pilnuję, bo ona
również będzie chciała wyprowadzić gości. Nie pójść, Marjan pomyśli, że choć
zaznaczyłem,
że się nie gniewam, jednak daję dowód, że dalej się gniewam, bo nie wyprowadzam.
Wreszcie
zdobywam się i wyprowadzam a wraz ze mną Zosia. Stoimy obydwoje na progu, Marjan
za progiem a wuj przy furze. Chwila rozmowy. Marjan się żegna z Zosią i schodzi
z progu
kładąc mu rękę na ramieniu coś mu mówiła czego nie mogłem dosłyszeć, a tylko się
domyślałem:
"Spotkamy się w czwartek w Suchowoli". Marjan odjeżdża, my zaś wracamy do
mieszkania.
Czy jestem spokojny? Nie! Zastanawiam się teraz czemu nie jestem zimny tak jak
kiedyś?
Przecież nie jest ona mnie godną i gdyby mi przyszło pojąć ją za żonę, okryłby
się niesławą?

nie o takich ideałach myślałem w swym życiu; a jednak teraz zrobiła się jakaś
we mnie
zazdrość względem Zosi której wytłumaczyć nie mogłem. I chcę by ona całkowicie
była
moją... Ale gdyby znów przyrzekła zostać moją i mnie nie zdradzać, wtedy
uciekałby od jej
pędzony siłą prądu by jej już więcej nie oglądać.
Gniewała się na mnie i pewnego wieczoru zapytałem: Czemu się gniewa?,
odpowiedziała:

Ty mnie rzuciłeś. Wtedy zbliżyłem się do niej i w obecności rodziców kazałem
na zgodę
dać pocałunek. I znów z jakiś czas żyliśmy i się kochali, ale czy czuło jak
przystaje? Nie mogłem
zrozumieć gdy raz się oddaje, drugi ma...
(luka w rękopisie)
I znów nieporozumienie rodzinne zmusiło mnie wrócić do tej samej wsi, ale już
nie Radziewiczów,
lecz do Sienkiewiczów. Będąc jeszcze w domu rodzinnym wysłałem list do
Witka wypominając jego zachowanie. Zaznaczyłem w liście, by nigdy nie robił
ludziom dobrze,
bo za dobre złym płacą. Tak samo jak Twojej rodzinie i Tobie radziłem dobrze za
co
złym płacili, a w ostateczności sam nazwałeś mnie "dupą" za to, że zrobiłem Ci
ciepło na
zimę.
Teraz gdym wrócił do Pokośnej list ów wpadł w moje ręce i miałem go sam zanieść.
Jednak
nie zrobiłem tego oddając list Tofilowi, który zaniósł we właściwe ręce.
Odpowiedzi
żadnej nie otrzymałem, a Witek zaczoł powoli znów się do mnie chylić. Złość moja
do jego
prysnęła i zaczełem rozmawiać lecz nie czułem do jego ani rodziny tej sympatii,
którą kiedyś
obdarzałem. Nie przekroczyłem progu Radziewiczów do dwóch miesięcy. Uczucie
targało
mym sercem, lecz bez litości. Nie trwało to nazbyt tak długo bo zaledwie do
trzech tygodni.
Wreszcie zapomniałem o minionych bólach wchodząc w grono młodzieży wiejskiej.
Zacząłem pracować nad sztuką, którą przygotowywałem na święta Bożego Narodzenia,
by
uprzyjemnić te chwile młodzieży i samemu sobie co mi pomogło w tych uczuciach.
Sztukę jaką opracowałem ze swojej inicjatywy nadałem tytuł:
NAJNOWOCZEŚNIEJSZA SZTUKA ŚWIATA
W III AKTACH
ROK 1939-1945
AKT I
Scena I
Scena przedstawia pokój Marszałka. Ładnie wytepatowanai i udekorowana, gdzie
znajdują
się kilka obrazów Polskich bohaterów, w tem jeden obraz Matki B. Częstochowskiej
jako królową korony Polskiej, ładnie ubrany. Sufit musi być oprawiony w kolorowe
światła
lampek elektrycznych, tak, żeby scenie dodać więcej czaru. Na lewo stoi tron
pięknie ubrany
o dwa stopnie wzniesiony i żeby ładniej wyglądał ukleja się gwiazdkami które
mają się mienić
w świetle lamp kolorowych. Na tronie siedzi POLSKA w białych szatach w niskiej
koronie
a nad ją stoją pochylone sztandary lub flagi o barwie Biało-czerwonej i jeśli
jest możliwość,
stoi dwuch żołnierzy honorowych z szablami podniesionemi do góry szczegąc
POLSKI. Po środku stoi stół a na nim dużo papierów i map. Za stołem siedzi
MARSZAŁEK
zajęty pisaniem, czytaniem albo też rozglądaniem map wojskowych. Przy ścianie
stoi mały
stoliczek a na nim aparat radjowy. Do tego na stole stoi mikrofon.
Przy podniesieniu zasłony radjo gra Mazórek Dąbrowskiego.
Po skończeniu muzyki mówi POLSKA do MARSZAŁKA:
POLSKA: Marszałku! Nie dość jest tego że postawiłeś przy mnie żołnierzy by
szczegli
mego tronu, a czy wspomniałeś choć myślą o dzieciach mego narodu?! Czy
zabespieczyłeś
im życie i mają wszystkiego podostatkiem? Buława marszałkowska niech tobie
przypomni
ster mego narodu!
MARSZAŁEK: (wstaje i podchodzi do tronu POLSKI, kłania się nisko) Polsko!
Ojczyzno
ma! Jak ciężkie obowiązki dała mi bóława (unosi ją do góry) wobec ciebie i
narodu. Lecz
niech godnie ją dzierżę przyjmując te obowiązki za które życiem płacić będę. A
honor Twej
sławy wysławiać będę i o narodzie nie zapomnę!...
POLSKA: Dziękuję... wiem, że nie zawiedziesz... idź do pracy.
MARSZAŁEK: (odchodzi i siada j.w.)
POLSKA (po chwili) Dziś czuję iż życie moje wstępuje na powrót, a krew
rozpłomienia
mą twarz. Nowe życie wzrasta we mnie i wychodzi na równe tory jak za Bolesławów.
MARSZAŁEK: Ojczyzno! W całym narodzie ożyło życie, serca biją jednym rytmem a
usta opiewają jedną pieśń ku Twojej chwale.
POLSKA: (wstaje i podchodzi do MARSZAŁKA) Radość mego serca nie ma granic.
Chcę wszystkich mych synów wprowadzić pod płaszcz mej oto Królowej (wskazuje na
Królową
Kor. Pol.) by już żadna siła nieprzyjacielska nie targała ich życiem.
Marszałku... idź do
narodu w im siła. W imieniu moim złóż im podziękowanie (tu odchodzi na tron i
siada).
MARSZAŁEK: (podchodzi do telefonu i mówi) Halo! Halo! Tu mówi Marszałek. Proszę
połączyć mikrofon mego salonu z główną Radjostacją Warszawa. (Po chwili
przychodzi do
stołu podnosi mikrofon, oparszy ręce na stół przemawia do narodu polskiego)
Rodacy! W
imieniu Rzeczpospolitej Polskiej ogłaszam Jej dzień radości i chwały. Po tylu
latach jej cierpień
i niedoli powstała nasza Ojczyzna znów do życia, piękna błoga i potężna. Ziściły
się
pragnienia naszych praojców którzy krew swą za Nią przelewali. Cześć im i
chwała! Biały
orzeł znów swobodnie krąży nad jej ziemią, lotem swym kreśli granicę Ojczyzny.
Bądźmy
dumni z Jej sławy która błyszczy jak drogocenny klejnot na horyzoncie
politycznym polskim.
Bądźmy Jej wierni! Czuwajmy w każdej godzinie, by wróg znów nam nie wydarł
wolności.
(Zamyka mikrofon i wychodzi.)
RADJO: Przed chwilą usłyszeliście przemówienie Marszałka Polski transmitowane na
wszystkie rozgłośnie polskiego radja. A teraz pięciominutowa przerwa.
Scena II
Z lewej strony wchodzi ANIOŁ w białych szatach, ręce ma złożone jak do modlitwy,
na
głowie złota opaska z tarczą. Za ścianą wysyła się promienie lamp elektrycznych
na postać
anioła by przez to dodać więcej uroku. ANIOŁ podchodzi do POLSKI, kłania się
nisko i
mówi:
ANIOŁ: Polsko! Naród Twój jest wybrany z pośród wszystkich narodów świata a
synowie
Twoi są przy tronie królestwa Bożego. Ale jak ciężko patrzeć Bogu na obecny Twój
naród
który zapomniał o obietnicach swoich, złożonych ślubem swej Królowej (wskazuje
palcem
na obraz M.B.) i brnie znów w grzechach... Zakwitłaś Polsko jako najpiękniejszy
kwiat ziemi.
Ale jeśli naród Twój się nie poprawi, nie wniesie Syna Człowieczego do swych
mieszkań,
znów ciężkie cierpienia Cię czekają (lekko kłania się i odchodzi).
Scena III
POLSKA: (wstaje z tronu, podchodzi pod obraz M.B.K.P i pada na kolana) Marjo!
Trzymasz
mą koronę którą ci dzieci moje oddali na zawsze i kazali być Ci królową. Och nie
daj
im ginąć!!! ( pochyla się mocno ku ziemi oddając pokłon. Potem wstaje i
wychodzi)
RADJO: Halo! halo! tu mówi polskie radjo Warszawa, Wilno, Kraków, Lwów, Łódź i
wszystkie rozgłośnie polskiego radja. Na samym wstępie nadamy dziennik. W dniu
dzisiejszym
na pograniczu Polsko-Niemieckim patrole niemieckie obszczeliwali w kilku
punktach
polskie nadgraniczne placówki. Ze strony naszych patroli sztrzałów nie było.
Minister spraw
Zagranicznych Bek wysłał notę do Hitlera w sprawie zamieszek nadgranicznych.
Wczoraj
Rząd Polski otrzymał notę od rządu niemieckiego wręczoną przez ambasadora
niemieckiego
w Warszawie w sprawie przeprowadzenia autostrady z Rzeszy do Prus Wschodnich.
Dzisiejszym
rankiem odmowna odpowiedź Rządu Polskiego została przesłana na ręce rządu
niemieckiego.
W całej Polsce nota niemiecka wywarła wzburzenie w narodzie przeciw hitlerowskim
Niemcom. Przed chwilą otrzymaliśmy ostatnie wiadomości. Na całym pograniczu dały
się zanotować starczki patroli polskich z patrolami niemieckiemi. Na jednym
odcinku Padło
3 polskich żołnierzy 1 ranny na drugim 2 rannych. Na resztę brak danych. Niemcy
swoich
trópów pośpiesznie zabierali by nie można było policzyć. Na tem kończymy nasz
dziennik,
najnowsze wiadomości będziemy podawali co chwila. Marszałek obecnie znajduje się
między
generalicją. (Znów muzyka)
Scena IV
Wchodzi POLSKA pogrążona w myślach i smutna. Zwraca się do obrazu, składając
ręce
mówi:
POLSKA: I znów wrogowie odwieczni czychają na moją ziemię wieczystą.
MARSZAŁEK: (wchodzi od prawej) Polsko! Znów hordy teutonów zagrażają Twojemu
życiu... (kiedy to mówi, POLSKA zwraca się w jego stronę. MARSZAŁEK mówi dalej)
Nieprzejrzane chmury wojsk opancerzonych stoją nad granicą, gotowi do walki.
POLSKA! Marszałku, a rycerze Twoi??!
MARSZAŁEK: Cały naród wraz z wojskiem gotowy jest stanąć do wojny i piersią swą
osłonić Twój kraj.
POLSKA: Rozkazy?
MARSZAŁEK: Są wydane: wszystko stoi w szyku bojowym.
POLSKA: (siada na tronie) W obłokach niebios ważą się me losy.
Scena V
ŻOŁNIERZ I: (puka do drzwi)
MARSZAŁEK: Proszę!
ŻOŁNIERZ: (wchodzi od prawej, podaje list dla MARSZAŁKA i czeka na rozkaz
MARSZAŁKA): List od generalicji...
MARSZAŁEK: (rozrywa list, czyta po cichu, następnie pisze zakleja i oddaje
ŻOŁNIERZOWI) Zanieść we właściwe ręce.
ŻOŁNIERZ I: (w dalszym ciągu stojąc na baczność salutuje) Tak jest! (odbiera
list i odchodzi)
Po odejściu ŻOŁNIERZA MARSZAŁEK blednie, w nerwowych ruchach trzęsie się jak z
zimna i mówi:
MARSZAŁEK: Krew się leje!...
POLSKA: (podnosząc się z zadumy) Czyja?
MARSZAŁEK: Moich braci...
POLSKA: Moich synów... (podchodzi do MARSZAŁKA)
MARSZAŁEK: (rozkłada list i mówi) Otóż tu jest wszystko... Posłuchaj ma Pani...
(czyta)
Na ręce Marszałka Polski.
Panie Marszałku!
Na odmowną notę rządu Polskiego nie zgadzam się a wraz z narodem niemieckim i
wydaję
wojnę Waszej Polsce.
Adolf Hitler
MARSZAŁEK: I znów przeżywam dnie, dnie ciężkie które będą wpisane do ksiąg
historji,
a które będą zwycięstwem lub klęską.
POLSKA: A co ze mną??
MARSZAŁEK: Ty żyć będziesz powszystkie dnie, bo jam piersią swą osłaniał Cię
będę.
Czarne litery rysować będą historje, o mnie, młodszemu pokoleniu.
POLSKA: Marszałku! Broń mego życia i mych dzieci... w tobie nadzieja, (siada na
tronie)
MARSZAŁEK: (podchodzi do telefonu i dzwoni) Halo, halo! Centrala... proszę
połączyć
mikrofon z główną stacją. Mam odezwę do Narodu. (Wiesza słuchawki, podchodzi do
mikrofonu
i staje gotowy do odezwy. Trochę zamyśla się, w tym czasie RADJO nadaje)
RADJO: Halo! Halo! Warszawa i wszystkie rozgłośnie polskiego radja. Za chwilę
usłyszycie
przemówienie Marszałka Polski.
MARSZAŁEK: (kaszla kilka krotnie by czyścić gardło i mówi głosem podniesionym)
Żołnierze Armii Polskiej! Do was przemawiam wszystkich broni, na lądzie, morzu i
w powietrzu!
Odwieczny wróg narodu polskiego, niemiec, wydał nam wojnę naruszając ziemie
naszych praojców a w przed dzień zbąbardował nasze miasta. Jako wierni synowie
naszej
Ojczyzny stańmy do walki z najezdzcą i paszczami naszych armat, tygrysami
czołgów, gradem
kul maszynowych przywitajmy nieprzyjaciela! śląc mu posyłki naszej stali.
Żołnierze!
Zachowajcie zimną krew i szczelajcie celnie by pokazać nowy Grundwald i psie
pole! Ojczyzna
Was wzywa. Ofiary będą, ale zwycięstwo po naszej stronie. Wielkie mocarstwa
świata
staną w naszej obronie i wróg pokonany będzie. A więc drżyj Hitlerze przed
naszym ciosem,
nie to, że Pragniesz Pomorza Śląska, my ci guzika od munduru darmo nie damy.
Zapłacimy
Ci za wszystkie najazdy z całej historii i 150 letnią niewolę. Żołnierzu!
szczelaj równo i celnie
w tobie zwycięstwo! (Zakrywa mikrofon, podchodzi do POLSKI tronu, klękając na
kolana
mówi): A teraz błogosław mnie i całemu narodowi, (po cichu:) Na rzucim ziemi...
POLSKA: (wyciąga rękę nad głową MARSZAŁKA) Błogosławię Ciebie i naród by krew
przelana nie była daremną. Niech Cię Bóg błogosławi i da zwycięstwo nad wrogami.
(Tu
żegna krzyżem.)
MARSZAŁEK: (całując szaty wstaje i odchodząc mówi) Prochy moje będą przy Tobie.
(Wychodzi)
Scena VI
Za sceną słychać Mazórek Dąbrowskiego... Padające komendy wojsk... ruch i łomot
wyobrażający
odchodzących oddziałów na front. Piosenka "Legjony", huk bębnów... znów
ruch... piosenka "O mój rozmarynie". Bicie dzwonów kościelnych. Wszystko to
przedstawia
ruch bojowy. Chwila milczenia, tylko radio gra hymny żałobne.
Następnie za sceną wywołuje się strzelaninę, specjalnemi narzędziami: huki
armat, strzałów
karabinowych, rozkazy dowódzców. Jęk rannych i konających. RADJO podaje wyniki
wojny... cofających się wojsk... wielką nawałę i siłę przewagi niemieckiej.
RADJO: Silni zwarci gotowi. Polała się krew naszych braci w obronie Ojczyzny.
Oddziały
wojsk spieszą na odsiecz wrogowi. Idą z zimną krwią by piersiami przysłonić swój
kraj. Na znak wielkiej żałoby poruszyły się dzwony wszystkich kościołów i rytmem
swym
wzywają naród do obrony. Synowie Ojczyzny żegnają swe rodziny. Nie jednemu z ich
płynie
gorzka łza roztania, a potem pół uśmiech który jest wyrazem pewności w
zwycięstwo.
Generał Bortnowski przekroczył granicę polsko-niemiecką. Kawalerja polska
znajduje się
na Prusach Wschodnich. W dniu dzisiejszym padło do niewoli 70 czołgów
niemieckich. Jeśli
tak dalej pójdzie, niemcy nie nadążą robić. (Chwila milczenia) Wielka nawała
niemiecka
przerwała linję frontu w 3-ech miejscach i kieruje się na Warszawę. Uwaga!
Uwaga! nadchodzi
K.m. 31 P.S. 14 M.0.150. Przeszedł, R.K. 130 D. J. 18 C.O. 310.
Duchy bohaterów co osłanialiście tą ojczyznę przez wieki, ztąbcie dziś z nieba i
zgniećcie
krzyżacką zawieruchę.
Następnie RADJO milknie czyli radiostacja jest zbombardowaną, coraz silniejsze
bąbardowanie
l wreszcie głosy mowy niemieckiej. POLSKA w tym czasie wojny chodzi z miejsca
na miejsce powracając na tron, to znów staje przed obrazem M.B. Cz. K.K.P.
wzdychając
ciężko.
POLSKA: O nie opuszczaj mnie Królowo! (Znów zasiada na tronie mówiąc do
żołnierzy
stojących obok:) Zbliża się kres memu życiu, krew zamiera w mych żyłach.
ŻOŁNIERZE: Obronimy Ojczyzno, nie damy Cię siepaczom niemieckim, choćby trupem
padnąć mieli.
(W tej chwili drzwi się otwierają i wpada trzech niemców z błyskawiczną
szybkością i
sztórmem).
NIEMIEC I (FRANC): O jest na tronie siedzi.
(Wszyscy niemcy robią hałas napadając na POLSKĘ, tron i żołnierzy rozbrajają pod
pistoletami
(z drzewa) rzucając szable ich na ziemię a zarzucając im pętlę na głowy. Jeden
niemiec trzyma koniec pętli w jednym ręku a w drugim pistolet).
NIEMIEC II (BRUNO): Tutaj wam miejsce, będziecie wisieć wy polskie sobaki
(wskazuje
palcem na sufit i krzyczy dalej trzęsąc się ze złości).
NIEMIEC II i III: (wiążą POLSKĘ łańcuhaml, biją, kopią i rzucają na ziemię
mówiąc)
Tutaj Ci miejsce a naród Twój wszystek wisieć będzie... Rozumiesz Ty polska
świnia.
(W tej chwili zasłona zapada i koniec aktu pierwszego. Kiedy POLSKA Już leży na
ziemi
związana łańcuchami światło na suficie powoli gaśnie i wtedy scena zapada.)
AKT II
Scena I
Nie ma już tutaj tronu ani światła na suficie, nie ma obrazów polskich. Scena
przedstawia
pokój Hitlera.
HITLER: (siedząc w fotelu) Meine kopf, meine kopf.
NIEMIEC I (FRANC): Was ischt geszeen Firer?
HITLER: Głowa mi pęka z mych nieustannych myśli, chcę podbić całą Europę i być
jej
panem... (po chwili) Idź z rozkazem do marszałków polnych podbić Danję, Belgję,
Holandję,
Francję.
NIEMIEC I: (staje przed HITLEREM na baczność)
HITLER: (wręcza list)
NIEMIEC I: (odchodząc) Hein Hitler!
HITLER: Ja... Hein Hitler!
Scena II
Ukradkiem wchodzi szatan w czarnej postaci i kryje się za fotelem. HITLER wstaje
i idzie
do stołu a za nim w niespostrzeżeniu SZATAN i idąc go wykrzywia.
HITLER: (siada)
SZATAN: (za nim szepcze mu do ucha i podnosi rękę do pisania i prowadzi rękę w
pisaniu.
Kiedy publiczność się śmieje, SZATAN przykuca za krzesłem i się śmieje) Hi hi...
Hi
hi...Hi hi...
HITLER: (gdyby nie mógł wsztrzymać owego śmiechu) Jestem zadowolony, naród po
narodzie
wszystko padnie (wstaje).
SZATAN: (wygłupia HITLERA)
Scena III
NIEMIEC I: (wchodząc) Hein Hitler!
HITLER: Ja Hein Hitler.
NIEMIEC I: (podaje list) Belgia, Danja, Holandja kaput.
NIEMIEC II: (robi to samo wręczając list) Norwegja, Francja kaput.
HITLER: Kaput, kaput, Alles kaput. Das mir ist krygs. Italja, mit Musolini auch
kaput!
(śmieje się)
(Tutaj) mogą sobie popić.)
NIEMIEC I i II: (wychodzą)
HITLER: (Znów podchodzi do stołu a SZATAN za nim nakłaniając go do pisania.
Pisze
dłuższy czas a SZATAN prowadzi jego rękę coś szepcze do ucha. HITLER wstaje
podchodzi
do aparatu telefonicznego, mówi do słuchawki i wieszają spowrotem na ścianie. W
tej chwili
zjawia się NIEMIEC II.)
Scena IV
NIEMIEC II: Wedle rozkazu.
HITLER: (wręcza list) Podbicie Rosji w sześciu tygodniach.
NIEMIEC II (kłania się i wychodzi)
NIEMIEC I: (w tej chwili wchodzi i wręcza list HITLEROWI i znów wychodzi)
HITLER: (odbierając list rozrywa i czyta) Meine libe Hitler! Duto preduto greko
bandyto
an Italjo magistrat obyto. (rzuca list na ziemię i krzyczy) Meine libie
Musolini! Wsadź magistrat
do morza, (śmieje się. Następnie przechadza się po pokoju i zapala papierosa.
Jeśli to
jest możliwe, RADJO gra niemiecką muzykę.)
Scena V
ANIOŁ: (pełen pokory i dumy wchodzi na scenę stając przed HITLEREM) Kanclerzu.
Krwią miliony niewinnych dzieci jest zroszona ziemia święta która woła o pomstwo
do Boga!
Miljony Matek i dzieci osieroconych wylewają łzy, które nie spadną bez uwagi
Bożej na
ziemię. Tyś stał się przyczyną rozlania krwi bratniej i przeto odpowiadać
będziesz. Godzina
zemsty nad Tobą i narodem Twoim jest bliska! Przeto upominam byś zaprzestał
prześladowań
a bijąc się w piersi miłosierdzia Bożego albowiem u jego jest nadzieja.
HITLER: (na widok ANIOŁA i Jego jasności przelęka się, kryje twarz ręką, potem
opuszcza
a SZATAN swą ręką zasiania mu oczy) Maine Got maine got!
ANIOŁ: (odchodzi)
SZATAN: (prowadzi HITLERA przed mikrofon nakłaniając go do przemówienia)
HITLER: (podchodzi do telefonu) Halo halo. Proszę połączyć mój mikrofon z główną
radjostacją. (wiesza słuchawkę i podchodzi do mikrofonu) Żołnierze! Choć większa
przewaga
aljacka nie upadajcie na duchu. Chwilowe cofanie się nie dowodzi o klęsce. Mamy
nadzieje
w nowej broni bąb latających które okażą swoje skutki nad wrogami. Nie tam!!! to
przed bramami Rzeszy niemieckiej padnie, (zamyka i wychodzi za nim SZATAN)
(muzyka z płyt)
(Za ścianą słychać dalekie huki armat, które co chwila zbliżają się)
Scena VI
HITLER: (wchodzi) Nie wytrzymam, wojna nie udaje się, przeklęte aljaci.
NIEMIEC I: (wbiega z szybkością) Firer! wojska inwazyjne łamią linję Zrykfryda,
nasze
magazyny broni są w Płomieniach.
NIEMIEC II: (wpada) Firerer! Wojska sowieckie Forsują Wartę i Nissę. Armia
polska we
Włoszech zajęła Mone Casino. Po naszej stronie moc trupów, spierzchłane oddziały
cofają
bez ładu, polakom otwarta droga do Polski.
NIEMIEC I: (gdy skończył wyszedł, a gdy drugi kończy wbiega pierwszy) Firer! Ze
wschodniej strony wojska polskie otaczają Berlin, z północy bolszewicy, z
zachodu anglo
sasi są blisko a lotnictwo polskie krąży bez ustannie nad miastem. (Słychać
wyraźnie bąbardowanie
i wszelkie wybuchy.)
SZATAN: (się śmieje, włazi HITLEROWI na plecy i z tylu dusi za szyję śmiejąc
się)
HITLER: (wstaje, przechadza się) Nie przeżyję, nie przeżyję. (składa ręce) Boże
mój, Boże
mój. Main Got, main Got, miej litość nade mną.
ANIOŁ: (wchodzi) A Tyś nie miałeś litości nad tylu sierotami, dziesiątki tysięcy
dusz
schodzi z tego świata przez różne katusze i męczarnie. Byłeś Bogiem a teraz
wzdychasz do
Boga? Daremnie!
SZATAN: (stawia flaszkę z trócizną na stole)
HITLER: Litości, litości.
ANIOŁ: Wszystko przeminie a słowa Boże nie przeminą. Wyrok Sądu Boskiego już
zapadł,
(odchodzi, SZATAN podskakuje, ANIOŁ od drzwi zawraca) Szatanie, Twoja to
przyczyna.
(uderza mieczem i odchodzi)
HITLER: (siada) Nie przeżyję tej sceny, wolę zginąć od swojej ręki.
SZATAN: (podaje flaszkę z trucizną)
HITLER: To będzie najlepsze, inaczej być nie może. Nie doszedłem do genjusza,
sprowadziłem
klęskę na naród, który sam mnie za chwilę zamorduje żem sprowadził tą klęskę,
(bierze
flaszkę, trochę trzyma)
SZATAN: (bierze za rękę i odkorkowuje flaszkę i ręką jego rękę podnosi do ust)
HITLER: (pije)
SZATAN: (mocniej nachyla flaszkę)
HITLER: (udaje straszne chrapanie)
SZATAN: (włazi mu na plecy zaciska go za szyję i tu padają obaj)
HITLER: (nieżywy)
SZATAN: (odgrywa swą rolę wesołą)
Za sceną świst i szum. SZATAN wybiega za scenę i za chwilę powraca w płomieniach
ognia, za nim światła czerwone. Gdy ma już dość siada na Hitlera ciągnąc za
scenę mówiąc:
SZATAN:
Choć bratku w piekielne pałace.
Tam ci zapłacę.
Dość tobie wybryków,
posłuchasz piekielnych ryków.
Byłeś panem i Bogiem.
No mój miły bracie,
pojedziem w piekielne połacie.
Dobra droga się szykuje,
w Piekle smoła się gotuje.
(Scena zapada i koniec Aktu II-go)
AKT III
W trzecim akcie zakończenie całej komedji
Scena I ma przedstawiać cmętarz polowy. Scena musi być przegrodzona na połowę.
Na
jednej połowie stoi 6 krzyżów w dwuch rzędach, wysokich około 70 cm, oprawionych
w
podstawki z napisami "Tu leży X". Ziemię usłać zielenią widłaków, kwiatami. Po
bokach
stoi kilka drzewek. Dwoje dzieci znajduje się klęcząc na cmętarzu.
mogą
śpiewać jakąś
piosenkę lub się modlić, kiedy zasłona jest opadnięta. Odkrywa się zasłonę jedną
tylko połowę
gdzie widzimy również kilka drzew a między drzewami leżąca postać kobieca skuta
łańcuchami
jako POLSKA stękając i prosząc o ratunek. W tej chwili wchodzi ANIOŁ, pada
więcej światła, pochyla się nad POLSKĄ.
ANIOŁ: Polsko! Synowie Twoi krwią swą zmyli niewolę... wstań!
POLSKA: Nie mogę...! Ciężkie kajdany gniotą mnie ku ziemi.
ANIOŁ: (zrzuca łańcuhi i za rękę podnosi) Wstań! Znalazłaś łaskę u Boga... Idź i
spójrz
na swój kraj powojenny.
(Prowadzi ją na drugą połowę; zasłona zakrywa się a w tej chwili wnosi się znów
sześć
krzyżów w podobny sposób jak w pierwszej połowie. Pośrodku tablica z napisem "Tu
spoczywają
bohaterowie polscy" i flaga jest zatkniętą (wszystko trzeba zrobić z
błyskawiczną
szybkością), również ustawić świece i lampki kolorowe a przegrodę na scenie się
usuwa i
odsłania się cały obraz. Dzieci klęcząc modlą się a ANIOŁ wprowadził POLSKĘ,
wskazuje
palcem na mogiły, zostawia POLSKĘ i wychodzi.)
POLSKA: (chwilę patrzy wznosi ręce do góry) Ach! dzieci moje (pada na kolana)
mogiły
świętej ziemi pokryli wasze młodzieńcze życie (zalewa się łzami).
ANIOŁ: (wkłada jej koronę i płaszcz. Jedną rękę wyciąga nad mogiły, drugą nad
Polską
przez chwilę i zchodzi ze sceny.)
(dzieci w dalszym ciągu się modlą)
DZIECKO I: Tatusiu, powstań z tej ziemi.
DZIECKO II: Czyż nie widzisz, że my jesteśmy osieroceni?
DZIECKO I: Nie mamy Ciebie, matki, domu...
DZIECKO II: Ani się użalić komu.
POLSKA: (wstaje, podchodzi do dzieci, kładzie ręce na ramiona dzieciom) Duch
waszego
Ojca jest z Wami a matką ja jestem i nic wam złego się nie stanie, bo okryję was
swym
płaszczem (w tej chwili okrywa dzieci płaszczem) Rośnijcie na chwałę Bożą i
pożytek Ojczyzny.
O rodzicach waszych nie zapominajcie i módlcie się. (odchodzi dalej, klęka z
łożonemi
ręcami nad mogiłą)
(Teraz wchodzą żołnierze ze sztandarami oddają honor umarłym pochylając
sztandary nad
grobami. Jeden z nich zajmuje glos przemówienia:)
Żołnierzu! Który odszedł od nas we krwi purpurze w dumnej chwili śmierci i
walki. Który
zaścieliłeś pola bitew. Nad Łowczakiem, Anielinem, Rokitną. Pod Wilnem, Lwowem,
Westerplater.
Nad Wisłą, Niemnem i Wartą! Czy dociera dziś do ciebie twardy krok naszej
maszerującej
dywizji, huk naszej pancernej armii i warkot naszych samolotów! Czy słyszysz
tryumfalny łopot biało-czerwonych sztandarów zrywających się w nowe zwycięskie
pochody...
Wielka rezerwa armii... Bohaterowie śpiący snem nieprzespanym wzdłuż wszystkich
polskich granic. Ojczyzna o którą walczyliście jest żywa i potężna. Nad waszemi
grobami
które będą niezdobytą twierdzą polskiego oporu i punktami wyjścia Polskiej
ekspansji dziejowej
zwołują się nowe drużyny młodych spadkobierców polskiej misji dziejowej i chwały
polskiego oręża. Żołnierzu! Możesz spokojnie spać dalej w tej ziemi, która Ci
była matką...
Wizję Polski potężnej i sprawiedliwej przyjmujemy. My młodsze pokolenie jesteśmy
czujni i
gotowi!! Gdy Polska zawoła pójdziemy jak Ty ongiś na nowe trudy, po nowe
zwycięstwa!!!
(tutaj Mazórek Dąbrowskiego, jedna strofka)
POLSKA: (zwraca się na pół do publiczności, wyciągając jedną rękę nad ludźmi,
drugą
nad mogiłami) Weselcie się w dniu pięknym historji... Okażcie swą radość i na
ustach wznieście
pieśń błagalną do Boga, by raczył dalej błogosławić Ojczyźnie.
W tej chwili naród śpiewa "Boże coś Polskę" Jedną strofkę. Tu. gdzie śpiewają
"przygnębić
ją miały" wchodzi ANIOŁ z obrazem Matki B. Częstochowskiej, staje, a POLSKA,
kiedy
śpiewa się "przed Twe ołtarze" klęka przed obrazem.
Zasłona powoli zapada
i koniec komedji.
Odegraliśmy ją na pierwszy dzień Bożego Narodzenia dla dzieci, na drugi dla
ogółu, a na
Trzech Króli ponowiliśmy sztukę ową. mojej pracy oceniać sam nie mogę
oceniają
ludzie. I
oczywiście ją ocenili bardzo drogo.
Wtedy to chcąc się okazać przed ludźmi, że jestem coś wart, i jestem nie taki
jak mnie
Radziewicze urobili: durniem, warjatem i jeszcze tam jakim, ułożyłem wiersz
Pokośnej pt.
"Kochana Pokośna", który brzmi na początku mej opowieści, tj. życia w Pokośnej.
Kto go
zrozumiał, kiedym deklamował ten wiersz na scenie po skończonej komedji, ocenił
ten
wiersz i mnie również. Ów wiersz zawiera moje życie w Pokośnej.
W czasie prób owej sztuki byłem zmuszony wstąpić do Radziewiczów do Witka w
sprawach
związanych ze sztuką. Zimno ich witałem i zimno byłem witany. Nic te zachowanie
mnie nie wzruszało bo już zapomniałem. Choć niezupełnie, bo tak jak wulkan
wygaśnie ale z
kraterów wydobywa się dym płomieni niedogasłych i jeszcze odzywa się czasem
niosąc spustoszenie
przez odświeżoną lawinę.
Na słowa ludzkie o tej rodzinie zadrga serce nerwowo ale i znów się uspokaja.
Przypuszczam,
że ten wulkan wygaśnie zupełnie, a kratery z biegiem czasu zrównają się z
powierzchnią

nie ziemi, lecz serca.
Teraz dla pamięci mojej tego burzliwego życia postawię Tobie Zosiu kilka mych
pytań:
1) Co widziałaś we mnie, że mnie pokochałaś i zmusiłaś mnie do kochania, gdym
Cię nie
to kochał ale nie lubił i znosić nie mógł???
2) Czemu innych nie kochałaś gdym tego nie bronił a raczej chciałem. Goniłaś za
mną i
matka Twoja??
3) Czemu byłaś zazdrosną o Hele Szczukówną i list mój do niej sprawił Ci wielką
nieprzyjemność
jak również i notatka Heli w notesiku?
4) Po co kilkakrotnie wyrażałaś swe słowa: "Jak ja do Ciebie się
przyzwyczaiłam", gdyż
tego nie pytałem. Albo "Chcę być Twoją na zawsze"???
5) Dlaczegoś zeszła z tej drogi i upadłaś w stan choroby? Czy Ci nie było zamało
jednego??
6) Czemóż się nie upamiętała po wypadku i te moje nawoływujące słowa były
bezskuteczne?
7) I cóż się stało potem? Co ci zawiniłem złego gdym dałem ci zdrowie, a Ty
powoli,
stopniowo zaczęłaś mnie opuszczać? Pogardziłaś moją dobrocią i moją pracą?
8) Dlaczegóż, zostawiając mnie nie trzymała się tych których kochałaś, ale co
pewien czas
zmieniałaś lub miałaś je kilku naraz?
9) Jak kochałaś Bolka, czemu oddawałaś się codziennie mnie, zdradzając i jego?
10) Czemu, jako kobieta nie dałaś mi odpowiedzi, w tych burzliwych dniach gdym
Cię
prosił i zaznaczał, że nic złego nie zrobię. Raczej za milczącą odpowiedź będę
się mścił???
11) Dlaczego Twoje ciało było nies. tak jak u innych kobiet które znałem?
12) Co za przyczyna, że nie mogłem Cię zapylić, gdy już tego pragnąłem w
ostatnich
dniach raczej miesiącach mego pobytu w Twym domu, starając się pomścić me
krzywdy?
ODBICIA
Tekst Pamiętnych dni przeszłości dotarł do nas w postaci ułomnej. Zeszyty w
szarych
okładkach leżały na strychu, służąc za stały pokarm dla myszy i niekiedy za
awaryjne opakowanie.
Czyż nie taki jest zresztą los wszystkich rękopisów, które minęły się ze swoim
czasem?
A autor pamiętnika minął się ze swoim czasem szczególnie drastycznie. Postawił
na
salwarsan
tymczasem penicylina miała wkrótce rozwiązać większość problemów;
postawił
na miłość, kiedy epokę cechowała wstydliwość uczuć; postawił na Grottgera, gdy
trzeba było
stawiać na Osmańczyka; wreszcie postawił na słowo pisane, tymczasem niebawem pod
strzechy miała zabłądzić telewizja. Choć w swoim czasie musiał być to tekst
czytany
zasadnicza
część przekazu dotarła do nas w postaci kopii wykonanej równym kobiecym duktem
pisma.
Od całkowitego unicestwienia uchronił go przypadek
taki przypadek wydobywa
niekiedy
ze starej poduszki bezużyteczne dziś marki i carskie ruble bez pokrycia. Taki
przypadek
przy porządkowaniu rodzinnego, ciąganego przez miejscowości i lata kufra każe
dostrzec coś
intymnie bliskiego w sparciałym kawałku niebieskiego materiału. Na moment
stajemy wówczas
osłupiali
w litej materii rzeczywistości otwiera się dystans.
Pamiętne dnie przeszłości czytane z dystansu czterdziestu paru lat domagają się
od nas
dystansu. Tyle że one ten dystans wpisały w siebie od samego początku, a my,
odczytując je
z dystansu i z dystansem, wpisujemy się, wpadamy w pułapkę autorskiego dystansu.
I nieważne,
jakie ma imię
bo żyją jeszcze świadkowie i aktorzy wydarzeń, a pewnie żyje i
on
sam
ten nieustraszony poszukiwacz prawdziwej miłości i ideału: call me
Ishmael...
Nazwijmy go
skoro sam siebie tak nazywa
Witoldem.
Na werańdzie p. Mickiewiczów
Trudno wyobrazić sobie bardziej idylliczny początek opowieści: "Stary pałac
bieli się z
daleka... Duże drzewa i krzewy rozciągają się w koło pałacu..." A dalej:
"staropolska wieś o
słomianych szczytach zabudowy"... Witold jedzie co prawda rowerem
nie wysiadł
z dwukonnej
bryki, puszczone samopas konie nie zaczęły szczypać trawy
ale i tak wieczorem
znajdzie się "na werandzie p. Mickiewiczów".
Bo jest to pejzaż, także w sensie geograficznym, mickiewiczowski. Historyczna
Litwa, tereny
zamieszkane przez ludność polską i białoruską, której piosenki zbierali
filareci, do których
melodie układała Maryla... Konglomerat językowy i narodowościowy. Tu wsie są
"staropolskie",
choć konia zaprzęga się "po rusku", mówi "po prostu" i nic to, że niektórzy
tych,
co po prostu mówią, nazywają "muzykami". Język pierwszy
ten, którego używa się
na co
dzień, nie w publicznym dyskursie
nie ma bezpośredniego związku ze
świadomością narodową.
Dziewiętnastowieczne szaleństwo nacjonalizmów jak gdyby jeszcze tu nie dotarło.
Obserwujemy dopiero jego zwiastuny, zapowiadające je znaki. Opozycja między
językiem
polskim a ruskim jak się zdaje dla rówieśników Mickiewicza pozbawiona była
wszelkich
osądów wartościujących. Teraz natomiast została wpisana w przeciwstawienie
niższości i
wyższości. Dlatego Witold "na werandzie p. Mickiewiczów" stara się mówić
to
jego słowa

po polsku.
Jak mówiłby, gdyby się nie starał? Może tak?
Pamiży takimi palami kaliś pry ruczai,
Na uzgorku łahodnym takim, u biarozawym hai
Stajał padmurowany dwor, choć kruhom dzieraulany:
Aż zwoddal świacilisia ścieny jaho pabialany,
Bialejszyja tym, szto ad zieleni ciomnaj adbity,
Ad topalau, dobraj u wosień ad wietru zaszczyty.
Toj dom niewialiki, da czysty naukoła i usiudy;
Wializna humno, a pry im try stahi,byccam budy,
Dobra, szto pad strechi u tarpy utaupicca nie można.
Gdyby się nie starał, być może mówiłby: "u domie u hetym dastatak żywię i
paradak". Ale
że się stara, mówi co innego: "Stary pałac bieli się z daleka. Ściany jak widzę
na zewnącz są
oberwane widocznie na skutek starości. Duże drzewa i krzewy rozciągają się w
koło pałacu,
oprowadzone naokoło siatką drucianą też porwaną. Szeroki dziedziniec na którym
leży tyle
zawaliska narzędzi rolniczych, mury powalone i niedopatrzone. Kiedyś ten dwór
musiał
piękniej wyglądać
dziś nie jest równy wiejskiej zagrodzie."
Minął czas dyplomatyki i łowów, z dawnego gospodarstwa zostały resztki
świetności.
Ziemiański model patriarchalny już nie istnieje, kikuty wiśniowego sadu ogradza
porwana
siatka. Chłopi wszystko wywożą na rynek, a do pobliskich wsi przyjeżdżają na
wakacje grodzieńscy
urzędnicy. Aktywiści Hromady mówiliby pewnie o kapitalizmie, ale gdzie tu
kapitalizm?
Uprzemysłowienie kraju pozostaje w sferze rojeń i fantazmatów, dlatego panience
zaimponować można tym, że jest się synem dyrektora kopalni. W pamięci trwa
jeszcze ważna
Sędziego nauka o grzeczności i
jak zawsze, gdy na wsi pojawia się młody byczek

zaczynają
się umizgi. Koszulki na piersiach Zoś, Stefć, Maryś i Werek falują
nieustannie...
"Niedługo trwała moja grzeczność bo obmacałem najpierw Stefcię a potem z kolei
Zosię".
Ale czy uschnie ręka świętokradcy? Nie, już prędzej uschnie dziewicza pierś. W
zgodzie z
literackimi kliszami i
pewnie
prawdą.
W mickiewiczowskim pejzażu, "na werandzie p. Mickiewiczów", realizuje się
negatyw
mickiewiczowskiej utopii. Była to utopia społecznego solidaryzmu. Teraz z
każdego kąta
wychynęły sprzeczności, choć chyba nikt jeszcze nie dostrzega
bo wieczór,
pachną jaśminy,
pełga naftowa lampa i tak namiętnie kumkają żaby
zapowiadających koniec
jakiegoś
świata znaków. Ale na miejscu starej browarni jest lotnisko polskie, podupadają
nie wytrzymujące
nowej polityki agrarnej dwory, budują się chłopskie zagrody (Witold jest
domorosłym
murarzem), pojawiają się sprzeczności narodowościowe przekładane na kategorie
sprzeczności klasowych
a może odwrotnie? Realizowana utopia staje się farsą

może tak
należałoby przetworzyć sławne zdanie Hegla? Nie zapominajmy, że parę lat
wcześniej Bronisław
Taraszkiewicz, aktywista Hromady, członek Komunistycznej Partii Polski,
przekładał
w grodzieńskim więzieniu Pana Tadeusza na białoruski. Ci zaś, których zwano
"muzykami",
potomkowie dawnych osaczników królewskich, bieżeńcy, którzy po piekle rewolucji
wrócili
na uprawiane przez ojców i dziadów ziemie, próbowali ponowić mityczny
założycielski akt:
budowali, porwani słowami proroka Ilji, stolicę świata
Wierszalin. Na zdjęciu
z 1936 roku,
reprodukowanym w książce Włodzimierza Pawluczuka, na ciemnym tle widać typowe
dla
tamtych okolic chaty. Weranda
bo zazwyczaj takie domy miały werandę
musi być
z drugiej
strony.
Dlatego tak groteskowe sprawia wrażenie opis pułkowego święta w Foluszu, owego
Mickiewiczowskiego
"kochajmy się!". Są tu "większe dostojnicy" i zgoda panuje pełna, nawet
oficerowie usługują szeregowcom, niczym mistrzowie świętego ceremoniału
rytualnie obmywając
umyte wcześniej stopy. Ale oko Witolda beznamiętnie rejestruje pęknięcia na tym
zbyt pięknym, aby był prawdziwy, obrazie. Oto jedni oficerowie są podrzucani w
górę, inni
nie
widocznie "musieli być w swym czasie katami dla żołnierzy"; oto
starostowie i wojewodowie
piją wino, tymczasem pospólstwo żłopie piwo
dystrybucja napojów alkoholowych
staje się znakiem przedziałów społecznych. Czy jest to jednak piwo ze starej
browarni,
z której "po garcu piwa każdy musiał wypić dla rozgrzewki i już był
nieprzytomny", śmiem
wątpić; co innego uderza teraz do głów.
Doprawdy, trudno odmówić Witoldowi wyczucia ironii (ale czy to j e g o ironia?

to coś
więcej niż bezsilny grymas wydziedziczonego, to ironia faktów), gdy opisuje
zawody jeździeckie:
"Jeden porócznik otrzymał tą nadgrodę, że spad z konia w czasie skoku przez rów
i
skręcił sobie kark co go zaraz pogotowie zabrało do szpitala. Jednak szkoda go
było bo był w
pięknym mundurze."
Z mickiewiczowskiej wizji pozostał jedynie blask munduru, który
choć zabierają
go do
szpitala, dostaje "nadgrodę". Kiedy Słowacki, ulubiony autor Marszałka,
postanowił naprawić
Pana Tadeusza, bo jego zdaniem była to książka o wieprzowatości życia wiejskiego
i
polowaniu na kaczki, wprowadził w progi Soplicowa Napoleona. Może rzeczywiście
było to
w swoim czasie rozwiązanie polityczne
gdyby Napoleon tu założył swoją kwaterę
wojenną,
inny pewnie byłby finał wyprawy na Moskwę
ale ponieważ skończyło się na
rozwiązaniu
czysto tekstualnym (a inaczej być nie mogło ani wówczas, ani potem, choć
Mochnacki, roze-
sławszy wici po litewskich zaściankach, wygrał w Powstaniu narodu polskiego
powstanie
listopadowe), Słowackiego próba naprawy Mickiewiczowskiego poematu zamiera:
tekst staje
przed granicą, za którą otwiera się nieprzewidywalne.
Pozostaje blask munduru. Jednej ze szkół "zagrzebanej ziemi grodzieńskiej"
będzie wręczone
radio, aby mogła słuchać przemówień Marszałka.
Mody, domy
Dom jest obrazem świata. Zorientowany według jego stron nie tylko dlatego, by
brzask
budził śpiących, a łuna zachodu kierowała krokami wracających po pracy
dom
wprowadza
ład w to, co z natury rzeczy jest i być musi przypadkiem. Chaos przemienia w
kosmos. Obłaskawia
przestrzeń. Wyznacza światu środek. A jak nad kościołem realnym, przez ludzki
trud
wydźwigniętym z kamienia i gliny, Kościół inny, duchowy, wyrasta, tak samo ponad
domem

nawet jeśli to jest najnędzniejsza lepianka
wyrasta Dom. Wszelkie budowanie
bowiem,
tak samo jak sporządzanie czegokolwiek
powiada Mircea Eliade
za wzorzec ma
kosmogonię,
ponawia Boski gest stwarzania świata.
Dzieło, które położyło fundamenty pod naszą literacką nowożytność (badania
statystyczne
dowodzą, że Pan Tadeusz powinien być w każdym polskim domu. Biblia znajduje się
na dalszym
miejscu) otwiera obraz domu. Domu, który staje się Domem; jego białe ściany

jak
zjawa
będą odtąd straszyły i napominały, nawet wówczas, gdy dom rzeczywisty
obróci się
w imię z popiołu. Wówczas nawet bardziej. I nic w tym nie ma z wolterowskiego
mais ilfaut
cultiver notre jardin, bo sam Pan Bóg, gdyby był Polakiem, nie stwarzałby świata
i ludzi, lecz
wybudował sobie dom.
Jest w tym jakaś trudna do pojęcia konieczność. Bo nie krąg wartości, nie
wyznająca je
grupa, nie pejzaż, nie mniejsza ojczyzna stanowi ośrodek narodowej mitologii. To
dom
transfiguruje przypadkową rzeczywistość w rzeczywistość idealną. Stanowi
podstawę systemu
językowego, jest warunkiem porozumienia. Gnoma Staffa kończąca się słowami
"teraz
zacznę od dymu z komina" nie ma w sobie nic z ironii; trzeba być wędrowcem,
umierać z
łaknienia i głodu, by w dymie dostrzec zbawczy znak. Płonący ogień jest
zaczątkiem domu.
A raczej: może być zaczątkiem domu. Tylko trzeba powiedzieć sobie wówczas: gdzie
jestem
ja, tam środek świata. Trzeba powtarzać "ja" w poniedziałek, wtorek, środę i
przez
resztę tygodnia. Zostać wygnańcem, wędrować, pojąć lekcję ognia. Charakterowi
narodowemu,
fatalnej sile mickiewiczowskiego języka, przeciwstawić charakter.
Witold podejmuje nieustanne próby zadomowienia. Stara się wejść do domu; ale
panienka,
która szerokie plecy miała w tyłku, "do domu nie zapraszała bo to była chałupa
stara i
waląca się" Usiłuje zostać domownikiem: "to i ja czując się dzieckiem s w e j
matki nazywałem
mamusią (przecież nie jest to j e g o matka). Nawet sypia w domu, gdy inni idą
na
siano.
A mimo to - choć tak się stara, choć jest murarzem
pozostaje b e z d o m n y.
Nie tylko
dlatego, że szewc bez butów chodzi a zarobionych na szmuglu i bimbrze pieniędzy
nikt w
okolicy nie wydaje na budowę domu; jeśli słyszymy o jakichś budowach, będą to
chlew i
piwnica. Taka widać moda.
Pępek świata, środek Europy
Gdyby połączyć prostymi liniami najbardziej wysunięte krańce Europy, linie te
przecięłyby
się na rynku w Suchowoli. Tak przynajmniej twierdzą jej mieszkańcy, a za nimi od
czasu
do czasu rewelację tę powtarza prasa; jeśli jeszcze nie stoi tam obelisk
upamiętniający ów
geograficzny fenomen, na pewno wkrótce stanie. Prowincjonalna mieścina, w czasie
Rzeczypospolitej
Obojga Narodów należąca do Wielkiego Księstwa Litewskiego, krótkotrwałą
świetność zawdzięcza podskarbiemu nadwornemu litewskiemu Antoniemu Tyzenhauzowi
i
jego manufakturom. W 1807 r. razem z obwodem białostockim została włączona
bezpośrednio
do Rosji i wiodła przykładny i senny żywot na krańcach imperium. Próbę ożywienia
tych
nieciekawych pagórków i lasków podjął jeszcze raz Karol Brzostowski w leżącym
poza wyznaczającą
granicę Biebrzą Sztabinie; znosi pańszczyznę, tworzy republikę sztabińską,
zakłada
fabrykę wyrobów żelaznych zaopatrującą budowniczych Kanału Augustowskiego. Tu
natomiast, w Suchowoli, mówiono pewnie: "Mazury, co za rekoju, na Polszy,
śmiejutsa z
naszych ludzie), co chodziać w kożuchu i świaci i nazywajut nas Rusinami,
Kapuśniakami,
ale jeny sami nie lepszyje, bo na nich nie zobaczysz innoho adzienia jak kupczo,
a swaho nie
wyrablajut, bo ich kobiety hultąjki."
Wstręt do gospodarki rynkowej musiał być głęboko zakorzeniony w podświadomości;
jego
świadectwo znajdujemy w pamiętniku Witolda: "Ludzie obecnych wiosek... o konie
nie
dbają tylko o ubiór. Więc wszystkie mleko masło i sery wywożą na rynek do
Grodna, które
jest o 5 kilometrów. W nędzy żyją, ale ładnie chodzą." Stąd tylko krok do
stwierdzenia, że
ich kobiety hultajki. I rzeczywiście: "Wóz jaki spotkasz po drodze to o
gnojówkach i pęczek
słomy. Kiedy jadą na targ to się widzi małego konia zaprzężonego po rusku;
mężczyzna jako
furman klęczy na przodzie wozu a kobieta z tabołami pełnemi masła, serów i mleka
siedzi
siadem tureckim."
Znana Witoldowi gospodarka opierała się w znacznej mierze na wymianie naturalnej
i
swoistej chłopskiej autarkii. Pieniądze potrzebne były po to, aby kupić nowe
szory u rymarza,
zapłacić za gręplarnię czy wytłoczenie oleju na omastę z lnu na czas długiego
wielkiego
postu. Wówczas nie wolno było nawet pić mleka. Wielkie jego kadzie stały w
komorze i
marnowały się, do Grodna było trochę więcej niż 5 kilometrów, a do Suchowoli
drabiniastym
wozem, który zdobiły wiklinowe półkoszki, jeździło się raczej do kościoła niż na
targ. Targ
pełnił bardziej funkcję towarzyską niż handlową, a przy okazji w żydowskich
sklepikach
kupowało się mydło i powidło.
Musiało być tych sklepików sporo, przed wojną dużo było w Suchowoli Żydów. Dziś
po
pięknej drewnianej synagodze
jej zdjęcie obejrzeć można w Dziejach obyczajów w
dawnej
Polsce Bystronia
nie ma śladu; kto wie, gdzie były "żydowskie mogiłki"?
Niekiedy myślę,
że najbardziej rachityczna sosna czy stojący samotnie w polu jałowiec,
przybierający kształt
drzewa śmierci
cyprysu, są trwalsze niż ludzka pamięć... I tylko one pozostają
jak pomniki
bezdomnych i wydziedziczonych, którzy nie mają nic albo niewiele. Bo nie duma
jest ich
ostatnią bronią; duma też, ale przede wszystkim głupota wznoszenia przedziałów.
Wynaturzona
frazeologia "obcości" pada na podatny grunt, gdy świat postrzega się w
kategoriach
tego, co tutejsze, za Biebrzą są Mazurzy, a koło Karolina zaprzęgają konia po
rusku. Czy
zresztą mogło być inaczej w dobie tryumfów Małego Dziennika i absurdalnej
polityki cenowej,
za sprawą której żywność była praktycznie za darmo? Mimo to chciałbym wiedzieć,
czy, gdy wywożono większą część Suchowoli do Kiełbasina pod Grodnem (i dopiero
teraz
zrozumiałem dlaczego, gdy coś zbroiłem, babcia straszyła mnie: "przerobią cię na
kiełbasy")

czy wozy miały drabiny, czy gnojówki? Czy konie były zaprzężone po rusku, czy
jakoś
inaczej? Były to dyszle, hołoble, szory, chomąta? Czy rzucił kto pęczek słomy i
czy kobiety
siedziały siadem tureckim? To głupota, ale chciałbym wiedzieć.
Fragmentaryczny tekst Pamiętnych dni przeszłości przytoczyłem nie od początku.
To pominięcie
wyniknęło z mojej pisarskiej strategii, mojej z kolei gry z czasem. Pamiętnik
zresztą
początku nie ma
to liber acephalus. Ale teraz nastał moment, by uzupełnić go o
brakujący

jedyny
epizod. Poprzedza on to wszystko, co zostało wydrukowane:
Romanówka i Haliki są to wsie podleśne gdzie najwięcej ukrywało się złodziejów z
czasów
przedwojennych. Tu przypadło stawić mi chlew murowany u niejakiego Reuta. Z
braków
robotników pojechałem do Olszanki po J. Waśkiela karłowatego mężczyznę lecz
zdrowego,
co go potem nazwano wedle jego talentu "Kiepurą".
Ucieszył się chłopak, kiedy zaproponowałem mu pracę zarobkową. Ucieszony
zaprowadził
mnie do panny niejakiej Baronówny na kolonji. Chciałem ją zobaczyć choć
nieznałem
ale kolega mój Kazik kiedyś ją odwiedził i mu bardzo się spodobała. Dotego
kiedyś widziałem
w Majewie dwie ładne panienki o okrągłych twarzach z rumieńcami i przystojnych.
Jak
się przedstawiało z jego ust to jedna z nich musiała być tą Baronówną. Kiedy
wszedliśmy do
domu i zaglądnełem jej w oczy, nie była podobną do wyżej wspomnianych i
nieznanych aż
dotąd panienek. Co prawda gadaliśmy z ją do zachodu słońca. Jej łamana
polszczyzna zirytowała
mnie zupełnie
ale obiecałem ją odwiedzić w najbliższą niedzielę.
Jak się upodobała robota mojemu przybyszowi tak potem stracił chęć do pracy
czego mi
nie wyznał. Wesoło spędziliśmy ten czas przy pracy porą letnią. Tu mieścił się
sklepik w
samym domu Reuta, dużo przy okazji ludzi nas odwiedzało. Zdrowy i głośny głos
śpiewu
"Kiepóry" gromadził wkoło nas młodzież każdego wieczoru. Sam gospodarz zachwycał
się
mówiąc: "jak w patefenie". Śpiewem zdobyliśmy sympatję nawet z sąsiednich wiosek
panny
przyjeżdżały rowerami prosząc o śpiew. Wtedy to siadaliśmy na murze, i z prośby
córki gospodarza
niektórym zaśpiewaliśmy parę strofek jakiej piosenki. Czas płynoł wesoło!
Nie zapomniałem odwiedzić i owej o której wspomniałem. Pojechaliśmy jednym
rowerem
do Olszanki. Nigdy nie lubiałem się bawić z kapeluszem a tu przypadło mi w
udziale. Przed
kilku godzi-nami zachodu słońca byliśmy na kolonji Baranów. Ojciec Baronówny
pasąc
krowy na pastwisku, kiedy zauważył jegomościa w kapeluszu, zostawił krowy i
dyrdał zobaczyć
co to za pan?! Z pewnością krowy poszły w zboże. Panna Baronówna spotkała nas z
matką na progu. Wielkie zadowolenie widząc "pana" przed sobą nie wiedziała co
się z nią
dzieje. Wciągnęły rower i prosiły do mieszkania. Wchodząc do mieszkania zrobiłem
kawał:
położyłem kapelusz na długiej ławie, która stała przy ścianie, podniosłem go
drugi raz i
zdmuchnełem proch z ławy kładąc kapelusz z powrotem. A moja sympatja czem
prędzej bierze
go i kładzie na stole.
Dużo śmy potem z tego uśmieli. Co gorsze do tego, kiedy
wieczorem
siedziałem z ją w obecności rodziny, dostałem paczkę tureckiego tytoniu i
zapalając papierosa
spytałem ją, czy kto pali w domu? A moja towarzyszka odpowiedziała łamaną
polszczyzną:

Bracia nie palą, tylko ojciec kura. Z tych stów mało nam brzuchy nie popękali,
tyle
śmy się uśmieli. A ojciec nakładszy surowen do fajki puszczał duże kłęby dymu.
Nie skończyło się na tem. Obiecałem jej spotkanie w Suchowoli na jakąś
uroczystość, która
w tym czasie przypadała. Napewno z tęsknotą wyglądała pana w Suchowoli, ale już
kapelusza
nie miałem, byłem z fryzurą na głowie. Widziałem ją na spacerze w towarzystwie
panien,
suchą i kościstą. Przechodziła około mnie
sam stałem na żydowskich schodach z
kolegami
ale nie zwracając na nią najmniejszej uwagi patrzałem przelotnie w dal, jak by
jej nie
widząc. Przemaszerowała.
Nas dwuch i dwie swoich panienek zaglądnęliśmy do restauracji, która się
mieściła w
pięknym domie przy kościele. Nie była to restauracja żydowska, lecz polska. Po
zagłuszeniu
żołądkowym opuściliśmy restaurację i wyszliśmy naprzeciw kościoła gdzie
napotkałem tą
suchą kościstą która zapewne chciała ze mną się spotkać bo tak mocno zaglądała
mi w oczy.
Ale jakby nie widząc chwyciłem pod rękę L. Hołowiankę która niedawno powróciła z
Warszawy
więc dość przystojnie wyglądała. Idąc pod rękę powiedziałem:
Panno Lodziu
teraz
w tej chwili gramy rolę parę zakochaną...
Ato czemu?
zapytała.
Za nami
ktoś idzie kto
się chce spotkać ze mną
W tej chwili dał się słyszeć duży krzyk i parę karabinowych szczałów. Wszystko
to było
w stronie posterunku. Rzuciłem partnerkę i w towarzystwie kolegów, których
napotkałem po
drodze biegłem na miejsce strzałów. Tu tłum zgromadzonych ludzi nie pozwolił mi
widzieć
sceny jaka przedstawiała się przed posterunkiem. Fale narodu kołysały się to w
jedną to w
drugą stronę. Jeszcze kilka szczałów ze strony policji a potem bąbardowanie
kamieniami
mieszkań żydowskich po wszystkich ulicach miasta Suchowola. Owa zagatka,
wszczętego
buntu, do dziś dnia nie została mi wyświetloną bo się nie bawiłem w rzeczy
polityczne. Od
owej uroczystości więcej w swym życiu nie spotykałem panny Baronówny ani też ją
odwiedzałem.
Zostały w pamięci tylko jej słowa: "Bracia nie palą, tylko ojciec kura".
Olszankę odwiedzałem kilka krotnie bo zapoznałem tam ładniejszą panienkę niejaką
Scholę Gołkówną która sympatyzowała ze mną czas krótki. Nastąpiło to z powodu
wyjścia
za mąż. A ja o rękę żadnej się nie starałem z powodu mi znanych. Jeszcze raz za
czasów
niemieckich odwiedziłem Olszankę a powód nastąpił w ten sposób: Siedząc z
kolegami na
skraju swej wsi, wieczorem słuchając w ciszy nocy grających dział frontu
zbliżającego coraz
bliżej, usłyszeliśmy turkot jakiej fury. Jechał to chłopak z naszej wsi który
wiózł dwie młodych
dziewcząt i chłopaka lat 16-tu. Owe towarzystwo wracało z Grodna z pracy
przymusowej
na urlop. Okazało się iż byli ze znanej wsi Olszanki również jedna z nich była
Baronówna
tylko drugich Baranów ze wsi i Najdówna. Chłopaka nie pamiętam.
Prosiły o nocleg bo dystans drogi na noc był za daleki a pozatem byli
przemęczeni. Więc
zaproponowałem im swoje mieszkanie z czego niezmiernie się ucieszyły.
Wprowadzając do
mieszkania kazałem siostrze dać kolację, odstąpiłem pannom swoje łóżko, a
chłopaka z kolegą
zabraliśmy ze sobą do stodoły. Czas był ciepły więc nawet przyjemniej było
zasnąć na
dworze niżeli w mieszkaniu.
Rano panny obudziły mnie, dziękowały uprzejmie i przy okazji zapraszały do
siebie. Nie
omieszkałem ich prośby i w wolnej demokratycznej Polsce odwiedziłem jedną z
nich, gdzie
spędziłem całą noc ale z młodszą siostrą Baronównej. A kolega który kiedyś razem
ze mną
spotykał owe damy poszedł do drugiej koleżanki, która jak wynikało ze słów
ludzi, jego nie
poznała pod żadnym pozorem i wyparła się tego, że ona nigdy nie była na noclegu
w Suchodolinie.
Nie wszyscy są ludzie jednakowi: jedni pamiętają dobre uczynki zrobione przez
ludzi obcych
i potem ich nadgrodzą, a inni zapominają i się wyrzekają. Tak samo i tutaj:
jedni poznali
i gościnnie przyjęli a drudzy się wyrzekli.
Tak, jesteśmy w Europie, w samym jej środku. Sława Kiepury dotarła i tu, ojciec
Baronówny
porzuca krowy i biegnie zobaczyć, co to za pan przyjechał w kapeluszu, panna
Lodzia
wróciła właśnie z Warszawy i dość przystojnie wygląda, i jak prawie wszędzie
urządza się
pogromy. Potem będzie wojna i "biełastokskaja obłast", potem przyjdą witani
kwiatami
Niemcy, wreszcie nastanie "demokratyczna" (podoba mi się to nieświadome
przepisanie)
Polska. A w pamięci zostają słowa: "Bracia nie palą, tylko ojciec kura".
Pamięć ludzka jest zawodna
skarży się młody kogut. I wybiórcza: Witold jest do
szpiku
kości cywilem. Zresztą mówi to sam: "nie bawiłem się w rzeczy polityczne".
Dzięki temu
kilka koszmarnych lat zmienia się w uroczą opowiastkę, która ma nawet swoją
pointę: młodszą
baronównę na calutką noc.
Dziś w tej narracji skłonni bylibyśmy widzieć pogłos Białoszewskiego, choć to
Witold był
wcześniej. Ale ileż trzeba było walk, ileż jałowych dyskusji, by "polska proza
cywilna" znalazła
należne miejsce w literackiej świadomości. Choć, dawno temu, tak samo
postępowali w
czas pomoru bohaterowie Boccaccia.
Okopy
Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy pamięci.
"Zwykle ludzie sobie opowiadają, jak to było dawniej, i słusznie, gdyż człowiek
ma w sobie
wrodzoną ciekawość i nieraz chciałby wiedzieć, kiedy powstała jego rodzinna
wieś, czy
osada, dlaczego ma taką a nie inną nazwę lub jaka była tej miejscowości
przeszłość.
Czasem w tych opowiadaniach jest i coś prawdziwego z przeszłości. Ale ponieważ
takie
ustne podanie, przekazywane przez kilka pokoleń, czasem w ciągu kilku wieków,
ulega
zmianom, więc trudno jest odróżnić, co w niem jest prawdą a co fałszem.
Większość ludzi sięga w przeszłość najdalej do tego czasu, który pamiętał i
opowiadał
dziadek, a czego dziadek nie pamiętał, to widocznie i nie istniało na świecie i
już tylko
Duch Boży unosił się nad wodami. Tymczasem, gdy się cofniemy wstecz o dwa,
trzy wieki,
to widzimy, że w tych miejscowościach, gdzie my żyjemy, żyli nasi pradziadowie,
a nawet
i tam, gdzie dzisiaj życie zamarło, przedtem płynęło wartkim prądem, czego mamy
dowody
na naszych polach, że kiedyś były one orane i uprawiane, ale już dawno tego nikt
nie
pamięta.
Stosunkowo często czytamy o przeszłości jakiegoś większego miasta, ale historji
swojej
wsi prawie że nikt nie wie; dotąd ta niwa leży odłogiem."
Słowa te pochodzą z niewielkiej książeczki wydanej w 1929 roku. Oto jej karta
tytułowa:
Maciej Gudel, Kościoły parafii chodorowsko-suchowolskiej. Zarys monograficzny.
Wieś
Pokosna, poczta Suchowola pow. sokólskiego. Nakładem autora. Druk. Oleńskiego i
Rećki w
Grodnie. 1929. Ponieważ kościół odgrywa ważną rolę we wspomnieniach Witolda,
ponieważ
kościół góruje nad Suchowolą, warto przytoczyć parę stron z książeczki wydanej
własnym
sumptem przez
dzisiaj powiedzielibyśmy
maniaka. Wzruszająca to mania. Maciej
Gudel
miał rację: n a w e t i t a m, g d z i e d z i s i a j ż y c i e z a m a r ł o,
p r z e d t e m p ł y
n ę ł o w a r t k i m p r ą d e m.
Z powyższego widzimy, że kościół w Suchowoli był wybudowany za czasów Rządu
Polskiego,
ale Rząd Polski nie zdążył go wyposażyć we wszystkie potrzeby; nie było plebanji
ani żadnego budynku kościelnego, nawet zagona ogrodu, a i kościół nie miał
wewnątrz żadnego
urządzenia.
Na kraj spadały nieszczęścia jedno po drugim i, jak wiadomo, po przegranej
wojnie 1794
r., nastąpił rozbiór Polski i zostaliśmy pod rządem Pruskim.
Rząd Pruski, bez względu na wszystko, nakazał przenieść nabożeństwo do Suchowoli
i
tam właśnie majątek kościelny, poniekąd, podzielił między dwa kościoły, ponieważ
w Chodorówce
został ks. proboszcz, a w Suchowoli ks. wikary.
Po przeniesieniu nabożeństwa do Suchowoli przenieśli się i ubodzy szpitalni do
Suchowoli,
gdzie niejaka Kamińska, uboga wdowa, wstępując do szpitala, swój stary dom
ofiarowała,
w którym dłuższy czas mieszkano.
Prawdopodobnie z tego czasu pochodzi nie bardzo pochlebne dla parafji
Suchowolskiej
przysłowie:
Organista z Suchowoli
Sprzedał żonę, kupił soli.
Ma to rzekomo oznaczać, że organista nie miał środków utrzymania, a może to
tylko bezpodstawny
dowcip, gdyż w inwentarzu o uposażeniu organisty widzimy: że organista miał
włókę gruntu plebańskiego pod Suchowolą i 70 zł. pensji; że organista, niejaki
Strzałkowski,
miał własne budynki na placach miejskich w Suchowoli. Nie miał więc, chyba,
koniecznej
potrzeby do zamiany żony na sól.
Nadmienić też należy, że nasza parafja z dawnych czasów należała do djecezji
Wileńskiej;
po rozbiorze zaś Polski rząd Pruski nie zgodził się na to, by jego poddani
katolicy zależni
byli od Biskupa
Wileńskiego, który był pod zaborem rosyjskim. Toteż rząd pruski kazał założyć
katedrę
biskupią, może w porozumieniu z Papieżem, w Wigrach (osada w pow. Augustowskim)
i
pierszym biskupem wigierskim został znakomity ówczesny kaznodzieja dr. teologji
ks. Michał
Karpowicz, on właśnie w 1798 r. dokonał konsekracji, a może tylko benedykcji
kościoła
Suchowolskiego.
W inwentarzu nadmienia się, że obrazu cudownego kościół Suchowolski nie posiada,
wśród ludu tutejszego trwa jednak dotąd piękna legenda, że obraz M.B. po
przeniesieniu do
kościoła Suchowolskiego kilkakrotnie wracał do kościoła Chodorowskiego. Obraz
ten jest w
wielkim ołtarzu w kościele Suchowolskim; w jakim czasie był sprowadzony do
Chodorówki
i kiedy był wymalowany, mógłby coś pewniejszego o tym powiedzieć
artysta
malarz.
Pierwszy drewniany kościół Suchowolski stał około 90 lat, a że z biegiem czasu
chylił się
ku ruinie, przy tem dla tak licznej parafii był i za mały, parafjanie ze swymi
pasterzami postanowili
wznieść nowy, murowany kościół, którego budowę starsi parafjanie dobrze
pamiętają,
gdyż nie brakło rozmaitych przeszkód tak ze strony rządu, jak z powodu
powstałych
zatargów wewnątrz parafji.
Gdy probostwo w Suchowoli objął ś.p. ks. Władysław Kulesza, a tem samem i
kierownictwo
nad budową kościoła,
robota posuwała się w szybkim tempie i w roku 1885
wykończono
okazały, w stylu odrodzenia, kościół. Tegoż roku na jesieni przeniesiono
nabożeństwo
do nowego kościoła, a stary natychmiast rozebrano, z którego następnie
wybudowano dom
kościelny (obecnie wikarjat i szpital).
Otoczony kamiennym murem, stojący wśród starych drzew kościół ten przytłacza
dziś Suchowolę.
Jego cień pada na całą Polskę. Bo tu, w odległych o cztery kilometry Okopach, w
niewielkiej wiosce obok porosłych sosnowym laskiem kurhanów, urodził się ksiądz
Jerzy; w
kościele tym został ochrzczony, tu odprawił mszę prymicyjną.
Ksiądz Jerzy
dzieckiem
mówił tylko po prostemu
to znaczy po białorusku
szeleszczącą mową
tych pól, zagajników, pastwisk,
Dopiero później
polszczyzna
ogarnęła go silnym ramieniem
weszła w niego
przemówiła nim
do Boga i ludzi
W powodzi hagiograficznych wierszy (Jak gdyby rzeczywistą tragedię musiała
rozmyć
tragedia inna
rymowanek) ten wiersz Wiktora Woroszylskiego wyróżnia się:
porusza problem
d y s t a n s u , kiedy inne okolicznościowe utwory o dystansie zapominają. To
dystans
między językiem a językiem, odległość dzieląca szeleszczącą mowę pól, zagajników
i pastwisk
od silnego ramienia polszczyzny. A przez to również dystans między
bezpośredniością
przeżycia a wyrazem. Między mową świata a światem mowy. Zbyt łatwo zdaje się
zapominamy,
że najwspanialsze dzieła naszej literatury, jej dwukrotną kodyfikację przez
Kochanowskiego
i Mickiewicza, zawdzięczamy tym, którzy wyrośli w środowisku różnojęzycznym
(pytanie tylko pozornie od rzeczy: dlaczego Dante w De Vulgari Eloquentia broni
praw
dialektu, w którym napisze później Boską komedię, za pomocą łaciny?), że
jesteśmy spadkobiercami
tych, dla których polszczyzna nigdy nie była językiem pierwszym bądź jedynym
(pytanie tylko pozornie retoryczne: dlaczego wyrosły wśród białoruskiego żywiołu
przyjaciel
Czeczota napisał "Litwo, Ojczyzno moja" po polsku?) W swojej językowej
kodyfikacji Kochanowski
spełnia romantyczną misję, Mickiewicz odgrywa rolę klasyka. Niedobrze jest, gdy
ramię staje się zbyt silne, mowa z natury rzeczy jest wielojęzyczna.
Stanąć należy w dystansie. Między szeleszczącą mową pól, zagajników i pastwisk a
silnym
ramieniem polszczyzny. Między bezpośredniością przeżycia a sztucznym
martwym
zatem
wyrazem. Między mową świata a światem mowy. Wówczas dopiero można
spełniać
misje (jak ksiądz Jerzy) i odgrywać role (jak Witold).
Bo Witold odgrywa rolę. Polszczyzna jest tu
to nic, że jedyną dostępną mu

językową
maską. S t a r a s i ę m ó w i ć p o p o l s k u, ale maska nie zawsze pasuje do
twarzy.
Zmienia się w absurdalny, leżący na stole kapelusz. "Wchodząc do mieszkania
zrobiłem kawał:
położyłem kapelusz na długiej ławie, która stała przy ścianie, podniosłem go
drugi raz i
zdmuchnełem proch z ławy kładąc kapelusz z powrotem. A moja sympatja czem
prędzej bierze
go i kładzie na stole." Odwróćmy ten kapelusz
królik z niego nie wyskoczy, ale
sprawdzimy
markę kapelusza.
Wyobrażam sobie dwa domy. Do pierwszego wchodzi się obok krzyża pokutnego,
później
długą aleją, po obu stronach bery, malinówki, kosztele, kronselki, brzęczą
pszczoły i wisi w
powietrzu cierpka woń porzeczek. Weranda jest z drugiej strony, wystarczy
przejść przez
komorę, na szlabanie siedzi Maciej Gudel (żył jeszcze?), wyciąga kapciuch, k u r
a. Białe
włosy opadają na czoło, pod pożółkłymi od samosiejki wąsami poruszają się jak
przesuwane
ziarna różańca wargi, machinalnie przekłada stos niesprzedanych książeczek o
kościołach
parafii suchowolsko-chodorowskiej, wzbija się kurz. Dalej jest weranda, potem
zarosły jałowcem
smug, krowy weszły w szkodę, biegnie wymachując kapeluszem baron i krzyczy, że
panna Lodzia wróciła z Warszawy i dość przystojnie wygląda, ale my już
przeszliśmy pod
żerdkami obok pożeranego przez sitowie ługu, skąd od czasu do czasu, jak s z c z
a ł, zerwie
się kaczka, nareszcie można się odlać, kobiety nie widzą, łuk moczu pod słońce
rysuje nowe
przymierze i oto drugi dom. Muszą być bzy, dużo bzów, panna Zosia bez okno
podaje świeże
truskawki, rozebrany do pasa, spodnie przewiązał wiarówką, Witold
choć "w
rzeczy samej
ta robota do niego nie należała"
kopie fundamenty. A przecież dzielą te domy
nieprzebyte
okopy.
Bruk, druk
Ta ziemia rodzi kamienie. Przez tę ziemię przeszedł niejeden lodowiec.
Kamienie zbiera się z pól. Potem układa w krusznie i w bruk. Krusznie rosną na
polach.
Nad kruszniami górują dziczki. Pewnie wysrał się tu obżarty jabłkami włóczęga
albo przysiadł
w przelocie szpak. Bruk oddziela pole od wypustu, gdzie pasą się krowy. W bruku
można schować broń. Naboje są różowe jak niemowlak. Kiedy w 51 wróci się z
Wronek,
proch płonie jasnoniebieskim płomieniem. Potem w łusce osadzi się osełkę albo
zrobi pałąk
do kosy.
Pisany w 1946 roku pamiętnik ani słowem nie wspomina o bruku. Wata, którą trzeba
zakładać
do uszu po przesłuchaniach z ołówkiem u pani prokurator, istniała wcześniej.
Między
słowem pisanym a słowem mówionym, między drukiem a brukiem rozpościera się
szeleszcząca
mowa tych pól, zagajników, pastwisk.
Sad, sąd
Witold mógł kupić książeczkę Macieja Gudela na jarmarku pod kościołem w
Suchowoli.
Pośród straganów z wzorzystymi chustami i tęczowymi koralikami stał pewnie
chłopak, parobek
jakiś, daremnie wyglądając klientów. Bo ci, jeśli kupowali, kupowali inne
książki. Inne
też książki czytywał Witold.
"Jesień 1938 roku przypadła nienajzgorsza...", pisze. Istotnie, co tu dużo
mówić, jesienią
1938 roku zastajemy go w sytuacji niemal archetypowej. Na codzienne
doświadczenie nakłada
się mit. Jest to opowieść o niewinności i wtajemniczeniu, o ciekawości, grzechu
płci i
upadku.
"Siedziałem w sadzie dnie i noce pilnując owoców przed rabusiami. Dniem czytałem
książki, które otrzymywałem od naszego kierownika szkoły B. Domańskiego, a nocą
przybyłym
chłopakom opowiadałem różne baśnie, anegdotki, opowieści, co ich więcej mnie do
siebie ściągnęło. Zaczęli przychodzić każdą noc na pogawętki, co mnie
uprzejmowało czas.
W pewno niedzielę rozgadałem się z jedną młodą mężatką, która mnie w dwa
tygodnie pociągnęła
za sobą tak że musiałem ją odwiedzać codziennie... Zacznę od książek które
otrzymywałem
od p. D. w Suchodolinie. Miał on żonę również nauczycielkę, która napierwszy
rzut oka spodobała mi się ale czy mogłem myśleć o jakiejść miłości? Tylko
myślałem sobie
na krótką chwilę ta by mi się przydała, pomimo że jest czyjąś żoną. Jednak te
myśli odpędzałem
od siebie a w odwiedzinach tylko byłem grzeczny. Ale moja grzeczność wzrastała
do
niej każdy dzień czego i sam nie zauważyłem. Jedno, że byłem obojętny i fruwałem
sobie jak
motyl z kwiatka na kwiatek, tak ja bawiłem się między innemi kobietami wśród
różnych wiosek,"
Role zostały wyznaczone dawno, różna może być tylko obsada; mityczna struktura
realizuje
się z koniecznością, obojętna na los indywiduów, które rozmieszcza jak litery na
białym
całunie stronicy. Jednostka nie ma tu nic do powiedzenia, choć może zostać
przeczytana.
Struktura mityczna jest bowiem retroaktywna
a b y s p e ł n i ł o s i ę t o, c
o z o s t a ł o
n a p i s a n e.
Był sad
a zatem jest sad. I zakaz: owoców trzeba strzec przed zerwaniem, pora,
aby pod
jabłonią zjawił się strażnik. Ten nie ma miecza ognistego w dłoni, trzyma
książkę. I w niej
wyczytuje swój los, bo przeczytawszy rzecz do końca nie musi zrywać owocu z
drzewa wiadomości
dobrego i złego. Jak błądzący pośród donżonów i mgieł Elsynoru Hamlet, jak
pochłaniający
w La Manczy rycerskie romanse Don Kichot; w narracji Witolda fascynujące jest
to, że nieświadomie realizuje ona wielkie mityczne struktury europejskiej
cywilizacji. Rządzi
nią nie przypadek, lecz konieczność symboliczna. A w tej przestrzeni
logocentryzmu, wobec
której
powstając przeciw martwej literze i żądając żywego głosu mistrza, ale
zarazem projektując
pierwsze obozy koncentracyjne, niwelujące wszelkie różnice
buntował się
Platon,
uwiedzenie dokonuje się przez pismo. Pismo martwe, dalekie i obce
zamienia się
w głos,
zostaje zinterioryzowane, wpisane na konto rodzącej się świadomości,
samoświadomości,
podmiotu. Podmiotu, który wyraża siebie. Podmiotu, który sądzi, że wyraża
siebie. Bo
wydaje
się jest on niczym czysta tablica, tabula rasa. Ale na tej tablicy
czyż Platon
nie mówił,
że wszelkie poznanie jest przypominaniem?
może zostać napisane to tylko, co m
o ż e z o
s t a ć n a p i s a n e, to znaczy to, co da się przeczytać. Popatrzmy: Witold
postawiony po to,
aby chronił wstępu do ogrodu, robi coś dokładnie przeciwnego. Nie odpędza
chłopaków,
łasych na owoce z plebańskiego sadu, lecz zewsząd ściąga ich ku sobie; ze
strażnika zmienia
się w uwodziciela. Choć osobliwy to uwodziciel: dzięki temu, że i m opowiada
bajki, zaczyna
rozumieć s i e b i e. Pisze: "...co i c h więcej m n i e d o s i e b i e
ściągnęło". Czy to
tylko przepisanie? Nie sądzę, zbyt wiele tu przepisań, machinalnych pomyłek, by
nie dostrzegać
w pozornym bezsensie sensu. Witold, choć i m o Gryzeldzie opowiada, sam siebie
uwodzi, m n i e do s i e b i e ściąga, godzi m n i e z s o b ą, j a osiągam
zatem s a m oświadomość,
a o n i są bajką. A tym samym o n, Witold, symbolicznie zamyka granice sadu.
Spełnia s i ę t o, c o zostało napisane: z rajskiego ogrodu niewinności wychodzi
świadomy
siebie, skazany na ból i cierpienie człowiek.
To uwiedzenie przez literaturę. W wielorakim sensie. Przede wszystkim dlatego,
że porządek
inicjacji czytelniczych przeplata się tu i pokrywa z porządkiem inicjacji
seksualnych.
"Zacznę od książek"
zaczyna Witold, ale już w następnym zdaniu, jak gdyby nie
istniał
rozdział między słowem a ciałem, księgami a przyrodzeniem, mówi o żonie
nauczyciela.
Choć jeszcze słowa doświadcza ("co mnie uprzejmowało czas") a kobietę czyta
("napierwszy
rzut oka spodobała mi się"). Ta niewinność
bo przecież jest to tak niewinne
jak spędzone
na gadaniu noce
musi spłodzić wstyd i rozdział ten zostanie napisany. Wówczas
Witold jak
motyl będzie fruwał z kwiatka na kwiatek, wówczas za Mickiewiczowskim Gustawem
powie:
Starcze! a gdy ja zacznę oskarżać nawzajem,
Przeklinać twe nauki, na sam widok zgrzytać?
Ty mnie zabiłeś!
ty mnie nauczyłeś czytać!
W pięknych księgach i pięknym przyrodzeniu czytać!
Ty dla mnie ziemię piekłem zrobiłeś i rajem!
A to jest tylko ziemia!
Jak to brzmi w ustach Witolda?:
"Kiedyś Zosia była się wyraziła przed siostrą
Mietka
Stacha: że mi byłoby dosyć Witka, innego by nie chciała. Ale czy Witek
spoglądał na takie
Zosie? W myślach jego śniły się królewny."
A śniły się dlatego, że literatura, która była poprzednio pożądanym, możliwym do
zawłaszczenia
obiektem, teraz, gdy jabłko zostało zerwane, zmienia swój status: staje się
polem
gry. Witold, który dotąd nie widział nic, teraz widzi, że inni nie widzą.
Umieszcza się na
równi z literaturą, zaczyna przeżywać swoje życie w sposób literacki. To Gustaw,
który nie
gałąź jedliny ciąga za sobą, ale bezużyteczny rower i pół litra w kieszeni.
"Jedno, że byłem
obojętny i fruwałem sobie jak motyl z kwiatka na kwiatek..." Byłem obojętny, to
znaczy:
byłem martwy. Byłem upiorem. "Ty mnie zabiłeś!
ty mnie nauczyłeś czytać!"
Wreszcie nadejdzie etap trzeci. Wówczas Witold zasiądzie, żeby opisać pamiętne
dnie
przeszłości. I będzie je zapisywał
już niejako śliniący się na sam widok
jabłka wyrostek ani
wyrysowujący pismo pożądania motyl, ale jako ktoś, kto wie, że jedyną
nieśmiertelność
a
ułomna to nieśmiertelność, bezcielesna, rozległa otchłań pamięci-niepamięci; bo
przecież
dzięki mnie tylko Maciej Gudel siedzi teraz na szlabanie, Zosia podaje przez
okno świeże
truskawki, a on leży z chłopakami w sadzie i snuje się nić opowieści
że jedyną
zatem nieśmiertelność
zawdzięczamy słowu. Jak zetlałe sukne opadają realia, wymierają ostatni
świadkowie zdarzeń, rośnie trawa i kurz, a słowo
raz wypowiedziane, raz
napisane
dalej
trwa. Na początku było Słowo; koniec świata nastąpi, gdy cały świat przemieni
się w literaturę.
Wówczas zatrzasną się wrota nieba. W olbrzymiej bibliotece pozostanie jedyny
czytelnik.
Minotaur. Mylił się Nietzsche; nie w tym, że Bóg umarł
skoro nigdy nie żył,
nie mógł
umrzeć, żyją jedynie ludzie, w tym ich niedoskonałość, ale też i wielkość: mylił
się, bo za
późno pomyślał o Ariadnie.
W tym sadzie stało się daleko więcej, niż skłonni byśmy byli przypuszczać. Choć
wydawał
się rajem, drzewa życia tam nie było. Płożące się dymy kartoflisk układały
zwodnicze
przejścia, zapach winnych jabłek zapraszał do labiryntu, gdzie w ostatniej
komnacie czeka
Zazdrosny Bóg. Aleksandra Olędzka-Frybesowa w książce W głąb labiryntu pisze:
"Powolne
posuwanie się, krok za krokiem, w pozycji stojącej, stanowi także coś gruntownie
innego od
o g l ą d a n i a, patrzenia na zarys labiryntu w książce, na filmie czy nawet w
tejże samej
gotyckiej katedrze. To różnica sytuacji widza i aktora-uczestnika. Przesunięcie
z płaszczyzny
abstrakcyjnego rysunku, wyobrażenia, na płaszczyznę konkretnego dziania się.
Dramatyczna
metafora angażująca nie umysł, ale przede wszystkim mięśnie naszego ciała, zmysł
wzroku i
jego znużenie, i coś, co można by nazwać zmysłem kierunku, wyobraźnią
przestrzenną i poczuciem
odległości." I parę stron dalej dodaje: "Ale bywa i tak, że w środku labiryntu
znajdowało
się lustro, w którym człowiek, przewędrowawszy kręty szlak, oglądał własną
twarz."
Dlatego przynajmniej my go nie sądźmy, abyśmy nie byli sądzeni.
Wina, niewinność
Witold został uwiedziony przez literaturę. Niewinną, jak i on. Bo był niewinny:
niczym
Mickiewiczowska Zosia latał z kwiatka na kwiatek. To najgorszy rodzaj
uwiedzenia: pół biedy
jeszcze, gdy zabiera się do tego dwójka młodych idiotów
najwyżej Zosi czy
Marysi urodzi
się dziecko. Gorzej z uwodzeniem niewinnych przez niewinną literaturę
zwykle
nie
nowe życie z tego powstaje, lecz zagłada.
To się zaczęło dawno i nie chce się skończyć. To się zaczęło wówczas, gdy
romantycy
zatarli granicę między literaturą a rzeczywistością, między
jak powiadali

słowem a czynem.
Epoka gwałtu przez uszy i papierowych mieczy. Epoka tekstualnych rewolucji i
klęsk,
które są moralnymi zwycięstwami. Epoka wyzywów ducha. Oto Wallenrod staje się
Belwederem
i wówczas paru studentów i literatów dokonuje symbolicznej zemsty na poduszce
Wielkiego Księcia, raz za razem, bez końca dźgając ją bagnetem. Później ta scena
będzie się
powtarzała z zastanawiającą uporczywością, zmienne staną się tylko rekwizyty
symbolizujące
b r a m y r a j u. Od poduszki Wielkiego Księcia do umajonego ołtarza
stoczniowej bramy
wiedzie droga najprostsza z możliwych
jeśli pominąć to wszystko, co wiąże się
z ciałem
i grzechem. Grzechem ciała, które wątpi, dopomina się swych praw i szczerząc
zęby,
bezwstydnie bielejąc kośćmi na kolejnych pobojowiskach nie daje się umieścić w
rubrykach
"debet" i "credit". Ciałem grzechu, grzechu pychy, który wcielił się w ciała
niewinnych. (W
gruncie rzeczy lubię tych chłopców, którzy nie przekroczyli jeszcze progu
dziecinnego pokoju
i daremnie czekają, aż mamusia przyjdzie pocałować ich na dobranoc. Ale nie ona
będzie
pierwsza
szybszy będzie bagnet i śmierć. Zresztą
czyż można nie ulegać
urokom
niewinności? Która posłuży za żer krukom i wronom. Kompost dla rozmarynu.
Kamienie na
szaniec. Mięso dla wściekłych psów bezpieki. Kościec zwątpienia.)
Oni wszyscy
partyzanci, powstańcy, szaleńcy; dzieci...
zostali uwiedzeni
przez literaturę.
Ale czy ona odpowiada za ich śmierć? Ona jest przecież niewinna jak najpierwszy
rumieniec
kochanki. Zapach jabłek i siana. Pierwsza miesięczna krew i pierwsza nocna
zmaza.
Polska literatura jest głęboko niewinna
i w tym jej największa wina. Jak
Witold
strzeże
jabłek nie swojego ogrodu. Jak Witold
opowiada różne baśnie, anegdotki,
powieści, choć
czy to m n i e d o s i e b i e ściąga?
Tak, to się zaczęło dawno, kiedy Mickiewicz krzyczał z katedry College de
France, aby
ton w swoich słuchaczach pobudzić, Goszczyński pakował podróżny kuferek, zaś
Słowackiemu
zaczęło brakować oddechu. Pojawił się kryzys romantycznego języka, zwykłe słowo
przestało wystarczać, trzeba było czegoś więcej, skoro przeciw Polakom
sprzysięgły się i
ziemia, i niebo. Nie słowa już trzeba było, ale Słowa. Słowa, które nie tyle
opisuje czy nazywa
rzeczywistość, lecz
ponieważ istniejący świat jest z gruntu zły
kreuje
rzeczywistość
nową. Rewers realnie istniejącego świata; najdobitniej może to pragnienie
romantyków wy-
raził Słowacki, pisząc do matki, że ten świat jest jak dywanik na wywrót
widziany
z tej
strony supły i bezładna plątanina nitek, po tamtej kwiaty i rysunek. Kiedy zatem
nabrał przekonania,
że wzór z drugiej strony przejrzał, musiał ujrzeć
i ujrzał; jakże to
objawienie w
nim rośnie...
twarz Jehowy; przecież święty Paweł obiecywał w hymnie o
miłości:
"...wtedy zaś zobaczymy twarzą w twarz".
All Discord, Harmony not understood: all partial Evil, universal Good, twierdził
niegdyś
Aleksander Pope. Jeśli wiara w przedustawną harmonię świata nie padła podczas
trzęsienia
ziemi w Lizbonie, rozbiły ją w proch narodziny wieku dziewiętnastego, kiedy to
chwiały się
trony i
jak dawniej ludy
wędrowały granice. Bo wprowadzono nową ekonomię:
już nie
wystawiony na sprzedaż towar, ale sam plac targowy staje się przedmiotem
przetargu. (Nie
wiem, czy fakt, że nasze myślenie jest myśleniem o warunkach możliwości naszego
myślenia,
jest przyczyną czy skutkiem tego przesunięcia. Wiem, że to, co piszę, bezprawnie
pasożytuje
na możliwościach przez to przesunięcie otwartych...) Tym, których na owej
licytacji
sprzedano, pozostało jedno: przenicowywać świat. A ponieważ na tym świecie
zbrodnia jest
bezkarna i śmieje się w żywe oczy, w tamtym świecie będzie kara, choć nie
znajdzie się
miejsca na zbrodnię. Umierać
jak Chrystus
będą niewinni; jęki cierpiących,
ścieranych na
proch są najwspanialszą muzyką ducha, który, gdybyż jeszcze na białym koniu,
wybrał się na
globową przejażdżkę. Rzeczywistość została zlikwidowana.
"Rzeczywistość została zlikwidowana"
czytam to zdanie na 145 stronie
wspaniałej
książki Jarosława Marka Rymkiewicza o Juliuszu Słowackim, czytam to zdanie,
które tylko
mój ołówek wydobył ze zwartego bloku tekstu, czytam to zdanie, długo czytam i
przyznaję,
że przejmuje mnie strach. Bo wzrok mój dostrzega sąsiednią stronicę, strach
zatem jeszcze
wszystkiego nie pożarł, jeszcze sąsiednia stronica istnieje, rzeczywistość nie
została zlikwidowana
do końca, i tam, po cytacie z Towiańskiego, widzę apologię-przestrogę: "Ci, co
wątpią,
że to był Wielki Duch, niechże się zawstydzą. Gdyby nawet nie powiedział Polakom
nic
więcej, tym jednym zdaniem, tą koncepcją wspólnej ojczyzny żywych i zmarłych

zmarłych,
co w duchu są żywi
zapewnił sobie wieczne miejsce wśród Wielkich Duchów
naszego
narodu. Duchów, które zespalają się z nami w tej chwili, w każdej chwili." Mój
strach
narasta
bo może się zdarzyć i tak, że "wspólna ojczyzna żywych i umarłych"
będzie braterstwem
wampirów.
Niech to będzie powiedziane mocno, bo tak powiedziane być musi. To szaleńcza
logika,
bo szaleństwem jest chęć nicowania świata. To szaleńcza logika, bo szaleństwem
jest zamiar
likwidowania rzeczywistości w imię
choćby wypływającego z najszlachetniejszych
pobudek

ideału. To szaleństwo
bo szaleństwo jest racjonalne, aczkolwiek posługuje
się swoistą
logiką niepoczytalności, delire (etymologicznie "delirium" znaczy
niepoczytalność); rzeczywistość
to współistnienie racjonalnego i irracjonalnego, gdzie nie wszystko musi, bo nie
może, być motywowane.
Nie czepiam się Jarosława Marka Rymkiewicza, co więcej, uważam te stronice za
najważniejsze
pośród tych, jakie o fenomenie towianizmu napisano. "Brak w tym wszystkim
konsekwencji, ale i jest jakaś konsekwencja: właśnie uczuciowa". Właśnie.
Uczuciowa. Czy
kiedykolwiek ktoś się zastanawiał nad semiotyką uczucia? A byłoby się nad czym
zastanawiać.
Przecież wszystko zaczyna się od symptomów, oznak, jako że miłość to choroba,
nawet
na śmierć. One są jeszcze niesystemowe i mogą być włączone w różne systemy, mogą
być
zlekceważone. Choć zawierają w sobie wymóg systemowości: dopiero odczytane jako
znaki,
dopiero uzyskawszy status semiotyczny, mogą zostać potraktowane jako parole. Ale
taka to
mowa jednostkowa, która zarazem tworzy swoją langue, bo poza nią pozostaje
niezrozumiała.
Tworzy swoją langue w akcie mówienia. Słowo
w najszerszym znaczeniu, bo słowem
jest drżenie kolan, napięcie w okolicy podbrzusza, cios bagnetu i kolumny duchów

zamyka
się w sobie, wypowiada warunek własnego wypowiadania; jest słowem i czymś więcej
niż
słowo
mówi to, co mówi i wypowiada niemą nadwyżkę, kod, dzięki któremu staje
się zro-
zumiałe. Ten system językowy, langue, może być, to prawda, złudzeniem
czytelnika; ale
uzyskuje prawomocność tylko dzięki temu, że czytelnik chce być oszukany. Bo, w
ścisłym
sensie, nic nie komunikuje, drąży jedynie pustkę, której na imię samotność.
Wewnątrz słowa
następuje podwojenie
ale to podwojenie, to rozdwojenie na langue i parole jest
zarazem
błaganiem. Suplikacją, która jest skutkiem autoimplikacji.
Miłość jest zatem pokrewna współczesnemu rozumieniu szaleństwa i literatury, o
którym
tak pisze Michel Foucault w eseju Szaleństwo, nieobecność dzieła: "Szaleństwo
pojawiło się
niejako podstęp ukrytego znaczenia, ale cudowna r e z e r w a sensu. Należałoby
rozumieć
słowo rezerwa tak, jak na to zasługuje: to więcej niż zapas, bo chodzi tu o
figurę powstrzymującą
i zawieszającą sens, zagospodarowującą pustkę, gdzie pojawiła się dopiero
niespełniona możliwość, że zajmie ją sens taki, inny, bądź jeszcze inny
i tak
być może bez
końca. Szaleństwo otwiera wakującą rezerwę, określającą i uwidoczniającą
wklęsłość, gdzie
język i mowa nawzajem się implikują, powstają dzięki sobie i mówią wyłącznie o
swym
niemym jeszcze związku. Od czasu Freuda zachodnie szaleństwo przestało być
językiem, bo
stało się językiem podwójnym (systemem językowym, który istnieje tylko w mowie,
mową,
która wypowiada tylko system językowy)
to znaczy matrycą języka, który

ściśle biorąc

nic nie mówi. Fałdem mówienia
nieobecnością dzieła." To samo dotyczy
nie
cytuję dalej
tego pięknego tekstu, gdzie pokrewieństwo dwu zdań "piszę" i "jestem szalony"
zyskuje niespodziewane
oświetlenie
to samo dotyczy literatury.
Jedynie drastyczna, chirurgiczna interwencja
a każda spełniona miłość jest
przecież
utratą kolejnego dziewictwa
może przerwać błędne koło autoimplikacji.
Przywraca bowiem
zapomniany wymiar
ciała. To znaczy rzeczywistości. Ciało nie jest pewnie
rzeczywistością

a przynajmniej rzeczywistością jedyną: ale perpetuum mobile miłości
(szaleństwa, literatury)
zmusza, by za takie je uważać.
Oni wszyscy
czytamy ich słowa jak pisma Ojców-Założycieli
mieli wrażliwe
dusze.
Kochali, ileż wylewali łez... Niewinni byli, mężów wychować chcieli, głosili
posłannictwo
miłości. Mogliby powiedzieć za świętym Pawłem:
Po części bowiem tylko poznajemy,
po części prorokujemy.
Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe,
zniknie to, co jest częściowe.
Gdy byłem dzieckiem,
mówiłem jak dziecko,
czułem jak dziecko,
myślałem jak dziecko.
Kiedy zaś stałem się mężem,
wyzbyłem się tego, co dziecięce.
Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno;
wtedy zaś zobaczymy twarzą w twarz.
Teraz poznaję po części,
wtedy zaś poznam tak jak i byłem poznany.
Ale
jeśli cokolwiek wiem o miłości, jeśli choć trochę dane mi było jej
doświadczyć

dziwne posłannictwo zawarto w tym hymnie, który drąży naszą kulturę od dwu
tysięcy lat i
spychają ku regionom autoimplikacji. Bo i kto tu mówi?
czy ten, kto w
zwierciadle widzi
niejasno, czy też ten, kto widzi niejasno w zwierciadle (bo przecież zabroniono
formy bezosobowej:
co w zwierciadle widać? co zwierciadło widzi?). Nie o miłość chodzi tu zatem,
ale
o przezwyciężenie czasu, przeskok z czasu ludzkiego do porządku wieczności. To
chronologicznie
pierwszy i najważniejszy Portret Doriana Graya, gdzie Bóg ogląda swoją zżartą
cza-
sem twarz. A tym samym nie jest to obietnica, lecz zachęta. Stanąć na wysokości
zwierciadła
znaczy tu: być jak Bóg. Wówczas całość pochłonie część, mąż zabije dziecko,
codzienność
zjadaczy chleba niezauważenie roztopi się po drugiej stronie lustra. I nastąpi p
r z e a n i e l e
n i e. I rzeczywistość zostanie zlikwidowana. I duchy zespolą się z nami w tej
chwili, a jako
że czasu już nie będzie, w każdej chwili.
Lustro to
użyję określenia Foucaulta
fałd czasu i mówienia. Dlatego tylko
pozornie
majak prawda dwie strony. Ale nasza literatura przeanielając zjadaczy kartofli
(bądź pochwalona,
Kartoflanio...) zapewnia sobie a l i b i. Jest i tu i tam, a to znaczy, że i tu
i tam jej
nie ma. Nie chce bowiem przyjąć do wiadomości, że druga strona lustra jest
tajemnicą Alicji.
I błazna.
Fałd, scena
Fałd trzeba rozwinąć w scenę, a nie fałdów przysiadywać. Alicja, fałdy
przysiedziawszy,
zmienia się w Danuśkę, Jagienkę, Oleńkę, Baśkę i tłucze orzechy ku uciesze
błazna
Zagłoby...
Ironia zdarzeń, ta najprawdziwsza proza świata, powoduje, że tekst, zaczynający
się na
werandzie p. Mickiewiczów, kończy się w domu Sienkiewiczów. Nazwiska realnie
istniejące
w opisywanym świecie (ale dlaczego właśnie te?) skłonni jesteśmy odczytywać tu
symbolicznie,
tą decyzją czytelniczą potwierdzając, że tekstem rządzi inna logika. A ona nie
zależy
od subiektywnej decyzji interpretatora. Dlatego nie nadużywam jej
akceptując
ją, usiłuję
obnażyć. Pytam, co mieści się w owym fałdzie czasu i mówienia.
Ostatni z ocalałych zeszytów w szarych okładkach zaczyna się tak: "I znów
nieporozumienie
rodzinne zmusiło mnie wrócić do tej samej wsi, ale już nie do Radziewiczów, lecz
do
Sienkiewiczów. Będąc jeszcze w domu rodzinnym wysłałem list do Witka wypominając
jego
zachowanie. Zaznaczyłem w liście, by nigdy nie robił ludziom dobrze, bo za dobre
złym płacą.
Tak samo jak Twojej rodzinie i Tobie radziłem dobrze za co złym zapłacili, a w
ostateczności
sam nazwałeś mnie dupą za to, że zrobiłem Ci ciepło na zimę.
Teraz gdym wrócił do Pokośnej list ów wpadł w moje ręce i miałem go sam zanieść.
Witold, przeżywszy nieporozumienia rodzinne w rodzinie Witolda, przeżywa
nieporozumienia
rodzinne w swojej (Witolda) rodzinie. Wysyła zatem list. Witold wysyła list do
Witolda.
To w porządku realnym
różne osoby. Ale ten opieszały list ( the purloined
letter) zatacza
koło i trafia do nadawcy; "list ów wpadł w moje ręce..." Jak gdyby Witold pisząc
do
Witolda w istocie pisał do siebie. Jak gdyby rozdzielił się na dwie osoby,
stworzył lustrzane
odbicie, sobowtóra. Toteż nawet nieumiejętność oddania w piśmie mowy zależnej,
uchybienie
z punktu widzenia zdroworozsądkowej logiki tekstu, traci na znaczeniu, gdy
dostrzeżemy,
że Witold, zatoczywszy koło, od siebie otrzymuje odpowiedź, list zaś, powołując
persony
i maski wyznacza swoim przebiegiem scenę, gdzie dokona się p o k r z e p i e n i
e s e r
c. Teatralne rozwiązanie konfliktu.
Bo Witold, sam to przyznaje, ku pokrzepieniu serc pisze: "Zacząłem pracować nad
sztuką,
którą przygotowałem na święta Bożego Narodzenia, by uprzyjemnić te chwile
młodzieży i
samemu sobie co mi pomogło w tych uczuciach". Tego wyznania lekceważyć nie
warto, choć
zostało złożone za pomocą niewprawnych słów. Witold pisze ku pokrzepieniu serc
("by
uprzyjemnić te chwile młodzieży"), ale i ku pokrzepieniu serca ("co mi pomogło w
tych
uczuciach"). W tym wyznaniu jest cała pisarska samoświadomość; w tym wyznaniu
zawiera
się pełna dialektyka aktu twórczego. Bo my, którzy umiemy słowa składać, choć
nie zawsze
wiemy, co w nie włożyć, czyż nie musimy w cichości ducha przyznać, że po to się
pisze, aby
zasypać drążącą nas pustkę, tę, która m n i e o d s i e b i e oddziela, że pisze
się ku pokrze-
pieniu serca, które obija się o dwie strony tej pustki, do bram nieba kołacze, a
śmierci się boi,
zarysowuje dystans, wysyła listy do siebie adresowane do innych, powołuje
sobowtóra, wypełnia
scenę drobnymi rządkami pisma. Dlatego nigdy się nie zgodzę z takimi ujęciami
literatury,
które widzą w niej ekspresję swobodnej subiektywności. Pisanie nie jest
wyrzucaniem
z siebie, eks-presją, bo i co "ja", raz w otchłań zajrzawszy, mogłoby z siebie
prócz lęku wyrzucić?
Pisanie jest z w ł o k ą w procesie, choć wyrok dawno został wydany. Pisanie to
k o
m e d i a
kiedy Franz Kafka czytał Proces przyjaciołom, i on, i oni uważali,
że rzecz jest
nieodparcie śmieszna.
Najnowocześniejszą sztukę świata w III aktach nazywa Witold "komedią". Nie tu
miejsce,
by zastanawiać się, dlaczego Boska i Nie-Boska zostały nazwane komediami, nie tu
miejsce,
by rozważać etymologię słowa trivius. Określenie gatunkowe funkcjonuje jako
synekdocha i
zgodnie z tradycją teatrów ludowych odnosi się do wszelkiej działalności
uprawianej na scenie.
Ci, którzy zajmują się nią
to komedianci; nawet jeśli doskonale znani z
codziennych
kontaktów, w tym momencie dziwni, tajemniczy i groźni zarazem, dokonuje się
bowiem cud
transformacji. Scena to zwierciadło, nie dlatego jednak, że odsyła widowni jej
własną niczym
nie upiększoną twarz; to, co na niej się dzieje, nie jest reprezentacją,
powtórzeniem. W tej
tylko pozornie trójwymiarowej przestrzeni przemienia się wszystkie wartości,
świat zostanie
przenicowany a serce pokrzepione. Nie ma w tym zatem żadnej niekonsekwencji, że
Witold,
który w liście radził Witoldowi, "by nigdy nie robił ludziom dobrze, bo za dobre
złym płacą"
(ale list zawrócił do nadawcy, zmylił adres choć nie pomylił adresata i
ostatecznie listonoszem
został Sienkiewicz: "i miałem go sam zanieść. Jednak nie zrobiłem tego oddając
list
Tofilowi, który zaniósł we właściwe ręce. Odpowiedzi żadnej nie otrzymałem a
Witek zaczoł
powoli znów się do mnie chylić"), że Witold zatem w "komedii" przedstawia
zwycięstwo
dobra nad złem.
Inaczej mówiąc: scena nie jest przedłużeniem powszedniej przestrzeni, radykalnie
zrywa
jej ciągłość, podniesienie kurtyny oznacza wejście w inny świat, gdzie
obowiązuje lustrzana
zasada: "z ł o d o b r e m z w y c i ę ż a j". Wiedzieli o tym nie wiedząc
mieszkańcy domu
umarłych, z którymi podczas świąt Bożego Narodzenia oglądał przedstawienie
Dostojewski:
"Wszyscy zachowywali się cicho i skromnie. Wszyscy chcieli ukazać się panom i
gościom
od jak najlepszej strony. We wszystkich twarzach malowało się arcynaiwne
oczekiwanie.
Wszystkie twarze były czerwone i spotniałe od gorąca i duszności. Jakiż osobliwy
poblask
dziecinnej radości, miłego, czystego zadowolenia lśnił na tych poradlonych,
piętnowanych
czołach i policzkach, w tych spojrzeniach ludzi, dotychczas zawsze ponurych i
posępnych, w
tych oczach płonących niekiedy strasznym ogniem! Wszyscy byli bez czapek, i z
prawej
strony wszystkie głowy wydawały mi się ogolone. Lecz oto na scenie słychać
rumor, krzątaninę.
Zasłona wnet pójdzie w górę. Orkiestra wnet zagra..."
Tak ich widzę
jest rok 1946
poradlone twarze, poblask dziecinnej radości,
arcynaiwne
oczekiwanie, za sceną krząta się pewnie świeżo wyszły z lasu pirotechnik, na
scenie dywany
(dotychczas w okolicach tka się dwuosnowowe dywany, niegdyś w każdym niemal domu
były krosna), Polska poprawia koronę, na widowni smród machorki i garbowanych u
suchowolskich
Tatarów kożuchów. Ale tak ich widząc oglądających bożonarodzeniową komedyjkę

patriotyczny obraz, jasełka
popełniam błąd. Bo to, co działo się na scenie,
zostało autorską
wolą wzięte w nawias.
"Wtedy to chcąc się okazać przed ludźmi, że jestem coś wart, i jestem nie taki
jak mnie
Radziewicze urobili: durniem, warjatem i jeszcze tam jakim, ułożyłem wiersz
Pokośnej pt.
"Kochana Pokośna", który brzmi na początku mojej opowieści tj. życia w Pokośnej.
Kto go
rozumiał, kiedym deklamował ten wiersz na scenie po skończonej komedii, ocenił
ten wiersz
i mnie również. Ów wiersz zawiera moje życie w Pokośnej."
Naród (to nie rusycyzm, to archaizm) śpiewa Boże coś Polskę, anioł wnosi obraz
Matki
Boskiej Częstochowskiej (dlaczego nie Ostrobramskiej?), Polska klęka przed
obrazem, "za-
słona powoli zapada i koniec komedji". A wtedy przed kurtyną pojawia się on i
wygłasza
wiersz. Wiersz-inwokacja do Pokośnej kończy komedię i otwiera Pamiętne dnie
przeszłości.
Między sceną, gdzie pamiętne dnie przeszłości zostały odegrane a pamiętnikiem,
gdzie "pamiętne
dnie przeszłości" zostaną zapisane biegnie nieprzerwany wątek pisania. Kończy
się
Dziadów część trzecia, zaczyna czwarta.
Ów wiersz, zamykający narrację Witolda z dwu stron, choć pełniący w niej rolę
centralną,
bo wyznaczający przejście ze sceny realnej na scenę pisma, nie dotrwał do
naszych czasów.
Tak samo jak kochana Pokośna
taka, jaką opisywał Witold
i Kochana Pokośna
już nie
istnieje. Ale przecież prawie każdy z nas utracił jakąś mniejszą ojczyznę,
Heimat. Świadomie
czy nieświadomie, z woli losu czy głupoty. I wie, że tylko pisząc, jak ja to
robię w tej chwili,
może próbować ją odzyskać.
Ojczyzna, matczyzna
Najnowocześniejsza sztuka świata każe myśleć o pamięci wpisanej w formę. Bo choć
nominalnie
"najnowocześniejsza", przywołuje niepamiętne archaizmy: tradycje jezuickich
szkół, szopki, gdzie w pełgającym świetle świeczek śmierć raźno wywijała kosą,
wyrosły
wśród białoruskich zaścianków romantyzm. Później, pod koniec XIX wieku takie
żywe obrazy
inscenizowano na dobroczynnych fetach i akademiach ku czci, aby wielkim i
mniejszym
aktorkom pozwolić zastygnąć w pozach żywcem wziętych z Pochodni Nerona
Siemiradzkiego.
Ludowa forma została tu podniesiona, nobilitowana: ale ta nobilitacja nastąpiła
jedynie
po to, aby formę wypełnić patriotycznym pustosłowiem. Wyschło bądź zostało
zasypane
symboliczne źródło, nastąpiła inwazja alegorii.
Wyzwolenie Wyspiańskiego jest w znacznej mierze parodią tego języka, choć
wskazuje
też na swe źródło. Na narodowej scenie, gdzie "żupany (...), delije, kontusze
(...), lite pasy,
krzywce, karabele, chłopskie gunie, sukmany, trzosy. Tłum w kościele!", na
scenie
"Strójcie
mi, strójcie narodową scenę..."
wśród tworzonego na oczach widza wysypiska
pustych
znaków, które traktowane są jako znaki narodowej tożsamości, pojawia się Konrad.
Wyszedł
z bazyliańskiej celi, gdzie o jego duszę walczyło niebo i piekło, duchy z prawej
i duchy z
lewej strony, zszedł ze sceny, na której Herod
Senator mordował niewiniątka,
bo miał się
narodzić ten, któremu na imię Czterdzieści i Cztery, nowy Odkupiciel. Trzecia
część Dziadów
świadomie odwołuje się do ludowego teatru, nawet sylabotonizowane śpiewki
diabłów
podkreślają tę ludową proweniencję.
Wyzwolenie to "rzecz napisana w roku 1902, dzieje się na scenie teatru
krakowskiego".
Za czterdzieści cztery lata na innej scenie, po wyzwoleniu
ileż to razy w
ciągu tych kilku
lat owe ziemie wyzwalano, ale o tym nie będzie mowy, bo nie historyczna prawda
tu się liczy

na scenie "ładnie wytepatowanej i ubranej, gdzie znajdują się kilka obrazów
Polskich bohaterów,
w tem obraz Matki B. Częstochowskiej jako królową Korony Polskiej, ładnie
ubrany"
(słusznie, Matka Boska jest największym polskim bohaterem), na scenie, gdzie
"stoi tron
pięknie ubrany o dwa stopnie wzniesiony i żeby ładniej wyglądał ukleja się
gwiazdkami które
mają się mienić w świetle lamp kolorowych", Konrad się w trakcie "komedji" nie
pojawi,
sama zaś jej forma zostanie zredukowana do wyjściowej postaci: jasełek. Niższe,
które stało
się wyższym, znów wraca do niższego, pozostawiając patetyczną retorykę
alegorycznym
Figurom i radiu.
Oto, a jakże, święty Józef
Marszałek (to nieważne, czy Piłsudski, czy Rydz-
Śmigły, ta
kukiełka odwołuje się do dłuższej niż dwudziestoletnia tradycji); Polska w
familiarnych

choć to chyba niewłaściwe słowo
stosunkach ze świętym Józefem, bo jej tron
stoi w jego
gabinecie: oto Anioł zwiastujący Polsce niedobrą nowinę:
"Polsko! Naród Twój jest wybrany z pośród wszystkich narodów świata a synowie
Twoi
są przy tronie królestwa Bożego. Ale jak ciężko patrzeć Bogu na obecny Twój
naród, który
zapomniał o obietnicach swoich, złożonych ślubem swej Królowej..."; oto Hitler

rzeźnik
niewiniątek; oto wreszcie Szatan, który jak zwykle w jasełkach "odgrywa swą rolę
wesołą":
"Dobra droga się szykuje, w Piekle smoła się gotuje".
(Prawdopodobnie nie była to jedyna śpiewka wykonywana w czasie przedstawienia. W
tym samym zeszycie znajdowała się osobna kartka zapisana innym charakterem
pisma; oto
koniec zanotowanego na niej tekstu:
Z zachodu bostony na dwa seksafony
Ze wschodu katiusza orkiestrę zagłusza
A djabeł hitlera do piekła zabiera
Tam z kotła zpogląda jak Berlin wygląda
Ten marat.
Jakim cudem Jean Paul Marat znalazł się w tak dobranym towarzystwie pod
białostocką
strzechą? Zatem Charlotta Corday nie zabiła go do końca?)
Forma, zredukowana do niższej formy, cofnięta
chciałoby się rzec
do postaci
embrionalnej,
d o ł o n a m a t k i, inaczej pozwala spojrzeć na mesjanistyczne tęsknoty,
których
wyrażaniu zazwyczaj, nobilitowana przez patriotyczną retorykę, służyła. Polska
Chrystusem
narodów? Ejże! Inną funkcję przypisuje jej ludowa symboliczna wyobraźnia. Za
Królową
Korony Polskiej siedzi na tronie Polska
też w koronie: to dwie Królowe
s o b
o w t ó r y.
Matki.
"POLSKA: (wstaje i podchodzi do MARSZAŁKA) Radość mego serca nie ma granic.
Chcę wszystkich mych synów wprowadzić pod płaszcz mej oto Królowej (wskazuje na
Królową
Kor. Poi.) by już żadna siła nieprzyjacielska nie targała ich życiem.
Marszałku... Idź do
narodu w im siła." To znaczy: idź pod płaszcz Królowej, bo tam jest już cały
naród.
Z dawna Polski to królowa. Bogiem sławiena Maryja. Weźmie w opiekę naród cały,
by
obudził się wspaniały. Okrywa swym płaszczem Częstochowę, osłoni i kraj. Nie
mieszam się
do wszystkich świętych z litaniji, lecz nie dozwolę bluźnić imienia Maryi. Ona

to trzecia
osoba Trójcy Świętej.
Dlatego i nasza ojczyzna to m a t c z y z n a. Pierwsza, jedyna i nieosiągalna
na wieki,
przeto wiecznie pytać będziemy ze wstydem "co to jest polskość?". Bo skazuje nas
na chromy
chód, jako że choć nie byliśmy na krzyżu, mamy przebite stopy. Bo przez nią
karzemy
siebie
jak Edyp
ślepotą. Bo nigdy nie wydoroślejemy. Bo ciągle będziemy
zastanawiać
się nad imieniem ojca. I tylko spod jej płaszcza, gdzie się chronimy, jak spod
spódnic, którymi
Anna Brońska przykrywała Oskara, dobiegać będą, niczym apel poległych, coraz to
cichsze salwy blaszanego bębenka.
Kiedy o parę lat starszy Witold szukał w portowych knajpach i zaułkach Retiro
synczyzny,
aby ojczyźnie się przeciwstawić, nasz Witold zapisał: "Zaś jej mamusia jak
potem
nazywałem, a to ze względu że jej dzieci W i t e k i Z o s i a nazywali
mamusią to i ja
czując się dzieckiem swej matki nazywałem mamusią. Ona zaś myślała co innego.
Że ja
pragnę być doprawdy jej synem przez związek małżeński z Zosią."
Nasz Witold pragnie
jeśli pragnie
białego małżeństwa. Dlatego już nie odzywa
się.
Patrzy w lustro. Wyciąga ręce do ognia, jakby chciał ogrzać dłonie. Patrzy w
ogień. Nieruchomy
Potem powoli rozpina koszulę, ściąga z grzbietu i wrzuca do komina. Spada
fajerka,
otwierają się drzwiczki i na blachę wypada trochę węgli i polan. Odwiązuje
wiarówkę, powoli
odpina guziki i ściąga spodnie. Troczki przy kalesonach zasupłały się, zrywa je
jednym
pociągnięciem ręki. Zakrywa dłońmi przyrodzenie i mówi do swojego odbicia w
lustrze "jestem",
po chwili krzyczy "jestem gotowy".
Do kuchni wchodzi przez okno Zosia i niesie świeże truskawki. Witek robi jeden
krok w
stronę Zosi. Stanął. Jak stanął, tak i stoi, niemo, głucho, nieruchomie jak
kamień pośród
cmentarza. Zosia robi jeden krok. On za nią wszędzie. "Jestem..." Opuszcza
ręce... "...twoim
bratem..."
Trzy, cztery
W Dziadach
widowisku, dziecię śpiewa znużonemu życiem starcowi pieśń o
zaklętym
młodzieńcu:
Wyłamawszy zamku bramy,
Twardowski błądził śród gmachów,
Biegł na wieże, schodził w jamy:
Co tam czarów! co tam strachów!
W jednym sklepisku zapadłem

Jak dziwny rodzaj pokuty

Na łańcuchu, przed zwierciadłem
Stoi młodzieniec okuty.
Stoi, a z ludzkiej postaci,
Mocą czarownych omamień,
Coraz jakąś cząstkę traci
I powoli wrasta w kamień.
Aż do piersi już był głazem,
A jeszcze mu błyszczą lica
Męstwa i siły wyrazem;
Czułością świeci źrenica.
Zaklęty młodzieniec
Narcyz? Dorian Gray?
żyje w swoim czasie, płynącym
według
innych praw niż zewnętrzny czas historii. Choć ten istnieje
powoli,
niezauważalnie zmienia
jego ciało w kamień. Tego pewnie w zwierciadle nie widać. Czy możliwa jest próba
wyrwania
się z pęt czasu biografii, stłuczenie zwierciadła? Jak możliwe jest pełne
wejście w czas
historii?
"Młodzieńcze, nigdzie w tym kraju,
Od Niemna po Dniepru krańce,
Nie słyszałem o Poraju
Ani o jego kochance.
"Po co pytać, czasu strata,
Gdy cię wyrwę z tej opoki,
Wszystkie ciekawości świata
Własnymi odwiedzisz kroki.
"Znam czarodziejską naukę
Wiem dzielność tego zwierciadła,
Wraz go na drobiazgi stłukę,
By z ciebie ta larwa spadła".
To mówiąc, nagłym zamachem
Dobył miecza i przymierza,
Ale młodzieniec z przestrachem

"Stój!" zawołał na rycerza.
"Weźmi zwierciadło ze ściany
I podaj go w moje ręce,
Niech sam skruszę me kajdany
I uczynię koniec męce".
Wziął i westchnął, twarz mu zbladła
I zalał się łez strumieniem,
I pocałował zwierciadło

I cały stał się kamieniem.
Nie w Upiorze, którym Mickiewicz poprzedził część drugą, ale w zaklętym
młodzieńcu z
fragmentarycznej części pierwszej wolę widzieć prefigurację Gustawa-Konrada.
Bo zawsze mnie zastanawiało: dlaczego, wbrew autorskiej numeracji, czytamy część
czwartą przed trzecią? Dlaczego upieramy się, by w Konradzie widzieć Gustawa z
części
czwartej a nie widmo z części drugiej? Dlaczego nie chcemy zrozumieć tego p o s
z u k i w a
n i a s t r a c o n e g o c z a s u, spełnionego proroctwa, retroaktywnej
struktury wpisanej w
Dziady?:
Niedawno odwiedzałem dom nieboszczki matki,
Ledwie go poznać mogłem! już ledwie ostatki!
Kędy spojrzysz
rudera, pustka i zniszczenie!
Z płotów koły, z posadzek wyjęto kamienie,
Dziedziniec mech zarasta, piołun, ostu zioła,
Jak na smętarzu w pomoc, milczenie dokoła!
Czas historyczny płynie tu jak zwykł: ku rozpadowi. Wzrasta entropia i chaos.
Ale czas
uczucia
odzyskany czas symboliczny
zmierza w drugą stronę:
O, inny dawniej bywał przyjazd mój w te bramy:
Po krótkim oddaleniu gdym wracał do mamy,
Już mię dobre życzenia spotkały z daleka,
Życzliwa domu czeladź aż za miastem czeka,
Na rynek siostry, bracia wybiegają mali,
"Gustaw! Gustaw!" wołają, pojazd zatrzymali:
Lecą nazad, gościńca wziąwszy po pierogu;
Mama z błogosławieństwem czeka mię na progu;
Wrzask spółuczniów, przyjaciół, ledwo nie zagłuszy!...
Kto tu przyjechał i kiedy? Gustaw? Konrad? Może pan Tadeusz wjechał dwukonną
bryką
i obiegłszy dziedziniec zawrócił przed ganek? Może Witold mija majątek Karolin i
mówi:
"Kiedyś ten dwór musiał piękniej wyglądać
dziś nie jest równy wiejskiej
zagrodzie".
A może ja?
Dwie niezbieżne strugi czasu powodują, że czas płynie niespójnie, zostawia luki
do wypełnienia

i nie jest to "romantyczna fragmentaryzacja"... A tak płynąc, tak tworząc
wiry,
zakola, tak powołując u p a d ł y c z a s, gdzie pachnie tatarakiem i klepsydrą,
zarysowuje
wzór. Nie jest to jednak wzór "tamtej strony", gdzie kwiaty i rysunek, n a s z a
to strona,
jedyna jak na wstędze Mbiusa strona. Choć wzór, dzięki wydeptywaniu tych samych
ścieżek,
staje się czytelniejszy, zmienia się w gościniec, i tak ktoś wpadnie w te luki,
te na gościńcu
wyboje. Aby, "gościńca wziąwszy po pierogu", iść dalej. Czas
Wielki Czas,
który
ubóstwiliśmy
nie płynie w jedną stronę, o n p ł y n i e p o j e d n e j s t r
o n i e.
Nie wiem, po co zamieniać uczuciową prawdę części czwartej na jasełkową wizję
historii
i pychę Wielkiej Improwizacji. Nie wiem, skąd przypuszczenie, że nasz wieszcz
nie umiał
zliczyć do pięciu. Bo przecież gdyby chciał, aby część trzecią po czwartej
czytano, nazwałby
ją piątą, bo napisał ją jako trzecią
ale czy to tłumaczy wszystko, że jako
trzecia napisana,
jest trzecią?
Ale tak nie wiedząc, zarazem wiem: wiem, że łatwiej uznać widmo, które weszło na
scenę
publiczną, za człowieka, niż choćby w cichości ducha się przyznać, że scena
publiczna rodzi
upiory. Wiem, że łatwiej zaakceptować czas historyczny niż czas uczucia. Wiem,
że łatwiej
uznać Ustęp, ze sławnymi Do przyjaciół Moskali, za wygłos dramatu, niż te słowa:
Bo słuchajmy i zważmy u siebie,
Że według Bożego rozkazu:
Kto za życia choć raz był w niebie,
Ten po śmierci nie trafi od razu.
Wiem, że łatwiej się rozpoznać
i to jest dopiero prawdziwa h a ń b a d o m o w
a
w
fałszywej, totalnej symbolice jednej chwili ("Czym jest me życie? Ach, jedną
chwilką!"), niż
w otwartym
bo choć gasną świece, nie ściele się, jak powinien, trup
na
nieskończoność
czasie. Wiem, że lżejszy do udźwignięcia jest kamień niż puste zwierciadło.
Konrad zgrzeszył, bo chciał zatrzymać czas, przejść na drugą stronę zwierciadła

więc
może słuszniej byłoby, zamiast zastanawiać się nad wielkością romantycznego
ducha, zapytać
o rozmiary grzechu i jakość egzorcyzmów?:
Módl się, bo strasznie Pańska dotknęła cię ręka.
Usta, którymiś wieczny majestat obraził,
Te usta zły duch słowy szkaradnymi skaził;
Słowa głupstwa, nąjsroższa dla mądrych ust męka,
Oby ci policzone były za pokutę,
Obyś o nich zapomniał

Wiadomo przecież
rękopisy nie płoną, Konrad odpowiedzieć musi: "już są tam

wykute".
Choć pewnie jeszcze nie wie, że dłuto kujące słowa ześlizgnęło się, że
rozpołowiło marmur.
Słowo
wypowiedziane słowo
stało się ciałem i, choć w formie poronnej,
przetrwa.
Jak fałszywie brzmią dalsze słowa księdza Piotra:
Obyś, grzeszniku, nigdy sam ich nie wyczytał,
Oby cię o znaczenie ich Bóg nie zapytał

Módl się; myśl twoja w brudne obleczona słowa,
Jak grzeszna, z tronu swego strącona królowa,
Gdy w żebraczej odzieży, okryta popiołem,
Odstoi czas pokuty swojej przed kościołem,
Znowu na tron powróci, strój królewski wdzieje
I większym niźli pierwej blaskiem zajaśnieje.
Bo i co tu mówi ksiądz Piotr? Ano mówi: myśl dobra, tylko słowa złe, bo
"brudne". Zatem
ja, ksiądz Piotr, robaczek pokorny i cichy, oczyszczając słowa, a to znaczy
wyzbywając
się swego "ja", będą kontynuował tę myśl, żeby większym niż pierwej blaskiem
zajaśniała. I
już czyści, już kontynuuje, już wpada w trans
choć skoro swego "ja" się
wyzbył, kto przez
niego mówi?
już to próchno świeci ("Panie! czymże ja jestem przed Twoim
obliczem?

Prochem i niczem"), ale musiały odbiec duchy z prawej strony, bo nie widzi, że
obok niego,
na posadzce, leży żywy trup, wampir.
l listopada 1823 roku dokonała się nie transfiguracja, lecz r o z b i ó r
a
używam tego
słowa z całą jego historyczną konotacją
pierwotnej jedności. Czy była to
jedność ziemska
czy sakralna, trudno dziś powiedzieć, gdy nastąpił podział na słowo, które odtąd
będzie
chciało stać się ciałem i zacznie nawoływać do czynu, i na ciało
na żywego
trupa
które
płodzić będzie w nadmiarze słowa, póki unicki ksiądz nie zawoła "synu!". Zbyt
pośpiesznie
ktoś pocałował zwierciadło, zostało lustro i kamień. W lustrze zawsze ktoś
zapragnie się
przeglądać, kamień niekiedy ktoś zechce ożywić.
Jest to podział na dwa. Na duszę i ciało i wszystkie opozycyjne pary pojęć,
które z tego
rozbioru wynikają. A tym samym i zapomnienie, że cała nasza kultura

przynajmniej do
Rewolucji Francuskiej
taktowała na trzy. Kiedy w sferę Ducha wprowadza się
podział na
dwa, kiedy rozbiera się sferę Ducha, otwiera się czas niepamięci. To zapomnienie
nie jest
wszakże zwykłym zapomnieniem. Bo to, co zapomniano, wcale nie przestało istnieć,
ono
istnieje Zewnątrz, w zewnętrzności dalszej niż wszelka zewnętrzność będąca
bliźniaczym
tworem subiektywności, ono
postrzegane przez nas jako puste miejsce, brak
z
Zewnątrz
określa nasze doświadczenie w e w n ę t r z n e, będące doświadczeniem świata
bez Boga.
Heideg-ger: "Brak Boga oznacza, że żaden Bóg nie skupia już na sobie ludzi i
rzeczy w sposób
oczywisty i jednoznaczny i że nie składa już, takim skupianiem, dziejów świata
pozwalając
w nich przebywać ludziom. Wszelako brakiem Boga daje o sobie znać coś gorszego
jeszcze. Nie tylko zbiegli bogowie i zbiegł Bóg, lecz w dziejach świata wygasł
blask boskości.
Czas Nocy Świata jest marnym czasem, gdyż marnieje coraz bardziej. Zmarniał aż
tak,
że nie potrafi już rozpoznać, iż brak Boga jest właśnie brakiem."
W bazyliańskiej celi blask boskości jeszcze nie wygasł. "Wszyscy pisarze, którzy
uczynili
wzmiankę o prześladowaniu ówczesnym Litwy, zgadzają się na to, że w sprawie
uczniów
wileńskich było coś mistycznego i tajemniczego", czytamy w odautorskim wstępie.
Musiało
być coś mistycznego i tajemniczego tam, gdzie ważyły się i ziemia i niebo, gdzie
dokonały
się rytualne rozbiory, aby te realne zniweczyć. Wbrew nekrologowi na ścianie
celi Gustaw
nie umarł. Gustaw-Konrad, zmierzając ku t r z e c i e m u m i e j s c u, ku
Zewnętrzu, w
lustrzany świat
mimo że jeszcze nie wiedział, domyślał się tylko prawdy, którą
później
wypowie za niego Nietzsche
rozmnożył się. Choć został wędrowcem, będzie odtąd
szedł za
nim jego cień. Samowolna elekcja
szturm na sferę ducha, gdzie, jak
przypuszczał, miejsce
stoi puste, by lepiej tam rządzić, niż Bóg rządzi (przecież On nie krzyknął:
liberum veto)

zakończyła się rozpadem na dwa.
Odtąd żyjemy w przestrzeni dyferencjacji. Na jałowej ziemi Ulro. I niekiedy
odnajdujemy
siebie w słowach Miłosza: "Kiedy mój anioł stróż (który przebywa w
uwewnętrznionej zewnętrznej
przestrzeni) odnosi zwycięstwo, ziemia wydaje mi się tak piękna, że żyję w
ekstazie
i o nic się nie martwię, bo otoczony jestem boską opieką, zdrowie moje dobre,
czuję w
sobie prąd wielkiego rytmu, w snach ukazują się magicznie-barwne krajobrazy, nie
myślę o
śmierci, bo czy nastąpi ona za miesiąc, czy za pięć lat, spełni tylko, co
zasądził dla mnie Bóg
Abrahama, Izaaka i Jakuba, nie Bóg filozofów. Kiedy zwycięża diabeł, z
obrzydzeniem patrzę
na kwitnące drzewa, które co wiosny powtarzają mechanicznie to, co im nakazało
prawo
naturalnej selekcji gatunków, morze kojarzy mi się z pobojowiskiem monstrualnych
skorupiaków
gdzieś sprzed lat miliarda, przypadkowość i bezsens mego jednostkowego istnienia
przygnębiają mnie, jestem wyłączony z rytmu świata, który pędzi zostawiając
mnie, szczątek,
na boku, no i straszno, bo życie przeżyłem, nie dostanę innego, a śmierć tuż."
Dlatego Konrad nie chce zejść ze sceny. Schodzi Gustaw.
Ten też trafi na swego księdza. Żeby symetria była pełna, księży również musi
być dwóch.
I tak samo jak tamten, romantyczny wizjoner, nie rozumiał, co ożywia zabójcze
słowa, tak
ten, czciciel materii i Newtona, kolejne wcielenie Jowisza Litewskiego z salonu
państwa Becu,
nie dostrzega, co porusza żywym ciałem. Jeden egzorcyzmuje diabła, drugi
zakazuje
dziadów.
Tylko nić pisma, cieńsza niż powierzchnia zwierciadła, ceruje przenicowane
światy.
Nić, cień
W stanach maksymalnego wycieńczenia organizmu
przez wódkę, napięcie
psychiczne,
nieszczęście
pojawia się niekiedy dojmujące fizyczne wrażenie obecności k o g
o ś t r z e
c i e g o. W przypisie do Ziemi Jałowej Eliot stwierdza tak: "Poniższe wiersze
powstały pod
wpływem sprawozdania jednej z polarnych ekspedycji (zapomniałem której, zdaje
się, Shackletona):
wspomniano tam, że grupa podróżników, będąc u kresu sił, miała ciągle złudzenie,
iż jest o jednego członka wyprawy więcej."
A oto te wiersze:
Kto jest ten trzeci, kto zawsze wędruje przy tobie?
Kiedy liczę, jesteśmy tylko ja i ty,
Ale kiedy popatrzę tam, na białą drogę,
Jest jeszcze zawsze ktoś, kto idzie przy tobie,
Owinięty w brązowy płaszcz, w kapturze,
Nie wiem, mężczyzna, czy może kobieta

Kim jest ten, który idzie tam, gdzie ja i ty?
Kiedy wybierzemy się
pytam serio
do Emaus?
Mamusia, mimesis
Skończyła się Dziadów część trzecia, zaczyna czwarta. Z patriotycznej sceny,
pokrytej
dywanami, oblepionej cynfolią, usłanej widłakami i rutą schodzimy w Pamiętne
dnie przeszłości.
Trudno o trafniejszy tytuł: z perspektywy wiadomego finału
il nły a pas
dłamour
heureux
otwiera się przestrzeń wspomnienia, wytyczona przez sentymentalną
pamięć i serce.
"Na słowa ludzkie o tej rodzinie zadrga serce nerwowo ale znów się uspokaja.
Przypuszczam,
że ten wulkan wygaśnie zupełnie, a kratery zbiegiem czasu zrównają się z
powierzchnią

nie ziemi, lecz serca." To ostatnie słowa tej opowieści o miłości: potem jest
jeszcze
tylko niewysłany list, choć zaadresowany do niej, pisany do siebie: "Teraz dla
pamięci m o j
e j tego burzliwego życia postawię T o b i e Zosiu kilka m y c h pytań..." Bo i
do kogóż
miałby Witold ten list wysyłać? Miłosna korespondencja, gdy dusza zlewa się z
duszą, skończyła
się. List swoim obiegiem wyznaczył obszar adresata, a teraz wraca do centrum,
którego
już nie ma. Zostaje sam list
jedyna racja istnienia poczty. P o s t

modernizm.
Mimo że jest to opowieść o miłości, nie ma powodu, by Witoldowi nie wierzyć, gdy
w
niejednym miejscu pisze, że Zosi nie kochał. Przeciwnie, w tym można dopatrywać
się
prawdziwości jego opowieści. On ją kocha i nie kocha, raz kocha, raz nie kocha,
kocha i nienawidzi
zarazem, nienawidzi i jest mu obojętna, pogardza nią i zazdrości. Zazdrości i
jest
zazdrosny. Rozpacza, kocha. Huśtawka uczuć, którą stara się uporządkować
chronologicznie,
żeby zrozumieć, co się stało, przedstawić sobie w kategoriach "wcześniej" i
"później", ta
rozbujana w pamięci huśtawka wyznacza pole gry. Witold jest tylko jednym z jej
aktorów, a
nie jej reżyserem. Nie on wyznacza jej reguły, ani
jak w rozpaczy zaczyna
podejrzewać

Zosia; tą grą włada pragnienie. A jest to p r a g n i e n i e t r ó j k ą t n e.
Tym nasz Witold
przypomina innego Witolda, choć tamten był zawsze świadom rządzących grą reguł,
toteż
mediatora wypychał na środek sceny. Dlatego nigdy nie zaryzykował.
Pojęcie to wprowadził Reno Girard w książce Kłamstwo romantyczne i prawda
romansów:
określa ono "pragnienie według K o g o ś I n n e g o", stojące "w sprzeczności z
pragnieniem
w e d ł u g S i e b i e, którego doznawaniem chełpi się większość z nas". Taka
na
przykład pani Bovary: "Emma Bovary odczuwa pragnienia za pośrednictwem
romantycznych
bohaterek, których losami wypełniona jest jej wyobraźnia. Mierne utwory, które
pochłaniała
w latach młodości, zniszczyły w niej wszelką spontaniczność. U Jules de
Gaultiera
szukać należy definicji b o w a r y z m u, odnajdywanego przez autora u prawie
wszystkich
postaci Flauberta: Taka sama niewiedza, taka sama niestałość, taka sama
nieobecność własnych
reakcji zdają się
w wyniku braku autosugestii pochodzącej z wewnątrz

przeznaczać
ich do połuszeństwa wobec sugestii wychodzących ze środowiska zewnętrznego
Gaultier
zauważa jeszcze w swoim słynnym eseju, że aby osiągnąć swój cel, który polega na
widzeniu
siebie innymi niż są w rzeczywistością bohaterowie Flauberta stawiają przed sobą
wzór i z postaci, którą postanowili być, naśladują wszystko to, co mogą
naśladować, całą
zewnętrzność, wygląd, gest, intonację głosu, ubranie".
Ta sytuacja zdarza się wówczas, gdy niknie naturalny związek między prozą świata
a
przedstawieniem i słowa wycofują swój udział spomiędzy rzeczy. Historia
indywidualna

jedyna historia, bo cóż, póki nie dopali się druga świeca, mam więcej?

przybiera formę
literatury. Poszukiwacz tożsamości, który tego rozpadu nie dostrzegł, sądzi, że
cały czas obraca
się w rozległym horyzoncie Tego Samego, że pragnie według Siebie; w istocie
jednak
jego pragnienie jest mediatyzowane przez to, co Inne. Kocha i pragnie naśladując
cudze gesty
i słowa, które tymczasem utraciły moc wiążącą. Póki romantyczny styl zachowania
uważany
był za powszechnie obowiązujący, literatura nie przedstawiała błędnych rycerzy
gestu. Póki
romans rycerski odbierany był za wyidealizowaną co prawda, ale rzeczywistość,
nie mógł
pojawić się rycerz Smutnego Oblicza. Bo to on, przemyślny szlachcic z La Manczy,
jest patronem
tych, których zwiodła Literatura. Cytuję dalej Girarda: "Powie ktoś, że Amadis
jest
postacią fikcyjną. Niewątpliwie, lecz to nie Don Kichote jest autorem tej
fikcji. Mediator jest
urojeniem, mediacja urojeniem nie jest. Poza pragnieniami bohatera istnieje
również sugestia
kogoś trzeciego, twórcy Amadisa, autora opowieści rycerskich. Dzieło Cervantesa
jest długą
refleksją nad zgubnymi wpływami, które wywierać mogą na siebie najzdrowsze
umysły. Pominąwszy
jego manię rycerską, Don Kichote podchodzi do wszystkich spraw z dużą dozą
rozsądku. Jego ulubieni pisarze również nie są wariatami: nie traktują poważnie
swoich fikcji.
Złudzenie jest owocem dziwnego związku między dwoma światłymi umysłami."
Don Kichot naśladuje. Prowadzi go
owinięta w brązowy płaszcz, w kapturze
Jej
Wysokość
Mimesis. Ale w którymś momencie naśladowanie, na-śladowanie, wędrówka po śladach
gubi trop, przestaje być podążaniem za kimś. Imitatio zmienia się w simulo, bo
już cudzy
bóg przed tobą się pojawił i za chwilę wyłoni się simulac-rum
upiór, mara, ten
trzeci,
zawsze ktoś, kto idzie przy tobie. Pragnienie nie zmierza już bezpośrednio ku
swemu obiektowi,
odbija się od pośrednika i dopiero wówczas zostaje skierowane we właściwą bądź
urojoną
stronę. Złudzenie jest owocem dziwnego związku między dwoma światłymi umysłami.
Kiedy tak wyżej zwane światłe umysły zabierają się za kochanie, miłość
przeobraża się w
serię rykoszetów.
Witold wychował się na romansowych lekturach, sam przyznaje, że "w myślach jego
śniły
się królewny". Ale nic w nim nie ma z bowaryzmu, nie drapuje się w romantyczne
szaty, a
wychodzących karmić kury Zoś i Maryś nie odziewa w powłóczyste jedwabie. Wielka
miłość
wielką miłością, o tym można pomarzyć sobie przed zaśnięciem, tymczasem brać
trzeba co
Bóg i Zosie dają. Taki też jest początek jego romansu z Zosią: "Czasem okrywałem
się wstydem
myśląc, że następnym razem [rodzice] zrobią mi wymówkę za takie długie
siedzenie.
Ale nigdy tak nie było, więc więcej do tego życia się przyzwyczaiłem, stałem się
bezwstydny.
Miłość fizyczna przeistoczała się w coraz to inne formy. Jednak nie byłem
zadowolony,
bo duchowo jej nie kochałem, a ceniłem tylko miłość serca i duszy." Cóż z tego,
że "jej miłość
wzbijała się na najwyższe szczyty gór", cóż z tego, że rodzina okazywała więcej
niż
przychylność
jego serce jest "martwe". Zosia istnieje tylko w sferze doznań
fizycznych,
tylko "miłość fizyczna przeistacza się w coraz to nowe formy". Jeśli nawet ciało
zatrzymuje
ciało, duchowo to szyba.
Szyba stanie się lustrem wówczas, gdy pojawi się za nią ciemność. Cień. Będzie
wtedy
wieczór i noc ducha, będą świeciły gwiazdy jak to tylko gwiazdy potrafią. W
niebo ktoś rzucił
kałamarzem
jest czarne. "Pewnego razu przyszedł Bolek wieczorem gdy
siedzieliśmy
pod mieszkaniem. Siedzieliśmy bardzo długo aż wszyscy poszli spać; tylko my we
trójkę
pozostali, wyczułem jego myśli. Myślał: Tobie jest do syta tej miłości, odstąp
mi na dziś.
Pomyślałem, że kiedyś mnie z ją zostawiał, a teraz trzeba żebym ja mu odstąpił
miejsca."
Póki co, to tylko transakcja między przyjaciółmi, dlatego powiada, że "zazdrości
nie czułem
ani odrobinę". Choć już imituje zazdrość: "zacząłem niby to się gniewać". A
niewiele
potem zastaje Zosię z innym mężczyzną: .Wiedziałem co on ma jej powiedzieć: to
co każdy
mężczyzna". I wówczas, kiedy pojawia się rywal, budzi się w Witoldzie i n s t y
n k t m i m
e t y c z n y: "Zaznaczę, że mi się nie podobało takie zachowanie, kiedy chciała
należeć do
mnie więc powinna zachować się należycie." Zazdrość jest pierwszym krokiem do
miłości:
tak zaczyna działać pragnienie trójkątne.
Witold o tym nie wie, zatem powiedzieć mu nie wystarczy. Trzeba mu pokazać, jak
należy
kochać Zosię, aby jego pragnienie zostało zapośredniczone. Ale w tej dialektyce
uczuć
Aufhebung nie zmieni się w Aufklrung
prędzej wstąpi w ciemność, gdzie gubią
się tropy.
"Przyszedł Bolek w odwiedziny do mnie a mi głowa pęka. Kazał by mi chustkę
moczyli w
spirytusie i przykładali. Zabrała się Zosia do dzieła i mokrą chustkę położyła
mi na czole,
trzymając wciąż rękę na mojej głowie. Ulżyło mi to i prosiłem o zmianę kompresu,
zmieniała
co chwilę, a rękę zawsze trzymała na czole. Z wieczora siedzieli wszyscy, a
potem poszli
stare do spania zostawiając nas we trójkę. Spirytus pomógł. Zacząłem zasypiać.
Wkręcili
lampę czy sama zgasła. Zosia wciąż była przy mnie, czułem jej rękę na swym
czole. Wreszcie
słyszę lekkie drganie Zosi, które co pewien czas się powtarza i silniejsze.
Wreszcie opada
całym ciężarem na mnie. W t e j c h w i l i gdyby był człowiek z żelaza toby
może nic nie
odczuwał, ale żyjący to musiał być poddenerwowany. Bolek gdyby wiedział, że j u
ż naprawdę
kocham Zosię, toby tego nie robił, bo jak widziałem bardzo mnie lubiał; mawiając
często: Tylko ciebie mam jednego kolegę, z którym zawsze mogę wyruszyć.
Sympatję do
siebie czuliśmy zawsze."
Witold j u ż kocha Zosię. W t e j c h w i l i, gdy jego przyjaciel
sobowtór i
rywal, z
którym rozprawia się o honorze i wielkim uczuciu, dzieli się kobietą jak
opłatkiem i wspólnie
ogląda medyczne książki
uprawia miłość z Zosią obok niego. Zosia cały czas
trzyma rękę
na jego czole. Pragnienie zostaje zmediatyzowane: skierowane ku przyjacielowi,
odbija się
odeń i rykoszetem godzi w Zosię. Zosia opada całym ciężarem na niego. I oto
przyjaciel kocha
się na przyjacielu. Między nimi, cieńsza niż kartka, zredukowana do znaku w jego
funkcji
komunikacyjnej, Zosia. Lvi-Strauss ucieszyłby się: to, co pisał o miejscu
kobiety w społecznościach
pierwotnych, na białostockiej wsi przybrało formę dosłowną, choć niedorzeczną:
"Globalny stosunek wymiany, który ustanawia małżeństwo, nie zachodzi między
mężczyzną a kobietą, lecz między dwiema grupami mężczyzn; kobieta występuje tam
jako
jeden z przedmiotów wymiany, a nie jako jeden z partnerów, między którymi
dokonuje się
wymiana."
Scena ma posmak fantazmatu: gorączka, ból głowy, skwiercząca lampa, opary
spirytusu,
ręka Zosi na czole. "Stare poszli do spania zostawiając nas we trójkę." Mamusia
pewnie śni o
Franku, bo "jest najśliczniejszy ze wszystkich jakie kiedy widziała". To też
niepokoi Witolda.
Z jakąż rozkoszą opisywał te litry wódki, najlepsze miejsce przy stole, czystą
bieliznę,
osobny ręcznik, to wreszcie, że Witek z Antkiem spali w stodole, a mnie
puszczano do domu".
Toteż traktował ją jak matkę, a nie przyszłą teściową. "Cóż miałem robić? Za ich
dobre
odnoszenie się musiałem płacić dobrem i grzecznością". Ale przecież t e g o s a
m e g o d n
i a zdał sobie sprawę, że "zaczęto mnie strącać z wyżyn na jakie mnie sami
wynieśli".
Pojawił się bowiem rywal
Franek
aby uświadomić mu, że tylko wówczas
"mamusia"
stanie się mamusią, gdy zawrze z nią transakcję, a Zosia zamieni się w znak
płatniczy tej
operacji. Znów pragnienie zostało zmediatyzowane: skierowane ku mamusi, odbiło
się od
niej
pewnie teraz chrapie, przewraca się na drugi bok i widzi we śnie
zarobione na bimbrze
pieniądze, za które kupi swojej córce męża
i rykoszetem ugodziło w Zosię.
Mamusia jeszcze
nie wie, że już kupiła, a transakcja dokonała się w sferze symbolicznej: Witold
już kocha
Zosię.
"Wyłonienie się myślenia symbolicznego
pisze Levi-Strauss
musiało sprawić,
by kobiety,
jak słowa, stały się rzeczami podlegającymi wymianie. Było to bowiem w tym nowym
przypadku jedynym sposobem przezwyciężania sprzeczności, która powoduje, że ta
sama
kobieta jest postrzegana pod dwoma nie dającymi się pogodzić aspektami: z jednej
strony
jako przedmiot własnego pożądania, a więc jako pobudzająca instynkty seksualne i
instynkt
zawłaszczania, z drugiej zaś
jako podmiot, ujmowany jako taki, a pożądany
przez innego i
stanowiący przeto środek związania go przez spowinowacenie go ze sobą."
Tej nocy, przy zgaszonej naftowej lampie, dokonały się nie mistyczne zaślubiny,
ale c i a
ł o s t a ł o s i ę s ł o w e m: w trzecim
symbolicznym
świecie pojawił się
znak. Zosia,
jako forma znacząca, stała się przedmiotem wymiany i komunikacji. A tym samym
poprzez
swój obieg zarysowała zakaz. Jest to zakaz podwójny: z jednej strony dotyczy
homoseksualizmu,
z drugiej
kazirodztwa. Znaczeniem tego znaku jest zakaz, a ona jest formą
zakazu, na
którym to niewypowiedzianym zakazie
uniku?
opiera się cała nasza kultura.
Między matczyzną a bractwem wampirów, gdzie rządzi zasada "b r a t e r s t w o a
l b o ś
m i e r ć" istnieje szeroka jak ocean przestrzeń, gdzie winna panować zasada
rzeczywistości.
A mimo to czasem, gdy dwa transatlantyki mijają się na środku oceanu, następuje
katastrofa.
Trąd, syfilis
Zosia, choć znak, jest niema. Nic nie mówi, a nawet kiedy mówi, Witold na jej
słowa nie
zwraca uwagi. Gdy wyznaje mu miłość, nie wie, co ma mówić, co odpowiadać. On
wielkiej
miłości potrzebuje, to prawda. Ale może najchętniej pokochałby wielką miłość,
pokochałby
siebie kochającego. I będzie to robił, rozpamiętując pamiętne dnie przeszłości,
przeglądając
się w sobie jak w lustrze.
Zosia, choć znak, ma ciało. Ciało nie jest nieme. Może wypowiadać się za pomocą
symptomów.
"Zaobserwowaliśmy że p. Zosia jest nie zdrową
wykazały nam to objawy jej ciała
na które nikt by nie spostrzegł najmniejszej uwagi, gdyby w tym czasie nie
przeglądali książek
leczniczych i tytuły chorób zakaźnych. Bolek nie miał sam śmiałości powiedzieć
Zosi,
więc należało mnie się zapytać czy jest zdrową. Ja byłem w tak bliskich
stosunkach więc
miałem tę odwagę jej się zapytać."
Zosia, choć niema, ma ciało. Może co najwyżej odpowiadać. "Gdy zapytałem
odpowiedziała
że to jest niemożliwością i że zupełnie czuje się zdrową." Ale to ciało już
wcześniej
musiało komuś odpowiadać. Choć nikt
ani wówczas, ani teraz
nie dostrzegł, że
te odpowiedzi
w istocie były wołaniem o emancypację. Bo Zosia nie chce być znakiem.
Wierzę Witoldowi, gdy mówi: "Ale gdyby znów przyrzekła zostać moją i mnie nie
zdradzać,
wtedy uciekałby od jej pędzony siłą prądu by jej już więcej nie oglądać". I
wierzę Zosi,
gdy odpowiada: "Ty mnie rzuciłeś". Wierzę im obojgu i wiem, że się kochali. Ale
to ona

znak
złapała syfa, o co zresztą w tamtym czasie było zdecydowanie łatwiej niż
o męża. Ale
to on mówi, szlachetny i czysty: "Nam mężczyznom jest co innego, a wam przynosi
miłość
cielesna wstyd i hańbę, czego powinniście się wystrzegać". A potem, choć krew
się w nim
burzy, odchodzi "zostawiając Zosię na pastwę losu bez żadnego wspomnienia".
Nieszczęściem
ich dwojga stało się to, że jedyną chorobą, na jaką godziło się zachorować
kobiecie w
polskiej literaturze, był symboliczny trąd.
W ostatnich słowach swego listu Witold pyta: "Co za przyczyna, że nie mogłem Cię
zapylić,
gdy już tego pragnąłem w ostatnich dniach raczej miesiącach mego pobytu w Twym
domu, starając się pomścić me krzywdy?" Witoldzie, nie mogłeś jej zapylić, bo
przecież
traktowałeś ją jak znak, a ten nie został ci dany. To raczej znaki zapylają,
podlegają rozplenieniu,
dissemination. Tak zaczyna się pisanie.
Gdzieś tam Hela tuli do łona rozkwitłe piwonie, Werci usycha pierś, doktorowa
Kowalska
wychodzi odetchnąć świeżym powietrzem do kowieńskiej doliny, Maryla zażywa
laudanium,
a Stefcia Rudecka kręci przecząco głową. Gaśnie druga świeca.
lipiec 1998



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
FAQ Komendy Broń (Nazwy używane w komendach) do OFP
komendy1
Komendy
Kolo Czasu 3 Kamien Lzy tom2
Uzdrawianie Kamieniami Szlachetnymi
q2001 krzyk kamienia
Lustro
Komendy i podstawy Linuksa (2)
Kamieniołom warstw godulskich w Ustroniu Poniwcu

więcej podobnych podstron