50 (15)


Orszak królewski późną nocą dotarł do Żywca i prawie nie zwrócił uwagi w
miasteczku, przerażonym niedawnym napadem szwedzkiego oddziału. Król nie
zajeżdżał do zamku, który poprzednio już był spustoszony od Szwedów, a w części
spalony, ale stanął w plebanii. Tam Kmicic rozpuścił wiadomość, iż to poseł
cesarski ze Śląska udaje się do Krakowa.
Jakoż nazajutrz wyruszyli ku Wadowicom i dopiero znacznie za miastem skręcili
do Suchej. Stamtąd przez Krzeczonów mieli jechać do Jordanowa, stamtąd do
Nowego Targu, i gdyby się okazało, że nie ma podjazdów szwedzkich pod
Czorsztynem, to do Czorsztyna, gdyby zaś były, to skręcić mieli do Węgier i
węgierską ziemią ciągnąć aż do Lubowli. Spodziewał się też król, że pan
marszałek wielki koronny, który rozporządzał tak znacznymi siłami, jakich nie
miał niejeden książę panujący, poubezpiecza drogi, sam przeciw panu wyskoczy.
Mogło mu pomieszać szyki tylko to, że nie wiedział, którędy król ciągnie; ale
przecież między góralami nie brakło wiernych ludzi, gotowych zanieść panu
marszałkowi umówione słowa. Nie potrzeba im było nawet tajemnicy powierzać, bo
szli chętnie, skoro im powiedziano, że o służbę królewską idzie. Był to bowiem
lud duszą i sercem królowi oddany, chociaż ubogi i pół jeszcze dziki, mało albo
wcale uprawą niewdzięcznej roli się nie trudniący, żyjący z chowu bydła,
pobożny i nienawidzący heretyków. Oni to pierwsi, gdy rozeszła się wieść o
wzięciu Krakowa, a zwłaszcza o oblężeniu Częstochowy, do której pobożne
pielgrzymki odbywać zwykli, porwali za toporzyska swoich siekier i ruszyli się
z gór. Jenerał Duglas, znakomity wojownik, opatrzony w działa i strzelby,
rozproszył ich wprawdzie z łatwością w równinach, na których bić się nie
przywykli; natomiast Szwedzi z największymi tylko ostrożnościami zapuszczali
się we właściwe ich siedziby, w których dosięgnąć ich było niepodobna, a
ponieść klęskę łatwo. Zginęło też kilka pomniejszych oddziałów, które się
nieopatrznie w labirynt gór zapędziły.
I teraz wieść o przejeździe króla z wojskiem uczyniła już swoje, wszyscy bowiem
jak jeden mąż zerwali się, by go bronić i towarzyszyć mu ze swymi "ciupagami",
choćby na kraj świata. Mógł Jan Kazimierz, gdyby tylko odkrył, kto jest,
otoczyć się w jednej chwili tysiącami półdzikich "gazdów", lecz on słusznie
mniemał, że w takim razie wieść rozebrzmiałaby wnet, razem z wichrami, po całej
okolicy i że Szwedzi mogliby także wysłać znaczne wojska na jego spotkanie,
więc wolał ciągnąć nie poznany nawet od górali.
Znajdowano jednak wszędy pewnych przewodników, którym dość było powiedzieć, że
prowadzą biskupów i panów pragnących się szwedzkiej ręki uchronić. Prowadzili
ich więc wśród śniegów, skał, wichrów i przełęczy, sobie tylko znanymi
"pyrciami", przez miejsca tak niedostępne, że - rzekłbyś - i ptak nie mógłby
przez nie przelecieć.
Nieraz król i dostojnicy mieli chmury pod nogami, a jeżeli chmur nie było, to
wzrok ich leciał w bezbrzeżną, białymi śniegami okrytą przestrzeń, która tak
wydawała się szeroką, jak kraj cały szeroki ; nieraz zapuszczali się w
gardziele górskie, ciemne prawie, śniegami przysłonięte, w których chyba tylko
zwierz dziki mógł mieć legowiska. Lecz omijano dostępne dla nieprzyjaciela
miejsca, skracano drogę, i bywało że osada jaka, do której ledwie za pół dnia
spodziewano się dostać, pojawiała się nagle pod nogami, a w niej spoczynek
czekał i gościnność, choć w kurnej chacie, w zadymionej świetlicy.
Król był ciągle wesół, innym odwagi do znoszenia nadzwyczajnych trudów dodawał
i uręczał, że takimi drogami się przebierając, pewno równie szczęśliwie jak
niespodzianie do Lubowli się dostaną.
- Pan marszałek, ani się spodziewa, kiedy mu na kark spadniem! - powtarzał
ciągle.
A nuncjusz odpowiadał:
- Czymże był powrót Ksenofonta w porównaniu z tą naszą podróżą w chmurach?
- Im wyżej się wzniesiem, tym szwedzka fortuna upadnie niżej - twierdził król.
Tymczasem dojechano do Nowego Targu. Zdawało się, że wszelkie niebezpieczeństwo
minęło; jednakże górale twierdzili, że jakieś obce wojska kręcą się wedle
Czorsztyna i po okolicy. Król przypuszczał, iż może to być niemiecka rajtaria
pana marszałka koronnego, której miał dwa pułki, albo że jego własnych
dragonów, wysłanych przodem, poczytano za nieprzyjacielskie podjazdy. Więc gdy
i w Czorsztynie była załoga biskupa krakowskiego, podzieliły się zdania w
królewskim orszaku : jedni chcieli jechać traktem do Czorsztyna, a stamtąd
ciągnąć samą granicą do ziemi spiskiej; inni radzili zaraz wykręcić do Węgier,
które tu klinem aż pod Nowy Targ dochodziły, i znowu przedzierać się przez
wirchy i wąwozy, biorąc wszędy przewodników, najniebezpieczniejsze przejścia
znających.
To ostatnie zdanie przemogło, albowiem w ten sposób spotkanie się ze Szwedami
stawało się prawie niepodobnym, i zresztą króla bawiła ta "orłowa" droga przez
przepaści i przez chmury.
Wyruszono więc z Nowego Targu nieco na zachód i południe, zostawiając po prawej
ręce Biały Dunajec. Początkowa droga szła okolicą dosyć otwartą i rozległą,
lecz w miarę jak postępowano naprzód, góry poczęły się zbiegać, doliny
zacieśniać. Jechano drogami, po których konie ledwie mogły postępować. Czasem
trzeba było zsiadać i w ręku je prowadzić, a i to nieraz jeszcze opierały się,
tuląc uszy i wyciągając otwarte, dymiące nozdrza ku przepaściom, z których
głębi śmierć zdawała się wyglądać.
Górale, przywykli do urwisk, uznawali często za dobre takie drogi, na których
nieobyłym ludziom szumiało i kręciło się w głowach. Wjechali na koniec w jakąś
szczelinę skalną, długą i prostą, a tak wąską, że zaledwie trzech ludzi mogło
jechać wedle siebie.
Wąwóz to był jakoby korytarz niezmierny. Dwie wysokie skały zamykały go z
prawej i lewej strony. Gdzieniegdzie jednak krawędzie ich rozchylały się
tworząc mniej strome pochyłości pokryte zaspami śniegu, na zrębach obramowane
czarnym borem. Wichry wywiały natomiast śnieg z dna wąwozu i kopyta końskie
szczękały wszędy po kamienistym podkładzie. Lecz w tej chwili wiatr nie wiał i
cisza panowała tak głucha, że aż w uszach dzwoniąca. Tylko w górze, kędy między
lesistymi krawędziami widniał błękitny pas nieba, przelatywało od czasu do
czasu czarne ptactwo, łopocąc skrzydłami i kracząc.
Orszak królewski stanął dla wypoczynku. Z koni podnosiły się kłęby pary, a i
ludzie byli pomęczeni.
- Czy to Polska, czy Węgry? - spytał po chwili przewodnika król.
- To jeszcze Polska.
- A czemu nie wykręciliśmy zaraz do Węgier?
- Bo nie można. On wąwóz zakręci się opodal, potem będzie siklawa, za siklawą
pyrć do traktu idzie. Tam nawrócimy, przejdziem jeszcze jeden wąwóz i dopiero
będzie węgierska strona.
- To widzę, że lepiej było od razu traktem jechać - rzekł król.
- Cichajcie!... - odpowiedział nagle góral.
I przyskoczywszy do skały, przyłożył do niej ucho.
Wszyscy utkwili w niego oczy, a jemu twarz zmieniła się w jednej chwili i
rzekł:
- Za zakrętem wojsko idzie od potoku!... Dla Boga! czy nie Szwedy?!
- Gdzie? jak? co?... - poczęto pytać ze wszystkich stron. - Nic nie słychać!...
- Bo tam śnieg leży. Na rany boskie! Już są blisko!... Zaraz się ukażą!...
- Może pana marszałka ludzie? - rzekł król.
Kmicic w tej chwili ruszył koniem.
- Pojadę zobaczyć! - rzekł.
Kiemlicze ruszyli zaraz za nim, jak psy myśliwe za łowcem, lecz ledwie posunęli
się z miejsca, gdy zakręt gardzieli, o sto kroków przed nimi leżący, zaciemnił
się od ludzi i koni.
Kmicic spojrzał... i dusza zatrzęsła się w nim z przerażenia.
Byli to Szwedzi.
Ukazali się tak blisko, że cofać się było niepodobna, zwłaszcza iż orszak
królewski miał konie pomęczone. Pozostawało tylko przebić się lub zginąć albo
pójść w niewolę. Zrozumiał to w jednej chwili nieustraszony król, więc chwycił
za rękojeść szpady.
- Osłonić króla i nazad! - krzyknął Kmicic.
Tyzenhauz z dwudziestu ludźmi w mgnieniu oka wysunął się na czoło, lecz Kmicic,
zamiast złączyć się z nimi, ruszył drobnym kłusem przeciw Szwedom.
Miał zaś na sobie szwedzki strój, ten sam, w któren przebrał się wychodząc z
klasztoru, więc owi Szwedzi teraz nie pomiarkowali, co to za jeden. Widząc
dążącego przeciw sobie w takim stroju jeźdźca, prawdopodobnie poczytali cały
orszak królewski za jakiś własny podjazd, bo nie przyspieszyli kroku, tylko
kapitan dowodzący wysunął się przed pierwszą trójkę.
- A co za ludzie? - spytał po szwedzku, patrząc na groźną i bladą twarz
zbliżającego się junaka.
Kmicic najechał nań tak blisko, że prawie trącili się kolanami, i nie
odrzekłszy ni słowa, wypalił mu w samo ucho z pistoletu.
Okrzyk zgrozy wyrwał się z piersi rajtarów, ale potężniej jeszcze zabrzmiał
głos pana Andrzeja:
- Bij!
I jako skała oderwana od opoki, tocząc się w przepaść, druzgoce wszystko w
biegu, tak i on runął na pierwszy szereg niosąc śmierć i zniszczenie. Dwaj
młodzi Kiemlicze, podobni do dwóch niedźwiedzi, skoczyli za nim w zamęt. Stukot
szabel o pancerze i hełmy rozległ się jak huk młotów, a wnet zawtórowały mu
wrzaski i jęk.
Przerażonym Szwedom zdawało się w pierwszej chwili, że to trzech wielkoludów
napadło ich w dzikim parowie górskim. Pierwsze trójki cofnęły się, zmieszane,
przed strasznym mężem, a gdy ostatnie wydobywały się dopiero spoza zakrętu,
środek stłoczył się i zwichrzył. Konie poczęły gryźć się i wierzgać. Żołnierze
z dalszych trójek nie mogli strzelać, nie mogli iść na ratunek przodowym,
którzy ginęli bez ratunku pod ciosami trzech olbrzymów. Próżno się złożą,
próżno sztychów nadstawią, tamci łamią szable, przewracają ludzi i konie.
Kmicic zdarł konia, że aż kopyta jego zwisły nad głowami rajtarskich rumaków,
sam zaś szalał, siekł, bódł. Krew zbroczyła mu twarz, z oczu szedł ogień,
wszystkie myśli w nim zgasły, została tylko jedna, że zginie, lecz Szwedów musi
zatrzymać. Ta myśl przerodziła się w dzikie jakieś uniesienie, więc siły jego
potroiły się, ruchy stały się podobne do ruchów rysia: wściekłe, jak błyskawice
szybkie. I nadludzkimi ciosami szabli kruszył ludzi, jak piorun kruszy młode
drzewa; dwaj Kiemlicze młodzi szli tuż, a stary, stojąc nieco z tyłu, co chwila
wsuwał rapier między synów, tak szybko, jak wąż żądło wysuwa, i wyciągał
krwawy.
Tymczasem koło króla powstał rozruch. Nuncjusz, jako pod Żywcem tak i teraz,
trzymał za cugle jego konia, z drugiej strony chwycił je biskup krakowski i ze
wszystkich sił cofali w tył rumaka, król zaś parł go ostrogami, aż dzianet dęba
stawał.
- Puszczajcie!... - wołał król. - Na Boga! Przejedziem przez nieprzyjaciół!
- Panie, myśl o ojczyźnie! - wołał biskup krakowski.
I król nie mógł wydrzeć się z ich rąk, zwłaszcza że od przodu zatarasował mu
drogę młody Tyzenhauz ze wszystkimi ludźmi.
Nie szedł on w pomoc Kmicicowi, poświęcił go, pragnął tylko króla ratować.
- Na mękę Pana naszego! - krzyczał z rozpaczą - tamci zaraz polegną!...
Miłościwy panie, ratuj się, póki czas! Ja ich tu jeszcze zatrzymam!
Lecz upór królewski, gdy go raz rozdrażniono, nie liczył się z niczym i z
nikim. Jan Kazimierz wsparł jeszcze silniej rumaka ostrogami i zamiast cofać
się, posuwał się naprzód.
A czas płynął i każda chwila dłużej mogła zgubę za sobą pociągnąć.
- Zginę na mojej ziemi!... Puszczajcie!... - wołał król.
Szczęściem przeciw Kmicicowi i Kiemliczom, dla ciasnoty miejsca, mała tylko
liczba ludzi mogła od razu działać, skutkiem czego mogli się trzymać dłużej.
Lecz z wolna i ich siły poczęły się wyczerpywać. Kilkakroć rapiery szwedzkie
dotknęły się ciała Kmicica i krew jęła z niego uchodzić. Oczy przesłaniały mu
się jakby mgłą. Dech ustawał w piersiach. Uczuł zbliżanie się śmierci, więc
pragnął tylko życie sprzedać drogo. "Jeszcze choć jednego!" - powtarzał sobie i
puszczał płytkie żelazo na głowę lub ramię najbliższego rajtara, i znów zwracał
się ku innemu; Szwedom wszelako, po pierwszej chwili zamieszania i strachu,
wstyd widocznie uczyniło się, że czterech mężów zdołało ich zatrzymać tak
długo, i natarli z furią; wnet samym ciężarem ludzi i koni zepchnęli ich w tył
i spychali coraz silniej i szybciej.
Wtem koń Kmicica padł i fala zakryła jeźdźca.
Kiemlicze rzucali się jeszcze czas jakiś, podobni do pływaków, którzy widząc,
że toną, usiłują jak najdłużej głowy nad powierzchnią roztoczy morskiej
utrzymać, lecz wkrótce zapadli i oni...
Wówczas Szwedzi jak wicher ruszyli ku orszakowi królewskiemu.
Tyzenhauz zaś ze swymi ludźmi skoczył ku nim i uderzyli się tak, że aż łoskot
rozległ się po górach.
Lecz cóż znaczyła ta nowa tyzenhauzowska garstka przeciw potężnemu podjazdowi,
blisko trzysta koni liczącemu.
Nie było już wątpliwości, że dla króla i jego orszaku musi nieubłaganie wybić
fatalna godzina zguby lub niewoli.
Jan Kazimierz, woląc widocznie pierwszą od drugiej, wyswobodził na koniec lejce
z rąk trzymających je biskupów i posunął się szybko za Tyzenhauzem.
Nagle stanął jak wryty.
Stało się coś nadzwyczajnego. Patrzącym wydało się, że same góry przychodzą w
pomoc prawemu królowi i panu.
Oto nagle krawędzie wąwozu zadrgały, jak gdyby ziemia wzruszyła się z posad,
jak gdyby bór rosnący w górze chciał wziąść udział w walce, i pnie drzewne,
bryły śniegu, lodu, kamienie i okruchy skał jęły toczyć się ze straszliwym
trzaskiem i łoskotem na zaciśnięte na dnie szeregi szwedzkie; jednocześnie
nieludzkie wycie rozległo się po obu stronach parowu.
Na dole zaś, w szeregach, wszczął się zamęt, ludzką wyobraźnię przechodzący.
Szwedom zdało się, że góry runęły i zsypują się na nich. Powstały krzyki,
lament druzgotanych mężów, rozpaczliwe wołania o pomoc, kwik koński, zgrzyt i
straszliwy dźwięk skalnych obłamów o pancerze.
Na koniec ludzie i konie utworzyli jedną kupę kłębiącą się konwulsyjnie,
gniotącą, pełną jęków, rozpaczliwą, straszną.
A kamienie i złamy skał miażdżyły ją ciągle, tocząc się nieubłaganie na
bezkształtne już masy ciał końskich i ludzkich.
- Górale! górale! - zaczęto krzyczeć w orszaku królewskim.
- Ciupagami psubratów! - ozwały się głosy na górze.
I w tej chwili po obu krawędziach skalistych ukazały się długowłose głowy,
przybrane w okrągłe skórzane kapelusze, za nimi wychyliły się ciała i kilkaset
dziwnych postaci poczęło spuszczać się w dół po pochyłościach śnieżnych.
Ciemne i białe gunie, unoszące się nad ramionami, nadawały im pozór jakichś
strasznych ptaków drapieżnych. Zsunęli się w mgnieniu oka; świst siekierek
zawtórował złowrogo ich dzikim okrzykom i jękom dobijanych Szwedów. Sam król
chciał rzeź powstrzymać; niektórzy rajtarowie, żywi jeszcze, rzucali się na
kolana i wznosząc bezbronne ręce błagali o ratunek. Nic nie pomogło, nic nie
wstrzymało mściwych siekier i w kwadrans później nie było już ani jednego
żywego Szweda w parowie.
Potem krwawi górale poczęli się sypać ku orszakowi królewskiemu.
Nuncjusz ze zdumieniem patrzył na tych nie znanych sobie ludzi, rosłych,
silnych, pokrytych częścią w skóry owcze, ubroczonych krwią i potrząsających
dymiącymi jeszcze siekierkami.
Lecz oni na widok biskupów poodkrywali głowy. Wielu poklękało w śniegu. Biskup
krakowski podniósł załzawioną twarz ku niebu.
- Oto pomoc boska, oto Opatrzność, która czuwa nad majestatem.
Następnie zwrócił się do górali i rzekł:
- Ludzie, coście za jedni?
- Tutejsi! - odpowiedziano z tłumu.
- Czy wiecie, komuście przyszli w pomoc... Oto król i pan wasz, któregoście
uratowali!
Na te słowa krzyk uczynił się w tłumie: "Król ! król ! Jezusie, Mario, król !"-
Wierni górale poczęli się cisnąć do pana i tłoczyć. Z płaczem opadli go
zewsząd, z płaczem całowali jego nogi, strzemiona, nawet kopyta jego konia.
Zapanowało takie uniesienie, taki krzyk i szlochanie, że aż biskupi z obawy o
osobę królewską musieli zbytni zapał hamować.
Król zaś stał wśród wiernego ludu, jak pasterz wśród owiec, i łzy wielkie,
jasne jak perły, spływały mu po twarzy.
Po czym oblicze jego rozjaśniło się, jakby jakaś przemiana spełniła się nagle w
jego duszy, jakby nowa wielka myśl, z nieba rodem, zaświeciła mu w głowie, i
skinął ręką, że chce mówić, a gdy uciszyło się, rzekł podniesionym głosem, tak
iż słyszał go tłum cały:
- Boże! któryś mnie przez ręce prostego ludu wybawił, przysięgam ci na mękę i
śmierć Syna Twego, że i jemu ojcem odtąd będę!
- Amen! - powtórzyli biskupi.
I czas jakiś trwało uroczyste milczenie, potem zaś nowa radość wybuchła.
Poczęto wypytywać górali, skąd się wzięli w wąwozach i jakim sposobem tak w
porę dla ratunku królowi się znaleźli.
Okazało się, że znaczne podjazdy szwedzkie kręciły się koło Czorsztyna i nie
dobywając samego zamku, zdawały się szukać kogoś i czekać. Górale słyszeli
także o bitwie, którą podjazdy te stoczyły z jakimś wojskiem, między którym
miał się i sam król znajdować. Wówczas to postanowili wciągnąć Szwedów w
zasadzkę i nasławszy im fałszywych przewodników, umyślnie zwabili ich do tego
parowu.
- Widzieliśmy - mówili górale - jako onych czterech rycerzy uderzyło na tych
psiajuchów, chcieliśmy im iść w pomoc, ale baliśmy się spłoszyć za wcześnie psu
bratów.
Tu król porwał się za głowę.
- Matko Jedynego Syna! - krzyknął - szukać mi Babinicza! Niechaj mu choć
pogrzeb wyprawimy!... i tego to człowieka za zdrajcę poczytano, który pierwszy
krew za nas wylał!
- Zawiniłem, miłościwy panie! - ozwał się Tyzenhauz.
- Szukać go, szukać! - wołał król. - Nie odjadę stąd, póki mu w twarz nie
spojrzę i nie pożegnam.
Skoczyli więc żołnierze wraz z góralami na miejsce pierwszej walki i wkrótce
spod stosu trupów końskich i ludzkich wydobyli pana Andrzeja. Twarz jego była
blada, cała zabryzgana krwią, której grube sople zakrzepły mu na wąsach; oczy
miał przymknięte; pancerz powyginany od razów mieczów i kopyt końskich. Ale ten
pancerz właśnie uchronił go od zmiażdżenia, i żołnierzowi, który go podniósł,
wydawało się, że usłyszał cichy jęk.
- Dla Boga! Żyw! - zakrzyknął.
- Zdjąć mu pancerz! - wołali inni.
Wnet przecięto rzemienie. Kmicic odetchnął głębiej.
- Dycha! dycha! Żyw! - powtórzyło kilka głosów.
On zaś leżał czas jakiś nieruchomie, po czym otworzył oczy. Wówczas jeden z
żołnierzy wlał mu do ust nieco gorzałki, inni zaś podnieśli go pod ramiona.
W tej chwili nadjechał pędem sam król, do którego uszu doszedł okrzyk
powtarzany przez wszystkie usta.
Żołnierze przywlekli przed niego pana Andrzeja, który ciężył im ku ziemi i
leciał przez ręce. Jednakże na widok króla przytomność wróciła mu na chwilę,
uśmiech prawie dziecinny przebłysnął mu na twarzy, a blade jego wargi
wyszeptały wyraźnie:- Mój pan, mój król żywie... wolny...
I łzy błysły mu w źrenicach.
- Babinicz! Babinicz! Czym cię nagrodzę?! - wołał król.
- Jam nie Ba-bi-nicz, jam Kmi-cic! - szepnął rycerz.
To rzekłszy zwisł jak martwy na rękach żołnierzy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
39 Desant pod Inczhon 15 IX 50
50 złotych 15 05 1946
15 3
15
Program wykładu Fizyka II 14 15
Finanse Finanse zakładów ubezpieczeń Analiza sytuacji ekonom finansowa (50 str )

więcej podobnych podstron