Maliński ks Zakładanie fundamentów


KS. MIECZYSŁAW MALIŃSKI

ZAKŁADANIE FUNDAMENTÓW

Trzydziesta rocznica urodzin Jezusa
- Jezusie, synu Józefa, czy ja Ci bronię? Ja Ci nie bronię. Ja Ci nie mówię: nie. Ty sobie czytaj Pismo Święte. Każdy Żyd ma do tego prawo, a tym bardziej Ty, który jesteś z rodu Dawidowego. Co prawda z dość ubogiej linii, ale nie przeczę, z rodu Dawida. A więc Ty sobie możesz czytać Pismo Święte.
Przełożony synagogi stał nad Nim już tak od chwili i mówił bez przerwy. Znał to już na pamięć.
- Ale czy to nie łatwiej czytać Talmud - pisma uczonych w Piśmie - a nawet nie czytać, ale słuchać tego, co mówią. Ja Cię zapewniam: o wiele łatwiej. Oni są uczeni, oni wiedzą, jak należy rozumieć każde słowo, każde zdanie, każdy rozdział. A co Ty? Przecież Ty nie uczony. A kto nie uczony, to jemu takie czytanie może zaszkodzić. Jak mu może zaszkodzić? Głowa go rozboli, wątroba go rozboli, albo nawet zwariuje. Czy to mało mamy takich myszygene? My takich mamy bardzo dużo. Nie wszystkie one zwariowały od czytania Pisma Świętego, ale są i takie. A więc lepiej Ty nie czytaj, bo a nuż zostaniesz takim myszygene.
- Rebe - powiedział mu na poły żartobliwie - czy mogę ci coś powiedzieć?
Zapytany, choć wyraźnie ucieszył się, że nazwał go takim tytułem, aż podskoczył z niepokoju:
- Nie chcę słyszeć o żadnych Twoich trudnościach religijnych, już ich mam dość. Ty się do mnie z nimi więcej nie zwracaj.
- Chcę ci zadać tylko jedno pytanie: Czy mi w końcu wolno, czy nie wolno czytać Pismo Święte?
Rabin wyraźnie odetchnął i już spokojnie, jak dziecku, zaczął tłumaczyć:
- Ty jesteś dobrym cieślą. Niektórzy mówią, że bardzo dobrym. Ty nawet jesteś najlepszym cieślą na całą okolicę. Ty możesz mieć taką robotę, jaką Ty zechcesz. Ty możesz tyle pieniędzy żądać za

robotę jak żaden inny cieśla. Po co Tobie czytać Pismo Święte? Bo Ty potem masz jakieś wątpliwości. Nie powiem, że głupie. O nie. One nie są głupie. One są trudne. Nawet ja nie mogę Ci wszystkiego wytłumaczyć, bo nie potrafię. Chociaż ja się uczyłem u bardzo mądrego rebe. On był taki mądry, że do niego przychodziły inne rebe, żeby się go radzić w swoich trudnościach, a on odpowiadał na wszystkie. No, prawie na wszystkie. A ja Tobie nie potrafię pomóc nawet w połowie, a i z tej połowy Tyś i tak nie jest zadowolony.
- Nie chcesz, żebym się do ciebie zwracał ze swoimi kłopotami? - znowu zażartował.
- Bo żebyś Ty się mnie pytał naprawdę. Ty tego nie robisz. Jak Ty się nawet pytasz, to ja wiem, że Ty wiesz i wcale nie potrzebujesz wyjaśnień. Ja Ci mogę nawet określić, jakie to są te Twoje pytania. To są pytania retoryczne. Ty się do mnie zwracasz z nimi po to, żebym ja Ci nie mógł odpowiedzieć.
- Nie, nie po to - zaprzeczył - ale po to, żeby się podzielić z tobą spostrzeżeniem, że nie wszystko jest w porządku. Rabin znowu podskoczył:
- Co znowu nie jest w porządku? Co znowu dla Ciebie nie jest w porządku? Tobie się zdaje, że nie jest coś w porządku. Wszystko jest w największym porządku. Przynajmniej to, czego my, faryzeusze, nauczamy. Jeżeli jest coś nie w porządku, to tylko to czego uczą kapłani albo te głupie esseńczyki. One całkiem pogłupiały.
Przeczekał aż się rabin wygadał, dopiero teraz przeszedł do kontynuowania swojej myśli:
- Mnie tylko o to chodzi, że nas nazywają inne narody narodem Księgi.
- I one bardzo dobrze nas nazywają - znowu rabin Mu przerwał. - One bardzo słusznie nas nazywają. My wierzymy w to, co jest zawarte w Piśmie Świętym i według tej Księgi żyjemy.
- Właśnie, i tu ja mam trudności - teraz On wszedł w zdanie rabina. - Ja ciągle natrafiam na rozbieżności pomiędzy tym, co jest w naszej Świętej Księdze a tym, czego nas uczą nasi nauczyciele i jak nam nakazują żyć. Czy ja ci mogę dać jakiś przykład?
- Nie, nie musisz mi dawać przykładu. Ty ten przykład możesz zachować dla siebie - bronił się rabin.
- Ale ja się chcę podzielić z tobą moimi zdumieniami. Ja się pytam ciebie, co znaczy zdanie proroka Ozeasza: "Miłosierdzia chcę,
a nie ofiary". Dzisiaj na nie natrafiłem -powiedział, z góry już spodziewając się, jaka będzie reakcja.
- To się dobrze pytasz, teraz to Ty się bardzo dobrze pytasz. Tylko tak się powinieneś pytać. Ja chciałbym Ci zadać jedno pytanie. Czy chodzisz czasem do Jerozolimy? Bo ja nie wiem, czy w ogóle tam chodzisz.
- Jak to czy chodzę. Przecież jestem tam zawsze wiosną na święto Paschy.
- A Nowy Rok?
- Jak tylko mogę, to idę z końcem września na Nowy Rok.
- A na święto Chanuka?
- Z końcem grudnia, jak tylko mi czas pozwala, tam świętuję święto Chanuka albo, jak wolisz, rocznicę oczyszczenia świątyni przez Judę Machabeusza.
- A święto Purim? - wypytywał Go rabin.
- Przyznam, że rzadko bywam w Jerozolimie na święto Purim. To jest święto ocalenia judajskiego narodu od niewoli babilońskiej, a więc jest to bardziej święto Żydów niż Galilejczyków czy innych ludów izraelskich. Ale dlaczego mnie o to pytasz?
- Bo jeżeli chodzisz na święta do świątyni jerozolimskiej, Ty się mnie o takie rzeczy nie pytaj. Ty się spytaj kapłanów. Tak, idź sobie do Jerozolimy i tam się spytaj kapłanów.
- Owszem, nawet pytałem, ale dawali dość mgliste odpowiedzi.
- Tyś się naprawdę o to pytał w świątyni? - rabin znowu wyraźnie się zaniepokoił.
- Tak. Rozmawiałem nie tylko o tym, ale już o niejednym.
- To ja Ci na przyszłość tego nie radzę, jeżeli chcesz pożyć na tym świecie.
- Widzę, że nie bardzo kochasz kapłanów oraz że chcesz zamykać synagogę. Chodźmy, to chętnie ci coś pokażę.
Zdjął z głowy tałes i złożył go starannie - również przez szacunek dla swojej Matki, która Mu tę modlitewną chustkę przyozdobiła - zsunął z czoła tefilin. Rzemyk, który opasywał głowę, owinął wokół kostki skórzanej z zawartym w niej tekstem przykazań Bożych i schował do kieszeni na piersi.
Równocześnie przyglądał się, jak rabin jeszcze raz starannie roluje zwój Pisma Świętego, który przed chwilą mu oddał, owija go aksamitną sukienką haftowaną srebrnymi i złotymi nićmi, wsuwa na

szczyt rulonu złotą zabytkową koronę - dumę całej społeczności nazaretańskiej - i wkłada go do drewnianej szaty-arki pięknie rzeźbionej, przyozdobionej złotem i srebrem. Wreszcie jak zasuwa piękną zasłonę, odcinając świętą szafę od reszty synagogi. Teraz już mogli wychodzić.
- Wiesz, o czym myślę? - spytał rabina.
- O czym myślisz, to mnie wcale nie obchodzi - powiedział zaniepokojony znowu rabin.
- Ja myślę o tym, że ty wciąż mnie uważasz za nie bardzo ortodoksyjnego Izraelitę. Mam piękny tałes? Mam. Zakładam zawsze tefilin? Zakładam. Chodzę do Jerozolimy? Chodzę. Czytam Pismo Święte? Czytam. A tobie i tak się to wszystko nie podoba - mówił pół żartem, pół serio. - A ty się wciąż o mnie boisz.
- Że mnie się nie podobasz? Mam być szczery? Ja się nie o Ciebie boję. Ja się Ciebie boję! Czy wiesz, co Ty mi przypominasz?
- A cóż takiego? - zażartował. Ale dla rabina to nie był czas żartów.
- Ty mi przypominasz wciąż pochodnię, która jeszcze nie płonie, ale która jest gotowa do zapalenia. Możesz mi powiedzieć, że ja jestem do Ciebie uprzedzony i dlatego ja o Tobie tak źle myślę. A więc mogę Ci oświadczyć, że nie tylko ja tak myślę. Tak myśli o Tobie nasz kahał. Tak. Cały.
Słuchał go uważnie, czekając, co jeszcze rabin Mu powie.
- Ty się na mnie tak nie patrz. Ja wiem, co mówię. Nasza starszyzna Nazaretu, która się tu, w tej synagodze, zbiera, a której obowiązkiem jest strzec dobrych tradycji i dobrych obyczajów, ona się bardzo Tobą martwi. Nie tylko się martwi. Ona nie wie, jak sobie ma z Tobą poradzić. Powiem Ci w zaufaniu: kahał się Ciebie boi. On nie wie, co jeszcze nas czeka z Twojej strony.
Musiał przyznać, że jeszcze nigdy dotąd rabin tak szczerze do Niego nie przemawiał.
Wyszli na drogę. Minęli przylegający placyk z sadzawką i bieżącą wodą potrzebną do rytualnych oczyszczeń, łaźnię, przy której, jak zwykle, wciąż kręcili się ludzie. Zaraz też przyplątały się dzieci, które właśnie wychodziły z chederu, znajdującego się tuż obok synagogi. Musiał je pogłaskać, przytulić - domagały się tej serdeczności, do której je zdążył przyzwyczaić. Najmłodsze wziął na ręce.
Jego towarzysz widząc to odsunął się od Niego i zaczął wrzeszczeć:
- Przepędź te bachory! Nie dotykaj ich!
- Dlaczegóż to? - spytał i dalej głaskał je po głowinach.
- Czy Ty wiesz, czyje one są?
- Czy to takie ważne - tłumaczył mu.
- A jeżeli ja Ci powiem, że celnika albo innego grzesznika?
- Cóż temu dziecko jest winne, że ma ojca celnika czy, jak to mówisz, innego grzesznika.-
- Co Ty takie głupstwa opowiadasz! Oczywiście, że winne: nosi na sobie grzechy swoich rodziców.
Już nie chciał zaostrzać sprzeczki. Wobec tego pożegnał się z malcami. Zbliżali się właśnie do domu jednego z miejscowych bogaczy. Przy bramie, w pozycji na wpół leżącej, drzemał na ziemi żebrak.
- Popatrz na Łazarza.
- Nie muszę patrzeć. Widzę go dobrze.
- A co o nim myślisz?
- Myślę, że cierpi, bo na to zasłużył. Bóg skarał go za grzechy - Jego towarzysz mówił to ze złością.
- Czy ty naprawdę tak myślisz? Przecież znasz go całe lata, może nawet od dziecka. Jakie grzechy? O czym ty mówisz?
- Jeżeli on ich nie popełnił, to może cierpi za grzechy swoich rodziców.
- Ależ przecież znałeś jego rodziców, to byli uczciwi ludzie.
- To może zawinili jego dziadkowie albo praojcowie.
- A czy Pan Bóg może karać człowieka za cudze grzechy? No, a weź tego bogacza, przed którego domem Łazarz żebrze.
- Pan Bóg mu wynagradza bogactwem i dobrym zdrowiem jego cnotliwe życie - powiedział z taką samą zawziętością.
- Jak możesz to mówić. Przecież wcale tak nie jest. Bo wiesz, wszyscy wiedzą, że dużo na jego sumieniu nieuczciwości, również wobec tego Łazarza. Jeszcze może dopowiesz, że po śmierci Łazarz pójdzie do piekła, a bogacz do nieba.
- Oczywiście, że tak! - wykrzyknął. - Tak uczy Talmud.
- A przecież Bóg jest sprawiedliwy i dobry, jak chcesz to pogodzić z tym, co powiedziałeś.
-- Ja wiem, że masz uprzedzenie do bogatych i wciąż na nich nastajesz - przełożony synagogi uciekł od odpowiedzi.
- Nie do wszystkich.

Odszedł od swojego rozmówcy, zbliżył się do Łazarza, pochylił się nad nim. Psy liżące rany odskoczyły. Nie chciał go budzić, ale pogłaskał go z miłością po głowie.
Usłyszał głos przełożonego:
- Teraz już na pewno stałeś się nieczysty. Nie zbliżaj się do mnie, ale idź i oczyść się.
- Zostań z Bogiem - powiedział do przełożonego synagogi skręcił w boczną dróżkę i zaczął piąć się ścieżką, która wiodła do Jego domu.
Matka - jak to często bywało - stała już przed furtką, czekając na Niego. Pocałował Ją na przywitanie w policzek.
- Szedłem z przełożonym synagogi, ale nie zdążyłem mu powiedzieć tego, co chciałem, a więc Ty będziesz musiała tego wszystkiego wysłuchać - powiedział śmiejąc się.
- Dobrze, kochany, ale może najpierw przywitaj się z kolegami, którzy czekają na Ciebie. Przecież to Twoje dzisiaj urodziny. Trzydzieści lat kończysz.
- O, już są? Cieszę się, że przyszli. Pogadamy. Ale dzisiaj spodziewamy się jeszcze naszego Jana. Gdy byłem ostatni raz u niego, obiecał, że przyjdzie na moje urodziny.
- Już jest i on, czeka na Ciebie.
- To jeszcze lepiej, to jemu też powiem.
Wszedł do domu. Jak zwykle dotknął mezuzy. Zatrzymał się przy niej. "Trzeba ją będzie jakoś przyozdobić, no i zaglądać do niej. Coś mi się zdaje, że tam mrówki zachodzą. Mogły zniszczyć zawartość pudełeczka".
- O czym myślisz? - zapytała Go Maria.
- O tym, że jeżeli mrówki zjadły przepisy dotyczące domu rodzinnego, jakie Pan Bóg nam dał, to by to bardzo źle o nas świadczyło - zażartował.
Przeszedł przez kuchnię, znalazł się w małym ogródku, gdzie czekali Jego przyjaciele. Ogarnął ich wzrokiem, zauważył siedzącego osobno, opartego o mur, czarnego jak heban Jana i z uśmiechem do nich zawołał:
- Witajcie, chłopcy! Witaj, Janie, synu Zachariasza - zwrócił się do swojego kuzyna.
- No, wreszcie jesteś. Doczekać się na Ciebie nie możemy - odezwało się kilka głosów.
_ Chyba się nie nudziliście. Mieliście towarzystwo mojej najlepszej Mamy.
_ JUŻ Twoja Mama zdążyła nas poczęstować tym i owym.
- Cieszę się, żeś przyszedł, Janie. Jaka była droga?
- Dziękuję, spokojna.
_ Dawno cię nie widzieliśmy. Stęskniliśmy się za tobą. - Spojrzał na obficie zastawiony stół. - To najwyższy czas, abyśmy usiedli i wreszcie trochę porozmawiali wspólnie. Nie spodziewałem się, że Mama moja przygotuje tyle wspaniałości. Dla Niej rezerwujemy najbardziej dostojne miejsce, bo przecież to Ona mnie porodziła. Jan, proszę, na drugim ważnym miejscu, jako że tu jesteś rzadkim gościem, a zresztą zajmujemy miejsca, do których przyzwyczailiśmy się przez tyle lat.
Mówił serdecznie, z uśmiechem, pomagał w sadowieniu się kolejnym ludziom, wreszcie zajął sam miejsce obok Jana i zaproponował:
- A teraz zapraszam do modlitwy.
Stojąc odśpiewali psalm, odmówili modlitwę i dopiero wtedy zasiedli do uczty. Na początku, swoim zwyczajem, wziął chleb - placek jeszcze ciepły i pulchny, łamał go i rozdawał siedzącym, na znak przyjaźni i jedności. Potem powrócił do przerwanej rozmowy:
- Ale najpierw nasze kłopoty. Nie było mnie parę dni a już jest nowa sprawa: to nie może być tak, że Łazarz leży przed domem bogacza, a my na to patrzymy. Nie ma się nim kto zająć, to my się nim zajmijmy.
- Jak każesz - odpowiedział któryś z kolegów. - Ale wiesz, że to wcale nie będzie takie łatwe. Co na to ludzie powiedzą, gdy my zaczniemy chodzić do niego i nim się opiekować. Wyobrażasz sobie, jaka się burza zwali na naszą, ale zwłaszcza na Twoją głowę.
- Nie pierwsza i, daj Boże, nie ostatnia - powiedział pobłażliwie. - Trzeba systematycznie przełamywać te uprzedzenia i te zabobony, że ludzie biedni, chorzy, których spotykają jakieś nieszczęścia, wypadki, w ten sposób są karani przez Boga za swoje grzechy.
- To nie taka łatwa rzecz z Łazarzem - odezwał się chłopiec z najbliższego sąsiedztwa. - Rozmawiałem z nim. Chciałem go nawet wziąć do siebie do domu. - Wszyscy słuchali tego z zainteresowaniem. - Ale się nie zgodził.
- Dlaczego? - odezwało się kilka głosów.
- Odpowiedział mi, że bogacz go zniszczył i on będzie siedział
pod bramą jego pałacu tak długo, aż ten mu krzywdę wynagrodzi.
- O, to skomplikowana sprawa. Trzeba, żeby ktoś z nas poszedł do bogacza i pogadał z nim. A potem i z Łazarzem. Mogę iść sam.
- Idź Ty. On Ciebie najbardziej usłucha,
- Jeżeli skończyłeś, Jezu, pozwól, że ja zabiorę głos - odezwał się jeden z jego kolegów, siedzący na drugim końcu stołu.
- Ależ oczywiście - odpowiedział lekko zaskoczony.
- Otóż, był taki zwyczaj, że przemówienia zawsze wygłaszałeś Ty. Ale zgódź się, że z okazji Twoich urodzin ja wygłoszę przemówienie. Myślę, że nie będę jedyny. Po mnie zabiorą chyba głos inni mówcy. Przemówienie będzie trochę podobne do Twojego - nie na darmo tyle lat nas wychowujesz. A więc powiem to, co myślę. Względnie to, co myślimy, bo sądzę, będę mówił w imieniu tu zebranych. Przemówienie będzie na Twój temat i z góry uprzedzam, że będzie przykre dla Ciebie. Zacznę od dzisiejszego zdarzenia, z którym przyszedłeś, a więc od Łazarza i bogacza. Nie, nie mam nic przeciwko temu. Ale to jest kolejna nowość, którą nam dzisiaj dostarczyłeś. Ileż ich już było. I nic albo niewiele z tego wynika. Pytam się Ciebie: Co to ma być? Pouczenie dla nas? Dobrze; jeszcze jedno, chociaż już to braliśmy. Nie jest to dla nas żadna rewelacja. Zadanie do wykonania? W porządku. Stać nas na to i potrafimy to lepiej czy gorzej załatwić.
Słuchał go z narastającym przejęciem. Bo już to, co dotąd usłyszał, świadczyło, że to nie będzie żaden urodzinowy panegiryk. A tymczasem Jego wierny druh, trzymając kubek z winem i wpatrując się w niego, po to chyba, by lepiej się skoncentrować, mówił dalej:
- I teraz ja się Ciebie pytam: To ma być wszystko? Czy tylko nasza grupka ma być obiektem Twojej troski? Do tego masz się ograniczyć? Wybacz, ale Ty jesteś człowiekiem ogromnego formatu. Jesteś stworzony do tego, żeby poprowadzić cały naród.
Świerszcze już zaczęły swoje muzykowanie. Chwilami fala ich śpiewu tak wzrastała, że zdawało się, zagłuszą mówiącego.
- A tymczasem co? Jan - tu zwrócił się do tkwiącego sztywno posągu - siedzi gdzieś w Judei na pustyni. Ty bawisz się w ciesielkę. Nam lata lecą, tak jak i wam. Pozakładaliśmy już rodziny. Najpierw, owszem, czekaliśmy. Ale potem trzeba się było brać za jakieś zwyczajne życie.
Mówił, coraz częściej potykając się o słowa, robiąc przerwy mię-
dzy zdaniami. Chyba dlatego, że za dużo chciał powiedzieć, nikomu nie robiąc krzywdy. Słuchał go uważnie. Ale już wiedział, do czego on zmierza.
- Bo sam powiedz: już Ci młodość minęła, masz trzydziestkę. To samo i Jan. Nie skończyłeś ani Ty, ani Jan żadnej szkoły rabinackiej. Teraz jest już chyba na to za późno. Ja wiem, że to Ci nie jest potrzebne. Jesteś od nich wszystkich razem wziętych rabinów sto razy mądrzejszy. Ale cóż z tego, żeby świat zmienić, trzeba... Nie obraziłem Cię, nie czujesz się dotknięty?
- Nie, nie, mów dalej.
- A więc zgodziłeś się, to mówię dalej. Jak chciałeś zmieniać świat, trzeba było zdobyć odpowiednie stanowisko, a tymczasem jesteś nikim. I Ty, i Jan. Nie zajmujecie żadnej pozycji społecznej. Ty przez wiele lat byłeś dobrze zapowiadającym się młodzieńcem, którego poglądy wywoływały kaskady podziwu z jednej strony, a gromy oburzenia z drugiej strony. Od pewnego czasu zegar Twój stanął. Wkrótce będziesz śmiesznym, zgrzybiałym staruszkiem, którego opinie już ani nikogo nie będą zachwycać, ani gorszyć, najwyżej wzbudzać uśmiech politowania.
Mówiący przerwał, bo weszła Maria z tacą, na której niosła kolejny posiłek dla nich. Z pewnością nie chciał, by usłyszała te gorzkie słowa, które miał zamiar Jej Synowi jeszcze powiedzieć. Odczekał aż wyszła. Zresztą Ona to wyczuła, bo opuściła ogródek z pośpiechem.
- Powtarzam, na nas już nie licz. Jesteśmy Twoimi wiernymi przyjaciółmi w tym sensie, że Cię podziwiamy. Rozumiemy Cię często z trudem, a bywa, że nie rozumiemy wcale, ale z czasem przekonujemy się do Twoich odkryć. Ale i współczujemy, że się tak marnujesz - przepraszam: żeś się tak zmarnował. Jedynie na kogo możesz naprawdę liczyć, to na Jana. On został Ci wierny do końca. Jest samotny i czeka cierpliwie. Będzie czekał aż do śmierci. Twojej czy swojej. Nas na to nie było stać, wybacz. Ale to i Twoja wina. Za długo kazałeś czekać.
Znowu weszła Matka wnosząc następną partię jedzenia. Przemawiający znowu odczekał aż wyjdzie, a wtedy kontynuował:
- Nawet nie zrobiłeś kariery w tym małym grajdole, jakim jest nasz Nazaret. No bo sam popatrz. My, Twoi oddani przyjaciele, stanowimy niewielką garstkę. Dodajmy innych, którzy przyznają Ci
rację, ale milczą schowani po kątach - bo chcą żyć i nie chcą się narażać. A ta ogromna reszta jest Ci przeciwna. Gorszą się Tobą, wyśmiewają się z Ciebie i gardzą nawet. Już nie mówię o przełożonym synagogi, który by Cię w łyżce wody utopił, który się Ciebie boi, żebyś go nie skompromitował przed ludźmi, a nienawidzi Cię zawodowo. I na Nazarecie się Twój wpływ kończy. Może sięga jeszcze trochę dalej. Ale przecież nie tak daleko. Kana Galilejska, Nain. Wątpię, czy wiedzą coś o Tobie nad brzegiem Jeziora w Tyberiadzie, Magdali, Genezaret czy Kafarnaum. Powiedzieliśmy sobie, że Ci dzisiaj, przy tym Twoim święcie, wyłożymy prawdę na stół. Że to byłoby nieuczciwe z naszej strony tak dłużej milczeć. Może rzeczywiście nie mówi się przykrej prawdy z takiej okazji. Ale czyż jest lepsza okazja, by podsumować dotychczasowe życie, jak rocznica urodzin i to właśnie trzydziesta?
Urwał niespodzianie. Chyba skończył. Zapadło przykre milczenie. Wtedy zabrał głos Jego sąsiad. Chyba po to, aby wskazać, że wypowiedź poprzednika to nie jego indywidualne zdanie, lecz opinia wszystkich:
- Sam siebie pytałem nieraz, gdzie był Twój błąd. Jaką inną drogą trzeba Ci było iść. I przyznam się, że nie umiałem sobie dać odpowiedzi. Chyba rzeczywiście jedyną drogą było: wejść w te struktury, jakie stworzyło nasze społeczeństwo, osiągnąć odpowiednie stanowisko w Jerozolimie i wtedy zacząć przeprowadzać reformy. A więc iść od wewnątrz, a nie od zewnątrz. Dlatego należało na początku zamilczeć, ukryć swoje poglądy, zataić to, co się rzeczywiście myśli i dopiero, gdy się uzyska pozycję, zrzucić zasłonę i pokazać, kim się jest naprawdę. Ale Tyś od samego początku zdradził, że myślisz inaczej i że Ci się nie podoba stan faktyczny.
Zapanowała grobowa cisza. Wszyscy siedzieli jak zmartwiali. Chyba nikt się nie spodziewał aż takiego wybuchu szczerości. A nawet ci, którzy się na nią zdecydowali, teraz się jej przestraszyli. Nagle odezwał się Jan. Już kogo jak kogo, ale jego nie podejrzewał, że zabierze głos.
- Wielu było takich, co tego próbowali. I żadnemu się nie udało. Ani się nie zorientowali, kiedy przestali być sobą i stali się takimi jak ci, do których dołączyli. I gdy już mieli stanowisko, okazywało się, że nic nie mają do powiedzenia ani do zaproponowania. Najwyżej zmianę sosu w królewskiej kuchni.
Uśmiechnął się na to Janowe porównanie. Uśmiechnęli się z ulgą wszyscy. Jan skończył i znowu zapadł w bezruch, w którym przedtem trwał. Z przymkniętymi oczami, jak posąg z czarnego prawie marmuru - gdyby nie długa broda i długie włosy, gdyby nie przepaska na biodrach ze skóry wielbłądziej. Nie spodziewał się, że Jana będzie stać na to wystąpienie. Wiedział z własnego doświadczenia, co pustynia z człowiekiem robi. Wystarczyło być na osobności przez kilka dni. A ten przecież był na niej, praktycznie biorąc, całe życie. I nagle taka swobodna wypowiedź! Trwała cisza, która narastała z sekundy na sekundę. Aż wreszcie ktoś zdecydował się ją przeciąć:
- Jezu, czekamy na Twoją odpowiedź. Powiedz, co myślisz. Powiedz, że jeszcze nie wszystko stracone, że są jakieś szansę!
Znowu odezwał się Jan, chociaż zdawało się, że będzie milczał do końca:
- Nic nigdy nie jest stracone, jeżeli człowiek gotów jest oddać siebie dla sprawy.
Znowu zapadła cisza, ale już na krótko. Ktoś zaprotestował:
- Czas robi swoje i wiek robi swoje. Potem już ani ochota na ryzyko, ani sił na to nie ma.
Ale Jan jakby tego nie zauważył i podejmując swoją myśl dopowiedział:
- Tylko trzeba wybrać bardzo dokładnie czas swojego działania i dokładnie obmyślić formę działania, nie popełnić żadnego błędu i spieszyć się, żeby zdążyć wszystko przekazać, co Bóg zlecił.
Znowu zapadła cisza. Wszyscy zgromadzeni zdali sobie sprawę, że mają do czynienia z człowiekiem przygotowanym w pełni do takiego działania, jakie opisał w tym jednym krótkim zdaniu.
- No, to teraz możemy się rozejść do domów - przerwał żartobliwie to milczenie. - Wszystko, co miało być powiedziane, powiedziane zostało. A jak nie chcecie iść do domów, to możemy zabrać się do owoców, których nam moja Matka tak wiele przyniosła.
- Nie gniewasz się o to, co usłyszałeś?
- Gniewać się? Gdybyście mnie nie kochali, nie troszczylibyście się o mnie tak, jak się troszczycie. Wdzięczny wam za to jestem. I ja kocham was jak braci. Znam was dobrze już tyle lat i wiem, co mówię.
Zaszczekał pies.
- Kogóż tam Pan Bóg prowadzi?
- Z pewnością gości.
Zobaczył wychodzących z ciemności swoich kuzynów. Szli po kolei - Józef, Judasz i Szymon. Sztywni, poważni zbliżali się do Niego. Emanowała z nich oficjalność i urzędowość. Uśmiechnął się do nich serdecznie:
- Jakże się cieszę, że przyszliście na moje urodziny. A co z rodzicami? Nie przyjdą?
- Są zajęci - odpowiedział Szymon wymijająco:
- Żałuję bardzo.
- A my przyszliśmy Ci złożyć życzenia.
- Ależ siadajcie, proszę, czym chata bogata, tym rada. Częstujcie się - zapraszała Maria, która weszła za nimi.
- Złożymy Ci życzenia i wracamy. Tak nam rodzice polecili. Odrzucali każdą propozycję. Nie ukrywali niechęci, a może nawet to już nie była niechęć, może nawet pogarda. Stanęli pod ścianą - trzy czarne słupy, odczekali nieco i wtedy zaczął swoją przemowę Szymon:
- A więc przekazujemy Ci życzenia rodziców, do których dołączamy i nasze. Żebyś uporządkował jak najprędzej swoje życie, bo już na to najwyższy czas, żebyś się ożenił - dziewcząt w Nazarecie jest dość i mimo to, że jesteś dziwakiem, to któraś może się zdecyduje wyjść za Ciebie za mąż.
Od pierwszej chwili, gdy ich zobaczył, był pewien, że nie spotka Go z ich strony nic miłego, jednak nie spodziewał się, że odważą się takie rzeczy mówić przy ludziach, przecież dla nich obcych. Ale on jeszcze nie skończył:
- Życzą Ci nasi rodzice i my wraz z nimi, żebyś nie ulegał namowom fałszywych ludzi, którzy nie chcą Twego dobra, a kuszą Cię do złego, żebyś się oderwał od Jana, jak to on się nazywa, pustelnika...
- Przepraszam cię - usiłował mu przerwać - mnie możesz mówić, co chcesz, ale moich gości...
Ale nie pozwolili na to. Szymon podniósł głos i mówił dalej:
- Najpierw skończymy nasze życzenia, a potem będziesz mówił, co zechcesz.
Teraz zabrał głos Józef:
- Życzymy Ci, żebyś zajął się swoim ciesielskim zawodem, a nie robił z siebie nauczyciela, przemądrzałego niby-filozofa, pożal
się Boże, za którego musimy przed ludźmi świecić oczami, przez którego wstydzimy się wychodzić na ulice, bo wciąż nas ludzie zaczepiają i zagadują o Ciebie, czyś Ty już całkiem zwariował, komentują Twoje powiedzenia i poczynania. Nie ma dnia, żeby było inaczej. I my tego mamy po dziurki w nosie - dodał, już najwyraźniej tym razem tylko od siebie.
Zakończył Judasz:
- Mielibyśmy jeszcze wiele do powiedzenia, ale to innym razem. Z tym, że jeżeli nie pomoże inaczej, to użyjemy siły. Mamy do tego prawo, bo czy chcemy, czy nie chcemy, Ty jesteś naszym kuzynem i musimy Cię sprowadzić na drogę normalnych ludzi.
Wykręcili się na pięcie i nie czekając na to, co On powie, odeszli. Jeszcze dobrze kuzyni nie zniknęli w ciemności, gdy przyjaciele - trochę rozbawieni a zresztą oburzeni - zasypali Go swoimi uwagami:
- Ale masz kochającą rodzinkę!
- Już byli wszyscy, czy jeszcze paru innych kuzynków przyjdzie?
- Widzę, że będziesz musiał wkrótce chodzić z obstawą. Chętnie się zgłaszam jako pierwszy.
- Ale co oni tak Jana znielubili. Przecież on jest też ich, dalszym bo dalszym, ale jakimś kuzynem.
- Ważniejsze od pokrewieństwa fizycznego jest pokrewieństwo duchowe, już to Jezus wam niedawno mówił - odpowiedział Jan.
- No, to jeszcze jedna herezja. Ale niech to już tak będzie. Przyzwyczailiśmy się do tego.
Rozgadali się na dobre, chcąc najwyraźniej zatrzeć to fatalne wrażenie, jakie zrobili Jego krewni ze swoimi życzeniami.
- Czy jeszcze potrafimy powrócić do tego, co nam przerwano, czy też rozchodzimy się do domów? - spytał ich nieoczekiwanie.
- Nieeee! - wykrzyknęli zgodnym chórem.
- Żeby paru bałwanów miało nam zakłócić nasz wieczór! Na to się nie zgadzamy. Przepraszam za tych "bałwanów", ale jak inaczej nazwać ich zachowanie się.
- Pozwolicie zrobić małą przerwę? Mogę wam coś zagrać? - odezwał się Kuba, specjalista od fleta.
- Dobry pomysł, ależ proszę.
- To jest na Twoją cześć.
I popłynęła piękna melodia wyczarowana z fletu. Słuchał jej, ale uparcie powracały zdania wypowiedziane przez Jego kuzynów.
"Skąd u nich ten pomysł. Chyba chcieli zademonstrować swoje stanowisko wobec Jana, który tylko z rzadka tu się pojawia". Tak się zamyślił, że ani się nie spostrzegł jak Kuba skończył.
- Ja jestem tylko jednego ciekaw - odezwał się chłopiec siedzący obok Niego, gdy już umilkł flet - czy Jan przyszedł do Ciebie na urodziny, czy też dlatego, że coś we dwójkę razem planujecie.
Uśmiechnął się:
- Jak widzę, to masz nosa. Ale nie odpowiem ci, tylko zadam pytanie: A czy twoim zdaniem obecny czas byłby czasem sposobnym do jakichś działań?
Chłopiec zrozumiał pytanie i wagę problemu:
- Sytuacja polityczna jest ustabilizowana. To już kilkanaście lat rządów cesarza Tyberiusza. Poncjusz Piłat, gubernator, trzyma się mocno w Jerozolimie. Podobnie Herod Antypas jako tetrarcha Perei i Galilei, czy jak mówią: "król", rządzi nami. Filip, jego brat przyrodni, bo z matki Kleopatry jerozolimskiej - tetrarcha w Iturei i w regionie trachonickim. Lizaniasz - tetrarchą Abileny. No, cóż jeszcze można powiedzieć: najwyższym kapłanem jest Kajfasz,,. wspierany przez wielkiego spryciarza, teścia swego, Annasza...
- A może trzeba było się dołączyć do esseńczyków w Qumran? Czy to nie byłoby jakimś rozwiązaniem dla Ciebie, Jezu, i dla nas? - któryś nagle wypalił i przerwał ich rozmowę w pół zdania. - Nikt by się nami nie gorszył. Siedzielibyśmy tam jak u Pana Boga za piecem.
- Masz ty dobrze w głowie? I bawić się w obmywania tak jak oni - odpowiedział mu sąsiad.
- Byłeś tam, widziałeś jak żyją?
- Pewnie że byłem i to kilkakrotnie. Chyba jeden raz z Jezusem. Przecież to niedaleko Jerozolimy, nad Morzem Martwym.
- Ty wiesz, jakie oni sobie miejsce wybrali? Przecież tam gorąc, że ciężko wytrzymać. Gorsze miejsce trudno sobie wyobrazić niż właśnie tam, nad Morzem Martwym.
- Ale mają spokój. Nikt im nie przeszkadza. Nikt im się nie wtrąca.
- Nie, nie! Nie jest tak u nich gorąco. Widziałeś, jak potrafili nawodnić teren? Jakie mają bujne plantacje wszelakich roślin?
- Może szkoda, żeśmy się do nich nie dołączyli.
- A ten swoje. Do kogo? Popatrz, co się z nimi stało. Uciekli,
żeby żyć w wolności i zaraz zgotowali sobie niewolę. Stworzyli nowe " getto. Znowu przepisy, przepisy, przepisy. Nie. My nie zmieścilibyśmy się tam. A tym bardziej Jezus. Zresztą Tobie - tu zwrócił się wprost do Niego - chodzi o to, żeby ogarnąć cały nasz naród, a nie uciekać od ludzi.
- Ja osobiście nie zniósłbym tego ichniejszego nauczyciela. Widziałeś go?
- Nie tylko widziałem, ale słyszałem jak przemawia. To nie nauczyciel a prorok. Zupełnie niemożliwy człowiek. On uważa, że jest natchniony przez Ducha i koniec. Dla niego nie Pismo Święte jest ważne, tylko on jest ważny. Nie Pismo Święte jest natchnione przez Ducha Świętego, tylko on sam.
- No to nic innego nie pozostaje jak dołączyć do faryzeuszów.
- Idźże, idźże! Do faryzeuszów! Co oni z Pismem Świętym zrobili. Mieli być jego obrońcami i interpretatorami, a stworzyli własne przepisy i tę głupotę wtykają ludziom do głowy.
- Poczekaj, poczekaj. Faryzeusz faryzeuszowi nierówny. A weź takiego Hilela. Umarł, już będzie chyba dwadzieścia lat temu, a ludzie go chętnie wspominają. Był też za młodu rzemieślnikiem, jak Jezus, tylko chyba murarzem, a potem zaczął wykładać Pismo Święte.
- Co ty mi tutaj z Hilelem. Spokojny, dobroduszny staruszek, chciał wszystkim dogodzić. Tolerancyjny, a jakże. I pouczał, jak postępować, żeby ludziom nie dokuczać. Nie porównuj go z Jezusem, który ściany wywala, stawia świat na głowie, robi rewolucję w podstawowych pojęciach naszej wiary, zresztą wciąż powołując się na Pismo Święte, wykazując, że było właśnie fałszywie interpretowane. A więc nie Hilei, nie. Precz z różowiutkim staruszkiem o dobrotliwym spojrzeniu.
- Ja bym z tym dobrotliwym się nie bardzo zgadzał. Przecież on nie uznawał innych Izraelitów poza Judejczykami. Czyż to nie on kiedyś gdzieś się wyraził, że takim jak Galilejczycy można wsadzić nóż w plecy bez grzechu, nawet w szabat? Chyba to on. A więc znowu nie taki on dobrotliwy.
Przysłuchiwał się tym rozmowom swoich kolegów z uśmiechem, ale i z satysfakcją, bo musiał stwierdzić, że ich rozeznania były wnikliwe i trafne.
- Jak widzę, dzielicie skórę na żyjącym jeszcze tygrysie.
- A co, chciałbyś zamieszkać w Oumran?
- Albo dołączyć do faryzeuszów?
- Albo zostać dobrotliwym Hilelem? - napadli na Niego.
- Nie. Nie. Nie. Po trzykroć nie.
- Ani nie chcesz być zelotą i z nożem w zębach latać za Rzymianami i zabijać ich?
- Ani nie chcesz być saduceuszem i współpracować z Rzymianami?
- Także nie.
- Więc co pozostaje?
- Zostać Jezusem! - wykrzyknęli chórem. - Mistrzem z Nazaretu.
- Jedynym na świecie.
- Najmądrzejszym.
- Najlepszym.
- Mającym najlepszą Matkę - przerwał im - która Synowi i Jego przyjaciołom przygotowała tak świetną ucztę na Jego trzydzieste urodziny.
- Niech żyje sto lat! Niech żyje! Niech żyje! - zawołali znowu razem.
- No i po tym przydługim wstępie doszliśmy do punktu wyjściowego. Mamy Jezusa w Nazarecie, z którym nam jest dobrze. A miało być: co dalej.
- "Co dalej", to się dowiemy od Ciebie, Jezu, czy nie tak?
- A więc słuchamy.
- Jeszcze nie dziś. Ale chyba dowiecie się wkrótce. Znowu zaszczekał pies.
- Ktoś idzie - powiedziała Maria. - Pójdę zobaczyć. Ale zanim zdążyła się podnieść, już dał się słyszeć glos tuż od wejścia:
- Pokój z wami. Pokój z wami.
- A, to przełożony synagogi.
- Jeszcze jego brakowało - ktoś mruknął. A ten był prawie w drzwiach. I jeszcze dobrze nie wszedł, a już mówił:
- No i nie pomyliłem się! Tu jest wielkie święto. A nawet bardzo wielkie święto. Ja wszystkich tu zebranych najuprzejmiej witam
i przepraszam, że przeszkadzam. Ach, kogóż to jeszcze moje oczy widzą? Jana, syna Elżbiety i Zachariasza.
- To ty znasz Jana? - spytał zdziwiony.
_ Któż by nie znał słynnego pustelnika, przecież waszego krewnego. Ale, ale. Jak usłyszałem na dole "niech żyje", to siebie spytałem, kto "niech żyje"? Jeżeli jestem przełożonym synagogi, to powinienem to wiedzieć, komu tak dobrze życzą. Czy mogę spytać, jakie to jest święto?
_ Urodziny mojego Syna. Już trzydzieste - powiedziała Ma-
na.
- Och, już trzydzieste. No, kto by to pomyślał. A Jezus wciąż tak młodo wygląda. Ja bym Mu dał dwadzieścia dwa lata. No, może dwadzieścia cztery. No, niechbym Mu dał dwadzieścia sześć. To jest moje ostatnie słowo. Ale już trzydzieści? Jak te lata lecą.
- Ano lecą. Wszystkim nam ich przybywa - powiedziała Maria.
- A ja Go wciąż pamiętam jako małego chłopca, którego uczyłem czytać i pisać. Jaki On był wtedy grzeczny chłopiec! Chociaż już wtedy był ciekawy i o wszystko się pytał. Czy ja mogę na chwilę usiąść?
- Ależ bardzo proszę. Proszę usiąść. I częstować się - zapraszała Maria.
- O, jakiż pięknie stół przygotowany. Nie na darmo słynie Twoja Matka w całym miasteczku jako wspaniała gospodyni. I wino jest. Czy ja mogę wznieść toast? - zapytał nieoczekiwanie.
- Oczywiście, zapraszamy.
Wstał, wziął kielich w ręce, ale się zawahał i spytał:
- A czy on, ten kielich, był rytualnie obmywany? Bo tu taki dziwny dom... - i wzrok skierował w stronę Marii.
- Tak - odpowiedziała - bo spodziewaliśmy się, że mogą przyjść rozmaici goście, a więc i tacy, którzy szczególnie na to zwracają uwagę. - Ale nie skończyła na tym: - Dlaczego mówisz "dziwny dom". Pozwól do kuchni, pokażę ci moje garnki. W innych gotuję mleko, w innych mięso. My jemy koszernie. Ja dbam o to. - Po krótkiej przerwie dorzuciła: - Dość mamy kłopotów. Jeszcze nam takich potrzeba, żeby mówiono, że nie jemy koszernie.
Rabin, jakby nie słysząc tego, co Maria dodała, wzniósł kielich w górę i zwracając się do Niego zaczął mówić:
21- Ja Ci życzę wszystkiego dobrego, to znaczy, niech Ci Bóg Najwyższy błogosławi. I ustrzeże Cię od wszelkiego zła i wszelkiego niebezpieczeństwa. Ja mówię: niebezpieczeństwa. To ja mówię nie na darmo. Bo są ludzie, którzy bardzo uważnie patrzą na Twoje życie i słuchają bardzo uważnie Twojej mowy. I oni Ci mają dużo za złe. Bo jeżeli Ty sobie co innego myślisz niż wszyscy prawowierni Izraelici, to Ty sobie myśl. Ale jeżeli Ty to mówisz, to Ty uważaj, co Ty mówisz.
Powiało chłodem. Prawie odczuł to na sobie. Jakby wiatr uderzył skrzydłem w ich ogródek.
- Bo u nas dopóki dobrze, dopóty dobrze, ale jak się zacznie niedobrze, to może być bardzo niedobrze. Ty możesz mówić do siebie. To już jest źle. Ty możesz mówić w domu. To jest gorzej. Ty możesz mówić do kolegów Twoich. To jeszcze gorzej. Ale jak Ty mówisz coś publicznie albo tym bardziej w synagodze, to jest już najgorzej. To wtedy może Ci się zdarzyć jakieś nieszczęście. A ja Ci życzę, jak Twoi tu zebrani, żebyś długo żył. I Ty, i ja, i my wszyscy.
Podniósł kielich jeszcze wyżej, wychylił do dna, nie czekając na innych. A potem, jakby tego nie zauważył, że postąpił nietaktownie, powiedział:
- Dobre wino. Lepszego w Jerozolimie nawet nie piłem. Czemu się zresztą nie dziwię. Co ci ludzie widzą w tej Jerozolimie? Ale ja już pój dę. Tyle człowiek ma jeszcze spraw na głowie.
Odszedł. Mieszanina pokory i pychy. Uniżoności i bezczelności. Łagodności i brutalności. "A więc przyszedł mnie ostrzec. Któryż to już raz z rzędu".
Dopiero gdy umilkły jego kroki na ścieżce wiodącej w dół, wszyscy jakby odetchnęli. Naraz wstała Jego Matka i ze łzami w głosie zaczęła mówić:
- Synu mój, nie mogę tak pozostawić tamtych życzeń, przecież to Twoje trzydzieste urodziny. - Wstała, wzięła swój kielich w ręce. - Życzę Ci, żebyś był takim, jak jesteś dotąd: najcudowniejszym człowiekiem. Nie powiem wcale: najlepszym Synem - bo to nieważne dla nikogo, choć dla mnie najcenniejsze - ale najwspanialszym człowiekiem. Mówię to nie jako matka, ale jak ktoś, kto patrzy na Ciebie nie tylko z największą miłością, lecz i obiektywizmem. I żebyś się, tak jak dotąd, nie bał nikogo. I rób to, co uważasz, żeś robić powinien i mów to, co uważasz, że mówić powinieneś, i wiedz, że...
Utknęła. Już od chwili można było wyczuć wzbierające w Niej wzruszenie. Już od chwili zaczął się łamać Jej głos. A teraz nie po- -trafiła wykrztusić ani jednego słowa więcej. Podszedł szybko do Niej, objął Ją ramieniem. A Ona wybuchnęła płaczem. Przytulił Ją do siebie, głaskał po włosach i powiedział Jej:
- A ja Cię przepraszam, że wciąż przysparzam Ci tyle kłopotów.
- Nie, nie - zaprzeczała przez łzy. - Przysparzaj mi kłopotów tyle, ile tylko zechcesz. Ja je przyjmuję wszystkie, bo to od Ciebie, mój kochany chłopcze.
Już uśmiechała się przez łzy, już było dobrze.
Po skończonej uroczystości, gdy wszyscy się rozeszli, jeszcze jakiś czas rozmawiał z Janem. Dotychczasowe ustalenia zamknął oświadczeniem:
- Zaczynasz, kiedy uznasz za stosowne. Z kolei ja dojdę do ciebie.
Pożegnał się z nim. Gasił lampki oliwne rozwieszone w ogródku, gdy usłyszał cichy odgłos kroków na ścieżce. Ktoś wracał lub dopiero przychodził. Przyjaciel czy wróg? W dobrych czy złych zamiarach? W paru susach był przy ścianie, przylepił się do niej i wpatrywał się w otwór drzwiowy. Zobaczył przybysza i odetchnął. To był Kuba - dalszy kuzyn - przyjaciel, jedyny z rodziny, który przyjaźnił się z Nim.
- Wybacz, wiem, że jest późno, ale jestem bardzo niespokojny, stąd jeszcze pytanie. Po pierwsze, czy Ty naprawdę chcesz głosić wśród ludzi Palestyny to, coś do nas mówił, co było przedmiotem naszych sporów i dyskusji?
- Tak jak to już mówiłem: gdy tylko nadejdzie czas sposobny.
- Nie rób tego - zmienił ton swojej mowy na proszący. - Ty w swojej nauce atakujesz wszystkich. Tak faryzeuszy, jak saduceuszy, esseńczyków jak i zelotów. A to jest nietaktyczne. Jednych przynajmniej powinieneś mieć za sobą.
- A których ty proponujesz?
- Faryzeuszy. Czasem tak się ludziom zdaje, że jesteś jednym z faryzeuszy - mówił pospiesznie, nerwowo, dość chaotycznie. Słuchał go cierpliwie.
- Do czego zmierzasz? - spytał go wreszcie.
- Człowieku, zrozum, przecież w tej naszej dziurze, w której
nic się od wieków nie dzieje, bo wszystkich jedynie co interesuje, to tylko pieniądze, potrafiłeś doprowadzić wszystkich do gorączki.
Pojawiła się w drzwiach Matka, chyba zaniepokojona gościem, który tak późno zawitał, ale zobaczywszy, kto to jest, wróciła do kuchni. "Ona też się o mnie wciąż boi" - pomyślał.
A Jego nocny gość mówił dalej:
- Nawiązuję do tego, co w swoim toaście powiedział przełożony synagogi. Bo on miał rację. Gdy Ty zaczniesz głosić oficjalnie swoje poglądy, występując w charakterze samozwańczego nauczyciela... - zamilkł, czekając na odpowiedź, którą zresztą powinien znać.
Nie chciał go zbyć i powiedzieć chociażby: już jest późno, idź spać, jutro na spokojnie pogadamy, teraz jesteś i ty zmęczony, i ja. Tym bardziej, iż wiedział, że to może już jedna z ostatnich rozmów, że trzeba traktować każdą z takich okazji zupełnie zasadniczo.
Niespodziewanie Kuba wybuchnął:
- Ja sobie nie wyobrażam życia w Nazarecie bez Ciebie.
- Ach, o to ci chodzi - powiedział uśmiechając się. Ale on ciągnął dalej:
- Chwileczkę, czy sobie z tego zdajesz sprawę, jak bardzo Tyś wrósł w horyzont tego miasta, jak bardzo do niego należysz. Gdy Ty z niego znikniesz, czym my będziemy żyli? Zapanuje marazm. Dzięki Tobie coś się działo. Pod każdym względem. Przecież nie było tematu, który byśmy pomijali. A teraz, co?
- Czy ty myślisz, że nie mam takich pokus, by zostać w domu. Czy naprawdę sądzisz, że ja nie zdaję sobie sprawy, co mi grozi, gdy będę tego nauczał. Czy ty nie domyślasz się, że nie raz straszy mnie po nocach moja śmierć przez kamienowanie czy też krzyżowanie. Czasem - przyznam ci się - wolałbym mniej wiedzieć niż wiem, mniej czuć niż czuję.
- A więc zostań - przerwał Mu Jego rozmówca. - W Nazarecie jesteś naprawdę potrzebny. Dla tego środowiska naprawdę jesteś jak drożdże w cieście.
Ale on kontynuował swoją myśl:
- Może tu wrócę do zarzutu pierwszego, jaki mi jeden z naszych kolegów dziś wieczorem postawił. Otóż przyznaję: korzystniej byłoby, gdybym zaczął publiczne nauczanie przed kilkoma laty. Ale on zapomniał, że Józef długo i ciężko chorował. Nie mogłem odejść z domu pozostawiając go opiece Marii. Lata płynęły, choroba trwała.
Ograniczyłem moją działalność do kontaktów z wami. Na nic innego więcej nie miałem po prostu czasu. Pracowałem od rana do wieczora. Lekarze są drodzy. Lekarstwa też.
- A więc Pan Bóg w ten sposób Ci wskazywał, że chce Cię mieć u nas, w Nazarecie.
Nie dał się wytrącić z toku myśli i mówił dalej:
- I ja do takiego wniosku doszedłem. Poza tym - może właśnie z tego powodu, że tak byłem obciążony pracą, jak i chorobą Józefa - długo dorastałem do tego, co teraz jest dla mnie oczywiste. Chyba nawet za długo. Ale pytałem wciąż siebie, czy się nie mylę. Czy to nie wybujała fantazja, czy nie pretensje bez pokrycia. Wciąż wracałem do Pisma Świętego, szukając w nim potwierdzenia. Dopiero teraz - zresztą już od długiego czasu - jestem przekonany, że tak to jest i że nie mogę już dłużej czekać.
- Chwileczkę, na co nie możesz dłużej już czekać?
- Czy mam ci powtarzać to, o czym tyle razy mówiliśmy: jest źle z naszym narodem i wciąż coraz gorzej. To, że nazywamy się wciąż jeszcze "narodem wybranym", jest fikcją czy nawet parodią. Odeszliśmy dawno od tego, co nazywa się Przymierzem z Bogiem.
- Przyznasz, że to ta praca u nas dała Ci takie możliwości.
- Dokładnie tak. Dopiero przez to wędrowanie jako cieśla mogłem poznać, co ludzie myślą, w co wierzą, jak postępują, jaka motywacja nimi kieruje. Moimi klientami byli ludzie prości, inteligencja, biedni i bogaci, również faryzeusze.
- Ale tym złym duchem, który Cię od nas wyciąga, jest Jan. To jego wina, że Ty idziesz w świat, od nas.
- Jan pomógł mi przede wszystkim zobaczyć, jak przedstawia się sytuacja w Jerozolimie i w Judei. Przecież w tamtych stronach się urodził i ma wciąż kontakty z ludźmi, zwłaszcza z Jerozolimy.
- Z tym, że on ma większe znaczenie w Twoim życiu niż tylko informatora.
Znowu uśmiechnął się do niego:
- Tak, masz rację. On zawsze bardziej niż ja sam widział, że jestem potrzebny naszemu narodowi. On więcej się po mnie spodziewa niż ja sam.
- Toteż w tym sensie rację mieli kuzynkowie, że go tak ostro zaatakowali.
- Tak jest. Mają nosa. Tylko nie mają racji. Jan to mąż Boży,
to człowiek opatrznościowy. Tylko powtarzam ci, gdybym nie wiedział, w jakim stanie znajduje się nasz naród, mógłbym ze spokojnym sumieniem siedzieć do śmierci w Nazarecie. Ale wiem. Dlatego nie mam wytłumaczenia. Muszę go ratować. Muszę. Choćby za cenę własnego życia. Muszę. To mój obowiązek zawrócić go z drogi błędu.
- Chwileczkę, ale czy to masz być akuratnie Ty? - powiedział Jego rozmówca prawie z rozpaczą w głosie.
- Widzisz, każdy człowiek dla czegoś się narodził i dla czegoś żyje. Ja już teraz wiem dokładnie, że po to się narodziłem i po to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Naszej prawdzie.
- Sam jeden przeciwko całemu narodowi? I to przeciwko narodowi ukształtowanemu, zorganizowanemu, który ma swoje tradycje, zwyczaje, instytucje, choćby Świątynię, choćby synagogi. A na straży tego porządku stoją ludzie, którzy pilnują, by wszystko było tak właśnie wykonane, gdyż z tego żyją. A naród nasz, choć czasem na to bardzo narzeka, już sobie siebie inaczej nie wyobraża. I Ty jeden chcesz to obalić?
- Może powoli znajdę sobie uczniów, którzy mi w tym pomogą.
- Po pierwsze - powiedział gorzko - ile lat potrzebowałeś, żeby nas ukształtować? Całe swoje życie - odpowiedział sobie sam. - Kiedy zdążysz to zrobić. My, którzy z Tobą wciąż jesteśmy, i to tyle lat przecież, bez przerwy jesteśmy przez Ciebie zaskakiwani. Przecież dotąd ja sam nie wszystko rozumiem z tego, co Ty mówisz, czego Ty chcesz. A co sobie wyobrażasz, jak długo pozwolą Ci nauczać? Zdążysz nowym uczniom przekazać to wszystko, co nam przekazałeś? Nie chce mi się w to wierzyć. I dlatego mam propozycję:
Pójdę z Tobą.
Wybuchnął śmiechem:
- Kuba, Kuba. I tak wyszło szydło z worka. Wreszcie wydusiłeś z siebie to, z czym przyszedłeś. Czemu nie powiedziałeś tego od razu?
- Z jednym zastrzeżeniem. Jak wiesz, mam tu rodziców. Od czasu do czasu chciałbym się tu pokazywać.
- Słuchaj, żeby nie było nieporozumienia. Tu nie chodzi o wycieczkę krajoznawczą czy spacer po Palestynie perypatetyków dyskutujących na temat bytu. Tutaj czuje się krew.
- Dlaczego krew? - zaprzeczył gwałtownie. - Dlaczego Ty jesteś taki pesymista.
- Wiesz co, umówmy się - powiedział mu stanowczo. - Ty na razie zostajesz w Nazarecie i będziesz obserwował, jak to się potoczy. I wtedy dopiero namyślisz się czy tak, czy nie. Jak się zdecydujesz, bardzo się ucieszę. A na razie idź spać. Dobranoc.

hrzest Jezusa
W pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na paplaninę, która znowu wybuchła w pobliżu. Był zbyt skupiony na swojej robocie i chyba zbyt zmęczony - pracował przecież od wczesnego rana, a zbliżało się południe. Aż zatrzymało Go słowo "Jan", które padło niespodziewanie. A właściwie spodziewanie, bo gospodarz - równie gadatliwy jak jego gość, który się niedawno pojawił - zadał pytanie:
"A jakie jest jego imię?" To wszystko sobie uświadomił przez to imię "Jan".
Przerwał pracę. Odgiął schylony grzbiet, wyprostował się. Przyglądnął się parze rozmówców. I z trudem wracał pamięcią do tego, co zostało już powiedziane, a równocześnie starał się nic nie utracić" z tego, co młody człowiek, który dopiero co przybył, opowiada z szybkością stukania dzięcioła.
- Ludzie mówią, że to oczekiwany Mesjasz.
- A skąd pochodzi? - gospodarz zatrzymał ten rozpędzony potok słów.
- Nie pamiętam, ale gdzieś spod Jerozolimy.
- Z Betlejem?
- Nie pamiętam, ale chyba nie.
- Jak nie z Betlejem, to nie Mesjasz. A cuda czyni?
- Nie słyszałem - chłopiec przygasał, choć przed chwilą jeszcze był taki pewny swego. - A nawet mówi, że on przygotowuje ścieżki dla tego, kto po nim przyjdzie - dorzucił z rezygnacją.
- A widzisz. To nie jest Mesjasz.
Chłopiec teraz znowu się poderwał do obrony:
- Ale wszyscy tak mówią, że to Mesjasz. Widziałem go. Ogromny, groźny, spalony od słońca jak heban. Długie włosy, długa broda - chłopiec pokazywał rękami to, o czym mówił. - Pełno ludzi. Schodzą do niego z całej Jerozolimy i z okolicy. Słuchają jego przemówień całymi godzinami, całymi dniami. A on chrzci.
- Co robi? Chrzci? - zdumiał się gospodarz. - A cóż to znaczy?
- Wchodzi do rzeki i leje wodę na głowę ludziom.
- Każdemu?
- Każdemu, kto o to prosi, kto się nawróci, kto postanawia zmienić życie, przestać grzeszyć.
Wciąż jeszcze słuchał, co chłopiec opowiada. Ale już odłożył siekierę. Teraz powoli zdejmował fartuch, odwiązywał sznurek. Wciąż czekał jeszcze na jedno pytanie. I ono padło:
- Ale jeszcze dotąd nie wiem, gdzie to wszystko się dzieje?
- Przecież mówię.
- Nic nie powiedziałeś.
- Na przejeździe pod Jerozolimą. Niedaleko, gdzie Jordan wpada do Morza Martwego - dodał, żeby nie było wątpliwości.
Jednym ruchem przerzucił fartuch przez głowę i zaczął go składać.
- A Ty dokąd, Jezusie? - usłyszał głos gospodarza.
- Na mnie już czas - odpowiedział. - Przepraszam cię, że nie skończę ci tej roboty. Ale to nie jest nic szczególnie trudnego. Znajdziesz kogoś, kto ci skończy. Niewiele zresztą zostało.
Nie zwracał już uwagi na biadolenie, którym chciał Go gospodarz zatrzymać. Tylko mu przerwał, gdy ten doszedł do wynagrodzenia:
- Nie. Wynagrodzenia żadnego nie chcę. Ja zrywam umowę, wobec tego nic mi się nie należy. Pokój niech będzie z tobą. Jeszcze słyszał rzucane pytania:
- Co się stało? Dlaczego tak nagle? Mało Ci obiecałem pieniędzy? A może złe otrzymywałeś jedzenie? Czyś Ty się na mnie obraził? Przecież szanowaliśmy Ciebie. Wiemy, żeś najlepszy cieśla. Nie ma drugiego takiego na całą okolicę. Zostań przecież. A może i Ty idziesz do Jana?
Ale na żadne z tych pytań już nie odpowiedział. Z fartuchem przerzuconym przez ramię szedł spokojnie do domu. Właściwie sam się sobie dziwił, że tak może iść spokojnie, że nie biegnie, albo że nie stoi zmartwiały. Jedno i drugie byłoby bardziej zrozumiałe niż to spokojne powracanie do domu. Tym bardziej, że serce Mu się tłukło jakby po jakimś długim biegu albo po ciężkiej robocie. "A więc to już na mnie czas. Zgodnie z umową. Jan zaczął, teraz ja". Tyle lat czekał na tę chwilę. Nie spodziewał się, że ona przyjdzie tak nagle i tak po prostu.
Na ścieżkę, którą podchodził do domu, wybiegł ich pies z radosnym szczekaniem, łasił się, lizał Go po rękach, wyskakiwał w górę, chcąc dosięgnąć twarzy. Przystanął, pochylił się, głaskał go po głowie, drapał za uszami. Z domu wyszła Matka.
- O, jesteś? - spytała, ale bez specjalnego zdziwienia. "Już wie, dlaczego wróciłem". Poznał to po Jej oczach. Przywitał się z Nią jak zawsze, gdy powracał do domu po pracy.
- Dawno Cię nie było tak wcześnie z pracy - powiedziała prawie prowokując Go, by wszystko wyjaśnił.
- Skończyłem z ciesielką.
- Czekam na Ciebie z obiadem - odpowiedziała.
- Spodziewałaś się, że wcześniej wrócę? Słyszałaś, że Jan zaczął nauczać pod Jerozolimą? - teraz On Ją zapytał.
- Tak - odpowiedziała pospiesznie. - Kiedy chcesz wyruszyć? Jeszcze dzisiaj?
Dopiero teraz zwrócił uwagę na Jej lekko zaczerwienione oczy. "Płakała" - pomyślał.
- Nie. Jutro skoro świt.
Zdawało Mu się, jakby odetchnęła z ulgą.
- Chciałbym trochę posprzątać, uporządkować swoje rzeczy. Może jeszcze wpadnę do któregoś z moich chłopców, chyba że sami przyjdą - wyjaśniał.
- Co Ci przygotować na drogę? - spytała tak naturalnie, jakby wychodził na jeden dzień, najwyżej na parę.
- To, co uważasz. Ale nie za dużo, bo ciężko mi będzie dźwigać - zażartował.
Podczas posiłku prawie nie rozmawiali. Tylko zauważył, że Jej drżą leciutko ręce.
- Jak się dowiedziałeś? - spytała Go w którymś momencie.
- Jakiś chłopiec przyniósł tę wiadomość człowiekowi, u którego pracowałem - odpowiedział. - A Ty?
- Wpadł Kuba i pytał o Ciebie i przy okazji opowiedział to, o czym - jak się okazuje - już wszyscy we wsi wiedzą. Obiecał, że jeszcze przyjdzie. Musisz już tam iść?
- Muszę. Tak umawiałem się z Janem.
- A chcesz tego? - powiedziała ciszej, nie podnosząc oczu. Jakby bala się sugerować Mu cokolwiek.
- Uważam, że tak powinienem zrobić.
Po posiłku nie kładł się spać - szkoda Mu było czasu. Wiedział, że ma go niewiele. Sprzątał swoją małą izbę. Układał, porządkował, wyrzucał to, co niepotrzebne. Odkładał to, co weźmie ze sobą: to, co powinien wziąć, co Mu jest konieczne bezwzględnie. Trzymał się ściśle tego kryterium, bo inaczej natychmiast rósł Mu stos rzeczy, które chciałby ze sobą wziąć. W domu panowała cisza. Maria zachowywała się tak, jakby Jej nie było. Choć raz czy drugi posłyszał jakby stłumiony szloch. Wciąż sobie powtarzał, że przecież tu jest Jego dom, że będzie do niego wciąż powracał, że chodzi tylko o to, by zrobić jaki taki porządek, by Matka nie miała kłopotu ze sprzątaniem. Ale nie potrafił przezwyciężyć pewności, która uwierała Go jak kamień w sandale, że to nieprawda, że tu już nigdy tak nie powróci, że gdy nawet powróci, to jako gość, jako przechodzień, że to wszystko, co było dla Niego dotąd ważne, swoje, bliskie, stanie się dla Niego obce, błahe, nieważne. Dziwne, bo przecież czekał na tę chwilę, zdawało Mu się, że był na nią przygotowany, a zaskoczyła Go swoją innością.
Nie spodziewał się, że tak będzie wyglądała ta chwila - że tak będzie wyglądało pożegnanie z dotychczasowym życiem. "Jak Maria powiedziała? 'Czy tego chcesz?' Czy można chcieć wielkiej niewiadomej?" Tu już miał życie ustabilizowane. Czy można chcieć czegoś, o czym się nie wie, jak będzie wyglądało? Nie miał żadnego modelu, według którego mógłby sobie wyobrażać to życie, które Go czekało.
- Może Ci w czym pomóc? - usłyszał niespodziewanie Jej głos od drzwi. Prawie Go przestraszyła.
- Nie, nie, dziękuję. Już wnet będę kończył.
Odeszła. On wrócił do dalszego porządkowania z jeszcze cięższym sercem. "Wiem tylko jedno: że nie można patrzeć obojętnie na to, co jest: na to, w co ludzie wierzą, jak żyją i postępują, bo to nie jest nawet pogaństwo, ale karykatura" - powtarzał sobie niby uczeń szkolną lekcję wyuczoną na pamięć. - "Nie można żyć spokojnie, jeżeli ogłupiają ten naród z jednej strony kapłani a z drugiej faryzeusze" - mówił teraz do siebie to, co wiele razy tłumaczył innym. Aby siebie przekonać, aby uzasadnić swój krok. - "Trzeba ludziom ukazać prawdę, którą Bóg objawił temu jedynemu na świecie narodowi, jakim jest nasz naród. A więc pójdę do Jana. Co dalej, to Bóg mi wskaże". Ale nie czuł się przekonany do końca. Najchętniej
odłożyłby tę całą grzebaninę, poszedł do kuchni i powiedział Matce:
Zostaję. Nie idę nigdzie.
Gdy zaszczekał pies, wyszedł do drzwi. To był Kuba.
- Słyszałeś już? - zapytał Go zdyszany biegiem.
- Tak.
- Czyżbyś się pakował?
- Porządkuję moje rzeczy, żeby nie przeszkadzały. A co niepotrzebne, wyrzucam.
- I co, idziesz do niego?
- Tak, jutro rano wychodzę.
- Zazdroszczę Ci. Ale może i ja kiedyś dołączę do was. Zobaczymy. Pobiegnę do chłopców. Wieczorem przyjdziemy, żeby Cię pożegnać.
- Nie ma co robić wielkich pożegnań, przecież będę tu wracał do was.
- No, ale zawsze. Jeżeli Tobie nas nie będzie brakować, to nam na pewno będzie Ciebie bardzo brak.
Wieczorem zeszedł się kto mógł z paczki Jego przyjaciół. Nie było wszystkich. Nawet tych, których był pewien, że przyjdą. Ochoty do rozmowy nie miał ani nikt z nich, ani On się do niej nie spieszył. Poprosił wobec tego Kubę:
- Wziąłeś ze sobą flet?
- Oczywiście.
- No to pośpiewamy, a ty graj. I tak też było.
- Bo zaczyna wyglądać to nasze spotkanie jak stypa pogrzebowa. A przecież cieszyć się trzeba, że dopełnia się wola Boża.
Ale i to nie potrafiło przełamać ciężkiej atmosfery, która panowała. Byli sztywni, obojętni, jakby zapatrzeni we własne życie. Rozeszli się do domów wcześniej niż planowali, niż On przypuszczał. Tłumaczyli się, że już późno, że jutro trzeba wstawać rano wczas do roboty. Żegnał się z każdym z nich. Życzyli Mu - jak komuś obcemu - dobrej drogi, powodzenia, powrotu do Nazaretu po spełnieniu misji.
- Będziesz miał nam po powrocie dużo do opowiadania. Ale czuł, że żaden z nich nie wierzy sam w to, co mówi. "Chyba tak się żegna skazańca idącego na śmierć" - pomyślał. Może tylko
jedno zdanie zabrzmiało najprawdziwiej: "Nie spodziewałem się, że Ty kiedykolwiek naprawdę stąd odejdziesz".
Czuł się tak rozbity tym spotkaniem z kolegami, że nie był w stanie iść spać, choć przecież sobie to obiecywał, mając perspektywę wczesnego wstawania. Wobec tego jeszcze kręcił się trochę po domu. Ale nie mógł się uspokoić. Nawet gdy przystąpił do modlitwy wieczornej. Dopiero po dłuższej chwili spłynął na Niego pokój. Ale gdy się położył, nie potrafił zasnąć. Wobec tego zaczął odmawiać swój ulubiony psalm:
"Kto się w opiekę odda Panu swemu,
a całym sercem szczerze ufa Jemu,
śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,
nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga".
Patrzył w ciemność szeroko otwartymi oczami, tak jak to robił, gdy był mały. Po chwili już widział drobne, kolorowe koraliki biegnące gdzieś od sufitu aż na sam dół. Przy którejś zwrotce, nawet nie wiedział kiedy, zasnął.
Zerwał się, gdy jeszcze była noc. Poczuł na ramieniu Jej dłoń i usłyszał Jej szept:
- Wstawaj, już czas na Ciebie. Lepiej wyjść wcześniej, bo wtedy panuje jeszcze chłód wieczorny. W południe, gdy słońce będzie stało wysoko i upał nie do zniesienia, wtedy znajdziesz po drodze jakiś zagajnik albo jaskinię i prześpisz parę godzin.
Mówiła do Niego rzeczy oczywiste - wiedział: to tylko po to, by znowu nie pogrążył się w sen. A miał prawo. Zasnął późno. Stąd też noc skróciła się do paru godzin. Ubierał się szybko trzęsącymi rękami, cały jakiś wewnętrznie rozedrgany. Dopiero lodowato zimna woda, w której się umył, jakoś Go obudziła. Modlitwa uspokoiła Go i przywróciła do pełnej przytomności. Zaczął jak zwykle, jak co dzień, jak całe życie: "Słuchaj, Izraelu, Bóg twój jest Bogiem jedynym. Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całym swoim umysłem, ze wszystkich sił swoich".
Śniadanie jedli jeszcze przy kaganku, ale na niebie pojawił się już leciutki brzask dnia. Rozmawiali o rzeczach najprostszych - Ona zdawała Mu relację, co przygotowała na drogę z rzeczy ubraniowych i z pożywienia.
- Za dużo, za dużo tego wszystkiego - powtarzał.
- Droga długa, jeść coś musisz, a z pewnością będą i tacy, z którymi trzeba będzie się podzielić. Jak chcesz iść?
- Tak jak chodziliśmy na święta Paschy do Jerozolimy. Ale to też będzie zależeć i od tego, czy Samarytanie nas przepuszczą.
Teraz On opowiadał rzeczy oczywiste, na które naprawdę szkoda było czasu. Ale przecież nie mogli tak siedzieć przy stole w milczeniu. Więc mówił:
- Gdyby Samaria nas przepuściła, to byłoby najprościej, najszybciej. Gdy nie, to trzeba będzie skręcić na wschód, wejść do Dekapolis i dalej przez Pereę, a potem powrócić nad Jordan. Jedyna korzyść, że wtedy omija się pustynię Judzką. No, zobaczymy. Okaże się w drodze. Gdzieś Jana znajdę.
- A co dalej? - spytała po chwili milczenia.
- Co Bóg da.
I znowu zapadła cisza. Jeszcze na koniec zwróciła się do Niego z pytaniem:
- Będziesz na weselu w Kanie? To jeszcze daleki termin, ale wiesz, jak im bardzo zależało, żebyś był.
- Postaram się. Obiecałem im przecież.
Wychodził w jaśniejący już dzień. Maria zarzuciła sobie chustę na ramiona i towarzyszyła Mu, już nic nie mówiąc, aż do drogi. Szłaby dalej, ale się temu sprzeciwił:
- Zimno jest, a Tyś tak lekko ubrana. Wracaj, proszę. Dziękuję za odprowadzenie. Niech Cię Bóg ma w swojej opiece.
Potem widział, że chciała coś powiedzieć, ale słowa grzęzły Jej w krtani, z trudem wykrztusiła, tak że ledwie Ją zrozumiał:
- Idź z Bogiem. Ale jak Ci na świecie będzie źle, wróć do domu.
Szedł już kilka godzin. I musiał stwierdzić, że warto było się na tę pielgrzymkę wybrać, żeby obserwować choćby tylko to, co się działo. Zwłaszcza gdy znalazł się na głównym trakcie. Już tyle razy przemierzał tę trasę. Ale czegoś tak uroczystego nigdy nie było, nawet wtedy, gdy ludzie pielgrzymowali na święto Paschy. Takiego nastroju święta, takiego ożywienia, tyle radości, nadziei, "że wreszcie się coś zaczęło". Nawet u tych, którzy wędrowali za swoimi sprawami i wcale nie mieli zamiaru zbaczać, aby choćby na chwilę posłuchać czy zobaczyć Jana. Tym też wystarczało, że on zaistniał. Czy jest
Mesjaszem, czy nie, to nawet nie było najważniejsze, ważne, że jest KTOŚ. Autentyczny, wiarygodny Mąż Boży. Bo że on taki, nikt nie miał wątpliwości. To potwierdzały liczne fakty - anegdoty, które sobie ludzie przekazywali z ust do ust. Te jeszcze nie dawały odpowiedzi na podstawowe pytanie: Czego on chce, do czego on zmierza, co planuje, ale było to wielkie JUŻ, było to oczekiwane WRESZCIE. Chociaż interpretacje tego faktu były rozmaite.
O tym wszystkim przekonywał się z przelotnych rozmów nawiązywanych z idącymi. To byli ci, którzy dołączali do Niego - do których On dołączał na krótszy czy dłuższy czas. Chwilami dolatywały Go zdania, poszczególne słowa ludzi idących obok.
Usłyszał za sobą doganiające Go kroki i jakiś młody głos zawołał:
- Hej, a Ty też do Jana?!
Odwrócił się. Zbliżał się do Niego wysoki, silnie zbudowany młody człowiek. Mógł mieć nie więcej jak dwadzieścia lat. Z workiem - podobnie jak On - podróżnym przerzuconym przez ramię.
- Też.
- Jak myślisz, zacznie się wreszcie? - spytał Go ni stąd, ni zowąd.
- Zależy co. Ale myślę, że już się zaczęło dużo dobrego. Wystarczy popatrzeć i posłuchać ludzi, którzy idą. Tak jakby tego nie dosłyszał i mówił dalej:
- Tylko, czy on się zna na sztuce wojennej, jak myślisz, czy on stanie na czele powstania, czy też kogo innego postawi?
- Uważasz, że powstania nam najbardziej potrzeba?
- A Ty co znowu. Myślisz, że naród wybrany powinien być uciskany przez przeklętych pogan? To my mamy rządzić światem, a nie Rzymianie! - wykrzyknął.
- Sądzisz, że po to nas Pan Bóg wybrał?
- A tak! A po co innego? Jak wybrał, to wybrał. Dał nam ziemię obiecaną? Jak dał, to dał! A oni nam odebrali! - prawie krzyczał.
- Mówisz, jakbyś historii nie znał. Oni sami nie przyszli. To myśmy ich sprowadzili przeciwko naszym braciom.
- No to co, Twoim zdaniem mamy na wieki być ciemiężeni? Chłopak mówił głośno. Czasem nawet wykrzykiwał. Zwracał
uwagę idących. Niektórzy przybliżyli się, przysłuchiwali się ich rozmowie.
- My mamy stać się znowu narodem wybranym - odpowiedział mu. - To znaczy narodem Boga samego. To znaczy żyć według nauki, którą nam objawił.
- A nie żyjemy?
- A żyjemy?
- Idź do diabła! Co Ci się u nas nie podoba? - przyspieszył kroku i oddalił się.
Żal Mu było chłopca, że się tak zdenerwował. Obiecywał sobie, że jeszcze go odnajdzie i spróbuje poprowadzić dalej tę rozmowę.
- No cóż, mamy niecierpliwą młodzież. Spieszy im się do wojaczki. Ręce ich świerzbią. Nie dziw się temu. I ja się też nie dziwię. Gdy bytem młody, też mi się zdawało, że pierwszą rzeczą jest przepędzić Rzymian z naszego kraju. Teraz już mi się tak nie zdaje.
To mówił do Niego starszy mężczyzna, który zajął miejsce chłopca. Miał sposób mówienia żydowskich faryzeuszy:
- Dokąd ja idę? Ja idę w swoich sprawach do Jerozolimy, mam tam rodzinę. Ale zajrzę do Jana. To powinno być całkiem po drodze. Może nawet dłużej u niego pozostanę - zwierzał Mu się.
- Nie spieszy ci się?
- Czy mi się spieszy? Chcę go posłuchać. Już niejedno w życiu słyszałem, a nawet widziałem. Byli tacy, którzy się obwoływali Mesjaszami, byli tacy, których ludzie obwoływali Mesjaszami. Jedni i drudzy ginęli na krzyżach albo w walce. Jeszcze inni od skrytobójczego sztyletu. I przysypał ich piasek niepamięci.
Przerwał. Chwilę szli w milczeniu. Ale przygodny towarzysz podróży znowu zaczął mówić:
- Może się dziwisz, po co idę do Jana. To ja Ci powiem: takiego jeszcze nie było. Jak się go pytają żołnierze, co mają robić, on mówi:
bądźcie żołnierzami, nikomu nie dokuczajcie, nikogo nie wykorzystujcie, ale poprzestańcie na własnym żołdzie, brońcie ludzi przed niesprawiedliwością i bandytami. Jak się go pytają celnicy, co robić, on im odpowiada: bądźcie celnikami, nie czyńcie nic ponad to, co do was należy.
Uśmiechał się słuchając Tomasza, bo-jak się okazało - tak było mu na imię. Przypominały Mu się wszystkie dawne rozmowy i dyskusje prowadzone z Janem.
- Czy to nie jest genialne? - kontynuował Tomasz. - To ja G mówię: to jest genialne. Może mnie zapytasz, czy to nie jest za proste? To ja Ci odpowiem: to jest właśnie takie proste, że aż wielkie. Ale Ty mi chyba nie powiesz, że to jest bardzo łatwe. Bo to jest naprawdę trudne. Ja myślę coś więcej: to jest bardzo trudne. Ja Ci mogę przysięgnąć z ręką na sercu: to jest najtrudniejsze. Nawet może łatwiej jest iść na pustynię? To też jest trudne. Choć nie takie jak to, czego Jan uczy. To wymaga heroizmu. Ale czy człowiek żyje dwa razy? On żyje tylko raz. Wobec tego niech on się zdobędzie na taki heroizm.
- I dlatego idziesz do Jana?
- I dlatego ja idę do Jana. Może on jest Mesjasz? Ja nie wiem. Może on nie jest Mesjasz? Ale po tym jednym wiem na pewno, że to jest mądry człowiek. A jak on jest mądry, to on jest również człowiek Boży. Czy ja się mylę? Przecież Bóg jest samą mądrością.
Wciąż towarzyszyło im parę, czasem nawet kilka osób, przysłuchujących się pilnie ich rozmowie. Niejednokrotnie zabierali głos, pytali się czy też odpowiadali na pytania. Dopiero taka luźna rozmowa ukazywała, jak ludzi obchodzą losy ich narodu. To: co dalej z nami, stanowiło główny przedmiot zainteresowania.
Szli bez pośpiechu, jak na kilkudniowy marsz przystało, ale szli intensywnie. Robili krótkie postoje, żeby się posilić tym, co nieśli ze sobą albo tym, co zakupili w napotkanej wsi - i szli dalej. Tomasz wciąż starał się iść przy Nim. Przed wejściem na teren Samarii byli niepewni, czy ich przepuszczą Samarytanie. Choć, jak się okazało, nie stawiali im oporu. Na wszelki wypadek jednak omijali wsie. Spali pod gołym niebem. Noce były już chłodne, ale wystarczyło znaleźć miejsce schowane przed wiatrem, okryć szczelnie opończą, żeby można było spokojnie się przespać.
Zanim ogarnęła ich noc swoim nagłym skokiem, przystanęli na spoczynek w zacisznym zagajniku.
Choć był bardzo zmęczony drogą, zaczął zbierać suche badyle, gałęzie na ognisko. Za Nim poszli i inni. Po chwili zgromadzili całą stertę paliwa. I gdy powiało chłodem, już mieli swoje ognisko, swój ogienek. Byle trochę ciepła, byle trochę światła. Zajęli miejsca ciasno, jeden przy drugim. To i cieplej, i raźniej, gdy za plecami cze-
luść ciemności. Mieli swój wspólny kociołek zawieszony nad ogniskiem, do którego wrzucili każdy co uważał za stosowne do spożycia.
- Jak Ty oceniasz nasz naród izraelski? Bo z tego, coś dotąd powiedział, masz do nas stosunek krytyczny - wrócili do rozmowy, którą prowadzili w drodze.
Zaczął mówić powoli, prawie półgłosem:
- Mieliśmy być narodem wybranym: światłem prawdy świecącym dla wszystkich narodów świata, a staliśmy się ciemnością, pośmiewiskiem świata. Mieliśmy nieść pokój, braterstwo, przyjaźń, a nieśliśmy innym narodom pożogę, wojny, nienawiść - my, których największym przykazaniem miało być przykazanie miłości.
- A jakim prawem to twierdzisz? - ktoś gwałtownie zaprotestował.
- Jesteś rabbi? To czemu nie ubierasz się jak rabbi?
- U kogo się uczyłeś, gdzie? - opadły Go nagle zewsząd głosy. Nie odpowiedział, a mówił dalej:
- Mieliśmy być jedną rodziną. Narodem miłującym się wzajemnie, a napadaliśmy wciąż na siebie, prowadziliśmy między sobą wojny, mordowaliśmy jedni drugich; przecież to my sami sprowadziliśmy Rzymian przeciwko swoim braciom.
Zamilkł. Słabe światło ledwie tlejącego ogniska z trudem wydobywało z głębokiej czerni nocy szarzejące twarze. Błyszczały tylko oczy wpatrzone w Niego z ciekawością.
Jakby w odpowiedzi zaczął mówić Tomasz:
- Co Ty mówisz? Ty mówisz gorzką prawdę. Nie słyszałem, żeby jakiś rabbi tak przemawiał. Dużo słuszności w Twojej mowie. Bo przecież tak to jest - Tomasz zaczął spokojnie na pozór, jakby miał im opowiadać obojętną historię, trochę znaną, trochę nieznaną. - Jakub-Izrael miał dwunastu synów. Było nas dwanaście pokoleń. Otrzymaliśmy po niewoli egipskiej kraj obiecany. Rozdzieliliśmy go pomiędzy jedenastu synów Jakuba. I Bogu niech będą za to dzięki. Ród kapłański Lewi miał być utrzymywany przez wszystkich. Żyć powinniśmy my: potomkowie synów Jakuba, jak jedna rodzina. I co z nas zostało? Na Judę napadło dziesięć bratnich pokoleń. Po co? Po co im było zakładać ligę przeciwko Asyrii. Po co? Jedni Judejczycy się temu sprzeciwili. Przyszła Asyria. Rozbiła Ligę w puch. Wycięła żołnierzy, a ludzi uprowadziła w głąb imperium. Nie powrócili
nigdy. I tak znikło dziesięć pokoleń Izraela! - tu wykrzyknął i przerwał jakby sparaliżowany tym odkryciem.
- Po co to wspominasz! Po co rozdrapujesz rany! - rozległy się okrzyki protestu.
- Czy wolno zapomnieć o swojej przeszłości - odpowiedział Tomasz spokojnie. - Choćby po to, byśmy nie powtarzali głupstw naszych przodków, ale i po to, żebyśmy wiedzieli, kim my jesteśmy. Tylko, czy to pomoże?
Mówił trochę do nich, ale chyba bardziej do siebie, zapatrzony we własne myśli, we własną gorzkość:
- I co się zdawało? I zdawało się, że Judejczycy już będą mądrzejsi. Że już będą nauczeni tym, co się wydarzyło z ich braćmi. Ale gdzie tam! Najpierw walczyli z Egiptem a potem z Babilończyka-mi, aż ci ich zabrali w niewolę nad Eufrat i Tygrys - zaśmiał się ostrym, nieprzyjemnym śmiechem-nieśmiechem, raczej skrzekliwym szczekaniem hieny. Wytłumaczył to swoje zachowanie: - Jak myślę teraz o tym, to mnie śmiech pusty ogarnia i wstyd mnie za moich przodków, za moich braci, że tacy głupi, takie pustogłowy. To jakby żaba wciąż wyciągała łapę u kowala, żeby ją podkuł. - Spoważniał. - I Bóg ich skarał. Ty - zwrócił się do Niego - Tobie na imię Jezus, nieprawda? Ty byś to nazwał inaczej, że oni sami się ukarali za to, że nie żyli według Prawa Bożego.
Tomasz zamyślił się i przerwał swoją historię Izraela. Po chwili podjął ją:
- I jeszcze im było mało. Judejczycy, gdy w końcu pod Machabeuszami odzyskali niezawisłe państwo, wtedy sami wzięli się za łby. I sprowadzili Rzymian jako rozjemców. A teraz o niczym nie myślą jak o tym, żeby ich przepędzić - znowu zaczął śmiać się swoim suchym śmiechem pełnym złości. - Ale Rzymianie jak raz wejdą, nie odchodzą, o nie. Oni są mądrzy. Sami nie lubią się pokazywać na widoku. To sobie takiego pajaca, Heroda Antypasa wynaleźli, żebyśmy mieli poczucie wolności. "Jak to, przecież macie żydowskiego króla". A jakże. Mieszka we wspaniałym pałacu. Niczego mu nie brakuje. Opływa we wszystko. Ma nawet swoje wojsko. Tylko może się ktoś spyta: Gdzie ten król izraelski ma swoją stolicę? Oczywiście w Jerozolimie, nieprawda? Otóż nie. Nie w Jerozolimie, w Tyberiadzie, nad jeziorem Galilejskim, wybudowanej na cześć rzymskiego cesarza Tyberiusza. To nie rządzi Judea? Też nie. Rządzi Galileą
i Pereą. A w Jerozolimie? Rządcą był inny syn Heroda Wielkiego:
Archelaus. Ale gdy Rzymianie uznali, że się źle sprawuje, zastąpili go swoim namiestnikiem. Obecnie jest nim Piłat i sprawuje władzę nad Judea i Samarią. A gdzie mieszka? W Samarii. W zbudowanej przez Heroda Wielkiego Cezarei.
- Podobno tam, w Samarii, nad brzegiem Morza Śródziemnego, jest lepsze powietrze niż w Jerozolimie - ktoś zakpił.
- Po prostu nie lubi Judejczyków. Woli Samarytan. Tfu - splunął, jakby nie mógł tej perfidii rzymskiej dłużej trzymać w swoich ustach, poderwał się i sandałem wtarł plwocinę w piasek. Znowu usiadł. - Nie, nie. Jak Rzymianie potrafią rządzić, to warto od nich się uczyć. Sam cymes. Delicje - uśmiechnął się gorzko.
Zapadła cisza. Przerwał ją niespodziewanie młody człowiek, ten od wojskowości:
- Nie wszystko z tego, coś mówił, zrozumiałem, ale dla mnie jeden jest wniosek: najwyższy czas, aby chwycić za broń i przepędzić Rzymian.
- A ty jesteś Galilejczyk? - zapytał Tomasz.
- A co, nie słyszysz, jak mówię? Pewnie żem Galilejczyk. Na imię mam Szymon i należę do zelotów.
- Nie boisz się tego mówić? Rzymianie chętnie takich wieszają na krzyżu.
- Nikogo się nie boję.
- A czy ty możesz mi powiedzieć, jakie pokolenia Izraela mieszkały na terenie Galilei? - spytał go z uśmiechem Tomasz.
- Nie "mieszkały", tylko mieszkają.
- No, niech będzie.
- Ja jestem z pokolenia Zabulona. A reszta mnie nie obchodzi. No, jeszcze naszymi sąsiadami jest ród Aser, wzdłuż morza.
- Dobrze, niech tak będzie, ale do kompletu brakuje ci Neftali i Issakar.
- Może być. Tak, zgadza się: Neftali na północ od nas, a Issakar na południe.
- Ty wysil swoją mózgownicę i staraj się przypomnieć to, czego cię uczono w chederze: W jaką teraz wejdziemy krainę?
- Samarię.
- Tak się to teraz nazywa, a jakie narody ją zamieszkują, mówmy dokładniej: zamieszkiwały?
- Manasses.
- Dobrze, a dalej na południe?
- Chyba Efraim.
- No widzisz. Więcej umiesz niż byś na to wyglądał. A po drugiej, wschodniej stronie Jordanu?
- No, tego już nie wiem.
- No tam, gdzie teraz Perea.
- A, tam chyba Gad.
- Całkiem dobrze mówisz: pokolenie Gad. Powoli, powoli wszystko można z ciebie wyciągnąć. A jeszcze dalej na południe, po naszej stronie, to znaczy po zachodniej stronie Jordanu, kto tam mieszkał?
- Juda.
- No, trochę ci się pomyliło. Judea to jest już teraz, ale niesłusznie. No, między Efraimem a Juda, jakie dwa rody zamieszkiwały ten teren?
Reszta siedzących przy ognisku przysłuchiwała się pilnie tej powtórce z geografii, a właściwie z historii Izraela, trochę podśmiechując się z tego, trochę zastanawiając się. Teraz ktoś spośród nich nie wytrzymał i powiedział półgłosem:
- Dan i Beniamin.
- Spokój tam! - warknął Szymon zelota. - Ja rozmawiam. I mam nie tylko tu - wskazał na swoje umięśnione ramię - ale i tu
- pokazał na głowę.
- Potem Juda. A po drugiej stronie Morza Martwego?
- To już wiem: Ruben. Tam teraz jest osada esseńczyków w Qumran i tam jest twierdza Macheront - mówił jak o dobrze mu znanych miejscach.
- No to mamy już dziesięć pokoleń Jakubowych. Ale brakuje nam jedenastego. Którego nam brakuje? - Ale nie doczekał się odpowiedzi, więc sam odpowiedział: - Nam brakuje Symeon. No, gdzie on mieszkał? - A ponieważ milczenie trwało, dopowiedział:
- Na południe od Judy.
- Skończyłeś? - spytał podenerwowany nieco zelota.
- Tak. Przynajmniej ustalanie, gdzie który ród mieszkał.
- No to teraz powiedz: czemuś mnie o to wypytywał. Po to, żeby mnie zawstydzić? Po to, żebyś się mógł popisać, jakiś ty mądry a ja głupi?
Tomasz jakby tego nie usłyszał i ciągnął dalej tę dziwną ni to rozmowę, ni to przepytywanie jak w chederze:
- Tyś powiedział: jestem z pokolenia Zabulon. I ja to przyjmuję. Ale gdybyś to powiedział jakiemuś Judejczykowi, to by cię wyśmiał.
- Niechby spróbował - warknął osiłek.
- Coś ty jeszcze powinien wiedzieć? Chyba uczono cię, co zrobiła Asyria po rozbiciu Ligi antyasyryjskiej. Uprowadziła mieszkańców tak Galilei, jak innych krain i oni już nigdy nie powrócili. Rozpłynęli się wśród różnych narodów. Przecież mówiłem o tym przed chwilą. Nie dotarło do ciebie?
- A my, skąd myśmy się wzięli? Przecież jesteśmy - zdumiał się Szymon.
- Skąd wyście się wzięli? Asyryjczycy na miejsce uprowadzonych ściągnęli ludy z głębi lądu. Te, przyszedłszy na nasze tereny, przyjęły religię Mojżeszową, zgodnie z ówczesnym obyczajem, że przyjmuje się religię tej ziemi, do której się wchodzi.
Chłopiec nie rozumiał:
- Jak to? Przecież mówisz, że ludność została uprowadzona.
- Co to znaczy ludność? Ludność w sensie arystokracja, mieszczaństwo, a więc kupcy, rzemieślnicy. Pozostała ludność rolnicza i z tą się zlała fala osadników. I to są Galilejczycy czy Samarytanie.
- Z tego wynika, że niewielka jest różnica pomiędzy Galilejczykami a Samarytanami.
- Ano niewielka.
- Czy nie trzeba by już iść spać? - odezwał się jakiś głos. - Jutro przed nami szmat drogi.
- Kto chce iść spać, niech idzie - odwarknął Szymek. - Dla mnie to ważniejsze niż spanie. To czemu się tak nienawidzimy z Samarytanami?
- Czemu się nienawidzimy? Bo jak wrócili Judejczycy - czyli, jak to mówimy: Żydzi - z niewoli babilońskiej, wtedy przystąpili zaraz do odbudowy świątyni jerozolimskiej. A było ich wszystkiego trzydzieści tysięcy. Ty sobie wyobrażasz? Tylko trzydzieści tysięcy.
- A co z resztą? - zdziwił się Szymon.
- Co się stało? - powtórzył Tomasz. To, co się dzieje z tymi, którzy przebywają na emigracji. Tęsknią, obiecują sobie i innym, że na pewno powrócą, jak to tylko będzie możliwe, a potem już im tam
jest dobrze. Zakładają rodziny, żenią się, wychodzą za mąż za tubylców i to już jest koniec. Wystarczyło siedemdziesiąt lat niewoli babilońskiej. Wróciło tylko trzydzieści tysięcy - powtórzył.
- Ale co z Samarytanami?
- Aha. Co z Samarytanami? Samarytanie chcieli im pomóc w odbudowywaniu świątyni. A Judejczycy tę pomoc odrzucili, twierdząc, że oni nie są Izraelitami.
- Dlaczego? - Zelota wciąż nic nie rozumiał. - Przecież to byli potomkowie Manossesa i Efraima! - wykrzyknął.
- Czy ja mówię, że nie? Ale zmieszani z poganami. I dlatego Judejczycy ich nie uznali jako czystych rasowo Izraelitów. Tak jak ciebie nie uznają, że jesteś czysty potomek Zabulona.
- No, niech spróbują.
- A jakie są granice Galilei? - zapytał Tomasz niespodziewanie, jakby chciał zakończyć ten drażliwy temat.
- To powinny być tereny zamieszkałe przez pokolenia Aser, Neftali, Zabulon i Issakar.
- Sam powiedziałeś: "powinny być". I słusznie, bo pokolenie Aser prawie zupełnie znikło. Na to miejsce przyszli Syrofenicjanie. A i Neftali sięgało dalej na północ, tam gdzie teraz też Syrofenicja. Także Issakar sięgało bardziej na wschód, tam gdzie teraz Dekapolis.
- A co ty mnie tak wciąż wypytujesz? - obruszył się po raz drugi młody człowiek. - Czy wyglądam na durnia?
- Czy ja powiedziałem, że ty wyglądasz na durnia? Wyglądasz na człowieka oddanego całym sercem sprawie naszego narodu. Na północy?
- Do Tyru.
- I tylko tyle, nie więcej. A imperium rzymskie sięga po słupy Herkulesa i od Egiptu aż po Morze Północne. Rozumiesz? Czy ty masz pojęcie, jaka to potęga? Co chcesz? Z motyką na słońce? Chcesz powtarzać błędy twoich praojców?
- Bóg nam pomoże. Przecież nas wybrał.
- Czy ja mówię, że nie wybrał? Ale wybrał nas nie do tego, byśmy wygrywali wojny.
Posłyszał zbliżający się z ciemności stukot kopyt osiołka o wyschłą glebę i jakieś towarzyszące mu ludzkie kroki. Odwrócił się, żeby przyjrzeć się nadchodzącym, ale zanim ich dojrzał, zabrzmiało pozdrowienie:
- Pokój z wami.
Judejczycy - poznał po akcencie. Krąg siedzących przy ognisku zamilkł i zamarł w bezruchu. Odpowiedziało parę głosów:
- Pokój, pokój.
Dorzucono gałęzi do ognia. Płomień buchnął w górę i oświecił jasnym blaskiem gości. W świetle ogniska pojawiło się parę postaci. Tak, nie mylił się. Judejczycy.
- Możemy się dosiąść? Zawsze raźniej w grupie.
- Oczywiście. Siadajcie. Poczęstujcie się tym, co jeszcze w kotle zostało.
- Dziękujemy, ale wieziemy ze sobą dość swojego jedzenia. "Aha, oczywiście, nie chcą od nas, Galilejczyków, niczego przyjmować, gardzą nami" - przebiegło Mu przez myśl. A oni już zdejmowali juki z osiołka. Odwiązywali worki.
- Skąd to Pan Bóg prowadzi?
- My kupcy, idziemy z Judei do Galilei.
- A my dokładnie przeciwnie. - Ale o czym tak żywo rozmawiacie? Jeżeli można spytać.
- Moi towarzysze douczają mnie, abym nie miał zbyt przewrócone w głowie i umiał odróżniać Judejczyków od jakichś tam nędznych Galilejczyków czy Samarytan - uprzedził wszystkich czupurny młokos.
- A o cóż to sprawa? - spytał ostrożnie któryś z przybyszów, najwyraźniej nie wiedząc, czy to przypadkiem nie prowokacja.
- Ano, pouczano mnie, jakie pokolenia Jakubowe i gdzie mieszkały na terenie Ziemi Świętej, potem jakie są granice Galilei, a na koniec dowiedziałem się, że nie jestem Izraelitą.
Judejczycy nie odpowiadali. Ale Szymon zelota nie dawał za wygraną. Zapytał ich wprost:
- A co wy o tym sądzicie?
Po denerwującej, pełnej napięcia chwili, stary Żyd z siwą już brodą, odpowiedział wymijająco:
- Galilea ma trudne położenie. Zewsząd prawie otaczają ją poganie: z zachodu, z północy i ze wschodu. A do tego zmarły król Herod. Jego niektórzy nasi ludzie chwalą i nazywają wielkim. A ja bym wam powiedział, jakim on był wielkim, ale nie chcę obrażać waszych uszu. Powiem tylko, że on był wielkim łotrem. Ale jego nie ma co chwalić nawet takim imieniem. On gorszy niż poganin. Dążył
wszystkimi sposobami do hellenizacji Galilei. To się tak ładnie nazywa. On to tak ładnie nazywał! A co to znaczy, to my dobrze wiemy.
- Co to znaczy hellenizacja? - spytał chłopiec, jakoś nie wstydząc się swojej niewiedzy.
- Że ty tego nie wiesz, to ja się nie dziwię. Jesteś młody. Hellenizacja to znaczy spoganienie pod płaszczykiem ukulturalniania. Tego samego nauczył swojego syna, Heroda Antypasa, który wam miłościwie panuje - tu zaśmiał się ironicznie. - W Galilei i Perei. My mamy jeszcze gorzej, bo rządzi nami Piłat. Od kogo Herod Antypas zaczął? Zaczął od miast. To tylko świadczy o tym, jaki jest przebiegły. Przecież zawsze tak bywało, że wieś bierze przykład
z miasta.
- No, ale wieś się trzyma - zapewnił ktoś z siedzących.
- To jest chytry lis. Na wieś też ma swój sposób: popiera magnatów, którzy wykupują drobnych gospodarzy. A ci magnaci to poganie albo tacy Izraelici, z którymi ja nie chciałbym mieć nic do czynienia.
- Poczekaj, poczekaj. Ale ja nie o to pytałem. Odpowiedz mi, czy ja jestem Izraelitą, czy nie - Szymon z uporem powrócił do swojego pytania.
Stary Żyd rzekł wymijająco:
- Co ja ci będę odpowiadał. Ty nie jesteś małym dzieckiem. Ty powinieneś to wiedzieć. A jak nie wiesz, to się spytaj swoich ludzi. Dość jest między wami ludzi mądrych.
- Oni mówią, że dziesięć pokoleń Izraela Asyryjczycy uprowadzili, a na ich miejsce przyszły ludy z gdzieś tam, znad Tygrysu i Eufratu.
- I zlały się z tymi, którzy zostali. No i o co pytasz?
- O to czy jestem Izraelitą.
- Ty sobie sam odpowiedziałeś - powiedział rozzłoszczony Żyd - że jesteś mieszaniec.
- Coś ty powiedział?
- Jak słyszałeś.
- Ja mieszańcem, ty wiesz, żeś mnie obraził? - Szymon wstał
od ogniska i zbliżał się groźnie do starego Żyda. Podnieśli się na równe nogi wszyscy Judejczycy. Widział, że zanosi się na awanturę i najwyższy czas na to, żeby
temu przeszkodzić.
- Czy wam zły duch rozumy pomieszał? O co wam chodzi? - spytał ich stanowczym głosem.
Młody Galilejczyk, wściekły jak stado dzikich psów, zatrzymał się:
- Jak to o co? Nie słyszałeś, co on do mnie powiedział?
- Czy to jest naprawdę ważne, ile masz w sobie krwi izraelskiej?
- Jak to nieważne? Ja się uważam za członka narodu wybranego.
- Czy decyduje o tym krew? Jeżeli chcesz być prawdziwie wyznawcą Boga Jedynego, który się objawił naszemu ojcu Abrahamowi, to jest ważne twoje życie, a nie twoja krew.
- Jak to, co Ty...? - Szymon zająknął się ze zdumienia.
- Skąd Ty pochodzisz? - włączył się stary Judejczyk.
- Z Nazaretu.
- Tak też myślałem po Twojej mowie. A więc powolutku, Nazarejczyku, bo jak mnie słuch nie myli, to Ty uważasz, że nie jest ważny rodowód. Ty wiesz, co Ty mówisz? To bardzo niebezpieczna nauka. Należeć do narodu wybranego może tylko Izraelita.
- A jeżeli ktoś zachowuje Prawo, a nie jest Izraelitą, to nie należy do narodu wybranego?
- Nie.
- A prozelici? To są przecież poganie, którzy przyjęli nasze Prawo.
- To jest sprawa skomplikowana.
- Tak czy nie? Mogą być zbawieni czy nie?
- No, to proste nie jest. Oni mimo wszystko nie są Izraelitami.
- Czy dla Pana Boga nie jest istotne to, że ktoś pełni wolę Jego? Czy ważne dla Niego jest, z jakiego narodu kto pochodzi? Przecież On stworzył człowieka i wszystkie narody, to i wszystkich chce zbawić.
- Nic Ci na to nie odpowiem, tylko ostrzegam: Może u was, w Galilei, takie rzeczy wolno głosić, ale jak przyjdziesz kiedyś do Jerozolimy, to trzymaj język za zębami, jeżeli Ci życie miłe.
Już od paru godzin prowadził pod rękę Tomasza - swojego nowego znajomego. Na początku ten wyraźnie wzbraniał się i opierał przed Jego pomocą. Potem w końcu przystał, gdy przekonał się, że sam o własnych siłach nie będzie w stanie pokonać pustyni judzkiej.
Wszyscy ich już dawno wyprzedzili, zdążyli już na pewno dojść do celu podróży przed największym skwarem, tylko oni dwaj wlekli się jak potępieńcy. Tomasz w końcu wisiał na Jego ramieniu i godził się na wszelaką pomoc, łącznie z wodą, którą mu podawał z własnego bukłaka, bo tamten był od dawna już wypróżniony. Wreszcie i ta woda się skończyła. Przestali rozmawiać. Wysoko stojące słońce prażyło niemiłosiernie na tej czerwono-brunatnej patelni kamiennej pustyni, straszącej w nocy jaskiniami, teraz nieznośnej z powodu żaru, jaki szedł od rozgrzanych skał. Czuł, jak bez przerwy pot spływa Mu z twarzy na szyję, płynie Mu po piersiach, po plecach, po ramionach, po Jego nabrzmiałych dłoniach. Aż się dziwił, skąd się bierze, gdy On sam jest wyschnięty na wiór. Spieczone usta, drewniany język, spalone wargi, oślepione, piekące oczy i dokuczliwe muchy, pchające się nawet do ust, wchodzące na powieki dopełniały miary umęczenia. Szli, bo nie było innego rozwiązania, bo nie było gdzie przysiąść, bo wydawało się, że każdego, kto usiądzie, słońce spali na węgiel.
Aż wreszcie zobaczył wierzchołek drzewa. Wpatrywał się w niego uporczywie, bojąc się, że Mu zniknie.
- Jordan - potrząsnął swoim towarzyszem.
Ale ten już nie reagował. Mruknął tylko coś obojętnie. A on uporczywie wpatrywał się w zieloną plamę. Teraz z każdym krokiem coraz bardziej wyłaniała się korona drzewa. Aż wnet przed Jego oczami rozciągnął się pas zieleni. Jordan, życiodajna rzeka. Już nie czuł zmęczenia ani upału. Szedł jak na skrzydłach. I za chwilę wchodził wraz ze swoim towarzyszem podróży w ciemną gęstwinę drzew i krzaków. Na początku prawie nic nie widział. Z trudem odszukiwał ścieżkę pod nogami, wpadał na pnie drzew, krzaki rwały Jego suknię. - "Aż nie do wiary, skąd tyle tu cienia, wilgoci i chłodu". Spieszyli się. Byle jak najprędzej. Krok za krokiem w dół, ku rzece. Wreszcie dobrnęli do brzegu. Poczuł mokry piasek pod stopami i wszedł razem z towarzyszem do wody, która leniwym nurtem płynęła pod baldachimem rozpostartych nad nią gałęzi. Woda! Bądź pozdrowiona, wodo! Chłodna, ogarniająca, przenikająca prawie na wylot. Bądź pozdrowiona, wodo. Czysta, zmywająca kurz i pot, niosąca życie. Coraz głębiej i głębiej. Aby wreszcie rzucić się w nią z głową i tak trwać, jak długo tylko można wstrzymać oddech. O swojego towarzysza już nie musiał się martwić. Ten od chwili pluskał się jak dziecko, pokrzykując, podśpiewując, śmiejąc się i bawiąc. Potem je-
szcze leżeli na brzegu, wydychając swoje zmęczenie. Dopiero wtedy poszli brzegiem, w gęstym, chłodnym tunelu listowia, w stronę, w którą wiodły ścieżki.
Szli w morzu ciemnej zieleni i ciszy. Nie, nie całkiem ciszy. Ktoś gdzieś daleko mówił. Jeszcze nie rozróżniał słów. Jeszcze nie wiedział, o czym rzecz. Jeszcze za bardzo tłukło Mu się serce z upału i zmęczenia, z chłodu rzeki i pływania, za bardzo szumiała krew w uszach. Zaczęli natrafiać na ludzi. Wzrok przyzwyczaił się już do głębokiego cienia. Odnajdywał więc przejścia, wymijał siedzących, stojących. Ze zdumieniem odkrywał, ilu jest tu ludzi. Było ich coraz więcej - odpoczywających, porozkładanych obozem, posilających się. Ale wszystko to działo się w jakimś ściszeniu, w półgłosie. Szedł w gęstniejącą rzeszę ludzką. Aż doszedł do tych, którzy słuchali. Nie spodziewał się, że jest ich aż tylu. Choć to nie był zwarty, zbity tłum. Ludzie stali, siedzieli, byli tacy, którzy szli, jak On, do przodu, ale byli tacy, którzy powracali, jakby już nasycili się słowem. Ono tu wciąż było obecne, najważniejsze w tej zielonej krainie życia. Napotykał tutaj dorosłych i dzieci, kobiety i mężczyzn, ludzi również z Galilei, choć przeważali Judejczycy. Widział celników, kupców, bogatych i biednych. Ku swemu zdumieniu napotykał żołnierzy. Byli tu po prostu wszyscy. Przekrój całego społeczeństwa Izraela. Aż doszedł do źródła głosu. Wszedł na garb terenu i stamtąd zobaczył Jana. Stał w dość dużej odległości od Niego, w połowie brzegu ostro schodzącego ku rzece i mówił. Ubrany jak zawsze, w przewiązce z wielbłądziej wełny, spalony od słońca, w tej zielonej poświacie wydawał się jeszcze bardziej czarny. Słyszał go znakomicie.
- A któż to są saduceusze? To najlepsi przyjaciele Rzymian. Ci na nich zawsze mogą liczyć. Bo doniosą, poinformują na czas, zdradzą. A więc są tacy synowie Izraela, którzy służą poganom??? Cicho sza, tego nikomu nie mówcie, bo mi wstyd - przyłożył palec do warg. - Na własnych braci? Których potem posyła się do więzień, nawet na krzyż? I oddajemy im pokłony. I słusznie. Bo gdzież tych saduceuszów możemy spotkać. Wśród kupców? Owszem. Wśród magnatów? Owszem. Gdzie jeszcze? Ja wam tego nie chcę powiedzieć, bo mi serce pęka. Ja wam tego nie chcę powiedzieć, żeby was nie obrazić, żeby wam w twarz nie napluć. Czy ja zwariowałem? Czy to jest możliwe? Co ja mówię? Prawdę mówię: Ich można spotkać w świątyni Pana. Dawniej, gdy stanął tam bożek Baala, wtedy przycho-
dzili wielcy prorocy prawie prosto z nieba, wyciągali rękę, piorun spadał i rozsypywał się w proch posąg bezbożny. A teraz w świątyni Bożej nie stoi posąg bezbożny, ale w świątyni służbę Bożą sprawują saduceusze. I wszystko jest tak, jakby się nic nie stało? I ludzie chodzą po ulicach, i ciągną karawany, i kwitnie handel. Kupcy wołają na placach: "Handełes, handełes!" i zza kramów wołają do ciebie:
"Mam piękną pszenicę na zasiew; przyjdź do mnie i kup, popatrz, jakie figi, winogrona!". Ludzie jedzą w domach szabasowe posiłki. Czy to może ja zwariowałem? Może zwariowałem, a może mnie Duch Boży do was przysłał, to wy sami rozsądźcie. Bo ja nie mogę jeść spokojnie, ja nie mogę spać spokojnie, ja nie mogę żyć, dlatego ja przyszedłem do was, żeby się z wami podzielić moim niepokojem, żeby was spytać. Może ja nie mam racji. Może niepotrzebnie w nocy przewracam się z boku na bok, może niepotrzebnie z żalu płaczę nad naszym nieszczęśliwym narodem.
Rozglądał się po ludziach słuchających tego kazania. Patrzył po ich twarzach skupionych, odbierających dosłownie wszystko. Dawno nie widział, a może nawet nigdy nie widział ludzi tak słuchających. A Jan wciąż mówił:
- Przecież oni tak pięknie śpiewają wszystkie święte psalmy naszego ojca i króla świętego, Dawida. Oni wszystkie znają je na pamięć i mogą recytować i we dnie, i w nocy - gdybyś ich zbudził - o każdej porze. Oni tak pięknie ubrani są w święte szaty, mają wysokie kołpaki na głowach - i tu pokazywał nad głową, jak wyglądają te kołpaki - i na nich wypisane wszystkie przykazania Boskie, chodzą z kadzidłem i okadzają lud wierny, i święte ofiary. A raz w roku - słuchajcie, słuchajcie - oni raz w roku wchodzą do Świętego Świętych. Tam, jak wierzymy, w sposób szczególny mieszka chwała Boża. Oni tam wchodzą - podniósł głos. - Nie, niech nie wchodzą! Nie wolno! Tego im nie wolno! Ja im zakazuję. To gorzej niżby tam wprowadzili posąg Baala! To gorzej niżby tam postawili złotego cielca, którego rozbił Mojżesz! To większa obraza Boska, to większa bezczelność i bezwstyd!
Nie spodziewał się, że Jan potrafi tak przemawiać. Przecież znał go. Od dziecka. I cenił go za jego mądrość, ale i za spokój, opanowanie. Lecz nigdy sobie nie wyobrażał, że on potrafi być mówcą. Gdzie on się tego nauczył? Tej ekspresji. Skąd on nabył umiejętno-
ści operowania głosem, gestem. Ale przede wszystkim logicznej budowy kazania.
- Wy mi powiecie: Jak im zakazać, przecież oni są z pokolenia Lewi. A ja odpowiadam: Niech nie wchodzą. Niech tam wejdzie tylko taki, który naprawdę wierzy w Boga, który żyje Bogiem, który żyje w prawdzie, miłosierdziu, pokorze. Czy ja grożę, że Bóg skarżę takiego bezbożnego kapłana, który sprawuje służbę w świątyni niegodnie? Nie, ja nie grożę. Czy wobec tego wy powinniście wyciągnąć zbrojną rękę i wymordować wiarołomnych kapłanów i przekląć ich pamięć na wieki? Żeby się polała krew po schodach, żeby oczyściła zbezczeszczony przybytek Pański? Nie. Bo stalibyście się im podobni, łamiąc Boże przykazanie miłości. Czy wobec tego nawołuję was, byście nie chodzili do świątyni Pana, byście się nie modlili z kapłanami wiarołomnymi? Ja tego nie mówię. Wprost przeciwnie. Idźcie do świątyni, tym gorliwiej się tam módlcie za siebie, za przewrotne sługi Boże, za cały nasz naród! Wołajcie do Pana o nawrócenie siebie, ich i całego narodu.
"Jak długo Jan potrafi ludzi utrzymać w takim napięciu? Kazanie trwa już tyle czasu" - pytał sam siebie. Nagle ten przerwał. Czyżby to już był koniec, taki dość nieoczekiwany? Ale nie. Nim słuchacze zdążyli się odprężyć, zaczął mówić w zupełnie innym tonie, jakby opowiadał dowcip:
- Mówią, że saduceusze nie wierzą w ciała zmartwychwstanie. Czy wy się temu dziwicie? Ja wam powiem, że ja się temu całkiem nie dziwię. Oni wolą nie zmartwychwstać. Na ich miejscu wolałbym też nie zmartwychwstać. Czy ja mam jeszcze tu coś do dodania? Nie. Ja już nic nie mam do dodania.
Jan zamilkł, bo wybuchnął śmiech wśród ludzi. Śmiali się, zataczali się ze śmiechu. Bili się dłońmi po udach, brali się pod boki, klepali się wzajemnie po plecach i śmiali się. Korzystając z tej przerwy, jaką Jan musiał zrobić, znowu posunął się nieco w jego kierunku, dopóki Jan nie zaczął mówić. A on nie mówił. Grzmiał - jak ogromny wodospad lecący z góry i rozbijający się o kamienie. Gromił. Zwalał ludziom skały oskarżeń na głowy. Obrażał, prowokował, kpił. Atakował nie tych, których nie ma, których to nie obchodzi, którym na tym nie zależy, ale atakował tych, którzy do niego przyszli, wymyślał im od najgorszych ostrymi słowami.
Słuchał tego i wciąż sobie powtarzał, że nie spodziewał się, że nie
znał takiego Jana, nie przypuszczał, że na to go stać. Tylko jak ludzie potrafią znosić takie wymyślanie, jak długo tak można.
- Plemię żmijowe, kto wam powiedział, że zdołacie uniknąć zbliżającego się gniewu!
Teraz dopiero, gdy stal już stosunkowo blisko, spostrzegł, że jego ramię jest wyciągnięte ku grupie kapłanów i lewitów. Ach, to przeciwko nim sypią się te gromy:
- Wydajcie więc owoc godny nawrócenia! I znowu kolejny okrzyk groźby:
- A nie myślcie, że możecie mówić: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowe!
No, to jest najgroźniejsze. Wszystkie poprzednie wymyślania są niczym w porównaniu z tym stwierdzeniem. Tu go mogą zaatakować. Uśmiechnął się do siebie: "Co na to powiedzą moi rozmówcy przy ognisku, gdy to teraz słyszą. Przecież to dokładnie ten temat, na który się tak oburzyli: kto należy do narodu wybranego. Ależ Jan ma odwagę". A ten groził im dalej:
- Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone.
To już chyba przekroczyło możliwości przybyłych. Przerwali milczenie. Zaczęli wykrzykiwać jakieś słowa protestu. W tym zamieszaniu, które powstało, nawet nie był w stanie zrozumieć, co mówią. Widział tylko ich twarze pełne wściekłości, wyrzucane w górę pięści. Zaczęli gwałtownie przepychać się w kierunku miejsca, gdzie stał Jan. Podeszli całkiem blisko i wtedy z tego wulkanu, który tak nagle wybuchnął lawiną przekleństw i złorzeczeń, któryś wykrzyknął pytaniem:
- Kto ty jesteś?! Jakim prawem nas nauczasz? Kto ci pozwolił, by nas napominać?! Ty jesteś Mesjaszem?!
Patrzył na tę scenę z najwyższym napięciem. Jan przestał mówić i przysłuchiwał się temu wybuchowi ze spokojem, tak jakby był do tego przyzwyczajony, jakby się nie pierwszy raz z tym spotkał, czy może jeszcze inaczej: jakby nie miał nic do stracenia, jakby się nie bał, że coś mu zabiorą, albo jak człowiek niezagrożony, który wykonuje polecenie otrzymane od kogoś najwyższego. Z niewinnym uśmiechem rozłożył ręce jak dziecko i powiedział:
- Nie jestem Mesjaszem.
Zgiełk, który wybuchł w grupie stojącej przed Janem, przekraczał swym nasileniem poprzedni. Wrzask zwycięstwa. Jakby mu wydarli broń czy jakby go przyłapali na kłamstwie, na oszustwie, czy jakby go zmusili do przyznania się, do wyznania prawdy. Aż ktoś spośród nich - widać najważniejszy, najstarszy godnością - machnął ręką na swoich towarzyszy i wykrzyknął:
- Cicho sza! - Odczekał, aż się uciszyło zupełnie. Widać przystępował do zasadniczego ataku: wysunął się do przodu, stanął naprzeciw Jana twarzą w twarz i żeby wszyscy słyszeli, postawił mu pytanie głośno, prawie krzycząc: - Słyszeliście wszyscy: on sam powiedział "nie jestem Mesjaszem"! Cóż zatem? Czy jesteś Eliaszem?!
Patrzył i słuchał, co teraz się stanie. Pytanie słyszeli wszyscy, kto tylko chciał słyszeć. I czekali na odpowiedź jak na grom z nieba. Może sami sobie nawet nie zdawali z tego sprawy, jak bardzo wyrażali oczekiwania całego Izraela. Eliasz! Jedna z najbardziej ukochanych postaci. Prorok zabrany przez Boga do nieba na wozie ognistym - który przyobiecał, że powróci. A wtedy - wierzyli - wszystko stanie się możliwe. Nawet odbudowanie prawdziwego państwa. Jeżeli Jan powie: Jestem - uwierzą mu, chyba wraz z pytającymi. Ale on, jakby nie czując, że teraz rozstrzygają się losy jego życia i jego działania, patrząc z uśmiechem na pytających go, po raz drugi rozłożył ręce i odrzekł:
- Nie jestem Eliaszem.
Pytający zaryzykował po raz trzeci, ale już nie z tą pewnością siebie, co poprzednio. Ściszył głos prawie do szeptu, niepewny, a może nawet przypuszczając, że tym razem przegra, że na tym pytaniu się potknie, jakby z obawą, że tym razem sam dla siebie przygotował pułapkę. Jakby żałował, że tak się rozpędził, a teraz nie mógł się zatrzymać i musiał brnąć dalej. Jakby wolał, żeby nikt nie dosłyszał jego klęski:
- Czy ty jesteś prorokiem?
Iluż takich było w ostatnich czasach, którzy siebie obwoływali prorokami. Jak bardzo ta godność była nadużywana przez rozmaitych fanatyków, niespełna rozumu albo wręcz zbrodniarzy.
I znowu ten sam uśmiech i tak samo rozłożone ręce, jakby niefrasobliwego dziecka:
- Nie jestem prorokiem.
Pytający odwrócił się w stronę swoich towarzyszy z triumfem we wzroku, sprawdzając, czy do wszystkich doszło pytanie i odpowiedź. I powtórzył jeszcze raz pytanie, tym razem z całą pewnością siebie, wykrzykując na głos. Zamiar jego był oczywisty ponad wszelką wątpliwość: Niech wszyscy usłyszą, niech się dowiedzą, że jest samozwańcem, nie uprawnionym do głoszenia prawdy Bożej. Niech wracają do swoich domów i opowiadają, że spotkali pyszałka, który się podszywał pod miano męża Bożego, który wymyślał kapłanom Bożym i doktorom.
- Czy ty jesteś prorokiem?!
I tym razem Jan odpowiedział z tą samą prostotą:
- Nie jestem prorokiem.
Teraz już pewny swego, jakby wbijając nóż w szyję pokonanego zwierzęcia, zapytał z nonszalancją:
- Kim jesteś, abyśmy dali odpowiedź tym, którzy nas wysłali. Co mówisz o sobie?
- Co ja mówię o sobie? - Jan powtórzył jakby ze zdziwieniem.
- Tak, co ty mówisz o sobie - powtórzył uroczyście pytający. Wtedy Jan jakby dopiero spostrzegł, że tego ich dialogu słuchają tłumy z zapartym tchem. Odpowiadając kapłanom, a równocześnie zwracając się do swoich wiernych słuchaczy, zaczął mówić z wolna, w miarę upływu czasu nasilając głos:
- Jam głos wołającego na pustyni.
Drogę dla Pana przygotujcie na pustkowiu. Gościniec naszemu Bogu.
Od pierwszych słów rozpoznał ten tekst. Natychmiast. Zresztą nie tylko On. Wszyscy tu zgromadzeni. To był tekst Izajasza - tekst mesjański. Jeden z tych najbardziej czytanych, w którym wszyscy pokładali nadzieję, tekst zapowiadający niechybne przyjście Mesjasza:
- Niech się podniosą wszystkie doliny - a wszystkie góry i wzgórza obniżą, równią niechaj się staną urwiska a strome zbocza niziną gładką.
Prawie wszyscy tu znali to na pamięć i zaczęli za Janem powtarzać, najpierw szeptem, potem coraz głośniej:
- Wtedy się chwała Pańska objawi razem ją wszelkie ciato zobaczy, bo usta Pańskie to powiedziały. Głos się odzywa: wołaj.
Już szedł pod niebiosy ukochany tekst wierszowany opadającymi i wznoszącymi się kadencjami, z delikatnie wybijanym akcentem. Ten chór nie przekrzykiwał Jana - on tu był najważniejszy - ale towarzyszył mu wiernie, potwierdzając jego posłannictwo, jego tu obecność, rolę, którą tu wypełniał.
- I rzekłem: co mam wołać? Wszelkie ciało to jakby trawa a cały wdzięk jego jest niby kwiat polny. Trawa usycha, więdnie kwiat, lecz słowo Boga naszego trwa na wieki. Wstąpże na wysoką górę, zwiastunko dobrej nowiny i Syjonie. Podnieś mocno twój głos...
Wsłuchiwał się w ten chór. Śpiewali z coraz to większym zrozumieniem, z narastającą radością, z wdzięcznością składaną Bogu za Jana i za Mesjasza, którego on zapowiada, na którego przyjście chce ich przygotować:
- Zwiastunko dobrej nowiny w Jeruzalem! Podnieś głos, nie bój się! Powiedz miastom judzkim:
Oto wasz Bóg.
Oto Pan Bóg przychodzi z mocą i ramię Jego dzierży władzę. Oto Jego nagroda z Nim idzie i przed Nim Jego zapłata.
Obserwował, co będzie dalej z grupą kapłanów i lewitów. Wciąż jeszcze stali. Ale najwyraźniej czuli się nieswojo. Chyba najchętniej zapadliby się w ziemię. Wiedzieli, że są przegrani i nic tu po nich. Może nawet bali się tłumów, bo niektórzy trwożliwie rozglądali się na boki. Ale to była zbyteczna obawa. Rzesza ludzi przepełniona radością Bożą już na nich nie zwracała uwagi, zapomniała o nich,
a może nawet myślała o nich ciepło, za to, że sprowokowali ich ukochanego Jana do takich wyznań.
- Podobnie jak pasterz, pasie On swą trzodę. Gromadzi ją swoim ramieniem, jagnięta nosi na swej piersi, owce karmiące prowadzi łagodnie.
Jan urwał. Skończył. Zapadła znowu cisza w tym ludzkim morzu. Jan spojrzał na stojącego przed nim człowieka. Jakby sobie go przypomniał i teraz czekał na kolejne pytanie. Ale pytań już nie było i nie mogło być. Bo o cóż jeszcze można było pytać? Wszystko było już jasne. Tylko teraz gość najwyraźniej chciał ratować swoją twarz, bo wypalił z pytaniem ni w pięć, ni w dziesięć:
- Czemu zatem chrzcisz, skoro nie jesteś ani Mesjaszem, ani Eliaszem, ani prorokiem?
Jan na pewno mógł to pytanie zlekceważyć i już nie odpowiadać na nie, bo przecież przekonał się o ich złej woli, tymczasem on je podjął i zaczął tłumaczyć:
- Ja chrzczę wodą. Ale pośród was stoi ten, którego nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku dla oczyszczenia swego omłotu:
pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym.
W miarę jak mówił, znowu głos podnosił i to już nie była odpowiedź skierowana do jego rozmówców, lecz do tłumów wpatrzonych w niego i przysłuchujących się pilnie tej rozmowie. Tę okazję wykorzystała grupa nagabujących go. Nie czekając końca wycofała się pospiesznie.
I tak został u Jana. Wciąż nie zdradzając swojej obecności, wmieszany w tłum pielgrzymów, odprawiał wraz z nimi swoje wielkie rekolekcje. Równocześnie przyglądał się działalności Jana. Jan nie był sam. Zauważył, że kręcą się obok mężczyźni - najwyraźniej ci, którzy przystali do niego i pomagali mu czy to chwilowo, czy może jako Jego uczniowie. W rozmaitym wieku. Był nawet wśród nich chłopiec najwyżej piętnastoletni, a może nawet młodszy, być może dwunastoletni, też noszący imię Jan - z tym, że dla odróżnienia wołali na niego Janek. Zauważył również, że obowiązywała wśród nich jakaś
hierarchia - czy to uwarunkowana wiekiem, gorliwością, czy zaufaniem mistrza Jana. Do takich najważniejszych należał Andrzej.
Dzień za dniem był szczelnie wypełniony od świtu do nocy wspólnymi modlitwami, śpiewami, w których brał udział również Jan, gdy tylko nie był zajęty chociażby rozmowami indywidualnymi. W każdym dniu miały miejsce czytania Pisma Świętego. Oczywiście i kazania Jana. Działo się to wszystko prawie dokładnie tak, jak to uzgadniali i omawiali w czasie swoich spotkań poprzez ostatnie lata, w logicznym rytmie trwającym kilka dni, na końcu którego Jan miał dokonywać obrzędu chrztu.
Modlił się. Modlił się wspólnie z tłumami i modlił się samotnie. Wynalazł sobie w pewnej odległości, już na skraju pustyni, spokojne miejsce i tam przebywał nocami i w ciągu dnia, gdy odchodził od wspólnych nabożeństw.
Aż przyszedł dzień chrztu. Jan kończąc swoje kazanie zeszedł ze wzniesienia, ze stoku, na którym przemawiał, na dół, na brzeg rzeki, wszedł do niej i stąd zaczął wołać do słuchających go tłumów:
- Odwracasz się od wszelakiego zła przez ciebie dokonanego? Chcesz żyć zgodnie z Prawem, które Bóg nam objawił? Chcesz Mu wiernie służyć? Jesteś gotów przyjąć Jego Syna, Mesjasza do nas wysłanego? To przyjdź do mnie, do tej świętej rzeki Izraela, którą, jak cały ten kraj, dał nam Bóg. Niech jej święte nurty oczyszczą nas, uświęcą nas. Niech się w nas odnowi Przymierze, jakie Bóg zawarł z całym Izraelem. A staniemy się godnymi synami Jakuba. A dopełnimy swoim życiem tego Przymierza, które zawarł z nami Wszechmocny.
Jan stał wciąż w wodzie jak na scenie amfiteatru i wołał, kierując głos to w lewo, to w prawo, pragnąc ogarnąć wszystkich zgromadzonych na opadających ku rzece brzegach. Zamilkł, zaczerpnął pełną dłonią wodę z rzeki i polał sobie nią głowę.
Pierwsze były przy nim dzieci, wietrząc w tym obrzędzie nową zabawę. Wbiegały z rozpędem w rzekę, a potem już tuliły się do niego, podnosząc z ufnością łebki, które on, uśmiechając się, polewał. Za dziećmi szli dorośli. Dopiero teraz zobaczył, ilu ich jest. Uczniowie Jana zaintonowali pieśń-hymn:
- Chwalcie, o dziatki, najwyższego Pana, Niech Mu jednemu cześć będzie śpiewana,
56
Niech imię Pańskie przebłogosławione Po wszystkie wieki będzie pochwalone.
Ludzie wylegli na sam brzeg i cierpliwie czekali na swoją kolej, wciąż śpiewając. Dołączył do nich i ruszył powoli na dół, w stronę rzeki. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
- Czy ja mogę Ci coś powiedzieć? To ja powiem. To nie dla takich jak Ty ten chrzest.
Poznał głos. To był Tomasz, z którym odbył ostatni odcinek drogi do Jana.
- Dla kogo ten chrzest? Dla takich grzeszników jak ja. Tyś człowiek Boży.
Odpowiedział mu nie całkiem na temat, ale w związku z tym, o czym aktualnie myślał:
- Każdy nosi w sobie wielkość swojego narodu, jak i grzechy swojego narodu, nawet gdyby prowadził święte życie. Każdy jest odpowiedzialny za jego dzieje, za jego los, choćby wykonywał najzwyczajniejszą funkcję, najprostsze czynności. Trzeba Bogu dziękować za wszystko, czym obdarzył nasz naród. Trzeba Boga przepraszać za wszystko, czym Go nasz naród obraził.
- O, jakiś Ty mądry. Mądry ponad miarę. Żal mi tylko, że nie spotkałem Ciebie wcześniej. Inaczej by potoczyło się moje życie. Nie chciałbym Cię stracić.
Ludzie wciąż śpiewali. Teraz to było: "Alleluja, nasz Bóg jest naszym Panem". Powtarzano ten werset dziesiątki razy. Raz śpiew narastał, potężniał nutą triumfu, dumy, zachwytu, raz przycichał, jakby zaskoczony tym stwierdzeniem, niegodny takiego zaszczytu, pokorny, nieśmiały.
- Co myślę? Myślę, że jeżeli Cię Bóg obdarzył taką mądrością, to nie na to, byś ją chował dla siebie, ale abyś ją przekazywał innym i w ten sposób służył swojemu narodowi.
Popatrzył na Tomasza:
- Dobrze mówisz. Tak to jest. Bóg daje, obdarza nas darami nie tylko dla nas samych, ale na służbę dla drugich.
Powoli, krok za krokiem posuwali się w dół, od czasu do czasu przystając. Wpatrzeni w Jana, który chrzcił. Chwilami znikał im z oczu, zakrywały go gałęzie, pnie drzew. Aż znaleźli się tuż nad rzeką. Zobaczył, że to nie tylko sam Jan chrzci. Robili to również jego
uczniowie, którzy stali w wodzie w pewnych odstępach od siebie i chrzcili tak jak Jan. "No i słusznie - pomyślał. - Trwałoby to bez końca". Widział go coraz wyraźniej: jego skupioną, zszarzałą od zmęczenia twarz, jego serdeczne ruchy: pochylanie się, aby zaczerpnąć dłonią wody i potem polewanie wodą głów. Ale ta sama powtarzana czynność nie była taka sama. Do każdego coś powiedział, jakoś inaczej uśmiechnął się, pogłaskał, przytulił, poklepał po ramieniu, Zpocałował w czoło.
Był już na wyciągnięcie ręki. Podszedł jako kolejny. I wtedy Go Jan zobaczył. Zamarł. Najwyraźniej nie spodziewał się, że On przyjdzie prosić o chrzest. Patrzył na Jana z całym ciepłem i serdecznością, na jego zmieszaną twarz, na jego zakłopotanie, na bezradnie opadłe ręce, jak chce coś powiedzieć, ale nie bardzo wie, co. Odczekał cierpliwie aż usłyszał nieśmiałe słowa:
- To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? Nie, nie chciał mu nic tłumaczyć, bo ani chwila sposobna, ani
czas na to - jeszcze przecież tylu ludzi czeka na chrzest. Ale z całą
delikatnością powiedział do niego:
- Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe.
Zobaczył, że zmieszanie na jego twarzy słabnie, opór, który w nim trwał, ustępuje. Na to miejsce powraca dawna hieratyczność, skupienie, koncentracja. W pewnej chwili Jan wolnym ruchem zaczął dźwigać ramiona w górę, wzniósł w niebo oczy i głosem pełnym przejęcia zaczął wołać jak wieszcz, jak prorok:
- Niech Duch Boży zstąpi na Ciebie, żebyś godnie przepowiadał Słowo Boże i żebyś Ty sam przez Twoje godne życie ukazał, że jesteś Słowem Bożym.
Zamilkł, ale ramion nie spuszczał. Trwał tak w tym mistycznym uniesieniu, z oczami utkwionymi w górę, z twarzą coraz bardziej rozjaśniającą się w zachwycie, jak zaklęty. Chwila ta przeciągała się. Aż wreszcie, jakby powracając z innego świata, zaczął powoli opuszczać ręce.
Potem pochylił się, zaczerpnął dłonią wodę, wolnym ruchem podniósł ją i wylał na Jego głowę. I już spletli się w serdecznym uścisku. Trwali tak przez chwilę, aż usłyszał wyrywający się z piersi Jana szloch i słowa:
- Widziałem niebo otwarte i Ducha Świętego zstępującego na Ciebie. I słyszałem głos mówiący: Oto Syn mój umiłowany, w Nim
mam upodobanie.
Uścisnął Jana i wyszedł wolno, jak odrętwiały, z wody. Wspiął się na brzeg. Przeszedł przez zgromadzony tłum nie widząc nic ani nie słysząc.




uszenie Jezusa
Odnalazł miejsce swojego noclegu, mechanicznie wrzucił na plecy worek z jedzeniem i bukłak z wodą i wszedł w pustynię. Czuł się jakby uderzony piorunem. Przestał dla Niego istnieć czas i przestrzeń, przestała dla Niego istnieć rzeczywistość otaczającego świata. Szedł, choć nie bardzo wiedząc dokąd, byle naprzód, byle od ludzi. Zaczął się wspinać po kamienistym zboczu pokrytym drobnym piargiem. Skaty łamały się pod stopą, odrywały się w płaty, kruszyły i można było nieoczekiwanie zsunąć się albo spaść w dół. W partiach bardziej stromych pomagał sobie ręką. Czasem brakowało Mu drugiej, zajętej trzymaniem worka, który teraz często ściągał Go niebezpiecznie w dół. Pot lał mu się po twarzy, spływał po grzbiecie. Zachodzące słońce przywarte do płaszczyzny zbocza przylgnęło i do Niego i grzało niemiłosiernie. Wiatr zanikł, od rozpalonych skał promieniował żar. Parł do przodu, nie zważając na zmęczenie, byle dalej w pustkę, byle głębiej w samotność, w ciszę. Wreszcie osiągnął płaskowyż. Nie była to gładka droga, ale tu przynajmniej wiał lekki wiatr. Szedł tak dość długo, nie widząc mijanych dolinek, jarów, wzniesień. Szedłby tak chyba aż do całkowitego wyczerpania, gdyby Go nie zaskoczyła noc. Jeszcze na krótko przed zapadnięciem ciemności, kierowany instynktownym odruchem, natrafił na jakąś jaskinię. Położył się w niszy skalnej i zasnął.
Zbudziło Go zimno. Był wczesny ranek. Rozglądał się ze zdziwieniem po wnętrzu jaskini, jak przybysz z innego świata. Powoli przypominał sobie przebieg poprzedniego dnia. Z największym szacunkiem i czcią odtwarzał sobie chwila po chwili obrzęd chrztu, zachowanie się Jana, jego słowa i to, co sam przeżył. Powracał do tego wydarzenia wielokrotnie. Usiłował odgadnąć jego najgłębszą treść i posłanie, które ono niosło. Posłanie na najbliższą przyszłość, jaka otwierała się przed Nim tuż tuż. Był szczęśliwy, że znalazł się tutaj, z dala od ludzi. Teraz dopiero stwierdzał, jak Mu potrzeba było tego odosobnienia i ciszy.
I tak zaczął płynąć czas wypełniony modlitwą i rozmyślaniem. Z dnia na dzień coraz bardziej uspokajał się. Opadało napięcie, a rozciągała się w Nim przestrzeń milczenia. Zwalniał się rozpędzony kołowrót wyobraźni, a nastawał coraz większy pokój. Modlił się. Czasem było to zanurzeniem się w Ciszy, Jasności. Wtedy szedł do Niego jak przez bezkresne łąki zielone, przez wielką muzykę, w narastające światło. Napełniało Go takie ukojenie, jak gdy był niemowlęciem i zasypiał w ramionach swojej Matki. Ale bywało, że ogarniała Go Potęga, Nieskończoność, Bezmiar, rosło w Nim uniesienie jak wicher. Gdy tak stawał przed Nim twarzą w twarz, bał się, że nie wytrzyma: bał się tego zachwytu, tej miłości, która Go opanowywała. Zdawało Mu się, że nie potrafi zmieścić jej w sobie, że serce rozwali Mu klatkę piersiową. Bał się, ale i zarazem czekał z utęsknieniem na te chwile, gdy stanowił z Nim jedno tak niepodzielne, był z Nim tak złączony całym swoim jestestwem. Nie potrzebował żadnych słów, najwyżej powtarzał: "Ojcze mój, Ojcze mój, Ojcze mój". To był ten jeden jedyny zwrot, który się wyrywał z Jego ust, aby wyrazić to, co Go przepełniało, aby wypowiedzieć uwielbienie wobec Tego, który stawał przed Nim w takiej bliskości. Najbardziej chciałby tak trwać przy Nim bez końca, jak długo potrafiłoby wytrzymać serce i oddech, jak długo starczyłoby Mu sił, a potem paść i złączyć się z Nim na zawsze. Ale przecież wiedział, że najpierw trzeba wypełnić jego wolę, wykonać misję wśród ludzi, do której Go posyłał.
Powoli przyzwyczajał się do surowego otoczenia kamienistej pustyni, gdzie z rzadka tylko natrafić można było na wysepki życia: płachetki ziemi porosłe krótką, ostrą, zeschłą trawą, sterczącą jak druty. Powoli przyzwyczajało się do Niego otoczenie. Teraz już, gdy modlił się w bezruchu w cieniu skały, pojawiały się małe, zwinne, szybkie jak błyskawica zielonkawo-żółto-szare jaszczureczki. Czasem wchodziły po Jego sukni w górę, coraz bardziej w górę, coraz wyżej i wyżej, aż na ramiona, po włosach, aż na głowę, żeby za najlżejszym Jego ruchem zbiegać w popłochu i ginąć w szparach skał. Pojawiły się wróble - dwa, trzy, cztery. Przez cały ten czas nie jadł nic. Wystarczała Mu woda, którą brat ze źródła, jakie znalazł w głębi jaskini.
Dnie były wypełnione modlitwą, ale również rozmyślaniem nad zadaniem, które miał wykonać. Stojąc jakby na grani swojego życia,
widział dotychczasowe lata niby w skrócie, w syntezie, która przecież ogarniała wszystkie szczegóły. Widział Nazaret i swoje tam życie jako ten mini-świat, w którym się wszystko mieściło - w którym się wszystko zmieściło, co było potrzebne do zadania, jakie miał do spełnienia. Widział, jak był potrzebny dom, w którym żył z Marią i Józefem, i sprawy codziennego życia, jak była potrzebna praca zawodowa i wielorakie kontakty z najrozmaitszymi ludźmi, dla których wykonywał prace, a wreszcie: jak bardzo był potrzebny krąg przyjaciół, wśród których i z którymi rodził się Jego protest, sprzeciw wobec tego wszystkiego co złe w narodzie wybranym, co wyrosło jak chwast, co rozszerzyło się jak zaraza, co niszczyło jak trąd zdrową tkankę tradycji objawionej.
Stawiał sobie pytania: Co jest najważniejszą sprawą, którą trzeba przekazać ludziom, żeby w masie spraw czekających na wyjaśnienie nie zatracić prawidłowej hierarchii. Wracał pamięcią do tych, wśród których żył, do rozmów, jakie prowadził, do sytuacji jakie wydarzyły się na drodze Jego życia. Z nową siłą teraz wróciły obrazy znad Jordanu. Rzesze ludzkie, w przeważającej mierze zabiedzone. Ci najwyraźniej ciągnęli do Jana nawet nie domagając się od niego sprawiedliwości, nawet nie dopytując się, czy tak to być powinno, że jedni opływają we wszystko, podczas gdy ogromna większość cierpi biedę albo głoduje. Byli po prostu ukształtowani przez swoich nauczycieli:
tak faryzeuszów, uczonych w Piśmie, jak saduceuszów, że to jest kara Boża za ich grzechy albo grzechy przodków. Zgadzali się więc na pogardę bogaczy, wcale nie ukrywaną, ale butną, pewną siebie. I to było przerażające.
Sprawdzał, potwierdzał sobie to wrażenie poprzez rozmowy prowadzone w drodze do Jana, poprzez rozmowy prowadzone z przyjaciółmi w Nazarecie, poprzez wszystko, co widział, co przeżywał w czasie swoich nieustających wędrówek za robotą w ciągu wielu lat - ostatnio samotnych, poprzednio z Józefem. Upewniał się, że ponad wszystkie błędy, zafałszowania - dotyczące chociażby składania ofiar w świątyni czy nieustannych oczyszczeń - musi być wysunięta na plan pierwszy w Jego nauczaniu, w reformie którą ma nieść narodowi izraelskiemu - ale i całej ludzkości - sprawa sprawiedliwości społecznej: sprawa ludzi głodnych, bezdomnych, rolników bez roli, robotników bez pracy, nie zadbanych dzieci, pozbawionych opieki chorych i starych. "Inaczej nie ma mowy o tym, byśmy byli wy-
znawcami Boga, który jest miłością i który jako najważniejsze przykazanie dał nam miłość".
Ale oczywiście zagadnieniem zupełnie istotnym pozostawało to:
"jak". Jak skłonić bogaczy do tego, by otworzyli swe serca na biedaków? Jak przekonać władców, że oni są odpowiedzialni za sytuację materialną ludzi ubogich - władców na wszystkich szczeblach: począwszy od wójtów wioskowych i miasteczkowych kahałów aż po tetrarchów, sanhedryn i najwyższych kapłanów? Jak pokonać góry uprzedzeń, przepisów, zwyczajów oddzielających biednych od reszty "normalnego" społeczeństwa? Jak to zrobić? Jak ich przywrócić do życia w społeczeństwie, do godności? Jak to zrobić, by tych ludzi społeczeństwo "normalne" uznało za bliźnich, ażeby zadbało o nich, zaopiekowało się nimi, zapewniło pracę, dało im chleb i dach nad głową, wynagrodziło krzywdy, jakich doznawali i doznają?
Zbliżał się czas powrotu. Już odczuwał osłabienie fizyczne spowodowane długim postem. I wtedy zaczął wiać wiatr. Zapowiedziała go nadzwyczajna ostrość widzenia. Góry leżące na wschód wyostrzyły się i przybliżyły, widzieć je można było jak na dłoni. Również i kolory nabrały ostrości i intensywności. Wystąpiły kolejne znane Mu objawy: narastająca duszność i delikatna jakby mgiełka, która odcięła muślinem ziemię od słońca.
Postanowił przeczekać burzę piaskową tu, w schronieniu, bo przy swoim osłabieniu nie był już zdolny do szybkiego marszu, by na czas wrócić w dolinę Jordanu. I chyba dobrze, że pozostał, ponieważ burza przyszła wcześniej niż przypuszczał. Poprzedziły ją krótkie uderzenia wiatru, jakby ostrzeżenie przed tym, co miało nastąpić, a potem już zaczęło się. Szedł huragan z narastającą wciąż siłą. Nie było innej rady, tylko trzeba się było schronić w pieczarze. Tu jednak wiatr, wiejący pod kątem prostym do wejścia, wpadał wyjąc i kręcąc się jak oszalały, wzbijając tumany pyłu i wnosząc drobny piasek pustynny do wnętrza. Wobec tego schronił się jeszcze głębiej. I faktycznie, teraz nie był narażony na taki wiatr i kurz, ale panowała tu Już całkowita ciemność. Hałas i wycie w tej małej, zwężającej się przestrzeni były przerażające.
Próbował spać, żeby tak przeczekać wcześnie rozpoczętą noc, lecz sen nie nadchodził. Co raz Jego jaskinia była wstrząsana paroksyzmami wichru, które zdawały się ją rozsadzać i rozrywać. Gdy już
nie wytrzymywał tego ryku, chichotów i gwizdów, wychodził do przedniej części jaskini, próbował wychylić się na zewnątrz, tylko siła wiatru była tak ogromna, że gdyby się nie trzymał skał, nie ustałby na nogach. Choć na szerokiej przestrzeni nie było tych wszystkich straszliwych odgłosów, to przecież gdzieś z głębi pustyni szedł jakby tętent dalekiego, niezliczonego tabunu koni, jakby pomruk gigantycznego tygrysa. Wobec tego przerywał wypatrywanie w ciemności blasku nadchodzącego dnia i wracał do wnętrza jaskini, gdzie znów panowała ciemność i przerażające odgłosy, ale przynajmniej nie był narażony na szamotanie się z wichrem.
Usiłował spać. Czasem nawet popadał w półsen, ale co raz budziło Go nowe targnięcie wiatru. Miał sny intensywne, plastyczne, których nie mógł się pozbyć nawet wtedy, gdy już się zbudził. Miał zwidy na jawie, która przechodziła w półsen, która była już prawie omdleniem. Czasami tracił poczucie rzeczywistości, rozróżnienie pomiędzy snem a jawą. Wreszcie doczekał dnia. Ale ten nie przyniósł ulgi. Siła burzy wcale nie zmalała, a przeciwnie, zdawała się rosnąć. Zresztą dzień nie przypominał dnia. Ciemne, niskie chmury zakrywały całkowicie niebo i słońce. Zlewały się z szarą ziemią, z pędzącym powietrzem, niosącym drobny, szary piasek.
Opadał z sił. Już się nie orientował, jak długo trwa ta burza, czy minął tylko jeden dzień i dwie noce, czy to jest kilka dni. Czuł się coraz bardziej wyczerpany. Wiedział, że gdyby ona ustała nawet teraz, to już tylko z najwyższym trudem mógłby dojść do Jordanu. Był głodny. Śnił Mu się chleb, czuł go w rękach, czuł jego zapach, rozłamywał go, taki jeszcze ciepły, który Matka kładła przed Nim na stół. Niósł go do ust i napotykał swoje palce. Powracał do przytomności. Było czarno i szalał wiatr. Modlił się. "Przecież jesteś moim Ojcem, przecież ja jestem Twoim synem. Nie możesz pozwolić, żebym tu zmarł z wycieńczenia. Przecież po to mnie posyłasz, bym głosił Twoją prawdę. Ratuj mnie. Ty, który jesteś wszechmocny". Ale nie było odpowiedzi. Trwało milczenie. "Ufam Ci bezgranicznie i proszę Cię, jak prosić tylko może syn swojego Ojca: wyzwól mnie z tego nieszczęścia". I znowu milczenie było odpowiedzią.
I wtedy zobaczył szatana. W głębokiej jeszcze szarości wstającego dnia, wtopiony w załamanie skalne - jakby z niej dopiero właśnie wyszedł. Znał go dobrze, spotykał go tyle razy w ludziach, bardziej lub mniej pozostających pod jego władzą. Oparł się mocniej
o kamień, który Mu służył jako poduszka pod głowę podczas nocnych spoczynków. Ale wróg nie zbliżał się, nie wychodził z mroku. Mówił do Niego coś, co zlewało się z świstem wiatru:
- Widzisz, teraz zdychasz jak głodny pies. Zachciało Ci się iść na pustynię, modlić się i bawić w proroka? A było siedzieć w Nazarecie. Nie taka ciężka praca, a przecież miałeś dość żarcia, a to u Matki, a to u ludzi na robocie. Sił miałeś dość, a teraz konasz z wyczerpania. Nie lepiej tam wrócić?
Tu słowa szatańskie zagłuszył wściekły powiew wiatru. Ale za chwilę znowu odezwał się głos kuszący, natrętny, nie dający Mu spokoju:
- Jakeś taki wielki Jego prorok, jakeś - jak mówisz - Jego Syn, to nie musisz Boga o nic prosić... Masz Jego moc, masz Jego siłę, nie tylko mądrość i rozeznanie dobra i zła. Jeżeli jesteś prawdziwym Jego Synem, to bądź nim! Przecież jesteś potrzebny światu. Nie przyszedłeś po to, żeby zginąć. Musisz wypełnić wolę Tego, który Cię tu posłał. A nie umierać z głodu.
Rozumowanie było logiczne, przekonywające, trafne.
- Nie muszę Go o nic prosić, bo jestem Synem Bożym - posłyszał siebie.
- ...Możesz nakazać, żeby ten kamień, którego dotykasz, stał się chlebem...
- Mogę nakazać, żeby ten kamień stał się chlebem. - "Przecież jestem potrzebny światu. Co Bogu z tego, że umrę z głodu".
Usiłował oprzytomnieć. Nie wiedział, czy rozmawia z szatanem, czy ze sobą, czy to, co słyszy, dolatuje do Niego z zewnątrz czy z Jego wnętrza.
- Bóg powinien Twoje życie tak urządzić, abyś nie natrafiał na żadne trudności, żeby nie było zbędnych kroków. Ciebie obejmuje prawo wyjątku. Tobie przysługują specjalne przywileje. Nie jesteś zwyczajnym człowiekiem. Dla Ciebie nie może być ograniczeń, jesteś ponad prawem. Wszystkie metody są dozwolone, byle spełnić wolę Tego, który Cię posłał.
"Bóg powinien moje życie tak urządzić, żebym nie natrafiał na żadne trudności, żebym nie miał niepotrzebnych strat czasu. Mam prawo teraz uczynić cud i przemienić kamień w chleb".
Szarpał się jak ptak, który wpadł w sidła. Był miotany sprzecznymi uczuciami. Gubił horyzont. Już chwilami nie wiedział, gdzie jest
dół a gdzie góra. Bronił się z najwyższym trudem. Czuł, że jest tu jakiś wielki błąd w tym rozumowaniu złego ducha, że jest jakieś zakłamanie w tej argumentacji, ale wciąż nie mógł odkryć, gdzie ono tkwi. Uczepił się tylko tej jednej wątpliwości, która Go od początku nurtowała: "dla mnie". "Ja nie przyszedłem przecież po to, żeby mi tu dobrze było, ale po to, by uratować ludzi od błędu i zła". Ale inne argumenty były trafne, przemawiające do przekonania.
Głos umilkł. Tylko wiatr huczał jak gigantyczne żarna. "Może mi się to wszystko zdawało albo śniło. Jestem wyczerpany, głodny, chory". Ale za chwilę głos znowu się odezwał, jakby odpowiadając na Jego wahania:
- Nie chcesz dla siebie? To przemień kamienie na chleb dla tych, co głodują. Już poczułeś, co to znaczy głód. Prawda? Nieprzyjemnie być głodnym. Przekonałeś się wreszcie, co to znaczy. I teraz tylko pomyśl, Ty który się tak litujesz nad biednymi: tylu ludzi cierpi głód. Tylu ludzi umiera z głodu. Tylu ludzi żyje na skraju śmierci głodowej. Mówisz, że chcesz ludziom nieść zbawienie. Mówisz, że każdy człowiek jest naszym bliźnim - albo dokładniej: że każdego człowieka powinniśmy uczynić naszym bliźnim, troszczyć się o niego. No to zbawiaj ich: od głodu. Zajmij się tym, żeby była sprawiedliwość na świecie, żeby nie było tak, że jedni opływają we wszystko nie pracując, a drudzy pracują od świtu do nocy, nie mogąc wyżywić rodziny. Oni nie potrzebują opowiadania o niebie ani o piekle. Oni mają piekło na ziemi, gdy są głodni. Gdy patrzą na umierające z głodu swoje dzieci. Oni będą mieli niebo na ziemi, gdy będą syci dziś i spokojni o jutro. Przypomnij sobie Łazarza i bogacza.
Nie musiał sobie przypominać Łazarza. Trwała w Nim bezustannie żałość nad ludźmi skrzywdzonymi. To był przecież Jego główny zamiar: aby miłość zapanowała na świecie. Aby ludzie zrobili wszystko, co tylko w ich mocy dla tych najbardziej uciśnionych.
"Skoncentruję się na tej sprawie. Jestem mądry. Potrafię im pomóc, potrafię uratować ich od tego cierpienia. Jeśli nawet nie wszystkich, to przynajmniej bardzo wielu. Można by dołączyć do zelotów, trzeba by ich tylko ukierunkować, przerobić, dać im solidną ideologię. Albo lepiej stworzyć własną grupę, wychować ludzi, ukształtować ich do takiej właśnie roboty..."
- Ale zanim do takiej sprawiedliwości doprowadzisz, to już teraz powinieneś skorzystać z Twoich możliwości. Powiedz, żeby te
66
kamienie stały się chlebem, aby ludzie mogli być już szczęśliwi. Jeśli jesteś prawdziwie Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem! A ludzie sami obwołają Cię królem. Na rękach swoich wyniosą Cię na tron królewski. Na takiego czekają.
Zareagował jakimś odruchem samozachowawczym. Oprzytomniał. Zaprotestował: Nie, nieprawda. Nie, to nie ta droga. Dobrobyt nie jest najwyższym celem ani człowieka, ani narodu. Człowiek potrzebuje chleba, ale jeszcze bardziej niż chleba potrzebuje prawdy o sobie i o świecie. Musi wiedzieć, kim jest, po co żyje, po co pracuje na chleb, po co je chleb. Bez prawdy - chleb staje się kamieniem. Przypomniał sobie tekst z Księgi Powtórzonego Prawa i obronił się nim:
- Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych.
Był zupełnie wyczerpany tym okropnym przeżyciem: tą walką z szatanem, który usiłował się utożsamiać z Nim samym. Nie chciał być dłużej tu, gdzie przebywa szatan. Resztką sił dźwignął się na nogi i trzymając się ścian doszedł do wylotu jaskini. Wiatr szalał bez zmian. W szarym świetle wstającego dnia ujrzał, jak podmuch wiatru, który wpadł do wnętrza jaskini, zakręcił się. Poderwał kurz, gałęzie, zwinął je w krąg, czyniąc jakby stożek zwężający się ku sufitowi, wytoczył się na zewnątrz, zaczął rosnąć i rosnąć w górę, a równocześnie poszerzał się w dole. Gdy tak wpatrywał się w to dziwowisko, zobaczył, że ten krąg zbliża się do Niego, wyrywa Go z jaskini wraz z piaskiem i gałęziami, zagarnia, unosi w górę coraz wyżej i wyżej. I wynosi Go z burzy, z tego uciążliwego hałasu, w którym tkwił.
"A więc Bóg, mój Ojciec, wreszcie dał znać o sobie: wyratował mnie z rąk szatana. Jak to dobrze".
Odpoczywał w poczuciu bezpieczeństwa, z przymkniętymi oczami. Szum pozostawał gdzieś daleko w dole, inny, spokojny, wyrównany. Obudził Go jakiś szept, tak dobrze zafałszowany, że zdawał się być przyjazny:
- Otwórz oczy. Popatrz, gdzie jesteś. Spojrzał i zdumiał się. Znajdował się na szczycie wieży świątyni Jerozolimskiej.
- Popatrz w dół - usłyszał.
Spojrzał. Pod Nim był dziedziniec świątynny i tłum ludzki zgro-
67

madzony jak zwykle, jak co dzień, przy składaniu ofiar. Widział ołtarz ofiarny. Widział kapłanów zabijających zwierzęta. Krew lała się strumieniami. Dymy unosiły się znad stosu palonych zwierząt i płodów ziemi. Stamtąd płynął ten daleki szum, który do Niego dochodził.
- To Twoi słuchacze. Do nich jesteś posłany. Judejczycy, Galilejczycy, Izraelici z dalekiego świata, którzy tu przybyli, aby składać Bogu ofiary w świątyni.
Nie widział szatana, ale miał wrażenie, jakby stał tuż za Nim i szeptał Mu prawie do ucha:
- Oni nie czekają na Ciebie. I nie posłuchają Twoich mądrości. Mają swoich nauczycieli. I dobrze im jest z tym. To bardzo wygodnie złożyć Bogu ofiarę ze zwierząt albo z pszenicy i nie zaprzątać sobie więcej głowy sprawami religijnymi. Nie potrzebują żadnych nowych nauk. A co dopiero takich, z którymi Ty do nich chcesz przyjść. Nie posłuchają Cię. Przypomnij sobie, jak było w Nazarecie. Ilu miałeś takich, którzy Cią słuchali, którzy Cię rozumieli - którzy w ogóle chcieli z Tobą rozmawiać? Garstkę. A reszta od Ciebie stroniła albo Tobą pogardzała. Teraz nie będzie lepiej.
Znowu przerwał, jakby czekał, żeby jego słowo było zrozumiane, żeby poskutkowało, żeby przekonało, a przynajmniej aby wnieść niepokój.
- Ale dam Ci dobrą radę. Podziękujesz mi jeszcze za nią. Lepszej nie może być: radzę Ci, uczyń znak. Skocz. Rzuć się w dół. I gdy będziesz płynął ku nim, to już wtedy wołaj. Czekają na Eliasza, który został zabrany na wozie ognistym. Teraz Ty przyjdziesz do nich prosto z nieba. Jesteś większy niż Eliasz. Jesteś Synem Bożym. Usłyszą Cię, zobaczą Cię, przestraszą się i ucieszą się, i uwielbią Cię, gdy staniesz wśród nich, nie doznawszy żadnego szwanku. Przyjdziesz do nich jak wysłannik prosto z wysokości.
Zafascynował Go ten pomysł tak bardzo, że zaczął powtarzać:
"Przyjdę do nich jak wysłannik z nieba. Będę jak prorok Eliasz powracający prosto od Boga. Rzucę się w dół. Nie dla swego dobra, nie dla pychy, nie z próżności - dla Sprawy. Dla służby Bogu i ludziom. Rzucę się w dół. Wtedy mi uwierzą. Wtedy przyjmą: i mnie, i to, co im chcę przynieść".
- Nie bój się.
68
"Nie boję się. - Teraz już dopowiedział sam sobie: - Bóg takich oddanych Sprawie nie opuszcza".
- Skocz! Gdzie Twoje bezgraniczne zaufanie Bogu? "Skoczę, bo w przeciwnym razie będzie to świadczyło, że zwątpiłem w Niego. A tak, dam dowód, że Mu ufam. Nie sztuka Mu to wyznawać. Trzeba to zaświadczyć czynem. Sam o tym mówię. Niech ludzie widzą, jak trzeba Jemu ufać".
- A nawet gdy Bóg dopuści, że zginiesz...
- Że zginę...
- ... to będzie protest przeciwko takiemu składaniu czci Bogu:
przeciwko ofiarom ze zwierząt i płodów rolnych, które trwa dzień po dniu od świtu do nocy i również teraz się dokonuje, zamiast składania ofiary ze swojego życia w sprawiedliwości, wolności, miłości i pokoju u. Przyprowadzisz...
- ... przyprowadzę...
- ... ich do myślenia, do pokuty, do nawrócenia. Zawstydzą się swojego pogańskiego sposobu traktowania Boga. To będzie większe świadectwo niż wszelkie Twoje nauczanie, jakie byś mógł...
- ... jakie bym mógł...
- ... dać ludziom.
Znowu nastała cisza. Trwał przed Nim wciąż tylko widok obrzędów krwawych dokonywanych przez kapłanów w świątyni. Szatan czekał. Chyba chciał się przekonać, czy wywołał zamierzone wrażenie i teraz powtórzył, jakby nie był pewny, iż został dobrze zrozumiany:
- No już. Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół. Jest przecież napisane: "Aniołom swoim rozkaże o Tobie, a na rękach nosić Cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień".
Dopiero to Go otrzeźwiło, ten cytat z Pisma Świętego. Powracał jak z dalekiej podróży, z towarzyszącym Mu zapytaniem: Skąd szatan może cytować Pismo Święte. I znowu to samo wrażenie, co poprzednio: "Czy to nie ja mówię. Czy szatan to tylko moje zwidy?". Rozejrzał się. I zobaczył go ukrytego za swoimi plecami. Ten skulił się pod Jego wzrokiem, rozmył się.
I nagle odkrył z przerażeniem oszustwo szatana, teraz dla Niego zupełnie oczywiste: "Szatan po prostu chciał się mnie pozbyć, chciał, żebym sobie odebrał życie w imię najświętszych ideałów ufności Bogu". Zareagował natychmiast. Przyszedł Mu do głowy tekst z Księgi Powtórzonego Prawa i odpowiedział krótko:
69

- Ale jest napisane także: "Nie będziesz wystawiał na próbę Pana Boga swego".
I jeszcze nie skończył tego mówić, gdy ten sam wiatr, co wiał poprzednio, wyrwał Go z wieży i niósł na jakieś wysokości. "Czyżby to Bóg Ojciec porywał mnie do samego nieba - jak Eliasza. Czyżby uznał mnie za wypróbowanego? Czyżby wystarczyła Bogu Ojcu moja dobra wola, moje dobre chęci". Ale nie. Wznoszenie skończyło się. Znajdował się na szczycie dziwnej góry. Stąd można było zobaczyć cały świat. Wszystko to, o czym dotąd słyszał albo czytał, teraz zobaczył na własne oczy. Rzym, Grecję, Egipt, Babilonię, Macedonię, Fenicję. Oglądał ogromne budowle kamienne, pałace, siedziby królewskie i książęce, obok nich gigantyczne świątynie, wewnątrz bóstwa ze złota, srebra, z marmuru, z kości słoniowej, ozdobione drogimi kamieniami, rzesze kapłanów modlących się, składających tym bożkom ofiary. Oglądał miasta bogate z tłumami na ulicach, wsie rozrzucone wśród pól i lasów. Widział ludzi o rozmaitych kolorach skóry, mówiących rozmaitymi językami, o rozmaitych kulturach. Pojawiło się pytanie: Jak do nich dotrzeć, jak przemówić, by przyjęli prawdę Bożą, jak trafić do ich mentalności, jak ogarnąć rozrzuconych na takich przestrzeniach.
Początkowo nie rozumiał, po co znalazł się na tej górze, dlaczego ogląda to wszystko. Patrzył wciąż na poły z przerażeniem, na poły w zachwycie na te niezmierne przestrzenie. Na niezliczone rzesze ludzkie.
Posłyszał głos:
- Wreszcie mogą się spełnić przepowiednie wszystkich świętych patriarchów, królów i proroków, wśród których będziesz największy. Wreszcie może się stać to, o czym marzyli wszyscy dobrzy synowie Izraela. Religia Boga Objawionego będzie religią ludzkości, prawo objawione Mojżeszowi na górze Synaj, będzie prawem wszystkich narodów pod słońcem. Możemy zdobyć cały świat. Pomogę Ci: z Twoim rozumem, z moim sprytem, z Twoją odwagą, z moją przebiegłością. Kto nie jest z nami, ten przeciwko nam: pójdzie pod topór, wytrzebimy naszych nieprzyjaciół. Tak jak niszczyli praojcowie Izraela swoich wrogów, oko za oko, ząb za ząb. Będziemy karać naszych wrogów aż do dziesiątego pokolenia. Nie przepuścimy nikomu, tak jak dawnymi czasy. Ani dzieciom, ani starcom, ani kobietom. Jeden jest Bóg. Pomścimy wszystkich. Nie darujemy nikomu. Nie zapomnimy żadnej krzywdy.
Dotknęły Go te słowa szatana o zemście i karaniu według zasady: oko za oko, ząb za ząb, ale uznawał trafność jego głównej tezy, powtarzał z coraz pełniejszą akceptacją słowa szatana: "Po to przyszedłem na świat, aby spełniły się wszystkie marzenia synów Izraela. Mam zdobyć dla mojego Ojca cały świat. Nie będzie już nikogo pod słońcem, kto by nie znał Boga prawdziwego, kto by nie żył według Jego prawa. Nie będzie już świątyń pogańskich a tylko świątynie Izraela. Bóg prawdziwy zapanuje nad światem".
Szatan niespodziewanie podsumował swoje obietnice:
- To wszystko się stanie: to wszystko Ci oddam, jeśli upadłszy, oddasz mi pokłon.
Zadrżał z oburzenia. Nie przypuszczał, że szatan tak prędko i tak bez osłonek zdradzi swoje intencje. Panując nad sobą odpowiedział
spokojnie, ale twardo:
- Idź precz, szatanie, bo napisane jest, że Panu Bogu kłaniał się będziesz i Jemu jednemu służył będziesz.
Szatan odsunął się, ale najwyraźniej nie rezygnował. Po jakimś czasie znowu był obok Niego. Posłyszał jego głos:
- Jesteś najzdolniejszy z wszystkich ludzi na świecie. Dlatego postawiłem na Ciebie. Przygotowałem strategiczne plany, cały sposób Twojego postępowania, abyś mógł zdobyć świat dla Twojego Boga. Chcesz to zobaczyć?
Nie odpowiedział. Przeczuwał, że to może być niebezpieczna próba, ale był trochę ciekaw, co szatan ma Mu do zaproponowania, a trochę pociągała Go sama gra: jak Go szatan będzie chciał namówić. Zaryzykował:
- Chcę.
- To popatrz, jak będzie wyglądała Twoja najbliższa przyszłość. Nawiążesz kontakt z Rzymianami. Zdobędziemy Galileę.
...Zobaczył siebie ubranego w wytworną, świetnie skrojoną i ułożoną szatę, rozmawiającego z Piłatem w jerozolimskiej siedzibie, w otoczeniu jego doradców rzymskich i żydowskich. Obraz byt tak plastyczny, tak realistyczny, że prawie słyszał słowa wypowiadane...
- Przyobiecasz Piłatowi lojalność i współpracę. Wykażesz błędy, jakie król Herod Antypas popełnia. Dobrze będzie, jak mu zakomunikujesz parę faktów z antyrzymskich pociągnięć Heroda. To Ci zresztą powinni przygotować Twoi współpracownicy. Przy odro-
70
71

binie sprytu zajmiesz miejsce znienawidzonego przez wszystkich Heroda. Lud powiesi go na gałęzi.
...Zobaczył rozruchy przed pałacem Heroda w Tyberiadzie. Zdobywanie bramy przez rozwścieczone tłumy, wtargnięcie tych tłumów do wnętrza, wywleczenie Heroda na dziedziniec i znęcanie się nad nim, wreszcie powieszenie go...
- Twoi uczniowie powinni to bardzo zgrabnie wyreżyserować, żebyś był równocześnie wniesiony na ramionach swoich zwolenników do pałacu i zasiadł na tronie.
...Widział siebie, jak żołnierze w otoczeniu rozentuzjazmowanych ludzi niosą Go na tarczach w górze, ponad głowami, jak wprowadzają Go do pałacu Heroda, jak sadowią Go na tronie królewskim, jak składają Mu hołd...
Jak będziesz chciał, to weźmiesz Herodiadę za żonę, a jak nie, to jej córkę, Salome.
...Widział siebie siedzącego na tronie, przyjmującego na uroczystej audiencji Herodiadę i Salome. Odrzucającego Herodiadę i wskazującego ręką pięknej Salome miejsce na drugim tronie obok siebie.
Coraz bardziej pochłaniały Go te obrazy przewijające się przed Jego oczami jak w kalejdoskopie. Coraz silniej wciągał się w nurt wydarzeń przecież nie będących pustą zabawą, ale mających istotne znaczenie dla Jego narodu, będących spełnieniem wszystkich marzeń i oczekiwań całego ludu izraelskiego. "Kolejne posunięcia muszą dotyczyć Judei i Samarii - pomyślał - aby wreszcie doprowadzić do zjednoczenia w jednych rękach wszystkich ziem, jakie Bóg przydzielił narodowi wybranemu".
Już się domyślał, co będzie dalej, już wiedział, co musi zrobić potem, na co Izrael oczekuje, czego się domaga i żąda. Teraz głos szatana dochodził do Niego jako coś wiadome samo przez się, jakby to nie szatan mówił, ale On sam sobie przepowiadał - to, co rozwijało się przed Jego oczami, stanowiło ciąg działań: Jego jako Mesjasza wypełniającego wolę Bożą, a zarazem wolę swojego ludu.
- Następnie pojedziesz do Rzymu. Spotkasz się z cesarzem Tyberiuszem. On jest podejrzliwy i nieufny, ale komu zaufa, temu zaufa do końca. Weź choćby Sejana. Ty będziesz lepszy niż Sejan. Oczarujesz cesarza swoją mądrością, dowcipem do tego stopnia, że gdy mu zaproponujesz, aby oddał Ci Judeę pod Twoje rządy, on bez wahania spełni tę prośbę.
\ 72
...Widział siebie, jak jest wnoszony w lektyce do pałacu cesarza Tyberiusza w Rzymie, jak jest witany z honorami królewskimi, jak jest przyjmowany przez niego na audiencji, jak ten jest zachwycony Jego osobą. Słyszał, jak cesarz propopnuje Mu wycofanie wojsk rzymskich z izraelskich ziem judzkich i miasta świętego Jeruzalem, na znak pełnego i absolutnego zaufania do Jego osoby: do mądrej polityki, jaką dotąd prowadzi...
Już nie potrzebował podpowiadania szatańskiego. "Teraz cesarz usunie Piłata z namiestnictwa nad Judea i odda ją mnie. W ten sposób wreszcie połączę dwie części Izraela pod swoimi rządami: po Herodzie Galilea i Perea, a po Piłacie Judea i Samaria.
...Widział, jak Jerozolimę opuszczają wojska rzymskie, jak On sam żegna Piłata. Słyszał tłumy, które temu wszystkiemu przyglądają się - jak wiwatują na Jego cześć, wołając: "Hosanna Synowi Dawidowemu. Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie. Hosanna na wysokości. Król Izraela!". Zrywają gałęzie palmowe. Ścielą szaty na drogę, którą idzie...
Już był pewien, że teraz musi zdobyć Samarię. Znał lud Samarii mający uprzedzenia do tych wszystkich Izraelitów, którzy centrum kultu widzieli w świątyni jerozolimskiej. Orientował się, jak oni są przywiązani do składania Bogu swych ofiar na górze Girizim. Wiedział, że od tego nie będą chcieli odstąpić za żadną cenę.
Nie uświadamiał sobie, czy to sam mówi do siebie, czy słyszy swoje myśli, czy głos szatana: "Jeszcze muszę poczekać. Mogę się zabrać za Samarię dopiero wtedy, gdy urosnę w potęgę mając silną Galileę, Judeę i Pereę: Wtedy zażądam od nich, aby zrezygnowali z oddawania czci na górze Girizim, grożąc, że jeżeli dobrowolnie nie będą składali swoich ofiar w świątyni jerozolimskiej, zmuszę ich do tego siłą".
- A wiesz, jaką dadzą odpowiedź? - usłyszał pytanie.
- Oczywiście: odmówią i wybuchnie bunt zbrojny - odpowiedział.
- Wobec tego najedziesz ich kraj. Poprawił go:
- Ale nie będę niszczył Samarii, bo to kraj, jaki nam Bóg dal, tylko ukarzę ich surowo.
Już się nie pytał szatana, co będzie dalej robił. Już nie potrzebował, by on Mu coś przepowiadał, obiecywał, prorokował, planował.
73

Już sam wszystko wiedział, jak rozgrywać, jak decydować. Nie widział nawet szatana ani nie słyszał. "Czy on był w ogóle tu, obok mnie. Czy mi się on nie przywidział? Czy to nie sam ze sobą rozmawiałem. Potrafię obejść się bez niego, nie potrzebuję jego pomocy. Sam wiem jak będę postępował".
...Widział siebie wkraczającego na czele żołnierzy do Samarii. Zwycięską bitwę z buntownikami samarytańskimi. Ścięte głowy dowódców obnoszone na włóczniach...
"I tak skłonię Samarytan, by Jerozolimę uznali za jedyne, święte centrum kultu składanego jedynemu Bogu, a miejsce na górze Girizim zrównam z ziemią. Tylko na spokojnie. I wreszcie będę władcą całej Palestyny".
...Widział siebie królem Izraela rządzącym z Jerozolimy. Najwyższego kapłana Kajfasza, którzy wraz z Annaszem przychodzą w pokłonach na audiencję...
"Tych należy usunąć, bo oni knują zdradę - mówił już sam do siebie. - Bo oni marzą o powrocie do dawnych czasów. Ich miejsce
obsadzę swoimi ludźmi. Ktoś doradzi im, aby się powiesili albo zażyli truciznę".
...Przed swoimi oczyma miał scenę zdzierania z głów Annasza i Kajfasza kołpaków arcykapłańskich i ceremonię nakładania takiego kołpaka na głowę swojego zaufanego człowieka...
"Tylko to nie koniec sprawy. Na razie jestem królem Izraela. Ale lud oczekuje, żąda panowania nad wszystkimi narodami. Izrael oczekuje, żeby religia Boga jedynego była wyznawana przez wszystkie ludy ziemi. Na to .Bóg nam objawił swoją prawdę, byśmy ją ponieśli w świat, byśmy ją przekazali innym. Muszę więc z kolei opanować imperium rzymskie. Zdobędę cały świat. Mogę przypuszczać, że Tyberiusz będzie zaskoczony mile moim zwycięstwem nad Samarią. Zaraz też powinienem mu podsunąć przez moich ludzi w Rzymie taką
myśl, aby ściągnął mnie do Rzymu na głównodowodzącego swoich wojsk".
...Już siebie oglądał w pancernych, złocistych blachach, jadącego na koniu na czele legionów rzymskich. Otoczony pretorianami zdobywał nowe kraje dla imperium romanum. Już wkraczał do Rzymu prowadząc zwycięskie wojska, ciągnące zdobyczne łupy i jeńców, witany entuzjastycznie przez tłumy na ulicach...
74
"A ja usunę Tyberiusza z tronu i zajmę jego miejsce: wracając z jakiejkolwiek kampanii zwycięskiej dokonam zamachu stanu bez trudności".
"Gdy będę cesarzem, władcą całego świata, dopiero wtedy zacznę wprowadzać religię Jedynego Boga i prawo Dekalogu na teren cesarstwa rzymskiego, jak i poniosę je w kraje, które będę zdobywał swoimi legionami. Teraz centrum świata stanie się nie Półwysep Apeniński, ale Palestyna, gdzie spoczywają ciała świętych ojców:
Abrahama, Mojżesza; świętych patriarchów i królów: Dawida, Salomona; proroków: Izajasza, Jeremiasza. Stolicą świata będzie nie Rzym a Jerozolima - tu utworzę moją siedzibę - miasto święte, ze swoją świątynią. Na całym świecie pobuduję synagogi, gdzie będą się ludzie zbierali w soboty, by mogli się wspólnie modlić, śpiewać psalmy i pieśni, czytać Pismo Święte, gdzie będą wygłaszane kazania. Na to dzieło poświęcić muszę dużo czasu. Całe życie".
To zdanie zatrzymało w Nim rozpędzony kalejdoskop obrazów.
"Będę już starym człowiekiem" - powiedział ze zdziwieniem.
...Zobaczył siebie - zgrzybiałego starca w siwych włosach, z białą brodą, stojącego wewnątrz wspaniałej, marmurowej sali, w której dominował złocisty tron pod baldachimem...
"Czy po mojej śmierci nie zawali się dzieło, które stworzę. Tyle już przede mną było imperiów. Czy znajdę godnego spadkobiercę. Tylu było następców genialnych władców, którzy zaprzepaścili dzieło swoich poprzedników".
Od dłuższej chwili czuł, że szatan wszelakimi sposobami stara się Go zatrzymać w tamtych obrazach, w tamtych działaniach, że nie dopuszcza do Niego myśli o śmierci. Czuł również, że i On sam odsuwa od siebie wizję zgonu. Ale nie uniknął chwili spotkania z Bogiem twarzą w twarz.
"Ojcze, czy przyjmujesz ten plan?"
Nie było odpowiedzi.
"Ojcze, czy zgadzasz się, bym ja, Syn Twój, w ten sposób zdobył dla Ciebie świat?"
Trwało milczenie.
I zamiast jasności, która Go otaczała, zwłaszcza kiedy stawał przed Nim w modlitwie, teraz trwała ciemność, zamiast ciepła - tkwił w zimnie i martwocie. Zamiast szczęścia, którego wtedy doznawał, pojawił się strach, zaczął narastać w Nim coraz większy, prze-
75

mieniał się w grozę, w przerażenie, które rosło w Nim do tak niebotycznych rozmiarów, iż zdawało Mu się, że zmiata Go z powierzchni ziemi, zamienia Go w pył. Zaczął wołać, wstrząśnięty: "Ojcze, nie opuszczaj mnie. Ojcze, ratuj swojego Syna! Udziel pomocy swojemu Synowi". Dopiero wtedy zobaczył w tej straszliwej ciemności dalekie Światło. Odczuł w tej martwocie jakby powiew delikatny Wiatru. W tej drętwej ciszy nadpłynął jakby Śpiew ptaków. Posłyszał słowa:
- Przecież chcesz głosić słowem i życiem prawo miłości a nie nienawiści. Wolność nie przemoc, prawdę nie kłamstwo, pokój nie wojnę, królestwo moje nie szatana!
I wtedy zaczął innymi oczami patrzeć na świat, który stworzył.
... I ze zgrozą zobaczył świat nieludzki - zorganizowany, karny, trzymany w ryzach przez wojska stacjonujące w każdym mieście, przez urzędników, przez kapłanów i rabinów...
"Nie, to królestwo nie ma nic wspólnego z królestwem Bożym, które mam zbudować". W jakimś radosnym zachwycie powrócił do tego, co sobie wymarzył, wyśnił, wymodlił, do tego co sam przemyślał i co przedyskutował w nie kończących się rozmowach z Janem, jak i ze swoimi przyjaciółmi w Nazarecie. Szatan przeląkł się Jego milczenia. Posłyszał znowu kuszący głos:
- Ja Ci wszystko dam. Na miejscu pogańskich kapłanów postawię izraelskich kapłanów. Teraz wszyscy będą bili czołem o ziemię nie przed fałszywymi bożkami, ale przed prawdziwym Bogiem. I przed Tobą, który jesteś Synem Bożym. Znasz ludzi. Przekonałeś się o tym niejeden raz. Możesz mieć rację, a ludzie i tak Cię nie posłuchają. Oni nauczeni są, że trzeba przed kimś bić czołem o ziemię.
Czuł, że szatan najwyraźniej chce Go zagadać. Zburzyć tamto rozpaczliwe wołanie do Ojca. Rozmyć przerażenie, zbagatelizować tę ciszę i wreszcie pouczenia, które usłyszał od Ojca.
- Oni muszą się kogoś bać, czuć przed kimś respekt. Im nie wystarcza prawda. Im potrzebna jest potęga. To ich dopiero przekonuje.
Nie odpowiadał.
Szatan po chwili milczenia znowu przystąpił do szturmu, zmieniając temat:
- Prowadziłem Cię do władzy nad światem nie po to, byś miał światem rządzić, ale byś miał sposobność wszystkim ludziom na
76
świecie przynieść prawdę. Inaczej nie potrafisz dotrzeć do nich. Prawdy trzeba bronić siłą. Zalew kłamstwa, oszustwa jest nieustanny, wpływ ludzi złych zagraża dobrym. Trzeba tępić fałsz i zło mieczem, jak się tępi chwast na polach: wyrywać bezwzględnie i palić. Bo inaczej zatracisz dobrych, zginą zadeptam przez złych, bezwzględnych, okrutnych. Nie możesz ludzi uczciwych pozostawić na pastwę zbrodniarzy.
Odpowiedział mu, będąc już pewny, że szatan utracił swoje główne argumenty:
- Nie, nie chcę przemocy. Nie chcę wojska. Królestwa Bożego nie da się zbudować siłą ani na rozkaz. Ono jest jak zaczyn, który zakwasza całe ciasto. Jest jak maleńkie ziarnko gorczycy, które potem wyrasta w wielki krzak.
Szatan zaprzeczył gwałtownie:
- Nie, Ty nie masz czasu na rośnięcie krzaka gorczycy. Musisz się spieszyć. Takim sposobem nie zdążysz ogarnąć tych olbrzymich obszarów, tych nieprzeliczonych rzesz, które czekają na ziarna prawdy.
Słuchał tego nieporuszony, czekając, kiedy szatan Go opuści. Również i szatan umilkł. "Czyżby wyczerpał argumenty? Czy przekonał się, że moja ostatnia modlitwa umocniła mnie i nic już nie poskutkuje? Chyba tak". Teraz padły ostrzeżenia:
- Dałem Ci szansę, jak żadnemu człowiekowi na świecie, odkąd świat istnieje. Mógłbyś zrobić bardzo wiele - nie dla siebie, ale dla ludzi, którym chcesz służyć. Wiedz o tym, że jeżeli moją propozycję odrzucasz, to stajesz się moim wrogiem. Odtąd będę Cię niszczył wszelkimi sposobami. Wiesz o tym, że mam dostęp do każdego człowieka, nawet takiego, który Ci będzie bardzo oddany. Nie dam Ci spokoju. Będę Cię prześladował na każdym kroku. Zadręczę Cię. Utrudnię Ci życie. Obrzucę oszczerstwami, plotkami. Zdradzać Cię będą najwierniejsi towarzysze, odchodzić będą nawet tacy, którzy Ci przysięgali przyjaźń. Naślę zbrodniarzy i fałszywych donosicieli. Ty, który chcesz głosić prawo miłości i według niego żyć, jesteś wobec mnie bezbronny. Zniszczę Cię z łatwością.
Nie przestawał do Niego mówić:
- Z moją pomocą dożyjesz w powodzeniu i szacunku u ludzi sędziwego wieku. Będą o Tobie pisali historycy, filozofowie i religioznawcy. Beże mnie, nawet jeżeli zaistniejesz w Palestynie, to tylko
77

na krótko. Przelecisz jak meteoryt i znikniesz bez pamięci, a w hańbie i poniżeniu. Zapomną o Tobie prędko nawet najbliżsi. A teraz ostatni raz wyciągam rękę do Ciebie i ofiaruję Ci moją pomoc. Odpowiedział mu:
- Odejdź precz, szatanie. Jest bowiem napisane: Ty będziesz składał hołdy Panu Bogu Twemu i tylko Jemu będziesz cześć oddawał.
Nawet nie zdążył skończyć zdania, gdy wybuchł gwałtowny wiatr, zrzucił Go z tej wysokiej góry, na której wciąż dotąd przebywał, i strącił Go w przepaść - w niepamięć, w nieprzytomność.


Powołanie pierwszych uczniów
Zbudził Go szelest kroków na ścieżce pokrytej drobnym piargiem. Pierwszym wrażeniem, jakie odebrał, było to, że stanowi worek połamanych kości. Spróbował ruszyć nogą, ręką. Udawało Mu się to, ale najlżejszy nawet ruch wywoływał dotkliwy ból. Otworzył oczy. W pewnej odległości stał jakiś kapłan. "Szatan w takiej postaci? - przemknęło Mu przez myśl. - Niemożliwe". I faktycznie było to niemożliwe. Kapłan, gdy spostrzegł, że On otworzył oczy, ruszył żwawo w pustynię. "Dokąd on idzie?" Patrzył, jak ten okrąża Go wielkim łukiem, aby potem wyjść znowu na ścieżkę. Widział, jak oglądając się trwożliwie, prawie biegiem oddala się.
"Gdzie ja jestem?" Usiłował rozejrzeć się, choć każde drgnienie głową wywoływało dojmujące cierpienie. Miał wrażenie, że nawet myślenie powoduje ból. Poznał natychmiast charakterystyczne zbocze i serpentyny drogi idącej z Jerycha do położonej w górze Jerozolimy. "Skąd ja się tu wziąłem?" Ale nie odpowiedział sobie, bo popadł w omdlenie.
Zbudził Go podobny szelest na drodze jak poprzednio. Otworzył oczy. Nie opodal na ścieżce stał - jak wmurowany w skałę - lewita. "Skąd tu tylu kapłanów?" - leniwie przez myśl przesunęło Mu się pytanie. "Ano przecież w Jerychu wielu ich spędza noce wtedy, gdy mają swoją tygodniową służbę liturgiczną w świątyni" - odpowiedział sobie. Tymczasem lewita, widząc Jego otwarte oczy, wykonał ten sam manewr co kapłan. Patrzył na to, jak skręca w pustynię i łukiem okrąża Go. "Nie chce się, jak tamten, zanieczyścić. Ale właściwie, po co idzie tak daleko. Przecież obok mnie miejsca jest dość: cała droga wolna. Ja leżę w rowie". Chciał zawołać na niego i poprosić go, żeby Mu, nawet nie dotykając Go, zostawił bukłak z wodą. Otworzył usta, ale zamiast głosu usłyszał tylko swój świszczący charkot. Chociaż to było jeszcze rano, słońce grzało już niemiłosiernie. "No, to tutaj się wykończę". Popadł znowu w omdlenie.
79

Zbudził Go kolejny szelest na drodze. Ale czuł się zbyt słaby, by Mu się chciało podnosić oczy. "To chyba jeszcze jeden kapłan czy lewita, który mnie okrąży, żeby się nie zanieczyścić od człowieka ukaranego za grzechy". Nie wiedział, czy stracił przytomność na długo, czy na krótko. Poczuł dotyk na ramieniu: "Jaszczurka czy bezdomny pies?" Otworzył oczy. Spostrzegł obok swojej głowy sandał jakiegoś człowieka, który klęczał nad Nim i coś pomrukiwał, trochę do siebie, trochę do Niego, z obcym akcentem. "Czyżby to lewita?" - zdziwił się. Ale nie. Popatrzył na jego głowę. "Nie, tak ubierają się tylko Samarytanie". A ten wciąż coś mówił:
- Widzę, żeś Ty Żyd albo Galilejczyk, a w dodatku pustelnik. Czy się nie mylę?
Skinął mu w odpowiedzi głową.
- No właśnie, a ja jestem Samarytaninem. Ale w nieszczęściu nie ma różnicy między ludźmi. Nieprawda? Sam przyznasz. Zabiorę Cię stąd. Nie zostawię Cię tutaj. Jesteś zbyt potłuczony i wyczerpany. Potrzebujesz opieki. Gdzie się tak pokaleczyłeś?
Próbował mu odpowiedzieć, ale wykrztusił jakiś niewyraźny charkot, który miał znaczyć:
- Nie mam pojęcia.
- Wyglądałoby na pierwszy rzut oka, jakby Cię ktoś pobił. Ale chyba nie. Musiałeś spaść z góry - w końcu tu o to nietrudno: przy wyczerpaniu łatwo stracić równowagę i wtedy nieszczęście może się przydarzyć. Oliwa dobrze zrobi na Twoje skaleczenia.
Teraz dopiero spostrzegł, że nieznajomy przez cały czas opatruje Mu skaleczenia i zadrapania.
- No, a teraz, jak już jesteś przebudzony, spróbujesz napić się wody i zjeść odrobinę chleba. Od dawna nie jadłeś? Skinął głową.
- No, tak się domyślałem. A więc tylko odrobinę chleba. Ale najpierw trochę wody. Znowu skinął głową.
- Już, tylko zdejmę bukłak z wodą.
Teraz zobaczył, że obok Samarytanina stoi jego juczne zwierzę.
- A jak troszkę zjesz, to podwiozę Cię do pasterzy. Koczują niedaleko stąd. Niestety, nie mogę Cię wziąć ze sobą, bo przede mną jeszcze daleka droga. Jestem kupcem. Zresztą to nie miałoby sensu.
80
Właśnie niedawno spotkałem ich obozowisko. Zostaniesz u nich kilka dni, a potem zrobisz, co zechcesz.
Potem już jechał na osiołku, na którego wgramolił się z największym trudem z pomocą Samarytanina. Gadatliwy dobroczyńca tłumaczył zaniepokojonemu osiolkowi:
- Ty się nie dziw. Wszystko jest w porządku. Czasem trzeba drugiemu pomóc. Przedtem siedziałem ja na tobie, a teraz masz zaszczyt nieść pustelnika.
W obozie pasterskim wywołali sensację. Zbiegli się wszyscy, ilu ich tam było. Traktowali Go z szacunkiem i uprzedzającą serdecznością. Dla nich słowo "pustelnik", jakim określał Go Samarytanin, było do tego wystarczającym argumentem. Oddali Mu do dyspozycji jeden namiot z czarnego wielbłądziego sukna i starali się niczego nie narzucać, nie przeszkadzać. Nadrabiał zaległości: na przemian odpoczywał, spał, modlił się i przyzwyczajał się do jedzenia. W pierwszych dniach był tak osłabiony i obolały, że nie bardzo mógł się ruszać.
Wciąż trwała w Nim pamięć tego wydarzenia, które określał "kuszeniem szatańskim". Powracało ono nie tylko na jawie, ale i w nocy. Zrywał się zmęczony koszmarnymi snami. Czul znowu przy sobie jak gdyby obecność szatana, słyszał jego głos obiecujący zwycięstwa i straszący klęskami, był porywany wiatrem na jakieś niebotyczne góry, był ciskany w przepastne otchłanie. Budził się cały mokry od potu, z tłukącym się sercem i długo jeszcze, chociaż już obudzony, miał wrażenie, że w namiocie czeka na Niego przyczajony szatan.
W ciągu dnia leżał w cieniu, jaki dawał okap namiotu, i obserwował życie swoich gospodarzy. Rano wczas otwierała się brama i pasterze wypędzali owce z zagrody. Potem już nic ważnego się nie działo. Mógł spokojnie spać, modlić się albo rozmyślać.
Powoli nabierał sił. Pasterze powracali późno wieczorem i dopiero wtedy spożywali swój zasadniczy posiłek. Przychodził do nich na wieczorne ogniska. Słuchał ich relacji z tego, co się wydarzyło: a to owca okulała, a to zaginęła i trzeba było zostawiać stado i szukać jej aż się znalazła, a to pojawiły się wilki. Gdy ustały relacje, pojawiały się opowiadania z życia pasterzy, z dawnych i bardzo dawnych cza-
6 - Jezus
81
sów - ni to fakty, ni to legendy, kto by tam zresztą tego dochodził. Prawie obowiązkowo byt w nich wilk czyhający na owce, rozpraszający i porywający je, pasterz dzielny, dobry i pasterz zły, tchórzliwy. Do swoistej "liturgii" tych wieczornych posiłków należały również opowieści religijne związane z dziejami Izraela. Ale teraz, gdy On wśród nich się pojawił, czekali na Jego słowo. Na to, by opowiadał, co słychać na świecie wielkim, szerokim, z którego On przyszedł do ich zakątka, gdzie ważne są - zdawałoby się - tylko owce i barany. Ale przecież nie całkiem. I oni mieli Mu coś wielkiego do opowiedzenia:
- To było przed wielu laty. Nie tak daleko stąd: na pastwiskach pod Betlejem, pasterze tacy jak my, strzegący owiec, ujrzeli anioły, które im zwiastowały narodziny Mesjasza.
Uśmiechnął się do siebie. Przecież znał na pamięć to, co o Jego narodzinach opowiadała Mu Matka.
- Uśmiechasz się. Nie wierzysz. Mówimy Ci szczerą prawdę. Niektórzy z tamtych jeszcze żyją. Ileż to może być lat, trzydzieści? Tak, trzydzieści. Są tacy, co liczą dokładnie, ile czasu upłynęło. I czekają cierpliwie na pojawienie się tego Syna Dawidowego, który narodził się w tamtą świętą noc.
- Nie wierzysz, że to być mogło? Oni naprawdę poszli za wskazaniem aniołów i odnaleźli Go tak jak usłyszeli: w stajni pod Betlejem, nowo narodzone Dziecię.
- Ale słuch o Nim zaginął. My też wciąż na Niego czekamy.
- Ty się uśmiechasz? Dalej nie wierzysz?
- Nie, nie, wprost przeciwnie, ja dlatego się uśmiecham, że o tym też słyszałem. Dokładnie to samo i tak samo, jak wy Mi opowiadacie.
- Ty też? Przecież Ty jesteś Galilejczyk.
- Tak, ja też słyszałem - zapewniał ich. - To było faktycznie trzydzieści lat temu.
- Mniej więcej tyle, ile Ty masz lat, A czy to nie Ty jesteś tym człowiekiem, na którego czekamy? - spytał któryś.
Już od chwili bał się, że do tego pytania doprowadzi ta rozmowa. Zapadła cisza przy ognisku, oczy wszystkich zgromadzonych wpatrywały się w Niego z najwyższym napięciem - na to, co odpowie.
- Jan na przejeździe zapowiada, że Mesjasz przyjdzie lada
82
dzień. Ludzie ciągną z całej Judei - ktoś przerwał tę napiętą ciszę.
- To chyba On: wtedy narodzone Dziecko.
- I ja też tam idę - potwierdził tę wiadomość, chętnie uciekając od odpowiedzi na postawione pytanie.
- Czy ja mógłbym z Nim też iść? - zwrócił się do przewodnika pasterzy młody chłopak.
- A kto za ciebie będzie robił twoją robotę? Każdy z nas najchętniej też by poszedł. Siedź, Tadek, jak ci dobrze. A teraz spać, i bo jutro do dnia znowu nas czeka robota.
Powoli uczył się chodzić. Rozstał się z nimi, gdy poczuł się na tyle dobrze, by udać się nad Jordan. Żegnali Go jak brata, jak świętego. Ale już w drodze przekonał się, że przesadził. Nie był tak silny, jak Mu się zdawało. Nad Jordan dotarł całkowicie wyczerpany. Ostatkiem sił dobrnął do swojego poprzedniego legowiska. Zastał je nie naruszone, nie zajęte - tak jak pozostawił. Zdecydował, że tu pobędzie jeszcze parę dni przed drogą powrotną do Galilei.
Nad Jordanem wszystko było tak jak wtedy. Jan nauczał tak jak poprzednio. Liczba ludzi zdawała się być taka sama, choć ich skład wymienił się prawie zupełnie. Z rzadka tylko napotykał znajome twarze. Chciał przed powrotem do Galilei porozmawiać z Janem. Ale nie miał na tyle siły, aby przebijać się przez tłumy, które wciąż Jana oblegały. Może potem. A może wcale nie. Nie był jeszcze pewien.
Aż zatrzymał Go kiedyś w drodze jeden z uczniów Jana:
- Mistrz prosi Cię o chwilę rozmowy.
- Skąd on wie, że tu już znowu jestem? - zapytał, zaskoczony
tym zaproszeniem.
- On dużo wie - odpowiedział Mu enigmatycznie młody człowiek. - Choć nie zawsze o tym daje znać.
Wobec tego zawrócił z drogi. Przywitał się z Janem jak po bardzo długim niewidzeniu. Odeszli nieco od tłumu. Zresztą nie wywołując tym zdziwienia - Jan wciąż prowadził z rozmaitymi ludźmi rozmowy.
- A więc już jesteś - witał Go Jan serdecznie. - Jakże się cieszę. Niepokoiłem się o Ciebie, tak długi czas nie widząc Cię. Jak życzysz sobie, bym dalej postąpił? Ja najchętniej oddam Ci tych ludzi i pójdę do Tyberiady.
- Tam chcesz nauczać?
83

- Może też, ale również dlatego, że mam jedną pilną sprawę do załatwienia, którą Ci chcę przedłożyć.
- O czym myślisz? Jaka to sprawa? Wciąż patrzył na Jana z największą radością.
- Pójdę do króla i przedstawię mu, jak tylko umiem najlepiej, Twoją Ewangelię. Jest to przecież coś genialnego, a równocześnie jest prosta, że może zrozumieć dziecko. A wreszcie, bierze swój początek z Pisma Świętego. Stąd Twoja Ewangelia jest w stanie przekonać każdego myślącego Izraelitę. Liczę na inteligencję Heroda i trochę na jego próżność.
- W jakim sensie na próżność?
- Że to on będzie nowym reformatorem Izraela.
- Herodiada zrozumie to jako atak na jej osobę. I może w, ciebie uderzyć.
- Chyba się nie odważy wiedząc, ilu mam ludzi za sobą.
- Może Herod by się nie odważył, ale Herodiada się odważy, bo nie chciałaby go stracić. A słyszysz, co ludzie o niej mówią. Ona niebezpieczniej sza niż on.
- Tak czy owak, sumienie mi nie pozwala, żebym dalej milczał.
- Rób jak uważasz, ale myślę, że jeszcze nie teraz. Póki trwa tak wielki przypływ ludzi do ciebie, nie można ich zostawiać. Odłóż Heroda na później.
- Jak pozwolisz, przyjdę do Ciebie kiedyś wieczorem, ale raczej późnym, na dłuższą rozmowę, bo teraz trzeba mi wracać do ludzi.
- A wiesz, gdzie mieszkam?
- Wiem, wiem.
Nie odchodził więc jeszcze do Galilei. Wciąż zresztą jeszcze nie czuł się na tyle silny, by móc pokonać taką długą drogę. Choć już powoli przygotowywał się do niej. Na następny dzień wracał właśnie z zakupów, jakich dokonał na drugim brzegu rzeki u rolników, którzy rano codziennie ściągali tutaj ze wsi okolicznych, dostarczając jedzenie zgromadzonym tłumom. Zauważył, że Jan już działa, jak zwykle, w górze, na polanie. Był wczesny ranek, ale już słońce raziło oczy. Jeszcze w cieniu trwał chłód i kropelki rosy drżały na pajęczynkach, ale już w słońcu można było się wygrzewać - jak kot w biało-czarnym futerku, który nie wiadomo skąd się tu wziął i leżał wyciągnięty na płaskim kamieniu. Ludzie - jeszcze na wpół senni - snuli się po zboczach koryta rzeki spadających łagodnie w dół, myli
84
się, czesali, prali swoje odzienie, przygotowywali posiłek, jak zwykle rankiem po nocnym spoczynku, tym razem krótkim, bo śpiewy i modlitwy ciągnęły się do późnej nocy, a niektórzy trwali na modlitwie prawie do samego rana. Nagle, choć przecież odległość była znaczna, usłyszał wyraźnie głos Jana:
- Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata. Spojrzał zaskoczony w jego stronę. Jan stał na skraju polany z jedną ręką podniesioną w górę, a z drugą wskazującą na Niego i wołał dalej:
- To właśnie o Nim powiedziałem: Po mnie przyjdzie, który jest większy ode mnie. Widziałem, że Duch jakby gołębica zstępował z nieba i spoczął na Nim. Ten, który mnie posłał, żebym chrzcił wodą, powiedział do mnie: Nad którym ujrzysz Ducha zstępującego i spoczywającego na Nim - On będzie chrzcił Duchem Świętym. Widziałem i to zaświadczam, że On jest Synem Bożym.
Nie przestał iść. Czekał, co się stanie. Czekał na reakcję ludzi. Teoretycznie mogło się wszystko wydarzyć. Mogli ci ludzie po prostu za Nim ruszyć. Mógł wybuchnąć entuzjazm i zapał nieobliczalny. Mogli Go porwać na ręce i zanieść w triumfie nawet do samej Jerozolimy. Przecież ich ukochany Jan, najwyższy autorytet, to oświadczył, że zapowiadany Mesjasz już jest. Czekał w napięciu. Bał się tego. Jeszcze nie byłby w stanie pokierować wielką ilością ludzi. Jeszcze był za słaby nawet, by głośno mówić.
Ale nie. Nic się nie wydarzyło. I nic się chyba nie mogło wydarzyć. Nie mogło nic trafić do tych rozespanych ludzi, odurzonych nocnym spoczynkiem. Nawet nie wszyscy popatrzyli w Jego kierunku, tylko niektórzy zwrócili oczy na Niego.
A może winny był nie tylko ranek i senność pielgrzymów, którzy się zwykle powoli rozkręcali. Winny był i On sam. Przecież wyglądał tak jak wszyscy. Nie nosił na sobie nic szczególnego, co by przyciągnęło uwagę. Gdyby przynajmniej był ubrany podobnie jak Jan, w skórę. Gdyby miał, jak niektórzy pustelnicy, włosy w strączkach albo w kołtunie, sterczące jak kolce kaktusa - nie tknięte strzyżeniem ani myciem. Gdyby nosił na sobie łańcuchy czy powrozy na szyi, na rękach, albo w ogóle jakieś dziwności. Z pewnością wielu na to czekało, spodziewało się, było pewnych, że tak będzie wyglądał Mesjasz. A On był jednym z nich. Tak samo jak oni ubrany. A teraz idący z zakupami w worku. Zresztą wielu Go już znało. Mieszkał tu
85

od paru dni. Spotykali Go codziennie. I nagle taka wiadomość? Nie. Nie mogła na nich wywrzeć żadnego wrażenia. Przeszedł nie zauważony, nie zaczepiony przez nikogo do swojej jamy skalnej, którą zamieszkiwał. I w ciągu dnia, choć faktycznie trzymał się na uboczu, nikt Go nie nagabywał, wprost przeciwnie, niektórzy prawie Go obchodzili, wyraźnie unikali kontaktu z Nim. "A więc coś do nich dotarło". Ale to było wszystko.
Po południu przyszedł posłuchać Jana, jego kazania. Sytuacja była podobna jak dawniej: zbierające się tłumy w rzadkim lesie porastającym brzeg schodzący czasem łagodnie, czasem gwałtownie do rzeki. Ludzie stali, siedzieli oparci o pnie drzew, wśród krzewów i kamieni, a Jan mówił:
- Pamiętacie czas, kiedy Judejczycy byli w niewoli babilońskiej? Oni byli prawie siedemdziesiąt lat w niewoli babilońskiej. Co to znaczy siedemdziesiąt lat? To bardzo dużo znaczy. To znaczy, że ci, którzy zostali zabrani z Jerozolimy, powymierali. Czy wszyscy? Prawie wszyscy. Bo ci, którzy by wtedy mieli jeden rok, gdy przyszedł czas wolności, byli już ludźmi w podeszłym wieku. Zresztą przecież dzieci nie zabiera się do niewoli, tylko zostawia się ze starcami na miejscu.
Spodziewał się gromów z piorunami, rozwalania murów, gróźb piekła i zapowiedzi końca świata. Nie było nic z tego. Jan mówił spokojnie, na luzie, trochę dowcipnie, trochę przekornie, jakby komuś w altance, w dobie poobiedniej opowiadał banalną historyjkę, już dla nikogo nieważną. Opowiadał ją trochę z pobłażaniem, trochę z wyrozumiałością dla głupoty i słabości ludzkiej. Był tym kazaniem całkowicie zaskoczony.
- A więc siedemdziesiąt lat niewoli to bardzo dużo znaczy. Na początku ludzie tęsknili, płakali, wspominali, marzyli i śnili, i chcieli wracać, uciekać. Ale jak długo można płakać. Jak długo można tęsknić. Potem już przychodzi tak zwane życie. Trzeba pracować i zarabiać. Czasem się trafi dobry interes, wtedy z pieniędzmi coś trzeba zrobić. Najlepiej kupić dom albo kupić pole. Ale zanim obsieje się ziarnem, trzeba tę ziemię przez parę lat uszlachetniać. A wtedy człowiek się z nią związuje. Zwłaszcza gdy daje potem dobre zbiory. Wtedy żal opuszczać ziemię. Gdy się kupi dom, to trzeba go wyremontować, bo poprzedni właściciele odsprzedali go w złym stanie. Trzeba dach poprawić albo nawet całkiem wymienić, bo belki zeżar-
86
ły termity, trzeba wstawić nowe drzwi albo i okna. I tak powoli ten obcy dom staje się własny. A w takiej robocie potrzebna jest pomoc sąsiada, który pożyczy siekierę i pomoże tanio kupić belki na wiązanie dachowe. I tak ludzie się poznają, zaprzyjaźniają, choć ten sąsiad to poganin.
Dopiero gdy ochłonął ze zdziwienia wywołanego odmiennym sposobem mówienia Janowego, zaczął się wsłuchiwać w to, co on mówi. I to było drugie zaskoczenie, którego się nie spodziewał. Po co Jan opowiada ludziom sprawy związane z niewolą babilońską, i to w takich szczegółach. Czyżby mu brakło tematu i zabrał się z konieczności do mówienia za wszelką cenę? Niemożliwe. Wyczuwał, że kryje się tu jakiś głębszy zamysł, tylko jeszcze nie mógł się domyślić jaki.
- A potem trzeba córkę wydać za mąż, bo gdy się żaden Żyd nie trafia, to jak ją trzymać w domu, tym bardziej, jeśli prosi o jej rękę bogaty Babilończyk, który do tego obiecuje opiekę nad rodziną? A jeżeli on jest taki wielkoduszny, że pieniądze pożyczy na mały procent albo nawet podaruje owieczkę, a to jałówkę z okazji święta Paschy albo pięćdziesiątych urodzin, to jak można się nie zgodzić, by on zachował w swoim domu bożki babilońskie i do nich się modlił, jeżeli on ma tyle pieniędzy i zlitował się nad biedną Żydówką. Jak ona, jako jego żona, może zachowywać swoje żydowskie zwyczaje, jeżeli on nie lubi zapachu cebuli i czosnku, a bardzo lubi kotlety wieprzowe? A sobota - a co znaczy sobota?
Ten ostatni obraz odsłonił Mu cel poprzedniego wprowadzenia. A więc tak. Znakomita analiza tego, co uczyniła niewola z Żydami. Lepszą w wydaniu kazaniowym trudno by było sobie wyobrazić. Ale jak on to teraz wykorzysta? Czekał na ciąg dalszy z najwyższą ciekawością.
- Tak, a jeżeli nasz święty szabat jest dla niego zwyczajnym dniem pracy, a jeżeli on zupełnie nie rozumie, co to jest dla nas Pascha, tym bardziej, że on nie lubi baraniny? Czy może ta żydowska kobieta wychowywać swoje dzieci w wierze i obyczajowości mojżeszowej? Nie może, bo ona nie chce być bita i nie chce być wyrzucona z domu, bo co by na to ojciec i matka powiedzieli, gdyby ona wróciła do domu swego rodzinnego, a poza tym, przecież ona kocha swoje dzieci.
Jan przerwał. Rozejrzał się po słuchaczach tak jakby z nieśmiałością czy zażenowaniem. Rozłożył ręce w geście przeproszenia:
87

- Może ja wam to zbyt długo opowiadam. Owszem, to prawda. Ja to zbyt długo opowiadam. Ale przecież i siedemdziesiąt lat niewoli to bardzo długo i gdy one się skończyły, gdy rozeszła się wiadomość: Żydzi mogą wracać do swojej ojczyzny - do swojej Świętej Ziemi - to co się okazało? To okazało się, że nie ma kto wracać. Bo jak on będzie wracać, jeżeli ma tu swoją rolę, którą kupił i którą tyle lat uszlachetniał, wyrzucał z niej kamienie, plewił chwasty, nawoził i teraz wreszcie ta rola daje mu stokrotne plony. Jak on stąd odjedzie? Zostawi ten dom, który wyremontował? W który włożył tyle pieniędzy i pracy: i nowy dach położył, i nowe drzwi, i okna, i wszystkie nowe meble sprawił. Czy mu nie żal by było zostawiać taki piękny dom? Jemu by bardzo było żal. Jak wracać, skoro babilońskiemu mężowi ani w głowie jechać gdzieś do jakiejś Palestyny?
Jak zostawić swoje dzieci? A przecież babiloński mąż dzieci nie odda.
Oderwał oczy od Jana - dopiero teraz zorientował się, że wpatrywał się w niego bez przerwy jak urzeczony. Rozejrzał się po ludziach. Dopiero teraz sobie uświadomił, jaka cisza panuje. Zobaczył ludzi zasłuchanych jak chyba nigdy dotąd, zaciekawionych tym opowiadaniem jak On sam.
- I czy wy się dziwicie prorokowi? On się modlił:
"Przygotujcie drogę dla Pana, prostymi czyńcie ścieżki Jego. Każda dolina będzie wypełniona
- a każda góra i wzniesienie zostaną zrównane.
Drogi kręte będą wyprostowane,
a wyboiste zostaną wygładzone.
I każdy człowiek ujrzy zbawienie Boże".
Wy się mnie spytacie, o czym prorok mówił? Czy prorok mówił o drogach wiodących z Babilonu do Ziemi Świętej? Czy on mówił o tym, by te drogi były wygodne, bo wracać będą wszyscy, a więc i ludzie starzy, i ludzie bardzo starzy, którym trudno chodzić, którzy mają reumatyzm i trudno im iść po drogach wyboistych, i którzy mają chore serce i trudno im iść pod górę i na dół. Że będą wracać dzieci i bardzo małe dzieci, i dzieci na rękach matek i ojców? Czy on, ten prorok, którego nazywamy drugim Izajaszem: Izajaszem czasów wygnania, czy ten wielki prorok mówił o drogach wiodących
z Babilonu do Jerozolimy? Ja wam powiem, o jakich on drogach mówił: on mówił o drogach ich serc. Aby ich serca były gotowe na powrót do kraju przodków, gdzie będzie można żyć jak na Izraelitów przystało, zachowując wszystkie tradycje i wierzenia, które Bóg nam objawił.
Jan znowu zamilkł. Znowu spojrzał na słuchaczy, jakby szukając zrozumienia:
- I ilu wróciło Żydów? I wróciło tylko trzydzieści tysięcy. Tylko trzydzieści tysięcy! Czy łatwo w to uwierzyć? Nie, nie łatwo. Ani mnie nie jest łatwo, ani wam. A co z resztą? Z tą ogromną resztą? Zniknęła. Rozpłynęła się wśród morza pogaństwa. Tak jak poprzednio zniknęło dziesięć pokoleń izraelskich zabranych do niewoli przez Asyrię. Już nigdy nie powrócili nad Jordan, do kraju świętego podarowanego im przez Boga.
Przerwał, jakby zamykał kolejny rozdział i pozwalał odetchnąć przed rozpoczęciem następnego.
- Wy się mnie spytacie: Po co ja to wszystko opowiadam. Przecież, dziękować Bogu, jesteśmy na Świętej Ziemi, nad świętym Jordanem, możemy bez przeszkód świętować nasze uroczystości, zachowywać nasze zwyczaje, składać Bogu ofiary w naszej świątyni. Gdyby to wystarczało. Jakie proste byłoby nasze życie, gdyby wystarczyło przybyć do Ziemi Świętej, aby być zbawionym. Gdyby wystarczyło zamieszkać tu, chodzić na wielkie święta do Jerozolimy i składać Bogu ofiary, w soboty spożywać uroczyste kolacje przy kaganku. Jakie proste byłoby nasze życie. Ale tak nie jest. My potrafimy sobie stworzyć Babilon nawet na Świętej Ziemi.
Przyłapał się na tym, że słuchając Jana powtarza słowo: "znakomite, znakomite". Czuł w sobie rozdwojenie. Słuchał go, jak słuchali go wszyscy tu obecni, z całym zrozumieniem i zaangażowaniem, z całą akceptacją tego, co Jan przekazywał, z pokorą i oddaniem i takim by najchętniej został. A z drugiej strony przyglądał się mu od strony warsztatu, jako fachowiec, jako krytyk, który spokojnie i na chłodno ocenia to budowanie dzieła sztuki krasomówczej. Tak, ten przeskok od Żydów w niewoli babilońskiej do współczesnej rzeczywistości był genialny. Dopiero teraz stało się jasne, po co on tak długo opisywał tamtą sytuację. Po to, żeby przerzucić ją w teraźniejszość, żeby było w pełni oczywiste to zagrożenie, w jakim się znajdujemy.
89

- I ja przyszedłem do was, żeby wyprostować drogi wasze, które prowadzą do niebieskiej Jerozolimy, którymi powiedzie was Mesjasz, obecny już wśród was. Bo już wam tu dobrze w grzesznym Babilonie. Już się rozgościliście w bałwochwalczych wierzeniach, zwyczajach. Już obrośliście grzesznym tłuszczem, już wam przyjemnie i wygodnie, i interes dobrze prosperuje. Po co się drapać na jakieś wyżyny, skoro już i pole waszej nieuczciwości dobrze rodzi, i wygodnie się mieszka w waszym domu pełnym zabobonów, przesądów, diabelskich wierzeń.
Zatrzymał się. Tym razem tylko na moment i już ciągnął dalej:
- A może się mylę lub przesadzam? To ja bym się bardzo cieszył, gdybyście mi to mogli wykazać, że tak nie jest, to bym wam na klęczkach dziękował, po stopach całował, proch sprzed waszych nóg ścierał, gdyby tak nie było. Ale ciągle słyszę jęk starych rodziców wypędzanych z domów, słyszę płacz głodzonych dzieci, skargę bitych sług.
Teraz szedł "po ciosie". Nie uciekał od tematu, ale zatrzymał się nad nim, by maksymalnie wygrać go i wykorzystać:
- Wy się może spytacie: Gdy mieszkam na pustyni, jak potrafię usłyszeć, co się u was dzieje. To wam odpowiem. Do mnie przychodzą poniewierane sługi, skarżą się na was wygnani rodzice, opowiadają o waszych niesprawiedliwościach prześladowani sąsiedzi, wypłakują się u mnie oszukane sieroty. Że zabieracie ziemię, że nie oddajecie pożyczonych pieniędzy, że nie wypłacacie za pracę tyle, ileście się umówili, że na każdym kroku oszukujecie, oszukujecie, oszukujecie, chciwi, pazerni, zachłanni, nienasyceni.
Tak, teraz to był już inny Jan. Nic z atmosfery niefrasobliwego opowiadania o zamierzchłych wydarzeniach. Teraz już całą stopą tkwił w teraźniejszości, piętnował grzechy, pod jego spojrzeniem nie ukryło się żadne przestępstwo kamuflowane pozorami słuszności. Zatrzymał się. Przerwał na chwilę, a potem przeszedł znowu do opowiadania, ale już innym głosem: tylko na pozór swobodnym, lecz naprawdę drapieżnym, prowokacyjnym:
- A potem przychodzicie w sobotę do synagogi, odprawiacie uroczyste nabożeństwa, słuchacie świętych tekstów Pięcioksięgu Mojżeszowego, proroków, kazań mądrych rabinów, kiwacie głowami i potakujecie na to, co Bóg do was słusznego powiedział i cmokacie ustami, jakie to wszystko dobre i piękne, sam miód, sam cymes,
90
same delicje i uśmiechacie się do prawdy, która jest głoszona, trącacie się łokciami i podziwiacie, co to też wspaniałego do was Pan Bóg przemówił. Tylko do was, nie do żadnego innego narodu. Śpiewacie piękne pieśni i psalmy. I mówicie: Jakiego mamy pobożnego rabina, takie piękne szaty przybiera na szabat i święta, jak on dba o Święty Zwój, w takie piękne sukienki przyobleka i tak czyści koronę, żeby się błyszczała, i tak pobożnie wkłada ją na szczyt Świętego Zwoju. A przed Świętami idziecie na plac i wybieracie piękne sztuki zwierząt Bogu na ofiarę. Żeby były bez żadnej skazy ani żeby nie kulały, ale żeby miały racice zdrowe i róg nie ułamany, i sierść lśniącą, i skórę bez ran i bez liszajów, i żeby były zupełnie w porządku, i wciąż sobie myślicie, że to wszystko po to, aby Pan Bóg się z was cieszył. Czy wy to dobrze słyszycie, co powiedziałem? Powiedziałem: Aby Pan Bóg z was był zadowolony.
Zrobił pauzę. Trwała cisza. Słuchacze jakby przywarli do ziemi. Czekali na cios, wiedzieli, że spadnie lada chwila. Znali już dobrze świętego kaznodzieję. I rozróżniali wszystkie jego sposoby przemawiania. Wiedzieli, że kpi w żywe oczy i za chwilę ugodzi ich przewrotność.
- Wyście się spodziewali, że teraz krzyknę. Wy nie jesteście głupi. Ja wiem, do kogo mówię. Wy wiecie, że ja kpię z was, wyśmiewam was i spodziewacie się, że teraz posypią się gromy, że przeklnę waszą przewrotność, że wezwę Boga, waszego Sędziego i Oskarżyciela, aby ukarał waszą zatwardziałość. Nie. Ja tym razem nic takiego nie powiem, bo to jest zbyt poważna sprawa. Spytam was tylko: Czy wiecie, kto to jest opętany człowiek? Wy mi powiecie:
Wiemy, wiemy, człowiek opętany to taki, co szaleje; lata po świecie rozczochrany, obtargany, wyje po nocach, krzyczy przez całe dnie, zaczepia ludzi. Spytacie się, czy ja myślę o takich. Powiem wam uczciwie. Może oni są opętani przez szatana, może nie. Nie wiem. Ale wiem, że tacy, którzy żyją w nieprawości, to ci są opętani.
Mówił to jeszcze wciąż spokojnie, z wyraźnym zatroskaniem o ich dalszy los, jakby zwierzając się czy tłumacząc:
- I jeżeli ty postępujesz tak, oszukując i krzywdząc, to wiedz:
jesteś opętany. Przyszedłem do was, żeby was uratować z niewoli szatana i w ten sposób przygotować was do królestwa Bożego, które będzie budował Mesjasz. Wy, którzy nazywacie siebie narodem
91

Księgi, którzy tacy dumni jesteście z tego, że sam Bóg do was przemawia przez stronice Pisma Świętego...
Już skończyło się spokojne mówienie Jana. Teraz już wołał. Jego głos potężny grzmiał wśród drzew. A przy tym te wyciągnięte w górę
ramiona i ekstatycznie podniesiona w górę twarz robiły przejmujące wrażenie.
- To ja ci powiem, co ty ze Świętym Zwojem robisz. Ty sobie jego sukienką twoje brudne nogi wycierasz. Ty jego koronę już dawno przehandlowałeś, ty stronice Świętego Zwoju drzesz, codziennie drzesz, poniewierają się po twoim domu, wiatr je rozwiewa i wywiewa na pola, depczesz po nich, wgniatasz w błoto. Ty szukasz pięknego zwierzęcia, żeby je złożyć na ofiarę? Żeby ciebie przed Bogiem przedstawiało? Czy chcesz, by ci doradzić, jakie zwierzę masz kupić, żeby ciebie przedstawiało? Ja ci zaraz doradzę. Kup rachityczne, z oblazłą sierścią, obsypane chrostami, ze skorupami wrzodów i z otwartymi, cieknącymi ropą ranami, zawszone i zapchlone, chude, ze sterczącymi łopatkami i żebrami przebijającymi cienką skórę, ledwo dychające. Kup takie i takie zanieś Bogu na ofiarę z płaczem nad tym zwierzęciem i nad sobą, żeś na inne nie zasłużył! I wsadź na siebie wór, i posyp łeb popiołem, i głoduj o chlebie i wodzie, przepraszając Boga, by ci przebaczył! Albo nie wsadzaj na siebie wora, nie syp na łeb popiołu, bo cię znam, bo jesteś gotów i to sprzedać ludziom, by cię chwalili za twoją pobożność.
Po co to mówię? Ja po to wam to mówię, bo się o was boję. Boję się, że nie ruszycie się z tej niewoli babilońskiej grzechu, w której macie już swój dom i swoją rolę, w której wam dobrze, wygodnie i opłaca się, bo wciąż nowy pieniądz sypie się w kieszeń, zarobiony na waszych nieuczciwościach i ludzkich krzywdach. A wtedy i pracować tak nie trzeba, i wysilać się nie musisz, i można popić z kolegami podobnymi tobie. Tak, bo nie jesteś sam i kompanów do lewych interesów masz dość. Jak tu wybierać się w daleką drogę uczciwości,
prawdy, obowiązku, dotrzymywania słowa, pomocy tym, którzy w kłopotach?
Czy pamiętacie, ilu Żydów wróciło do Judei? Może pamiętacie, może nie pamiętacie. Ale ja mogę wam przypomnieć. Ilu wróciło? Trzydzieści tysięcy. Słyszycie? Tylko trzydzieści tysięcy. Reszta rozpłynęła się w pogańskim morzu. I wam to samo grozi: że zginiecie. Tylko w straszniejszy sposób: bo wam się ciągle będzie zdawało, że
92
jesteście prawowitymi Izraelitami. Bo pochodzicie w prostej linii od ojca naszego, Jakuba, bo mieszkacie na Obiecanej Ziemi, bo świętujecie wszystkie uroczystości izraelskie. Ale serca wasze są pełne zgnilizny, ale czyny wasze są szatańskie!
Już wiecie, po co do was przyszedłem. Przyszedłem tak, jak tamten Izajasz do krainy babilońskiej, żeby zaprowadzić swój naród do Jerozolimy. Tak ja chcę was wyprowadzić z waszego grzechu i zaprowadzić do królestwa Bożego, które będzie budował Mesjasz.
Późnym wieczorem, a właściwie już w nocy, przyszedł Jan. Jeszcze tu i ówdzie jarzyły się ogniska, ale większość pielgrzymów spała. Szedł z nim przez ciemny nadbrzeżny lasek przetykany plamami światła, aż wyszli na pustynię zalaną blaskiem księżyca, przecinaną granatowymi, ostrymi cieniami padającymi od skał. Nad nimi wisiała czasza migocących gwiazd, bliskich prawie na wyciągnięcie ręki, i księżyc w pełni.
- Jestem zaskoczony brakiem reakcji ludzi, gdy Ciebie im wskazałem jako obiecanego Mesjasza.
- Myślę, że oni są już na dobre związani z twoją osobą. I nie jest dla nich możliwe pójście za mną. Trzeba to tak pozostawić. Czasem oczekiwanie jest ważniejsze od spełnienia.
- Ale ja ich opuszczę.
- Nawet wtedy. Chcesz iść do Tyberiady?
- Tak jak Ci mówiłem. Chcę oczarować Heroda Twoją Ewangelią. A przy tym spróbuję go skłonić, by oddał swemu bratu jego żonę.
- Jak plotka niesie, Herod ma jej dość.
- I mnie się tak zdaje, bo ta nie tylko się szarogęsi i jest nieznośną awanturnicą wtrącającą się we wszystko, ale jeszcze idzie na pełną współpracę z Rzymianami.
- Wobec tego, dlaczego Herod ją trzyma?
- To bardzo sprytna i niebezpieczna kobieta. Rozbudowała dwór Heroda. Wciąż przyjęcia, zabawy. Znakomita kuchnia. Muzy-, ka. Pokazy. Przedstawienia. | - Herod zawsze to lubił.
- Tak. I to bardzo. A na domiar, zakochał się w jej córce, Salome, młodziutkiej, bardzo pięknej dziewczynie. Nie tylko pięknej, ale to wielki talent taneczny. A Herod to esteta.
I o tym wszystkim Herodiada wie dobrze.
93

- Oczywiście. Wie i wykorzystuje na wszelaki sposób. Bo Herod, niestety, jest człowiekiem słabym i niekonsekwentnym.
- Jak chcesz działać?
- Chcę, żeby się zachwycił Twoją nauką. A wtedy oddali Herodiadę, zgorszenie dla całego narodu.
Wstał znowu wcześnie rano. Jak co dzień, poszedł na drugi brzeg rzeki po zakupy. Sytuacja się powtórzyła. Znowu ten inny Jan - nie ten z nocnych rozmów - zaczął wołać, wskazując na Niego:
- Oto Baranek Boży!
Zdziwiło Go to, że Jan ponawia próbę, która nie zdała egzaminu, ale znał reakcję wczorajszą. Już wiedział, że ludzie zachowają się obojętnie. I tak też było. Choć nie całkiem. Zauważył, że od Jana oderwało się dwóch jego uczniów i podążało w Jego stronę. Miał okazję już wcześniej ich zaobserwować. Jeden - młody jeszcze chłopak, kilkunastoletni. Drugi - dojrzały już mężczyzna, zawsze uśmiechnięty i życzliwy. Nawet wiedział, że chłopiec ma na imię Jan - wołali go Janek - a ten mężczyzna to Andrzej. W pierwszej chwili myślał, że przychodzą do Niego z jakimś poleceniem od Jana. Przystanął.
- Co chcecie? - spytał.
Przystanęli i oni. Może nie spodziewali się takiego pytania, czy też nie wiedzieli, jak zacząć. Zapadła chwila niewygodnej ciszy. Pierwszy oprzytomniał Janek. Zapytał ni z tego, ni z owego - jak dziecko:
- Nauczycielu, gdzie mieszkasz?
Uśmiechnął się na to nieporadne pytanie. I odpowiedział:
- Chodźcie i zobaczcie.
Jakiś czas szli w milczeniu. Aż pierwszy nie wytrzymał znowu Janek i spytał:
- A gdzie masz to żelazne wiejadło?
- O jakim wiejadle myślisz? - spytał zaskoczony.
- Nasz mistrz, Jan, mówił, że Ty będziesz sądził ludy i żelaznym wiejadłem będziesz oddzielał złych od dobrych, tak jak się oddziela plewy od ziarna.
Chciał się roześmiać w głos, ale się powstrzymał i z tą samą serdecznością odpowiedział mu:
94
- Tak będzie na końcu świata, kiedy Syn Człowieczy przyjdzie sądzić narody. Ale nie teraz.
- A jak to będzie na końcu świata? Opowiesz nam kiedyś?
- Opowiem.
Wymijali ludzi i drzewa, pięli się po stoku w górę.
- A co Ty teraz będzie robił? - Janek najwyraźniej przestał mieć już jakiekolwiek opory i chciał zaspokoić swoją ciekawość.
- Będę nauczał - odpowiedział mu.
- Tak jak Jan?
- Tak jak Jan - potwierdził.
- I będziesz chrzcił?
- Jak ktoś tego będzie chciał, to też będę chrzcił. Janek był najwyraźniej rozczarowany:
- A wobec tego nie wystarczyłby Jan?
- Kraj duży. Na dwóch miejsca jest dość - odpowiedział wymijająco.
- Jan przygotowywał nas na przyjście Mesjasza, który przywróci królestwo Izraela - włączył się Andrzej, mówiąc niby do Janka, a bardziej chyba do Niego.
Janek znowu się ożywił:
- To Ty chcesz przywrócić królestwo Izraela?
- Królestwo Boże na ziemi - poprawił go.
- Ty będziesz królem? - dopytywał się Janek.
- To jest królestwo sprawiedliwości i pokoju - odpowiadał cierpliwie. - Królestwo ludzi, którzy chcą kochać Boga i drugiego człowieka.
Przybyli na miejsce.
- Jak tu ładnie - ucieszył się Janek. - Piękny kąt sobie znalazłeś, choć trochę daleko.
- Ale za to spokojnie - dorzucił Andrzej.
- Usiądźcie - zaprosił ich. - Najwyższy czas, żebyśmy się posilili.
- A co masz do jedzenia? - spytał zaintrygowany Janek.
- Jest chleb, ser, jarzyny, owoce i woda.
- To ja się najbardziej cieszę z owoców. A skąd Tyś tyle nabrał jedzenia? - Janek wciąż się dziwił.
- Przygotowałem się na powrót do Galilei.
- O, to bardzo się cieszę. Bo my też wracamy. Możemy iść z
95

Tobą? To nam będziesz wszystko mógł opowiedzieć o Twoim królestwie.
Usiedli. Wziął więc obrus, rozłożył go na ziemi. Na nim położył stosik placków pszennych, bukłak z wodą, owoce. Patrzyli w milczeniu na Jego działania. Gdy już wszystko było gotowe do posiłku, stanął wyprostowany, gotowy do modlitwy. Wstali i oni. Wtedy zaczął się modlić:
- Błogosławiony bądź, Panie, nasz Boże, Królu wszechświata, Ty, który karmisz nas i cały świat dobrocią, łaską, szczodrobliwością i miłosierdziem.
Przerwał i wraz z nimi wyrecytował refren:
- Błogosławiony bądź, Panie, Ty, który karmisz wszechświat. Podjął drugą część modlitwy:
- Chwała Tobie, Panie nasz, Boże, albowiem dałeś nam jako dziedzictwo ziemię upragnioną, dobrą i rozległą, Przymierze i Prawo, życie i pokarm, za to wszystko dzięki Ci składamy i wysławiamy imię Twoje na wieki.
Znowu przerwał i razem z nimi wyrecytował:
- Błogosławiony bądź, Panie, za ziemię i za strawę. Następnie usiedli, a On wziął pierwszy placek, rozłamał go, podał każdemu część i zaczął sam jeść.
- Jak Ty to wszystko ładnie robisz - zachwycał się Janek. - I tak będziesz za każdym razem robił, jak będziemy szli do Galilei? Ja już się nie mogę doczekać, kiedy wrócimy do Galilei - Janek rozgadał się na dobre. - Nie lubię Judei. Tu tylko skały i skały. Pustynia. Szczęście, że Jan zatrzymał się nad Jordanem, gdzie przynajmniej mamy tyle zieleni. Wciąż go namawiamy, żebyśmy szli w górę rzeki, ku Galilei.
Odeszli dopiero po paru godzinach. Ale wiedział, że powrócą. I tak było. Przyszli tego samego dnia, zanim słońce schyliło się ku zachodowi. Nie sami. Andrzej był ze swoim bratem: Szymonem. Skąd się wziął Szymon, dowiedział się od Janka, który opisał całe zdarzenie:
- Andrzej powiedział do niego: Znaleźliśmy Mesjasza. A Szymon odpowiedział: Naprawdę? Gdzie On jest? Niech Go zobaczę. Zaprowadź mnie do Niego. I tak przyszedł tu z nami do Ciebie.
Zobaczył wielkiego, przyciężkiego mężczyznę o chmurnym obli-
96
czu, obserwującego Go spod krzaczastych brwi. I już wiedział, że to ten. On będzie ostoją tego, co się zaczyna rodzić. Powiedział mu:
- Ty jesteś Szymon, syn Jony, ale będziesz się nazywał Skała. W odpowiedzi napotkał to samo chmurne spojrzenie. Zaskoczeni byli wszyscy. Nikt nie spodziewał się takiego powitania. Zamilkli. Nawet Janek przestał paplać i otworzył buzię ze zdziwienia, ale zaraz chciał się jakoś znaleźć w tej nowej sytuacji i upewniał się:
- To już nie będziemy na ciebie mówili Szymon, tylko Skała? Nikt mu nie odpowiedział. Nie zrażony tym odpowiedział sam sobie:
- Ale to ładnie, Skała. Tylu jest Szymonów. Nie znam żadnego Skały. Kefas po naszemu, a po łacinie? No jak?
- Petra - odpowiedział Andrzej.
Może nawet dobrze, że Janek mówił, bo chyba długo trwałoby niezręczne milczenie. Nie dziwił się temu. Zmienić komuś imię i to przy pierwszym spotkaniu! Na pewno nie było to zdarzenie zwyczajne. Tylko Szymon najwyraźniej nie zaakceptował tego. Odszedł bez słowa. Odeszli wkrótce również Andrzej i Janek. Jeszcze chwilę zatrzymali się, żeby omówić drogę do Galilei, ale i oni poszli do siebie, bo już zbliżał się zachód słońca. Został sam. I od razu podziękował Bogu za tych nowych przyjaciół, których tak niespodziewanie otrzymał.
Już zasypiał, przykryty swoim płaszczem, gdy posłyszał odgłos kroków. To było dwóch ludzi. W pierwszej chwili zdawało Mu się, że idą do Niego. Nawet chciał wstać, żeby im ułatwić odnalezienie Go. Ale oni nie szli do Niego, ani Go nawet nie zauważyli, zajęci rozmową. Zatrzymali się pod rosnącym w pobliżu drzewem figowym i kontynuowali rozmowę półgłosem. Najwyraźniej przyszli, żeby ze sobą spokojnie porozmawiać. Nie przypuszczali, że tu jeszcze ktoś może się znajdować. Nie widzieli ani Jego, ani Jego jaskini, bo akuratnie znajdowała się w cieniu ostro świecącego księżyca. Podniósł głowę z wezgłówka, przyglądnął się, ale nie rozpoznał żadnego z nich. Krył ich cień padający z korony drzewa. Chociaż rozmawiali cicho, słyszał dobrze, co mówią. Jego jaskinia jak muszla skupiała głosy. Jednym z nich był człowiek na czyichś usługach - może nawet Rzymian - trudno Mu było to ustalić. Drugim był uczeń Jana Chrzciciela. Właściwie powinien im zwrócić uwagę, że nie są sami, że On ich
7 - Jezus
97

słyszy. Ale na początku był zbyt senny. A potem już na to bylo za późno. Rozmowa się skończyła tak prędko, jak się zaczęła:
- Nas interesuje, co Jan ma zamiar dalej robić, jakie są jego plany na najbliższą i na dalszą przyszłość. Oprócz tego - jacy są ludzie, z którymi on się potajemnie kontaktuje...
Tę wyliczankę, która - być może - trwałaby jeszcze długo, przerwał szorstki głos drugiego rozmówcy:
- Po co wam to?
- Stoimy na straży dobra narodu żydowskiego i musimy wszystko wiedzieć.
- Dlaczego się do mnie z tym zwracacie?
- Jesteś jednym z uczniów Jana i dużo wiesz.
- Dobrześ powiedział, że jestem uczniem Jana, ale to znaczy nie tylko że dużo wiem, ale że go w niczym nie zdradzę.
- Czemu zaraz takie słowo "zdrada"? - zaperzył się rozmówca. - To, co zrobisz, będzie równocześnie dla dobra Jana.
- Ja skończyłem i nie mam nic więcej do powiedzenia.
- Uważaj, bo my mamy długie ręce i możemy, jak chcemy, ludziom pomagać i ludziom szkodzić. Jeżeli ty nam pomożesz i my tobie pomożemy. Za darmo nic nie chcemy.
- Odchodzę, bo się brzydzę tobą.
- Nie rób z siebie bohatera.
Z cienia oderwała się postać młodego człowieka. Przebiegł w odległości nie większej niż parę kroków. Widział jego twarz dokładnie. Potem, po dłuższej chwili, wysunął się z cienia drugi człowiek. Ale obrał inną drogę i nie mógł rozpoznać jego twarzy, choć sylwetkę postaci zapamiętał. Długo nie mógł zasnąć. Jednego chciał na pewno. Chciał spotkać tego chłopca jeszcze kiedyś. Przynajmniej wiedział, że należy go szukać wśród uczniów Jana.
Już z samego rana, gdy tylko po modlitwie szedł z pustym bukłakiem do rzeki po wodę, napotkał jakiegoś młodego człowieka idącego pod górę, który - gdy Go zobaczył - zatrzymał się.
Przystanął przy nim pytając:
- Ty do mnie?
- Ja... - przybysz urwał i zatrzepotał powiekami. - Tak, ale nie chciałbym Ci przeszkadzać, a widzę, że jesteś zajęty. - Cały czas miął w rękach brzeg swojego płaszcza.
98
- Nie, nie jestem zajęty. Idę po prostu po wodę do rzeki. Mów, w czym mogę ci pomóc.
- Ja... - podjął znowu, ale najwyraźniej nie wiedział, jak ma powiedzieć to, o co mu chodzi. - Przyszedłem... - znowu przerwał, patrząc teraz pod swoje nogi. - Mam na imię Filip... - zakończył niepewnie.
Czekał cierpliwie, współczując mu serdecznie, że taki nieśmiały, i równocześnie myśląc: "Co będzie, gdy go kiedyś wezmą na przesłuchanie. Jak się będą wściekać, żeby coś z niego wydusić". Aż się uśmiechnął na tę myśl do siebie.
- Nie śmiej się ze mnie - Filip zaprotestował, spostrzegłszy Jego uśmiech. - Chciałbym zostać Twoim uczniem, ale boję się, że będę Ci tylko kulą u nogi.
Przygarnął go szerokim gestem i ucałował:
- Jeżeli tylko chcesz, nie obawiaj się o nic. Zrobił przerwę i zapytał go ze śmiechem:
- A jak ty na to wpadłeś?
- Ja jestem z Betsaidy. Z miasteczka, skąd pochodzą Szymon i Andrzej.
- A, jak tak, to już wszystko rozumiem.
- Dziękuję Ci, dziękuję Ci - Filip powtarzał ze łzami w oczach, a potem, nie patrząc na Niego, zbiegł na dół ku rzece.
Gdy wracał z wodą do swojej groty, zobaczył znajomą grupę ludzi. Na przodzie szedł Janek z Andrzejem, ale tuż za nim Filip i czwarty człowiek z upartą, zadziorną twarzą, w którym - ku swojemu zaskoczeniu - rozpoznał chłopca spod drzewa figowego. Tak. Niewątpliwie to był on. Nie mógł się powstrzymać z radości, która
w Nim wybuchła:
- Oto prawdziwy Izraelita, w którym nie ma zdrady - oświadczył, wskazując ręką na niego.
Nieznajomy, zupełnie zaskoczony tymi słowami, przystanął i wpatrując się w Niego intensywnie, zapytał:
- Skąd mnie znasz?
- Widziałem cię pod drzewem figowym - odpowiedział mu. Zobaczył, jak na te słowa napięta, a nawet agresywna twarz młodego człowieka zelżała. Zadziorność przemieniła się w zdumienie, graniczące z przerażeniem i nagle ten pewny siebie młody człowiek zaczął coś mówić mamrocąc jakby do siebie, jakby do Niego:
99

- Zaprawdę, jesteś Synem Bożym. Ale tu nie wytrzymał, oczywiście, Janek:
- Tak, tak, teraz on mówi, że Ty jesteś Mesjaszem, ale niech by Ci opowiedział, co na początku mówił o Tobie. W tym momencie przerwał mu Andrzej:
- Janek, uspokój się. Nikt cię o to nie prosi.
- A właśnie że tak, a właśnie że tak. Najpierw Filip przybiegł do Natanaela i zawołał: "Znaleźliśmy Mesjasza, Jezusa z Nazaretu". A wtedy, powiedz, coś odrzekł, no powiedz, wstydzisz się? To ja powiem. A Natanael oświadczył: "Cóż może być dobrego z Nazaretu?" Tak oświadczył. Słyszałem na własne uszy. I co Ty na to, Jezu?
Wybuchnął śmiechem. Śmiech Jego okazał się tak zaraźliwy, że za moment wszyscy zaczęli się śmiać i śmiali się, śmiali aż do łez, powtarzając ten zwrot bez końca:
- Cóż może być dobrego z Nazaretu? Gdy tylko znalazł się sam na sam z Natanaelem, opowiedział mu, jak wyglądała historia z tym drzewem figowym.
- Czy wiesz, kto to był? - spytał swojego nowego przyjaciela.
- Pojęcia nie mam. Przyszedł do mnie, mówiąc, że ma jakąś osobistą sprawę, wyprowadził mnie na skraj pustyni, no i okazało
się, jaka to osobista sprawa. Jedno jest pewne: jesteście śledzeni - zakończył.
- To wiemy od dawna. Teraz mamy kolejny dowód.
Jeszcze tego samego dnia pod wieczór pojawił się partner nocnej rozmowy z Natanaelem. Poznał go po sylwetce. Szedł z drugim, znacznie młodszym od siebie mężczyzną o lisiej twarzy, z rudym zarostem i rudą czupryną, wy głaskaną, zadbaną, ubranym starannie czy raczej pretensjonalnie. Odczekali przezornie aż pozostał sam. Ciekaw był, z czym przychodzą do Niego.
- Bądź pozdrowiony. Mistrzu - powiedział ten z siwawym zarostem. - Jak słyszę, szukasz uczniów.
- Skąd taka wiadomość doszła do ciebie? Nie, naprawdę nie szukam uczniów.
Ale tamten nie dał się zbić z tropu:
- Przyprowadzam Ci człowieka, który Ciebie szuka. Judasz mu na imię. Nosi przydomek Iskariota - Nożownik. Bo i przeszłość
100
miał niechlubną. Ale nawrócony dzięki Twojemu prorokowi Janowi i przez niego ochrzczony, pragnie być Twoim uczniem. Może go chcesz jakoś inaczej nazwać? Przyprowadziłem go, bo on nie miał odwagi przystąpić do Ciebie.
Spojrzał na rudego. Nie, co jak co, ale ten nie wyglądał na takiego, który nie ma odwagi. Zimna twarz z grymasem ironii. W pierwszej chwili chciał odpowiedzieć pośrednikowi, żeby raczej zaprowadził swojego protegowanego do dowódcy wojsk Heroda, to on mu na pewno znajdzie stosowne zajęcie w służbie szpiegowskiej, ze specjalnością: skrytobójca, ale pomyślał, że Judasz już jest na tej czy podobnej służbie, i zaśmiał się wewnętrznie z tego odkrycia. Jeszcze raz spojrzał na niego. Tak. Ten już jest skończony. Poznał wszystko, co może człowiek poznać, z morderstwem włącznie. Taki się popularnie nazywa człowiekiem bez skrupułów. Zadał sobie natychmiast pytanie: Na czyich on jest usługach? Trzeba się go pozbyć jak najprędzej. Napłynęła równocześnie refleksja: "Jeśli go nie przyjmę, nic ani nikt go nie uratuje. A w naszym środowisku może się rozpręży, odtaje i dojdą do niego słowa Boże. Może się zaprzyjaźni z nami. Otoczę go szczególną serdecznością. W końcu uczniowie nie mają być hufcem anielskim, ale ludźmi normalnymi. Przecież nie przyszedłem po to, aby zgromadzić i zakładać towarzystwo wzajemnej adoracji". Odpowiedział mu:
- Jeśli chcesz iść ze mną, to dobrze, tylko z góry cię ostrzegam, że u nas będzie głodno, chłodno, niewygodnie.
Zobaczył błysk pogardy w oczach Judasza i usłyszał:
- Pieniędzy nigdy mi w życiu nie brakowało. Możecie na mnie liczyć. Dołożę wam, gdy będziecie głodować.
- Szy git - powiedział starzec. - No, to jesteś Jego. Na te słowa znowu się uśmiechnął do siebie. Nie wiadomo do kogo to było powiedziane. "Czy to Judasz jest mój, czy ja jestem Judasza?" Stary nagle się zmył. Nie wiedział, co było tego przyczyną. Ale niebawem znalazł odpowiedź na to pytanie: nadchodzili Jego nowi przyjaciele. Zwrócił się do nich z uśmiechem:
- Macie kolegę.
Przyglądali się podejrzliwie przybyszowi.
- Skąd ty jesteś? - spytał Andrzej.
- A ty skąd jesteś? - odwarknął nieprzyjaźnie Judasz.
101

- Ja jestem z Betsaidy, tak jak i mój brat, Szymon, jak również i Filip, a ty skąd?
- Ja ze świata.
Na tym się prezentacja skończyła. Atmosfera została zwarzona. Wesołe rozmowy, z którymi oni zbliżali się, ucichły.
"No, niech sobie usiłują radzić. Zobaczymy, jak się to rozwinie. Zobaczymy, kto komu ulegnie".
Od pierwszej chwili zetknięcia się Judasza z resztą stało się jasne, że ten zechce objąć stanowisko kierownicze w grupie, że zechce w niej rządzić. Było to tym łatwiejsze, że dotąd nie wyłonił się żaden kandydat. Szymon - którego On sam wskazał na kierownika i nazwał go Skałą - nie przyjął tej propozycji, trzymał się wciąż z boku i nie wiadomo, czy w ogóle miał zamiar pozostać z nimi. "No, zobaczymy, jak się to dalej potoczy" - powiedział do siebie.
Wieczorem miał jeszcze jedną wizytę: przyszedł niespodziewanie Tomasz. Nie przypuszczał, że go jeszcze zobaczy.
- Gdzie byłem? Bytem w tym czasie w Jerozolimie. Załatwiłem, co miałem załatwić i chciałem już wracać do Galilei, ale znowu tu wstąpiłem. Myślałem, że może Cię spotkam. No i szczęśliwie trafiłem, bo usłyszałem, jak Jan oświadczył, że Ty jesteś Mesjaszem. Co Ci mam powiedzieć? Ja Ci powiem, że to mnie nie zaskoczyło. Zresztą, pamiętasz, mówiłem Ci o tym.
Patrzył z radością na jego serdeczną, mądrą twarz. Słuchał jego głosu i cieszył się, że będzie miał wśród swoich uczniów i tego mądrego, spokojnego człowieka.
A on wciąż dalej mówił:
- Ja mam jedną prośbę. Może ona głupia -Ty rozsądzisz. Domyślam się, że potrzebujesz młodych ludzi. Ale czy wśród młodych nie może być jeden stary? Ja myślę, że może. A jak Ty myślisz?
- Ja myślę tak samo jak ty. Bardzo się cieszę, że będziemy razem.
Gdy tak z nim rozmawiał, zobaczył młodego człowieka czekającego na możliwość porozmawiania z Nim. Gdzieś go spotkał, tylko nie pamiętał, gdzie. Przeprosił Tomasza i zwrócił się do niego:
- Masz jakąś sprawę do mnie?
- Nie pamiętasz mnie? - spytał ten zdziwiony.
- Nie przypominam sobie.
102
- Ciebie, poranionego, przywiózł do naszego obozu pasterskiego Samarytanin.
- Ach, tak! Już wiem. Ty jesteś Tadeusz, a raczej Juda-Tade-
usz. Bardzo mi miło, że cię widzę. Z czym przychodzisz do mnie?
- Od razu wiedziałem, że to Ty jesteś tym narodzonym w stajni betlejemskiej, przed trzydziestu laty, Mesjaszem. Prosiłem naszego przywódcę, żeby mi pozwolił iść z Tobą, ale nie pozwolił. To uciekłem.
- A rodziców spytałeś o zezwolenie?
- Nie mam rodziców. Jestem sierotą.
- Dobrze. Ale jak ci się u mnie nie będzie podobało, to wrócisz
do pasterzy.




ud w Kanie
Galilejskiej
Pozostałby chętnie dłużej, choćby jeszcze parę dni, w tym środowisku Janowym, w którym tyle się zaczęło dziać. Ale trzymał Go termin uroczystości ślubnych w Kanie, na które był zaproszony. Tym bardziej, że przyrzekł młodym, którzy zawitali jeszcze kiedyś do Nazaretu z zaproszeniem, że na pewno do nich przyjdzie.
Wyruszyli w drogę wkrótce po północy, żeby przebyć o chłodzie pustynny odcinek, najbardziej dokuczliwy w ciągu dnia. Ale to tylko było raz. W następne dni inaczej to organizowali. Owszem, wychodzili o świcie, ale chętnie zatrzymywali się we wsiach, które napotykali na drodze. Urządzali tam sobie krótkie odpoczynki, posilali się, nawiązywali kontakty z ludźmi. Wieczory chętnie poświęcali na rozmowy. Wciąż im tego było za mało. Oczywiście, rozmawiali w drodze. Rozmawiali wciąż, nawet wtedy, gdy im zmęczenie dokuczało. Wciąż pytali, a On wyjaśniał, tłumaczył cierpliwie. Wyjaśniał, nawet gdy pytali o to samo, gdy nie rozumieli tego, na co się przed chwilą już z radością godzili, co odkrywali ze zdziwieniem dziecka, zaskoczeni, zdumieni, często wręcz zgorszeni czy nawet przerażeni. Ale w drodze jak w drodze. Choć nie stanowili aż tak dużej grupy, to jednak trudno było ją całą ogarnąć głosem. A chcieli wszyscy wszystko słyszeć, więc szli obok, z tyłu, z przodu. Tylko nie zawsze mieli takie korzystne warunki. Najczęściej trzeba było iść gęsiego, dopiero w pobliżu wsi drogi się poszerzały.
Spokojnie można było porozmawiać przy posiłkach. Zwłaszcza przy wieczornym posiłku przed położeniem się na nocny spoczynek, gdzieś na skraju wsi, przy maleńkim ogienku chętnie podejmowali rozmowy, w których wszyscy mogli brać udział, a przynajmniej słyszeć je. Nie tylko Jego uczniowie. Przychodzili ze wsi na te pogwarki ludzie miejscowi. Przysiadali się, przysłuchiwali się, włączali, pytali, przeczyli, wyrażali swoje zdanie. Jedno musiał niewątpliwie stwierdzić: że przed Nim wiele pracy. Był przyzwyczajony do swoich
104
kolegów z Nazaretu. Z nimi rozmawiało Mu się jak z braćmi. "No, ale to było ponad dwadzieścia lat przyjaźni". Dotkliwie odczuwał ich brak.
W któryś dzień posłyszeli za sobą jakieś wołanie. Przystanęli, odwrócili się. Drogą pędził "Jego" zelota, Szymon. Pędził, wołał, machał rękami. Wreszcie ich dopadł. Rzucił Mu się na szyję, jakby Go znał od dziecka:
- Bogu niech będą dzięki!
Przyjmował te objawy serdeczności nie bardzo wiedząc, co one mają oznaczać. A młody dryblas, wcale tym nie speszony, wołał z
rozczuleniem:
- A już myślałem, że Cię nie znajdę, że zgubiłem Twój ślad! Słuchał tych stwierdzeń z rosnącym zdziwieniem, podobnie jak stojący wokoło uczniowie, i usiłował coś z tego zrozumieć. A ten dalej wykrzykiwał, wymachując rękami:
- Bo ja to od razu czułem, że Ty jesteś kimś niezwyczajnym. Ale nie że aż Mesjaszem. Aż wreszcie dowiedziałem się od ludzi, że to na Ciebie Jan wskazał.
Sytuacja zdawała się wyjaśniać, ale tylko pozornie. Wciąż nie wiedział, do czego Szymon zmierza.
- Byłem w Jerozolimie, u dowództwa zelotów. Pamiętasz, mówiłem Ci, że do nich idę. Albo nie mówiłem? Nieważne. A więc byłem u tych dowódców. Przynajmniej tak oni siebie samych nazywają. Bo na mój gust, to oni tacy dowódcy jak ja najwyższy kapłan. To banda baranów. Przecież ich w ogóle słuchać nie można. Czy Ty wiesz, co oni myślą i jak oni myślą? Oni chcą pokonać Rzymian i przepędzić ich z naszego kraju. Przecież żeby tak myśleć, trzeba mieć wodę w głowie, nie rozum. Tłumaczyłem mu - temu całemu dowódcy - jak komu dobremu: "Z czym do gościa? Czy ty wiesz, na jakiej przestrzeni rozciąga się Imperium Romanum: od Eufratu i Tygrysu na wschodzie do słupów Herkulesa na zachodzie, od Egiptu na południu do Brytanii na północy. A on mi dookoła wciąż to samo, że my potrafimy pokonać Rzymian, tak jak pokonali nasi przodkowie Kanaaneńczyków. Tłumaczyłem mu, że jest różnica pomiędzy Kanaaneńczykami a Rzymianami, ale nie da się z nimi zupełnie pogadać. Machnąłem więc na nich ręką i wróciłem do Jana. A tam mi mówią, że to Ty jesteś Mesjaszem. No to poleciałem za Tobą.
105

- Po co? - wypalił Janek.
- Jak to po co? - spytał z wybałuszonymi ze zdziwienia oczami. - Żeby być na Jego usługi.
- Ale jeżeli ty sobie myślisz, że On chce walczyć z Rzymianami, to się grubo mylisz.
- Mnie tam wszystko jedno. Będę robił, co mi każe. Najważniejsze, że znalazłem Mesjasza.
- Tylko Go jeszcze nie spytałeś, czy cię zechce przyjąć.
- A dlaczego by mnie nie przyjął? - po raz któryś się zdumiał.
- Ale na pewno ci nie każe, żebyś chodził uzbrojony. Mogę ci z góry powiedzieć, że jeżeli chcesz iść z Jezusem, to wyrzuć ten miecz już teraz do krzaków.
- Chcesz? - spytał Janka.
- Co się pytasz. Przecież ci mówię: wyrzuć. Zresztą dlaczego mnie pytasz. Spytaj Jezusa.
- Chcesz? - z tym pytaniem zwrócił się do Niego. Skinął mu głową:
- Tak.
Zelota odgarnął płaszcz. Teraz dopiero zobaczyli przyczepiony wspaniały miecz rzymski w pięknie ozdobionej pochwie, o rękojeści wysadzanej jakimiś kamieniami. Odpiął pas, zsunął miecz, zamachnął się i szerokim łukiem cisnął go daleko w krzaki. Zapinał pas, gdy Janek nie wytrzymał i spytał:
- Nie żal ci?
- Słyszałeś? Taka jest Jezusa wola. A teraz dla mnie On jest dowódcą - i wskazał na Niego.
Jakby się opamiętał i zwrócił się do Niego z pytaniem-niepytaniem:
- Chyba mnie nie odepchniesz?
- Na pewno cię nie odepchnę. Nikogo, kto do mnie przychodzi. Jak tylko chcesz, to chodź ze mną.
Na te słowa poczciwy dryblas objął Go po raz wtóry, uściskał aż zatrzeszczały Mu kości i zawołał:
- To rozumiem! Nie zawiodłem się na Tobie, I Ty się na mnie nie zawiedziesz. A możesz mi jeszcze jedno powiedzieć? Dokąd my idziemy?
- Do Kany Galilejskiej na wesele.
Szli jakiś czas w milczeniu zmęczeni drogą, gdy nagle z zamyślenia wyrwał Go głos Judasza:
- Czy Ty idziesz do Galilei, żeby być na weselu w Kanie Galilejskiej, czy też tam chcesz działać?
- I jedno, i drugie.
- Dlaczego Galilea. Boisz się Judejczyków? - zapytał znowu Judasz z ironią w głosie. - Że to nagle cieśla z Galilei chce ich pouczać. Pewnie, Tyś nie Galilejczyk, bo pochodzisz z rodu Dawidowego, ale kto się tam o to dopytuje. Dla nich ważne, żeś mieszkał całe życie w jakimś tam Nazarecie.
- Tak. Mam zamiar zwłaszcza działać w Galilei. To moja pierwsza ojczyzna. I wiem, jak ci ludzie najbardziej potrzebują prawdy. Jako cieśla przewędrowałem przez miasteczka i wsie tego kraju i przekonałem się o tym dokładnie.
- Tylko Judejczycy zadzierają nosa - włączył się Szymon-Piotr. - Zapominają, że żyją przede wszystkim z naszej krwawicy. A łupią nas wszyscy: Rzymianie, Świątynia, również król Herod. Wciąż płać, płać i płać. Za wszystko. Prawie za każdy krok. Za wejście do miasta, za wyjście z miasta, za każde przejście brodu. - Jakaś gorycz, która w nim się nazbierała przez lata, teraz znalazła upust. Piotr nie przestawał się skarżyć: - A co najważniejsze, o-gromny podatek gruntowy. Żeby oddawać Rzymianom jedną czwartą zbiorów! Kto to widział. Nie mówiąc o podatku od majątku i o podatku od głowy. A Świątynia jakby nie wiedziała o tym, że tak jesteśmy obciążeni, i każe sobie płacić dwie drachmy od dorosłego człowieka. Skąd wziąć te dwie drachmy. A do tego dziesięcina. Znowu ze wszystkiego. Z pszenicy, z jęczmienia, z winogron, z oliwek.
- A jeszcze do tego pierworodne bydło - dorzucił Filip.
- I zdawałoby się, że Galilea jest krainą mlekiem i miodem płynącą.
- I tak to jest.
Piotr wciąż nie skończył i ciągnął swoje żale:
- Ale z tego nic nie mamy. Ludzie pracują ciężko od świtu do nocy. Mieszkają w jednoizbowych lepiankach z gliny, bez okien, w których ledwo jakiś sprzęt się plącze, a jak już kto wystawi sobie chałupę z kiepsko wypalonej cegły, to już bogacz.
Dopowiadali to jeden, to drugi z przysłuchujących się tym wywodom Piotra:
106
107

- I oczywiście płaci za to dodatkowy podatek. Nie stać nas na inne jedzenie jak chleb jęczmienny. Dziękować Bogu, że mamy pod dostatkiem jarzyn i owoców.
- Ale bywa, że i tych braknie i trzeba się ratować cebulą.
- A także i szarańczą. Na mięso stać najbogatszych. Ale na naszych stołach pojawia się tylko od święta. Czasem się trafi ryba.
- Jedynym napojem jest woda, do której na pociechę dolewamy sobie ocet. Gdy ktoś pije kwaśne mleko, to już dobrze. Najwyżej kiepskie piwo z jęczmienia i prosa. Wino tylko w wielkie uroczystości. A i tak rozcieńczane wodą.
Słuchał tego, co mówili Mu, jakby spotkali człowieka przybywającego po raz pierwszy do Galilei. A przecież znał to wszystko na pamięć. Sam w tym wyrósł. Przyjmował to nie jako informacje, bo tego nie potrzebował, ale jako wyznanie żalu i buntu.
- I potem się dziwią, że taki Juda z Galilei czy Sadok porwali lud do buntu.
- To już prawie upłynęło trzydzieści lat.
- A już wnet będzie, ale ludzie dobrze to pamiętają i tylko żałują, że im się nie udało, że muszą nadal te same ciężary dźwigać.
- Ciężko takim, którzy żyją z pracy rąk na roli, ale jeszcze gorzej takim, którzy wcale ziemi nie mają. Chwalimy się, że prawie nie ma u nas niewolników. Ale za to są robotnicy, którzy wystają od wczesnego ranka na rynku, czekając, aby ich kto najął do roboty. Łatwiej i lepiej niewolnikowi. Bo ten w końcu ma zawsze gdzie spać i co jeść. A taki nie wie, czy będzie miał wziąć coś do ust. Już nie mówię o czasach nieurodzaju. Wtedy ci wprost umierają z głodu.
- Wówczas biedacy są do wszystkiego zdolni, bo nie mają nic do stracenia.
- Zeloci dobrze o tym wiedzą i do nich zwracają się, ich podburzają, z nich tworzą swoje oddziały śmierci napadając na posterunki rzymskie, ale i na kolaborantów.
- Niektórzy ich przeklinają. Ale ja się zelotom nie dziwię. I nie dziwię się tym, którzy do nich dołączają.
- Wreszcie mają dość tej nieludzkiej pracy. Wreszcie mają dość tych nędznych zarobków, nędznego jedzenia, nędznego mieszkania, nędznego ubrania.
- Tej pogardy, z jaką spotykają się ze strony bogatych. Ci mają dobrze, bo Bóg im błogosławi.
108
Dopiero teraz zabrał głos:
- A to jest po prostu nieprawda. Czysty zabobon. I to wreszcie ktoś tym biednym ludziom musi powiedzieć.
- Chwileczkę - odezwał się znowu Szymon-Piotr i wymijając paru kolegów, którzy szli obok Niego, podszedł całkiem blisko. - Co jest nieprawdą? Co jest zabobonem? Znowu jakaś Twoja nauka? - zaczął mówić na wpół poważnie, na wpół żartobliwie. - A jeżeli tak, to mów głośniej, proszę, abyśmy wszyscy mogli ją słyszeć.
Spostrzegł, jak Jego "uczniowie" idący w luźnej grupie zbili się ciasno, szli teraz jeden obok drugiego, ramię w ramię. Nadsłuchiwali, aby niczego nie uronić ani nie przeoczyć. Więc zaczął mówić:
- To nieprawda, że tylko cnotliwy jest bogaty, dlatego bo Pan Bóg wynagradza mu bogactwem za życie uczciwe. To nieprawda, że biedny jest dlatego biedny, bo grzeszył i Pan Bóg karze go ubóstwem za takie życie. Bardzo często jest wprost przeciwnie: do majątku dochodzą ludzie poprzez nieuczciwości, oszustwa, krzywdę ludzką, a nawet przez zbrodnie. A w ubóstwie żyją ludzie uczciwi, pracowici. I dlatego, kto gardzi ubogim, uważając, że ten jest grzesznikiem, myli się. Tak samo nie musimy kłaniać się w pas przed bogatym jako przed człowiekiem cnotliwym, bo to często jest nieprawda.
Słuchali jak zaczarowani, wpatrzeni w Niego. Gdy tylko przerwał, zapytał Janek prawie ze strachem:
- Czyś Ty nie zelota? Albo buntownik, który chce wymordować bogatych i zagrabić ich majątki? Uśmiechnął się do Janka:
- Gdybym był zelotą, nosiłbym miecz ukryty w fałdach płaszcza i poleciłbym wam się uzbroić, i nie mówiłbym wam o miłości ku ludziom, tylko ćwiczyłbym z wami walkę na miecze, na dzidy, na sztylety. Nie sądzisz?
- No to co chcesz zrobić?
- Powiedzieć ludziom biednym, że Pan Bóg nimi nie gardzi, ale że ich kocha. A ludziom bogatym powiedzieć, żeby biednymi nie gardzili, ale ich traktowali jak sobie równych - całkiem konkretnie:
żeby im pomagali. I tak zaczniemy budować królestwo Boże.
- Tylko tyle? - zdziwił się Piotr.
- To bardzo dużo. Bo wtedy ludzie biedni odkryją swoją wartość. Poczują się równi ludziom bogatym, pozbędą się zahamowań i kompleksów. Zaczną żyć normalnie, pracować normalnie. A wresz-
109

cię, upomną się wtedy o prawa do życia, o to, by nie było głodujących ludzi ani bez dachu nad głową.
- A więc przewrót - poparł Janka niespodziewanie Judasz. - Bo co to znaczy "upomną się". U kogo się upomną?
- U władz wioski, miasta, kraju czy całego królestwa. A ci, którzy dzierżą władzę, też będą prawdziwie wierzącymi i gdy dowiedzą się, że są ludzie cierpiący, wtedy im pomogą.
- Z czego im pomogą?
- Wezmą od bogatych.
- A więc jednak przewrót - upierał się Judasz.
- Nie, bo bogaci też będą prawdziwie wierzącymi i gdy się dowiedzą o cierpieniu swoich braci, to chętnie zaradzą ich potrzebom. Choćby płacąc wyższe podatki.
- A więc jednak przewrót - powtarzał do znudzenia Judasz.
- Można to i tak powiedzieć, bo to będzie już inne społeczeństwo - społeczeństwo Boże - tworzące jedną wielką rodzinę, troszczące się o wszystkich w imię miłości Boga samego. Ale to nie będzie przewrót, bo dojdzie do tego nie przez wojny, bunty i przelaną krew, ale przez wprowadzanie w życie prawa miłości.
Tak weszli w tę rozmowę, tak się w niej zapamiętali, tak byli nią pochłonięci, że nie zwracali uwagi na to, co się wokół nich działo:
na drogę, którą szli, na okolice, które mijali, na słońce, które coraz niżej schodziło.
Pod wieczór doszli ostatkiem sił do samarytańskiej wioski, jaką sobie wyznaczyli. Niestety, zgodnie z najgorszymi przypuszczeniami, napotkali zdecydowaną niechęć. Janek, którego wysłali po zakupy - "któż by takiemu dziecku nie sprzedał" - nie tylko wrócił z pustymi rękami, ale i z wójtem wsi, który ich zwymyślał, że wkroczyli bezprawnie na teren Samarii. Potem się okazało, że przyszedł do nich nie tylko, żeby im to powiedzieć, lecz żeby się przekonać, dla kogo Janek chciał kupić pożywienie. I tak byli mu wdzięczni, że nie polecił im się wynosić natychmiast, lecz zostawił ich w spokoju, bo naprawdę nie byliby w stanie zrobić już jednego kroku. Choć ta wdzięczność była przedwczesna.
W nocy obudził Go jakiś ucisk na szyi. Otworzył oczy i zobaczył na tle jasno świecącego księżyca czarną postać człowieka nachylone-
110
go nad Nim. Chciał się zerwać, ale w tym momencie usłyszał ostrzeżenie powiedziane ściszonym głosem:
- Leż spokojnie, jeżeli nie chcesz, żeby mój miecz wlazł Ci w
gardło.
Dopiero teraz zrozumiał, że to, co Go wciąż ugniata w gardło, to zakończenie krótkiego rzymskiego miecza.
- Kim jesteś? Czego chcesz?
- Kim jestem, można łatwo poznać. Jestem żołnierzem rzymskim. A czego chcę? Szukam zbirów takich jak Ty. Szukam zelotów.
- Nie jestem zelotą.
- Zaraz się przekonamy. Masz broń?
- Nie.
- Dobrze. Ale jak znajdę, to zginiesz natychmiast. Wciąż trzymając w lewej ręce miecz skierowany ku Niemu, przeszukiwał Jego szaty, szukając broni.
- Przewróć się na brzuch. Może śpisz na mieczu albo na włóczni. Przeszukiwanie trwało, ale skończyło się szczęśliwie.
- Ten jest czysty - powiedział żołnierz głośno, chyba do jakiegoś dowódcy swojego oddziału. - Możesz usiąść - usłyszał polecenie skierowane do siebie - ale nie ruszaj się.
Usiadł i teraz zobaczył w świetle księżyca, że są otoczeni przez grupę żołnierzy i mężczyzn, wśród których rozpoznał i wójta. Nagle wybuchła szamotanina. Plątanina cieni, zduszone okrzyki. Chciał się poderwać, ale usłyszał zza pleców ostrzeżenie:
- Siedź, jeżeli Ci życie miłe.
"Piotr? On nie wytrzymał?" - zastanowił się. Ale to nie byt Piotr, to był Judasz.
- Mamy go. Trzymał w ukryciu pod pachą sztylet.
- Prowadź mnie do setnika - usłyszał głos Judasza. Czy to był setnik, trudno wiedzieć. Dowódca stał z boku i obserwował przebieg akcji. Do niego to prowadzili Judasza.
- Pokaż go do światła - padł rozkaz. - A, to ty Juda. Co tu
robisz?
- Idziemy na wesele do Kany Galilejskiej.
- Ty w takim towarzystwie?
- Dla mnie ono dobre. A jak dla ciebie, to nie wiem. Judasz najwyraźniej nie był rozmowny. Ale fakt pozostał faktem, że się znali i to dobrze.
111

- No nic. Jacy oni są, tacy są, ale są czyści. Doniesiono nam, że podejrzana grupa mężczyzn nocuje pod wsią, to musieliśmy się przekonać, czy to nie zeloci. Zostawiamy was w spokoju. Śpijcie dalej.
- Od tego jesteśmy, aby pilnować porządku - usłyszeli na odchodnym.
Gdy po nie przespanej nocy rano wyruszali w drogę, okazało się, że nie była to tylko rewizja. Wszyscy prawie byli mniej lub więcej poturbowani. Najwięcej oberwało się Tomaszowi. Nawet Go prosił:
- Jezu, nie opóźniajcie swojego marszu. Zostawcie mnie. Ja sobie powolutku będę kusztykał i dojdę do was. To już nie tak daleko. Znajdę was. Kana nie taka wielka.
Dotąd Go przekonywał, aż się zgodził, zostawiając mu do pomocy Szymka. Ale i tak szli wolno. Judasz usiłował wytłumaczyć nocne zajście:
- Oni tacy Rzymianie, jak ja król żydowski. Hołota ze świata, która się zaciągnęła w ich szeregi. I to nie tylko zwykli żołnierze, ale i niżsi dowódcy rekrutują się często z takich. Tego kiedyś poznałem w Jerozolimie przy winie, kiedy jeszcze był cywilem. I od tego czasu tak się spotykamy, to tu, to tam.
Ale o sztylecie nic nie wspomniał. Może nie zdążył nic wymyślić, a może schował to sobie na potem. Tak czy owak żaden z uczniów nie zagadnął go na ten temat.
Gdy dobrnęli do Kany, było już po obrzędach ślubnych i trwało przyjęcie weselne. Zobaczył swoją Matkę, która wybiegła Mu naprzeciw z oczami zatrwożonymi, pełnymi łez ze strachu i z radości:
- Tak się o Ciebie bałam, że się coś stało. Przywitał się z Nią serdecznie. Z Matką był Kuba -Jego kuzyn, jeden z nieodłącznej paczki kolegów z Nazaretu.
- Kuba! A co ty tu robisz?
- Towarzyszył mi - odpowiedziała za niego Maria - w drodze
z Nazaretu do Kany. Ale też ma prośbę: chce do Ciebie dołączyć. Przyjmiesz go?
- A więc zdecydowałeś się! Kuba, kochany, bardzo się cieszę, że będziemy razem.
Kolejno już podchodzili gospodarze domu: rodzice młodych a wreszcie młodzi. Byli radośni, przejęci, szczęśliwi. Witał się z nimi:
112
- Ale nie przychodzę sam. Prowadzę moich nowych przyjaciół. Przyjmiecie ich na swoją weselną ucztę?
- Ależ z radością. To zaszczyt dla nas.
- Zdrożeni jesteśmy, bo, jak to bywa, nie obeszło się bez przygód.
- Jest woda do obmywań przy wejściu, w kamiennych stągwiach. Gdy zabraknie, przyniesiemy. Wynajęliśmy ludzi na ten dzień. Mamy wszelaką pomoc.
Cały dom ubrany był kwiatami, które zakrywały codzienne u-bóstwo. I naszło się ludzi a ludzi. Sama biedota. Tutejsza i okoliczna. Takiej ilości ludzi nie spodziewał się w najśmielszych przypuszczeniach. Również i tego się nie spodziewał, że atrakcją numer jeden stał się On sam i Jego uczniowie. Był tym zaskoczony, ale tak to było, że wiadomość, iż Jan wskazał Go jako Mesjasza, dobiegła tu przed nimi i oczekiwano Go tutaj z najwyższym zainteresowaniem. Wielu przyszło, aby Go zobaczyć, usłyszeć. Tego napływu gości nie przewidzieli również gospodarze. Dawało im to jakąś niewątpliwą satysfakcję, ale stwarzało również trudności.
- Z powodu Ciebie tylu gości. Czekali na Twoje przyjście. Młodzi są Ci szczególnie wdzięczni za to, że dotrzymałeś słowa - tłumaczyła Maria.
- Przyznam się, że nie wierzyliśmy już, że przyjdziesz - mówił pan młody, który dołączył do Marii.
- A dlaczegóż by nie.
- Jeżeli prawda to, co o Tobie już mówią...- przerwał nagle.
- A cóż mówią?
- Że jakoby nasz wielki prorok, Jan Chrzciciel, który chrzci nad Jordanem i zapowiada przyjście Mesjasza, miał Ciebie wskazać jako Tego, którego wszyscy, cały Izrael, z największą tęsknotą wyczekują.
- A gdyby tak było?
- To jakby to było możliwe, żebyś Ty przyszedł do naszej nędzy. My nie śmielibyśmy marzyć, a cóż dopiero prosić, żebyś Ty przychodził do nas, grzeszników.
- A dlaczegóż by nie. Najpierw, każdy człowiek jest grzesznikiem...
- Nie musisz nas pocieszać. My dobrze wiemy, że bieda ludzka jest karą Bożą za grzechy nasze albo przodków naszych.
W dali szumiał gwar głosów, przycichał, coraz więcej ludzi sku-
8 - Jezus

piało się przy nich, rozmawiających. Nadsłuchiwano pilnie każdego Jego stówa. Nadsłuchiwali też Jego uczniowie.
- Właśnie dokładnie na ten temat rozmawialiśmy idąc tutaj.
- A mianowicie?
Wobec tego zaczął relacjonować to, co było przedmiotem ich niedawnej rozmowy, uzupełniając swoimi komentarzami, które nasunęły Mu się tymczasem. Mówił, że to nieprawda, jakoby Bóg mścił się za grzechy, karząc ubóstwem albo chorobą, bo nie jest Bogiem zemsty i mściwości. A jeżeli takie przekonania rozpanoszyły się w Izraelu, to od niedawna. I to pod wpływem błędnych wierzeń pogańskich. Przedtem tak nie było. I najwyższy już czas, aby powrócić do wiary ojców i do ich obyczajów.
- O czym myślisz? - spytał Go ktoś z przysłuchujących się Jego słowom, jeszcze nie bardzo wiedząc, o co Mu chodzi.
Więc zaczął im wyliczać, że ludzie powinni się ze szczególną miłością odnosić do chorych, sparaliżowanych, niewidomych, głuchych, starych, niedołężnych jak również do biednych: do tych co głodują, nie mają środków do życia, nie mają w co się ubrać, jak również do tych, którzy bezdomni, którzy wciąż w drodze, w poszukiwaniu pracy.
Słuchali Jego mowy z zaciekawieniem, ze zdumieniem, jeszcze z podejrzliwością, z dystansem, ale słuchali. Ten, co poprzednio się dopytywał, nie zrezygnował ze swego stanowiska:
- To znaczy powinniśmy poprawiać Boga, a może nawet sprzeciwiać się Mu: On ukarał, a my mamy osłaniać i pomagać ukaranym.
Uznał, że trzeba szerzej przedstawić tę sprawę, i wyjaśniał, że jest zupełnie inaczej: bo Pan Bóg dat nam wolną wolę i człowiek potrafi czynić dobrze, ale i czynić źle, postępować mądrze, ale i głupio. I to tak wobec siebie, jak wobec innych. Stąd też są bogaci, którzy doszli do bogactwa ciężką, uczciwą pracą i dzięki swojej mądrości, ale są bogaci, którzy wzbogacili się oszustwem, wykorzystywaniem innych ludzi.
Posypały się głosy:
- Ty się nie boisz tak mówić?
- Niech mówi, niech mówi! Niech wreszcie ktoś tak mówi! Gwar narastał. Przemieniał się w krzyk:
- A co, czy to mało jest takich, którzy się bogacą na naszej krwawicy?
- Za garść pszenicy pracujesz cały dzień i za podłą strawę. 114
- A on bydłu lepiej daje jeść niż tobie.
- A jego strażnicy biją cię nahajami jak bydło.
- A bogacz kpi z ciebie, w żywe oczy ci się śmieje.
- Jeszcze cię wypytuje drwiąco, za jakie grzechy cię Bóg biedą ukarał.
- Niech mówi!
- Dajcie Mu skończyć.
- Uspokójcie się! Pozwólcie Mu mówić!
Gwar, który tak nagle wybuchł, już się uciszał. Ludzie chcieli dalej słuchać. Więc kontynuował rozpoczętą myśl, że podobnie jest z biednymi. I są tacy, którzy sami się doprowadzili do biedy, ale są tacy, których inni wpędzili w ubóstwo. Podobnie z chorymi. Jedni sami sobie są winni, drudzy wcale nie. Ale teraz już są tylko biedni, nieszczęśliwi, chorzy, opuszczeni. A Bóg jest miłością.
Gdy przerwał i namyślał się, czy rozwijać tę kwestię czy nie, ktoś powiedział półgłosem, prosząc:
- Wytłumacz.
Wobec tego mówił dalej, że Bóg się użala nad nami, bo jesteśmy Jego stworzeniami, Jego dziećmi. Pod każdym względem, również i pod tym, że i w nas powinna mieszkać miłość, i my powinniśmy się użalać nad ludzką biedą. Mówił, że Bóg czeka na nasz czyn, na naszą litość, współczucie, pomoc dla biednych i chorych. On rządzi wszystkim, ale chce, byśmy z Jego pomocą budowali nowy świat: byśmy byli społeczeństwem, gdzie nie będzie chorych nie zadbanych, opuszczonych starców, gdzie nie będzie głodnych, bezdomnych, obdartych, gdzie nie będzie pogardzanych, zapomnianych - ludzi skrzywdzonych w jakikolwiek sposób.
Znowu podniosły się głosy:
- Tylko spróbuj to powiedzieć tym pasibrzuchom.
- Oni ogłoszą, że to bunt i sprowadzą Ci na głowę Rzymian.
- Do nas możesz mówić, ale co z tego, skoro my nic nie mamy do gadania.
- Tak, do nich, do nich powinieneś iść. Im to trzeba powiedzieć.
- Długo to On do nich nie będzie mówił, bo Mu zaraz łeb zetną albo wsadzą do więzienia.
- I znowu będzie tak jak było.
- Czy wy, mądrale, wreszcie dacie Mu spokojnie mówić?!
115

- Niech mówi. Mów!
Wobec tego odpowiadał na pytania, które domagały się odpowiedzi, że owszem, pójdzie i do bogatych, i do kapłanów, ale to tak nie może być, że oni będą biernie czekać na to, co "góra" zadecyduje. Każdy na swój sposób i w swoim zakresie już teraz ma obowiązek postępować w miłości wobec drugiego człowieka: z którym żyje pod wspólnym dachem, jak i wobec sąsiadów, każdego, którego napotyka. Z tego będziemy przez Boga sądzeni.
Ale wtedy ktoś podjął tę właśnie ostatnią kwestię, mówiąc ze zdziwieniem:
- Bóg, mimo że jest miłością, będzie nas sądził? Nie zdziwiło Go to. Powiedział im, że spodziewał się tego pytania. Wyjaśniał więc, że jak wolność nie jest spełnianiem zachcianek, tak miłość nie jest dowolnością. A wezwania do życia według prawa miłości nie można bezkarnie odrzucić. Według tych zasad każdy człowiek jest już osądzany i kiedyś, na końcu świata, będzie osądzany. Gdy nie żyjemy w miłości, nie stajemy się godnymi Boga ani w tym życiu, ani w przyszłym. Ani teraz nie dorastamy do godności dzieci Bożych, ani do przebywania z Nim w niebie.
Zrobiło się cicho. Jakby każdy zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Dopiero po chwili ktoś odezwał się:
- A jak będzie wyglądał sąd nad nami?
Miał ten obraz w sobie. Stworzył go w Nazarecie. Wtedy właśnie, gdy ten sam problem rozważał wraz ze swoimi miasteczkowymi przyjaciółmi. Już umiał go przedstawiać:
- Kiedy Syn Człowieczy przyjdzie w chwale, w otoczeniu wszystkich aniołów swoich - zaczął tajemniczo, prawie półgłosem - zasiądzie na tronie chwały i wszystkie narody zgromadzą się przed Nim.
Najbliższy krąg ludzi, tak tych, którzy siedzieli obok Niego jak i tych, którzy stali w Jego pobliżu, prawie natychmiast uciszył się i zaczął pilnie nadsłuchiwać. Podniósł nieco głos, aby wszyscy, którzy chcieli, mogli Go słyszeć:
- A On oddzieli jednych ludzi od drugich, tak jak pasterz zwykł oddzielać owce od kozłów. I zbierze owce po prawej stronie a kozły po lewej...
Zainteresowanie wzmogło się. Mówił więc już pełnym głosem, aby ogarnąć wszystkich słuchaczy. Dopiero teraz spostrzegł jakiegoś
116
uczonego w Piśmie, który przysłuchiwał się Jego opowiadaniu z najwyższą uwagą.
- A potem powie Król do tych, co są po prawej stronie:
Przyjdźcie, błogosławieni Ojca mego, weźcie w posiadanie królestwo, które dla was było przygotowane od początku świata. Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; bytem spragniony, a daliście Mi pić;
byłem obcy, a przyjęliście Mnie. Byłem nagi, a przyodzialiście Mnie...
Panowała taka cisza, że słychać było oddechy niektórych ludzi, bardziej przejętych tym opowiadaniem. Ciągnął wyliczankę:
- Bytem chory, a nawiedziliście Mnie; byłem więźniem, a przyszliście do Mnie.
Zatrzymał się. Za moment już zaczął mówić dalej:
- Wtedy odpowiedzą Mu sprawiedliwi: Panie, kiedyż to widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Cię, spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedyż widzieliśmy Cię obcym i przyjęliśmy Cię, nagim i przyodzialiśmy Cię albo chorym i w więzieniu i poszliśmy Cię odwiedzić?
Znowu się zatrzymał, żeby ludziom dać odetchnąć i aby przygotować ich na najważniejsze zdanie, by mogło do nich dotrzeć:
- A Król odpowie im tak: Zaprawdę, powiadam wam, cokolwiek uczyniliście jednemu spośród najmniejszych braci moich, uczyniliście Mnie samemu.
Przerwał. Cisza trwała, aż Janek, który wciąż siedział obok Niego, spytał Go szeptem:
- To już koniec?
Nie odpowiadając Jankowi zaczął mówić dalej:
- A potem powie do tych z lewej strony: Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i aniołom jego. Byłem bowiem głodny, a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić...
Słuchacze już zorientowali się, jaka jest konstrukcja opowiadania i prawie że przepowiadali Mu kolejne wersety:
- Byłem bez domu, a nie przyjęliście Mnie; bytem nagi, a nie przyodzialiście Mnie; byłem chory i uwięziony, a nie przyszliście do
Mnie.
Znowu zrobił pauzę i zaczął skracać, by niepotrzebnie nie przedłużać:
- A wtedy ci znów zapytają Go: Panie, kiedyż widzieliśmy Cię
117

głodnym albo spragnionym, bezdomnym albo nagim, chorym lub uwięzionym, a nie przyszliśmy Ci z pomocą? A On im odpowie... Zatrzymał się przed najważniejszym zdaniem tego opowiadania:
- Zaprawdę mówię wam, czegokolwiek nie uczyniliście jednemu spośród najmniejszych, nie uczyniliście tego i Mnie. Dodał:
- I pójdą stamtąd: ci na wieczne potępienie, a sprawiedliwi do życia wiecznego.
Skończył. Znowu zapadła cisza.
Zdawało się, że długo tak potrwa, bo nieprędko odważy się ktoś naruszyć tę piękną wizję. Niespodziewanie przecięło ją pytanie wypowiedziane ostrym tonem:
- Tyś już gotów?
To był uczony w Piśmie. Odpowiedział mu, że tak.
- Och, jakie to ładne opowiadanie. Ja sam nie potrafiłbym takiego wymyślić, choć jestem uczony w Piśmie, a Ty zwyczajny cham.
Przezwisko to padło zupełnie nieoczekiwanie. Nie zapowiadał go początek zdania utrzymanego w prawie uprzejmym tonie. A uczony, jakby nie zauważył rzuconej obelgi, mówił dalej:
- Powiedziałbym nawet, to takie wzruszające opowiadanie. Tylko ja się Ciebie chciałem spytać jeszcze raz, czy Ty już je skończyłeś?
Potwierdził po raz wtóry, że już skończył.
- Bo mnie się tak zdaje, że ono nie ma początku. Ty jesteś z pewnością ciekawy, dlaczego ja mówię, że ono nie ma początku? Nie jesteś. Bo Ty jesteś taki zarozumiały: uważasz, że wszystko wiesz? A ja Ci i tak powiem. Dlaczego Ci powiem? Bo to jest mój obowiązek naprowadzić błądzącego na drogę prawdy póki czas.
Zauważył, że ich rozmowa wzbudziła takie zainteresowanie, że chyba już nie ma ani jednego człowieka przy stole, ale wszyscy zgromadzili się wokół nich, otoczyli ich ciasnym kołem i przysłuchiwali się z najwyższą uwagą temu, co mówili na przemian - to On, to uczony w Piśmie.
- Otóż na początku sądu Bóg spyta wszystkich ludzi i każdego człowieka z osobna: Czyś starał się być tak czysty jak On - Bóg jest czysty - czyś zachowywał czystość rytualną. Czyś unikał kontaktów z poganami, grzesznikami i celnikami. Czyś mył naczynia kuchenne przed gotowaniem, czyś jadł koszernie, czyś mył swe ręce przed je-
118
dzeniem. A potem go zapyta: Czyś przynosił dziesięciny z wszystkiego, co posiadasz. Czyś świętował szabat. Czyś strzegł się, aby nie naruszyć szabatu najmniejszą pracą: ani przez napisanie jednej litery, ani przez przeniesienie najmniejszej rzeczy z miejsca na miejsce. Czyś się stosował do wszystkich przepisów, jakie w tym względzie nakazuje Talmud. Czyś świętował wszystkie uroczystości, czyś się modlił co dzień. Czyś pościł dwa razy w tygodniu. Może się spyta - dodał uczony z niejakim wahaniem - może spyta: Czyś chodził do świątyni jerozolimskiej trzy razy do roku, a zwłaszcza na święto Paschy. Czyś składał tam ofiary. Ale to nie jest takie pewne, czy o to będzie pytał. A potem, a na końcu, a jak nie będzie miał już nic innego do roboty, to wtedy On może się spytać o to, coś Ty sobie wymyślił. Może albo i nie. Bo i po co. Jeżeli Bóg ukarał kogoś za jego grzechy biedą albo chorobą, to po to, żeby grzesznik mógł odpokutować. Po co nam się wtrącać w takie sprawy. Ja już nie będę zwracał się do Ciebie, czy Ty się z tym zgadzasz, co ja Ci powiedziałem, bo ja wiem, jak Ty myślisz. Ty się po prostu nie zgadzasz ze mną. Czy się nie mylę?
Odpowiedział mu, że to prawda, że nie zgadza się. Bo Bóg od nas chce, byśmy się do Niego upodobnili przez życie w miłości. I z tego będziemy sądzeni.
- Ty jesteś młody nauczyciel - odpowiedział Mu. - Nie jesteś młody jako człowiek, ale jako nauczyciel dopiero zaczynasz, a więc póki czas, chcę Cię upomnieć jako uczony w Piśmie. Chociaż, ja bardzo przepraszam, że Cię tak zwyczajnie spytam. Nazywają Ciebie nauczycielem. Nazywają mistrzem. Czy ja powiedziałem, że Ty nie jesteś nauczycielem albo czy ja powiedziałem, że nie jesteś mistrzem? Ja wcale tego nie powiedziałem. Ale ja mam jedno pytanie do Ciebie. Czy ja nie mogę mieć? Ty sam odpowiedz, czy ja mogę mieć jedno pytanie do Ciebie. Ty nie chcesz wiedzieć, jakie pytanie ja mam do Ciebie? A nawet jeżeli Ty nie chcesz wiedzieć, to ja i tak Ci je zadam.
Uznał, że już dosyć zabawy i przerwał mu, mówiąc, że na pewno Go spyta, kto był Jego nauczycielem albo w jakiej szkole rabinackiej pobierał naukę, albo kto Mu zezwolił nauczać.
- Och, jakiś Ty jest mądry! Ja wcale nie mówię, że ja wątpiłem w to, czy Ty jesteś mądry. Ale ja nie wiedziałem, że Ty jesteś aż taki mądry. To bardzo dobrze. Bo ja mam takie stare przyzwyczaj e-
119

nie, że nie lubię rozmawiać z głupimi ludźmi. Och! To już nie będę pytania powtarzał, tylko z wielką uwagą czekam na Twoją odpowiedź.
Odpowiedział mu, że Jego nauczycielem jest Ojciec, który przemawia przez Pismo Święte.
- Ale widzisz, jestem pokornym człowiekiem. Jeżelibyś Ty mnie spytał, dlaczego uważam siebie za nauczyciela... Bo może Ty nawet się zdziwisz, ale dlatego się uważam za nauczyciela, że uczyłem się u mojego nauczyciela, a on się uczył u swojego nauczyciela. A czegóż się uczyłem u mojego nauczyciela i mistrza? Uczyłem się, jak należy rozumieć Pismo Święte. Tylko tyle i nic więcej. A Ty tak mówisz, jakbyś Ty pierwszy zajął się Księgami Świętymi. A może Cię nie zrozumiałem, a może się przesłyszałem, choć przecież zdaje mi się, że słuch mam jeszcze wciąż bardzo dobry i potrafię wszystkie Twoje brednie usłyszeć.
Już nie wytrzymywał tej pustej gadaniny, już nie mógł znieść tej metody niszczenia przeciwnika - w fałszywych uśmiechach, które zwiastowały śmierć rozmówcy, w pozornych uprzejmościach maskujących nienawiść, w fałszywej galanterii, nie mającej nic wspólnego nawet z odrobiną przyzwoitości. Przerwał mu, wbrew wszelkim zasadom dialogu obowiązującym tych, którzy rozmawiają. Powiedział z goryczą, że dobrze, gdyby tak było, ale tak nie jest. Ani doktorzy w Piśmie, ani faryzeusze w gruncie rzeczy nie wykładają tego, co Pismo Święte zawiera, ale wykładają to, co sami wymyślili i tego nauczają ludzi, a to bardzo często jest zaprzeczeniem podstawowych zasad objawionych przez Boga.
I nagle prysła jak bańka mydlana tamta uprzejmość uczonego w Piśmie, grymas uśmiechu przemienił się w niekontrolowaną wściekłość:
- Cicho! Sza! - wykrzyknął. - Spokój! Ani słowa więcej! Tyś powiedział, Tyś się ośmielił powiedzieć, że my nauczamy czegoś, co jest zaprzeczeniem prawd, jakie zawiera Pismo Święte. To jest największa obraza, dla nas, uczonych w Piśmie i faryzeuszy, i dla mnie osobiście. To gorsze niż gdybyś mi powiedział, że jestem gojem, że jestem człowiekiem jedzącym wieprzowinę. I dlatego wzywam Cię, żebyś udowodnił to, co usłyszeliśmy. Biorę na świadka Boga i tych wszystkich ludzi tu zgromadzonych. A teraz odpowiadaj! Słuchamy! -zaślinił się, twarz mu gorzała, oczy zdawały się wychodzić z orbit.
Żal Mu go było. Zaczął mówić tak spokojnie, z taką łagodnością i wyrozumiałością, na jaką Go tylko było stać:
- Przekraczacie przykazanie Boże przez przywiązanie do podania waszego. Bóg powiedział: Czcij ojca twego i matkę twoją; oraz:
Kto złorzeczy ojcu lub matce, śmiercią będzie ukarany. Wy natomiast mówicie: Kto by ojcu lub matce oświadczył: Korban, czyli - niech wsparcie, jakie mógłby ci dać, będzie ofiarą dla Boga - ten jest zwolniony z obowiązków wobec swego ojca i swej matki. Tak to znieśliście przykazanie Boże w imię swego podania. Słusznie prorokował o was Izajasz mówiąc:
Lud ten czci mnie wargami,
lecz serce jego daleko jest ode mnie.
Na próżno mniemają, że oddają mi cześć;
bo nauka ich to tylko ludzkie nakazy.
Jego rozmówca najchętniej rzuciłby się na Niego z pięściami, ale jeszcze na tyle zapanował nad sobą. Podniósł tylko w górę nagie ramiona - z których zsunęły się obszerne rękawy - gestem oburzenia:
- Ty szatanie! Jak śmiesz! Kim się czynisz! Przeciwko nauce mędrców naszych!
Aż się zachłysnął z oburzenia. Stracił oddech, oczy wyszły mu na wierzch. Zdawało się, że ducha wyzionie z wściekłości. Ale już złapał rytm. Zatrzepotał rękami i wybuchnął falą obelg:
- Ty pokurczu diabelski, Ty głupcze. Czy może być coś mądrzejszego niż korban. Ty nic nie rozumiesz. Właśnie to prawo świadczy, że Bóg jest najważniejszy, że ważniejszy jest niż ojciec i matka.
Zgromadzeni przysłuchiwali się temu z przerażeniem i ze zgorszeniem, a ten wołał w uniesieniu:
- Cóż jest człowiek, a zwłaszcza czym jest stary człowiek. Jest i go nie ma, a chwała Pańska trwa na wieki. Rozumiesz to, podły chamie! Bóg i tylko Bóg! A człowiek jest dziś, jutro go nie ma, a Boża chwała i tylko Jego chwała trwa na wieki!
Czekał aż skończy, aż się wygada, aż się wyzłości. Ale nie zanosiło się na to, wobec czego wykorzystując moment przerwy zaczął mówić spokojnie, że wszystkie te i jeszcze inne tłumaczenia na nic się nie zdadzą wobec prostego przykazania, jakie jest zawarte w Dekalogu: "Czcij ojca swego i matkę swoją".
120
121
Tu już Jego rozmówca nie wytrzymał. Zawołał:
- Bądź przeklęty! - splunął, odwrócił się na pięcie i odszedł. Ludzie rozchodzili się z wolna, wracali na swoje miejsca, wymieniając uwagi. Słyszał rozmowy, komentarze, zdania luźno wypowiadane na swój temat:
- Jakby był Mesjaszem, to by nie pozwolił, żeby Go tamten tak obrażał. Mesjasz prawdziwy ukarałby takiego, który by Go przezwał. A Ten usłyszał przezwisko i nic - ani be, ani me.
Poczuł, że dla nich przestał być Mesjaszem. Patrzyli na Niego jak się patrzy na stół albo drzewo. Już był zwyczajny - oplwany, przeklęty. A nawet gorzej: odarty z nadzwyczajności. Patrzyli z lekceważeniem, obojętnością. Znikli gdzieś Jego uczniowie.
Sprawę starali się ratować młodzi:
- Bardzo prosimy do stołu. Zdrożony jesteś. Najwyższy czas, aby się posilić. Uczniowie Twoi już czekają na Ciebie.
Poszedł za nimi. Uczniowie już siedzieli przy stole, choć nie czekali na Jego przyjście i sami zaczęli się posilać. Wyczuł obcość. Musieli jeszcze przed momentem rozmawiać o Nim i speszyło ich Jego przyjście. Teraz jedli i pili zapamiętale, nie zwracając na pozór uwagi na Niego. Po chwili Judasz przełamał milczenie - już był pijany i dlatego stał się rozmowny, on, który przeważnie milczał:
- No i miałeś pierwszą próbkę Twojej dobrej nowiny, z którą chcesz iść do biedaków. Po prostu ci nie uwierzyli. A może powiem wyraźniej: wyśmiali Cię. A spodziewałeś się, że przyjmą Cię z entuzjazmem, że na rękach Cię poniosą.
Filip chciał uspokoić go i przerwać jego gadaninę, ale to nie doszło do Judasza. Kontynuował zaczętą kwestię:
- Nie uwierzyli we własne szczęście, w szczęście, które Ty im chcesz dać - zaśmiał się bezczelnie. - I co Ty na to?
Spojrzał na Judasza, przyjrzał się pozostałym. Chyba inni też za dużo wypili wina. Łatwo było przesadzić - im, tak spragnionym po długiej drodze, no i tak zawiedzionym po Jego rozmowie z uczonym w Piśmie. Judasz mówił dalej z bezczelną, pijacką pewnością siebie:
- No i i pierwszy numer się nie udał. A Tobie się zdawało z pewnością, że w ten sposób zdobędziesz biedaków i pójdą za Tobą wszyscy, jak jeden mąż. I zrzucą najwyższego kapłana, a może nawet Heroda. A to by było nawet dobre - zaśmiał się znowu. - A na jego miejsce osadzą Ciebie. A my będziemy na czele poszczególnych krain Palestyny. Nowy ród Jakubowy - zarechotał. - Dwunastu, tak jak dwunastu synów Jakubowych. Tylko Ci jeszcze paru brakuje. Ilu nas jest? Policzmy - wyciągnął palec do Andrzeja. - Andrzej pierwszy. A może Szymon pierwszy, przepraszam, przepraszam, Szymon-Piotr, a nawet tylko Piotr. Tak, on skała. To co Ty mu chcesz dać, kawałek Galilei? Szymonie-Piotrze - przybrał ton uroczysty - czy chcesz przyjąć Galileę?
- Przestań. Jesteś pijany - Piotr warknął ze złością, Ale Judasz nie dał sobie przerwać:
- Bo Judeę sobie zastrzegam. Ja będę królem Judei. A co? Nie stać mnie na to? Wreszcie będę królem. A Piotr w Galilei. Ale nie udało się. Ta hołota nie uwierzyła Ci. I z wszystkich Twoich planów nici. - Czknął. - Najlepszego wina te chamy nie dali. Ale nie dali, bo i nie mają. A wiesz, gdzie Twój błąd? Nie wiesz, a ja Ci mogę powiedzieć. Tyś obrał zły styl. To nie tak się przychodzi do tego motłochu. Gdyby tu wszedł Jan Chrzciciel z włosami po pas, z brodą do kolan, w przepasce ze skóry wielbłądziej, to by tu wszyscy, jak jeden mąż, u jego stóp plackiem leżeli. Na tę hołotę trzeba albo bata, albo cudowności. Wtedy by Ci we wszystko uwierzyli, nawet w to, że białe jest czarne, a czarne jest białe. Nawet by uwierzyli, że Bóg jest Ojcem - że ich kocha. Tak, nawet że tę hołotę Bóg kocha - powtórzył. - Uwierzyliby. Ręczę Ci słowem - zaperzył się. - Jeśli nie wierzysz, mogę Ci przysięgnąć. Na brodę proroka Jana - zaśmiał się znowu. - Ale tak? Oni myśleli, że skoro jesteś Mesjasz, to przyjdziesz z hufcem anielskim. A tymczasem przyszedłeś z nami, i to jeszcze nie w komplecie, bo Ci do dwunastu trochę brakuje - zaśmiał się znowu. - Po to, żeby ludzie uwierzyli, że coś jest inne niż dotąd wyznawali... No, no, no - tu zaczął kiwać Mu palcem w geście przeczącym. - To nie tak prędko. Nawet jakby to było z ich korzyścią!
Ale już mówił coraz ciszej. Powtarzał się, ogarniał go sen. Zamykały mu się oczy, niewyraźnie składał poszczególne sylaby. Ciekła mu ślina z ust. Nie przypominał w niczym eleganckiego dandysa, którym był na co dzień. Oparł wreszcie głowę o ręce rozłożone na stole i zasnął.
Znowu rozejrzał się po twarzach "swoich uczniów". To nie było tylko pijackie bredzenie Judasza. On wyraził dokładnie to, co w nich wszystkich się działo. On ze swoją pijacką brutalnością odsłonił to,
122
123
co się stało w ich duszach. "A miało być wesele. A tymczasem jest stypa. Że jeszcze są tutaj razem, to czysty przypadek, a że już nie są moimi uczniami, to nawet nie trzeba zgadywać". Pomyślał ze smutkiem: "Pierwsza próba i taka klęska. Co będzie, gdy prawdziwe trudności czy nawet niebezpieczeństwa wyrosną przed nimi. Co będzie, gdy im śmierć zaglądnie w oczy?". Poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu. Podniósł głowę. Nad Nim stała pochylona Matka:
- Mogę Cię prosić na chwilkę?
Podniósł się. Odprowadziła Go na ubocze. Zobaczył zatroskaną twarz. "I Ona przejęła się moją klęską. I Ona we mnie zwątpiła".
- Wina nie mają.
Nie zrozumiał, co mówi. Ale Ona już Mu tłumaczyła:
- Nikt nie przypuszczał, że tylu gości przyjdzie. Nikt się z tym nie liczył, że tylu ludzi nie proszonych się zgromadzi. Zeszli się, bo myśleli, że Ty jakiś wiec chcesz zorganizować, że będziesz przemawiał, wydawał jakiś manifest, że będziesz wzywał ludzi do protestu przeciwko wysokim podatkom, niektórzy nawet, że ogłosisz niezawisłość Galilei...
Nagle obok Matki wyrosła postać pana młodego z chmurną twarzą i drobnej jego żony z oczami we łzach.
- Nie odchodź od nas - mówił pospiesznie. - Proszę Cię, zostań. Wybacz mi ten brak wina. Ale jeszcze jest woda z octem. Mamy naprawdę bardzo dobrą wodę. Ludzie ze wsi przychodzą do naszej studni. Są owoce. Nie odchodź. Zostańcie, i Ty, i Twoi uczniowie. Taką radość nam sprawiłeś, że przyszedłeś.
Słuchając tego co mówił, nieoczekiwanie przypomniał sobie kamienne stągwie, z których zaraz po przyjściu czerpał chochelką wodę, aby się umyć. Przypomniał sobie, że była zimna i świeża. I nagle już wiedział. "Boże, Ojcze mój, proszę Cię, daj znak, okaż Swoje miłosierdzie dla tych biednych ludzi. I niech uwierzą w moje słowa, że Ty ich kochasz. Nie tylko bogatych, ale również i ich, biedaków".
Wyszedł przed dom. Stągwie były prawie puste. Akuratnie przez podwórko przechodził jeden ze sług, niosąc tacę z próżnymi naczyniami do kuchni.
- Napełnij stągwie wodą, proszę.
Ten popatrzył na Niego najwyraźniej z mieszanymi uczuciami. Z pewnością i on widział w Nim Mesjasza odartego z godności. Ale posłuchał Go.
124
l
Za chwilę widział, jak słudzy wlewają z wiader do stągwi przyniesioną wodę. Zbliżył się. Patrzył na gromadzoną wodę i wciąż się modlił, mając jeszcze w pamięci przestraszone oczy panny młodej i rozpacz pana młodego, zapijających się swoich uczniów i tę gromadę biedaków, którzy przyszli po to, by się przekonać, że nie takiego Mesjasza oni oczekują. "Niech uwierzą słowu, z którym mnie do nich posiałeś". Posłyszał głos jednego ze sług:
- Jeszcze masz jakieś polecenia? Matka Twoja kazała nam spełniać wszystkie Twoje życzenia. Czy... Przerwał mu:
- Zanieście to wino staroście weselnemu. Popatrzyli na Niego niedowierzająco.
- Jakie wino? - jeden z nich wyjąkał.
- To. Z tych stągwi - dodał, by nie było wątpliwości.
- Zwariował - posłyszał szept któregoś z nich.
- Przecież w stągwiach jest czysta woda - drugi zaczął łagodnie tłumaczyć, jak się tłumaczy furiatowi, w obawie, by nie wybuchnął wściekłością. - Naprawdę, w stągwiach jest czysta woda. Coś Ci się pomyliło. Tu nie ma wina. Nie wierzysz? Dobrze, udowodnię Ci, że się mylisz.
Spokojnym krokiem, obserwowany z podziwem przez kolegów za swoją wyrozumiałość i cierpliwość, podszedł do stągwi. Chciał wziąć. garnuszek stojący na półce, ale zatrzymał się w pół ruchu. Oparł się oboma rękami o brzeg kamiennej beczki, nachylił się nad nią, powąchał, już nie sięgał po garnek, ale gwałtownym ruchem dłoni zaczerpnął wody, która stała się winem. Wypił. I jakby zmartwiał. Jakby zamienił się w kamienny posąg. Jego koledzy już obserwowali go w najwyższym napięciu, ale i oni zamarli. Dopiero po chwili ten stojący przy stągwi zaczął się powoli do nich odwracać, jak się obracają ciężkie drzwi w żelaznych zawiasach albo jakby ktoś kamienny posąg obracał wzdłuż osi. Zobaczył jego białą twarz, z której jeszcze spadały krople wina i usłyszał słowa wypowiadane martwymi z przerażenia ustami:
- Zwariowałem. To jest wino, nie woda. Teraz zareagowali jego koledzy. Podbiegli do stągwi i zrobili to samo, co tamten: dłońmi czerpali wino, aby się przekonać.
- Wino! Wino! Wino! - wrzeszczeli. Śmiali się. Podskakiwali jak dzieci. - Wino!
125

Pierwszy opamiętał się ten, który na początku odkrył, co się stało. Stanął zwrócony do Niego tak jakby Go pierwszy raz w życiu zobaczył na oczy. Znowu zamarł w bezruchu, tak jak przy stągwiach. Dopiero teraz uspokoili się pozostali dwaj słudzy i również zaczęli patrzeć na Niego tymi innymi oczami.
- To Ty masz taką moc w sobie? Ty jesteś cudotwórcą, od Boga do nas przysłanym.
I jeszcze moment a klęczeli u Jego stóp. Mówili coś jeden przez drugiego:
- Wybacz nam, że naśmiewaliśmy się z Ciebie.
- Ty jesteś prawdziwym Mesjaszem, tak jak Cię wskazał Jan!
- Daruj naszą niewiarę.
- Że też nas to spotkało, aby widzieć Cię na własne oczy! Był w pierwszej chwili zupełnie zaskoczony tym ich zachowaniem. Ale już ich podnosił z klęczek i tłumaczył:
- Przecież to nie moja zasługa, to dzieło Boże. Wstawajcie i noście na stoły, bo tam już z pewnością puste kubki stoją przed gośćmi.
Już się nieporadnie dźwigali, nabierali do dzbanów wino, nieśli do starosty weselnego, a w Nim trwała radość tak przeogromna, że chciało Mu się krzyczeć w głos, ale chyba by i tak nie potrafił, bo gardło miał ściśnięte, że ledwo mógł ślinę przełknąć. Więc patrzył na to, co się dalej dzieje, tak jak chłopiec, któremu udało się sprawić niespodziankę rodzicom. Widział, że podchodzą do starosty, że młodzi podnoszą się ze swoich miejsc stężali z przerażenia, ze zdziwienia, zaskoczeni, nic nie rozumiejący. Widział, że starosta próbuje, kosztuje napój dostarczony przez sługi, widział jego zadowolenie i dosłyszał zdanie wypowiedziane w kierunku zbliżającej się młodej pary:
- Każdy człowiek podaje najpierw dobre wino, a gorsze dopiero wtedy, gdy wszyscy już trochę się napiją. Ty zaś zachowałeś dobre wino aż dotąd.
Goście zaczęli się interesować, co się dzieje. Coraz więcej twarzy zwracało się ku staroście. Widział szepty wymieniane pomiędzy nowożeńcami a sługami. Aż nagle zwrócili się wszyscy w Jego stronę, aż nagle zobaczył wyciągnięte ręce sług, wskazujące na Niego. I już biegła młoda para, wymijając ludzi i przeszkody na drodze, z nachodzącą na ich twarze łuną zachwytu. I już runęli przed Nim na kolana. Jeszcze zdążył szepnąć do Janka:
- Powiedz naszym chłopcom, że będziemy stąd szli. Większość gości była na nogach, wstała od stołu. Widział i słyszał, jak słudzy noszący wodę do stągwi są otoczeni coraz to bardziej zwartą grupą wypytujących. Wciąż powtarzali te same informacje o wodzie przyniesionej przez nich ze studni, o tym jak naraz stała się winem. Wciąż wskazywali na Niego jako sprawcę tego cudu. Już nikt nie był na swoim miejscu, przepychali się gwałtownie, niecierpliwie, robiło się coraz większe zamieszanie, narastał hałas, podbiegali do Niego i zamierali onieśmieleni, patrzyli oczami pełnymi uwielbienia, jak na jakąś nieziemską istotę, zanim się nie rozwieje na kształt mgły. Inni, wciąż nie dowierzając, przyglądali Mu się podejrzliwie, podchodzili do stągwi ledwo co napoczętych, nachylali się nad nimi, próbowali wody, która się winem stała, wąchali. Jeszcze inni chcieli wszystko wiedzieć dokładnie, chcieli upewnić się, jak było naprawdę, wypytywali Go - jedni nieśmiało, niektórzy agresywnie, jakby nie chcieli być wprowadzani w błąd, żądając wyjaśnień od Niego, który był świadkiem najpewniejszym, bo i twórcą tego wydarzenia, jakie już określili nazwą "przemiana".
- Rzeczywiście przemieniłeś wodę w wino? Dlaczegoś to zrobił?
- Jak to było?
- Kazałeś przynieść sługom wodę ze studni?
- A czy już wcześniej też takie sztuczki robiłeś?
- Czy jesteś czarodziejem?
- Gdzieś Ty się tego nauczył?
Widział, że to już najwyższy czas, żeby coś powiedzieć, bo jeszcze chwila a dzieło Boże stanie się jarmarczną rozrywką. Schylił się do młodej pary, która wciąż przed Nim klęczała:
- To nie mnie należy się dziękczynienie, ale Ojcu, który mnie wysłuchał. To On okazał nam swoje miłosierdzie. On dat wam, nam, ten dar, abyście uwierzyli, że jest Bogiem wszystkich ludzi, nie tylko bogatych, ale i biednych. Niech Mu dzięki i chwała będzie za ten dar.
Podniósł oba ramiona w górę. Zaczął śpiewać:
-Wielki jest Pan, alleluja, wielki jest Pan, alleluja. Dobry jest Pan, alleluja, dobry jest Pan, alleluja. Mądry jest Pan, alleluja, mądry jest Pan, alleluja.
126
127

Zaczęto Mu wtórować najpierw tylko kilka głosów, ale już zaraz pieśń ogarnęła wszystkich zgromadzonych. Śpiewali z wyciągniętymi w górę ramionami, wpatrzeni w niebo, na którym - choć jeszcze zmrok nie zapadł - pojawiły się pierwsze gwiazdy.
-Mądry jest Pan, alleluja, mądry jest Pan, alleluja. Święty jest Pan, alleluja, święty jest Pan, alleluja.
Ale poczuł, jak rytm tej improwizowanej pieśni zaczyna tętnić w całym Jego ciele. I już nie wystarczyły wyciągnięte dłonie. Strzelił palcami raz i drugi, podchwycili to inni. Ale i tego było za mało:
klasnął w dłonie - znowu podjęła to reszta. Zaczęli klaskać do rytmu śpiewanej pieśni. Aż wykrzyknął:
- Tańczymy Bogu na chwałę i dziękczynienie!
Chwycił za ręce stojących obok ludzi i już utworzył się krąg tańczących. Orkiestra, która od pewnego czasu wtórowała chórowi głosów, teraz uznała, że na nią czas i zdominowała śpiew, wybijając jeszcze wyraźniej rytm. Tańczyli z szeroko rozciągniętymi ramionami, podnosząc wysoko nogi w kolanach. Szli to w jedną, to w drugą stronę, pochylali się to do przodu, to do tyłu w takt melodii. Powtarzali jakieś od dziecka wyuczone figury, ale równocześnie wciąż improwizowali tak, jak im dyktowała fantazja.
Taniec nabierał wigoru. Wykorzystał to i począł się wysuwać z kręgu. Złączył ze sobą dłonie dwojga ludzi, swoich najbliższych partnerów - popatrzyli na nie nie bardzo przytomnie - i odszedł.
Uczniowie byli wszyscy.
- Tomasz i Szymek już są? - zapytał Bartłomieja.
- Przyszli dopiero przed chwilą, ale zdrowi i cali. Zataczającego się Szymona-Piotra prowadził Andrzej, a Judasza
Filip. Towarzyszyła Mu jeszcze chwilę młoda para, wciąż pełna
uwielbienia i dziękczynienia.
- Chcielibyśmy, żebyś jeszcze dłużej został, ale nie śmiemy Cię zatrzymywać.
- Lepiej będzie, jeśli już odejdę.
- Tak, tak. rozumiemy Cię, oczywiście. I przepraszamy za zachowanie niektórych naszych gości.
Stali tak rozmawiając w zapadającym zmierzchu, nie rozpoznawani przez ludzi biegnących do domu weselnego. Dochodziły Go fragmenty rozmów, pytania, odpowiedzi:
128
- Naprawdę, cud się stał?
- Trzeba się przekonać.
- Popili się, biedacy i opowiadają głupstwa.
- Akurat Mesjasz nie miałby nic innego do roboty jak przemieniać wodę w wino.
- Lepiej by zrobił, gdyby chleb rozmnożył.
- Gdzie to kto widział, żeby Bóg kiedy taki cud robił.
- Prawdziwy Mesjasz to by zabił piorunem Heroda albo Piłata i sam się ogłosił królem Izraela.
Nie uszedł daleko. Nie mógłby ujść daleko. Tak Szymon-Piotr, ale zwłaszcza Judasz, już spali idąc i za chwilę nie byli w stanie zrobić jednego kroku naprzód. Rozłożyli się więc na pierwszym lepszym miejscu pokrytym trawą. Szymon-Piotr i Judasz zasnęli natychmiast, ciężko pochrapując od czasu do czasu. Reszta położyła się w milczeniu po odmówieniu wspólnie z Nim modlitwy. On sam nie mógł zasnąć. Leżał na wznak z szeroko otwartymi oczami, wpatrzony w migocące gwiazdy. Wciąż trwało w Nim dziękczynienie, które wybuchło wtedy, gdy słudzy zanurzyli dzbany w stągwie kamienne. To zapatrzenie przerwał szept Janka, który przysunął się do Niego.
- A czy Ty jeszcze zrobisz kiedy jakiś cud? Uśmiechnął się do niego:
- Nie słyszałeś, jak powiedziałem nowożeńcom: to nie ja cud uczyniłem, ale mój Ojciec, Bóg nasz. Ja Go tylko poprosiłem.
- A poprosisz Go jeszcze kiedy o co?
- Jak będzie tego potrzeba, to poproszę. Zresztą nie muszę zawsze ja prosić, każdy może prosić.
- I mnie też może Bóg wysłuchać?
- Jak tylko będziesz miał wielką wiarę, to tak.




Głoszenie dobrej nowiny ubogim i chorym w Kafarnaum
Na drugi dzień przy śniadaniu w dalszym ciągu panowało głębokie milczenie. Ale było ono inne niż to z wczorajszej wieczerzy, którą określił wtedy jako stypę pogrzebową. To było milczenie zażenowania, onieśmielenia, wstydu, że jakoś zdradzili Go, wyparli się Go. Gdyby nie Janek, który nadrabiał miną i powrócił do dawnego gadulstwa, byłoby nie do wytrzymania. Janek zresztą nie podarował Judaszowi - swojej antypatii - i dokuczał mu na wszelaki sposób:
- Przespałeś najważniejsze wydarzenie. A przydałoby ci się je widzieć.
- Wystarczy, że ty to widziałeś - odcinał się Judasz.
- Mnie właściwie nie było potrzebne, bo ja od samego początku byłem pewien, że Jezus jest Mesjaszem. Ale tobie by się przydało.
- Szkoda, żeś się wczoraj sobie nie przyjrzał, jaką miałeś minę, to byś się teraz tak nie wymądrzał.
Nie chciał słuchać tego przekomarzania, którego przedmiotem była Jego osoba i spytał Filipa:
- Skąd ty dla nas przygotowałeś takie wspaniałe śniadanie?
- Rodzice panny młodej dali nam na pożegnanie - i rozgadał się, opisując szczegółowo, jak to on się bronił przed tym prezentem, a upierali się państwo młodzi i jak w końcu ustąpił dla świętej zgody.
Ale nawet paplanina Janka i Filipa nie potrafiła przełamać ciężkiej atmosfery, która trwała od wczoraj. Dopiero w drodze do Kafarnaum, w pewnym momencie zbliżył się do Niego Natanael-Bartłomiej i powiedział:
- Czy chcesz jeszcze, abyśmy Ci towarzyszyli w Twojej mesjańskiej działalności?
- To od każdego z was zależy, czy chcecie iść ze mną, czy też nie.
Ale Natanael nie dawał za wygraną:
- Czy nie trzeba, żebyś sobie wybrał bardziej godnych uczniów niż my?
- Każdy jest dostatecznie godny, kto przyjmuje królestwo Boże i chce je nieść drugim.
Na szczęście, w miarę jak płynął czas, wczorajsze wydarzenia straciły swoją ostrość i rozluźniała się atmosfera. Pierwszy Szymon-
-Piotr, wciąż jeszcze chłodny i zachowujący dystans, spytał Go:
- Co chcesz robić w najbliższym czasie?
- Będę chodził nad jeziorem Tyberiadzkim po wsiach i miasteczkach. Będę wstępował do synagog i głosił Słowo Boże.
- Myślę, że przyda Ci się jakieś stałe miejsce pobytu. Gdy nic lepszego nie znajdziesz, możesz zamieszkać u mnie, w Kafarnaum. Dom jest duży, w miarę wygodny. No i blisko jeziora. I tuż obok synagogi.
- Dziękuję ci za gościnność. Chętnie z niej skorzystam.
- Tylko Cię muszę uprzedzić, że to nie mój dom, lecz mojej teściowej .
- To ty jesteś żonaty?
- Żona mi zmarła.
- Co się stało?
- To była podobna choroba - zaczął opowiadać Szymon-Piotr
- do tej, na którą właśnie cierpi teściowa. Rozwinęła się nagle, tylko miała ostrzejszy przebieg. Nic jej nie pomagały żadne lekarstwa.
- Nie wróciłeś po jej śmierci do Betsaidy?
- Już nie. Zatrzymała mnie teściowa, mówiąc, że jak straciła córkę, to nie chce tracić syna. I zostałem. Tylko, niestety, ona często choruje. Ale to bardzo dobry człowiek - dorzucił szybko, jakby ją chciał bronić przed podejrzeniami, że Bóg ją karze chorobą za grzeszne życie.
- Nie musisz się zastrzegać przed Jezusem - Andrzej zwrócił uwagę Piotrowi. - Chyba się nie mylę, Jezu? - zagadnął Go. - W obrazie Sądu Ostatecznego powiedziałeś wyraźnie, że ani ubóstwo, ani choroba nie jest dowodem na to, że Bóg nie kocha człowieka.
- Zdążyłem to powtórzyć już chyba parę razy - odpowiedział
- że Pan Bóg kocha wszystkich, jest naszym Ojcem, Ojcem wszelkiego stworzenia. Przecież jakby nie kochał, to by nie stworzył. A w sposób szczególny troszczy się o biednych i chorych.
- Jeszcze niewiele czasu upłynęło, odkąd Cię poznałem, ale już
130
131

się zdążyłem nauczyć nowego słowa: że Bóg jest Ojcem - odparł Andrzej, - Choć mi się coś nie zgadza. Jeżeli kocha, jeżeli - jak Ty mówisz - jest Ojcem, to dlaczego zsyła cierpienie. Szymon wspomniał swoją teściową. Często bywam tam u nich w domu. Patrzę na nią, na jej życie. Jest naprawdę człowiekiem bardzo uczciwym. To za mało, powiem więcej: jest bardzo dobra. A przecież wciąż choruje.
- No, nie wciąż, bo przecież tyle ile ona pracy wkłada w nasz dom, to chyba nikt - poprawił go Szymon-Piotr.
- Oczywiście. Oczywiście. I szukałem wytłumaczenia. Byłem nawet u naszego przełożonego synagogi i rozmawiałem o tym. Ale on - jak to on. Powiedział, że jeżeli to nie jej grzechy, to w takim razie powodem cierpień jest kara Boża za grzechy jej przodków, za które ona musi zadośćuczynić.
- Tak bywa, przynajmniej ja tak zrozumiałem Jezusa - powiedział Kuba - że człowiek sam sobie jest winien, gdy choruje. Po pierwsze człowiek cierpi z powodu swoich przodków. Ale w innym sensie niż interpretują to faryzeusze. Nie można cierpienia rozumieć jako kary Bożej. On nas kocha nawet wtedy, gdy grzeszymy. To nie
On nas karze, to my sami sobie zadajemy cierpienie albo inni ludzie nam je zadają.
- No, to jest jeszcze jeden powód dla kapłanów i faryzeuszy, aby Cię zabić - powiedział Szymek - jeżeli tak potrafisz ludziom poprzestawiać w głowie, wbrew temu, co uczą faryzeusze. Nieprawda, Judaszu? - zwrócił się nieoczekiwanie do pilnie przysłuchującego się rozmowie.
- Chyba tak - zaśmiał się nerwowo Judasz, jak człowiek przyłapany na gorącym uczynku. - Ale dlaczego mnie pytasz? - już powrócił do równowagi i zaatakował.
- Pytałem cię o zdanie na ten temat. Spytać nie wolno? - odpowiedział na wpół dobrodusznie, na wpół naiwnie Szymek.
- Zresztą nasz Mistrz nie musi się obawiać zamachu. Ty Go obronisz swoim mieczem.
- Wolę takich, co noszą miecze, niż takich, którzy mają ukryte sztylety.
- Może byśmy co zjedli - włączył się Filip, najwyraźniej chcąc przerwać zaostrzający się konflikt.
132
Do Kafarnaum doszli pod wieczór. Było wszystko tak, jak zapowiadał Piotr. Łagodnie schodzące wzgórze ku wodzie. I masa zieleni. Pola uprawne, ogrody, wszystko zadbane, dopracowane. Obszerny dom nad brzegiem jeziora, tuż obok wielkiej, bogatej synagogi. Od wody ciągnący chłodny powiew zmieszany z zapachem ryb. Suszyły się sieci, przy brzegu kołysały się przycumowane łodzie. Po skalistej, wypalonej Judei był to dla nich widok jak z wytęsknionego snu.
Został powitany przez domowników nad wyraz gościnnie. Teściowa Szymona była zaskoczona, że spotyka ją ten zaszczyt, że Mistrz z Nazaretu - jak Go nazywała - zechciał przyjąć zaproszenie jej syna, Szymona. Okazało się, że wieść o tym, co się stało w Kanie, doleciała tutaj ptakiem. Już wszyscy tu wiedzieli o przemianie wody w wino na weselu biedaków, dokonanej przez Jezusa z Nazaretu.
Przyglądał się gospodyni tego domu, kobiecie jeszcze nie starej, ale bardzo zniszczonej chorobą. Delikatna, prawie woskowa, pogodna twarz, drobna postać i charakterystyczna miękkość w ruchach. Mówiła przyciszonym głosem. Porównywał jej zachowanie z tym, co opowiadał o niej Szymon-Piotr. Istotnie, jej dobroć, serdeczność wobec wszystkich była uderzająca. Cieszyła się najwyraźniej szacunkiem wszystkich domowników. Nawet przez moment nie zdziwiła się, że oprócz Mistrza z Nazaretu będzie gościć jeszcze kilku Jego uczniów.
- Nie, nie - zaprotestował Janek. - Ja przecież u was nie zostaję. Biegnę do domu. Co by moja mama na to powiedziała. Jak chcesz, to chodź ze mną - zwrócił się do Bartłomieja. - To całkiem niedaleko. Judasz też może iść. I kto jeszcze ma ochotę - dorzucił. t
-Przynajmniej niech paru zostanie przy Mistrzu. Może Judasz - powiedziała gospodyni domu, wyczuwając intencje Janka. Zupełnie niespodziewanie wystąpiła z propozycją:- Panie, pozwól, niech dostąpię tej łaski i upiorę Ci Twoją szatę na jutrzejsze święto. W słońcu i wietrze wyschnie w przeciągu paru godzin. Nie krępuj się. Mogłabym Ci chyba być matką. Gdybym tego była godna.
Początkowo nie chciał się zgodzić, by przydawać tej słabej kobiecie dodatkowej roboty. Ale ustąpił widząc, że sprawiłby jej odmową wyraźną przykrość.
- Weź na razie jakąś szatę Szymona. Są czyste,wyprane. Twoja na pewno i przykurzona, i przepocona.
133

Po kolacji wyszedł nad brzeg jeziora, żeby się nim nacieszyć. Usiadł na kamieniu. Wiatr prawie nie wiał. Było cicho. Tylko drobne fale pluskały o burty przycumowanych obok łodzi. Poświata księżyca odbijała się srebrną łuską od tafli wody. Czasem lekki wietrzyk przynosił ludzki gwar z domów ukrytych w gęstwinie sadów. Był szczęśliwy w zatopieniu się w ten cudowny krajobraz. Nagle z tego uniesienia wytrąciła Go kaskada przeraźliwego śmiechu. Wziął on początek jakby pod murami synagogi, poniesiony przez wiatr nad taflę jeziora, odbity od otaczających wzgórz, wrócił echem do Niego. Wzdrygnął się. Przypomniały Mu się zwidy szatańskie, gdy pościł na pustyni. Podniósł się z kamienia, żeby wrócić do domu. "Zobaczymy, co Bóg da jutro".
Po śniadaniu przybiegł Janek z wiadomościami:
- Ale się naszło do synagogi ludzi! Jeszczem nigdy tylu nie widział. Wszyscy czekają, by Cię zobaczyć i usłyszeć. Ile ja się od wczoraj językiem namieliłem! Jak nigdy w życiu. Wypytują i wypytują się ludzie o Ciebie i o to, co się stało w Kanie, i o to - tak, to dla nich nawet ważniejsze niż znaki w Kanie - co Jan powiedział o Tobie. O, byłbym zapomniał: przyprowadziłem Ci mojego starszego brata, Jakuba.
Popatrzył na młodego mężczyznę ze skupioną, milczącą twarzą.
- Tylko nie wyobrażaj sobie, że on taki spokojny na jakiego wygląda. Nieraz od niego oberwałem. Jak dobry, to dobry, ale jak się rozzłości, to trzeba się go trzymać z daleka.
- A po co mi to wszystko opowiadasz?
- A widzisz, zapomniałem Ci powiedzieć, że on chce do nas dołączyć. Chce Cię prosić, żebyś go przyjął na swojego ucznia. To dzięki mnie - nie powstrzymał się od tego, by się pochwalić. - To ja mu o Tobie tyle dobrego naopowiadałem!
- Janek, Janek, żebyś ty tyle nie paplał, to byłoby na pewno lepiej - westchnął cicho Jakub.
- Bardzo się cieszę, że chcesz chodzić z nami razem.
- A może go jakoś nazwiesz? - zapytał Janek. - Bo wiesz - tu zwrócił się do swojego brata - chyba ci tego jeszcze nie zdążyłem powiedzieć, że Jezus ma taki zwyczaj, że czasem daje nowe imiona tym, którzy się do Niego zgłaszają. Szymona nazwał Piotrem, Na-
134
tanaela - Bartłomiejem. Mnie jeszcze nie nazwał. Bardzo byłbym ciekawy, jakie imię byś mi dał - wyraźnie napraszał się.
- Nie napraszaj się, bo jeszcze możesz żałować - ostrzegał go
Judasz.
- Dlaczego miałbym żałować?
- Bo cię nasz Mistrz nazwie, no, na przykład starą przekupą. Przerwał im te przekomarzania się i powiedział:
- Nazwę was obu Boanerges: Synami Gromu.
- Cudownie! - Janek wykrzyknął. - Nie spodziewałem się, że otrzymamy takie piękne imię! Najpiękniejsze! - wykrzykiwał. - Jeszcze nikt takiego nie dostał!
Słuchał tych jego zachwytów, a myślał o trudnym życiu, pełnym burz, jakie jest przed nimi.
Obszerna synagoga - chyba takiej jeszcze dotąd nigdzie nie widział - była wypełniona tłumem modlącym się i śpiewającym. Wyciągnął z kieszeni na piersiach złożony skrupulatnie cienki jak muślin tałes, rozłożył i narzucił sobie na głowę, tak by jego końce spływały równo na ramiona z jednej i z drugiej strony. Wcześniej jeszcze wyjął z tej samej kieszeni tefilin. Odplątał rzemyk, nałożył sobie na głowę dokładnie tak, aby skrzyneczka z świętym tekstem znajdowała się na środku czoła między oczami. I włączył się w ten rytm obrzędów, modlitw i pieśni.
Kantor rozpoczął śpiew. Potem nadszedł czas na część najważniejszą: na czytanie Pisma Świętego. Rabin przystąpił do ceremonii wyniesienia Zwoju Świętego. Odsunął piękną zasłonę odcinającą przednią część synagogi od reszty. Ukazała się wspaniale rzeźbiona w drzewie szafa-arka. Kantor zaintonował pieśń powitalną, którą podjęli wszyscy zgromadzeni. Nigdy jej nie słyszał. Widać ułożona przez rabina na użytek jego gminy. Potem rabin wszedł po paru schodach i otworzył drzwiczki szafy. Za nimi ukazała się przebogato tkana zasłonka, odsunął ją. Sięgnął w głąb i wydobył Święty Zwój. Otulony we wspaniałą aksamitną sukienkę spiętą na szczycie złotą koroną. Rabin z najgłębszym szacunkiem zdejmował koronę, odwijał sukienkę, aż wreszcie ukazał się sam Święty Zwój. Teraz dopiero, trzymając go uroczyście oboma rękami przed sobą, doszedł do bimy - pulpitu stojącego na podwyższeniu, rozwinął rulon do miejsca, na którym skończył czytanie w ostatnią sobotę i głosem przypo-
135

minającym śpiewną recytację zaczął odczytywać kolejny fragment. Tutaj okazał swoją klasę. Jego język hebrajski, w którym odczytywał święte teksty, był bezbłędny. Już nie tylko wymowa poszczególnych wyrazów, w których nie było połykania żadnych głosek, ale sposób odczytania poszczególnych zdań był znakomity - do tego stopnia, że zdawało się, iż nawet człowiek nie znający hebrajskiego musiał zrozumieć, co jest czytane. I najwyraźniej to czytanie jemu samemu sprawiało radość. Nie przyspieszał. Nawet pod koniec jakby zwolnił, jakby żałował, że już kończy się perykopa wyznaczona na sobotę.
Po skończeniu odłożył Święty Zwój i z kolei przystąpił do komentarza w języku aramejskim. A że był gadułą czy pedantem albo może dlatego, że widząc wielu obcych przybyszów chciał im dać do zrozumienia, jak w jego synagodze wszystko jest skrupulatnie prowadzone, zrobił maty wstęp i wyjaśnił zebranym, że Pięcioksiąg Mojżesza jest podzielony na 153 odcinki czytane kolejno w każdą sobotę, aby w ten sposób w ciągu trzech lat była przeczytana całość Prawa, i że na dzisiaj przypada ten a ten odcinek - i przystąpił do jego objaśniania. Mówił sposobem typowym dla takich ludzi. Tłumaczył prawie każde słowo z języka hebrajskiego na aramejski, każdy zwrot, ale robił to zawile i nudno, bo w gruncie rzeczy niewiele wnosił nowego, nie wychodził poza oklepane i znane stereotypy myślowe. Nudził wyraźnie, ale nie przerywał, nie przestawał, nie zrażał się, że początkowy szmer rozmów wśród zebranych podnosił się, że robiło się coraz głośniej, że rozmowy najwyraźniej odbiegały od treści przeczytanej perykopy, a dotyczyły wszystkiego innego.
Słuchając tego komentarza dziwił się, że tytułują tego człowieka "rabinem". Był przyzwyczajony, że ten tytuł nadaje się ludziom o dużej wiedzy teologicznej i mądrości życiowej. A ten nie zdradzał ani jednej, ani drugiej zalety. Wreszcie skończył.
Po odśpiewaniu psalmu przełożony synagogi podszedł do Niego i zaprosił Go na bimę. Wręczył Mu ciężki rulon Pisma Świętego, wskazując palcem kolejny werset do odczytania. Zawahał się w pierwszej chwili czy czytać ten, czy też wyszukać taki, który by odnosił się do tego, co chciał powiedzieć. Ale zrezygnował z tego zamiaru i odczytał wskazane Mu zdanie. Potem rulon zwinął, odłożył i zaczął mówić po prostu o tym, co się wydarzyło w Kanie, a właściwie nawet nie o tym, ale o miłości Boga Ojca ku swym ludziom-dzieciom - stworzeniom swoim. O miłości Boga ku biednym i chorym. O tym,
136
co było treścią Jego rozmów z uczniami w drodze do Kafarnaum. W synagodze było tak cicho, że słychać było trzmiela, który się zabłąkał na czas jakiś, tylko chwilami wyrwało się z czyichś piersi westchnienie, tylko od czasu do czasu komuś wyrwało się z ust "och" zdziwienia czy przestrachu. Z rzadka widział kiwanie głowami. Był pewien, że za chwilę, gdy skończy, rozpęta się wrzask, rwetes, że posypią się pytania, zarzuty. Choć jeszcze bardziej bał się czegoś innego. Że przerwie Mu sam przełożony synagogi: odbierze Mu głos i nazwie to, co On powiedział, herezją, bluźnierstwem, świętokradztwem czy też innym słowem, albo Go przeklnie. Wciąż czekał, że to się stanie. Że już za moment. Ale nie. Nic się takiego nie działo. "Może boi się tych tłumów, które się zeszły, a teraz tak zapamiętale słuchają". A więc mówił. Wciąż mówił, coraz bardziej spokojny i czuł, że zdenerwowanie, które w Nim od samego początku trwało, już znikło i wiedział, że nie powróci. Chciał mówić jak najdłużej, a z drugiej strony cieszył się ze zbliżającego się końca swojego przemówienia i liczył na dyskusję, która powinna rozwinąć się jak lawina. Zawsze miał wątpliwości czy ważniejszy jest sam wykład, czy też dyskusja na temat wykładu. Dyskusja, która jest jakimś osobowym kontaktem z konkretnym człowiekiem, a to jest ważne nie tylko dla pytającego, lecz i dla przysłuchujących się.
Nagle rozległ się krzyk, który Go omal nie zwalił z nóg:
- Idź stąd! Precz! Wynoś się! Niech Twoja noga tu nie postoi!
- i długie opętańcze: - Ooooo!
Jakiś mężczyzna w starszym wieku wyskoczył na równe nogi i z podniesionymi rękami wrzeszczał. Im dłużej to trwało, tym bardziej oczy zdawały się wyskakiwać mu z orbit. Nakrycie głowy zsunęło się całkiem na tył głowy:
- Co Tobie do nas! Jezusie Nazareński! Przyszedłeś nas zgubić!
- zaślinił się. Szeroko otwartymi ustami łapał powietrze, oboma rękami machał jak ptak, który się chce poderwać do lotu, a nie może.
- Chcesz zatracić cały nasz naród! Całą świętą naukę! Całe Objawienie Boże!
Zgromadzeni, w pierwszej chwili ścięci jak pokos pszenicy, teraz już, oprzytomniawszy, wciąż patrzyli się z przerażeniem na krzyczącego. A ten stał, wlepiwszy oczy w Niego, jakby Go wzrokiem chciał zabić.
Ochłonął już z pierwszego wstrząsu. Na moment przypomniał
137

Mu się wczorajszy śmiech, który zawisł nad jeziorem, i tamten krzyk na pustyni. "Jeśli upadłszy, złożysz mi pokłon". Starzec wciąż wpatrywał się w Niego jak wąż w swoją ofiarę, którą chce zaatakować.
Uspokoiło się w Nim to wewnętrzne drżenie, które jeszcze przed chwilą Nim wstrząsało. Cała Jego uwaga skoncentrowała się na wrzeszczącym starcu. Trzeba tego człowieka uratować. Trzeba mu pomóc. Żeby się przestał bać. Żeby go opuścił strach, pomiot szatański, który nim zawladnął. Powoli ruszył z miejsca, żeby go jeszcze bardziej nie przestraszyć. Łagodnie szedł do niego. Ale i tak w miarę zbliżania się ten krzyczał jeszcze bardziej i pomstował:
- Ty bluźnierco! Heretyku!
Wreszcie był już całkiem blisko. Serdecznym gestem objął go:
- Uspokój się. Nie bój się.
I nagle krzyk ucichł, załamał się, przemienił się jakby w skowyt, w spazm szlochu, aż wybuchł płaczem.
- No już dobrze. Płacz, płacz, ale nie bój się.
Trzymając go w uścisku czuł, jak ten człowiek jest rozedrgany, jak wstrząsają nim paroksyzmy, ale stawały się coraz słabsze i słabsze, aż obwisł Mu w ramionach. Posadził go więc, usiadł obok niego, głaskając go po plecach, przytulony do niego. Otoczyła ich rodzina starca, który wciąż wczepiony w Niego, choć już spokojny, szlochał na Jego piersi.
- Przepraszamy Cię. Nie spodziewaliśmy się, że go znowu to napadnie. Wzięliśmy go ze sobą, bo ostatnio był spokojny. Aż tu nagle znowu. Tylko że tak szybko go to opuściło? Dotąd, gdy na niego przychodziło, trzymało go zawsze po parę dni.
- Już nigdy na niego to nie wróci. Już będzie zdrowy.
- Niech Cię Bóg błogosławi - mówili, nie całkiem Mu dowierzając.
Gdy potem powoli wychodził z opróżniającej się synagogi, słyszał rozmowy towarzyszących Mu uczniów. Zwłaszcza Janek, przestraszony wciąż i zaszokowany, pytał Andrzeja ciągle jeszcze drżącym głosem:
- Czemu on tak krzyczał?
- Ja się dziwię, że tylko on jeden krzyczał - odpowiadał Andrzej .
- Dlaczego tak mówisz?
- Przecież, jeżeli ktoś uważnie słuchał tego, co Jezus mówił, to
138
mu się wszystko zakołysało. Ten jeden nie wytrzymał i zaczął krzyczeć. Ze strachu, przede wszystkim.
- Andrzej, dlaczego ze strachu?
- Chyba bał się, że jeszcze chwila, a przewróci mu się wszystko i nic nie zostanie z wiary mojżeszowej. Wszystko, w czym był wychowany, w co wierzył, czym żył, runie jak dom podczas huraganu. Wszystko, czego się uczył od lat dziecinnych do swojej starości, co słyszał w każdy szabat w synagodze, czego go uczyli rodzice w domu. A co najważniejsze: czym żył na co dzień, czym się kierował, co było motywacją jego postępowania.
- A mnie się wszystko spodobało, co mówił Jezus, od samego początku.
- Kiedy jesteś dzieckiem, to ci się łatwiej przestawić, ale jeszcze nieraz wrócą strach i obawa. Jeszcze będziesz miał kłopoty i trudności. Nie może być inaczej. Oczywiście, teraz to jesteś już mądrzejszy od nich o te parę tygodni i już trochę zapomniałeś, jak to było na początku. Pomógł ci w tym i czas spędzony u Jana Chrzciciela. A myślisz, że ze mną było inaczej, jak zacząłem słuchać Jezusa? Mnie niedużo brakowało, by zacząć krzyczeć albo się rzucić na Jezusa z pięściami.
- I co będzie dalej? - spytał go na dobre przestraszony.
- Widzisz, Janek, słuszne stawiasz pytanie. Jeżeli człowiek zwyczajny tak zareagował, co będzie, gdy nauka Jezusa dojdzie do faryzeuszów, saduceuszów i uczonych w Piśmie. O tym nie chcę nawet myśleć. Dość mamy do myślenia po tym, cośmy dzisiaj przeżyli.
Gdy przed synagogą żegnał się jeszcze raz ze starcem, niespodziewanie podszedł do Niego Jair, przełożony synagogi. Poprosił Go na rozmowę w cztery oczy. Spacerując nad brzegiem wody, zaczął od skomplikowanego wstępu:
- Jeżeli się zgodzisz, to chciałbym Cię najuprzejmiej ostrzec. Chyba mnie nie spytasz, przed czym chcę Cię ostrzec, bo Ty bardzo dobrze wiesz. Ale żeby nie było wątpliwości, żebyś kiedyś nie narzekał, że nie upomniałem Cię, to powiem Ci całkiem wyraźnie. Nie powinieneś się obrażać tym, co ja Ci powiem, bo Ty jesteś jeszcze młody. Ja już niejedno w życiu słyszałem i niejedno też widziałem. I muszę Ci oświadczyć, że zdawało mi się, że mnie już nic w życiu ani nie zaskoczy, ani nie zdziwi, a chcę Ci wyznać, że Tyś tego dokonał. Tak, mówię całkiem poważnie.
139

Słuchając tego, co Jair mówił, zadawał sobie pytanie, do czego on zmierza, ale jak na razie trudno to było wywnioskować z tej na pozór pustej gadaniny.
- To, co dzisiaj usłyszałem z Twoich ust, zaskoczyło mnie zupełnie. Nie spodziewałem się, że ktoś tak może myśleć i tak przedstawiać Prawo, jak Ty to robisz. Może się mnie spytasz, dlaczego nie przerwałem Ci Twojego kazania w synagodze - tu uśmiechnął się tajemniczo. - Ja Ci się przyznam, że dlatego Ci nie przerywałem, bo byłem ciekaw, co będzie dalej. Jak małe dziecko. Może wypadałoby się wstydzić przed Tobą, może nie powinienem się z tym zdradzać, ale mówię całkiem szczerze: byłem ciekawy, co dalej. I powiem coś więcej. Byłem bardzo zły na tego starego człowieka, który Ci przerwał. Byłem bardzo zły.
Słuchał go, jak prowadził ten swoisty dialog-monolog zadając pytania i sam sobie na nie odpowiadając, wypracowany do perfekcji przez faryzeuszy i coraz wyraźniej wyczuwał w tej mowie oścień przygotowany na Niego.
- Bo chciałem, żebyś nadal mówił, żebym się mógł czegoś więcej dowiedzieć. Chętnie bym Ciebie jeszcze posłuchał. Ale pozwól, że Cię spytam, dokąd masz zamiar udać się z przemówieniem w najbliższym czasie?
- Do Nazaretu - odpowiedział, trochę zaskoczony tym pytaniem.
- No, jaki jestem niedomyślny. Oczywiście, że do Nazaretu, do Twojego rodzinnego miasta. Nawet powinieneś tam iść. Chętnie bym się tam udał, żeby Cię posłuchać. Może nawet pójdę, choć to dla mnie już jest daleko. Ale ja Cię przepraszam, że jestem taki gaduła. Powiedziałem, że przychodzę, żeby Cię ostrzec. Najpierw muszę się upewnić. Ja tak usłyszałem: że Pan Bóg kocha biednych i chorych. Czyś Ty tak to powiedział? Może się mylę, może źle słyszałem, to proszę Cię, popraw mnie.
- Owszem, masz rację.
- A nawet powiedziałeś - ja Cię bardzo przepraszam, może ja Ci robię krzywdę - powiedziałeś prawie bluźnierstwo: że On bardziej kocha chorych niż zdrowych, ubogich niż bogatych.
- Nie, nie mylisz się. Tak powiedziałem.
- A czy również i to powiedziałeś, że obowiązkiem naszym jest pomaganie takim ludziom, bo czyniąc to pomagamy jakby Bogu sa-
140
memu. Przepraszam, że takie głupstwa opowiadam, zaprzecz, że fałszywie Cię zrozumiałem.
- Nie, nie, bardzo dobrze mnie zrozumiałeś.
- Słyszałem, że Twoi uczniowie mówili, że ten, kto przerwał Twoje przemówienie, to opętany. A wiesz, co mi przyszło do głowy?
- Nie, nie - odpowiedział.
- Otóż powiem Ci, że przyszło mi do głowy, że to nie on jest opętany, ale że to Ty jesteś opętany. Czy chcesz, żebym Ci to wytłumaczył?
- Nie, nie musisz.
- Ale ja i tak Ci wytłumaczę. Jeżeli Pan Bóg karze grzeszników chorobą i ubóstwem, to jakim prawem mówisz, że On ich bardziej kocha? Czy to jest logiczne? Czy znasz najprostsze zasady rozumowania? Wprowadzasz ludzi w błąd! A jeszcze do tego namawiasz ich, by pomagali ukaranym, żeby ich uważali za szczególnie uprzywilejowanych. Co ja mówię "uprzywilejowanych". Ty mówisz, że dobrze im czyniąc, oddajemy przysługę samemu Bogu.
Atak bezwzględny i bezlitosny przyszedł wcześniej niż tego oczekiwał:
- A potem sobie pomyślałem: a może to jest logiczne. I wtedy odkryłem, że głosisz nową wiarę. Nie wiarę w Boga, ale w człowieka. Są religie, które czczą słońce. Są takie, które oddają cześć księżycowi. A Ty ludziom. Gdzieś na wschodzie szanują bardzo krowy i nie pozwalają im uczynić żadnej krzywdy, gdzie indziej słonie. A Ty człowieka. Już dużo lat przeżyłem i o rozmaitych religiach słyszałem, ale jeszcze o takiej nie słyszałem. Powiem Ci coś więcej. Ty w Boga wcale nie wierzysz i Bogu wcale nie służysz, ale służysz tylko człowiekowi. Spytasz mnie, co sądzę o Tobie?
- Nie, nie spytam - odpowiedział bezwiednie.
- A ja i tak Ci powiem. Są tylko dwie odpowiedzi na pytanie kim jesteś. A chcesz wiedzieć, jakie? Albo jesteś wariatem, ot, takim myszy gene, albo jesteś pomiotem szatańskim. Może się mnie spytasz, którą z tych dwóch odpowiedzi uznaję za swoją? To na to pytanie nie dam Ci odpowiedzi.
- Czy mogę cię o coś spytać? - teraz On zapytał Jaira. Uśmiechnął się do siebie, bo zarówno sposób sformułowania pytania, jak i melodyka były podobne do tych, którymi posługiwał się Jair.
141

- Nie. Ty nie możesz. A nawet gdybyś mnie spytał, to Ci nie odpowiem.
- A jednak cię spytam: Czy to znaczy, że - twoim zdaniem - powinienem zrezygnować z głoszenia tego, co jest moim najgłębszym przekonaniem?
- Co zrobisz, to Twoja sprawa. Ja tylko Cię przestrzegam. Nie przerwałem Ci tym razem, bo mogło mnie nie być w synagodze, bo mogłem nie dosłyszeć z powodu hałasu, bo mogłem nie zrozumieć o czym Ty w końcu mówisz. Ale to wszystko mogło się zdarzyć tylko raz. Drugi raz to zdarzyć się nie może. A więc nie przychodź do mojej synagogi, żeby nauczać. Ja chcę żyć. Ja chcę spokojnie dożyć swoich lat. Czy musisz nauczać w synagodze? Kto tak powiedział? Jest tyle dobrych miejsc na nauczanie. Ty możesz nauczać na łące, możesz nauczać nad jeziorem, możesz nauczać na wzgórzu - wtedy nawet lepiej słychać. A wtedy nikogo nie narażasz. I czy Ty. musisz nauczać we wsi. Kto powiedział, że musisz nauczać we wsi? Pustyni jest dość, możesz nauczać na pustyni. Nikomu nie wydepczesz trawy.
Na odchodne zapytał Go Jair:
- Co dalej myślisz robić?
Najprawdopodobniej pytanie to dotyczyło Jego dalszych planów życiowych w związku z tym wszystkim, co usłyszał od niego, Jaira, przełożonego synagogi. Ale odpowiedział:
- Mam zamiar łowić z Szymonem-Piotrem całą noc ryby na jeziorze.
Nawet nie zdążył dojść do domu, gdy zobaczył Szymona-Piotra biegnącego w Jego kierunku. Jeszcze go takim nie widział. Ten mrukliwy człowiek, zachowujący dystans wobec Niego i wobec wszystkiego, czego On nauczał i co działał, biegł teraz z przerażeniem w oczach, ale i z żądaniem:
- Teściowa mi umiera. Ratuj ją, jeśli potrafisz. Nie zapomnę Ci tego. Przecież mówiłeś, że chorzy nie są potępieni przez Boga.
Przyspieszył, żeby nadążyć za Piotrem, który prawie biegł. Weszli do izby. Na łóżku leżała teściowa Szymona. Domyślił się raczej niż poznał - obrzękła, czerwona twarz, ciężki oddech, powietrze chwytane gwałtownymi haustami na podobieństwo ryby wyrzuconej na brzeg jeziora.
- Jeszcze tak źle nigdy nie było - dosłyszał zduszony szept Szymona.
Wziął ją za rękę -mokrą, gorącą, bezwładną.
"Boże, Ojcze, uratuj ją - modlił się, zresztą od pierwszej chwili, gdy tylko usłyszał od Szymona, że trzeba ją ratować. - Zlituj się nad nią i nad nimi. Niech uwierzą, że kochasz każdego, że chorzy to nie odrzuceni od Ciebie. Sam widzisz, jak trudno im przyjąć Twoją prawdę". Zamodlony, dopiero po chwili zauważył, że wyrównuje się jej oddech. Upłynęła jeszcze chwila, a kobieta oddychała zupełnie normalnie.
- Wstań - powiedział spokojnym tonem.
Usłyszała. Otworzyła powieki. Jej nieruchome oczy drgnęły, wróciły jakby z zaświatów. Spoczęły na Nim. Zrozumiała polecenie. Dźwigała się, jeszcze z trudem. Pomógł jej, oparł ją plecami o ścianę. Powoli, ale przecież całkiem wyraźnie schodziło zaczerwienienie z twarzy, choć obrzęk jeszcze trwał. "Na sklęśnięcie będziemy musieli jakiś czas poczekać".
- Już wstaję. Jeszcze tylko chwilkę niech odpocznę. Trzeba przygotować wam kolację. Jużeście wrócili z synagogi? Jak tam
poszło?
Mówiła całkiem przytomnie, przejęta troską o sprawy bieżące, które miała w pamięci. Znowu coś dodała, ale już nie dosłyszał, bo objął Go swoimi mocarnymi ramionami Szymon-Piotr i rozpłakał Mu się na piersi jak dziecko.
Potem zrobiła się z tego uzdrowienia mała sensacja. Przyczyniła się do tego walnie miejscowa rodzina, która zaalarmowana ciężkim stanem swojej krewnej ściągnęła do łoża boleści, spodziewając się najgorszego. W domu ruch był duży. Przychodzili sąsiedzi i sąsiadki. I nie tylko. Nawet z krańców wsi ściągali ludzie, żeby zobaczyć, usłyszeć, przekonać się. Wypytywaniom nie było końca. "Jak to było, kto to widział, jak było w innych przypadkach". Zmęczona indagacjami, choć wciąż uprzejma i uśmiechnięta, na koniec ograniczała się do stwierdzenia:
- Ja już prawie byłam na tamtym świecie. Ale widać jeszcze nie zapracowałam sobie na niebo i On, Mistrz z Nazaretu, mnie do życia przywrócił - tu wskazywała na Niego.
Jeszcze przed kolacją przyszedł Jair, ażeby po sąsiedzku wyrazić swoją radość z powrotu do zdrowia teściowej Piotra. Rozmawiał
142
143

z nią, z Piotrem, z domownikami. Na Niego nie zwracał uwagi, jakby byt powietrzem, ścianą czy meblem w izbie.
Nie dziwił się temu i nie oczekiwał od niego niczego innego. Po dłuższej chwili Jair, gdy już odchodził, nagle zatrzymał się i tak jakby całkiem mimochodem zwrócił się do Niego i zapytał:
- A czy to prawda, żeś uleczył teściową Szymona?
- Tyś to nazwał uleczeniem. Niech tak będzie. Owszem, była chora, a jest już zdrowa, dzięki mocy Bożej.
- Wszystko się dzieje dzięki mocy Bożej, dzięki mocy Bożej rano wstaje słońce i wieczór zachodzi - odpowiedział Jair wymijająco. - Głupi ludzie roznoszą na językach, że uczyniłeś cud. Ja wolę, żebyś ją wyleczył. Bo nie chcę mieć kłopotów ani nie chcę, żebyś Ty miał kłopoty. - Nagle podniósł głos: - Bo wiesz, co by to znaczyło, gdybyś taki cud uczynił?
Wiedział, co powie dalej i czekał w milczeniu.
- To by znaczyło, żeś to uczynił siłami szatańskimi, a wtedy grozi Ci ukamienowanie. Bo musisz się z tym zgodzić - teraz tłumaczył Mu jak dziecku - jeżeli się postawi tezę, a myśmy taką tezę postawili, że choroba jest karą Bożą, to wtedy uleczenie nie może nastąpić siłami Bożymi, bo w ten sposób Pan Bóg przeczyłby sam sobie. A jakimi siłami? Czy mam Ci tłumaczyć, jakimi siłami? W takim razie uzdrowienia może dokonać tylko szatan, na złość Panu Bogu, a wtedy Ty jesteś jego pomocnikiem - pomocnikiem szatana. Rozumiesz?
Słuchał Jaira, jakby innego człowieka. Gdyby zamknął oczy i tylko go słuchał, nie mógłby się oprzeć temu wrażeniu. Przyjazny, prawie przyjacielski, tłumaczył życzliwie, radził serdecznie, ostrzegał troskliwie. Co go tak mogło odmienić? Nic innego, tylko ten cud.
- Wobec tego, jeżeli chcesz żyć, to radzę Ci ze szczerego serca, nie mów, że uzdrawiasz mocą Bożą albo że czynisz cuda, bo inaczej ukamienują Cię. Mów, że leczysz. To u nas wolno. Chociaż, na dobrą sprawę, też powinno to być zakazane. Ot, taki drobny brak konsekwencji, nie w pierwszym i nie w ostatnim wypadku. Ale czy wszystko musi być aż tak konsekwentne? Jak dotąd, wolno. No to mów, że leczysz. A jak tego dokonujesz - Twoja sprawa i nikomu się z tego nie zwierzaj. Pokój z Tobą. Chętnie bym Cię jeszcze kiedyś zobaczył - żywego.
Odszedł, zostawiając wrażenie człowieka ostrożnego, która to cecha zachowała go aż dotąd na takim ważnym stanowisku.
- Co chciał od Ciebie? Zakazał Ci zabierania głosu w synagodze? - spytał Go Szymon-Piotr.
- Owszem, też. Ale to poprzednio. Teraz ostrzegał, abym nie dokonywał cudów uzdrowień. Choć tym razem ostrzegał przyjaźnie.
- Lubi z wszystkimi dobrze żyć. To taka jego cecha osobista. Na wszelki wypadek z Tobą także. Myśli sobie: a może wygrasz? Woli Ci się nie narażać - na wszelki wypadek. Ale uważaj na niego, to fałszywy człowiek i pod pozorem uprzejmości potrafi załatwiać swoje interesy.
Jakby ukłucie serca przypomniało Mu się pytanie: "Dokąd chcesz najpierw się udać?" - "Do Nazaretu". "Nie powinienem mu tego powiedzieć".
Po skończonej kolacji, która była obfita i uroczysta- świętowali powrót do zdrowia gospodyni domu - i trwała długo, bo wciąż przychodzili krewni i przyjaciele zbulwersowani uzdrowieniem - Szymon podszedł do Niego, mówiąc:
- Panie, ludzie czekają na Ciebie.
- Jacy ludzie, gdzie? - zapytał zdziwiony, chociaż istotnie już od dłuższej chwili dochodził do Niego narastający gwar z placu.
- Chorzy przyszli do Ciebie z prośbą, byś ich uzdrowił.
- Ja?
Poczuł się nagle osaczony, przymuszony, jak ktoś, na kim jest wywierany gwałt.
- Chodź, zobacz.
Już wstawał wbrew swojej woli.
- Dużo wśród nich ciężko chorych i bardzo cierpiących.
- Ale jakże im ja mogę pomóc?
Szedł coraz prędzej do drzwi. Szymon-Piotr już je otwierał i trzymał otwarte, zapraszając, aby wyszedł na dwór. Spojrzał i oniemiał. Plac był zawalony ludem. Stanął na progu jak osłupiały ze zdumienia, z przestrachu, z bezsilności. Zdawało się, że na dziedzińcu nie ma ani jednego wolnego skrawka. Leżeli na noszach albo wprost na ziemi, siedzieli. Starzy, młodzi, dzieci. Te najmniejsze spały albo popłakiwały w ramionach matek. Stali prawie wyłącznie ludzie zdrowi i ci, którzy chorych przynieśli na noszach albo na rękach. Widział to
144
10 - Jezus
145

w świetle płonących pochodni trzymanych przez ludzi albo wetkniętych w ziemię.
- To biedacy - Szymon-Piotr półgłosem objaśniał. - Sama biedota miejscowa i okoliczna.
Mówił cicho, a i tak jego pomruk zdawał się być za głośny. Teraz się dopiero zorientował, że na placu przed domem zapadła kamienna cisza. Wszyscy, ilu ich było, mieli wlepiony w Niego wzrok pełen oczekiwania. Wyczuwał sens tego oczekiwania. Ta cisza zdawała się krzyczeć pytaniem: Co zrobi ten Nauczyciel z Nazaretu, cudotwórca, jak mówią. Czy On swe siły cudotwórcze zachowa dla swoich, czy zechce ich użyczyć również im: ludziom nie znanym Mu i obcym? A On wciąż rozglądał się po tym morzu ludzkiej biedy i cierpienia. Nawet nie zauważył, że powtarza bezwiednie westchnienie:
- Boże drogi, Boże drogi.
Uświadomił to sobie i zaczął się modlić: "Ojcze, okaż im swoje miłosierdzie, zlituj się nad tymi cierpiącymi biedakami. Naucz, żeś Ty litościwy i nad nikim się nie znęcasz, nikogo nie karzesz za grzechy, użycz im swojej łaskawości". Sam nawet nie wiedział, kiedy się pochylił nad pierwszym chorym, złożonym tuż przy progu. I już z największą miłością głaskał rozpalone gorączką głowy, kładł swe ręce delikatnie na nogi, tułowia owiązane szmatami przesiąkniętymi ropą. Nie zawsze te dotknięcia odnosiły skutek, wobec tego zaczął mówić:
- Proście, a otrzymacie. Szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a będzie wam otworzone. Bo każdy, kto prosi, ten otrzyma, kto szuka, znajduje, a kołaczącemu otwierają. Czyż gdy przychodzi dziecko do ojca prosząc o chleb, da mu on kamień albo gdy prosi o jajko czy otrzyma skorpiona? Jeżeli więc wy, będąc złymi, potraficie dawać dobre rzeczy, jakoż daleko więcej Ojciec wasz, który jest w niebiesiech. Tylko wierzcie głęboko w Jego dobroć i proście.
Przesuwał się od człowieka do człowieka, powoli, nie spiesząc się, przemawiając do każdego, pocieszając. Prawie nie słyszał wybuchów radości, dziękczynienia, płaczu szczęścia tych, którzy wstawali z ziemi położeni na niej jak nieporadny, bezwolny, gasnący zewłok. Zrywali się albo gramolili się, wciąż nie dowierzając sprawności swoich rąk i nóg, siłom, które tak nagle do nich powróciły. Nie czuł pocałunków na swoich rękach, nie słyszał błogosławieństw nad Nim wyśpiewywanych. Gdzieś w tyle głowy, na jakimś dziesiątym planie,
146
straszył Go szatański obraz siebie samego siedzącego na tronie pełnym chwały i tłumów śpiewających hymny pochwalne i wykrzykujących słowa uwielbienia.
Na dziedzińcu trwał ustawiczny hałas ludzi uzdrowionych, którzy reagowali rozmaicie. Rzadko milczeniem, najczęściej okrzykami radości albo spazmatycznym płaczem, a wszyscy dziękując Mu, jak tylko potrafili. Nie, nie chciał tego, by ludzie Jemu byli wdzięczni. Nie chciał pocałunków, jakimi obsypywali Jego dłonie, nie chciał słów dziękczynienia i uwielbienia, które bez przerwy słyszał kierowane pod swoim adresem. Zaczął śpiewać:
- Kto się w opiekę odda Panu swemu, a całym serce szczerze ufa Jemu...
Na początku nie usłyszano Go. Był zbyt zmęczony, by głośno zaśpiewać. Wyprostował się, aby Go usłyszano. I rzeczywiście. Pierwsi podjęli śpiew Jego uczniowie, ci od Jana Chrzciciela, którzy zdążyli się zorientować, co się dzieje i włączyli się do akcji. Podprowadzali chorych do Niego a usuwali uzdrowionych, którzy wyraźnie przeszkadzali swoją radością i okazywaniem wdzięczności. I już zabrzmiał śpiew, w który włączyli się wszyscy:
- Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,
nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga.
Zmrok dawno zapadł. Byłoby zupełnie ciemno i nic by nie widział, gdyby nie pochodnie, które płonęły nad placem, gdyby nie pochodnie, które towarzyszyły Jego drodze przez ludzką męczarnię. Wciąż jej końca nie było widać. Od dawna znajdował się na dziedzińcu synagogi, bo ludzie nie pomieścili się na placu Szymona-Piotra, ale zajęli również sąsiadujący z nim dziedziniec przed bóżnicą. Grzbiet Go bolał od stałego pochylania się, pot kapał Mu z twarzy, spływał po plecach - chociaż chłód nocny nie ogarnął ziemi, ale już mógł odczuwać jego nadchodzenie.
Nagle zaniepokoiły Go obce odgłosy, które wdarły się w tę atmosferę wdzięczności wyśpiewywanej Bogu. Jeszcze nie wiedział, co się stało, choć wyczuł zbliżające się zagrożenie. Nawet nie dla Niego samego, tylko dla tego, co tu się teraz dokonuje. Wśród ludzi gwałtownie gasła radość dziękczynienia, załamywała się pieśń i wreszcie nad nią wyrósł krzyk:
- Co to ma znaczyć?'. Co tu się dzieje?! Co za zbiegowisko?! Kto wam pozwolił?! Rozejść się natychmiast! Marsz do swoich do-
147

mów! I to już, w tej chwili! Niech moje oczy już więcej tu nikogo nie widzą! Bo popamiętacie, kto tu rządzi!
Wciąż nie przerywał swojej roboty, ale już w pełni świadomie kontrolował, że zdania wykrzykiwane coraz wyraźniej zbliżają się do Niego, że ten ktoś czy też ci ludzie, w Niego skierowali swe ostrze i zbliżają się sekunda po sekundzie coraz bardziej. Wciąż nie podnosił się, schylony nad kolejnym chorym. Aż zabrzmiał nad Nim samym okrzyk wściekłości:
- A Ty?! Co Ty tu robisz?!
Już nie mógł dłużej udawać, że nie wie, o co chodzi i że nie do Niego są te okrzyki zwrócone. Wyprostował się. Odgiął zdrętwiały grzbiet. Zobaczył przed sobą grupę obcych faryzeuszy, wśród których byt i Jair. Ale tym razem to nie on wrzeszczał. Ten obcy, który stał przed Nim, wywrzeszczał po raz wtóry pytanie:
- Nie słyszysz, co do Ciebie mówię?! Co Ty tu wyrabiasz?! Odpowiadaj, jak się Ciebie pytają!
- Modlę się z nimi, prosząc Boga, by im przywrócił zdrowie.
- Ty mi nie opowiadaj głupstw i nie syp piaskiem w oczy. Ty tu jakieś sztuczki magiczne wyczyniasz. Zabobony diabelskie.
- Nie. Mogłeś sam słyszeć, że Boga prosimy o łaskę, nie szatana.
- Nie bądź bezczelny, bo tego możesz pożałować. Natychmiast zaprzestań tych szarlatańskich sztuczek, bo inaczej Cię ukarzę. Jak możesz - tu przeszedł z tonu przeklinającego na ton oburzenia - jak możesz i jak śmiesz mówić, że Boga prosisz o uzdrowienie. Jeżeli Bóg kogoś ukarał chorobą, to jak Ty możesz go uzdrawiać siłą z nieba. A jeżeli nawet uzdrawiasz, to nie mów, że mocą Bożą. To jest moc szatańska.
Tu nie wytrzymał Andrzej:
- A czy zauważyłeś, że wśród chorych byli ludzie opętani przez szatana i On ich też uleczył?
- On mocą Belzebuba, księcia czartowskiego, wyrzuca czarty. To już Go oburzyło. Powiedział twardo:
- Jeżeli ja mocą szatańską wyrzucam czarty, synowie wasi jaką mocą je wyrzucali? Dlatego oni będą sędziami waszymi. Ale jeżeli ja mocą Bożą wyrzucam czarty - naprawdę, przyszło do was królestwo Boże.
- Nie ośmielaj się mi grozić. I nie waż się opowiadać o króle-
148
&
stwie Boga. To, co głosisz, nie jest królestwem Boga, ale szatana. W jakiego Boga wierzysz?! Czy Ty w Boga wierzysz?!
- Wierzę w Boga, mojego Ojca, który na nikim się nie mści, nawet za jego grzechy, który daje słońce dobrym, jak i złym, który zsyła deszcz na sprawiedliwych, jak i na grzeszników.
- Nie mów, już nie mów do mnie! Nie chcę Cię słyszeć i nie chcę żadnego wytłumaczenia! - na znak protestu zatkał sobie dramatycznym gestem na parę sekund uszy. - Idź precz stąd i tylko ostatni raz ostrzegam, przy tu obecnym przełożonym synagogi, Jairze, nie waż się Twoich sztuczek tu więcej czynić. Jeżeli Ci życie miłe.
I odszedł, wraz ze swoją asystą.
Stał tak, patrząc jak giną w ciemności. Dopiero wtedy rozejrzał się wokół siebie. Ludzi nie było - wszyscy znikli, jakby ich wywiał jakiś huragan. Obok Niego trwał Szymon-Piotr, trzymając wciąż płonącą pochodnię. Za nim, w cieniu, czekało paru uczniów.
- Mistrzu, chodź na spoczynek, boś się napracował co niemiara - rzekł do Niego Szymon-Piotr.
Zauważył, że po raz pierwszy nazwał Go mistrzem.
- Nie, dziękuję ci. Albo idę z tobą łowić całą noc ryby, albo, gdy mnie nie potrzebujesz, pójdę na odludzie, aby się trochę pomodlić.
- Do łowienia zebrałem dość ludzi. A nawet gdyby nie, to i tak nie zgodziłbym się, żebyś wypłynął ze mną na noc: Ty jutro będziesz miał dzień nie łatwiejszy niż dzisiaj.
Andrzej go poparł:
- To już idź na pustynię. W domu lepiej żebyś nie zostawał. Nie wiem, co im przyjdzie jeszcze do głowy. Gotowi są wrócić po Ciebie.
Zszedł z gór, z pustkowia, wczesnym rankiem. Na podwórcu, w pewnej odległości od domu, spał trędowaty. Jak kupka łachów niepotrzebna, wyrzucona. Że trędowaty, mógł z daleka rozpoznać po rozczochranych włosach i brodzie, jaką nosił zasłoniętą, zgodnie z przepisami prawa. Chory czekał na Niego, czujny. Zerwał się, gdy tylko usłyszał szelest Jego kroków. Byt w strasznym stanie. Właściwie nie można było na niego patrzeć bez przerażenia czy bez łkania. Najbardziej zniszczona była twarz i nos, wargi, palce - tak u rąk, jak u nóg. Nie musiał Mu nic mówić. Jego wygląd był wołaniem o li-
149

tość. Ale on upadł przed Nim na kolana i poranionymi ustami wymamrotał, co z trudem można było zrozumieć:
- Jeśli tylko chcesz, możesz mnie oczyścić.
"Boże mój! Czy ja chcę? Czy chcę? Jak mógłbym nie chcieć. Kto mógłby nie chcieć? Czy jest ktoś, kto mógłby nie chcieć?" - tłukło Mu się po głowie.
Z gardłem ściśniętym z żałości podszedł do niego, wyciągnął rękę i przygarnął go do siebie, nie zważając na zakazy, iż nie wolno dotykać trędowatych - i wykrztusił, mając z przejęcia wciąż suche gardło jak piasek:
- Nie ja, to On, Ojciec nasz, wszystko może nam dać, jeżeli Go o to prosimy. Razem Go prosimy. Ja tak jak i ty. Ojcze, proszę Cię, wysłuchaj nas, spraw, aby on był oczyszczony. Daj kolejny znak, że nie mścisz się za grzechy, że kochasz ludzi chorych.
I nagle z głębi modlitwy wyrwał Go krzyk. W pierwszej chwili wydało Mu się nierealne, żeby to trędowaty krzyczał. Jakby ktoś inny, ktoś obok, bo niby po co, dlaczego nagle ten miałby krzyczeć. Aż spojrzał na jego twarz, na wybałuszone oczy wpatrzone w dłonie, które jeszcze przed momentem były otwartą raną, ropiejącymi kikutami. Patrzył na jego zachowanie jak na człowieka, który oszalał. Bo trędowaty podniósł dłonie do twarzy i zaczął palcami, zdrowymi już palcami, macać nos i wargi i natrafiał nie na resztki nosa i warg, które były jedną otwartą raną, bolącą pod każdym dotknięciem, tylko na zdrowe ciało. I wrzeszczał. To był wrzask nie tylko radości, ale najwyraźniej przerażenia - chyba dlatego, że zdał sobie sprawę, iż przeszedł obok niego, iż dotknął go Ten, który jest dawcą życia i śmierci, i posłużył się Jego osobą: osobą Nauczyciela z Nazaretu. I stąd te wybałuszone oczy, wpatrujące się co raz w Niego z podziwem, wdzięcznością, ale zarówno ze strachem zabobonnym, jakby zobaczył kogoś nie z tego świata. Już wybiegali z domu jacyś ludzie wyrwani ze snu, od rannych zajęć, ale zamierali na skraju podwórza, najwyraźniej orientując się, co się stało. Chciał przerwać ten krzyk, wyciągnął rękę, jakby prosił o głos. Ale to nie odnosiło żadnego skutku, wobec tego nie czekając, kiedy nastanie cisza, zaczął powoli i dobitnie mówić podniesionym głosem:
- Pamiętaj, żebyś nikomu o tym nie mówił. I to poskutkowało. Trędowaty przycichł. Przerwał. Skulił się. Jeszcze skomlał cichutko jak pies, ale słuchał, starał się rozumieć.
150
- Idź tylko, przedstaw się kapłanowi i złóż w dziękczynieniu za swe oczyszczenie ofiarę przepisaną przez Mojżesza, na świadectwo dla nich. Zrozumiałeś?
Pokiwał ze zrozumieniem czy też odruchowo głową.
- I wracaj do domu.
Ale to zdanie było jakby zerwaniem tamy, która na chwilę zatamowała potok, bo pobiegł przed siebie krzycząc.
- No, to ten narobi hałasu na parę wsi - powiedział do siebie. Udał się do domu, gdzie teściowa Piotra przygotowywała śniadanie. Przy stole był już Andrzej.
- Szymon powinien lada chwila przypłynąć. Trzeba się posilić, bo będziemy mieli robotę z rybami.
Za chwilę do izby wszedł Szymon. A właściwie nie wszedł, ale zmusił się, żeby wejść. Był kompletnie wykończony. Jeszcze go w takim stanie nigdy nie widział. Przytrzymywał się drzwi, ściany, żeby nie upaść. Potem runął na lawę i opadł jak wór zboża.
- Co się stało? - spytała przerażona jego teściowa.
- Nie, nic. Wszystko w porządku.
- Bogu niech będą dzięki. Myślałam, że jakieś nieszczęście.
- Ale nie złowiłem ani jednej ryby.
- Ech, co tam, ryby jak ryby. Raz są, raz nie ma. Na razie posil się, boś na pewno nic nie jadł - podsuwała mu śniadanie.
Ale jemu się ze zmęczenia nawet nie chciało jeść. Oparł się o ścianę i zdawał się wydychać swe zmęczenie. Dopiero za chwilę zabrał się do jedzenia i opowiadania swojej nocy. Robili wszystko, co sztuka rybacka przewiduje, zastosowali wszystkie chwyty i sposoby, które sami w swojej długoletniej pracy wypraktykowali i jeszcze to, co starzy rybacy przy rozmowach wieczornych radzili. I nic. Nie pomogły ani pochodnie, ani łowienie po ciemku. Ryby przepadły. Jakby się im na złość pochowały w głębinie. Nie było żadnej. Wyciągali wciąż puste sieci, ciężkie od wody, ale nie od ryb. Bo nie poddawali się do samego rana. Przeorali jezioro wzdłuż i wszerz - i nic. Nie poznawali go. Jakby się znaleźli na martwym morzu, takie było nieprzyjazne, obce, wrogie.
- I co damy ludziom, którzy do Ciebie przyjdą - zamknął swoją relację. - Powiedziałem, że Ci się wywdzięczę za uzdrowienie teściowej i nie udało mi się.
-- Ach, to ty dla mnie chciałeś łowić?
151

- Dla tych biedaków, którzy przyjdą do Ciebie. Już ich zresztą masz. Jak wracałem z połowu, to widziałem z daleka, że ciągną. Nie tylko z rozmaitych stron naszego miasta, ale i z okolicy. Będziesz ich miał od rana do nocy i to myślę, że nie jeden dzień. A groszem nie śmierdzą. A jak już przychodzą z tak daleka, to przecież nie na chwilę. Chcesz się przekonać, to wyglądnij na pole.
Wyszedł na dwór. Skierował się do bóżnicy. Na obszernym placu siedzieli ludzie w grupkach, gwarząc, niektórzy coś jedząc. Spróbował otworzyć drzwi synagogi. Były zamknięte. "A więc przełożony dotrzymał słowa. Nie wpuści mnie do środka" - pomyślał z poczuciem zawodu. Wszedł w tłum. Ktoś Go rozpoznał - chyba uczestnik wczorajszych wydarzeń - poderwał się i zwracając się do zgromadzonych powiedział głośno:
- To jest ten Mistrz z Nazaretu.
Już dźwigali się z nieśmiałością, z ufnością w oczach, z oczekiwaniem. Zbliżali się do Niego z uśmiechem zażenowania, sami nie wiedząc, co Mu powiedzieć. Więc On mówił do nich, że się cieszy z ich przyjścia, że będą się razem modlić do Boga, dziękować Mu za wszystko, czym każdego człowieka i naród izraelski obdarza, i będą się razem modlić o Jego błogosławieństwo dla siebie i dla swoich braci. Ale nie chciał obiecywać tylko, wobec tego już teraz, tak jak wśród nich stał, zaczął śpiewać Psalm 112:
- Chwalcie, o dziatki, najwyższego Pana, niech Mu jednemu cześć będzie śpiewana...
A oni, uradowani tym, że tak po ludzku i po Bożemu rozpoczął to ich spotkanie, że nie są zmuszeni do żadnych niepotrzebnych albo fałszywych słów, zawtórowali z ochotą i wybuchnął śpiew radosny, potężny, bo spotężniony przez odbicie o mury synagogi:
- Niech imię Pańskie przebłogosławione
po wszystkie wieki będzie pochwalone.
Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada,
niechaj świat Boską chwałę opowiada. Nagle poczuł szarpnięcie. Tuż obok Niego stał przełożony synagogi. Nabrzmiała, wściekła twarz podrażnionego psa.
- Wynoś się stąd. Co Ci wczoraj powiedziałem. Odejdź z tą hołotą. Nie chcę tu ich ani Ciebie widzieć.
Miał zamiar mu wyjaśnić, że wczoraj była mowa o zakazie nauczania w synagodze. A przecież to jest różnica pomiędzy wnętrzem
synagogi a placem przed synagogą. Ale nawet nie było się do kogo zwrócić z tym wyjaśnieniem, bo twarz jak nagle się pojawiła, tak nagle znikła. Wobec tego włączył się w śpiew, który wciąż trwał:
- Pan ma narody wszystkie pod nogami,
Jego się chwała wznosi nad gwiazdami.
Bo któż się z Panem tym porówna, który
wysoko siedząc z swej niebieskiej góry...
I zaczął iść w stronę jeziora, zagarniając ramionami najbliżej stojących. Reszta zrozumiała Go dobrze i śpiewając ruszyli procesją. Przeszedł obok zagrody Szymona i znalazł się z ludźmi nad brzegiem morza. Było cudownie. Chociaż słońce już świeciło, trwał ranny chłód idący od wody. A oni śpiewali. Za chwilę pojawił się koło Niego Andrzej, jeszcze za chwilę Janek. Tak, oni, którzy praktykowali u Jana Chrzciciela, wiedzieli dobrze, jak to się prowadzi nabożeństwa masowe pod gołym niebem. I jaka ich jest funkcja. Tylko nie było to najlepsze miejsce do takich celów.
A ludzi wciąż przybywało. Coraz bardziej nurtowało Go pytanie:
Jak tu mówić na takim płaskim terenie? Jak ogarnąć ich głosem? Dopóki śpiew i dopóki recytacje wspólne modlitw, to jest wszystko w porządku. Ale gdy dojdzie do kazania? Ze strachem myślał: "Kto mnie usłyszy". Teraz dopiero przekonał się. że Jair dobrze wiedział, co robi, nie wpuszczając Go do synagogi. "W ten sposób nie ogarnę głosem tłumów". Tak doszedł do samego jeziora. Rozglądał się bezradnie i wtedy zobaczył łodzie, a przy brzegu rybaków płuczących sieci. Nagle przyszło Mu do głowy: "Łódź". Oczywiście. Jedyne rozwiązanie. Szukał gorączkowo któregoś ze swoich chłopców, którzy się gdzieś zawieruszyli. Wreszcie zobaczył Janka.
- Janek! - zawołał.
Przybiegł do Niego przeciskając się między ludźmi.
- Idź do domu i przyprowadź Szymona-Piotra. Za chwilę był przy Nim Piotr. Rozczochrany, z czerwonymi oczami. Najwyraźniej zerwany ze snu.
Nie był pewny, jak na Jego propozycję zareaguje. Ale nie było
wyjścia.
- Proszę cię, zepchnij łódź na wodę. Widzisz, co się dzieje. Nie ma innej rady, będę nauczał z łodzi.
Bez słowa sprzeciwu skinął głową porozumiewawczo. Widział, jak bierze Andrzeja ze sobą i jak znikają w tłumie. Wciąż śpiewał
152
153

z ludźmi, ale naprawdę niecierpliwie czekał na łódź. Wreszcie usłyszał wołanie:
- Jezu! Wsiadaj!
Odwrócił się. Łódź z Szymonem i Andrzejem przybijała do brzegu. Wszedł w wodę, wgramolił się do wnętrza. No cudownie! Ludzie bez rozkazu posiadali na kamieniach schodzących do wody, na trawie, która głębiej porastała brzeg idący w górę. Idealnie! Zaczął mówić. Słyszalność znakomita. Woda niosła głos wybornie. Jeszcze poprosił Piotra i Andrzeja:
- Postarajcie się znaleźć najlepszą dla głosu odległość od brzegu. Nie za daleko, nie za blisko: żeby było jak w sam raz.
A więc mówił. Słyszeli Go wszyscy, choć ludzi wciąż przybywało. Urozmaicał swoje mówienie przypowieściami, opowiadaniami. Przerywał śpiewem i modlitwami wspólnymi, w czym Mu pomagali uczniowie, którzy zdołali się już rozmieścić w tłumie. Pod koniec czuł gardło, choć w czasie przerw nabierał garścią wody, żeby zwilżyć choć trochę usta i przełyk. Ale to niewiele pomagało. I tak dociągnął do chwili, gdy żar słoneczny zaczął się dawać we znaki. Gdy przyszedł czas posiłku, wtedy przerwał. Poprosił ludzi, by się cofnęli w głąb, w cień krzaków i drzew. Ludzie śpiewali Psalm 111:
- Szczęśliwy i nie zna kaźni, kto w Pańskiej żyje bojaźni. Najmilsza jemu jest droga iść według przykazań Boga...
Sam czuł się jak bez życia. Miał wyschnięte gardło. Nawet zakasłać nie był w stanie.
Ale nie to było najważniejsze: od przyjazdu Szymona z próżnymi rękami z łowisk uwierała Go świadomość, że ludzie, którzy przyszli, aby Go słuchać, że ta biedota nie będzie miała co jeść. Jeżeli jeszcze teraz, na tym upale, głód można oszukać wodą, to z wieczerzą może być niedobrze. Prześladowało Go zdanie, które przy jakiejś okazji Matka powiedziała, że o Panu Bogu nie należy mówić na pusty żołądek. Teraz zdawał sobie sprawę, jak rzadko kiedy, że dla tych biedaków, których ma przed sobą, nie wystarcza, jeżeli im mówi, że Pan Bóg ich kocha, ale że oni muszą doświadczyć tej miłości Bożej na własnej skórze. "Boże, Ojcze, potrzebny jest Twój znak. Znak Twojej miłości i miłosierdzia nad nimi. Nie jako ludem wybranym, bo to wiedzą aż za dobrze, ale nad biednym człowiekiem, nad głodnym
154
człowiekiem". I nagle stanął Mu przed oczami obraz ludu izraelskiego idącego do Ziemi Obiecanej, głodującego na pustyni. "Zlituj się i nad tymi najbiedniejszymi, niech uwierzą, że są dziećmi Twoimi na równi z bogatymi". I już prośba Jego nabrała kształtów konkretnych: połów. Ależ tak, oczywiście, ryby: niech ryby będą dla nich manną. Niech zobaczą w nich ślad miłości Twojej ku nim. Zapalił się do tego odkrycia. Zwrócił się do Szymona, który już zdążyl
zasnąć:
- Wypłyń na głębię i zarzućcie wasze sieci na połów.
Ten wracał z trudem do przytomności, ale zrozumiał polecenie.
- Przepraszam Cię, ale w południe nie łowi się ryb. Ty możesz tego nie wiedzieć, ale ja wiem.
- Mimo to bądź taki dobry i spełnij moją prośbę.
- Mistrzu, przez całą noc pracując niceśmy nie złowili... Tu Andrzej mu przerwał:
- Nie powtarzaj się. To już opowiadałeś.
Szymon jakby nie usłyszał tego, co Andrzej mówi i zakończył to
zdanie:
- ...W porządku, na Twoje słowo zarzucę sieci. Ujął w garść wiosła i wraz z Andrzejem kierował łódź od brzegu. Znowu się zaczął modlić. Już tylko gdzieś na dalekim planie swojej uwagi miał to, że po jakiejś chwili wyhamowują, że prawie bezgłośnie sięgają po zwinięte sieci, wyrzucają je za burtę zgrabnymi ruchami i rozciągają w wodzie. I nagle stało się. Jeszcze nie zdążyli do końca rozciągnąć sieci, gdy pływaki zawirowały i poszły w głębię. Nie było czasu na zdziwienie, na radość, na nic.
- Trzymaj, bo ci sieci uciekną!
Wychyleni przez burtę do granic możliwości usiłowali ściągać sieć, równocześnie lekko wiosłując zataczali koło.
- Prędko, prędko.
Gorączkowymi ruchami zgarniali sieci, żeby ławica ryb nie zdołała się wymknąć.
- Zamykaj! Zamykaj! I ciągnij w górę.
I tu kolejna niespodzianka: nie potrafili udźwignąć. Starał się pomagać im w tych wszystkich manewrach. Ale nie wystarczyła Jego pomoc. Po prostu ciężar był zbyt wielki. Piotr, nie wypuszczając sieci z rąk, podniósł głowę znad wody, przeczesał oczami horyzont. Spostrzegł łódź płynącą do brzegu.
155

- Ahoj! Pomóżcie! -wykrzyknął.
Zobaczył, jak na glos Szymona-Piotra rybacy natychmiast zareagowali i w parę chwil JUŻ byli obok nich. Zorientowali się, co się dzieje i przystąpili sprawnie do akcji.
- Ostrożnie, bo się sieci rwą! - krzyknął.
- Mój Boże! Niebywałe - słyszał pomrukiwanie Andrzeja skierowane do Szymona-Piotra.
- Powoli w górę. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę. I za moment JUŻ wysypywali ryby do lodzi jak pszenicę z przetaka. Trzepoczące się, pobłyskujące białymi brzuszkami sypały się i sypały. Aż w łodzi było ich pełno, o mało co, a grzbiet burt sięgnąłby wody.
- Do waszej teraz! - wykrzyknął Andrzej. I znowu sypali. Nie było końca. Patrzył, jak wypełnia się druga łódź srebrzystym skarbem.
- Niebywałe. MÓJ Boże. Jak długo żyję, czegoś takiego nie widziałem - znowu pomrukiwał Andrzej do wciąż milczącego Szymona-Piotra.
Skończyli dopiero, gdy druga łódź była pełna po same brzegi. Odetchnęli i patrzyli jak urzeczeni na to, czego dokonali - usiłowali ogarnąć rozumem to, co się stało.
Nagle Piotr, wciąż zachowujący uparte milczenie, ku Jego zaskoczeniu tak jak stał - w rybach, uklęknął przed Nim mówiąc:
- Odejdź ode mnie. Panie, bom jest człowiek grzeszny.
- Piotrze, co ty - usiłował go dźwignąć.
- Przebacz mi. Wciąż Ci zazdrościłem - mówił ze spuszczonym wzrokiem, z pobladłą twarzą, krótkimi zdaniami, prawie się zacinając. - I tego, co stało się w Kanie. Również co było w synagodze. Nawet uleczenia mojej teściowej. Nie mówiąc o uzdrowieniach chorych na placu przed synagogą. Miałem satysfakcję, gdy Cię atakował Jair i jego koledzy. Cieszyłem się z tego. To ja chciałem być na Twoim miejscu. Przebacz mi.
Słuchał tego wyznania zupełnie zaszokowany, podobnie jak Andrzej, a on mówił dalej:
- Ale teraz wierzę. Wiem, żeś tego cudownego połowu nie uczynił po to, żeby mnie przekonać, ale żeby biedacy mieli co jeść i nie głodowali. Tak jak wszystko poprzednio nie czyniłeś dla swojej chwały, ale po prostu z miłości dla biednych ludzi. Tylko ja tego nie
156
chciałem przyjąć. Przy okazji trafiłeś i we mnie. Teraz wiem, że nie jestem Ciebie godny.
Uśmiechnął się do niego i zagadnął go prawie żartobliwie:
- A co chcesz dalej robić?
- Ty pójdziesz, tak jak zapowiedziałeś, w Palestynę. Ja tu zostanę i będę, jak dotąd, jak mnie Bóg przeznaczył, łowił ryby. Objął go ramionami, podniósł, przytulił:
- Nie, nie ryby, odtąd ludzi łowić będziesz.




Zamach na życie Jezusa w Nazarecie
Do Nazaretu poszedł sam. Mimo że uczniowie chcieli Mu towarzyszyć - zwłaszcza Piotr. Ale wolał nie wchodzić jak triumfator ze swoimi gwardzistami czy pretorianami - jak czasem nazywano Jego uczniów. Planował tam być w sobotę, by wygłosić kazanie w synagodze. Ostatecznie, gdy nalegali, zgodził się na to, żeby Go odprowadzili. Po prostu nie chcieli tracić okazji rozmowy z Nim, bo się już przekonali, że jest coraz bardziej rozrywany przez ludzi i coraz mniej ma dla nich czasu. Ale zastrzegł się, że będą Mu towarzyszyli tylko do tego momentu, gdy na horyzoncie zobaczą pierwsze domy. Nie poszedł tylko Tomasz, który wciąż niedomagał od czasu, gdy go poturbowali żołnierze w drodze do Kany.
Wyszli w czwartek po południu. Szli przez pół dnia - wbrew zamiarom niewiele rozmawiając. Dopiero gdy się słońce zniżyło, uprosili Go, aby zatrzymał się z nimi, spożył wieczerzę, że potem przenocują, wrócą i przed nadejściem szabatu będą w domu. Zgodził się na to.
I dopiero teraz, podczas posiłku, rozpętała się dyskusja. Zaczęło się niewinnie. Wypytywali Go, jakie ma plany na najbliższą przyszłość.
- Pobędziemy czas jakiś w Galilei, obchodząc kolejne miasteczka i wioski.
- A do Judei się nie wybierasz? - spytał Go Judasz ostrożnie.
- Gdy się zbliżać będzie Pascha, skierujemy się do Judei. Iść będziemy do Jerozolimy powoli, tak jak i przez Galileę, od miasta do miasta, od wioski do wioski.
- I zostaniesz w Judei?
- Nie. Wrócimy do Galilei, również idąc powoli przez Judeę, a potem przez Galileę.
- Myślałem, że zostaniesz w Jerozolimie, a przynajmniej gdzieś w Judei.
158
- Coś ci się za bardzo Galilejczycy nie podobają - zwrócił się do Judasza prowokująco Szymon-Piotr.
- Czy mnie się podobają, czy nie, to moja rzecz, ale teraz nie o to tu chodzi. Jedno jest pewne, że Judejczykom się nie podobają.
- Bo co? - nie ustępował Szymon-Piotr.
- Co się głupio pytasz. Przecież sam wiesz dobrze. Bo jesteście
mieszańcami.
- Tylko uważaj, co mówisz.
- Co mam uważać. Sam wiesz dobrze, jak było. A jak nie wiesz, to masz braki w wykształceniu. Poganie, którzy napłynęli na miejsce rodów izraelskich uprowadzonych przez Asyrię, zmieszali się z wami.
- Rolnicy zostali.
- No właśnie. I z tymi zlały się ludy sprowadzone ze wschodu. Dlatego mówię, żeś mieszaniec.
- Kto się zmieszał, to się zmieszał - przecież uprowadzono tylko "wierzchnie" warstwy - a jak ty dbasz o czystość rasy, powiedz:
czy Judejczycy są czyści rasowo? - Oczywiście!
- Ej, to ty naprawdę słabo znasz historię - Szymon-Piotr zakpił. - A ile to razy bywało tak, że twoi święci Judejczycy kumali się z poganami, do świątyni wprowadzali bożki pogańskie, żenili się z pogankami i wydawali swoje córki za pogan, gdzież ta twoja czystość rasowa.
Przysłuchiwał się tej zawziętej dyskusji dotąd cierpliwie. Przypomniała Mu się dyskusja prowadzona w drodze do Jana. Wreszcie uznał, że najwyższy czas kończyć i znaleźć jakieś sensowne wnioski:
- Czy naprawdę jest istotne to, że ktoś pochodzi z rodu Jakubowego lub też nie? Czy płynie w nim czysta krew Jakubowa, czy też jest zmieszana z krwią innych rodów. Czy to jest ważne dla Boga?
Zrobiło się cicho jak makiem siał. Tylko słychać było lekkie trzeszczenie palącego się ogniska.
- Jak to, czy to jest ważne, czy nie? - spytał Natanael przyduszonym z napięcia głosem. - Przecież to jest najważniejsze. Przecież to jest sprawa przynależności do wybranego narodu.
Czuł, że wszyscy sobie doskonale zdają z tego sprawę, że to, co było dotąd, to czysta zabawa, a dopiero teraz zaczynają się tematy ważne. Z odpowiedzią wyprzedził Go Kuba:
159

- Czy nie jest jedynie istotne to, że człowiek zachowuje prawo Boże?
Napadli na Niego tak gwałtownie, że chwilami trudno było ich zrozumieć:
- A po co Bóg kazał opuścić Abrahamowi swoją rodzinną ziemię?
- A nie powiedział mu, że będzie ojcem nowego narodu, że synowie tego narodu będą tak liczni, jak gwiazdy na niebie?
- I nadał Pan Bóg naszemu narodowi tę ziemię przez Mojżesza, który nas wyprowadził z ziemi egipskiej.
- To niepotrzebne jest obrzezanie ani świątynia? Widział, że Piotr milczy i czeka na Jego odpowiedź. Był przekonany, że tak dla Piotra, jak i dla nich wszystkich ta rozmowa - ta odpowiedź jest pierwszą próbą, że jeżeli nie dojdzie tu do zgody, to oni odejdą, nawet już dzisiaj, teraz, od tego ogniska albo przynajmniej w nocy, gdy będzie spał. Uśmiechnął się do siebie. Przecież to nie pierwszy raz. Nie pierwszy to przypadek w Jego życiu i nie pierwsza rozmowa na te tematy.
- To wszystko było potrzebne na pewnym etapie. Trzeba było utworzyć osobny naród. Trzeba było wyizolować go od innych. Trzeba było patriarchów natchnionych, królów świętych i proroków, by ukształtować w nim prawdę. Ale teraz nadszedł czas, by uczynić następny krok i otworzyć się ku całemu światu. To, co było tylko pąkiem, przekształcić w rozkwitły kwiat i wydać owoc. I my musimy do tego dorosnąć. Żeby prawdę przekazać innym.
- Dopowiem sprawę do końca - podjął Natanael. - Twierdzisz, że przeklęci poganie, gdy będą zachowywać prawo Boże, też mogą być zbawieni?
- Oczywiście że tak.
Jakub, który prawie nigdy nic nie mówił, poderwał się na równe nogi. Już byt prawie w pół obrotu, żeby odejść w ciemność. Zatrzymał go Szymek:
- Siadaj, siadaj. I nie denerwuj się. Ja już to mam za sobą. Też tak wyskoczyłem jak ty, gdy słyszałem to po raz pierwszy. Powoli, powoli. On ci to wszystko wytłumaczy. Nie gorączkuj się.
Jakub najwyraźniej nie był przekonany. Szymon-Piotr też nie ustępował:
- Nie wiem, jakie Ty jeszcze masz w zanadrzu inne nauki, ale 160
jeśli jesteś ciekawy, to Ci powiem, abyś zaczął od tych innych, a tę schowaj sobie na ostatek albo najlepiej zapomnij o tym. Bo tej nauki żaden Izraelita nie przyjmie.
Atmosfera trochę się rozładowała, choć rozmowa nie była skończona. I nie chciał, by była skończona. Zwrócił się więc do Jakuba z pytaniem:
- Dlaczego się tak oburzyłeś. Jakbyś zapomniał, że istnieją prozelici.
- Ale oni się poddają obrzezaniu - ktoś Go poprawił.
- Czy to takie istotne dla tych, którzy doszukują się czystości narodu żydowskiego?
- Prozelici nigdy nie będą równi z nami - upierał się Jakub. Korciło Go, by mu odpowiedzieć: A w tobie ile krwi jest izraelskiej, a ile pogańskiej, potrafisz wyliczyć? Ale się powstrzymał. Zresztą już ktoś inny zabiegł Mu drogę:
- Oni nie pójdą do takiego samego nieba jak my, tylko do gorszego.
Miał ochotę brutalnie go spytać: Skąd to wiesz? Ale nie chciał nikogo ani zranić, ani nawet dotknąć. Łagodnie odpowiedział:
- Tak nauczają niektórzy nauczyciele. Zresztą bezpodstawnie. Wystarczy poczytać proroków, co oni piszą.
- Na przykład. Powiedz, jakeś taki mądry -Judasz znowu był agresywny.
Zabolało Go to odezwanie się Judasza i chciał mu powiedzieć:
"Dlaczego mnie obrażasz". Ale zrezygnował z tego. Atmosfera była zbyt napięta. Spokojnie odrzekł:
- W Piśmie Świętym często porusza się ten temat. Tylko trzeba mieć ucho wyczulone.
- Nie wykręcaj się. Mów, słuchamy - Judasz był już pewny zwycięstwa.
- "Cudzoziemców zaś, którzy się przyłączyli do Pana, ażeby Mu służyć i ażeby miłować imię Pańskie i zostać Jego sługami - wszystkich zachowujących szabat bez pogwałcenia go i trzymających się mocno mojego Przymierza, przyprowadzę na moją Świętą Górę i rozweselę w moim domu modlitwy". Czy jeszcze chcesz coś bardziej wyraźnego? Następne zdania są jeszcze bardziej dobitne: "Całopalenia ich oraz ofiary będą przyjęte na moim ołtarzu, bo dom mój będzie nazwany domem modlitwy dla wszystkich narodów". A więc
L
11 - Jezus
161
nie ma już wątpliwości: "dla wszystkich narodów" - Izajasz mówi. I na sam koniec, tak żeby przypieczętować to, co było dotąd powiedziane, powtarza: "Wyrocznia Pana Boga, który gromadzi wygnańców Izraela: Jeszcze mu innych zgromadzę oprócz tych, którzy zostali zgromadzeni". Prorocy nie tylko piszą, ale działają. Judasz, jakby nie widząc swojej przegranej, nalegał:
- Cóż oni takiego zdziałali?
-Przypomnij sobie, jak to razu pewnego zapanował w ziemi palestyńskiej nieurodzaj z powodu suszy i ludzie umierali z głodu. Izraelici i poganie. Wtedy to został przez Boga wysłany prorok Eliasz, aby uratował z głodu pewną Kanaanejkę, a więc pogankę, nie Żydówkę. A pamiętacie, jak innym razem prorok Elizeusz uratował od choroby trądu nie Żyda, ale wodza wojsk syryjskich, Naamana, poganina, choć trędowatych Żydów było wielu. Czy trzeba coś więcej? Prorocy uczyli nie tylko słowami, ale i czynami - nie prorocy, Bóg sam uczy nas, polecając prorokom, aby podejmowali konkretne akcje. Bo cóż takie uzdrowienie znaczy jeśli nie to, że Bóg wszystkich kocha, o wszystkich się troszczy: tak o Izraelitów, jak o pogan. Zresztą nie trzeba się odwoływać do proroków. Wystarczy żądać sobie pytanie: Kto stworzył pogan - czy szatan? Też Pan Bóg. A dlaczego? Przecież z miłości. Chce, żeby byli szczęśliwi tu, na ziemi, a zwłaszcza w wieczności.
- Na tę wieczność każdy musi sobie zapracować pełnieniem woli Boga Najwyższego, wypełnianiem jego prawa. A skąd oni, poganie, mogą znać prawo Boże. Znamy tylko my, bo nam Bóg objawił - zareplikował Natanael-Bartłomiej.
- O tym też mówią prorocy. Prawo Boże jest zapisane w sercu każdego człowieka. Jeżeli my je znamy lepiej, dzięki Objawieniu Bożemu, tym większa nasza odpowiedzialność. No, jeżeli jutro mamy zamiar przed świtem wstawać, to chodźmy spać.
Zasnął prawie natychmiast, ale w nocy po wielokroć się budził. A raczej był budzony - rozmowami, które trwały pomiędzy "uczniami", jak ich w duchu nazywał, leżącymi już i owiniętymi płaszczami. Prowadzone szeptem, czasem przechodziły w półgłos, nawet zrywały się do pełnego głosu. Uśmiechał się do siebie i usiłował znowu zasnąć. Choć to wszystko, co przeżył tego wieczoru, dawało Mu dużo do myślenia. Jeżeli oni, którzy w końcu już trochę się osłuchali
162
l
w "nowościach" i przeżyli cud w Kanie, cud uleczenia teściowej Piotra i chorych przed synagogą i cudowny połów - tak zareagowali jak zareagowali, to tylko świadczy, że Izraelici są przywiązani do swego wybraństwa i nie chcą go oddać za żadną cenę.
Wstali dopiero o świcie, źli jak osy, niewyspani. Nie chcieli nic jeść. Ale byli wszyscy. Pożegnał się z nimi serdecznie.
- Przyjść po Ciebie? A może tu czekać na Ciebie? - pytali, jaszcze naburmuszeni.
- Nie, bo nie wiem, czy się tutaj nie zatrzymam kilka dni. Do zobaczenia w Kafarnaum.
Do Nazaretu przyszedł więc w piątek po południu. Zaskoczyło Go Jego miasto. Prawie go nie poznawał. Ludzi jakby wymiotło. Usiłował sobie przypomnieć, czy to może jakaś uroczystość w synagodze albo czyjeś wesele. Nie, nic takiego na myśl Mu nie przychodziło. Nawet mignęła Mu tu i ówdzie w zagrodzie znajoma postać, ale tak jakby Go nie zauważono czy nie rozpoznawano. Wszedł do domu. Nie był pewny, czy Marię zastanie. Ale była, nawet odświętnie ubrana. Ucieszyła się, choć była jakaś spłoszona. Myślał, że sprawi Jej niespodziankę swoim przyjściem.
- Czekam na Ciebie już od rana - powiedziała.
- Jak to od rana czekasz? Skąd wiedziałaś, że przyjdę? Takie Twoje prywatne przeczucie?-zażartował.
- Nie, nie. Któryś z Twoich kolegów mnie uprzedził o tym.
- Uprzedził? A skądże by o tym kto wiedział.
- Wszyscy w naszym miasteczku o tym wiedzą. I wtedy przypomniał Mu się Jair, przełożony synagogi w Kafarnaum. "Niepotrzebnie mu powiedziałem, że tu przyjdę. To z pewnością on". Jeszcze raz sobie wyrzucał, że się z tym przed nim zdradził. No, przepadło.
- Wszyscy już wiedzą? - powtórzył.
- Wszyscy już wiedzą.
- Że dzisiaj?
- Tak, że dzisiaj.
- Och - poczuł się tak, jakby Go ktoś oblał wiadrem zimnej wody. - Och - powiedział po raz drugi. - To nie tylko Jair. To któryś z moich uczniów.
Niemożliwe - zaprzeczyła. - Twój uczeń?
163

- O tym, że będę tutaj dzisiaj, tylko oni wiedzieli. A. więc któryś z nich donosi. Kto? I komu?
Jeszcze usiłował się uspokajać, słuchając słów tłumaczenia Marii:
- Przecież mogło się tak zdarzyć, że wygadali się przed kimś, że ten ktoś wyciągnął od nich tę wiadomość.
Nie bardzo taka ewentualność wydawała Mu się prawdopodobna.
Zjedli uroczystą kolację, jak to zawsze bywało na rozpoczęcie szabatu. Matka była wciąż uśmiechnięta, ale tą zwiewnością, rozedrganiem, wewnętrznym napięciem, które pojawiało się w Niej w chwilach jakichś zagrożeń, niebezpieczeństw. Zachował pamięć takiego Jej stanu, gdy jako dwunastoletni chłopiec został w świątyni, zamiast wracać z Nią i z Józefem do domu. Teraz czuł, że Ona wie więcej, ale nie chce uprzedzać tego, z czym przyjdzie wspomniany już kolega. Że powiedziałaby, gdyby tylko Ją o to spytał. Ale oszczędzał Ją. Mówili więc o jakichś nieważnych szczegółach. Rozmowa się wyraźnie nie kleiła. Wciąż nadsłuchiwał, kiedy przyjdzie posłaniec dobrej czy złej nowiny. Nawet nie: "dobrej czy zlej". Na pewno złej, tylko jakiej. Przyszedł pod koniec kolacji.
Najpierw usłyszeli jego ostrożne kroki na ścieżce, które zamilkły na długą chwilę: "Aha, nadsłuchuje, czy nie ma jakiegoś nieproszonego gościa". Potem wszedł - chyłkiem, wślizgnął się do domu. Prawie go nie poznawał, tak jak po południu nie poznawał całego Nazaretu. Patrzył na niego ze zdziwieniem jak z przestraszonymi oczami mówił szeptem, jak zajął miejsce pod ścianą. Kategorycznie nie chciał siadać przy stole. Nie chciał jeść.
- Ja tylko na chwilkę.
Bronił się przed tym, by strach byłego przyjaciela nie udzielił się i Jemu. Udawał, że nie widzi jego rozbieganych oczu, jego nerwowego poprawiania peleryny. Ze zwyczajnym uśmiechem witał go, słowami świadomie zdawkowymi:
- Jak się cieszę, że cię widzę. Co u ciebie nowego? Co z naszymi kolegami, serdecznymi przyjaciółmi? Dawno was nie widziałem. Stęskniłem się za wami. Bardzo dobrze pamiętam twoje przemówienie na moich urodzinach. Jestem ci za nie wdzięczny.
Ale Jego gość nie dat się wciągnąć w tę normalność, jaką mu proponował.
- Wracaj do Kafarnaum - powiedział gwałtownie. - Najlepiej zaraz. Nie ręczę za to, co się może stać w nocy.
164
- A cóż się może stać? - spytał z niewielkim zdziwieniem, udając, że niczego nie rozumie i nie dostrzega.
- Przybyli jacyś ludzie, którzy Cię chcą albo zaaresztować, albo zabić.
Przyjął to jak ukłucie w serce, ale odpowiedział spokojnie:
- Jacy ludzie? Zabić? Za co? Nie żartuj - wciąż stwarzał pozory normalnej rozmowy. - Przecież żyjemy w praworządnym kraju. Nie można kogoś za nic aresztować, a tym bardziej zabijać.
- Nie, nie żartuję. Najwyżej może odczekają do popołudnia, do nabożeństwa w synagodze i dopiero tam napadną na Ciebie. Ale to się może stać równie dobrze dzisiaj w nocy.
- Co ty pleciesz. Przecież wiesz, że w synagodze nie wolno na nikogo ręki podnieść. Przecież to z pewnością pobożni Izraelici i na pewno nie będą chcieli zbezcześcić miejsca świętego ani sami zanieczyścić swoich rąk - tłumaczył żartobliwie. - Skąd ci ta synagoga przyszła do głowy.
- Był u mnie przełożony synagogi i oświadczył mi, że nie wolno mi przyjść na nabożeństwo sobotnie i żebym uprzedził wszystkich Twoich kolegów. Zresztą nie byłem potrzebny. On sam był u każdego z nich.
- A więc mam spokój do popołudnia.
- Nie, nie jest to pewne. To może być po prostu podstęp, żeby zmylić Twoją czujność. Wracaj najlepiej od razu. Tu się kategorycznie sprzeciwił:
- Jeśli przyszedłem tu, to nie po to, aby wracać. Na tym skończyła się cierpliwość Jego przyjaciela:
- Powiedziałem wszystko, żeby mieć spokojne sumienie. Już muszę iść, bo być może mnie śledzą, a na pewno śledzą Twój dom i mogą tu być w każdej chwili. Zrobisz, co chcesz - przerwał i pełen najwyższego niepokoju powtórzył: - Ale ja jeszcze raz Cię błagam, wracaj do Kafarnaum. Mario - zwrócił się do Jego matki - wytłumacz Mu Ty, proszę. On Ciebie usłucha.
- Możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie? - spytał go spokojnie. - No, nie na jedno, na dwa.
- Słucham Cię. Ale mów prędko, bo już muszę iść.
- Nie, skoro się spieszysz, to nie chcę cię zatrzymywać.
- Mów, przepraszam, ale taki się zrobiłem nerwowy.
- A więc, po pierwsze, o co chodzi?
165

- O wszystko. O wszystko. Oni wiedzą znakomicie, jakie są Twoje poglądy. Wiedzą wszystko albo prawie wszystko. A więc im chodzi o wszystko: chcą temu wreszcie położyć kres.
- A nie dały im do myślenia uzdrowienia, jakie Bożą mocą zdziałałem?
- Wprost przeciwnie. One właśnie przyspieszyły ich reakcję. Tego się najbardziej przelękli. A drugie pytanie? - mimo iż zastrzegał, że nie chce się spieszyć, przynaglał Go.
- A drugie: Kto? Kto taką decyzję podjął?
- Nie wiem. Ale na ile można się domyślać, to poszło bardzo wysoko. Chyba aż do Jerozolimy. Nie przypuszczam, żeby oni odważyli się podejmować taką akcję na własną rękę.
- Trochę się nie zrozumieliśmy. Ja pytam czy to faryzeusze tylko, czy może saduceusze albo jeszcze ktoś. Zeloci?
- Ty wiesz, gdy chodzi o jakieś istotne sprawy, to kłócące się na co dzień partie dogadują się ze sobą szybciej niż by kto przypuszczał. A więc nie wiem i już idę.
- Żegnaj.
Zniknął tak, jak tu przyszedł, ale nie zabrał niepokoju.
Po dłuższej chwili spytał Matkę:
- Co Ty na to?
- Syneczku - powiedziała i objęta Go serdecznie. - Usłyszałeś wszystko, co tylko powinieneś. Zrobisz to, co uważasz za stosowne. Jesteś taki mądry.
- Dziękuję, że przynajmniej Ty nie wyrzucasz mnie z domu. Ale już po kolacji wróciła do tematu:
- Czy namyśliłeś się, chcesz iść jutro do synagogi?
- Tak. Nie ma innego wyjścia. Wszystko inne byłoby ucieczką. Bezsensowną. Bo jeżeli naprawdę chcą mnie zabić, to mogą to zrobić tak dziś, jak jutro i tak tu, jak gdzie indziej. Co się ma stać, niech się stanie w moim mieście rodzinnym, a nie gdzieś na pustej drodze. W końcu mamy tu paru przyjaciół. Najpierw zobaczymy, czy dożyję do jutra. Ale już całkiem poważnie: nie będę spał w domu. Pójdę gdzieś w pola i tam się prześpię. Choć nie bardzo wierzę w możliwość nocnej wizyty, to lepiej nie ryzykować.
Wczesnym rankiem, gdy tylko zrobiło się widno, wrócił do domu. Nie zauważył nic szczególnego.
166
l
- No i jak na razie pierwszą próbę mamy za sobą - powiedział uspokajająco do Matki.
- Ja się na pewno na tym nie znam. Jeżeli uważasz, że powinieneś iść do synagogi, to idź. Trudno. Ale czy musisz przemawiać?
- Nie, nie muszę. Jeżeli mnie nie wywołają do czytania, sam się nie zgłoszę, to Ci mogę obiecać.
- Dziękuję Ci.
Stał na podwyższeniu przy bimie i czekał, aż się zrobi cisza, ale wiedział, że nadaremnie. Znowu wybuch śmiechu. Wciąż obserwował zebranych. Już gdy wchodził do wnętrza, uderzyła Go ciasnota. Tylu ludzi w tej synagodze nigdy nie widział. A potem wciąż jeszcze dochodzili nowi. Nie byli to ludzie tylko z Nazaretu, których przecież dobrze znał. Co raz natrafiał na obce twarze. Byli porozrzucani w całym wnętrzu, ale zauważył jeszcze i to, że obstawili wszystkie drzwi, tak bramę główną jak boczne wejścia. "Ścigane zwierzę weszło do zastawionej klatki. Pułapka się zatrzasnęła. Czyżby się bali, że będę uciekał? O co tu chodzi?". W synagodze hałas trwał nie do wytrzymania. "Zobaczymy, co będzie dalej. Na razie w ten sposób chcą mnie upokorzyć". Trzymał w ręce rulon tekstu Izajasza, który Mu wręczyli, gotowy do tego, by podjąć czytanie. Hałas nie ustawał. Nawet się wzmagał.
Stał tak już chwilę. "Dłużej szkoda czekać - zdecydował. - Nie ma rady. Trzeba zacząć czytać".
Rozwinął rulon i zaczął czytać. Nie podnosząc głosu, tak jak to zwykle robił:
- "Duch Pana spoczął na mnie, gdyż namaścił mnie". Zaczęło się uciszać. Nawet nie spodziewał się tego. Gdy był w połowie tekstu, w synagodze panowała prawie cisza.
- "I posłał mnie, abym głosił ubogim dobrą nowinę, bym uwięzionym przepowiadał wolność a niewidomym możność widzenia;
abym uciśnionych puszczał na wolność, ogłaszając rok łaskawości Pańskiej".
W tej ciszy spokojnie JUŻ zwinął Święty Zwój, oddał go zakrystianinowi i usiadł. Czuł na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych w synagodze. Jeszcze zdążył powiedzieć:
- Oto dziś spełniły się dopiero co usłyszane przez was słowa Pisma.
167

I to był koniec. Nastąpił wybuch śmiechu. Śmiali się, ryczeli ze śmiechu. Pokazywali Go sobie palcami. Poklepywali się po plecach. Zaśmiewali się, kiwali głowami. Najczęstszym słowem, które się przebijało przez ten piekielny harmider, było "myszygene" albo "wariat". Huk głosów czasem się tak nasilał, że prawie nie słyszał własnych słów. Bo spróbował mówić, ale bezskutecznie. Przypomniało Mu się kuszenie na pustyni. Tam, w czasie burzy, gdy siedział w jaskini, też przytłaczał Go ryk - ale wiatru. Tu ryk głosów ludzkich. Już nauczył się go słuchać. Czasem dolatywały do Niego poszczególne słowa, całe zdania:
- Skąd u Niego to wszystko?
- Co za niezwykła mądrość jest Mu dana.
- Jakież wielkie cuda dokonują się przez Jego ręce.
I znowu wybuch śmiechu.
Siedział w milczeniu i czekał, aż się sala uciszy. Ale i to nie pomagało. Gwar jakby opadał, ale potem znowu wybuchał ze zdwojoną siłą.
Zabawa na całego? Kto kogo przetrzyma?
- Czyż nie jest to cieśla, Syn Marii?
- Przecież to brat Jakuba, Józefa, Szymona i Judy?
- A siostry Jego, czy nie żyją także tu, pośród nas? Wybuch śmiechu. "Obrażają już nie mnie, ale moich najbliższych. Prowokują coraz bardziej". Wciąż rozglądał się i szukał choćby jednej twarzy swojego przyjaciela. Od samego początku doszukiwał się ich. Nie było żadnego. "Przecież im zakazano. Ale żeby wszyscy się zrobili tacy posłuszni w ciągu tak krótkiego czasu? Jest to przynajmniej dziwne. Trzeba kończyć. Trudno. Nic tu po mnie. Otrzepię proch z sandałów i wracam do Kafarnaum".
Ale w momencie, gdy już chciał wstać, by odejść, rozległ się okrzyk z najbliższego Jego sąsiedztwa, z pierwszego rzędu krzeseł:
- Cicho! Sza! Dopuśćcie Go wreszcie do głosu! Spojrzał na niego. Tak, to byt człowiek w szatach uczonego w Piśmie, który od samego początku wydawał Mu się kierującym tym spotkaniem, choć na pozór nie rzucał się w oczy. Dopiero teraz. Nie znał go. Chyba widział go pierwszy raz na oczy, ale jakoś podświadomie ocenił go jako groźnego przeciwnika. "Najpierw dopuścił do tego, bym był wyśmiany i zelżony, a teraz, gdy mógłbym bezpiecznie odejść, zatrzymuje mnie, aby mnie zniszczyć" - przemknęło Mu
168
przez myśl. Pod wpływem okrzyku nieznajomego we wnętrzu synagogi natychmiast przycichło. "Ho, ho, a więc on ma aż taką władzę" - zdziwił się. Poczuł, jak ciarki przebiegły Mu po całym ciele. "Groźniejszy przeciwnik niż mi się zdawało. Trzeba będzie bardzo uważać. Ale jeżeli on tu rozkazuje i mnie zaprasza do mówienia, wobec tego nie mam potrzeby się spieszyć. Pogadamy na spokojnie i długo" - pomyślał.
Zaczął więc mówić, że przyszedł do swojej ojczyzny, aby rozpocząć wielkie dzieło, jakim jest zbudowanie królestwa Bożego na ziemi.
Ktoś głośno zapytał:
- Dlaczego dopiero teraz, jeżeli tu mieszkałeś od trzydziestu
lat?
Posłużył się słowami Mędrca Pańskiego: "Jest czas siania, jest czas dojrzewania i zbierania". Stwierdził z satysfakcją, że uzyskał to, na czym Mu zależało. Napięcie opadło i można było ze zgromadzonymi nawiązać normalny kontakt.
- Jakie plony przynosisz? - zawołał jakiś faryzeusz ironicznie. Wyjaśniał, że nie niesie niczego nowego, ale chce wprowadzić w życie to, co Bóg objawił i co jest zawarte w Piśmie Świętym. Na pozór jest to sprawa prosta, ale w praktyce okazuje się, że Pismo Święte posiada wiele prawd, dlatego trzeba wprowadzić hierarchię, ustalić, która jest najważniejsza, co ona oznacza i podporządkować jej
wszystkie inne.
Widział po ich twarzach, że zainteresowali się tym, co mówił. Potwierdzała to cisza, która powoli ogarniała całe trójnawowe wnętrze synagogi. Gdy wyczuł, że już pierwsza ciekawość minęła, już przekonali się, że to, co zapowiadało się z Jego strony na skandal czy prowokację, na bluźnierstwo czy obrazę Boską jest może trochę naiwnością, trochę mędrkowaniem, zdecydował się podkręcić dość spokojny tok przemówienia. Zwrócił się z zapytaniem, jakie, ich zdaniem, jest przykazanie najważniejsze w Zakonie. Odpowiedziano Mu:
- Co się pytasz? Miłość Boga! Recytujesz to codziennie przy pacierzu rano i wieczór, i w soboty w synagodze na początku każdego nabożeństwa. "Słuchaj, Izraelu. Pan, Bóg twój, jest Panem jedynym. Będziesz miłował Pana, Boga twego z całego serca swego".
Czy się nie zgadzasz ze mną?
Zauważył, że obok normalnej większości, reagującej w miarę
169

prawidłowo, jest w synagodze grupa agresywnie atakująca Go przy każdej nadarzającej się okazji. Usiłował tego nie dostrzegać również i w tym wypadku i oświadczył, że takie jest i Jego przekonanie, że miłość Boga stanowi podstawę całego prawa. Nie śpieszył się. Prowadził tok swojego przemówienia spokojnie, swobodnie, prawie od niechcenia, tak jakby nic wielkiego czy trudnego nie miał do przekazania.
- Bo myśmy się bali - odezwał się nieoczekiwanie ktoś - że Ty głosisz nową naukę, że Ty chcesz zmienić Pismo Święte.
Przykryła natychmiast tę wypowiedź fala głosów, które usiłowały jakby ją wymazać, a przynajmniej odsunąć z Jego uwagi. "Wyszło szydło z worka" - pomyślał, ale udał, że nie doszło to do Niego i powtórzył zupełnie naturalnie to, co już przedtem mówił, że nie chce nic zmienić. Ani jednej kreski, ani joty - naszej najmniejszej literki. Że chce tylko Pismo Święte wypełnić.
- No to je wypełniaj. Każdy ma je wypełniać.
- Wypełniaj, a nie pouczaj nas.
- Jest takie przysłowie: Lekarzu, ulecz samego siebie. To się i do Ciebie odnosi - zaatakowały Go znowu nieprzyjazne głosy.
Odparł, że nie wszystko pojedynczy człowiek potrafi rozwiązać. Są sprawy, które można tylko wspólnie zrealizować.
Jego kazanie zmieniło się w dialog pomiędzy Nim a przypadkowymi rozmówcami, którzy spontanicznie zabierali głos. Niekiedy padało kilka wypowiedzi równocześnie, tak że nie bardzo wiedział, wobec której się ustosunkować. Ale przyjął tę formę i zapytał, jakie jest drugie przykazanie, jeżeli pierwsze jest: miłość Boga.
Posypały się odpowiedzi jak w chederze:
- Miłość do świątyni.
- Nie do świątyni a do Świętego Świętych.
- Czystość rytualna.
- Miłość naszej Ziemi Świętej.
- Zachowywanie naszych tradycji izraelskich.
- Miłość do naszego narodu.
Wyczekiwał nurtu, który by wiódł do prawidłowej odpowiedzi, aż usłyszał:
- Miłość bliźniego!
Podjął ten głos natychmiast, z obawy, aby się nie zagubił w powodzi innych wypowiedzi, mówiąc że tak to jest, że drugim naj-
170
ważniejszym przykazaniem jest miłość bliźniego. Spytał ich jeszcze, czy Księgi Święte o nim wspominają - jakby był w chederze, a nie
w synagodze.
- Napisano o nim w Księdze Powtórzonego Prawa. Szedł ku swojemu głównemu tematowi, ale Jego przeciwnicy jakby spostrzegłszy to, usiłowali Mu przeszkodzić:
- A Ty, który nas pouczasz, napadasz i krytykujesz, jaką naukę głosisz? - teraz oni chcieli przejąć inicjatywę i przystąpili do ataku.
Stwierdzał, że dialog zaczyna się toczyć wyłącznie pomiędzy Nim a faryzeuszami i doktorami w Piśmie, a reszta obecnych stanowi tylko bierne tło, wobec tego teraz do nich adresował swoje słowa. Oświadczył, że zwraca się do wszystkich, ale zwłaszcza do faryzeuszów i doktorów o zbudowanie królestwa Bożego.
- Też mi mecyje!
- Jakie znowu królestwo Boże?
- Co w tym nowego?
- Coś jeszcze wymyślił?
Wyjaśnił tym samym spokojnym tonem, że stanie się to wtedy, gdy przystąpimy naprawdę do realizacji przykazania miłości bliźniego. Gdy będziemy żyli wszyscy jak bracia i siostry. Gdy los drugiego człowieka będzie naszym losem. Nie okazując tego stwierdzał, że dopiero teraz jest naprawdę słuchany i atmosfera się napina jak cięciwa łuku. Ale nie rezygnował. Dalej niefrasobliwie tłumaczył, że królestwo Boże będzie stawało się faktem, gdy będziemy troszczyć się o każdego, a więc o to, żeby nie było między nami głodnego, obdartego, bezdomnego, żeby sieroty były otoczone opieką, żeby nie było starych ludzi wyrzucanych z domu przez okrutne dzieci. Wciąż nie przyspieszał, choć czuł, że kończy się wytrzymałość Jego słuchaczy. Ciągnął spokojnie dalej: - Żeby nie było niewidomych, których nie ma kto prowadzić, głuchych, z którymi nikt nie chce mieć kontaktu, sparaliżowanych którym nie ma kto dać kubka wody. - To było ostatnie słowo, które zdążył wypowiedzieć.
Siedzący ostro zaprotestowali:
- Wariat! Oszalał! Co On plecie?
- Schodź z bimy!
- Nie chcemy Cię więcej słuchać!
- Dość tych głupstw!
171

Aż wreszcie powstał "Jego" doktor w Piśmie. Wrzasnął na szalejących:
- Cicho, sza! - Gdy się uciszyło, zaczął mówić: - Wiesz, jak my się nazywamy? My się nazywamy faryzeuszami. Od słowa peruszim - "odcinać się". My się od nich odcinamy. Od wszystkich, którzy nie należą do narodu izraelskiego. Od biednych i chorych, których Bóg skarał za ich grzechy. Tak jak i od wszystkich Izraelitów, którzy nie zachowują naszych przepisów. My z nieczystymi ani z grzesznikami nie chcemy mieć nic wspólnego. My się nie zgadzamy na kontakt z chamami. Niech powrócą do przestrzegania zasad czystości rytualnej, to będą uleczeni ze swoich chorób, to staną się bogaci i otoczeni szacunkiem i poważaniem wśród ludzi. A wtedy, proszę bardzo. Ale jeśli to nie nastąpi, niech będą przeklęci! - skończył i usiadł.
Korzystając z ciszy, która nastała, odpowiedział, że na tym polega ich błąd, że dla nich ważniejszy jest przepis, który sobie wymyślili, niż przykazanie Boże. Bo jeżeli są rabini, którzy głoszą, że żaden z faryzeuszów nie powinien mieć kontaktu z chamami - ani nic sprzedawać, ani przyjmować w gościnę, ani przychodzić do nich do domu, ani wchodzić w związki małżeńskie; jeżeli są rabini, którzy nauczają, że obcowanie z chamami powoduje śmierć, że nie wolno wyświadczać im żadnej pomocy, bo to są ludzie przeklęci, bo wszyscy oni nie boją się grzechu, bo są niepobożni; jeżeli są rabini, którzy udowadniają, że chama można zabić bez grzechu, i to nawet w szabat lub w święto Kippur - to wszystko jest sprzeczne z przykazaniem miłości bliźniego.
Wykrzyknęli:
- My mamy rację!
- Oczywiście. Żyć w nieczystości, to lepiej wcale nie żyć!
- Niech nie sieją zgorszenia!
- Nie umieją żyć, to lepiej ich życia pozbawić! Nie chciał się wdawać w bijatykę, odczekał aż się znowu uspokoi i mówił dalej, że królestwo Boże zapanuje wówczas, gdy zadbamy nie tylko o biednych i chorych, ale również wypuścimy na wolność więźniów zamkniętych do lochów za to, że protestowali przeciwko niesprawiedliwości króla, Świątyni czy ich: faryzeuszy i doktorów, że mówili coś, co się nie podobało będącym u władzy. Królestwo Boże zaistnieje, gdy wypuścimy tych, którzy zapożyczyli się, aby nie
172
umrzeć z głodu, a gdy przyszedł czas zwrotu długów, nie mieli skąd oddać; tych, którzy zostali uwięzieni za to, że nie zapłacili podatków;
tych którzy kradli, bo nie mieli co jeść... Rozległy się coraz gwałtowniejsze okrzyki:
- Zwariował! Niech schodzi. Nie chcemy Go słuchać.
- Wypuścić więźniów? Szaleństwo!
- Przecież oni nas wymordują!
Nie ustępował i gdy tylko trochę ucichło, tłumaczył im, że trzeba zaopiekować się przestępcami, wychować ich i nauczyć życia w sprawiedliwości i wzajemnej miłości. Bo czego się można w lochu nauczyć, jak tylko nienawiści i pragnienia zemsty.
Tym razem w miarę jak to mówił, robiło się coraz ciszej. Jakby słuchano Go z ciekawością. Czyżby wreszcie to ich przekonało, czy tylko czekali, dokąd posunie się w swych szalonych wizjach. Ale zarazem słuchano Go jakby z narastającym niepokojem. Jakby wietrzono w tym sielankowym obrazie ukryty podstęp. Aż wreszcie w tej zaległej ciszy usłyszał pytanie:
- Kto "my", o kim Ty myślisz?
Jakiś faryzeusz prosił o wyjaśnienie, ale ton jego głosu nie wróżył nic dobrego.
Odparł, że myśli przede wszystkim o narodzie wybranym, który po to przez Boga został wybrany, by pokazać światu, co to znaczy żyć w miłości.
- Tyś powiedział "przede wszystkim".
Sprecyzował, że miłość nie może się ograniczyć do Izraela, ale powinna dotyczyć wszystkich ludzi. W królestwie Bożym będą żyć na zasadzie równości tak Izraelici, jak poganie.
Cisza pogłębiała się. Przerwało ją zduszone pytanie:
- Skąd to wiesz?
Ale chyba go nie docenił. Nie uznał za ostrzeżenie, poza które nie wolno Mu wyjść. Nie zdał sobie sprawy, że trzeba od tego tematu odskoczyć. Odpowiadając jako argument podał im, że Pan Bóg nas wszystkich stworzył. A jeżeli stworzył, to dlatego, że kocha. Jeżeli On kocha wszystkich ludzi, to i my ich powinniśmy kochać.
Zaskoczyła Go fala wściekłości, która nagle przerwała Mu Jego wyjaśnianie:
- Bóg kocha pogan?
- l to na równi z Izraelitami?
173

- Czyś Ty zwariował?
- Szaleniec! Przecież On już nie jest Izraelitą! Stawiał na siłę logicznego myślenia. Wobec tego znowu zaczął tłumaczyć prostą rzecz, że gdyby Bóg przestał kochać pogan, to by zniknęli z powierzchni ziemi, zamieniliby się nawet nie w popiół, w nicość! A oni istnieją. Na nich pada deszcz tak, jak na nas, Izraelitów, świeci im słońce tak, jak nam, Izraelitom. I my powinniśmy podobnie jak Bóg postępować.
Protest był równie gwałtowny, ale jakby z innej strony:
- Co Ty takie głupstwa opowiadasz, że ich kocha! Za co? Oni nie wypełniają Jego przepisów!
- Nie zachowują szabatu! Nie dbają o czystość rytualną!
- Jak ich może kochać, jeżeli łamią Jego przykazania, grzeszą! Wreszcie zdecydował się uspokoić rozwścieczonych słuchaczy i łagodnie, nie unosząc się, oświadczył im jak dzieciom, że Pan Bóg rzeczywiście wybrał Izrael i przekazał nam prawdę o sobie i o tym, jak żyć, by pozostawać w zjednoczeniu z Nim. Przerwano Mu:
- Wreszcie mądrze mówi!
- A widzisz, jednak jesteśmy lepsi niż inne narody!
- Sam to przyznajesz, że się czymś różnimy.
Dopiero teraz, gdy się trochę uciszyło, podjął przerwaną myśl:
że Bóg powołał nas również i do tego, byśmy tę prawdę przekazali poganom. Ale jak to zrobić, jeżeli faryzeusze zakazują wszelkich kontaktów z poganami, jeżeli polecają się strzec, aby nawet cień poganina nie padł na nikogo z nas. Jak oni dojdą do prawdy objawionej, jeżeli uczeni i faryzeusze zabraniają im nawet korzystać z Pisma Świętego. Przecież głoszą: Poganin, który by się zajmował studiowaniem Pisma Świętego, godzien jest śmierci.
Wybuchł wrzask, jakiego się zupełnie nie spodziewał:
- Pismo Święte! Pismo Święte! Święty Zwój oddać w ich plugawe ręce?!
- Żeby zbezcześcili go swoimi grzesznymi oczami, żeby znieważyli go czytaniem swoimi grzesznymi ustami.
- Pismo Święte!
- To bluźnierca!
- Gojom? Tym przeklętym świniożercom?
Uznał, że tylko teraz albo nigdy może dopowiedzieć to, co tutaj
174
dopowiedzieć pragnął. Chociaż próbował ostrożnie, jakby szedł po rozżarzonych węglach: że przyzwyczailiśmy się do tego, jakobyśmy byli narodem uprzywilejowanym od Boga, jakoby nam się należało pierwszeństwo wśród narodów.
Zaczęło się natychmiast uciszać w pierwszych szeregach. Cisza zapadała w synagodze coraz głębsza. Środek sali już przysłuchiwał się Jego mowie z najwyższym napięciem. Jeszcze tylko przy wejściu i pod ścianami ludzie gadali, ale i tam krąg ciszy poszerzał się błyskawicznie. Bo zrywały się upominania:
- Sza, cicho, niech mówi.
Więc szedł dalej, mówiąc, że niektórzy z nauczycieli nawet błędnie nauczali i nauczają, że mamy u Boga zarezerwowane specjalne prawa. Niektórzy posuwają się do tego, że twierdzą, iż tylko my będziemy zbawieni.
Wiedział, że padło z ust Jego zdanie najważniejsze, naj drażliwsze. Czuł, że w słuchaczach rośnie protest pod sam sufit. Na pewno myślą sobie, jak On to mógł powiedzieć. "Co znaczy: niektórzy nauczyciele? To cały naród jest najgłębiej przeświadczony i wierzy w to święcie, że tylko Izrael jest narodem Boga prawdziwego, że tylko on ma prawo do obcowania z Nim w niebie". Jeżeli nie wybuchli, to chyba również dlatego, że nie uwierzyli w to, co usłyszeli. Wobec tego zdecydował się powtórzyć tę myśl, dopowiedzieć ją do końca - wobec tego już prawie wbrew sobie mówił, że Bóg, który również pogan stworzył, chce ich zbawić i zbawi, jeżeli tylko będą zachowywali Jego Prawo wyryte w sercu każdego człowieka.
Ale teraz już widział, że zostali całkowicie zaskoczeni tym, co powiedział. Zamarli ze zdumienia, z przerażenia, że ktoś może tak myśleć, że się ośmielił to wypowiedzieć na głos, co było najgorszym bluźnierstwem ze wszystkich, jakie tylko dotąd zostały powiedziane. Po prostu tego się nie spodziewali. Ktoś wydal zduszony okrzyk, jakby zasłabł na serce:
- Och!
I to był dla Niego ostatni sygnał. Spostrzegł, że zagalopował się. Nie ocenił prawidłowo ich możliwości, które już dawno się skończyły. Wiedział, że Jego dalsze łumaczenia na niewiele się zdadzą. "Trzeba się natychmiast wycofać" - przemknęło Mu przez myśl. Wtedy przypomniał sobie rozmowę z Judaszem. Zaczął im opowiadać, tak jak dzień wcześniej jemu:
175

- Pamiętacie, jak to wiele wdów było umierających z głodu w Izraelu, za czasów Eliasza, kiedy niebo zamknęło się na okres trzech lat i sześciu miesięcy i głód zapanował na całej ziemi.
Ale widział, że mówi do ściany, że nie słyszą Go, że zaczął się ratować za późno. Choć zdawał sobie sprawę ze zbliżającej się katastrofy, nie rezygnował:
- A jednak do żadnej z nich nie był posłany Eliasz, tylko do poganki: wdowy z Sarepty pod Sydonem.
Mówił dalej tym samym spokojnym głosem. Jakby nie dostrzegał, jaka zmiana zaszła na sali, jakie niebezpieczeństwo Mu grozi:
- I wielu również było trędowatych za czasów proroka Elizeusza, lecz żaden z nich nie został oczyszczony, tylko poganin: Naaman Syryjczyk.
Chciał dalej mówić, ale to było ostatnie zdanie, które zdążył wypowiedzieć. "Ostatnie zdanie w moim życiu" - pomyślał. Nagle wybuchnął wrzask, który zdawał się rozsadzać mury. I natychmiast rzucili się wszyscy na Niego, aby Go zabić. Ujrzał przed swoimi oczyma las wyciągniętych ramion zakończonych rozcapierzonymi palcami jak szpony sępie. I już były one wszystkie na Nim, wyrwały Go z podestu, na którym siedział, jednym ruchem ściągnęły Go stamtąd, wczepiły się w Niego, w Jego ramiona, włosy, twarz, nogi i podając Go sobie uniosły Go jak piórko.
- Nie w synagodze! - rozległ się przeraźliwy wrzask. Poznał, że to byt chyba głos przełożonego synagogi. Ale to był okrzyk niepotrzebny. Gdyby chciano Go zabić, już by nie żył. Mogli to zrobić w pierwszej sekundzie. Rozdrapaliby Go, rozerwali od razu. Nie. Wir, w którym się znalazł, wytaczał się z synagogi głównym wejściem. Był tak ściśnięty, tak zgnieciony, że wciąż jeszcze nie dotykał stopami ziemi. Ogłuszony trwającym wrzaskiem miał przed sobą kalejdoskop nabrzmiałych krzykiem twarzy, otwartych ust, z których wyrywały się złorzeczenia, wyłupiastych oczu, potarganych bród. Teraz nawet ci, którzy Go trzymali w swoich rękach, którzy by chcieli Go uderzyć, nie byli w stanie spuścić na Jego głowę uniesionych w górę pięści. Wiedział że to koniec, tylko nie wiedział, jaki. "Chcą mnie ukamienować. Ale za co. Przecież nie powiedziałem nic takiego, aby można to było ocenić jako bluźnierstwo". Sam się dziwił, że Go jeszcze stać w tym ostatnim momencie życia na jakieś spokojne rozumowanie. Wytoczyli się wreszcie na zewnątrz synagogi.
176
Byt pewien, że rozluźni się ten kłąb wściekłych szerszeni, ale nie. Może tylko na tyle, że już poczuł ziemię pod nogami. Jeszcze jakby zatrzymali się w niepewności, w którą stronę się skierować, dopiero pchnął ich okrzyk:
- Do przepaści!
Teraz zrozumiał. Nawet nie kamienowanie. "Nie chcą, żeby moje ciało zanieczyściło ich miasto" - pomyślał gorzko. "Ale jeszcze kilka minut życia przede mną". Wiedział dobrze, że przepaść jest w pobliżu synagogi. Ileż to razy, gdy był jeszcze dzieckiem, ostrzegała Go Matka przed tym miejscem. Jakież straszne opowieści krążyły na temat tego urwiska, z którego strącano zbrodniarzy, co zresztą nie przysporzyło Nazaretowi dobrego imienia. - Zdziwił się nawet, że to wszystko przyszło Mu na pamięć i to z taką wyrazistością, w tak wolnym rytmie, jakby nie chodziło o ostatnie chwile Jego życia. To działo się na powierzchni Jego świadomości. Ale gdzieś w głębi wciąż trwał w zdziwieniu: "To już? Tak chcesz, Ojcze, żeby się zakończyła moja działalność? Już to ma wystarczyć? Niech się dzieje wola Twoja".
Tymczasem tłum parł w kompletnej ciemności. W tym zamieszaniu nie zdążono porwać pochodni. Dopiero teraz, po chwili, pojawiły się światła na skraju tego wściekłego ludzkiego wiru. Wciąż coraz to innych ludzi czuł koło siebie, jakby wszyscy w opętańczej nienawiści chcieli się nacieszyć tym, że uczestniczą w Jego śmierci. Wciąż czuł jakieś szarpnięcia, uderzenia, kuksańce, plucia, ale to wszystko wyhamowane przez ciasnotę, w której to się działo. Był tak zmaltretowany, że chwilami zdawało Mu się, że umrze po drodze i do przepaści wrzucą tylko Jego ciało. Nagle poczuł jakby inny uchwyt na swoim ramieniu. Przyjacielski? Niemożliwe! I z drugiej strony także. Prawie równocześnie usłyszał tuż przy uchu wyszeptane znajomym głosem zdanie:
- Pochyl się i uciekaj z nami.
"Boże, to moi chłopcy z Nazaretu". Poczuł nagły przypływ energii. Na ile tylko Mu ciżba na to pozwoliła, z najwyższym trudem usiłował się skurczyć, zniżyć, wgnieść jak najbliżej ziemi. I już rozgrzebując rękami przed sobą na oślep tłum ludzki, parł głową do przodu za tym, który powoli drogę torował. Nie zawsze natrafiał na luki, szpary, wolne przejścia, co raz musiał przekręcać się to w jedną, to w drugą stronę, wić się jak wąż, wymijać zagradzające Mu dalszą
12 - Jezus
177

drogę ludzkie ciała. Byle nie zgubić tych, którzy torują Mu drogę, byle nie utonąć w tym ludzkim morzu, nie utknąć w martwym punkcie. Tylko bez paniki, tylko spokojnie. "Byle nikt się nie zorientował, że moje miejsce zajął kto inny". Szczęście, że noc bezksiężycowa. Żeby tylko nie zbliżyły się pochodnie. I naprzód, naprzód, poprzez gęstwę ludzką, poprzez mieszaninę rąk i nóg, torować sobie drogę wśród morza wściekłości, we wciąż trwającym wrzasku przekleństw, złorzeczeń, wycia, gwizdów. Byle się nie zgubić za przewodnikiem, byle za nim nadążyć, choć już coraz bardziej boli każdy krok, obtłuczone ramiona, chociaż omdlewają nogi, serce tłucze się jak oszalałe, chociaż się zdaje, że następny ruch już jest niemożliwy, że braknie tchu. Czuł, że traci przytomność. Wycie tłumu przycichało, jakby nikło, oddalało się, mięśnie wiotczały, zapadał się w jakąś pustkę bez dna. Już prawie nie czuł trudu przebijania się, uderzeń, potrąceń, popychań, kułaków. Aż runął na ziemię. Wtedy dopiero ból upadku przyprowadził Go do przytomności. I ręce, które Nim targnęły w górę. Dopiero teraz spostrzegł, że jest poza tłumem. Posłyszał rozkaz:
- Teraz prędko. Zanim się spostrzegą. Dźwignął się nadludzkim wysiłkiem z pomocą przyjacielskich ramion na równe nogi.
- I biegiem.
Ale jak biec, gdy nogi nie chcą słuchać rozkazu, plączą się i wloką, zostają w tyle, potykają się o kamienie, wzgórki, wpadają w dziury? Jak biec, gdy tak trudno złapać równowagę, gdy prawie nic nie widać. Gwałtownie tracił siły. Już by dawno upadł, już by nie potrafił, ale nie chciał ich zawieść, rozczarować, zrobić przykrości, powiększyć kłopotów. Niechby już był złapany, wrzucony w przepaść. I nagle zatrzymali się w tym niemożliwym biegu. Padł kolejny rozkaz:
- Wsiadaj.
Co to znaczy "wsiadać" - gdyby w tym momencie nie poczuł pod palcami ciepłej sierści osiołka.
- Boże! Żeście o tym pomyśleli.
I już gramolił się na cierpliwe zwierzę. Z największym trudem przekładał nogę. A potem trzymał się grzywy i starał się zachować równowagę, o co nie powinno być trudno przy spokojnym truchtaniu osiołka. Sam nie wiedział, jak długo trwała ta droga. Zasypiał, drze-
178
mał, budził się instynktownie, by nie spaść z grzbietu wierzchowca. Aż wreszcie usłyszał kolejny rozkaz:
- Schodź powoli.
Znowu trud schodzenia, dotknięcie ziemi zdrewniałymi nogami. Wciąż jeszcze na wpół przytomny, na wpół śpiący słuchał poleceń
i wskazówek:
- Tu jesteś już bezpieczny. Znajdujemy się poza granicami Nazaretu. Masz dobre miejsce na odpoczynek - stara stajnia owiec. Jest trochę jedzenia. Bukłak z wodą. Jak nabierzesz sił, wracaj do Kafarnaum. My musimy jak najprędzej do swoich domów, żeby, o ile to możliwe, uniknąć podejrzeń. I już nie przychodź do Nazaretu. Tym razem się udało. Drugim razem nie uda się. Na pewno. Zdążył im tylko krótko podziękować i już zniknęli w ciemności. Obudził się następnego dnia chyba koło południa. Dzień był pochmurny i chłodny, tak jak i poprzedni. Padał deszcz. Spałby dłużej, ale zbudził Go głód. Był posiniaczony, obtłuczony, pokrwawiony, obszarpany, podrapany, każde poruszenie sprawiało Mu ból. Posilił się i znowu zasnął.




zdrowienie sługi setnika i wskrzeszę nie córki Jaira
Gdy po kilku dniach wracał do Kafarnaum, prosił tylko w duszy Boga Ojca, żeby nie było żadnych chorych, którzy by domagali się od Niego uleczenia. Zdawał sobie sprawę, że gdy tacy przyjdą, to nie będzie w stanie powstrzymać się, by im nie pomóc, a przecież wiedział, że faryzeusze, na czele z przełożonym synagogi, Jairem,
uznają to za prowokację. A więc niech nie przychodzą. Niech nie proszą.
Na Kafarnaum zależało Mu nie tylko osobiście - potrzebował jakiegoś stałego punktu oparcia na mapie swojego wędrowania po Palestynie, tym bardziej, gdy przestał nim być Nazaret - ale chodziło Mu również o takie domy, jak Piotra i synów Zebedeuszowych, aby one nie były narażone na prześladowanie.
Pierwszy człowiek, który Go zobaczył na drodze już niedaleko miasta, stanął jak wryty, a potem odwrócił się i zaczął w popłochu uciekać. Za chwilę ujrzał kilka osób zbitych w małą gromadę, wśród których był i pierwszy napotkany. Ten wskazywał na Niego ręką i coś gwałtownie tłumaczył. Domyślił się już wcześniej, o co chodzi. Po prostu potraktował Go jak ducha. Zresztą były i podstawy ku temu. Jego wygląd też przypominał bardziej upiora niż zwyczajnego człowieka. Niemniej, wyglądało na to, że wiadomości o tym, co się zdarzyło w Nazarecie, musiały dotrzeć i tutaj, ale -jak z tego wynika - w trochę innej wersji. Uznano Go za zabitego. Zaczął do nich wołać:
- Witajcie!
Tkwili wciąż niepewni, przyglądając Mu się podejrzliwie. Udawał, że tego nie dostrzega i gdy jeszcze bardziej się do nich zbliżył, zaczął się wypytywać, jak gdyby nigdy nic:
- Co słychać w mieście? Nie było mnie kilka dni, to już jestem ciekawy, co nowego zaszło...
180
l
Przerwali Mu lawiną pytań:
- To Ty żyjesz?
- Przecież ludzie nam donieśli, że Cię zrzucono w przepaść.
- Dobrze o Tobie mówią, żeś cudotwórca, że Tobie nikt nic nie może zrobić, bo w Tobie są moce cudowne.
Choć już mówili w miarę normalnie, wciąż jeszcze tliła w nich nuta niepewności, wciąż oddzielał ich od Niego mur strachu.
Zobaczył w rękach jednego człowieka koszyk z podpłomykami.
- Długa droga za mną. Zgłodniałem trochę. Możesz mnie poczęstować chlebem?
- Proszę bardzo - tamten wyciągnął koszyk w Jego stronę. Wziął jeden, rozłamał i zaczął jeść, udając, że nie zwraca uwagi na to, z jaką ciekawością patrzyli na Niego. Prawie słyszał, jak myślą: "Skoro może jeść, to jest człowiekiem, a nie duchem''. Dopiero teraz opadły więzy bojaźni. Zaczęli już normalnie rozmawiać. Ruszyli w stronę miasta. Przybywało ludzi. Szli, biegli, wołali do Niego, pozdrawiali z radością. Wychodzili z domów. Nie spodziewał się, że Jego pojawienie się wywoła takie poruszenie. Pytaniom wciąż nie było końca:
- Ale o co poszło? Co się stało? Czego chcieli od Ciebie?
- Coś Ty im powiedział, że się tak wściekli? I to swoi?
- Przeciwko swojemu rodakowi? Myśmy tu nie mogli tego zrozumieć.
- Jak Ci się udało wydostać z ich rąk? Jak potrafiłeś się od nich uwolnić?
Przysłuchiwał się temu zalewowi pytań, równocześnie obserwując to, co przed Nim się działo. Przed sobą zauważył miejscowego centuriona idącego środkiem drogi, omijanego jak zwykle - jako że to poganin - z daleka, na ile tylko szerokość ulicy na to pozwalała. Znał go z widzenia, słyszał o nim dużo dobrego, że ten Syryjczyk jest człowiekiem bardzo tolerancyjnym, szanującym zwyczaje Izraelitów. Ale teraz, wbrew temu, co o nim mówiono, szedł wprost na Niego i na tłumek, który Mu towarzyszył, zajmujący już całą szerokość ulicy. Za moment dojdzie do kolizji. Zatrzymał się, patrząc, co będzie dalej. Przystanęli również otaczający Go ludzie. Centurion szedł spokojnym, ciężkim krokiem, nie zbaczając ani na centymetr. Ci, do których się zbliżał, rozpryskiwali się jak wróble. Setnik jakby
181

nie widział zamieszania, które wywołuje, szedł dalej wprost na Niego czy do Niego. Teraz już nie było wątpliwości.
- On idzie do Ciebie, po Ciebie. Uciekaj -usłyszał za plecami czyjś głos.
Z tego samego i On sam zdawał sobie sprawę. "Czyżby Herod Antypas nakazał mnie uwięzić? Ale za co? Czyżby chciał zyskać sympatię faryzeuszów albo saduceuszów?". Teraz stal sam na środku drogi, czekając na setnika. Wszyscy odbiegli, aby nie zetknąć się z poganinem. "A więc przyszedłem z deszczu pod rynnę. Uratowałem się w Nazarecie, a pochwycą mnie w Kafarnaum. Ale za co?". Choć wytłumaczenie nasuwało Mu się z łatwością: "W końcu nie potrzebuje nikomu niczego wyjaśniać. Uwięzi i koniec. Nawet pod prostym zarzutem wzniecania zamieszek. Zamieszki w Nazarecie były? Były. Kto winien, nie jest takie ważne. Mogę być winny i ja. Uciekać? A po co. Ucieknę teraz, a schwycą mnie za godzinę. Jak nie tu, to gdzie indziej. Chyba, że będę żyt na pustyni. Ale nie po to przyszedłem, żeby siedzieć na pustyni. Jeżeli, Ojcze, tak chcesz, niech się dzieje wola Twoja. Jestem gotów zawsze ją wypełniać". To wszystko przelatywało Mu przez głowę w tych kilkunastu sekundach, jakie dzieliły Go od momentu, gdy setnik stanął przed Nim. Już patrzył na jego usta, które ułożą się, by wypowiedzieć formułę aresztowania. Ale nie. Setnik powiedział:
- Szukam Cię.
"No, to odwleka się wyrok na mnie o jedno zdanie". Obserwował, że już od chwili ludzie, którzy rozprysnęli się na widok poganina zbliżającego się do nich, teraz powracają. Ciekawość była silniejsza niż zakazy faryzeuszów: już otoczyli ich obu szerokim kręgiem, przysłuchując się z najwyższym zainteresowaniem ich rozmowie. Zresztą nie dziwiło Go to. Bo to, co mówił setnik, mogło zaskoczyć niejednego z nich:
- Może się spytasz, po co Cię szukam. Otóż mam sługę, który od pewnego czasu leży sparaliżowany. I bardzo cierpi. W ostatnich dniach, bardzo mu się pogorszyło. To już chyba jego ostatnie godziny.
Teraz poczuł, jakby kamień spadł Mu z serca. A więc nie. To jeszcze nie uwięzienie. Jeszcze nie. "Boże, Ojcze mój, niech Ci będą za to dzięki". A centurion mówił dalej:
- Powiedziałem "sługa". Bo też jest moim sługą. Ale naprawdę, to przyjaciel mój serdeczny, prawie syn. Toteż nie dziw się, że
182
Cię szukam. I nie dziw się, że o uzdrowienie ja - poganin, Ciebie - Izraelitę proszę.
Odkąd to usłyszał, rosła w Nim jak światło radość i wdzięczność do Boga Ojca za to, że ten człowiek przyszedł do Niego z tą prośbą. "Niech się wreszcie stanie, niech będzie przekroczony ten próg, granica pomiędzy Izraelem a poganami. Niech wreszcie dojdzie do wszystkich, że jesteś Ojcem zarówno jednych i drugich i nie ma różnicy pomiędzy nimi, i wszystkich kochasz jednako". A Jego rozmówca ciągnął dalej:
- Mówią o Tobie, że jesteś Mesjaszem. Nie znam się na tym zbytnio. Ale wiem, że jesteś człowiekiem mądrym i wielkiego serca, że jesteś człowiekiem Bożym. I wiem, żeś wielu ludzi cudownie uleczył. Również ludzi biednych. Chociaż ci są u was w pogardzie. Wiem też, że jeszcze dotąd nie uzdrowiłeś poganina. Ale przecież nauczasz, że Bóg Twój stworzył wszystkich. Więc uzdrów go, proszę.
Mówił cały czas spokojnym głosem, jakby referował sytuację urzędów celnych, które miał pod swoją kontrolą. A równocześnie tak pełnym ufności, że to, o co prosi, zostanie mu spełnione.
Słuchał tego, co setnik mówi i myślał sobie, że nigdy dotąd nikt Go nie prosił w takiej formie i nigdy dotąd żadna prośba nie była bardziej przekonywająca, jak ta właśnie. Odpowiedział mu tonem podobnym do tego, w którym zwracał się do Niego setnik:
- Przyjdę i uzdrowię go.
I już nawet zrobił pierwszy krok, by ruszyć w drogę, ale setnik
Go zatrzymał, mówiąc:
- Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiony mój sługa.
To była kolejna niespodzianka, która Go spotkała od tego człowieka. Nie bardzo wiedział, jak ma rozumieć tę odmowę. Czym była podyktowana. Czy wypływała z troski o to, by Go nie narażać na
i oskarżenia faryzeuszów, że wszedł do domu poganina, czy też z ogromnej prostoty. A on, jakby chciał wyjaśnić swoją odmowę, mówił dalej:
- Bo ja sam, podlegając władzy, również mam poddanych mi żołnierzy. I kiedy mówię do jednego: Idź - to on odchodzi. A kiedy mówię drugiemu: Przyjdź - to przychodzi. A do sługi gdy mówię:
Zrób to - on to zrobi.
Było w tym na pewno coś z mentalności żołnierza, która dla Nie-
183

go była obca, ale ponad nią wyrastała wiara tak ogromna, że nie można jej porównać z niczym, co dotąd napotkał. Był tym faktem wstrząśnięty: "Jak to być może, że ten poganin i w dodatku żołnierz może się zdobyć na taką bezgraniczną wiarę, jest w stanie przyjąć Ewangelię w całej jej głębi, a mnie traktuje jak człowieka zesłanego od Boga". Spostrzegł, że nie tylko On jest zaskoczony tym, co mówi setnik. Otaczający Go ludzie również przysłuchiwali się temu z najwyższym zdumieniem. Zwierzył się im z tego, co Go tak uderzyło:
- Naprawdę, u nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary. I mówię wam, że wielu przyjdzie ze wschodu i zachodu, aby zasiąść wspólnie z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem w królestwie niebieskim, gdy tymczasem poddani królestwa zostaną wyrzuceni na zewnątrz, w ciemności.
Setnik wciąż z prawie kamienną twarzą przysłuchiwał się temu, co o nim mówi. Zwrócił się więc do niego:
- Idź i niech się stanie, jak uwierzyłeś.
Patrzył, jak on tym samym spokojnym krokiem, jakim przyszedł,
teraz odchodzi od Niego. Gdy nagle usłyszał skierowane do siebie pytanie:
- Możesz mi coś wyjaśnić, bo nie bardzo dosłyszałem albo może nie bardzo zrozumiałem?
To był jakiś faryzeusz, którego nie znał, a który cały czas był
chyba świadkiem ich rozmowy. Teraz najwyraźniej przystępował do ataku:
- Jak Ty to powiedziałeś, że kto to przyjdzie do królestwa niebieskiego? Ja usłyszałem: wielu ze wschodu i zachodu. Co to u Ciebie znaczy: wielu? Czy może - co nie daj Boże - wielu pogan? Czyś się nie pomylił? Czy może ja się pomyliłem i źle zrozumiałem?
- Nie, tyś dobrze zrozumiał.
- Czy ośmieliłbyś się to powtórzyć przed Sanhedrynem?
- Tak.
- I czy wiesz, co to oznacza? Śmierć. Bo może ktoś się zapomnieć, i powiedzieć głupstwo, obrazić człowieka, może ktoś się unieść gniewem i uderzyć człowieka, może nawet zabić drugiego człowieka i to jest bardzo niedobrze.
Słuchał, co mówi faryzeusz, ale równocześnie obserwował zachowanie się tłumu. Początkowo otaczający ich ludzie przysłuchiwali się temu, co mówił faryzeusz, ale ciekawość przemogła: ciekawość, czy
184
sługa został uzdrowiony czy nie. Najwyraźniej wciąż jeszcze trudno było im się pogodzić z tym, jak mógł dokonać cudu dla poganina. "A do tego cudu na odległość". Najpierw poszczególne osoby a potem już całe grupki zaczęły iść w stronę domu centuriona. Faryzeusz nie przestawał mówić:
- Ale czy jest większa zbrodnia niż jeżeli ktoś fałszywie naucza? Wprowadza w błąd ludzi? A Ty to robisz, twierdząc, że do nieba mogą wejść poganie. Czy to wszystko? Nie wszystko. Ty jeszcze twierdzisz, że prawdziwi Izraelici nie wejdą do królestwa niebieskiego.
Ze spokojnego na pozór mówienia przeszedł prawie do krzyku:
- I czy Ty się dziwisz, że chcieli Cię zabić w Nazarecie?! Ja się wcale nie dziwię! Czy ja Ci źle życzę? Tego nie powiedziałem. Ale powiem Ci co innego. Ja się dziwię, że Ciebie nie zabili. A do tego wygląda na to, żeś Ty uzdrowił poganinowi jego sługę. Ja przypuszczam, żeś Ty nie uzdrowił - żeś Ty go po prostu okłamał. A czy to trudno tak powiedzieć: "Stało się, jak uwierzyłeś"? Nietrudno. Bo zresztą, kto to widział, albo kto to słyszał, żeby można było uzdrawiać na odległość. I powiem Ci, że dla Ciebie lepiej by było, żeby to było kłamstwo. Bo jeżeli się okaże, że Ty traktujesz na równi Izraelitów i pogan i uzdrawiasz również pogan, oj, to będzie dla Ciebie bardzo niedobrze. A teraz pójdę tam i na własne oczy się przekonam.
W domu Piotra zastał tylko teściową, która przywitała Go jak przybysza z tamtego świata:
- To myśmy Ciebie już rzewnymi łzami opłakali. Szymon wraz z Twoimi chłopcami udał się natychmiast - gdy tylko ta straszna wieść do nas dotarła - do Nazaretu, bo chciał Twoje ciało pogrzebać, ale niczego nie mógł się dowiedzieć. Niczego. Ani czy żyjesz, ani czy umarłeś. Matki Twojej nie zastał. Sąsiedzi powiedzieli, że opuściła dom na niewiadomy okres. Chciał odszukać Twoich przyjaciół, o których Ty sam tyle razy z czułością wspominałeś, i nic. Jakby zapadli się pod ziemię. Nikt się nie przyznawał, że przyjaźnił się z Tobą. Jakby trafili do innego miasta. Wrócili z niczym, z próżnymi rękami.
Czekał z niecierpliwością na zakończenie relacji, chcąc jak najprędzej zobaczyć się z Piotrem, prawie że jej przerwał pytaniem:
185

- A gdzie jest Szymon-Piotr?
- Jest przy łodziach. Pójdziesz do niego?
- Tak.
- Ale najpierw usiądź, zjedz coś, przecież jesteś z drogi.
- Chciałbym jego i pozostałych wreszcie spotkać po tak długim niewidzeniu. Chętnie zjem, gdy wrócę.
Wyszedł z domu w stronę jeziora. Zobaczył ich daleko od brzegu, jak zarzucali sieci na połów. Warunki mieli znakomite. Trwała bezwietrzna pogoda. Tafla wody była gładka jak stół. Nie widzieli Go, zajęci swoją robotą. Chwilę przyglądał się ich pracy, ale potem nie wytrzymał i zawołał do nich:
- Ahoj!
Usłyszeli. Przerwali swoje zajęcie. Piotr przytknął dłoń do czoła, żeby zasłonić oczy przed słońcem i rozglądał się po brzegu, szukając człowieka, który wołał. Andrzej pierwszy Go dostrzegł.
- Jezus! - wykrzyknął.
- Czyś ty zwariował? - zaprzeczył gwałtownie Piotr. - Gdzie? Słyszał głos Piotra jakby ten stał w odległości zaledwie paru kroków.
- Tam, popatrz, w cieniu drzewa -Andrzej pokazywał mu. - Nie, nie mylę się. Płyńmy.
- Czekaj, nie widzę. To niemożliwe. Mylisz się. Pokaż, gdzie? - Piotr się denerwował.
- Płyńmy, szkoda czasu.
Głos niósł się po wodzie znakomicie.
- Ahoj! - zawołał raz jeszcze. Teraz wreszcie Piotr Go zobaczył.
- Ahoj! - odkrzyknął, wyrzucając ręce z radości w górę. I zaraz uczynił taki ruch, jakby chciał wskoczyć do wody, ale najwyraźniej połapał się, że prędzej będzie na brzegu łodzią. Natychmiast usiadł na ławeczce obok Andrzeja, który już siedział i czekał na niego i zabrali się do wiosłowania.
Wreszcie dobili do brzegu - dobijał Andrzej, bo Piotr nie wytrzymał, wskoczył do wody i ostatnie metry pokonał płynąc i na koniec idąc przez wodę. Chlapał przy tym niemiłosiernie. Wpadli na Niego obaj zdyszani, rozpromienieni, szczęśliwi. Ściskali Go, aż trzeszczały kości.
- Wiedziałem, że żyjesz. Byłem pewny, że Cię nie zabili. Za 186
mądryś na to i za mocny, żeby Cię ktoś mógł pokonać - Piotr pomrukiwał .
- Istotnie, Piotr wciąż tak mówił - Andrzej potwierdzał słowa brata. - Jak ja się cieszę, że Ci się nic nie stało.
- Widać jeszcze na mnie nie przyszedł czas. Widać, że jeszcze nam trzeba popracować. No to co? Wolicie łowić ryby czy łowić ludzi dla królestwa niebieskiego?
- Z Tobą nawet na koniec świata. A teraz, dokąd się wybierasz?
- Będziemy powoli szli w stronę Jerozolimy, po drodze odwiedzając wsie i miasteczka, aby tam zajść na kilka dni przed Paschą. A gdzie reszta naszych chłopców?
- Rozproszyli się. Ale się zbiorą, jak tylko się dowiedzą, że jesteś. Tu, gdzieś w pobliżu, powinni być Jakub i Janek, widziałem ich niedawno na jeziorze, ale już teraz ich nie widzę.
- Chodźmy do ich domu.
Jeszcze patrzył za nimi na jezioro, ale zobaczył ich na brzegu w grupie ludzi siedzących i naprawiających sieci. Jakub i Janek tkwili w wyciągniętej na brzeg łodzi. Nie zauważyli ich. Dopiero Piotr zawołał do nich:
- Popatrzcie, kto do was przyszedł! Jakub wstał i zamarł jak żona Lota, za to Janek ze zwinnością wiewiórki zeskoczył z łodzi i już był w Jego objęciach, wrzeszcząc
jak opętany:
- A nie mówiłem?! A nie mówiłem?! To mi nie wierzyli! A na moje wyszło! Niech tata poświadczy - mówił w kierunku rybaka w bardziej niż średnim wieku.
- Nasłuchaliśmy się a nasłuchali o Tobie - potwierdził stary Zebedeusz. Już wiemy dobrze, że nie ma na świecie mądrzejszego, lepszego, świętszego niż Ty. Cieszę się, że znowu jesteś między nami i mam nadzieję, że odwiedzisz i nasz dom. Na pewno będzie równie gościnny jak Szymona. Jeśli macie chwilę czasu, to wejdźcie, proszę.
Choćby na chwilę.
- Przyjdę kiedyś z pewnością. A teraz mam do ciebie pytanie.
Pozwolisz mu znowu iść ze mną?
- A czy potrafiłbym go utrzymać? Zresztą, niech idzie, niech zmądrzeje, niech dojrzewa pod Twoją opieką. No, ale wiem, że i Jakub też o to samo poprosi.
- Obejdziesz się w domu bez nich?
187

- Roboty u nas dla każdego aż zadość. Ale na szczęście nie jestem sam. Mam dobrych najemników - tu wskazał na ludzi przy sieciach, przysłuchujących się pilnie tej rozmowie.
- No, Janek, co ty na to, że twój ojciec się zgadza?
- Tatuś kocha swojego synka - tu objął starego Zebedeusza za szyję i pocałował - i wie, co mu potrzeba. - A odskakując od ojca, powiedział: - Ale, Jezu, czy nie jestem Ci potrzebny, no powiedz, powiedz tacie, kto Ci tak ładnie śpiewa, kto dzieci zabawia i naucza. Jak byś się beze mnie mógł obyć? Jak?
- A już nie mówisz, że kto by tak paplał - dorzucił Jakub. - Gdyby nie ty, panowałaby wśród uczniów Jezusa ponura cisza.
- Żebyś wiedział! No, powiedz sam. Piotr milczy, bo mruk. Andrzej milczy, żeby nie przeszkadzać. Judasz milczy, bo zarozumiały. Juda Tadeusz powiedziałby niejedno, ale - jak to pasterz - mówić nie umie. Szymon Zelota też by mówił, ale nie ma co.
- Janek, Janek, zastanów się, co ty pleciesz. Ale on był tak zapamiętały w tym, co mówił, że nawet nie usłyszał napomnień Jakuba.
- Ty nie mówisz, boś ty taki milczący filozof. Bartłomiej mówi wtedy, gdy jest albo-albo, a tak na szczęście nie jest często. Filip nie mówi, tylko przeprasza, że żyje. A więc kto ma mówić? Ja ratuję sytuację. Powinniście mi być wdzięczni.
- Jeszcze zapomniałeś: jest jeszcze Tomasz, który ma co do powiedzenia i mówi, tylko ty go nie dopuszczasz do głosu...
- Tomasz jest wciąż jeszcze potłuczony i muszę go zastępować.
- Jest jeszcze kuzyn naszego Mistrza, Kuba, który bardzo dużo wie, a nie mówi, bo by musiał wciąż cię krytykować.
- A nieprawda, a nieprawda. No, powiedz, Jezu: "Bez ciebie, Janku, byłoby bardzo smutno".
- Ale szykują ci się, Janek, konkurenci - powiedział Andrzej.
- Jacy znowu konkurenci?
- Piotr mi mówił, że zgłosiło się do niego dwóch nowych chłopaków. Oni też chcą należeć do nas.
- A skąd się wzięli?
- Oni już idą z nami od Kany Galilejskiej, ale dopiero teraz odważyli się prosić o to. Piotr obiecał przedstawić ich Jezusowi.
- Nie boję się, nie boję się. Prawda, Jezu, nie muszę się bać?
- Chciałbym - przerwał tę paplaninę Janka jego ojciec - że-
188
by Ci było dobrze w naszym mieście, myślę, że już nigdy nie dojdzie do tych zajść, które miały miejsce.
- Jair zapewne bardzo dokładnie zapowiedział ludziom, że nie wolno mnie prosić o uzdrowienia, wobec tego nie proszą. Dlatego jest spokój. Nie dziwię się temu. Jair ma duże poważanie wśród ludzi, a po drugie, dziś jestem, jutro mnie nie ma. Jair pozostanie. A ludzie chcą żyć. Nawet gdyby on odszedł, przyjdzie następca podobny do niego. Spodziewam się zresztą, że lada chwila tu przyjdzie, żeby mi zrobić wymówki z powodu uzdrowienia sługi centuriona.
Zapanowało milczenie pełne jakiejś konsternacji. Spostrzegł, że jest coś nie tak, jak myślał. Zapytał wprost:
- O co chodzi? Coś się wydarzyło pod moją nieobecność?
- Córka Jaira ciężko zaniemogła - zamknął sprawę stary Zebedeusz.
To było jedyne zdanie, jakie padło na ten temat. Nie trzeba było żadnych więcej komentarzy.
Wkrótce zjawili się: wójt i jego zastępca, znani saduceusze, żeby wyrazić swoją wdzięczność za to, że zechciał przychylić się do prośby centuriona.
- To bardzo porządny człowiek ten nasz centurion. On pomógł nam przy budowie synagogi, łaźni i chederu. Ja bym nawet powiedział, że jemu to się należało, żebyś mu zrobił tę przysługę.
- I Ty się wcale nie przejmuj tymi głupimi faryzeuszami - dodał zastępca wójta - że robią Ci awanturę. Oni dotąd robią awanturę, dopóki na nich samych jakie nieszczęście nie padnie - tu już wyraźnie nawiązywał do Jaira i jego córki.
W ciągu następnych dni dowiedział się od Piotra, że to jest jedyne dziecko Jaira, ukochana, dwunastoletnia córka. Wyobrażał sobie rozdarcie, w jakim tkwił ten człowiek. Jair z pewnością wiedział, że On - Jezus z Nazaretu - przyszedł właśnie do miasta. Ale przecież również wiedział, że wszyscy mieszkańcy pamiętają zajście sprzed paru dni i jego zachowanie się. Jak musiał cierpieć, patrząc na umierającą córkę, będąc świadomy, że ratunek jest tuż obok: na wyciągnięcie ręki. Czy zdobędzie się na tyle pokory i odwagi, by przyjść i poprosić o uzdrowienie córki? "Ale, po pierwsze: czy jest w nim tyle wiary, że ja mogę jego córkę uleczyć, że ja to czynię mocą Bożą, a nie siłami szatańskimi? Czy potrafi mi aż tak zawierzyć? Czy
189

stać go na to po tym wszystkim, co mi powiedział, jak mi naubliżał".
- On by może i poprosił, ale wie, co to znaczy.
- A mianowicie?
- Jeśli poprosi Ciebie o uzdrowienie, niezależnie od tego czy spełnisz tę prośbę, czy Ci się uda uzdrowić, on będzie musiał odejść ze stanowiska przełożonego synagogi. A to jest bardzo dobre stanowisko. Ludzie w Kafarnaum są bogaci i ofiarni.
Miał powód, aby przebywać w Kafarnaum - czekał na swoich uczniów. Przychodzili pojedynczo i po paru radośni, szczęśliwi, gotowi do pracy apostolskiej. Cieszył się nimi - każdemu z nich poświęcał tyle czasu, ile tylko chcieli. Słuchał ich opowiadań, sam zadawał pytania, dziwił się, współczuł, martwił się, dawał rady, ostrzeżenia, opowiadał sam - i czekał na Jaira.
- Ale Jair wie, że gdy Ciebie poprosi o pomoc, pozostanie mu jedno, najlepsze wyjście: może do nas dołączyć jako Twój uczeń - oświadczył Szymon-Piotr, uśmiechając się pobłażliwie. - Albo ryby łowić; oczywiście u mnie - uzupełnił.
Któregoś dnia rano przyszedł młody żołnierz. Stanął przed Nim -ogromne chłopisko.
- Ty jesteś Jezus z Nazaretu?
- Tak.
- Ty mnie uzdrowiłeś. Dziękuję Ci - i runął Mu do nóg. Gdy już go dźwignął i usiedli przed domem, zaczął Mu się tłumaczyć:
- Przepraszam, że dopiero teraz pojawiłem się u Ciebie, ale musiałem powrócić do pełnej sprawności.
Tak było już w innych wypadkach - powtórzyło się to i tym razem - że ludzie przez Niego uzdrowieni traktowali Go jak kogoś najbliższego, jakby Go znali od lat, od dzieciństwa prawie. Jakby już odtąd byli związani z Nim na całe swoje dalsze życie - jakby należeli do Niego. Tak było i w tym wypadku. Chłopiec traktował Go jak kogoś najbliższego.
- Przyjdź do nas, proszę. Chciałbym, żebyś poznał nasz dom.
- To jest twój dom rodzinny?
- Teraz już prawie tak. Moi rodzice zginęli w czasie wojny. Nade mną zlitował się setnik i przygarnął mnie. To miało miejsce przed ponad dziesięciu laty.
190
- A ten paraliż?
- To w potyczce. Przeciwnik rzucił mną o ziemię. Źle upadłem.
Kiedy mógłbyś do mnie przyjść?
- Zapraszasz mnie, choć jestem Żydem?
- Myślę, że jeżeli Ty odważyłeś się uzdrowić mnie, poganina, to czymże jest dla Ciebie wejście do mojego domu. To zresztą wytłumaczyłem centurionowi.
- Kiedy chcesz, żebym przyszedł?
- Gdy tylko zechcesz. Choćby teraz.
- Czy zastaniemy go?
- Tak, codziennie z rana jest obecny przy ćwiczeniach żołnierskich, które odbywają się na placu. Mniej więcej do jedenastej. Po południu, gdy upał minie, również. Chyba że jest jakiś wymarsz.
- No to chodźmy.
- Nie będziesz się krępował ze mną iść przez miasteczko?
- Sam powiedziałeś, że jeżeli nie bałem się ciebie uzdrowić... - zaśmiał się w odpowiedzi.
- No, to mnie przyłapałeś.
- Mogę Ci towarzyszyć? - spytał Piotr, który cały czas był obecny przy tej rozmowie.
- Ależ oczywiście.
- A ja mogę? - dołączył się Szymek.
- Możesz.
I poszli.
Dom centuriona znajdował się w "getcie rzymskim", jak to przekornie nazywali ludzie w Kafarnaum. Oprócz dużego domostwa centuriona stały tu również koszary dla żołnierzy. Całość tworząca czworobok, wewnątrz którego znajdował się plac ćwiczeń, przypominała twierdzę łatwą do obrony. Obiekt otoczony był jeszcze dodatkowo palisadą z wielką bramą wjazdową, przy której stała straż.
Na placu wojskowym, wysypanym grubym żwirem, który zapobiegał powstawaniu kurzu, sporo się działo. Trudno Mu było na pierwszy rzut oka zorientować się, co to były za ćwiczenia. W słońcu pobłyskiwaly metalowe okucia hełmów, naramienników, pancerzy chroniących piersi, pasów, mieczy, dzid. Wreszcie ujrzał centuriona. Siedział na ławce przed domem, w cieniu, jaki dawał okap dachu, i przyglądał się ćwiczeniom prowadzonym przez podoficerów. Podniósł się, gdy tylko ich spostrzegł. Przywitał Go słowami:
191

- Dziękuję za przyjście. A przede wszystkim, oczywiście, dziękuję Ci za to, żeś go uzdrowił. Wybierałem się z nim do Ciebie, ale jak widzę, on namówił Cię na przyjście do nas. Wejdziemy od razu do domu czy jeszcze chwilę tu posiedzimy?
- Chętnie przyjrzymy się temu, co tutaj się dzieje - uprzedził Jego odpowiedź Szymek.
- A i warto się temu przyglądnąć.
Usiedli więc na ławce i chwilę trwali w milczeniu, wpatrując się pilnie w to, co się działo przed ich oczami. W końcu centurion zaczął objaśniać im, jako ludziom nie mającym pojęcia, o co chodzi w tych ćwiczeniach i czemu służą te poczynania:
- Oddział, mówiąc obrazowo, to twierdza poruszająca się, blok zamknięty tarczami, zwarty, ale i ruchliwy, mogący błyskawicznie zmieniać kierunek i atakować, względnie bronić się w rozmaity sposób.
- Na przykład? - spytał prowokacyjnie Szymek. Centurion powiedział coś w obcym języku do siedzącego obok oficera. Ten wstał i poszedł w kierunku żołnierzy.
- Żołnierze - dodał centurion, jakby tłumacząc się - to ludzie z całego imperium: Syryjczycy, Gallowie, Trakowie, Samarytanie. Nie umieją po łacinie. Niektórzy, gdy dłużej tu stacjonują, znają parę słów po aramejsku. Tylko rozkazy są po łacinie.
A tymczasem na placu rozpoczęła się groźna parada. Oddział zbił się w regularny kwadrat otoczony tarczami, stanął. Z drugiego szeregu ukazały się, pomiędzy głowami żołnierzy pierwszego szeregu, łuki. Padły strzały. Dopiero teraz zauważył, że na palisadzie zrobiona jest długa krecha biegnąca na wysokości człowieka, od jednego końca do drugiego. Strzały utkwiły prawie idealnie w narysowanym pasie. Padł następny rozkaz. Oddział ruszył krokiem marszowym. Kolejny rozkaz - strzały padły wzdłuż kreski. Już nie tak idealnie, ale prawie. Usłyszał słowa podziwu, jakie wyszeptywał Szymek:
- Znakomite, znakomite.
Kolejny rozkaz - oddział zaczął biec. Strzały już trochę rozrzucone, ale przecież w pobliżu kreski. Nie wiadomo, co bardziej podziwiać - czy widok zwartego kwadratu albo raczej graniastostupu poruszającego się z dowolną szybkością, czy celność strzałów.
- A teraz zobaczycie to samo, ale z atakiem oszczepów - powiedział ich gospodarz.
192
Blok żołnierzy tkwił nieruchomo na środku placu, ale zza pierwszego szeregu pojawiły się włócznie. Na wydany rozkaz poszybowały w palisadę. Uderzyły prawie wszystkie w namalowaną krechę. Z kolei oddział ruszył krokiem marszowym, gdy padł następny rozkaz, zobaczył lecące w stronę palisady włócznie, które trafiały w samą krechę albo w jej pobliże.
- Ale chyba najgorszym wrogiem piechoty jest uzbrojona konnica - zauważył Szymek.
- Tak, ale na nich mamy też swój sposób. Najpierw są nim oczywiście łuki, ale potem włócznie, dzidy, oszczepy - to różne nazwy tej samej broni. Rozmaite są długości i rozmaity materiał. Mogą być lekkie drewniane, a mogą być ciężkie, metalowe. Rozmaite też mają zastosowanie. Zaraz wam pokażę.
Nagle oddział zatrzymał się, pierwszy rząd ukląkł i wystawił ciężkie włócznie pod kątem 45 stopni, wbijając ich końce w ziemię. Podobnie uczynił i drugi rząd, trzeci, aż do ostatniego.
- To nazywamy jeżem - uśmiechnął się centurion. - To jest nasz ostateczny sposób na jeźdźców, którzy po strzałach z łuków i po rzuconych oszczepach potrafią do nas dobrnąć.
Myślał sobie, że to wszystko, co się rozgrywało przed Jego oczami - uporządkowane, celowe, sensowne, mieniące się kolorami - mogłoby być nawet urzekające, gdyby nie krok dalej. Gdyby nie trzeba było sobie wyobrazić, że te świszczące strzały przecinające powietrze, lecące łagodnym łukiem oszczepy nie będą wbijały się w palisadę, ale w ciała ludzkie, że te ustawione pod kątem ciężkie dzidy będą rozrywały brzuchy końskie wśród kwiku i rzężenia. Wstrząsnął się.
Tymczasem centurion tłumaczył, nie zwracając uwagi na to, jakie wrażenie te ćwiczenia uczyniły na Nim:
- Zresztą włócznie są nie tylko do rzucania lub do nabijania koni na rożen. To znakomita broń do walki wręcz. W tym wypadku najlepsza jest dzida, lekka i krótka. Jak powiedziałem, w naszych szeregach są ludzie z całego świata. Wszystkie narody wchodzące w skład Imperium Romanum mają obowiązek dostarczać żołnierzy. Nie ma tylko Żydów. Dla was uczyniono wyjątek, ażebyście nie musieli naruszać waszych przepisów, które zakazują wam kontaktów z poganami. Możecie być Rzymowi wdzięczni, że tak jest. Niemniej, czy wy sobie zdajecie sprawę, że to ma i drugą stronę?
13 - Jezu-,
193

- O czym myślisz? - spytał Piotr.
- O tym, że wy, marzący wciąż o państwie żydowskim, nie macie żołnierzy żydowskich, a jak można mieć armię, nie mając wyszkolonych żołnierzy. Armia to cała, ogromna wiedza najpierw czysto teoretyczna, dotycząca choćby taktyki prowadzenia wojny, prowadzenia bitwy, a po drugie tego, co tu widzicie w tej chwili. Trzeba mieć wyszkolonych żołnierzy, wyszkolonych podoficerów, wyszkolonych oficerów, wyszkolonych wodzów. Czy wy sobie zdajecie sprawę, że my te ćwiczenia, te i tym podobne, wykonujemy codziennie, wciąż je doskonaląc. Kto się z nami może zmierzyć? Ten, kto będzie robił podobnie, kto codziennie będzie tak ćwiczył, jak my to robimy.
- Nie boicie się partyzantki? - spytał Piotr.
- My partyzantki w ogóle nie bierzemy poważnie jako przeciwnika. To jest dla nas śmieszna zabawa fanatyków.
Wszystko, co mówił, było adresowane niewątpliwie do Szymka. "Skąd centurion wie, jaka jest przeszłość Szymka?" - pomyślał.
Wciąż stawiał sobie pytanie, jak długo Szymek to wytrzyma. Aż się okazało, że już dłużej nie wytrzyma. Wstał z ławy.
- Mogę spróbować? - z pytaniem zwrócił się do centuriona.
Powiedział to przez zęby, jak zawsze gdy go coś albo ktoś maksymalnie zdenerwował. I nie czekając na zezwolenie podszedł do rzędu oszczepów opartych o mur.
Zrozumiał o co chodzi: trafić w krechę na palisadzie. Szymek wziął pierwszy lepszy. Wyważył go w rękach.
Centurion nawet nie drgnął, tylko głowę wtulił bardziej w ramiona, ale siedzący obok oficerowie poderwali się na równe nogi, gotowi rzucić się na Szymka. Poderwał się i Piotr. Oficerowie zawahali się, zerknęli niepewnie na swego dowódcę. Ale on podniósł dłoń gestem przyzwolenia.
Zachowanie się oficerów zwróciło uwagę żołnierzy na placu. Momentalnie zorientowali się, co się stało. Broń bojowa w rękach Żyda. Bał się, czy Szymek zdąży zrobić to, co zamierzył. Czy mu nie odbiorą oszczepu. Odległość Szymka od palisady była przynajmniej o połowę większa niż ta, z której rzucali żołnierze. Po to, żeby osiągnąć cel, potrzeba było rozbiegu. No, a poza tym, trzeba było trafić w krechę. Szymek zamachnął się długim wychyleniem całego ciała do tyłu i rzucił tak lekko, jakby bez wysiłku. Oszczep poszybował łagodną parabolą i rąbnął w palisadę, dokładnie w krechę. Tego Szy-
194
mek nie widział, bo gdy tylko oszczep wypuścił z ręki, odwrócił się i zajął swoje miejsce na ławce. Zrobiła się cisza tak wśród żołnierzy, jak wśród oficerów stojących pod ścianą budynku. Dopiero po chwili któryś z nich mruknął:
- Mistrzowski rzut.
Ale czekali wszyscy na to, jak się zachowa dowódca. Przestępstwo było przestępstwem, chociaż popełnione przez gościa. Centurion dźwignął się z ławki i polecił oficerom:
- Żołnierze do łaźni, potem do refektorium. - A zwracając się do swoich gości, powiedział spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło: - A my chodźmy na chwilę do mnie, potem, jeśli pozwolisz, zjemy posiłek z żołnierzami.
Poprowadził ich do swojej izby. Obszerna, ale urządzona po spartańsku. W pustym wnętrzu jedynym obiektem, który skupiał uwagę, była mapa-niemapa imperium rzymskiego. Na całej wielkiej ścianie nasmarowany węglem drzewnym niezgrabny kształt Europy, północnej Afryki, Małej Azji z napisami nazw poszczególnych krajów naniesionymi na rysunek. A więc pod sufitem - na północy:
widniała Brytania, przy drzwiach - na zachodzie: Hiszpania, nad podłogą - na południu: Egipt, koło okna - na wschodzie: Mała Azja, a za nią niezmierzone obszary określone na tej mapie słowem:
Azja. Oczy wszystkich mimo woli utkwiły w tej mapie. Zauważył to
centurion:
- Przyznacie, że imperium jest to fenomen na miarę historii świata. Nie było dotąd tak wielkiego organizmu państwowego, trwającego tak długo, w którego skład wchodzą tak różne narody. I nie jesteśmy państwem, które utrzymuje się dzięki sile wojska.
- A jak sądzisz, co trzyma tego kolosa, jeżeli nie wojsko? - spytał lekko drwiącym głosem Piotr.
- To, co trzyma tego kolosa, to prawo. Nie tylko "trzyma". Dzięki prawu zaistniała cywilizacja: wyższy stopień bytowania jednostek i narodów w oparciu o zasadę sprawiedliwości. Wejście w skład Imperium Romanum jest marzeniem wielu barbarzyńskich narodów.
Z łaźni dobiegały okrzyki i śmiechy kąpiących się żołnierzy. Jeszcze chyba komentowali rzut Szymka, bo usłyszał: "A ty dorzuciłbyś ; tak jak on?"
i - Dzięki prawu trwa pax romana - pokój rzymski. Narody, s które należą do imperium, mogą się swobodnie rozwijać. Pomagamy
195

im w tym procesie. Nie gwałcimy ich zwyczajów, nie niszczymy ich kultury. Mają wszelakie swobody, łącznie z religijną.
- A my byśmy chcieli, żebyście nas przestali uszczęśliwiać - powiedział Piotr.
- To ty tak mówisz. Ale przecież przed niespełna stu laty wasi dwaj synowie królewscy, Hirkan II i Arystobul II, walczący o prawo do sukcesji poprosili Pompejusza o mediację.
- O mediację. A wyście tu zostali.
- Żebyście się nawzajem nie wyrżnęli. I musisz przyznać, że Herod Wielki, ich następca, otrzymał władzę królewską wraz z wszystkim, co do tego należy, a więc i z wojskiem.
- Ale gdy mordował swoich synów i żonę, niewinnych obywateli, to wyście nie zareagowali.
- Gdybyśmy go usunęli, to wrzask szedłby pod niebiosy, że nie respektujemy godności królów. Ale respektowaliśmy testament Heroda Wielkiego. Jego syn Archelaus na początku otrzymał władzę etnarchy nad Judea i Samarią.
- I skazaliście go na wygnanie do Galilei.
- Nie, nie, poczekaj. Dopiero wtedy, gdy zaczął się szarogęsić i popełniał wszelakie samowole, łącznie z morderstwami. Dopiero wtedy, gdy wasi ludzie wysłali prośbę do cesarza, by zabrał Archelausa i wprowadził rzymską władzę.
- A wyście prędko to życzenie spełnili.
- I w ten sposób został wprowadzony namiestnik cesarski nad Judea i Samarią. Piątym z kolei jest obecny: Piłat.
- Skoro was tak kochają Izraelici, jak mówisz, to po co tu tyle waszego wojska.
- Wojsk naszych jest niewiele: pięć kohort od pięciuset do sześciuset ludzi. Żeby nie drażnić was swoim widokiem, namiestnicy rezydują nie w Jerozolimie, a w Cezarei. I trzeba przyznać, w Palestynie panuje spokój.
- Tylko od czasu do czasu przybija się do krzyża kilku lub kilkudziesięciu zelotów albo innych buntowników - powiedział złośliwie Szymek.
Wszedł adiutant:
- Żołnierze w refektorium. Obiad na stole. Centurion, zwracając się do swoich gości, powiedział:
- Nie dajmy ludziom czekać. A i nam się należy jakiś posiłek.
196
Refektorium była to sala podłużna, przestronna, jasna, ze stołem ustawionym w podkowę, na którym były już przygotowane półmiski z dymiącymi potrawami. Na ławach przy dwu dłuższych skrzydłach stołu siedzieli żołnierze. Teraz, na widok swojego dowódcy, podnieśli się i stanęli na baczność. Goście zajęli miejsce u czoła podkowy, obok centuriona. Gospodarz wskazał po swojej prawicy miejsce dla Niego:
- Tyś tu, Jezu, dziś najważniejszy. Padł rozkaz:
- Do modlitwy.
Jeden z żołnierzy wzniósł ręce w górę i odmówił krótką modlitwę błogosławiącą Boga za dar pożywienia. Po zakończeniu centurion życzył wszystkim smacznego posiłku, usiedli i przystąpili do jedzenia. Gospodarz tytułem wyjaśnienia powiedział:
- Modlitwę odmawia codziennie coraz to inny żołnierz. My jesteśmy religijni. I wierzymy w Boga.
- W bogów - poprawił go niegrzecznie Szymek. Centurion nie zwrócił uwagi na tę złośliwość.
- Już dość długo żyję na tym świecie i dużo myślałem na te tematy. Cały nasz rok jest nasycony Bogiem, którego my - naród rolników, czcimy zwłaszcza w przyrodzie i rodzinie. Pierwszy miesiąc w roku, marzec, to miesiąc boga Marsa, boga rozwoju roślinności, a potem i wojny. Kwiecień to miesiąc kiełkującej roślinności. Maj - wzrostu roślinności i bydła. Czerwiec - rodziny. Lipiec - lasów i jezior. Grudzień - nasion i zmarłych. Styczeń - obejmowania władzy przez konsulów. Luty - jako ostatni miesiąc w roku - oczyszczenia i ekspiacji.
Przy stole wśród żołnierzy panowała swobodna atmosfera. Co raz wybuchały kaskady śmiechu, czasem przygaszanego przez kolegów bardziej zwracających uwagę na obecność gości.
Centurion mówił dalej:
- Dla mnie jest wciąż jeden i ten sam Bóg. Ludzie ze słabości swojego umysłu czy z potrzeby swojego nadwrażliwego serca nazywają Go rozmaicie i tworzą Jego wizerunki i mity. A On, ten sam, jest wszędzie, we wszystkim, co się nazywa: przyroda, człowiek, społeczeństwo.
- A dla ciebie? Gdzie jest dla ciebie najbardziej obecny? - dopytywał się Piotr. y
197

- Dla mnie w prawie, w porządku społecznym, w przestrzeganiu sprawiedliwości.
Przy stole uciszyło się. Jeden z żołnierzy trzymał rękę w górze, prosząc o głos. Centurion przyzwolił.
- Chciałem zadać jedno pytanie. Dlaczego Mistrz z Nazaretu uzdrowił swojego wroga?
Piotr podjął się odpowiedzi:
- Jezus głosi zbawienie wszystkim, którzy chcą żyć w miłości - którzy kochają nawet swoich wrogów. To głosi i tak postępuje.
- A co robi ten zelota w Jego towarzystwie?
- Chodzi wam o obecnego tu Szymona. To nie jest zelota. To jest były zelota. Teraz on przyjął naukę swojego Mistrza.
Pytający usiadł. Naraz chwiejnym ruchem powstał drugi żołnierz i nie prosząc o zezwolenie, zapytał głosem zdradzającym, że jest pod wpływem alkoholu:
- A czy wasz Mistrz zdaje sobie sprawę, że może się tak złożyć, że adiutant centuriona - ten, którego uzdrowił - będzie Go kiedyś przybijał do krzyża, a tu obecny centurion będzie nadzorował tę egzekucję?
Zaskoczenie było całkowite. Wszyscy słuchający byli zaszokowani.
- Nie bierzesz takiej ewentualności pod uwagę? -pytający stał tak jeszcze moment, a potem, uśmiechając się głupkowato, usiadł.
Cisza jeszcze bardziej pogłębiła się. Tylko spokojny zawsze centurion, słuchający wypowiedzi żołnierza - wedle swojego zwyczaju - z głową wciśniętą między barki, podniósł energicznie głowę.
- Satis - warknął, co zabrzmiało jak uderzenie biczem, i machnął ręką. Dźwignął się od stołu, wskazując tym samym, że i inni powinni to samo zrobić.
Wstał wobec tego ze swoimi chłopcami i poszedł za centurionem, który już po paru krokach powrócił do równowagi i skwitował całe to zajście, to wyjaśniając, to przepraszając:
- Wypił za dużo i plótł głupoty. Wejdźmy jeszcze na chwilę do mnie.
Gdy zasiedli znowu przy stole, a żołnierz-adiutant przyniósł kubki i dzban z winem, centurion nawiązując do swoich własnych myśli powiedział:
- Na tym odludziu, w codziennym jednostajnym kieracie, po-
198
ciechą moją i źródłem rozmyślań są księgi. Włożyłem w nie większość mojego żołdu. Ale nie żałuję. Robię sobie notatki, wypisy. Nie wiem, na ile macie kontakt z naszymi rzymskimi filozofami i poetami, dlatego, jak pozwolicie, chętnie przeczytam wam choćby parę zdań z tego, co napisał Wergiliusz. Dla mnie jest on źródłem inspiracji. To już autor starszego pokolenia - zmarł przed pięćdziesięciu laty. Oczywiście, są nowsi. Mam ich również. Dla mnie Wergiliusz to nie tylko klasyk, gdy chodzi o piękno języka, to coś więcej niż poeta - to mędrzec. Oczywiście, jego największe dzieło to Eneida, zresztą będąca pod wyraźnym wpływem Odysei i Iliady Homera. Ale ma w swojej twórczości mniejsze utwory. Ma serię Bukolik, czyli Eklogi pisane heksametrem. Jest ich dziesięć. Opisują życie wieśniaków. Wyjątek stanowi Ekloga czwarta. Otóż kiedyś, wczytując się w jego utwory, natrafiłem na fragment bardzo zastanawiający, którego nie byłem w stanie zrozumieć wiele lat, a uważam, że Ty mi go wyjaśniłeś.
- Przecież Jezus nie zajmuje się rolnictwem - zażartował Szymek.
- Ale ta ekloga stanowi wyjątek. Jest swoistym proroctwem na temat nowego świata, nowego porządku, który ma na świecie zapanować. Żeby się nie rozwodzić, najlepiej ja przeczytam. Zaklaskał w dłonie. Wszedł adiutant.
- Podaj mi Wergiliusza. Księgę Bukolików.
Gdy ten wyszedł, centurion dodał tytułem wyjaśnienia:
- Nauczyłem go łaciny i już razem czytamy rzymskich pisarzy. Nie wiem, co z niego jeszcze będzie, ale to cichy, mądry chłopak. Wszedł adiutant z rulonem rękopisu.
- Znajdź mi czwartą.
Gdy otrzymał rozwinięty tekst, zaczął czytać:
- "Oto na nowo się wieków odradza wielki porządek. Już Dziewica powraca, powraca królestwo Saturna. Nowy Potomek z niebios wysokich na padół zstępuje. Ty jedynie Dziecięciu, co rodzi się - aby żelazne Znikło plemię, a złote na całym świecie rozbłysło - Sprzyjaj".
I potem następuje opis nowego świata, który pod Jego władzą zacznie nowe, inne życie. O, na przykład:
199

"Znikną pod twoją wodzą, jeżeli zostały, występków naszych ślady i świat od wiecznej trwogi uwolnią". I dalej:
"Patrz, jak wszystko dokoła z przyszłego się wieku raduje. Obyż mi życia tak długo ostatnie ciągnęły się lata, Oby i ducha starczyło - bym zdążył wysławić twe czyny". A więc jemu się nie udało, umarł jakieś trzynaście lat przed Twoim urodzeniem. Jedno jest pewne, że świat tęskni za życiem, gdzie nie będzie przemocy ani nienawiści. Ja dotąd myślałem, że spełnić to może prawo. Ale czegoś mi nie dostawało. Tyś wypełnił ten hiatus, a nazywa się on miłość. Gdyby Rzym połączył się z Tobą, to nastałby ten nowy świat, o którym marzył Wergiliusz. Powstałby w granicach imperium nowy porządek, w którym człowiek byłby człowiekowi bratem, do czego Ty wciąż nawołujesz.
Na dziedzińcu przed oknami trwał przytłumiony szum głosów zgromadzonych tam żołnierzy. Nie było nic z poprzednich okrzyków i głośnych śmiechów. Centurion mówił dalej:
- Szkoda, że już chyba Cię nie zobaczę. Wzywali mnie do Cezarei. Od Piłata dostałem rozkaz przeniesienia. Idę do Jerozolimy. Podobno potrzebują wzmocnienia kontyngentu piechoty. Szkoda mi Kafarnaum. Dużo lat tu spędziłem. Wcale mi się Jerozolima nie u-śmiecha. No, ale służba nie drużba. Jedyna pociecha to ta, że chłopiec trochę świata zobaczy, pozna interesujących ludzi. Może się jeszcze kiedy spotkamy w Jerozolimie. Przecież będziesz przychodził na Święta do świątyni.
Gdy wyszli od centuriona, zauważyli w pewnej odległości najwyraźniej czekającą na nich grupę ludzi, którym przewodził znany już Mu faryzeusz. Gdy tylko się do nich zbliżyli, rozpętała się natychmiast istna burza: wygrażanie pięściami, gwizdy, plucie, wyzwiska i przekleństwa:
- Zdrajcy Izraela! Za miskę strawy duszę oddali!
- Z poganami, z nieobrzezanymi kumają się, z wrogami naszego narodu!
- Jeśli myślisz, że oni pomogą Ci w szerzeniu Twoich bredni, to się grubo mylisz!
Jakaś kobieta podbiegła do Niego i wygrażając Mu pięścią przed twarzą wrzeszczała:
200
- Ojciec Twój w grobie się przewraca! Lepiej by było, żeby Cię matka jako dziecko udusiła!
Widział, że Szymek ledwo wytrzymuje, zaciska zęby, aż mu żuchwy bieleją.
- Jak widać na obrazku, nie tak łatwo jest wszystkim dogodzić - Piotr usiłował to w żart obrócić. Wrzaski nie ustawały:
- Teraz dopiero się pokazało, kim jesteś i jakie masz zamiary!
- Idźcie przynajmniej do synagogi się oczyścić i Boga przepraszać za wasze cudzołóstwo przeciwko narodowi naszemu!
Byt przekonany, że pomocnik Jaira będzie Mu częściej organizował podobne niespodzianki jak ta ostatnia. Czyżby Jair miał na to wpływ? Nie był tego pewny; niemniej jedno było faktem. że - jak plotki niosły - stan zdrowia jego córki pogarszał się gwałtownie.
Czekał na Jaira każdego dnia od rana do wieczora, modlił się dzień za dniem o niego, żeby uwierzył w Boga, który jest miłością, który nie mści się na jego dziecku za jakiekolwiek grzechy, ale jest wciąż nad każdym człowiekiem nachylony z czułością matki, z troską ojca. Nasuwały Mu się pytania: czy on potrafi przeskoczyć stereotypy Boga okrutnego, Boga mszczącego się za niewierność aż do siódmego pokolenia, w których się wychował, a które zostały w nim utrwalone przez jego wieloletnią pracę na stanowisku przełożonego synagogi. Czy zdobędzie się na to, by przyznać rację Jemu: biednemu rzemieślnikowi z Nazaretu, którego sponiewierał, zwymyślał, wyrzucił, na którego donosił, a może nawet współdziałał w zamachu na Jego życie zorganizowanym w Nazarecie. "Przecież chyba się domyśla, że wszystko to jakoś do mnie doszło. Czy się odważy przyjść, aby mnie prosić o cokolwiek?". Pytania te dręczyły Go, nie dawały spokoju.
- Coś Ty taki wciąż zamyślony? Myślisz wciąż o nim? - spytał Go kiedyś Szymon-Piotr. Skinął głową:
- Czy można nie myśleć?
- Może jego córka wyzdrowieje i sprawa się sama rozwiąże.
W któryś kolejny wieczór, gdy siedział w domu Piotra rozmawiając z uczniami, ktoś powiedział do Niego półgłosem:
- Jair przyszedł.
201
Odwrócił się. W drzwiach stał przełożony synagogi. Blady, postarzały, z wytrzeszczeni oczu, z których emanowała rozpacz i determinacja człowieka, który stracił wszystko. Nie spuszczając go z oczu, zerwał się od stołu, podszedł do niego.
- Chciałem ratować siebie, a straciłem córkę - powiedział Jair beznamiętnie, jakby Mu donosił rzecz zupełnie nieważną. Choć nie musiał nic mówić. Wszystko było jasne. Każde słowo było zbędne. Ale on mówił, tak jakby musiał mówić:
- Już nie żyje. Czekałem do ostatka. Nie wierzyłem w jej śmierć. Nie dopuszczałem tego do siebie, że to się może stać. Przecież była czysta jak łza, jak kryształ górski. Tak dobra i oddana nam, tak pracowita, chociaż pracować nie musiała. A więc za co miałaby spotkać ją śmierć? Nie miał Bóg powodu, żeby ją tak ukarać. A przecież uderzył ją. A więc za co? Za grzechy jej przodków? Ja nie mam niczyjej krwi na swoich rękach. Znam przeszłość moich ojców i praojców. Nie byli zbrodniarzami, złodziejami, krzywoprzysiężcami. Nie było na ich karcie grzechów, za które Bóg mógłby szukać zemsty na moim dziecku. Prosiłem Go nawet o to, jeśli ma mścić się za grzechy przodków, niech mnie ukarze śmiercią, a oszczędzi moją córkę. I nie przyjął tej prośby.
Przerwał. Jakby przed przeszkodą, którą przebrnąć mu najtrudniej .
Stał cierpliwie, wyczekując na decydujące słowo z ust Jaira. Nie chciał tej ciszy zakłócić. Nie tylko On na nie czekał, ale i wszyscy zebrani w izbie - mimowolni uczestnicy tej rozmowy.
- Wielokrotnie przychodziło na mnie pragnienie, żeby przyjść tu do Ciebie i prosić o uzdrowienie córki. Dlaczego nie przyszedłem? Powstrzymywała mnie ambicja. Mówiłem sobie: jak mogę prosić o pomoc ja, który Cię potępiłem. Miałbyś prawo mi odmówić. Miałbyś prawo kierować się zasadą: oko za oko, ząb za ząb. Tego uczyłem całe życie. A po wtóre, wstrzymywał mnie strach przed kompromitacją. Przed tym, co ludzie powiedzą, gdy to dotrze do ich wiadomości. I tak straciłem swoją córkę.
Nagle upadł na klęczki, schylił głowę i wymamrotał:
- Ale wierzę, że Ty możesz przywrócić ją do życia. Już go dźwigał z klęczek, obejmował w pół, już go prowadził do drzwi, na drogę, żeby jak najprędzej mu pomóc. Idąc modlił się gorąco: "Przecież nie mogę odmówić. Wszyscy wiedzą, jak Jair mi
202
szkodził, jakim był wrogiem. Uzdrów jego córkę, okaż, że przykazanie miłości, któreś mi polecił głosić, obejmuje również naszych wrogów".
Ich wejście do domu wywołało panikę. Najwyraźniej nikt z domowników nie przypuszczał, że Jair zdecyduje się iść po Niego. Jakiś starszy człowiek zagrodził im drogę. To był chyba dziadek zmarłej. Stanął przed rabinem i patrząc mu twardo w oczy powiedział:
- Po co trudzisz Nauczyciela, twoja córka umarła. - A półgłosem dodał, mówiąc mu do ucha: - Nie dość, że straciłeś córkę, to chcesz jeszcze stracić swoje stanowisko. Odpraw Go. Niech idzie w spokoju do swojego domu. Ten szarlatan już jej nie pomoże, a skompromituje ciebie na zawsze.
Ale Jego przewodnik tego popłochu jakby nie dostrzegał. Jakby nie rozumiał zagrożeń, które mu były przedstawiane. Wysłuchał do końca starego człowieka, ale potem odsunął go łagodnie.
- Wejdź, proszę, mój Panie - powiedział.
Ujął Go za rękę, jakby potwierdzając, że związek z Nim nie jest przypadkowy, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jest jego Gościem. A On, uśmiechając się do starego człowieka, powiedział na wpół żartobliwie:
- Nie umarła, tylko śpi. Zaraz się obudzi. Stary człowiek dosłyszał to zdanie. Wybuchnął:
- Kogoś ty przyprowadził na swoje nieszczęście. Słyszysz, co ten szaleniec mówi? Niech Go ciemności pochłoną!
Nie słyszał dalszego przeklinania. Szedł poprzedzany przez Jaira i wciąż się modlił: "Ojcze, przywróć ją do życia. Przywróć ją zrozpaczonemu ojcu. Okaż mu swoje miłosierdzie. Nie pamiętaj mu chwil jego słabości. Niech się przekona, że jesteś miłością, nie tylko sprawiedliwością, że i ludzie nie mogą kierować się tylko sprawiedliwością i powinni darować krzywdy".
Przeszli bez słowa przez obszerną izbę przeznaczoną dla gości, pełną ludzi przybyłych, aby złożyć wyrazy współczucia przełożonemu synagogi i uczestniczyć w obrzędzie żałobnym. Dostrzegł również płaczki i orkiestrę pogrzebową. Wszyscy oni, podobnie jak przed chwilą stary człowiek przy drzwiach, zareagowali na Jego widok całkowitym zaskoczeniem, a nawet przerażeniem.
Weszli do izby, gdzie leżała na łożu dziewczyna o wyniszczonej chorobą twarzy. Niedawno umarła. Jeszcze nie była przebrana w
203

strój pogrzebowy. Widocznie czekano na ojca, by razem dokonać rytualnych obrzędów i odmówić przewidziane modlitwy. Jair, wciąż z tą samą kamienną twarzą, stanął u nóg córki, czekając, co On uczyni. Odpowiadając na to czekanie schylił się nad nią, ujął ją za rękę i powiedział:
- Dziewczynko, mówię ci, wstań.
Martwa twarz drgnęła, drgnęły zamknięte powieki i podniosły się. W pierwszej chwili oczy były jeszcze nieprzytomne, ale już dostrzegł błysk świadomości: zdziwienie, skąd nad nią On - ten obcy człowiek. Ale chyba nie obcy. Chyba ją kiedyś widział - chyba ona Go kiedyś widziała. Jeszcze ruch oczu na swoją rękę trzymaną wciąż przez Niego. Na ojca wpatrzonego w nią z najwyższym zdumieniem. I już zrozumiała wszystko. A w tejże chwili znalazła się w ramionach Jaira, który porwał ją z łóżka i wołając jak oszalały:
- Żyjesz! Żyjesz! - zaczął się kręcić z nią w jakimś niepojętym tańcu i zacałowywał jej twarz, a potem wytoczył się z pokoju do sali, gdzie oczekiwali goście żałobni. Tam ją po chwili zostawił, wpadł z powrotem i rzucił Mu się na szyję, szlochając jak dziecko: - Dzięki, dzięki. Niech będą Bogu dzięki i Tobie, który Jego mocą dokonujesz tych wielkich dzieł. Przebacz mi wszystko zło, które Ci wyrządziłem. Jak Ci się potrafię odwdzięczyć, żeś nie pamiętał krzywd. Życia braknie!
Za chwilę musiał przetrzymywać falę uwielbienia i wdzięczności, jaka opanowała dom. Najbardziej wzruszony i wdzięczny był dziadek dziewczynki - ojciec Jaira, ten którego spotkali przy drzwiach wejściowych. Spośród żałobników dziękowała Mu najwyżej połowa. Reszta wychodziła pospiesznie, nawet bez żegnania ani tłumaczenia, jakby opuszczała dom zadżumiony.
Zaskoczeń było więcej: ze zdziwieniem obserwował, jak szybko Jair powraca do normalnego stanu. Już był tym dawnym spokojnym, opanowanym człowiekiem, energicznym i wiedzącym dokładnie i precyzyjnie, jak ma postąpić w najdrobniejszej nawet sprawie:
- Jeżeli tylko możesz mi uczynić ten zaszczyt, przyjmij moje zaproszenie na wieczorną ucztę. To będzie Twoja uczta, na Twoją cześć. Wymień mi tylko, proszę, kogo chcesz mieć przy stole.
- Przede wszystkim twoich domowników i tych, którzy przybyli, aby opłakiwać śmierć twojej córki.
204
- Proszę bardzo. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, mój Dobroczyńco - takim to tytułem obdarzał Go teraz Jair. Gdy Go odprowadzał do domu, nawiązał do żałobników:
- Niektórzy opuścili mój dom w popłochu, jak dom, w którym nagle ktoś zachorował na trąd, i odtąd już nie będą moimi przyjaciółmi. Prawda, że jest to paradoksalne: bo przecież zdawałoby się, że na niczym nie zależało im bardziej - tak to się zdawało - jak na uratowaniu mojej córki. I rozpaczali z tego właśnie powodu, że zmarła. Ale zapomnijmy o nich. Nie dziw się, że nie przez wszystkich jesteś przyjmowany z entuzjazmem czy radością. W zasadzie dla ludzi sprawa polega na tym samym, co i w moim wypadku. Jeżeli Ciebie zaakceptuję, wtedy wszystko tracę i to we wszystkich wymiarach. Mogę najwyżej wyjść na ulicę i żebrać, choć też nie za bardzo. Dopiero sam na własnej skórze stwierdzam jak znakomicie, lecz okrutnie, funkcjonuje ta ideologia, że biedny jest dlatego biedny, bo go ukarał biedą Bóg za jego grzechy. Teraz dopiero w pełni widzę, że ona służy podtrzymywaniu status quo1- ustroju w którym żyjemy. Dlatego też on jest taki silny. Nawet ci, którzy przestali w niego wierzyć, muszą być mu posłuszni, jeśli chcą żyć.
Przyznawał słuszność jego trafnym spostrzeżeniom i myślał o swojej przyszłości - o przyszłości swojej Ewangelii. Nie wystarczy, żeby znaleźli się ludzie, którzy przyznają Mu rację, ale muszą być i tacy, których stać będzie na heroizm: by byli zdolni poświęcić wszystko dla Ewangelii.
Akuratnie doszli przed domostwo Piotra, gdzie stali Kuba, Piotr, Janek wyczekując Jego powrotu.
- Żyje? - spytał Piotr.
- Wskrzesił ją - odpowiedział Jair tak spokojnie, jakby chodziło o coś absolutnie oczywistego.
Piotr objął Go w serdecznym uścisku, a potem - mimo Jego oporu - ucałował Mu ręce.
A tymczasem Jair powrócił do rozpoczętego tematu:
- Ale Ty dlatego jesteś taki słaby, choć wielu przyznaje, że masz rację - jesteś słaby, bo nie stoi za Tobą organizacja, bo nie zdążyłeś takiej jeszcze stworzyć.
Odpowiedział Kuba, który się natychmiast zorientował, o co
chodzi:
- Chwileczkę, tu istnieje jakieś nieporozumienie. Po pierwsze,
205

Jezus wcale nie ma zamiaru zakładać jakiejś organizacji. On chce zreformować Izrael, ażeby stał się narodem oddającym cześć Bogu - jak On to mówi - w Duchu i prawdzie. Jair zdumiał się:
- Jak to, to Ty chcesz przekonać do swojej nauki wszystkich faryzeuszów, saduceuszów, zelotów, esseńczyków, herodianów, a jeszcze do tego chamów, bogatych i biednych, cały naród?
Znowu za Niego zabrał głos Kuba:
- A po drugie - może nawet nie potem, ale równocześnie - wyjść do pogan, traktując ich jako nam równych, ucząc ich tego samego co Izraelitów. W ten sposób pojęcie ludu wybranego rozciągnie się na wszystkich, którzy oddają cześć Bogu w Duchu i prawdzie.
- Przekonać faryzeuszów i kapłanów? - powtórzył Jair zdumiony. Wciąż nie mogło mu się to pomieścić w głowie. - Chyba żartujesz. Przecież to jest niemożliwe. Musiałaby się wpierw chyba świątynia zapaść pod ziemię. Ale i tak wtedy pozostaną faryzeusze ze swoim Talmudem.
- Plany są ogromne, stąd potrzebujemy pomocy. Pójdziesz z nami? - przerwał rozmowę Szymon-Piotr. Jair uśmiechnął się do niego:
- Myślałem o tym. To była moja największa pokusa. Ale doszedłem do wniosku, że nie mogę. Mam córkę. Muszę ją wychować. Gdybym ją samą zostawił, to by ją zadziobali.
- Zostaniesz w Kafarnaum?
- Tu już nie zostanę. Może na wieś, do rodziców - mamy w Judei mały mająteczek. Ale najprawdopodobniej do Jerozolimy, do brata, który jest kupcem i dobrze mu się powodzi. Ciągnie mnie tam od dawna, a i ja chętnie bym w ten świat wszedł. Może się wam tam też przydam.

Powołanie Mateusza
Zbliżało się południe. Zdecydowali się nie wchodzić do miasta, ale przeczekać największy upał w pobliżu drogi nad rzeczką, w młodym lasku oliwnym. Jego chłopcy rzucili się w jeszcze zieloną trawę, która zachowała swą świeżość dzięki cieniowi, jaki dawały drzewa. I zasnęli natychmiast zmordowani ostatnim odcinkiem drogi, jaki przebyli już w upale słonecznym. Był to dzień targowy, co stwierdzili, gdy szli drogą. Teraz ruch był niewielki, jak to bywa po południu.
Nie spał. Nie chciało Mu się spać. Może był nadto zmęczony tym marszem w słońcu, z wypatrywaniem jakiegoś korzystnego miejsca na południowy odpoczynek. A może zaciekawiło Go to, co się działo po drugiej stronie drogi. Stała tam zbudowana z kamienia rogatka. Celnik siedział na zewnątrz, na czymś w rodzaju ganku, pod dachem, który go chronił przed promieniami słonecznymi. Nic w tym wszystkim na pozór nie było nadzwyczajnego. Na obrzeżach wszystkich miast przy drogach znajdują się urzędy celne, w których siedzą celnicy pobierający cło. A więc nie mógł nikogo dziwić domek celnika, podobny do innych domków. Jeżeli musiało coś dziwić, to sam celnik. Postępował inaczej niż bywało na rogatkach. Po pierwsze, działał szybko. Nikt nie musiał czekać aż pojawi się łaskawie, do czego powszechnie byli ludzie przyzwyczajeni. Nie trzeba go było znikąd wywlekać i prosić, by oclił towar. To on na nich czekał. A po drugie, odbywało się wszystko cicho i po prostu. Bez jarmarczenia, proszenia o obniżkę opłaty, błagania, przysięgania, klnięcia się na wszystkie świętości, wołania o pomstę do nieba, klękania, żebrania, płaczu, składania rąk, podnoszenia oczu w górę, wołania Boga na świadka, odchodzenia, wracania, a wreszcie przekleństw, przezwisk. Tutaj celnik wychodził do karawany, do poszczególnego człowieka, notował, zliczał, mówił i z reguły ustępował, gdy natrafiał na sprzeciw.
207

Od pewnego czasu nie tylko On obserwował celnika. Również Szymon-Piotr przyglądał mu się.
- Jak długo żyję, jeszcze takiego celnika nie widziałem - usłyszał jego głos.
Znowu przechodziła jakaś kobieta, prowadząc kozę na powrózku, najwyraźniej zakupioną na targu. Celnik wyszedł. Ona zaczęła coś do niego mówić zawodzącym głosem. Ten machnął ręką i wrócił na swoje miejsce, kobieta poszła dalej.
- To nie pierwszy raz.
- Widziałem, widziałem.
- Wiesz, co o nim myślę?
- Domyślam się.
- No, to spróbujemy.
Dźwignął się z trudem na nogi - jeszcze nie wypoczęte po długiej drodze - Szymon-Piotr uczynił to samo i ruszyli w kierunku rogatki.
- Pokój z tobą - powitali celnika.
- Pokój i wam. Z czym przychodzicie?
- Jestem Jezus z Nazaretu. Słyszałeś o mnie?
- Na rogatki wiadomości dochodzą szybko.
- Przyszedłem, żeby ci zaproponować, abyś do nas się przyłączył.
Zobaczył jakby rumieniec - cień rumieńca, który przeleciał przez spokojną twarz celnika.
- Czy wiesz, komu to proponujesz? Wiesz, kim ja jestem. Jestem celnikiem. A więc człowiekiem nieczystym. Jak Ty to sobie wyobrażasz? Biorąc mnie w krąg swoich uczniów, skompromitujesz siebie i całą resztę.
- Dobrze, jeśli chcesz, to możemy się spytać pozostałych -jak to mówisz.
Przeszli przez drogę. Już nikt z Jego ludzi nie spał. Przygotowywali południowy posiłek.
- Przyprowadziłem wam celnika. Nie znam go. Obserwowałem tylko czas jakiś, jak traktuje ludzi i to mi wystarczyło, żeby mu zaproponować, by się do nas przyłączył. Ale ostatnie słowo należy do was.
Zapadło milczenie. Tylko na moment. Zaczął Szymek:
- Wśród nas świętych od urodzenia nie ma. Może Janek, no
i Tadeusz - takie jest moje zdanie - bo to jeszcze prawie dzieci, choć Tadek taki prawie wysoki jak ja. Nie chcę mówić za nikogo. Ja byłem zelotą. Zgłosiłem się do Jezusa. Janek doradził mi, a nawet postawił warunek, żebym wyrzucił mój miecz w krzaki. Fajny miecz. Dla mnie miał bezcenną wartość. To nawet nie to, że był z przedniej stali i miał złoconą rękojeść wysadzaną kamieniami. Ale to była moja dusza, mój symbol. Cisnąłem go w krzaki. I ja myślę, że o to chodzi. Każdy, jeżeli chce iść za Jezusem, musi odrzucić swoje zło od siebie. Już wiem, że nie da się tego zrobić raz na zawsze. Mnie nieraz swędzi ręka. Ja nieraz szukam miecza przy sobie.
Słuchał go i podziwiał. Zawsze Szymka szanował, ale nie spodziewał się, że go stać na takie myślenie i na takie formułowanie swoich myśli. A on, zwracając się do celnika, mówił dalej:
- Jeżeli cię stać, żeby wyrzucić w krzaki swoje zło i wyrzucać je w przyszłości, to chodź z nami. I nie przejmuj się niczym. Ani tym, co powiedzą o tobie twoi koledzy, ani faryzeusze, ani saduceusze, ani zwyczajni ludzie.
- Nie spodziewałem się, żeby to było dla mnie możliwe. Ale marzyłem o tym od pierwszej chwili, gdy tylko się o Tobie, Jezu, dowiedziałem, żeby przynajmniej kiedyś Cię choćby z daleka zobaczyć i posłuchać, bo słyszałem, że nie gardzisz biednymi ani chorymi. To tak sobie pomyślałem, że może nie pogardzisz i grzesznikami, takimi jak ja, który się stykam z poganami i zbieram dla nich cło.
- A możesz z nami pójść?
- Pójść mogę. Jestem samotny. Jak to mówią, stary kawaler, chociaż jeszcze nie taki stary.
- A co będzie z twoim miejscem pracy?
- Kandydatów na nie, wbrew pozorom, jest aż nadto.
- Jak ci na imię?
- Lewi.
Popatrzył na niego z namysłem:
- Będziesz się nazywał Mateusz.
Jeszcze ten nie zdążył ust otworzyć, gdy wyskoczył Janek:
- Och, jakie piękne imię. "Dar od Boga". Już ci prawie go zazdroszczę. Ale nie zazdroszczę, bo moje też jest piękne: "Syn Gromu".
Dopiero teraz, gdy skończyły się zachwyty Janka, przemówił obdarowany:
208
14 - Jezus
209

- Dziękuję za to imię. Nigdy mi się moje zbytnio nie podobało. Czy mogę o coś zapytać?
- Słucham cię.
- Chyba masz zamiar zatrzymać się w naszym mieście parę dni?
- Z pewnością tak. Chciałbym wziąć udział w sobotnim nabożeństwie synagogalnym. Chciałbym wygłosić wtedy kazanie. Do soboty mamy jeszcze parę dni. Przez ten czas będziemy się wspólnie modlić, wygłoszę parę kazań - w synagodze, gdy nas wpuszczą, albo w polu. Na razie tyle.
- To ja w tym czasie zlikwiduję wszystkie moje sprawy. - I u-śmiechnął się, jakby mu coś ciekawego wpadło do głowy: - Może, jak się na to zgodzisz, urządzę przyjęcie pożegnalne.
- Bardzo proszę.
- Mogę zaprosić moich kolegów celników?
- Ależ oczywiście.
Musiał przyznać, że w życiu nie widział tylu celników naraz. Dom był ich pełen. Ale i domu brakło. Wobec tego ustawiono stoły na zewnątrz: na dziedzińcu i w ogródku przylegającym do domu. Siedział przy stole wewnątrz domu, ale w pobliżu okna otwartego na oścież, mógł więc wszystko dobrze obserwować. Równocześnie słuchał, co mówi do Niego Mateusz:
- Mam wielu wśród nich przyjaciół. Nie dziw się, że tylu ich się zeszło - tłumaczył, domyślając się Jego zdziwienia. - Chcieli mnie pożegnać. Najpierw mnie odwodzili od tego zamiaru, tłumacząc, że mogę być Twoim uczniem, wykonując równocześnie swoją pracę, że między ludźmi żyjąc, można też wiele dobrego zdziałać. No, ale gdy zobaczyli, że nie ustąpię, przyszli mnie pożegnać. Wielu pośród nich to bardzo uczciwi ludzie. My pracujemy na zasadzie dzierżawy - tłumaczył Mu. - Płacimy ryczałtem, czyli musimy oddawać co roku Herodowi określoną sumę pieniędzy. Ani więcej, ani mniej. No, a reszta jest nasza.
Wiedział o tej zasadzie, ale nie przerywał mu, a on tłumaczył dalej:
- I tu jest pokusa. Są tacy, którzy potrafią pozostać uczciwi, są i tacy, którzy zdzierają niemiłosiernie. Wystarczy, żeby ich było kilku, a zaszkodzą w opinii ludzkiej wszystkim. Ale nie tylko celnicy tu przyszli. Przyszli i nasi miejscowi i zamiejscowi święci -
powiedział z lekką nutą ironii w głosie, odwracając się w stronę grupy faryzeuszów stojących na drodze przed jego domem.
- Zaproś ich - zażartował.
- Po co, przecież wiesz, że nie przyjdą. Nie chcą się zanieczyścić. Przyszli, bo są Ciebie ciekawi. Całe nasze miasteczko jest poruszone Twoim przyjściem. Wielu było na wczorajszym Twoim nabożeństwie. Zrobiłeś nim taką furorę, że z każdym dniem będzie ich z pewnością coraz więcej. Nie tylko zwyczajni ludzie są Ciebie ciekawi, ale również faryzeusze i ich uczeni w Piśmie. Tylko nie spodziewałem się, że ta ciekawość przyprowadzi ich pod ten dom.
- Niech się patrzą. Niech widzą. Nie mamy nic do ukrywania.
- Tylko to jest ciekawość zawistna. Oni oczywiście nie darowaliby Ci nawet rozmowy ze mną. Ale że Ty razem ze mną - mówmy dokładnie: razem z nami spożywasz posiłek, tego Ci nie darują nigdy. Nawet gdybyś nie wiem jakie cuda na ich oczach potem uczynił.
- A dlaczego jeść razem nie można, a rozmawiać można? - spytał ciekawski Janek.
- W naszej kulturze, no i w naszej religii, jeść z kimś, to znaczy łączyć się z nim, wiązać się. To prawie wchodzić z nim w pokrewieństwo, a na pewno łączyć się więzami przyjaźni. Patrzyłem na nich, jak Cię obserwowali, gdy na początku naszego posiłku wziąłeś chleb, łamałeś go i dałeś mnie i współsiedzącym celnikom: jak głowy odwracali, jak pluli poza siebie.
Nagle zobaczył, że idą drogą Jego maruderzy: spóźnialski Filip i jego opiekun, Bartłomiej. Przechodzili właśnie obok grupy stojących faryzeuszy, aby wejść do domu Mateusza, gdy zatrzymało ich pytanie jednego z nich:
- Chciałem was o coś zapytać. Tylko się nie obraźcie, jeżeli to jest pomyłka.
- O co chodzi? - spytał rzeczowo Bartłomiej, zanim Filip zdążył otworzył usta.
- Czy wy, szanowni nieznajomi, nie jesteście czasem uczniami niejakiego Jezusa z Nazaretu? Czy to być może?
- Tak, a co wam się nie podoba? - warknął Bartłomiej, czując wyraźnie prowokację i ledwie wytrzymując ten ironiczny ton, w którym zwracano się do niego.
Uczony w Piśmie zorientował się, że natknął się na nie najuprzej-
210
211

miejszego interlokutora, przyhamował swój złośliwy ton i zaczął mówić łagodniej:
- Chcieliśmy cię prosić o pewne wyjaśnienie, którego nam możesz udzielić, będąc Jego uczniem: dlaczego twój szanowny Mistrz je i pije razem z celnikami i grzesznikami? Czy On nie wie, co to u nas znaczy? Może u Niego w Nazarecie panują inne zwyczaje. Przecież ty wiesz, zapewne, że u nas w ten sposób On utożsamia się z tymi, z którymi spożywa pokarm - jeżeli ci nie sprawia trudności rozumieć słowo "utożsamia się". A może On to wszystko dobrze wie. Wobec tego: czyżby wasz Mistrz chciał zostać równy celnikom i grzesznikom?
Ale nie ugłaskał Bartłomieja. Ten popatrzył na niego wściekłym wzrokiem i warknął kolejny raz:
- Jakeś ciekawy, to się Go spytaj, przecież siedzi przy oknie. Dobrze? I na przyszłość, radzę ci dobrze, nie zwracaj się do mnie z głupimi pytaniami, bo tego po prostu nie lubię.
Wobec tego wstał od stołu, przepraszając współsiedzących, i wyszedł na pole, aby zapobiec kłótni. Jeszcze nie doszedł do nich, gdy jeden z nich zaczął kordialnie:
- Och, jak my się cieszymy, że Cię widzimy. Jak my się bardzo cieszymy. Witamy Cię, Nauczycielu z Nazaretu. To wielki zaszczyt, że możemy Cię poznać. Jaka szkoda tylko, że w takich okolicznościach.
- Każde okoliczności są dobre, jeżeli chce się kogoś naprawdę spotkać.
- Nie pytasz się, jakie okoliczności mi przeszkadzają? To ja Tobie i tak to powiem. Bo musisz wiedzieć, że od dawna dochodzą do nas słuchy o Twojej mądrości. O sprytnym Nauczycielu, który w Kafarnaum zrobił sobie siedzibę. Czy to źle? Nie, to bardzo mądrze. Nie za daleko od stolicy w Tyberiadzie i nieblisko. Na tyle blisko, żeby dobrze słyszeć, co się dzieje w stolicy i na tyle daleko, żeby łatwo uciec, gdy okaże się groźna. Wszyscy mówią: takiego Nauczyciela jeszcze nie było. Jak tak mówią, to może być prawda, a może być nieprawda. Czekaliśmy, kiedy i do nas zajdziesz, bo słyszeliśmy, że chodzisz po Galilei. I wreszcie doczekaliśmy się. Tylko spodziewaliśmy się spotkać Ciebie na nabożeństwie, a tymczasem Ty zamiast do synagogi poszedłeś do domu grzesznika.
- Jak widzisz, chodzę nie tylko do synagogi, ale i do celników.
- Dlaczego się nie szanujesz? Dlaczego przebywasz w takim towarzystwie?! Jakaż to hołota Ciebie otacza...
Przeszło Mu przez myśl, że na całe szczęście nie słyszy tego Szymek, bo znowu byłaby awantura. A faryzeusz już wymieniał skład Jego załogi:
- ...Jeden zelota, drugi nożownik, teraz jeszcze celnik. Jest jeszcze pastuch i do tego paru rybaków. I czy w takim towarzystwie mędrzec powinien przebywać? Ja Cię chcę szanować. Ale ja Cię zupełnie nie rozumiem. Co Ty robisz? A do tego dzisiaj te chmary celników. Jeżeli ten Twój Mateusz - jak go nazwałeś - już się nawrócił, to ta hołota ani myśli odejść od swojego grzesznego zajęcia. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co Ty robisz?
Odpowiedział krótkim, suchym zdaniem:
- Nie przyszedłem po to, żeby wzywać sprawiedliwych, ale grzeszników.
Faryzeusz pogładził brodę, pokiwał głową, widać namyślał się nad tym, co usłyszał, aż wreszcie zabrał głos:
- Słusznie panuje o Tobie opinia, że Twoja mowa jest trudna. Świadczy o tym i to, coś powiedział. Bo co znaczy to zdanie? Ono dużo znaczy. Ono znaczy i to: "Jeżeli ty jesteś taki ślepy, że nie widzisz własnych grzechów i uważasz się za sprawiedliwego, to nie mamy o czym rozmawiać". Czy się mylę?
Odpowiedział:
- Dobrze mówisz i mów dalej, proszę.
- To zdanie, jak czuję, jest skierowane przeciwko nam, którzy podzieliliśmy społeczeństwo na nieczystych, czyli grzeszników i na czystych, czyli sprawiedliwych. A uważasz, że to fikcja? Tyś chyba nawet powiedział kiedyś coś takiego, co tu bardzo pasuje: Sprawiedliwy siedmiokroć na dzień upada. Tym samym oświadczasz, że przyszedłeś do wszystkich ludzi, bo wszyscy są grzesznikami. A może masz coś do dodania?
Słuchał tych wywodów i miał wewnętrzną satysfakcję: cieszyła Go precyzja rozumowania. Aż się uśmiechnął do niego. Ale tamten źle Go zrozumiał:
- Ty się śmiejesz? Ty się nie masz co śmiać. Ty mi daj odpowiedź.
Głośny wywód faryzeusza wzbudził zainteresowanie wśród gości Mateusza. Przerywali posiłek, wstawali od stołów. Podeszli na ry-
212
213

tualną odległość do grupy rozmawiających i przysłuchiwali się uważnie, czasem wymieniając szeptem swoje uwagi.
Odpowiedział faryzeuszowi, wciąż z serdecznym uśmiechem:
- Podziwiam twój logiczny sposób rozumowania i zapewniam cię, że na tej drodze możesz dojść prędko do królestwa niebieskiego. A co do dodania, mogę powiedzieć: Nie zdrowi potrzebują lekarza, ale źle się mający.
- Oj, oj, to znowu krok dalej. To znaczy, że Ty chcesz, aby człowiek czysty przychodził do nieczystego, tak jak lekarz do chorego. A my jesteśmy od początku do końca przeciwko takim kontaktom. Może mi powiesz, że nasza zasada jest całkiem błędna. A co sądzisz o takim naszym starym przysłowiu: "Z jakim się zadajesz, takim się stajesz". Mówią, że przysłowia są mądrością narodów.
Chociaż zgromadziło się przy nich jeszcze paru Jego chłopców, odpowiedział Filip, który wciąż przysłuchiwał się z ciekawością tej wymianie zdań:
- Jeżeli, Jezu, pozwolisz, to ja chciałbym coś wyjaśnić naszemu gościowi. - I zwracając się do faryzeusza powiedział: - Przepraszam cię, dlaczego podchodzisz jednostronnie do tego przysłowia? Ono również mówi co innego: Ty, który troszczysz się o człowieka pogrążonego w grzechu, obcuj z nim, żeby twoje dobro w nim zamieszkało, żeby go zauroczyło, oczarowało, pociągnęło za sobą.
Nie spodziewał się tego, że Filip stanie w Jego obronie. Ten nie-śmiałek, który bał się własnego cienia, który - jak to Janek nazywał - przepraszał, że żyje, teraz zaatakował groźnego faryzeusza. No, jak tak dalej pójdzie, to może będzie z niego wielki kaznodzieja. Uśmiechnął się do tej myśli. A tymczasem Filip walczył:
- Trzeba przecież wierzyć w siłę prawdy, wolności, pokoju i dobroci. Czy się mylę? Odpowiedz mi.
Uczony w Piśmie jakby uważał Filipa za niegodnego siebie rozmówcę, udał że nie dostrzegł tego, co on powiedział i chciał mówić dalej, tylko Filip był szybszy i podjął drugą sprawę:
- Przepraszam cię, ale jeśli pozwolisz, powrócę do tego, co byłeś łaskawy powiedzieć o nas, uczniach Jezusa. Powiedziałeś "hołota". Otóż bądź tak dobry wziąć to pod uwagę, że my, uczniowie Jezusa, jesteśmy w pewien sposób reprezentantami całego Izraela. Narzekacie, że wśród nas jest nożownik, zelota i celnik. Gdy chcesz być ścisły, to dodaj z łaski swojej: były nożownik, były zelota, były
214
celnik. W ten sposób Jezus wskazuje, że każdy może być Jego uczniem, nawet jeżeli ma na sobie ciężkie przewinienia, byleby się od nich odwrócił. - Tu już Filip przeskoczył samego siebie i rozgadał się na dobre: - Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, są normalni rybacy, jest pastuch, ja jestem akuratnie z Jerozolimy, jest jeszcze Tomasz, który przeszedł szkołę faryzeuszy, jest Kuba - rzemieślnik. Brakuje tylko uczonego w Piśmie - dodał, lekko się uśmiechając. - Czeka wolne miejsce, bardzo zapraszamy, jeżeli tylko chcesz być "byłym uczonym w Piśmie", prosimy z nami.
I tym razem faryzeusz potraktował Filipa jakby nie istniał i dalej mówił, zwracając się do Niego z narastającym wzburzeniem, a na koniec ze złością:
- Czy mogę Ci odpowiedzieć na te Twoje oświadczenia? Otóż my się nigdy nie zgodzimy na Twoje stanowisko. Można pozostać czystym tylko wtedy, jeżeli człowiek odetnie się od pogan, celników, grzeszników i chamów. Powiem więcej: to, co Ty głosisz, jest zabójcze dla naszego narodu wybranego, to grozi nam tym, że zginiemy, że się rozproszymy wśród przeklętych gojów i grzeszników. A tego nam nie wolno. No to co robić, gdy nie możemy mieszkać w naszej Ziemi Świętej, jak nam przyjdzie żyć na obczyźnie? - spytał nieoczekiwanie. - Naszą zasadą jest getto. To jest twierdza warowna i jedyna obrona, do której nie ma wejścia nawet prozelita! - Teraz już krzyczał: - A to, co Ty robisz, że nie tylko rozmawiasz z celnikami, ale jeszcze spożywasz z nimi posiłki, to ja to potępiam i pluję na to! - I tak też zrobił: splunął poza siebie, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Rozmowa była zakończona. Powrócił więc do swojego miejsca przy stole. Po drodze zbliżył się do Niego Lewi-Mateusz, który cały czas śledził z oddali tę rozmowę:
- Nie wygląda, Jezu, na to, żeby ten uczony w Piśmie odszedł zadowolony. Możesz mieć niejakie przykrości z tego powodu, że przyszedłeś na to przyjęcie. Jak również zresztą - dodał - że mnie przyjąłeś w poczet swoich uczniów.
- Iz paru innych powodów - dorzucił, uśmiechając się.
Już myślał, że program, jaki dla Niego wymyślili faryzeusze, jest wyczerpany, ale stwierdził, że się pomylił, w momencie, gdy zobaczył, że zbliża się do domu Mateusza jeszcze jeden człowiek. Ten
215

zresztą wyglądał odmiennie niż tamci. Skołtunione włosy posypane popiołem, twarz pomazana błotem i zamiast szaty - wór ze zgrzebnego płótna. Wzbudzał zainteresowanie swoją osobą. Szła za nim grupa ciekawskich, ale i teraz, gdy się pojawił, podchodzili ku niemu ludzie. Zatrzymał się w "rytualnej" odległości od domu Mateusza i od zgromadzonych tam celników.
Od momentu, gdy go zobaczył, wiedział, że zbliża się niebezpieczeństwo, że ten człowiek Mu zagraża. Nie przypominał go sobie, chyba nie spotkał go nigdy, ale on wpatrzony był w Niego jak wąż w swoją ofiarę. Jeszcze stał tak chwilę w milczeniu, wciąż świdrując Go oczami, jakby Go chciał sparaliżować, a równocześnie jakby czekał, by zgromadziło się wokół niego większe audytorium. Dopiero wtedy zaczął wołać:
- To to jest ten Nauczyciel z Nazaretu, który głosi nowe Prawo Miłości? To On chce nas poprowadzić do nowego Jeruzalem, do nowego królestwa Bożego. To On jest tym oczekiwanym przez nasz naród Mesjaszem. To Ciebie zapowiada Jan Chrzciciel i przygotowuje nas na Twoje przyjście naukami pokutnymi i chrztem. Czy to prawda?
Rozejrzał się po swoim otoczeniu, czekając odpowiedzi, ale nie doczekał się. Wobec tego ciągnął swój atak:
- Dowiedziałem się od Jana, żeś się pojawił. Wsadziłem na siebie wór pokutny, posypałem głowę popiołem, zacząłem pościć i poszedłem Cię szukać, Mistrzu z Nazaretu. Byłem na pustyni myśląc, że Cię tam zastanę na pokucie i poście. I nie znalazłem Cię tam. Byłem w świątyni jerozolimskiej - że może tam składasz ofiary przebłagalne Bogu Jedynemu. I tam Cię nie było. Aż wreszcie mi powiedziano, że tu jesteś. Poszedłem do synagogi, będąc przekonany, że się tam modlisz wraz ze swoimi uczniami. Powiedziano mi, że jesteś na uczcie u celnika. Nie uwierzyłem. Przyszedłem, żeby przekonać się, jak Cię szkalują, jak rzucają na Ciebie oszczerstwa.
Jedno było pewne: to wystąpienie wywołało wrażenie kolosalne. Ludzie słuchali pokutnika jak zaczarowani, z wybałuszonymi oczami, niektórzy z otwartymi ustami, bojąc się, by czegoś nie uronić. "Jeszcze chwila, a on zawezwie ich, moich chłopców, aby ode mnie odstąpili, a oni odstąpią".
- I co widzę! Widzę Cię przy dzbanie z winem i przy stole uginającym się od wszelakiego jadła, w towarzystwie celników. O, niech
216
Cię piekło pochłonie! - wykrzyknął. - Bądź przeklęty, Ty pijaku i obżartuchu, który tarzasz się w błocie wraz z celnikami i grzesznikami! Już było wielu fałszywych Mesjaszy, farbowanych lisów, ale jeszcze takiego bezczelnego ta święta ziemia nie nosiła! - Krzyczał, wymachiwał pięściami, rwał włosy na głowie. - Tak chcesz ratować nasz naród?! W taki sposób prowadzić do Przymierza z Bogiem? Ty świętokradco! Tak chcesz zachowywać Przymierze z Bogiem - trzymając dzban wina i obejmując celnika? Ty bluźnierco! Jeżeli głosisz, że w grzechu żyjemy, czemu nie dasz pierwszy przykładu i nie pokutujesz i pościsz.
Od chwili, gdy pokutnik zaczął mówić, zadawał sobie pytanie:
Czy to zbieg okoliczności, czy też świetnie zaaranżowane przedstawienie? I kim jest ten człowiek? W miarę jak on mówił, odpowiedź na drugie pytanie stawała się jasna. To był niewątpliwie faryzeusz.
Zdradzała go mowa.
Ale widział, że niezależnie od tego czy to było wystąpienie spontaniczne, czy zaaranżowane, ten człowiek chciał Go zniszczyć przed
słuchaczami:
- No powiedz, wytłumacz mi, wyjaśnij, bo mi się ziemia zakołysała pod nogami, uratuj mnie, żebym całkiem nie zwątpił w Boga i w ludzi. Dzisiaj poniedziałek. Uczniowie Jana, faryzeusze, ich wierni uczniowie, jak i wszyscy bogobojni Żydzi poszczą. Dlaczego Ty w ten dzień postu jesteś przy uczcie? Ty, Zbawca Izraela! - kpił wprost, pewny swojego zwycięstwa.
Uśmiechnął się do niego:
- Czy goście weselni mogą pościć, dopóki pan młody jest z nimi? Nie mogą pościć, jak długo pana młodego mają u siebie.
Teraz sytuacja zmieniła się diametralnie. Faryzeusze, którzy dotąd stali i przysłuchiwali się z wyraźną aprobatą, zostali zaskoczeni. Pierwszy opamiętał się doktor w Piśmie:
- Czy zdajesz sobie sprawę, co Ty mówisz? Czy jesteś tego świadomy, że używasz obrazu uczty weselnej, który Pismo Święte rezerwuje wyłącznie Bogu i Izraelowi? Bo chyba wiesz, że Pismo Święte po wielekroć ukazuje Boga, który świętuje swoje gody z narodem wybranym. Nie, nie mylę się, weź cały pierwszy i drugi rozdział Ozeasza! On o tym opowiada. To jest wspaniały obraz miłości Boga do naszego narodu. Ale nie tylko Ozeasz. O tym i Izajasz pisze, cho-
217

ciażby w rozdziale 54. Znasz chyba ten tekst - i zaczął recytować z pamięci:
"Bo małżonkiem twoim jest twój Stworzyciel, któremu na imię - Pan Zastępów;
Odkupicielem twoim - Święty Izraela! Nazywają Go Bogiem całej ziemi. Zaiste, jak niewiastę porzuconą i zgnębioną na duchu, wezwał cię Pan. I jakby do porzuconej żony młodości mówi twój Bóg".
I Ty śmiesz tym obrazem się posługiwać! - zawołał już w najwyższym oburzeniu. - Kim Ty jesteś, który się nazywasz panem młodym? Kim są ci, którzy poszli za Tobą, a których nazywasz "nowym Izraelem"? Tak, może jeszcze powiesz, że należą tu nie tylko obrzezani, ale i goje, świniożercy. Ty heretyku!
Nie dał mu żadnej odpowiedzi wprost, powiedział tylko:
- Przyjdzie jednak czas, że zabiorą im pana młodego. I wtedy będą pościć.
Teraz zabrał głos fałszywy czy prawdziwy pokutnik:
- Oby ten czas jak najprędzej przyszedł! Oby Cię stąd jak najprędzej zabrali! - podniósł rękę najpierw wysoko w górę, potem machnął nią i już chciał odejść, gdy niespodziewanie odezwał się Filip:
- Bardzo cię przepraszam, że może się tak nie w porę odzywam, ale widzę, że ty już odchodzisz, a ja chciałem się o coś spytać. Tylko nie czuj się dotknięty moim pytaniem. Dlaczego tak dziwnie wyglądasz? Paru z nas było u Jana, nawet uważaliśmy się za uczniów Jana, ale nie słyszałem nigdy, żeby Jan nakazywał wkładać na siebie wór albo sypać na głowę popiół czy też nie myć się.
Niespodziewanie atmosfera zaczęta się rozładowywać. Z sytuacji, która wydawała się krytyczna, jakoś wszystko zaczynało powracać do normy. A Filip nie przestawał mówić swoim głosem nieśmiałym prawie że przepraszającym:
- Owszem, niektórzy ludzie tak robią, ale to ci, którzy są wychowywani przez faryzeuszów. Dla Jana - tym bardziej dla Jezusa - sposobem na życie jest wypełnianie obowiązków stanu, a więc jakaś prostota, a nie udziwnianie. Nawet jeżeli ktoś pości, to, zdaniem

Jezusa, powinien umyć twarz, zaczesać włosy i uśmiechać się, a nie mieć wygląd ponury. A w ten sposób post będzie dla Boga, a nie po to, by się chwalić przed ludźmi.
- Czy już skończyłeś? - spytał go ostro uczony w Piśmie.
- Pozwól łaskawie dokończyć. Jeżeli już jestem przy poście. Nakazany mamy post raz w roku, w dzień święty Kippur. Niektórzy ludzie, zwłaszcza którzy są pod wpływem faryzeuszy, poszczą dwa razy w tygodniu, w poniedziałek i czwartek, ale Jezus nie jest pod wpływem faryzeuszy. Przepraszam, że przedłużam, ale ty pytasz, dlaczego Jezus dzisiaj i my z Nim razem ucztujemy w towarzystwie celników - to dłuższa historia. Jeśli chcesz ją zrozumieć i parę innych rzeczy, to się umyj, przebierz i chodź z nami.
Gdy przyszli na wieczorne nabożeństwo, synagoga była już otwarta, choć jeszcze było dużo czasu. Wewnątrz zakrystianin zamiatał podłogę. Skoro zobaczył wchodzących, uśmiechnął się od ucha do ucha:
- To bardzo pięknie, że już jesteście. Do wieczora jeszcze trochę czasu. Choć ja już kończę. Bardzo proszę. Bardzo proszę.
- Nie, nie spiesz się. My jeszcze się umyjemy, to chwilę potrwa. Skierowali się w stronę sadzawki przylegającej do bocznej ściany synagogi - czegoś w rodzaju atrium. W środkowej części dziedzińca usytuowany był obszerny, choć płytki, basen wypełniony kryształową wodą spływającą z otworu znajdującego się na jednej ze ścian sadzawki. W basenie za moment zaczął szaleć Janek. Nie sam - sekundowali mu jego starsi koledzy, z Szymkiem i Tadkiem na czele. Temperował ich zwłaszcza Tomasz, który siedział na obrzeżu sadzawki i gruntownie mył nogi. To mu zresztą nie przeszkadzało i spokojnie pouczał rozbawionych chłopców:
- Ty wiedz, jeden z drugim, po co jest ta sadzawka i dlaczegoś w nią wszedł. Tyś wszedł do wody po to, aby się w niej oczyścić. Nie tylko spłukać brud, kurz i pot, ale przede wszystkim, aby oczyścić swoją duszę - co Jezus wciąż podkreśla. Nie dlatego, że się spotkałeś z celnikiem ani tak zwanym grzesznikiem, nie dlatego, że padł na ciebie cień poganina albo że z nim rozmawiałeś - jak to uczą faryzeusze. Podczas obmywania się należy Pana Boga przepraszać za swoje grzechy, a nie dokazywać w wodzie jak młody kundel. Bierz przykład ze swojego Mistrza, który dostojnie i z powagą dokonuje ablucji.
218
219

Tu wyraźnie przesadził, bo chociaż On sam. Mistrz ich we własnej osobie w tej chwili stał w wodzie z podciągniętą suknią i obmywał twarz, brodę i włosy, to wcale nie miał wyrazu twarzy "dostojnego", ale wprost przeciwnie, uśmiechał się do dokazywania Janka i mentorskiego tonu Tomasza. Janek strzelił oczami w Jego kierunku, zorientował się, że nie grozi mu żadne upomnienie i zaczął się przekomarzać z Tomaszem:
- A czy można Pana Boga przepraszać na wesoło? Czy można zamiast płakać za swoje grzechy, śmiać się z siebie? Czy radość dzieci Bożych - jak mówi Jezus - nie jest skuteczniejsza niż pokutowanie niewolników Prawa? - wygłaszał te wszystkie sentencje broniąc się strugami wody wywołanymi uderzeniami dłoni w powierzchnię sadzawki przed atakami wodnymi Judasza i Filipa.
- Woda, woda, co może być bardziej cudownego niż woda w taki upalny dzień! - bronił Janka Szymek. - A Filipowi należą się specjalne względy, bo był dzisiaj bardzo dzielny.
Tomasz widział, że sobie z nimi nie poradzi. Oświadczył:
- Już dosyć tego dobrego, wychodźcie z tej wody, bo inaczej nie zdążycie wyschnąć na nabożeństwo. A poza tym pozwólcie innym dokonać obmywań.
Posłuchali i powychodzili, choć niechętnie, z wody. Tym bardziej, że zbliżali się do sadzawki obcy ludzie, którzy podobnie jak oni chcieli się obmyć przed wieczornym nabożeństwem.
Byli mokrzy. Nie było na żadnym suchej nitki. Usiedli więc wszyscy zgodnie jak zmokłe kury pod ścianą synagogi i suszyli się w cieple późnego słońca, które jeszcze "porządnie grzało" - jak to określił Janek, wciąż jeszcze śmiejąc się i przekomarzając. Przyglądali się ludziom, którzy - podobnie jak oni poprzednio - teraz obmywali się w sadzawce.
- Ty popatrz się i bierz przykład - pouczał młodszego brata Jakub - jak należy dokonywać ablucji całego ciała, rąk i nóg.
- I nogami potrafimy zgrzeszyć? - Janek udawał zdziwienie.
- Kochany, chociażby gdy idziesz do ludzi, którzy cię gorszą zamiast czynić dobrym. Potem trzeba myć oczy i uszy z tego, na coś niepotrzebnie patrzył, czegoś niepotrzebnie słuchał czy podsłuchiwał, płukać usta, potem i język, który nagrzeszył głupim gadaniem - Jakub specjalnie to podkreślił - a zwłaszcza głowę, gdzie lęgną się głupie myśli i głupie pomysły - tu Jakub już wyraźnie narzekał
220
na Janka. Aluzje były jednoznaczne. - A na końcu serce, by w nim nie mieszkała nienawiść, mściwość, zazdrość i wszystkie inne złe uczucia, jak dotąd, ale żeby zamieszkała dobroć - pouczał Jakub cierpliwie Janka, który w odróżnieniu od niego kręcił się niecierpliwie, dobrze rozumiejąc, do czego są kierowane te nauki.
A potem, gdy już wyschli "na pieprz", jak to określił Szymek, weszli do synagogi. Po drodze jeszcze wyciągnęli ze swoich worków to, co do modlitw potrzeba - tałesy i tefiliny. Już siedząc w synagodze zakładali sobie, z mniejszym lub większym szczęściem, rzemienne sznurki wokół głowy, żeby skrzyneczka z świętym tekstem była umieszczona tam, gdzie należy. Najwięcej kłopotu było oczywiście z Jankiem. Słychać było, jak się denerwuje na brata, który mu usiłował pomagać i tłumaczył, że:
- To ma być tak: jak podniesiesz oczy w górę, masz widzieć choćby odrobinę tej świętej skrzyneczki.
Ten się z kolei bronił, że nie będzie w górę patrzył, bo jeszcze dostanie zeza. Potem, gdy się uporali z tefilinami, były niejakie kłopoty z tałesami.
- Bo mi zjeżdża albo na twarz, albo na plecy.
- To się nie kręć. To jest święta szata, która ma cię całego okrywać.
- Jak całego, skoro mi spod niej wystają ręce, a przecież sięga i tak nie do samego dołu.
- Kochany, nie sprzeczaj się, siedź spokojnie i przygotuj się do modlitwy.
Gdy nadszedł czas na rozpoczęcie nabożeństwa, zbliżył się do Niego zakrystianin i wyszeptał Mu, że dzisiaj nie będzie miał kto prowadzić nabożeństwa, bo przełożony synagogi nie przyszedł, wobec tego, jeżeli nie ma nic naprzeciw, niech poprowadzi modlitwy. Trochę się zdziwił, dlaczego akurat do Niego się z tą prośbą zwrócił, ale chętnie przystał. Jeszcze się go spytał, w którym kierunku znajduje się Jerozolima - gdzie należy się zwrócić podczas modlitwy - na szczęście synagoga była prawidłowo zbudowana i nie trzeba było zmieniać pozycji - i rozpoczął nabożeństwo.
Zaczęli wspólnie recytować - jak zawsze na rozpoczęcie każdego nabożeństwa - z Księgi Powtórzonego Prawa 6, 4-9:
- "Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem - Panem jedynym. Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca,
221
z całej duszy swojej, ze wszystkich sił swych. Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci dziś nakazuję. Wpoisz je twoim synom, będziesz o nich mówił przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu. Przywiążesz je do twojej ręki jako znak. Niech one ci będą ozdobą przed oczami. Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach".
Kątem oka zauważył, że synagoga wciąż się napełnia, że wciąż przybywają ludzie. Skończyli pierwszy fragment. Po małej przerwie podjął recytację następnego tekstu 11, 13-21:
- "Jeśli będziecie słuchać pilnie nakazów, które wam dziś daję, miłując Pana, Boga waszego i służąc Mu z całego serca i z całej duszy, ześle On deszcz na waszą ziemię we właściwym czasie, jesienny jak i wiosenny i zbierzecie wasze zboże, moszcz i oliwę. Da też trawę na polach dla waszego bydła. Będziecie mieli żywności do syta. Strzeżcie się, by serce wasze nie pozwoliło się omamić, abyście nie odeszli i nie służyli obcym bogom i oddawali im pokłon, bo zapaliłby się gniew Pana na was i zamknąłby niebo, aby nie padał deszcz, ziemia nie wydałaby plonów i prędko zginęlibyście w tej pięknej ziemi, którą wam daje Pan. Weźcie przeto sobie te moje słowa do serca i duszy. Przywiążcie je sobie jako znak na ręku. Niech one będą wam ozdobą między oczami. Nauczcie ich dzieci wasze, powtarzając je im, gdy przebywacie w domu, gdy idziecie drogą, gdy kładziecie się i wstajecie. Napiszesz je na odrzwiach swojego domu i na swoich bramach, aby pomnożyły się twoje dni i dni twoich dzieci w kraju, który przodkom waszym poprzysiągł dać Pan - dni tak długie, jak dni niebios, które są nad ziemią".
Skończyli fragmenty Księgi Powtórzonego Prawa i po chwili przerwy zapowiedział fragment Księgi Liczb 15, 37-41 i rozpoczął recytację. Wtórowali Mu wszyscy zgromadzeni:
- "I mówił Pan do Mojżesza: Powiedz Izraelitom, niech sobie zrobią frędzle na krajach swoich szat, oni i ich potomstwo, i do każdej frędzli użyją sznurka z fioletowej purpury. Dla was będą te frędzle, a gdy na nie spojrzycie, przypomnicie sobie wszystkie przykazania Pana, aby je wypełnić - a nie pójdziecie za żądzami swego serca i oczu, przez które plamiliście się niewiernością, byście w ten sposób o wszystkich moich przykazaniach pamiętali, pełnili je i tak byli świętymi wobec swego Boga. Jam jest Pan, Bóg wasz, który was wyprowadził z ziemi egipskiej, aby być waszym Bogiem. Jam jest Pan, wasz Bóg".
Potem jeszcze śpiewali osiemnaście błogosławieństw. Aż przyszła chwila czytania fragmentów Prawa.
Wspiął się po paru stopniach na podium, podszedł do pulpitu. Spojrzał na salę i zdumiał się. Wszystkie trzy nawy były szczelnie zapełnione. W otwartych drzwiach stali ci, którzy nie znaleźli miejsca w środku. Ale nie to Go zaskoczyło najbardziej, lecz obecność faryzeuszy i doktora w Piśmie - wszystkich tych, z którymi rozmawiał przy okazji przyjęcia u Mateusza. I w tej chwili zdał sobie sprawę, że trzeba po odczytaniu Pisma Świętego powiedzieć kazanie do nich. Wykorzystać tę okazję, którą Ojciec Mu podsunął. Ale co powiedzieć? Ale jak powiedzieć? Najpierw: co? Przecież tyle spraw trzeba by było poruszyć, tyle rzeczy trzeba by było im powiedzieć. Które wybrać? Tym bardziej, że był ograniczony miejscem: będzie przemawiał w synagodze.
Już prawie nie kontrolował tego, gdy zakrystianin odsunął zasłonę, wyjął Święty Zwój, zdjął z niego sukienkę, rozwinął i wskazał Mu do czytania palcem fragment, który przypada na ten dzień. Działo się to wszystko jakby poza Nim. Nawet wtedy, gdy odczytywał wyznaczoną perykopę. Prawie nie wiedział, co czyta, a przynajmniej treść tego fragmentu pozostawała na jakimś marginesie Jego świadomości. Ale jeszcze trwały w Nim teksty przed chwilą odmawiane - o Prawie Pańskim, które trzeba mieć zawsze w swoim sercu, w swoim umyśle, jak również przed swoimi oczami. Trwały polecenia, by odpowiednie fragmenty Pisma Świętego przywiązywać sobie na czoło i do ramienia. Trwały w Nim również gorzkie refleksje, że o wiele łatwiej przywiązywać je sobie do ramienia niż realizować w czynach swoich, o wiele łatwiej trzymać je na czole niż przechowywać je w swoim umyśle. A najgorzej, gdy się człowiek ograniczy do tego, że starannie troszczy się o długie filakterie u płaszcza - symbolizujące przykazania Boskie - i piękne tefiliny wiązane na głowie i do tego się ograniczy: to jest już koniec. Wtedy już nikt i nic nie potrafi go uratować. Ma swój klucz, swój sposób na życie, swoją instytucję i nigdy od niej nie odstąpi. Nie potrafiłby, nie odważyłby się jej odrzucić i zacząć żyć na nowo, z jakąś pierwotną spontanicznością. Już go na to nie stać, jest już za stary. A gdyby go było stać na takie życie, bałby się, dokąd go ono zaprowadzi. Woli zostać w starych
222
223

formach. Bawi się tylko w przyozdabianie tałesów pięknymi haftami i przedłużanie frędzli u płaszczy.
Zafascynowała Go ta sprawa, zdecydował się o niej powiedzieć. Szukał teraz tylko formy. Jak to wyrazić? Jak ukazać to, że wszystko zależy od naszego wnętrza, że ono jest najważniejsze, najbardziej istotne? Jak to przekazać, że zjednoczenie z Bogiem dokonuje się nie przez zewnętrzne działanie, nie przez obrzędy formalne? One są najwyżej pomocne, spełniać mogą i powinny funkcję inicjacyjną, ale ich celem jest i musi być nasze wnętrze, nasza miłość do Niego i zaufanie. "Jakoś trzeba im powiedzieć, że na tej drodze dochodzenia do miłości Boga znajduje się i ten etap, kiedy człowiek musi się zobaczyć w prawdzie. Musi zobaczyć swe ludzkie wymiary wielkości i małości, dobra i zła, mądrości i ograniczenia".
Już kończył czytać wskazaną Mu perykopę, a wciąż nie wiedział, jak ma mówić. I wtedy, już w ostatnim prawie momencie, przypomniał sobie jeszcze z lat dziecinnych faryzeusza, który modlił się w świątyni jerozolimskiej. Sam nie wiedział, dlaczego tak głęboko zapadło Mu to wydarzenie w pamięci. Już tyle lat upłynęło, a wciąż miał je przed oczami, jakby to miało miejsce wczoraj. Klęczał sobie i modlił się z zamkniętymi oczami, gdy nagle wyrwał Go z zamodlenia głośny szept. W Jego pobliżu stał jakiś faryzeusz i mówił półgłosem, na tyle wyraźnie, że mógł słyszeć każde słowo. Przyjrzał mu się - dostojny, ubrany w uroczyste szaty z filakteriami przedłużonymi aż do śmieszności, zabarwionymi ostrą, fioletową farbą, z głową zadartą aż do samego sufitu. Mimo swoich młodych lat, już zdążył poznać tę kategorię ludzi. Chodząca pycha i nadętość. A więc chcąc nie chcąc słyszał jego modlitwę wygłaszaną półgłosem, jak to wielu, zwłaszcza starszych ludzi, zwykło czynić: "Boże, dziękuję, że Ci mogę służyć sam zachowując przepisy rytualne i ucząc ludzi, jakie przepisy mają wypełniać, by być prawdziwymi synami narodu izraelskiego. Dziękuję, że nie jestem jak inni ludzie: złodzieje, oszuści, fałszerze, krzywoprzysiężcy, cudzołożnicy, celnicy, jak na przykład ten celnik, którego dobrze znam". Pamiętał, jak spłoszył się tym ostatnim stwierdzeniem i zaczął się rozglądać po świątyni i szukać celnika, o którym faryzeusz mówi, aż go znalazł oczami - stojącego daleko, prawie tuż przy wejściu. Równocześnie słyszał, jak faryzeusz dalej się modlił: "Poszczę dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki, jak każdy pobożny Izraelita; nie wspominam święta Kip-
pur, kiedy to poszczę bardzo a bardzo surowo". Miał zanotowane w pamięci swoje zdziwienie, bo tusza modlącego się wcale nie wskazywała na to, że jest to człowiek umartwiony w jedzeniu. "Oddaję dziesięcinę ze wszystkiego, co mam. Z kopru, mięty, anyżku, z czosnku, cebuli, migdałów, fig, granatów, orzechów, z jajek, kur, indyków".
Już nie mógł słuchać dłużej tej modlitwy faryzeusza. Już było Mu wstyd za tego człowieka i żal Mu było Pana Boga, który słuchał tej modlitwy. Zdecydował się wyjść stamtąd. Odwrócił się i prawie biegnąc opuszczał to wnętrze, aż przy drzwiach mimo woli rzucił okiem na celnika, o którym wspomniał faryzeusz. Stał wciąż tak jak poprzednio, z pochyloną głową, tylko teraz bił się w piersi. Zatrzymał się obok niego. Celnik modlił się: "Boże, przepraszam Cię za moje grzechy. Ale jak mogę żyć inaczej? Nie potrafiłbym utrzymać ani siebie, ani mojej rodziny, gdybym nie siedział na cle. Przepraszam Cię, że biorę za wysokie cła, że wciąż obracam się wśród pogan". Przypomniał sobie, że gdy wyszedł ze świątyni, pytał się Marii i Józefa, co to miało znaczyć, dlaczego tamten faryzeusz daje dziesięcinę nawet z kopru, mięty, anyżu, z migdałów, orzechów, granatów, a dlaczego oni nie dają. I jak to tłumaczyli Mu, że obowiązkiem każdego Izraelity jest dziesięcina z podstawowych produktów, takich jak zboże, a z wszystkiego innego jest dobrowolna, według woli.
To wszystko stanęło Mu przed oczami w ułamku sekundy, gdy kończył czytać ostatnie słowa. I już wiedział, że po prostu opowie tę historię. Wobec tego zwijał rulon Świętego Pisma powoli, specjalnie powoli, by zdążyć skomponować przypowieść - odjąć, przydać, dopasować, uprościć, wzbogacić, nazwać wyrazami, określić zdaniami to, co się wtedy zdarzyło. I znaleźć pierwsze zdanie, pierwsze słowo, żeby zacząć! A potem utrzymać dominantę, nie zejść na marginesowe wątki, nie zgubić istotnej wartości w aluzjach czy dygresjach. Ukształtować całość i szczegóły jak kształtuje posąg ręka rzeźbiarza, żeby nie było zbędnego obrazu, zdania, określenia, ale tylko to, co konieczne. Bo przecież to opowiadanie ma być nie tylko o faryzeuszach. O każdym. Bo w każdym człowieku siedzi to, co w przypo-
wieści będzie eksponowane aż po śmieszność: że świętość "formalna" zaczyna się wtedy, gdy kończy się autentyczna miłość. I trzeba ukazać, że sprawdzianem tej katastrofy, która się dokonuje w człowie-
ku, jest zawsze chęć, aby sprzedać swoje najświętsze uczucia, naj-
224
15 - Jezus
225

droższe przeżycia, swoje bohaterstwo i swoje zaangażowanie się: pochwalić się. Niech podziwiają, niech cmokają ustami, kiwają głową. Ludzie. Nawet obcy. Nawet jak nie ma przed kim, to pochwalić się przed samym sobą. Ta chęć pochwały w tym opowiadaniu powinna być wyakcentowana aż po obrzydliwość. Bo to jeszcze jedna forma tej potwornej hydry, która nazywa się interesowność, a ta nas całkowicie zuboża, niszczy do gruntu naszą miłość. Ale na szczęście w każdym człowieku są te pokłady tęsknoty za Bogiem, prostoty, które byle tylko uruchomić, ogrzać słońcem, a rozkwitną jak pąki kwiatowe na wiosnę. Każdy człowiek tęskni za prostotą, spontanicznością, bezgranicznym oddaniem się Bogu. I to musi unieść postać celnika w tej przypowieści. I dlatego powinna być bardzo ogólna, prawie tylko zaznaczona jedną grubą kreską.
Już zaczął mówić, bo poczuł niepokój wśród słuchaczy wywołany przedłużającym się Jego milczeniem:
- Dwaj ludzie weszli do świątyni, żeby się modlić... Uciszyło się natychmiast. Rozjaśniły się twarze. Sprawdzało się i teraz, jak za każdym razem, gdy zaczynał opowiadać jakąś przypowieść, że z wszystkich form kazaniowych tę słuchacze odbierają najchętniej
- ...jeden faryzeusz, a drugi celnik...
Któryż to rabbi powiedział o przypowieściach, że powinna się każda zaczynać od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma wzrastać - przypomniał sobie w tej chwili żartobliwy przepis na dobrą przypowieść. "No, to trzęsienie ziemi już mamy - stwierdził. - Wziąć za głównego bohatera faryzeusza i to opowiadać w ich obecności, na pewno jest sensacją, tym bardziej gdy jego partnerem jest celnik. Kto nie wierzy, niech popatrzy na miny słuchaczy. Teraz napięcie powinno wzrastać. Ano, zobaczymy":
- Faryzeusz stojąc tak się modlił w duszy...
Wyczuwał, ale nawet widział, co się dzieje z Jego adresatami. Z największą trudnością panowali nad sobą. Najwyraźniej wciągnięcie do przypowieści faryzeusza jako głównej postaci potraktowali jako skrajną bezczelność z Jego strony, a nawet prowokację. Teraz czekali, jaką ten bohater przypowieści odegra rolę.
- ...Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie: jak złodzieje, nieuczciwi, cudzołożnicy, jak na przykład ten celnik.
Teraz już wiedzieli. Jeden z nich już nie wytrzymał. Podniósł się
z ławy i chciał ruszyć w Jego kierunku. Ale przytrzymał go za ramię uczony w Piśmie - "Jego" uczony. Faryzeusz pod jego wzrokiem zmiękł, wzruszył ramionami bezradnie i usiadł z powrotem na swoim miejscu. A tymczasem On po króciutkiej przerwie mówił dalej:
- Poszczę dwa razy w tygodniu, oddaję dziesięcinę ze wszystkiego, co mam.
Znowu zrobił przerwę. Wciąż wiedział, że słuchacze z niecierpliwością czekają na drugą osobę tego dramatu, który się przed nimi rozwijał. Już pierwsza została określona jednoznacznie negatywnie, a czas na drugą:
- A celnik, stojąc z daleka, nie śmiał nawet oczu podnieść w górę; bił się w piersi i mówił: Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu.
Skończył. Ale cisza trwała. Nikt nie odezwał się ani słowem. Był przekonany, że gdyby piorun z jasnego nieba uderzył w synagogę, nie zrobiłby takiego wrażenia jak ostatnie zdanie. Nie tylko na faryzeuszach. Wszyscy słuchacze byli wstrząśnięci. Cisza wciąż trwała. Żeby ją przerwać, dodał swoje objaśnienie, które w gruncie rzeczy stanowiło zbędny dodatek, bo to, co było dotąd powiedziane, tłumaczyło się samo:
- Mówię wam, ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten.
Ruszył, żeby zejść z bimy. Wtedy zatrzymał Go uczony w Piśmie:
- Poczekaj jeszcze chwilę. Ta Twoja przypowieść jest taka, jak każda przypowieść. Jeden ją przyjmie, drugi wyśmieje. Ja należę do tych drugich, ale nie o to chodzi. Mogą być śmieszni faryzeusze? Mogą. Mogą być wzruszeni celnicy, którzy w jakimś momencie zdadzą sobie sprawę, że grzeszą? Trudno mi sobie to wyobrazić, ale się zgadzam. Mogą być i tacy. Tylko z jednym się nie zgadzam i tego Ci nie wolno było powiedzieć, że celnik odszedł do domu usprawiedliwiony, a nie faryzeusz. Ja myślę całkiem inaczej. To faryzeusz odszedł do domu usprawiedliwiony, a nie celnik. Faryzeusz! Bo wypełnia wszystkie obowiązki, a nawet ponad miarę. A celnik dopiero wtedy wróci do domu usprawiedliwiony, jeżeli zrezygnuje ze swojego grzesznego zawodu i dokona wszystkich oczyszczeń rytualnych. A to, że się teraz wzruszył, to jest zupełnie nieważne, to się po prostu nie liczy.
Tu nie wytrzymał Kuba:
- Chwileczkę, przecież tu nie jest powiedziane, że celnik po tej
226
227

modlitwie nie porzuci swego zajęcia. Zresztą ja nie o tym chciałem mówić. A wyobraź sobie inną sytuację. Jakiś celnik rozchorował się i nie może dłużej pracować, odchodzi od swojego zawodu, ale oczywiście niczego nie żałuje - gdyby był zdrowy, dalej by był celnikiem. Ale dla świętego spokoju dokonuje obmyć rytualnych. I jak ty to ocenisz?
- Wtedy on jest usprawiedliwiony.
- Przed kim?
- Jak to przed kim, przed kabatem, przed gminą naszą.
- A przed Bogiem?
- Jeżeli nie jest celnikiem i spełnił wszystkie przepisy, to i przed Bogiem.
- Otóż nie. On wewnętrznie pozostał nadal celnikiem w tym najgorszym sensie. On się z Bogiem nie złączył przez żal za swoje grzechy, w nim nie ma miłości. On wewnętrznie nie jest nawrócony. I tu jest różnica pomiędzy nami a wami.
- A może spytamy samego Mistrza, autora przypowieści, o zdanie? - zwrócił się do Niego uczony w Piśmie. Odpowiedział mu:
- Nikt nie przyszywa łaty z nowego sukna do starego ubrania. W przeciwnym razie nowa łata obrywa jeszcze część ze starego ubrania i robi się gorsze przedarcie. Nikt też młodego wina nie wlewa do starych bukłaków. W przeciwnym razie wino rozerwie bukłaki:
i wino przepadnie, i bukłaki. Lecz młode wino należy wlewać do nowych bukłaków.

Łuskanie kłosów i uzdro - wienie w szabat czło -wieka z uschłą ręką
Nadciągał wieczór. Wkrótce powinni być w Kursi. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Nie spieszyli się. Nieduża grupa Jego uczniów, licząca może czterdzieści osób, szumiała beztroskimi rozmowami. A jednak snuł się w Nim jakiś niepokój. Zastanowił się, czym jest spowodowany. Rozejrzał się wokół siebie i za siebie. Zwrócił się do idącego obok Piotra:
- Jakoś wciąż nie widzę Judasza. Gdzie on się podział? Piotr odpowiedział:
- Ostatni raz rozmawiałem z nim po południu, gdy jedliśmy obiad w gospodzie. Wiem, że płacił gospodarzowi - Piotr rozglądał się pilnie wśród idących. - Nie, nie ma go.
Zaniepokoił się:
- Spytaj ludzi, czy mają jedzenie na dzisiejszy wieczór i na jutrzejszy szabat. To powinien być Tomek, Szymek, Józef, Maciej, Fi-lip - któryś z nich.
Szedł dalej, ale czekał pełen napięcia na powrót Piotra. Za chwilę był z powrotem:
- Nie, nikt nic nie niesie. Będziemy głodowali.
- Na razie nic ludziom nie mów. Może się Sprawa wyjaśni. Może Judasz nadejdzie z pożywieniem.
To nie pierwszy raz się zdarzyło, że Judasz niespodziewanie znikał. Uczniowie przypisywali to Jemu, że On, ich Mistrz zlecał mu jakieś kolejne zadanie do wykonania. Na tej opinii chętnie bazował sam Judasz. Ale nieliczni, tacy jak Piotr, wiedzieli, że prawda jest inna. Tolerowali ten fakt, uważając, że jeżeli On nie protestuje, to i im nie wolno. Ale nigdy nie zdarzyło się to co dziś, że Judasz nie wykonał swoich obowiązków i postawił całą grupę w trudnej sytuacji.
- Nawet gdybyśmy przyspieszyli i tak nie zdążymy przed zachodem słońca do miasta - oświadczył Piotr. - A gdyby nawet, to już
229

za późno na zakupy. Kramy i sklepy już pozamykane! Od zachodu słońca zaczyna się szabat - dodał bardziej do siebie niż do Niego.
- Zostajemy tu. Wybierz tylko korzystne miejsce na nocleg. Przybiegł Janek:
- Tu zostajemy? No to świetnie, bo ja już nóg nie czuję.
- Nie ty jeden, nie ty jeden - temperował go Jakub.
- No to teraz Janek chętnie zje kolacyjkę, bo już straszliwie głodny - paplał swoje, nie słuchając, co do niego mówiono.
- Janek dzisiaj obejdzie się smakiem, bo kolacyjki nie będzie. Widzisz, że Judasza nie ma.
- A nie wrócił? To dokąd go, Jezu, posłałeś?
- Jezus go nigdzie nie posłał.
- A on zawsze mówi, że Ty go gdzieś posyłasz.
- Skończ z tym Judaszem. Nie ma go, to go nie ma. Jego sprawa. Wcale nie ma obowiązku chodzić z nami. Gorzej, że nie będzie co jeść.
- To wcale nic nie szkodzi. Będziemy pościć. I tak faryzeusze wciąż narzekają, że nie pościmy i Ciebie, Jezu, przezywają, żeś obżartuch i opilec. Ale ciekawe. Ci, którzy narzekają, to niektórzy mają całkiem, całkiem, niczego sobie okrągłe brzuszki, a na Tobie, Jezu, nawet nie znać, że cokolwiek jesz. A więc będziemy pościć.
Rozsiedli się w lasku oliwnym nad strumykiem.
- Szymek, pokaż nam, co w tym worku niesiesz? Potrafisz nas wyżywić?
Ale Zelota nie był wcale w lepszym humorze niż reszta:
- Mam trochę słodyczy z tamtej uczty u Mateusza, które dali nam na drogę. Wziąłem to do rozdawania dzieciom - wyciągał suche ciasta z bakaliami. - Ale to nie jedzenie. Tym można trochę głód oszukać. Może jeszcze Tadek co ma.
Ale Tadek-Pastuszek - tak go nazywali, chociaż szczuplejszy, to wzrostem prawie dorównywał Szymonowi-Zelocie - niewiele miał w worku. Trochę fig, trochę orzechów i rodzynek, jakieś owoce.
- To mi wcisnęli, choć też nie chciałem przyjąć, ale w końcu wiem, jak za nimi dzieciaki przepadają - mówił trochę z zawstydzeniem.
Posilili się tymi resztkami. Pili za to bez końca wodę, żeby choć w ten sposób oszukać głód. Ale byli źli jak osy. Na Judasza i na siebie. Poszli wcześnie spać, aby zapomnieć o głodzie.
Rano wstawali z ociąganiem, chcąc skrócić sobie czas, który mieli spędzić o pustym żołądku. Dzień zapowiadał się pochmurny, a nawet wyglądało na deszcz. Wciąż był ciekawy, jak sobie poradzą z tą nową sytuacją, która tak niespodziewanie przed nimi wyrosła.
Po rannej modlitwie, gdy się jeszcze zbierali, zaczął śpiewać półgłosem, trochę jakby tak dla siebie, ale naprawdę jako propozycję dla nich: "Alleluja" - na najweselszą melodię. Powtórzył to parokrotnie, natrafiając na wyraźny opór: nie chcieli się poddać, nie chcieli zrezygnować ze swojego gniewu, protestu, udawali, że nie słyszą tej zachęty, że ich nie obchodzi Jego naleganie, by przyjęli to, co się stało, zgodnie z wolą Bożą. Pierwszy się złamał Janek i zaczął Mu wtórować. Za nim poszli inni. Jeszcze na początku z ociąganiem, a i ze wstydem, że się zachowali jak dzieci. Ale zachmurzenie coraz szybciej znikało. Rozjaśniały się twarze. Jeszcze chwila, a pojawiły się uśmiechy i przepraszające spojrzenia. A potem już szli wyzwoleni, radośni, zwycięscy, wciąż śpiewając to samo "Alleluja".
Od pierwszych domów dzielił ich jeszcze łan dojrzewającej pszenicy. Przystanął. Pomyślał, że nie może mimo wszystko zgodzić się, aby cały dzień byli o pustym żołądku. Przypomniała Mu się zasada czy zwyczaj dopuszczający zrywanie kłosów przez ludzi głodnych. No tak, ale nie w szabat. Trudno. Tym razem będzie to w szabat. Aż przystanął z radości, że wpadł na taki pomysł. A potem zerwał kłos i zaczął go między dłoniami czyścić ze ździebeł. Wyczyścił, wydmuchał, a potem ziarna wrzucił do ust i zaczął gryźć. Były twarde, choć jeszcze nie tą twardością wymagającą natychmiastowego koszenia. Teraz dopiero spostrzegł, że uczniowie, którzy też przystanęli, patrzą na Niego i na to, co On robi, z mieszanymi uczuciami. Niektórzy prawie z przerażeniem w oczach. Odwrócił się i zaczął iść dalej, pozostawiając każdemu wolny wybór. Za chwilę, choć nie widział ich, usłyszał, że poszli w Jego ślady.
Jeszcze trochę i już szli wśród domów w ogrodach, szeroką drogą, najpierw pustą, potem z pojedynczymi miejscowymi ludźmi, zdążającymi najwyraźniej - jak oni - w stronę synagogi.
Synagoga znajdowała się bliżej niż przypuszczał. I tak dość niespodziewanie, wychodząc z głównej ulicy, znaleźli się naprzeciw niej. Dzielił ją od nich jeszcze dość obszerny placyk, na którym stało trochę ludzi. Ci teraz skierowali ze zdziwieniem oczy na nich - grupę obcych, którzy podążają do ich synagogi. Jego gromada uciszyła się.
230
231

Obserwował, jak Jego ludzie z ciekawością rozglądają się po otoczeniu, z rzadka tylko wymieniając jakieś krótkie uwagi i spostrzeżenia. Niektórzy jeszcze byli zajęci w dalszym ciągu gryzieniem pszenicy - widać że nie po jednym, ale po kilka kłosów zerwali z pola.
Posłyszał jakieś podniesione głosy. Odwrócił się i zobaczył, że do Filipa, który jak zwykle, zawsze był ostatni - również i teraz jeszcze nie skończył łuskać kłosów - podeszło dwóch faryzeuszów i o coś go wypytują. Nie trudno było domyślić się, o co im chodzi.
- Kim jesteście? Poganami? To dlaczego w szatach Galilejczyków? Po coście tu dzisiaj przyszli do naszego miasta i znieważacie nasz święty dzień. My jesteśmy spokojnymi ludźmi i chcemy w spokoju obchodzić szabat. Nie potrzebujemy was. Idźcie stąd dalej.
Patrzył, jak Filip skonfudowany usiłuje im coś nieporadnie wyjaśniać. Dolatywały do Niego fragmenty tego tłumaczenia:
- Ja ci zaraz to wszystko opowiem. Byliśmy głodni, bo nie kupiliśmy wczoraj pożywienia... Już wczoraj poszliśmy spać prawie o głodzie.
Ale mu się nie udawało, bo w którymś momencie wskazał na Niego. No, tak to się musiało skończyć.
- To nasz Mistrz zezwolił na to, żebyśmy zrywali kłosy. On ci to najlepiej wytłumaczy.
Do faryzeuszów zbliżyło się paru Jego chłopców. Usiłowali ich uspokoić Andrzej, Szymek - ale bezskutecznie. Hałas narastał, coraz ostrzej wybijały się głosy rozzłoszczonych faryzeuszów. Aż nie wytrzymał Szymek:
- Ścisz głos, bo mnie uszy bolą i mogę się zrobić nerwowy. Nie udawaj, że nie wiesz, kim jesteśmy i kim jest nasz Mistrz. Dobrze? Dopiero ta interwencja pomogła:
- O, Nauczyciel z Nazaretu! - zawołali, tak jakby Go dopiero teraz zauważyli, i już szli ku Niemu. - A słyszeliśmy, słyszeli. Bardzo nam miło, że gościmy tak dostojną osobę. My Cię chcemy tylko zapytać, czy nie widzisz, że Twoi uczniowie robią to, czego nie wolno wykonywać w szabat?
Spokojnie czekał aż podejdą obaj. Na pozór gościnni i wyrozumiali. Odczuł w tonie pytania, ile w nich wrzało oburzenia, a również zgorszenia. Uśmiechnął się do nich:
- Czyż nie czytaliście, co uczynił Dawid i jego towarzysze, gdy im głód dokuczał. O tym, jak wszedł do domu Bożego i jak zjedli
232
chleby pokładne, właśnie te chleby, których nie wolno było spożywać ani jemu, ani towarzyszom jego, lecz tylko kapłanom?
Przerwał. Czekał na ich odpowiedź. Ale byli najwyraźniej tak zaskoczeni tym, co usłyszeli, że nie byli w stanie wykrztusić słowa. Patrzyli na Niego prawie niedowierzająco, czy dobrze Go zrozumieli. Czyżby On miał tę śmiałość, czy raczej nawet bezczelność, zestawiać
siebie z świętym królem?
I nie mylił się. Któryś zaczął mówić, jąkając się i zacinając:
- Czy zdajesz sobie sprawę, coś Ty powiedział? Jak śmiesz porównywać siebie z Dawidem i Twoich uczniów z towarzyszami Dawidowymi? - przerwał.
Wobec tego mówił dalej:
- Albo czy nie czytaliście również w Prawie, że właśnie w dzień szabatu kapłani łamią szabat i to w świątyni, będąc przy tym bez winy? Otóż oświadczam wam, że jest tu ktoś większy od świątyni.
Widział, że ich zdumienie sięga szczytu: jak może człowiek zestawiać się z największą świętością Izraela, jaką jest świątynia. Patrzyli na Niego już jak na wariata. Znowu czekał chwilę. Ale oprzytomnieli i, jeszcze zacinając się, zaczęli mówić jeden przez drugiego:
- Jak śmiesz tak bluźnić i porównywać siebie do świątyni jerozolimskiej, w której mieszka chwała Boża.
Nagle jeden z nich wybuchnął histerycznym śmiechem:
- Ty jesteś świątynią Bożą? Ty jesteś myszygene. Rozumiesz? Tobie się w głowie całkiem pomieszało. Jesteś niespełna rozumu! Drugi, bardziej opanowany, zapytał Go w miarę spokojnie:
- Na jakiej podstawie śmiesz to mówić?
Odpowiedział im krótko:
- Szabat został stworzony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu.
To doszło do nich dokładnie i już natychmiast naskoczyli na
Niego:
- Co Ty opowiadasz? Ty nic nie rozumiesz! Albo gorzej jeszcze, Ty udajesz, że nic nie rozumiesz, a Ty głosisz herezje. Nawet nie herezje. Ty opowiadasz głupstwa, ludzi w błąd wprowadzasz i
tych Twoich głupich uczniów.
- Nie, po trzykroć nie, po sto razy nie! To Bóg ustanowił szabat. To nie jest szabat dla człowieka, ale całkiem przeciwnie: człowiek dla szabatu!
233

- Szabat jest naszą największą świętością, taką jak świątynia. Jeżeli go zachowujemy, zachowujemy i Przymierze. Jeżeli szabat łamiemy, łamiemy i Przymierze.
- Bóg żąda, byśmy Go czcili, hold Mu oddawali: a to się staje zwłaszcza wtedy, gdy świętujemy szabat.
- To jest nasza ofiara. Nie składanie wołów i baranów na ołtarzu świątyni - jak kapłani tego chcą. Tak, szabat i tylko szabat!
- A Ty jesteś bluźniercą, gdy mówisz, że w szabat wolno pracować i łuskać kłosy!
Pojawił się uczony w Piśmie, który przez chwilę przysłuchiwał się temu, co wywrzaskiwali jego poprzednicy, przyglądał się Jemu i Jego uczniom. Teraz podszedł i zapytał:
- Ty jesteś Jezus z Nazaretu?
- Tak.
- A więc Cię rozpoznałem. Dużo o Tobie słyszeliśmy. Cicho! Sza! - wykrzyknął do swoich towarzyszy, którzy się chcieli włączyć do rozmowy.
Uciszyło się zupełnie i wszyscy mogli dokładnie słyszeć każde słowo. Faryzeusz, gdy zapadło milczenie, zaczął mówić dalej:
- Cóż teraz widzę? Widzę, że do naszego wyobrażenia o Tobie i o Twojej nauce, którą głosisz, doszedł nowy, ważny szczegół: że Ty obalasz szabat. A jeżeli tak, to nie jesteś Izraelitą, Ty już nie jesteś wyznawcą religii mojżeszowej.
Włączył się Tomasz, który zawsze, gdy tylko wywiązywała się dyskusja z faryzeuszami, natychmiast zabierał głos jako fachowiec:
- Jeżeli mogę powiedzieć coś na ten temat, to bardzo chętnie powiem; żeby nie było nieporozumień: my nie jesteśmy przeciwko szabatowi. Szabat dla nas to jest najświętszy dzień tygodnia. Czy wy mi wierzycie?
Słuchał tego, co zaczął mówić Tomasz i uśmiechnął się do siebie. Po raz pierwszy Tomasz nie mówił: "Nasz Mistrz tak uważa", ale:
"My tak uważamy, to jest nasze zdanie".
- O co nam chodzi? My jesteśmy przeciwko błędnej hierarchii. Powiedz mi tylko - tu zwrócił się do ostatniego rozmówcy - co stoi u podstawy Przymierza? No co, powiedz?
- Co mam ci mówić, sam to powinieneś wiedzieć - Chwała Boża.
- I bardzo dobrze to powiedziałeś. I takie jest również nasze
234
przekonanie. Tylko, co my dalej mówimy? My mówimy, że ten Bogu oddaje najwyższą chwalę, kto miłuje Go ponad wszystko...
W tym momencie jeden z faryzeuszy gestem potwierdzającym chciał mu przerwać, ale ten na to nie pozwolił i mówił dalej:
- ...oraz kto miłuje bliźniego jak siebie samego. U podstaw Przymierza stoi miłość. Tak jest: nie szabat ani zabijane zwierzęta w świątyni. I jeśli zaistnieje konieczność wyboru: szabat czy miłość, zawsze musi wygrywać miłość. Czy to Boga, czy bliźniego. I teraz nas rozumiesz? Myślę, że tak, że teraz nas rozumiesz, dlaczego zdecydowaliśmy się zerwać kłosy zboża i łuskać je, gdy byliśmy głodni.
- I tu jest wasz błąd! - wrzasnął faryzeusz, wreszcie dopuszczony do głosu. - I tu wasze szaleństwo. Najpierw jest miłość Boga. Nie żadna miłość bliźniego ani miłość siebie, tylko miłość Boga! A miłość ku Bogu przejawia się przede wszystkim w świętowaniu
szabatu.
Tomasz nie dał się ponieść emocji:
- Czy dobrze słyszysz? Czyś ty naprawdę usłyszał słowa naszego Mistrza: Nie jest człowiek dla szabatu, ale szabat dla człowieka?
- Właśnie. My jesteśmy przeciwko temu - przerwał mu faryzeusz. - Wprost przeciwnie. Człowiek jest dla szabatu. Człowiek musi się poddać porządkowi, jaki Pan Bóg ustanowił. Nie odwrotnie.
Ludzi wciąż przybywało. Powiększał się krąg, który otaczał rozmawiających. Już nie było nikogo ze zdążających do synagogi, kto by nie zatrzymał się przy nich. Obserwował, że nawet coraz więcej ludzi wychodziło z wnętrza synagogi, aby dołączyć się do grupy słuchających. Ze szczególną uwagą śledzili to, co mówił Tomasz:
- Pozwól, że powiem na ten temat. Niewiele, bo jeszcze nie ochłonąłem usłyszawszy zdanie mojego Nauczyciela, które wydaje mi się jednym z najbardziej podstawowych.
- Co ty za głupstwa mówisz? To zdanie zaprzecza religii mojżeszowej
Tu już Tomasz zaczynał nie wytrzymywać:
- Jeżeli jesteś faryzeuszem, to dopuść przeciwnika do głosu, a po drugie, naucz się rozumieć Pismo Święte. Jak ty sobie Boga wyobrażasz? Czy On naprawdę sześć dni pracował, a siódmy dzień odpoczywał? Jeżeli ty sobie tak Go wyobrażasz, to ja z tobą nie mam o czym rozmawiać. To znaczy, że Pan Bóg był zmęczony? Czy jesteś dzieckiem, czy tobie szatan wodę zrobił z mózgu?
235

- A co ty myślisz: jak było naprawdę ze stworzeniem świata? - spytał go zdumiony faryzeusz.
- Mnie się pytasz? Ja przy tym nie byłem, to ci nie powiem.
- Ale jest napisane przez Mojżesza.
- Czy myślisz, że Mojżesz przy tym był?
- Pan Bóg Mojżeszowi opowiedział, jak stworzył świat.
- Skąd nagle takie zwierzenia? Po co miałby mu Pan Bóg to opowiadać? Pan Bóg objawił to, co człowiek potrzebuje do zbawienia, a nie to, jak stwarzał świat.
- Dlaczego ty tak Pismo Święte tłumaczysz? Nasi doktorowie inaczej to tłumaczą.
- To jest mój doktor w Piśmie: Jezus - odpowiedział Tomasz wskazując na Niego.
- To znaczy, że jednak odrzucasz szabat! - wykrzyknął z triumfem uczony w Piśmie.
- Nie, wprost przeciwnie. Jestem, wbrew pozorom, bardziej za szabatem niż ty.
- No to na jakiej podstawie, jeżeli uważasz, że Pan Bóg świata nie stwarzał w ciągu sześciu dni?
- Musisz zrozumieć, że szabat Pan Bóg dla nas ustanowił, nie dla siebie. Czy mi uwierzysz w to, czy nie, powtarzam ci: to nam jest potrzebny szabat, byśmy w nieustannej pracy nie utracili sił fizycznych i duchowych. Nam, nie Bogu.
- Czy to wszystko?
- Nie.
- Do czego jeszcze zmierzasz? - spytał jeden z faryzeuszy.
- Do czego zmierzam? Zmierzam do tego, że jeżeli Pan Bóg nam wymyślił szabat, to zrobił to, jak zresztą wszystko, z miłości ku nam, aby nam pomóc żyć, aby nam wnieść trochę radości, a nie zamęczyć nas. A to właśnie wyście zrobili. Wyście z szabatu zrobili koszmar swoimi zakazami, nakazami, o których - zgodzisz się chyba ze mną - w Piśmie Świętym nie ma ani słowa.
Faryzeusz przycichł, ale - aby nie musiał zająć stanowiska wobec tego, co usłyszał - zmienił temat:
- Skąd ty się nagle stałeś taki mądry? Mało mądry: przemądrzały.
- Czy mogę ci szczerze odpowiedzieć? Nie chciałbym być nigdy przemądrzały. Jeżeli taki byłem w twoich oczach, to cię za to bardzo
236
przepraszam. Chciałem się nauczyć mądrości - kontynuował swoje zwierzenia. - Ja w życiu niczego już nie potrzebuję. Zresztą miałem wszystko: i pieniądze, i zdrowie, i młodość. Ja szukam mądrości. On mi to dał. Jezus mi otworzył oczy. - I nagle powrócił do tematu, od którego chciał go odwieść faryzeusz: - Dlatego na tym skończyłem rozmowę z tobą i więcej nie powiem ani słowa, bo każde byłoby stracone - powiedział Tomasz z gniewem, jakby pożałował swoich osobistych wyznań. - Coś zrozumiał - zrozumiałeś. Czegoś nie zrozumiał - nic na to nie poradzę.
Jeszcze nigdy nie widział Tomasza tak rozsierdzonego.
- Dlaczego się złościsz? - spytał faryzeusz.
- Bo z natury nie lubię ludzi ograniczonych.
- Dlaczego się obrażasz?
- Ja się nie obrażam, zbyt jestem zarozumiały, żeby się obrażać. Mogę najwyżej ci współczuć.
- Czy nie można z tobą spokojnie porozmawiać?
- Już nie można. I żadnych rozmów sobie nie życzę. Idź do chederu i dzieciom głupstwa opowiadaj. Może ci uwierzą, bo masz długą brodę. A mogę tobie i wam: wszystkim faryzeuszom, współczuć już teraz, bo jak was znam, to Jezusa odrzucicie - tu wskazał ręką na Niego. - Za mądry jest dla was. A przecież to jedyna szansa naszego narodu. Może się zdziwisz temu, co ci powiem, ale tym mnie nie zaskoczysz: On nie chce niczego innego, lecz tylko tego, byście powrócili do źródła: byście uczyli tego, co jest w Piśmie Świętym, a nie w waszym Talmudzie. Tak, bo ty mi nie uwierzysz, ale naprawdę wy już nie jesteście Izraelitami. Słyszysz, co do ciebie mówię? Wy nie jesteście Izraelitami! - już wrzeszczał, skandując każde słowo. - Jedynym Izraelitą jest On, Jezus! On, który swoją naukę czerpie ze źródła: z Pisma Świętego! A wy zamiast ludziom dawać wodę ze źródła, dajecie im pomyje, w których pierzecie własne brudy.
Nikt nie spodziewał się takich ostrych słów z ust Tomasza. Ani faryzeusze, ani Jego chłopcy, ani On sam. Rozmówca Tomasza patrzył na niego jak oniemiały, z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, a ten dalej mówił:
- Czy ja tego dożyję? Już tego nie dożyję, ale przepowiadam wam: zginiecie i zginie ten naród, a powodem będziecie wy. Tak, to będzie wasza wina. Nie, nie kapłanów, nie esseńczyków ani zelotów, wasza wina. Szczycicie się tym, że jesteście nauczycielami Izraela.
237

Tak, jesteście. Wreszcie wygraliście z kapłanami wojnę o lud. Wreszcie wy jesteście na górze. Wy macie rząd dusz. Wy jesteście w każdym mieście, w każdym miasteczku, w każdej wiosce. Macie synagogi, chedery, łaźnie. I uczycie. Gdybyście Jego posłuchali! Gdyby się wam wreszcie oczy otworzyły i żebyście zobaczyli, kto jest między wami, jaka szansa otworzyła się dla naszego narodu! Zrobilibyście rewolucję, jakiej świat nie widział. Stalibyście się gwiazdą zaranną całej ludzkości. Zjeżdżaliby się z całego świata i mędrcy, i prostacy, żeby was posłuchać, żeby uczyć się mądrości. A tak jesteście bandą dziwaków, o których po całej ziemi ludzie sobie opowiadają kawały!
Tu wzniósł oczy ku górze, podniósł obie ręce. Zamarł tak na chwilę. Potem jakby zeszedł z niebiosów. Opuścił ramiona, rozejrzał się po otaczających go i zaczął dalej mówić:
- Wyście słyszeli, co On powiedział o królu Dawidzie? I obraziliście się, że się z nim porównuje. Jeszcze bardziej obraziliście się, gdy powiedział o świątyni. A naprawdę tak jest. On jest dla naszego narodu ważniejszy niż Dawid i ważniejszy niż świątynia.
Tomasz znowu się rozejrzał po słuchających i dostrzegł zgorszone twarze:
- Znowu się krzywicie. Warn się znowu to nie podoba. Do kogo ja mówię? Po co ja sobie nerwy targam i płuca wypluwam?
W tym momencie Tomasz splunął na ziemię, swoim zwyczajem piętą sandała wtarł plwocinę w piasek, machnął ręką, odwrócił się ostentacyjnie i odszedł.
Ale cisza trwała. Ludzie stali jak oszołomieni. Nikt się nie śmiał ruszyć. Wtedy zabrał głos Kuba, który w dyskusjach nie dawał się wyprzedzić Tomaszowi i teraz również przystąpił do akcji. Zajął pozycję mediatora i począł tłumaczyć:
- Po pierwsze, za wysoko zaczęliście tę rozmowę. Sprowadźmy ją do spraw bardziej oczywistych.
- O czym myślisz? O czym jeszcze chcesz mówić? Znowu jakąś pułapkę wynajdziecie? - faryzeusz chętnie przystał na kontynuowanie rozmowy, ale z innym partnerem.
- Ty się z pewnością wiele razy zastanawiałeś nad instytucją szabatu?
- Czemu tak się niemądrze pytasz? Ja się wciąż zastanawiam. Nie tylko ja, ale i moi towarzysze.
- Wobec tego powiedz mi, człowieku, co to jest dla ciebie szabat? Jaka jest wola Boża?
Ten się na słowo: "człowieku" trochę wzdrygnął, ale się opanował i odrzekł:
- To jest przede wszystkim niepracowanie. Ale Kuba, swoim sposobem, przycisnął:
- Tylko niepracowanie, nic więcej? To masz ubogie pojęcie o szabacie.
Faryzeusz dotknięty uzupełniał pospiesznie:
- No, nie tylko niepracowanie, szabat to jeszcze synagoga, a w domu świąteczny posiłek.
- A więc widzisz, szabat to jest coś więcej niż niepracowanie. Nazwijmy to: odpoczywanie.
- Dla mnie to jest to samo.
- Dla nas nie. Odpoczywanie jest bliskie słowu: świętowanie- powiedział Kuba.
Widział, że rozmówca poruszył się niespokojnie, chcąc mu przerwać, ale on nie pozwolił mu na to i powiedział:
- Po pierwsze, wy w sobotę nie pozwalacie odbyć dłuższej drogi niż na jeden kilometr. A jeżeli ktoś najlepiej odpoczywa w czasie spaceru czy na wycieczce? Tym bardziej, że cały tydzień pracuje na przykład przy krosnach albo jako cieśla i marzy o tym, by w sobotę wyjść i pospacerować wzdłuż morza czy też pójść w góry, czy do lasu? Wziąć łódkę i wypłynąć na wodę, wykąpać się, wieczorem zapalić ognisko, pośpiewać przy nim, zagrać na fujarce czy cytrze, napisać list do rodziców, zagrać w kości, nawet nie o pieniądze, ale tak, dla zabawy? Albo choćby zajść do krewnych, żeby ich odwiedzić?
- Jeśli są chorzy, to można. Przynajmniej my, uczniowie rabbiego Hillela, tak nauczamy.
- Człowieku, nie, nie są chorzy, ot tak, iść, żeby pogadać, bo dawno się nie widzieli, zjeść wspólnie posiłek albo napić się wina czy
piwa.
- Nie, tego nie wolno, gdy trzeba odbyć drogę dłuższą niż kilometr.
- No widzisz, i tu się nie zgadzamy: Po pierwsze, człowiek nie jest wołem roboczym, który ma pracować i nie pracować, żeby nabrać sił do dalszej pracy. Ale jest stworzeniem, które musi odpoczywać, świętować. A więc tu chodzi o sferę duchową, a nie tylko fizycz-
238
239

na: o odnowienie sił duchowych. A temu służy oczywiście synagoga, ale i zanurzenie się w życie rodzinne, które jest w dniu powszednim zdominowane przez pracę; również zabawy, gry, kontakty towarzyskie, podróżowanie, zwiedzanie, czytanie, śpiew, pisanie-wszystko, co nas duchowo pogłębia. Bo do świętowania należy radość, a do radości wolność. Szabat jest darem Boga i zapowiedzią szczęścia - a więc radości i wolności - które nas czeka w niebie. A wyście to zabili, krępując człowieka mnóstwem przepisów i ograniczeń.
Zaczął kropić deszcz. Dopiero teraz spostrzegli, że niebo zaciągnęły ciężkie chmury i zapowiada się porządna ulewa. Faryzeusz, który widział, że nie ma co przedłużać tej rozmowy, skorzystał z okazji i zaproponował:
- Po co mamy moknąć na deszczu. Wejdźmy do synagogi. Tam już toczyły się żywe rozmowy. Reszta ludzi stojących jeszcze na dworze i przysłuchujących się prowadzonej rozmowie pospiesznie kryła się w murach budynku, porządkując przykrycia głowy.
Wszedł do synagogi razem ze swoimi uczniami. Ale był zbyt przejęty tym, co mówił Tomasz, aby w pełni brać udział w nabożeństwie, które rozpoczęło się i toczyło się zgodnie z obowiązującym porządkiem. Oprzytomniał dopiero w chwili, gdy Go trącił Piotr. Doszło do Niego, że przełożony synagogi zaklaskał w dłonie, a gdy się nieco uciszyło, zapytał zebranych:
- Kto zgłasza się do czytania Pisma?
Wtedy wyszedł z grupy swoich ludzi, przepchał się przez tłum, stanął przy pulpicie, odebrał z rąk przełożonego synagogi zwój Pisma i zaczął czytać od miejsca, na które on Mu wskazał. Czytał tak tylko chwilę, bo naraz usłyszał krzyk:
- Rabbi z Nazaretu!
Stało się. Rozpoznano Go. Zwróciły się ku Niemu wszystkie głowy. Poczuł się otoczony przez wybałuszone oczy pełne zdziwienia, ciekawości, podziwu. Nagle ponad gwar, hałas, jaki panował, wybił się drugi okrzyk:
- Uzdrów mnie!
Przez tłum stojących, siedzących, wgapionych wciąż w Niego, zaczął przepychać się stary człowiek. Szedł, ciągnąc za sobą nogę.
Patrzył na niego jak na idącą ku Niemu śmierć. Drażniła Go ta jego nachalność. "Przecież on wie, przecież nie może nie wiedzieć, jak mnie naraża tą prośbą. Nie obchodzi go mój los". Za chwilę stał
przed Nim - roztrzęsiony starszy człowiek z twarzą przeoraną cierpieniem. Opadła prawa powieka, obwiśnięty prawy policzek i warga, z której ciekła ślina, obwisłe, bezwładne ramię.
- Ratuj mnie - mówił bełkocąc. - Cierpię bardzo. Zlituj się nade mną.
Widział go z bliska: na jego twarzy odbijał się strach, że może go nie wysłuchać, ale i cała natarczywość jego domagania się. W synagodze trwało milczenie. Nagle usłyszał obok siebie wyszeptane przez Bartłomieja do Filipa słowo:
- Prowokator.
- Skąd by wzięli nagle takiego? - bronił go Filip.
- Nie potrzebowali brać. Przyszedł, przywlókł się, jak zwykle w każdą sobotę do synagogi i kazali mu prosić.
Czuł na sobie wzrok faryzeuszów. "Może to prowokator, ale też biedny człowiek, chodzące nieszczęście. Czy mógł się inaczej zachować? Przecież wie, że dzisiaj mnie widzi, a jutro już tu mnie nie będzie, że to jedyna szansa dla niego. Chce po prostu być zdrowy". Równocześnie wiedział, że rozstrzyga się sprawa Jego śmierci lub życia. "Gdy go uzdrowię, wydam na siebie wyrok. Albo mnie ukamienują od razu, albo oskarżą i wydadzą wyrok śmierci". Równocześnie stwierdzał, że nie ma wyjścia. Odprawić tego człowieka, to zaprzeć się samego siebie, skompromitować się przed uczniami, pogrzebać całą swoją działalność mesjańską - to zaprzeczyć temu, że Bóg jest miłosierdziem.
Tymczasem człowiek dotknięty częściowym paraliżem, wstrząsany drgawkami, powtórzył prośbę:
- Mistrzu z Nazaretu, uzdrów mnie. Przecież innych uzdrawiasz.
Nawet nie musiał tego mówić. Był samym wezwaniem, był żądaniem, wołaniem o ratunek, o ulżenie jego cierpieniu. Nie było wyjścia. Zdecydował się. Ale przyszło Mu do głowy wciągnąć w grę ludzi zgromadzonych w bóżnicy. Odwołać się do ich miłosierdzia, ludzkiego współczucia - zyskać poparcie dla tego, co i tak zrobi. Zwrócił się do chorego, patrzącego na Niego wciąż tymi samymi oczami pełnymi nadziei:
- Stań tu wobec wszystkich.
Otaczający tłum przypatrywał się Mu z najwyższym napięciem. Ale to nie była ta ciekawość, do której zdążył się już przyzwyczaić
240
1 Jezus
241
- ciekawość tłumu pragnącego zobaczyć, jak ślepy przejrzy, jak trędowatemu zamykają się rany, jak sparaliżowany dźwiga się z noszy. To była ciekawość stojąca na skraju przerażenia: czy On odważy się w szabat uzdrawiać. Najbliżej stojący faryzeusz, u którego grdyka na suchej szyi poruszała się nerwowo w górę i w dół, wyjąkał:
- Czy wolno w szabat uzdrawiać? - jakby w ostatniej chwili chciał zapobiec nieszczęściu i przekazać Mu ostatnie ostrzeżenie, choć już było za późno na wszystko.
Litując się nad jego zdenerwowaniem, zapytał go, a zarazem wszystkich obecnych w synagodze:
- Gdyby ktoś z was miał jedną jedyną owcą i ta wpadłaby mu w jakiś dół właśnie w dzień szabatu, czy nie poszedłby, żeby ją wyciągnąć?
Nikt Mu nie odpowiedział. Zaatakował raz jeszcze:
- A gdyby wpadł w dół wasz syn?
Patrzył im prosto w oczy, szukając bratniej duszy, akceptacji. Uciekali z oczyma, schylali głowy. Jego słowa odbiły się od słuchających jak od muru. Nie było żadnej reakcji. Trwało milczenie. Wobec tego dopowiedział sam to, co chciał od nich usłyszeć:
- Tak więc wolno jest spełnić w szabat dobry uczynek! O ile ważniejszy jest od owcy człowiek!
Nadal nie było żadnego odzewu. Nie był pewny, czy oni w ogóle rozumieli to, co do nich mówił. Albo może po prostu bali się. Nie rezygnował. Podjął jeszcze jedną próbę. Cofnął się, podobnie uczynili parę kroków wstecz najbliżej stojący, tak że utworzył się pusty krąg wokół chorego. Jeszcze raz ponowił swoją próbę, choć innymi słowami:
- Czy w szabat wolno czynić dobro, czy zło? Ocalić życie czy zabić je?
Trwało nieporuszone milczenie. Nikt nie podejmował się odpowiedzi, jakby nie chciał brać odpowiedzialności w przechyleniu szali w tę czy tamtą stronę. Nikt w Jego obronie, nikt kto by Go starał się powstrzymać. Nikt za, nikt przeciw. A może wszyscy przeciw? "A więc przyszło mi samotnie iść ku śmierci" - pomyślał na zimno. Rozejrzał się po wpatrzonych w Niego faryzeuszach. Napotkał twarde, bezczelne spojrzenia. I stwierdził ze zdumieniem: "Przecież ich ten chory człowiek zupełnie nie obchodzi". - Stwierdził to ze zdumieniem na granicy wprost przerażenia. - "Ich interesuje tylko moja śmierć i czekają na to jak sępy na padlinę".
- Wyciągnij rękę! - prawie z oburzeniem wykrzyczał te słowa, zwracając się do chorego.
I już nie patrzył, jak drgnie obwisła bezwładnie ręka, ale odwrócił się i zaczął wychodzić z synagogi. Rozstępowali się przed Nim. Nie wiedział dlaczego - czy jak przed człowiekiem godnym największego szacunku, czy jak przed człowiekiem grzesznym, uważając, żeby się o nich nie otarł i nie spowodował ich nieczystości rytualnej. Jedno odnotował niewątpliwie. W synagodze w dalszym ciągu trwała cisza. Nie było tych okrzyków zdumienia, podziwu czy wdzięczności, które towarzyszyły normalnie uzdrowieniom. Nawet ze strony chorego, którego przywrócił do zdrowia. Podniósł oczy, spojrzał na ich twarze. Nie, to było jeszcze coś innego: patrzyli na Niego jak na człowieka skazanego na śmierć, jak na trupa, jak na człowieka, który sam, dobrowolnie wydał na siebie wyrok śmierci.
Wyszedł przed synagogę i przystanął, czekając na uczniów. Żaden z nich nie wychodził. Tego się nie spodziewał. A więc to tak? I dla nich to było za dużo? Przelękli się? Uśmiechnął się gorzko. Lepiej, że to się stało na początku niż żeby miało się to stać potem. Trudno. Ale zrobiło Mu się nieswojo. Samemu iść w Palestynę z takim bagażem zagrożeń. Nagle w drzwiach synagogi pojawiła się wielka postać Piotra. "A jednak jest przynajmniej jeden: poczciwy Piotr".
- Przytrzymalibyśmy ich przy drzwiach, gdyby wybiegli za Tobą, by Ci zrobić krzywdę - wyjaśnił, tłumacząc swoje opóźnienie.
Tuż zaraz pokazali się Andrzej, Szymek. "Boże, niech Ci będą dzięki. Moi chłopcy sprawdzają się". Wychodzili jeden za drugim wszyscy. Przystawali obok Niego - swojego Mistrza - w milczeniu, wpatrzeni tak jak i On w bramę synagogi. Wreszcie odetchnęli:
byli wszyscy.
- Nie, Janka nie ma - upomniał się Jakub o brata.
- Przestraszył się? - ktoś zapytał.
- Nie, wykluczone. Pójdę po niego - zdecydował Jakub. Wiedział, jak biegnie do synagogi, i wtedy zobaczył wychodzącego z jej drzwi paralityka. Właściwie nie szedł, a kroczył - krótkimi posunięciami, jakby jeszcze nie wierzył swojej drugiej, do niedawna
242
243

bezwładnej nodze. Patrzył wciąż w ziemię, jakby chciał się ustrzec przed jakąś przeszkodą. Zatrzymał się na skraju schodów, spozierał w nie jak w ziejącą przepaść. Tuż za nim szła kobieta, młodzi ludzie
- chyba żona, synowie i córki. Obserwowali w milczeniu, ale z najwyższym napięciem najmniejszy ruch tego człowieka, gotowi mu pomóc w każdej chwili. I chyba takie propozycje były, ale on się od nich już zdołał uwolnić. Świadczyły o tym jego podniesione w górę ramiona i dłonie rozczapierzone jak u ptaka zrywającego się do lotu.
Teraz już nie patrzył sam na tę scenę rozgrywającą się na schodach synagogi, ale i Jego uczniowie, którzy dotąd rozgadani, teraz umilkli i śledzili z uwagą poczynania uzdrowionego człowieka. Postawił on nogę na schodzie poniżej. Niepewnie przeniósł na nią ciężar ciała i dostawił do niej nogę z platformy, na której dotąd stał. Udało się z powodzeniem. Potwierdził to uśmiech, który pojawił się na jego twarzy. Z kolei chciał podjąć następną próbę. Świadczył o tym grymas namysłu i troski na jego czole. Zaryzykował: zeszedł dwa stopnie normalnie, jak zdrowy człowiek. Podniósł w zachwycie oczy znad stóp i popatrzył przed siebie. I wtedy zobaczył, że On i Jego uczniowie obserwują jego zachowanie i już nie patrząc pod nogi, skoczył z wyciągniętymi rękami w ich kierunku i z okrzykiem:
- Panie mój! - rzucił się jak chłopiec po schodach w dół, przebiegł odległość dzielącą schody od nich kilkanaście metrów - i wpadł w Jego ramiona: - Dziękuję, dziękuję - a potem osunął się na ziemię całując Mu stopy.
Dźwignął go natychmiast w górę i trzymając w ramionach śmiał się razem z nim, z jego rodziną i swoimi chłopcami.
- A teraz was zapraszam na jeden łyk szabasówki mojego wyrobu. Skosztujecie dobrego wina mającego bukiet zapachów - sam cymes i zabarwionego na kolor rubinu. Co ja mówię rubinu. Przy kolorze mojego wina nawet rubiny bledną - zaśmiał się. - To nie opodal. Jakże bym mógł się dowlec, gdybym dalej mieszkał
- odpowiadał na nie postawione pytania. Jego twarz jaśniała szczęściem, radością, wdzięcznością. - Tylko szkoda, że to dzisiaj szabat, bo byśmy zrobili ucztę jak się patrzy, a tymczasem czymże ja was mogę poczęstować. Powiedz moja żono, czy masz coś dobrego w domu.
- Tylko nie rozpędzaj się z zapraszaniem nas na poczęstunek -
244
odpowiedział ze śmiechem. - Widzisz, że nie jestem sam. Popatrz, ilu moich przyjaciół.
- Na szczęście jestem kupcem, mój interes wszyscy w tej dzielnicy znają, a nawet są i tacy, którzy z drugiego końca Kursi do mnie przychodzą. Jeżeli u kupca nie można by się pożywić, to co to byłby za kupiec? Chodźmy, chodźmy. Zapraszam wszystkich Twoich przyjaciół i swoich.
Rzeczywiście, mieszkał obok, przy głównej ulicy. Sklep był zamknięty. Weszli przez bramę, sień, dziedziniec, wokół którego stały magazyny, do małego ogrodu ładnie uporządkowanego.
| - Tu się rozgośćcie. Zaraz nam przyniosą coś do pokrzepienia. Ja na chwilę was przeproszę.
\ Teraz zobaczył Janka i Jakuba, którzy dopiero co dołączyli do reszty. "No to jesteśmy w komplecie" - pomyślał. Zaniepokoił Go tylko wygląd najmłodszego. Coś się musiało stać. Podszedł do niego. Nie tylko On zaniepokoił się wyglądem Janka. Już był przy nim Piotr, już otaczali go inni.
- Janek, co się stało, czemuś taki przestraszony? - spytał go. Janek zaczął opowiadać zduszonym szeptem:
- Słyszałem... Oni mnie nie zauważyli... Przerwał mu Piotr:
- Najpierw stąd chodźmy. Potem będziesz nam opowiadał, coś usłyszał.
Odeszli w kąt ogrodu. Dopiero gdy wyszli poza tłum, Piotr zezwolił:
- Teraz mów, coś słyszał.
Zbili się w ciasną gromadkę i słuchali tego, co mówił Janek:
- Naradzali się, jak Jezusa zabić.
- Kto?
- Oczywiście faryzeusze - odpowiedział Janek, strofując spojrzeniem tego, który się spytał. - Wtedy jeden z nich powiedział:
Sami sobie nie poradzimy. Przed samosądem obronią Go Jego uczniowie.
- Widzisz, wreszcie się Tobie na coś możemy przydać! - wyrwał się Szymek.
Janek, jak i reszta, zignorowali ten wykrzyknik.
- Mów dalej - przynaglił Janka Piotr.
- Powiedzieli, że muszą mieć wyrok śmierci od władz królew-
245

skich, a jeden powiedział, że wystarczy nakaz aresztowania, to w drodze Ciebie zabiją. Wzdrygnął się.
- Czekaj tatka latka - zaśmiał się ktoś. - Niczym do Heroda...
- Nie - Janek przerwał. - W synagodze byli herodianie i ci obiecali, że taki nakaz wnet im mogą dostarczyć.
- Później skończymy rozmowę - Piotr przerwał, widząc, że podchodzą do nich obcy ludzie. - Tylko nie siej Janek paniki, uśmiechnij się i zajmij jedzeniem. Jakoś z tego wybrniemy.
Przychodził właśnie gospodarz z propozycją, że zanim pojawi się posiłek, może im pokazać, czym handluje. Zgodził się na to chętnie i poszli.
Na pewno nie był to sklepik, ale duża hurtownia, obok której - jakby na marginesie - prowadzona była sprzedaż detaliczna. Musiał przyznać, że dawno, a może nigdy, nie widział takich stosów suszonych daktyli, fig, orzechów najrozmaitszego gatunku, rodzynków, migdałów, wszelakiego rodzaju korzeni, ostrych przypraw, suszonych ryb, suszonego mięsa, obok których stały ogromne misy oliwek w occie. Wszystko to uporządkowane, w workach, w koszach, na półkach. Dawno, a może nigdy, nie widział takich wielkich beczek wina. On chyba dawno, ale Janek nigdy. Ten szedł przylepiony do Niego przez magazyny znajdujące się częściowo w piwnicach ogromnych pod ziemią, częściowo nad ziemią w budynkach przy sklepie, a z jego piersi od czasu do czasu wyrywało się westchnienie-prośba:
- Ale my tu dłużej pobędziemy, Jezu, nieprawda?
Przez ten czas żona gospodarza z pomocą dzieci i sług zdążyła przygotować naprędce posiłek. Chociaż składał się wyłącznie z zimnych dań, mógł zadowolić niejednego smakosza.
Dawno nie jadł z takim apetytem. Przecież od ostatniego posiłku minęła pełna doba. Rozglądając się pomiędzy swoimi ludźmi stwierdzał, że to nie tylko Jemu jednemu tak smakują przygotowane potrawy. Wszyscy zajadali się tymi wspaniałościami z prawdziwą radością. Zwłaszcza miały powodzenie świeże owoce, których tu też było co niemiara.
Pogoda dopisała. Po pochmurnym poranku, po deszczu, który przeleciał przed południem, teraz wiatr rozpędzał chmury i zapowia-
246
dało się słoneczne popołudnie, toteż mogli spokojnie cieszyć się pobytem w ogrodzie.
Gospodarz, odrywany obowiązkami domowymi, gdy wreszcie mógł spokojnie chwilę zostać przy Nim, zaczął Mu tłumaczyć się i przepraszać Go:
- Ja zdaję sobie z tego sprawę, że mogą z tego wymknąć dla Ciebie kłopoty. To była dla mnie jedyna szansa. Gdy Cię zobaczyłem, powiedziałem sobie: albo dzisiaj, albo nigdy.
- Rozumiem cię, choć jeżeli dożyję, jeszcze nieraz przyjdę do Betsaidy.
- Może przyjdziesz, może nie przyjdziesz. Ale niekoniecznie ja miałbym to szczęście, by Cię spotkać. Więc zrozum mnie. Jeszcze raz bardzo Cię przepraszam za moje żądanie-prośbę. Bo wiem, że Cię naraziłem na nieprzyjemności. Są tu niestety faryzeusze fanatycy, którzy nic lepszego nie mają do roboty jak pilnować, czy ludzie przestrzegają przepisów talmudycznych. Spróbuję się zorientować, jak się zapatrują na to moje uzdrowienie. Może udadzą, że nie widzieli. Ja tu cieszę się dużym poważaniem.
Nie chciał mu mówić tego, z czym przyszedł Janek. Był ciekaw czy potwierdzi się ta jego informacja.
Nie było go dłuższą chwilę. Gdy powrócił, jego twarz nie wróżyła nic dobrego:
- Jest gorzej niż myślałem. Z naszymi bym sobie poradził, ale byli tu także obcy ludzie, którzy Cię śledzą i idą krok w krok szukając, na czym by Cię przyłapać. Teraz mają konkretny dowód przeciwko Tobie i nie chcą z niego zrezygnować, choć ich moi ludzie mocno namawiali. Ja jeszcze postaram się z nimi nawiązać bezpośredni kontakt. Spróbuję przemówić do nich argumentami bardziej konkretnymi. Przecież mnie stać na to. Ale sprawa już zatoczyła szersze kręgi i może się to nie udać.
- Co radzisz?
- Do zachodu słońca jesteś bezpieczny. Gdy szabat się skończy, oni przystąpią do działania.
- Do jakiego?
- Udadzą się do Tyberiady, do Heroda, żeby otrzymać od niego konkretne uprawnienia.
- Dlaczego do Heroda, przecież jesteśmy nie na terenie Galilei, ale Dekapolis? - spytał Piotr.
247

- Jezus jest, po pierwsze, Galilejczykiem, a więc poddanym Heroda. A po drugie, oni wiedzą, że terenem Twojego działania, Jezu, jest Galilea, nie Dekapolis. Przecież tu przeważają poganie.
- Jak sądzisz, jaki wyrok Herod wyda?
- Zobaczymy. W najgorszym razie śmierć. W najlepszym - więzienie.
- Ile im to zajmie czasu?
- No cóż. Trzeba dojść do łodzi. Stąd do Tyberiady - zależy od wiatru - parę godzin. Tyle samo z powrotem. Tam na miejscu może godzina, dwie. W sumie, około piątej nad ranem możecie się spodziewać ataku żołnierzy. Co zamierzacie?
- Naradzę się z moimi ludźmi. Wobec tego będziemy się już żegnać, bo trzeba to wszystko na spokojnie omówić.
- Gdzie obozujecie?
- Tuż za miastem.
- Pytam się, bo chciałbym wam podrzucić trochę jedzenia. Myślę, że moi słudzy znajdą was bez trudności.
- Tak. Rozbiliśmy się w pobliżu drogi. Bardzo dziękuję za to wsparcie, bo chcielibyśmy spożyć jakąś szybką kolację i ruszyć na całą noc, żeby odskoczyć stąd jak najdalej.
- Tym bardziej przyda się wam również na drogę pożywienie.
- Bardzo dziękuję za ten twój dar.
- Tylko uważajcie. Będą was obserwować.
- Z tym się też liczymy.
- Do zachodu słońca macie jeszcze kilka godzin. I na pożegnanie: nie muszę Cię chyba o tym zapewniać, w razie czego daj mi tylko znać, a zrobię wszystko, żeby Ci pomóc. No i ile razy będziesz w naszym mieście, czekam na Ciebie z gościną.
Żegnał się On, żegnali się - widząc to - Jego ludzie. I już ruszyli w drogę odprowadzani jak najbliższa rodzina.
W drodze do obozowiska podszedł do Niego Piotr pytając:
- Co robimy?
- Myślę, że najlepiej, gdybyśmy na kilka dni - przynajmniej na parę - zaszyli się gdzieś na pustyni i odczekali, aż się trochę uspokoi.

pory o przepisy talmudyczne
W obozie na pozór nic się nie działo, poza tym, że tych paru uczniów, których zostawiono "na straży" ich dobytku, było maksymalnie zdenerwowanych. Jak się okazało, do nich już dotarły wiadomości o uzdrowieniu człowieka z uschłą ręką - z odpowiednim komentarzem - i to wprowadziło ich w taki stan. Wszystko było spakowane i przygotowane do tego, by można iść natychmiast w drogę. Opowiedzieli im pokrótce, jak się rzeczy mają, a przy okazji ustalono dalszy tok działania. A więc do zachodu słońca należy odpocząć, a nawet - kto tylko potrafi, niech spróbuje spać. Zaś po zachodzie słońca trzeba szybko spożyć kolację z tych darów, które dostarczy uzdrowiony kupiec, i potem natychmiast rozpocząć nocny marsz tak, by na rano być możliwie jak najdalej od Kursi. Pozostawało pytanie:
dokąd?
- Trzeba iść nie tam, gdzie faryzeusze przypuszczają.
- A co oni mogą przypuszczać?
- Że się schronimy w Kafarnaum, między swoimi.
- A może całkiem odwrotnie, że zaszyjemy się głęboko w kraju Trachonitis, gdzieś w pobliżu Cezarei Filipowej.
- Idźmy wobec tego z powrotem do Galilei, gdzieś na północ. Tylko nie przez Betsaidę.
- Oczywiście, ale wtedy musimy zatoczyć duże koło wokół miasta.
Usłyszał głos Janka - który nie brał udziału w rozmowie i od dłuższej chwili go nie było:
- Chodźcie tu! Zejdźcie do mnie! Stąd widać Kafarnaum! Naprawdę, gdy zeszli z płaskowyżu w stronę jeziora, ujrzeli wspaniały widok na część jeziora i drugi jego brzeg.
- Najważniejsze, że mam to, o czym marzyłem: piękny widok na jezioro i na nasze miasto. I zdaje się, że jakbym się rozpędził, to powinienem skoczyć na drugą stronę.
248
249

- Najpierw byś zarył nosem na brzegu - pocieszył go Jakub. - Zleciałbyś z pieca na łeb. Przecież jesteśmy nad powierzchnią jeziora dobrych paręset metrów, a nasze Kafarnaum leży tuż przy wodzie. Wreszcie, w linii prostej stąd do Kafarnaum jest kilka kilometrów. To ci się tylko tak zdaje, że to blisko - tłumaczył mu cierpliwie.
Ale Janek już od dawna tego nie słuchał. Wpatrywał się jak zauroczony w krajobraz, jaki się przed nim rozciągał.
- A więc to, co tam widać - mówił trochę do siebie, a trochę do nich - to Kafarnaum. Widzę dokładnie synagogę w Kafarnaum, a to, co bliżej wody, to z pewnością dom Piotra. A mój dom bardziej na lewo, ale go nie widać, bo wciąż drzewa. Ale widać łodzie, maluśkie jak mróweczki. A tam dalej na lewo, nad brzegiem, co to za miasto?
- To będzie Magdala.
- A jeszcze bardziej na lewo?
- To będzie, na pewno nawet, Tyberiada. To co tak błyszczy, to pałac Heroda Antypasa. Jeszcze się nie zdążył zestarzeć, wybudowany jakieś piętnaście lat temu.
- Dobrze, że przyszliśmy tu przed zachodem słońca, bo można się napatrzeć. A tam dalej, te góry na horyzoncie za Tyberiada?
- Tamte to góry Karmel. Ale to nie nasze, to już Syrofenicja. Ciągnie się pasem nadmorskim od gór Karmel, potem na prawo, czyli na północ, wciąż na prawo, aż w górę. Tam gdzieś będzie port Tyr, jeszcze bardziej na prawo - Sydon. Dawniej na tych terenach mieszkał nasz ród Aser zabrany do niewoli przez Asyry jeżyków wraz z innymi rodami. Na jego miejsce weszli Fenicjanie, którzy ciągnęli od południa, wzdłuż morza. Zresztą to wiesz dobrze.
- No to nie patrzę na nich.
- Spojrzyj wobec tego bardziej na lewo, czyli na południe. Ta góra to święta góra - Garizim, a więc Samaria.
- Tu też nie patrzę.
- To wykręć się jeszcze bardziej w lewo, czyli jeszcze bardziej na południe.
- Już.
- To góry judejskie i Jerozolima. Ten szczyt, który widzisz, to Hebron.
- Już patrzę. A obok Jerozolimy - Betlejem, gdzie się urodził Jezus. Ale ja najbardziej wolę Galileę. A my teraz jesteśmy w Galilei?
- Do niej należy całe jezioro wraz z brzegiem.
- To znaczy, że Kursi już nie?
- Już nie.
- A do kogo należy?
- To już Dekapolis.
Ogromna, pomarańczowa kula słońca zbliżała się do horyzontu, dając na jeziorze odblask jak od lustra, który uniemożliwiał wprost patrzenie w dół. Czerwona poświata rozlewała się nad horyzontem i idąc w górę przechodziła w kolor żółty, seledynowy, błękitny, aż do jasnego granatu, który rozciągał się nad wschodem.
- Jeszcze chwilkę, jeszcze chwilkę - mówił do siebie Janek. Słońce schodziło poza góry. Wszyscy trwali w zauroczeniu, patrząc na ten codzienny cud słońca i nocy, który się rozgrywał przed
ich oczami.
- Jeszcze pół minuty, jeszcze ćwierć, jeszcze tylko odrobina.
Już!
W tym momencie dał się słyszeć z miasta dźwięk rogu.
- Oho, zakrystianin z synagogi daje znać, że się zakończył szabat. A u nas w domu mama nachyla się nad kagankiem szabasowym i gasi go. Teraz możemy iść spać.
- Spać to ty, kochany, dzisiaj nie pójdziesz. Maszerujemy całą noc. Pośpisz dopiero, gdy słońce wstanie.
- A to nic nie szkodzi, a to nic nie szkodzi. Ja lubię chodzić nocą, bo przynajmniej jest chłodno. Możemy już iść.
- Odkąd ty taki dzielny? Najpierw zjemy kolację.
- No to jedzmy. Chyba zapalimy mały, taki malutki ogienek, bo zaraz zrobi się całkiem ciemno, potem przyjdzie chłód i trzeba się zagrzać; od ogniska - ręce, a od opowiadania Jezusa - serce.
I już nikogo się nie pytając, zaczął zbierać patyki.
Uzdrowiony kupiec spisał się bez zarzutu. Zaledwie kilka minut upłynęło od zachodu słońca, a już pojawili się ludzie z workami na
plecach.
- No, to mamy jedzenia nie tylko na dzisiejszą kolację, ale na
dobrych parę posiłków - skonstatował Judasz.
250
251

Po kolacji ruszyli w drogę.
- Ja te strony dość dobrze znam. Przecież niedaleko, w Betsaidzie, nasz dom rodzinny, Andrzeja i mój. Byle się stąd wydostać jak najprędzej - powiedział Piotr.
- Będzie księżyc, możemy iść całą noc.
Szli w zwartej grupie, szybko, przeważnie milcząc. Jakby zadowoleni, że spieszą się, że nie ma czasu na rozmowy, jakby chcieli to wszystko, co usłyszeli, co przeżyli w sobie przetrawić, przemyśleć, uporządkować. Nie rozciągali się, jak to często bywało. Trzymali Go między sobą, nie pozwalając Mu ani wysuwać się na czoło, ani zostawać w tyle.
Po paru godzinach zachmurzyło się. Niebo przykryła gruba warstwa chmur. Już nie można było iść szybko, ale Piotr i tak był zadowolony:
- W razie czego będzie im trudniej nas znaleźć.
Ten powolny marsz sprzyjał rozmowom. Powrócili do szabatu - przedmiotu sporu z faryzeuszami. Dopiero teraz przekonał się, że nie wszyscy zrozumieli, o co w tym sporze chodziło.
On sam najchętniej milczał. Owszem, lubił zaczynać rozmowę wtedy, gdy nic się nie działo, podtrzymywał ją, gdy ustawała, odpowiadał, gdy Go wprost zapytywali, ale poza tym wolał, by dyskusja przebiegała pomiędzy nimi, by sami szukali rozwiązań, by sami odkrywali wskazania szczegółowe, wynikające z zasad podstawowych. Gdy im się to udawało, cieszyli się jak dzieci i szukali w Nim potwierdzenia swoich odkryć. Na ogół był z nich zadowolony - przynajmniej z niektórych. Choć czasami zachowywali się tak, jakby Go nigdy nie słyszeli, jakby nie zrozumieli nic z tego, co dotąd mówił albo pytali po wielokroć o sprawy najprostsze, które były już dawniej wyjaśniane. Tak było i w tym wypadku.
Gdy już zdawało się, że wszystko zostało wyjaśnione, zapytał Janek:
- To my nie będziemy świętować szabatu?
- Cóż ci znowu do głowy przyszło - zareagował ostro Piotr.
- A przecież Jezus uzdrowił w szabat.
- A co, miał go zostawić cierpiącego?
- O co tu chodzi? Tu nie chodzi o to "cierpi" czy "nie cierpi", ale o generalną zasadę: prawo miłości bliźniego jest ponad wszystkimi przepisami szczegółowymi - uzupełnił Tomasz.
- To znaczy, że ty jesteś przeciwny szabatowi?
- Czy jestem przeciwny? To po prostu nie ta droga. Dlatego też od nich odszedłem, a natychmiast przystałem do Jezusa, gdy tylko Go nawet trochę zrozumiałem. To, że jesteśmy chciwi na majątek, pazerni na każdy grosz, zazdrościmy, bo się drugiemu lepiej powodzi, że w domu wciąż kłótnie, że obok są ludzie domagający się od nas jakiejś pomocy - to oczywiście nikogo z nich nie obchodzi.
Przysłuchiwał się temu, co tłumaczył Tomasz i cieszył się z każdego jego słowa. A ten opowiadał dalej:
- Co się u nas dzieje? U nas to się dzieje, że za uzdrowienie w szabat zabiją cię, ale jeśli nie opiekujesz się starymi rodzicami, to nikogo nie obchodzi.
- No to z tego, co ty mówisz, wynika, że można chodzić w szabat tyle, ile się komu podoba, wolno odwiedzać chorych, a nawet zmieniać im bieliznę, przygotować lekarstwo a nawet jedzenie. Czy tak? - spytał Janek.
- Tak! Po wielokroć tak. A nawet powinno się zalecać w szabat takie uczynki, dobre uczynki. I to nie dlatego, że wtedy mamy dzień wolny od pracy zawodowej, ale że to jest dzień szczególnego oddawania Bogu chwały.
- No, jeżeli tak, to czy można zupełnie przestać uczęszczać do synagogi w szabat, zrezygnować z chodzenia do Jerozolimy, a w zamian za to iść na przykład do starego dziadka z odwiedzinami.
- O nie, co to, to nie.
- A w czym różnica? - upierał się Janek.
- To jest zupełnie zasadnicza różnica. Czytanie Pisma Świętego w synagodze a potem modlitwy i śpiewy mają właśnie to na celu:
pogłębienie naszego życia wewnętrznego przez spotkanie się z Bogiem, który jest obecny w słowie Pisma Świętego, abyśmy w naszym codziennym życiu potrafili się zdobywać na to, by żyć zgodnie z prawem sprawiedliwości, prawdy i pokoju.
Pierwszy nie wytrzymał Filip i zaproponował:
- A może byśmy coś zjedli.
Czuł, jak reszta przyjęła tę propozycję z ulgą. Nie zdziwił się temu. Szli dobrych kilka godzin bez przestanku. Tak jak przewidywał, z czasem ich grupa rozciągnęła się w długą procesję, na końcu której znaleźli się najsłabsi.
252
253

Ledwo tylko przysiedli, Jankowi zachciało się zapalić ognisko. Piotr upomniał go:
- Żadnych ognisk. Połóż się, wypoczywaj, jedz, bo zaraz idziemy dalej. Można napić się wody, wziąć coś do zjedzenia. Ja polecam owoce.
- A to nie będziemy tu spać? - ten zdziwił się niebotycznie.
- Słyszałeś. Idziemy aż do rana. Spać będziemy w dzień. Jakby nagle coś zrozumiał, bo prawie zawołał:
- To my znowu uciekamy?
- A tyś myślał, że idziemy nocą ryby łowić? - zakpił z niego Jakub. - Oj, Janek, Janek, jaki ty czasem wydajesz się być mądry, a tu naraz okazuje się że ty nic, ale to kompletnie nic, nie rozumiesz. Wstyd mi, że jesteś moim bratem - dokuczał mu.
- Nie znęcaj się, a powiedz. Dlaczego uciekamy?
- Byłeś wczoraj w synagodze? Przecież to ty sam przyniosłeś nam tę wiadomość, że Jezusa chcą zabić. Wystarczy?
- To dlatego?
- A czegoś chciał więcej? Mieliśmy czekać, aż Jezusa ukamienują? Dlatego uciekamy.
- No to po co Jezus tak siebie naraża i nas? - spytał naiwnie.
- Po co, po co. To spytaj się, po co inne rzeczy mówił. Choćby, że Bóg kocha pogan na równi z nami - za co Go o mało w Nazarecie nie zabili.
- No to dlaczego Jezus mówi takie rzeczy?
- Janek, coś mi się zdaje, że jesteś bardzo śpiący, bo mówisz od rzeczy. Wolałbyś, żeby Jezus nic nie mówił, prawda? Najlepiej, żeby tylko z ludźmi śpiewał psalmy przy ogniskach, przy wtórze trąbek, bębenków, harf i cytr, a my organizowalibyśmy tańce. A ludzie żyliby dalej w głupocie, tak jak dotąd żyli. Tego byś chciał?
- A, daj mi spokój i nie denerwuj mnie jakimś kamienowaniem.
Spostrzegł, że Piotr tej rozmowie przysłuchuje się niecierpliwie, widząc jak najbliżej siedzący uważnie śledzą tę wymianę zdań pomiędzy braćmi. Wreszcie nie wytrzymał i szepnął do Niego:
- Może już pójdziemy?
- Chodźmy.
- Jeszcze jedno - Piotr powiedział rozkazującym tonem, choć nie podnosił głosu. - W razie ataku nie bronimy się, bo nie mamy
czym, ale uciekamy na kształt gwiazdy: we wszystkich kierunkach. Miejsce najbliższego spotkania: Korozain. Przekażcie to tym, którzy nie słyszeli. Powtarzam: uciekamy we wszystkich kierunkach. Nie wolno podejmować walki. Miejscem następnego spotkania jest Jerozolima. A teraz w drogę.
Ruszyli, choć Janek prawie nawet nie napoczął swojego jedzenia. Znowu szli szybko, pomimo że droga nie była łatwa, bo Piotr omijał wyraźnie utarte szlaki. Coraz rzadziej podejmowali rozmowy. Na końcu szli milcząc, a nawet podsypiając w marszu. Choćby jedną sekundę przymknąć oczy, oprzeć się o ramię towarzysza podróży. Dopiero gdy się zaczęło rozwidniać, Piotr znowu zaproponował odpoczynek:
- Ale trzeba zostać chyba cały dzień. Ludzie odpoczną, nabiorą sił i będziemy znowu mogli iść całą noc. W dzień nie powinniśmy się ludziom pokazywać na oczy, zbyt dużo nas idzie.
Przycupnęli w dogodnym lasku położonym w rozpadlinie terenu i natychmiast zasnęli. Widział, że Piotr zostaje na straży. Przedtem umówił się z Judą-Tadeuszem, Szymkiem i Andrzejem, że będą się zmieniać.
Zbudził Go żar południa. Rozejrzał się. Uczniowie spali. Straż pełnił Andrzej, z czego wynikało, że wszystko funkcjonuje prawidłowo. Zdjął płaszcz, został tylko w sukni, wymienił szeptem parę zdań i znowu zasnął. Obudził Go ruch. Było późne popołudnie. Większość uczniów była już na nogach. Filip z pomocą paru innych przygotowywał uroczysty obiad. Jak zwykle zadbał o to " by były czyste obrusy - przy jednym nie mogliby się wszyscy zmieścić. Poukładał je na ziemi rządkiem obok siebie, tak że stanowiły jeden. Znalazło się wszystko, co trzeba, łącznie z wodą, którą nieśli w bukłakach.
Wiedział nie tylko Filip, wiedzieli wszyscy, że zależy Mu na tym, aby przynajmniej jeden raz w ciągu dnia posiłki odbywały się "uroczyście", jak to uczniowie zwykli nazywać, że nie zgadza się na to, by każdy posilał się gdzieś w drodze, przypadkiem, osobno, ale żeby - jeżeli tylko to jest możliwe - były wspólne i po Bożemu: z uroczystą modlitwą i psalmami na początku i na końcu. Tak było i tym razem, choć zamiast stołu był obrus rozłożony zwyczajnie na ziemi.
Nagle odezwał się głos sępa. Taki jak nieraz jest słyszany, gdy ten ptak leci wysoko nad głową. Teraz dochodził z zalesionego
254
255

wzgórka. Popatrzył w tamtym kierunku, starając się odszukać wzrokiem Szymka, który gdzieś w górze stał na straży. Nie tylko On. Wszyscy. Jakby uderzeni rózgą zamarli, prawie powstrzymując oddech i skierowali w tamtą stronę głowy.
Zobaczył go leżącego pomiędzy drzewami. Teraz Szymek na moment odwrócił głowę w Jego stronę i lekkim ruchem ręki zapraszał Go. Dźwignął się z miejsca, obserwując wciąż Szymka, który teraz trzymał palec przy ustach. Starając się, by nie wywołać najmniejszego hałasu, zaczął wysuwać się spomiędzy Janka i Piotra, którzy obok Niego siedzieli, a potem już na palcach podchodził w stronę pagórka. Tu, po ostrej stromiźnie szedł na czworakach, prawie czołgając się, uważając, by nie zdradzał Go nawet szelest. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden pień drzewa, jeszcze jeden oset, kępa, znowu pień drzewa, aż dotarł do Szymka, który wpatrzony w to, co się tam gdzieś na dole działo, trwał nieporuszony w pozycji leżącej, a teraz wyciągnął rękę, chwycił Go za ramię i delikatnie ale i mocno podciągnął Go do pozycji najdogodniejszej. I wtedy zobaczył.
Szeroką doliną biegnącą w dole szedł oddział żołnierzy królewskich - w odwrotną stronę niż ta, w którą oni zdążali. Ale nie żołnierze byli najważniejsi, lecz jeńcy, których prowadzili. Ci znajdowali się pośrodku tego oddziału, przykryci siatką podobną do siatki rybackiej, tylko że zrobioną ze sznurów i o wielkich okach. Siatka ta była jakby rzucona z góry na całą grupę jeńców, a bokami spadała prawie do ziemi. Żołnierze szli na czele i na końcu w zwartym szyku, a gęsiego po bokach tej siatki spinającej więźniów. W słońcu błyszczały hełmy i lekkie zbroje pokrywające ramiona i piersi żołnierzy. Trudno było wywnioskować, kim mogli być ci więźniowie. Zbyt wielka odległość dzieliła ich, a poza tym siatka utrudniała widzenie. Patrzył na to, co się dzieje przed Jego oczami, sparaliżowany swoją bezsilnością. Aż zniknęli za załomem skalnym.
- Ja schodzę - powiedział półgłosem do Szymka. Szymek skinął w milczeniu głową i pozostał w tej samej pozycji. A On zsuwał się szybko w dół. Zastał uczniów wyczekujących na Niego wciąż w bezruchu. Opowiedział im to, co widział.
- Myślisz, że to wynik poszukiwania nas?
- Jak to nas? - zdziwił się Janek - Przecież my dopiero tam idziemy, skąd oni idą. Nikt nas nie mógł wyprzedzić. Skąd by oni mogli o nas wiedzieć?
- Oj, Janek, Janek, po co ja cię wziąłem ze sobą, po to żeby się wstydzić? Czy nie wiesz o tym, że oni mają świetlny system porozumiewania się i jeżeli chcieli, przekazali o nas informacje wszystkim swoim strażnicom granicznym, gdy tylko wczoraj zapadł zmrok?
- A więc tamtych złapali za nas?
- Nie wiem. Tylko tłumaczę ci, jak dziecku, że jeżeli zachowujemy środki ostrożności, to nie dlatego, iż nam się nudzi.
Do Korozain przybyli po południu. Nie zauważyli nic groźnego. Chociaż niby wszystko przebiegało normalnie, zapowiedział swoim ludziom, że jeżeli tylko spostrzegą cokolwiek podejrzanego, mają dać znać i na dany sygnał wszyscy natychmiast opuszczają miasteczko.
Wieczorem udali się do synagogi, by się modlić. Przełożonego nie było, zastępował go kantor. W synagodze byli prawie wyłącznie Jego ludzie. Od dawna czekał na taką okazję. Wiedział, o czym będzie mówił. To kazanie w Nim rosło, nie dawało Mu spokoju, czuł że jakoś na nie wszyscy Jego uczniowie czekają. I teraz gdy stał przy pulpicie i na nich patrzył, wydawało mu się, jakby ich po raz pierwszy spotkał, a przynajmniej na nowo. Widział ich zmęczenie, ogorzałe, spalone od słońca, ale równocześnie szare twarze, spłowiałe, znoszone odzienie. Spod sukien wystające stopy, niejednokrotnie poobijane, okręcone szmatami, w zniszczonych sandałach albo nawet bose. "Dlaczego oni jeszcze ze mną dzielą swój los? Dlaczego niosą na swych barkach mój los? Dlaczego jeszcze mi towarzyszą? Dlaczego w ogóle zdecydowali się do mnie przyłączyć? I trwają, pomimo że to nie przelewki, że tu chodzi o życie".
Uśmiechnął się do nich. To im się od Niego też na pewno należało.
I zaczął mówić o ich uciekaniu. O tym, że można uciekać, jak ucieka pies, który boi się niezasłużonej kary; że można uciekać jak przestępca, który dokonał czynu złego; ale można uciekać jak prorok, który wypomniał grzesznemu królowi jego winy, jak prorok, który zapowiedział nieszczęście, jak prorok, który odwołuje z drogi błędu i naprowadza na drogę prawdy. I to jest ich uciekanie. To nie jest tchórzostwo. Wprost przeciwnie. Czasem najłatwiej byłoby głowę podstawić pod topór. Taka pokusa przychodzi, gdy człowiek jest zmęczony do ostateczności i były takie wydarzenia w historii Izraela, że prorocy prosili o śmierć, ale Bóg ich nie wysłuchał, tylko kazał
256
17 - Jezus
257

pełnić wyznaczoną misję. I taka pokusa również im grozi - ale muszą pełnić misję swoją do końca.
Chociaż znajdowali się w publicznym miejscu, jakim była synagoga, dobrze im tu było, jakby wciąż byli gdzieś na pustyni, w swoim kręgu. Słuchali Go. Najwyraźniej wiedzieli, że to kazanie do nich - specjalnie do nich i o nich. Tak to odbierali, w najgłębszym skupieniu i uwadze.
Wobec tego mówił im dalej, że historia Izraela uczy i tego, że prorok jest prześladowany. To należy do definicji proroka. Można powiedzieć w sposób jednoznaczny: gdyby prorok nie był prześladowany, wtedy jest fałszywym prorokiem. Głosi nieprawdę, bo przeląkł się i mówi to, co ludzie chcą. Albo zaraził się światem i mówi to, co się ludziom podoba. Jest fałszywym prorokiem nawet, gdyby nic nie mówił, właśnie dlatego, że nic nie mówi. Tak też można uzyskać odpowiedź na pytanie, kim jest prorok. Prorok to jest ten, kto mówi prawdę i za prawdę jest prześladowany. Byli wielcy prorocy - tak my nazywamy Izajasza, Jeremiasza, byli mali prorocy - tak nazywamy Joela, Ozeasza.
Zaczęli przychodzić ludzie. Pojedynczo, po dwóch, po trzech. Jeszcze zagadani, zdyszani, przygnani tą sensacją, że Jezus z Nazaretu zawitał do ich miasta, wnosili ten rozgwar ze sobą, ale po wejściu zamierali, widząc Go na bimie mówiącego, widząc zasłuchaną grupę Jego ludzi. Przycichali, gasili innych, siadali gdzieś, byle nie przeszkadzać, byle nie uronić nic z tego, czego nauczał, wsłuchując się w każde słowo. Ten napływ ludzi zmuszał Go, by poszerzył adresata:
by nim byli już nie tylko Jego uczniowie - aby nikt nie czuł się intruzem, ale by znalazł dla siebie treści takie, jakich potrzebuje do życia.
Rozwijał więc ostatnią myśl szerzej, tłumacząc, że byli i są prorocy, których nikt nie nazywa prorokami, a którzy naprawdę są prorokami. To ci, co chodzą zwyczajnie ubrani i pracują tak zwyczajnie jak inni i żyją, mówią, i zachowują się tak zwyczajnie jak inni, a w rzeczywistości zupełnie inaczej - bo oni naprawdę pracują, naprawdę mówią, naprawdę myślą, naprawdę modlą się. I to jest sól naszej ziemi, światło naszego świata, kwas, który zakwasza całe ciasto, jakim jest nasz naród. I oni, oczywiście, też są prześladowani, bo odstają od swojego środowiska, które jest przesycone dorabianiem się, dogadzaniem sobie, upatrywaniem treści życia w bogactwie. Tylko
że każdemu prorokowi - i wielkiemu, i małemu, i całkiem zwyczajnemu - grozi, że zacznie narzekać na swoje życie, mówiąc sobie:
"Czyż nie lepiej żyć jak inni, nie przejmując się Prawem Bożym. Ot, chodzić do świątyni raz czy drugi do roku, w soboty iść do synagogi, jak zwyczaj każe, zachowywać przepisy faryzeuszy - żeby nie narażać się - i tyle". Ale przecież tak nie jest. Pan Bóg każdego woła po imieniu, jak wołał Samuela. Faryzeusze nazywają to łaską. A to jest sam Pan Bóg, który nam się daje: daje nam siebie, czyli światłość, prawdę, odwagę, wolność. Można Go odrzucić - i to jest największa tragedia człowieka.
Wciąż do synagogi wchodzili nowi ludzie. Z ostrego światła słonecznego do ciemnego wnętrza, mało co widzący. Przyzwyczajali wzrok do zmiany natężenia światła, tym bardziej nadstawiając uszu, przysłuchując się Jego słowom. Niektórzy po chwili, gdy zdążyli Go już rozpoznać, wypadali na zewnątrz, wołając do kogoś:
- Chodźcie, to On, Mistrz z Nazaretu!
Ten ciągły ruch przeszkadzał Mu. Starał się skupić maksymalnie, by nie dać się wybić z rytmu, by zachować ciąg logiczny. Mówił więc dalej, że w rzeczywistości każdy człowiek o coś się troszczy. Również ci, którzy nie wybierają Boga, tylko świat. Oni troszczą się o to, by mieć coraz więcej, by ochronić przed utratą to, co zdołali nagromadzić. Ludzie narzekają, że muszą się martwić o to, co będą jedli, w czym będą chodzili, gdzie będą mieszkali - tym wiązaniem końca z końcem comiesięcznym, cotygodniowym, codziennym - w gruncie rzeczy są bardzo zadowoleni, że mają takie kłopoty, bo czym życie swoje by wypełnili, gdyby im ktoś te kłopoty odjął. I to lubią. Przyzwyczajają się do tego. I gdy już nagromadzą rzeczy pod sam sufit, to zaczynają nimi napełniać kolejną izbę, wmawiając w siebie, że tak trzeba. A naprawdę, okłamując siebie, na to, by nie odkryć pustki swojego życia. A Bóg ludzi stworzył po to, by się troszczyli o Jego królestwo na ziemi. By już tu stawało się to, czym będziemy żyć w niebie. Ale tego trzeba się nauczyć. I na początku nie jest łatwo żyć wolnością dzieci Bożych i troszczyć się o królestwo Boże na ziemi i w nas.
Nie chciał już przeciągać. Zdecydował się podsumować to, co dotąd tak szeroko omawiał, w kilku konkretnych zdaniach. Powiedział:
- Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby
258
259

w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.
Słuchali Go, ale czy rozumieli to, co On do nich mówił, czy też tylko słuchali Jego: Nauczyciela z Nazaretu - i słuchaliby Go niezależnie od tego, co by mówił. Dodał więc jeszcze parę zdań:
- Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował, albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i mamonie.
Znowu fala ludzi wtargnęła z hałasem i przysiadła. Szkoda Mu było teraz właśnie kończyć. Spróbował wrócić do głównego tematu, poszerzając go o bezgraniczną ufność Bogu. Jak gdyby sobie teraz uświadomił, że dominantą życia człowieka jest strach przed nieszczęściem, wypadkiem, biedą, chorobą, śmiercią, że znamieniem świadczącym o powierzchowności religii człowieka jest poczucie samotności: osamotnienia wobec losu, świata, ludzi. "Tylko żeby to potrafili odebrać, zanotować w swojej pamięci, umieścić w obszarze swoich przeżyć. Tu trzeba przypowieści, a nie upomnień, rad czy poleceń - żeby każdy umiał znaleźć Boga przy sobie jako Kogoś wciąż obecnego i aby umiał odbierać od Niego wszystko, co On daje: radość i cierpienie, bogactwo i biedę, zwycięstwa i klęski - aby umiał pełnić wolę Bożą".
- Dlatego powiadam wam - zaczął - nie troszczcie się zbytnio o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym macie je przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją, nie zna i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Czy wy nie jesteście ważniejsi niż one? - Z całą satysfakcją zauważył, że ten obraz wzbudził zainteresowanie. Powtórzył tę myśl w kolejnym porównaniu: - Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu jak rosną. Nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc trawę polną, która dziś jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż daleko więcej was, małej wiary. Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: Co będziemy jeść? Co będziemy pić? Czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz
niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo Boże i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy.
Potem wybrali się na uroczystą kolację, którą im przyobiecał po tym parodniowym poście na pustkowiu. Spożywać ją mieli w gospodzie na skraju miasteczka, pod szerokim dachem z liści. Ludzie już Go nie opuszczali. Gospoda pękała w szwach. Zajęte byty stoły wewnątrz i stoły na zewnątrz, a gdy ich brakło, ludzie siadali po prostu na ziemi, wszędzie gdzie tylko był skrawek wolnego miejsca.
Siedząc już przy stole, przyglądał się z zainteresowaniem zachowaniu się Jego chłopców. Prawie żaden z nich nie podszedł do kamiennych stągwi przygotowanych przy wejściu dla rytualnych oczyszczeń. Za wyjątkiem Filipa i Judasza. Ale Filip, jak to Filip, powszechnie znany strachajło, umył ręce, choć widział, że koledzy tego nie robią - jeszcze w dodatku rozglądając się trwożliwie z obawy przed obcymi i chyba przed swoimi. Judasz przyszedł ostatni i - nie wiedząc jak zachowali się inni - na wszelki wypadek też umył ręce. Faktycznie nie musieli się myć ze względów higienicznych: co dopiero, tuż przed zachodem słońca, kąpali się w rzece. Jeszcze niektórzy mieli mokre włosy, jeszcze niektórzy wycierali brody. Obserwował ich, jak hałaśliwie śmiejąc się i żartując zajmowali swoje miejsca przy stole, czekając na wieczerzę.
Jeżeli przyglądał się ich zachowaniu z taką ciekawością, to dlatego, że spostrzegł, iż nie jest jedynym, który ich obserwuje. Przy sąsiednim stole siedziała grupa faryzeuszów spożywając posiłek. Oświetlenie w gospodzie było słabe. Z rzadka porozwieszane kaganki nie pozwalały na dobrą widoczność. Dlatego też nie był w stanie rozpoznać ich twarzy, ale zdawało Mu się, że to są faryzeusze, którzy towarzyszą im od pewnego czasu. Pozostało pytanie, czy faryzeusze są przypadkiem w gospodzie, czy też nie. A jeżeli - to kto doniósł, a może się tylko wygadał, że On wybiera się tutaj ze swoimi uczniami?
Tajemnicę wyjaśnił częściowo Janek, który jak zwykle pierwszy przybiegł do stołu, żeby mu ktoś przypadkiem nie zajął "jego" miejsca "u boku Mistrza" i teraz szeptał do Niego:
- Popatrz na prawo. Tylko jeszcze nie teraz, dopiero za chwilę.
260
261
Będziesz się niby rozglądał po sali i wtedy spojrzyj na nich. To są ci "nasi", którzy nas śledzą.
Niektórzy z faryzeuszów już od chwili przerwali jedzenie: odkąd zaczęli pojawiać się pierwsi Jego uczniowie. Byli tacy, którzy wpatrywali się w milczeniu, inni zaś wcale się z tym nie kryli i wymieniali półgłosem uwagi. Nie dochodziły one do Niego, ale domyślał się ich. I już tylko czekał, kiedy faryzeusze przystąpią do ataku. Jednego tylko nie był pewny: Czy Jego uczniowie to spostrzegli, że są przedmiotem obserwacji i dlatego tak się zachowują, robiąc im "na złość", czy też są tego nieświadomi.
Janek znowu szeptał:
- Oni tu za nami przyszli, to ci sami na pewno. Poznaję ich. Teraz się pilnie przyglądają, że my nie obmyliśmy rąk przed jedzeniem. Ale będzie draka.
Po chwili Janek dalej szeptał:
- Ja też nie obmyłem. A może lepiej obmyć, żeby nie doszło do awantury? Jak myślisz?
- Rób, jak uważasz - odpowiedział mu, uśmiechając się.
- Jak tak, to nie. Nie boję się. Zresztą Jakub też nie obmył. On mnie nawet upomniał, żebym nie podchodził nawet do rytualnych konwi, bo ja zapomniałem - przyznał się.
Już wszystkie stoły były zajęte, a jeszcze wciąż nadchodzili tacy, którzy Go słuchali w synagodze, albo tacy, którzy dopiero się o Nim dowiedzieli. Zajmowali miejsca już tylko pod ścianami albo nawet pomiędzy stołami, byle być blisko Niego. Wyciągali swoje pożywienie i posilali się. Ani gospodarz, ani słudzy nie reagowali na to. Zwijali się jak w ukropie. Nie nadążali z obsługą tej masy gości, która im tak nieoczekiwanie wraz z Mistrzem z Nazaretu ściągnęła do gospody. Ci, którzy później przyszli, zostawali poza zasięgiem dachu. Rozsiedli się w kręgu drzew i krzewów i tak spożywali kolację. Na szczęście pogoda wróciła. I choć było chłodno, świecił księżyc i, gwiazdy na bezchmurnym niebie. Siedzący obok faryzeusze znowu powrócili do spożywania swojego posiłku. "Może zrezygnują tym razem, może nie ośmielą się ze względu na ludzi, którzy zgromadzili się w takiej ilości". Wreszcie przyszła kolej na Jego stół i pojawił się sam gospodarz we własnej osobie, niosąc im stos placków na rozpoczęcie wieczerzy. Powitał Go uroczyście i przeprosił za opóźnienie. Zaznaczył na wstępie, że traktuje Go - jak i Jego uczniów - jako
262
swoich osobistych gości i dlatego żadnej zapłaty od nich nie przyjmie.
Przystąpił do wieczerzy. Zaczął jak zwykle wspólną modlitwą. Dopiero wtedy, gdy łamał chleb i rozdawał uczniom, gdy się posilali, usłyszał pytanie:
- Mistrzu, można o coś spytać? Zwrócił się w ich stronę:
- Słucham.
- Dlaczegóż to uczniowie Twoi nie przestrzegają zwyczaju ojców, lecz zasiadają do jedzenia z nie umytymi rękami?
Usłyszał to pytanie w pustce. Uświadomił sobie z niejakim zdziwieniem, że to duże, bądź co bądź, zbiorowisko ludzi, dotąd szumiące rozmowami na pozór swobodnymi, przetykanymi wybuchami śmiechu, cały czas na ten moment czekało i jest świadome, że tak faryzeusze jak i uczeni w Piśmie nie przyszli tu na jakąś pogawędkę, ale na kolejną rozprawę z Nim, że pytanie jest tylko pretekstem do wejścia w istotne problemy.
- A nie przyszło wam do głowy, że my tak specjalnie robimy? To mówił Tomasz, który usiadł przy bocznym stole, jakby podkreślając swoją niezależność. Był w znakomitym humorze i w dobrej formie - zawsze pora ranna i wieczorna najbardziej mu odpowiadały. I wyglądało na to, że zabiera się do generalnej rozprawy z obecnymi tu faryzeuszami. Trzeba było przyznać, że tym słowem "specjalnie" zaskoczył ich.
- Co to znaczy "specjalnie"? Jak ty to rozumiesz?
- Dlaczego powiedziałem "specjalnie"? Przypomnę wam waszą, faryzeuszów, historię. Był okres, przed mniej więcej dwoma wiekami, za dynastii Seleucydów, kiedy z grupy pobożnych chasydów oderwała się grupa faryzeuszów. Głosili, że trzeba żyć po żydowsku między Żydami i odrzucać wszystko, co jest pogańskie. Zorganizowali się w gminach zwanych chaburot, do których przyjmowali kandydatów po okresie prób i tak dalej, i tak dalej. Na owe czasy była to rewelacja i zdawało się, że odnowi skostniałą religię mojżeszową.
- Po co to opowiadasz? To, co wszyscy wiedzą - zaatakował
go jeden z faryzeuszów.
Ale Tomasz jakby tego nie słyszał i mówił dalej:
- I zdawało się, że stanie się coś takiego, co będzie można porównać do reformy Ezdrasza i Nehemiasza, że faryzeusze ukażą w
263

pełnym świetle prawdę Bożą, jaką On przekazał swojemu narodowi wybranemu. Że zabłyśnie ona nowym światłem jak gwiazda poranna i sprawi, że naród izraelski poprowadzi wszystkie ludy całego świata do nowego życia.
Tomasz przerwał na moment. Panowała taka cisza, jakby to nie mówił nie znany im bliżej człowiek, ale sam arcykapłan.
- No i upłynęło dwieście lat i okazało się, że góra urodziła mysz. Wrażenie było piorunujące. Gdyby się w tym momencie odezwał grom i błyskawica rozdarła sklepienie, nie wywołałaby takiego efektu. Uderzenie było tak potężne, że wszyscy zamarli. Czekał, co będzie dalej. W tej ciszy wciąż trwającej wstał "Jego" uczony w Piśmie - jak go Janek przezwał: Szymon Trędowaty - i spytał głosem wydobytym gdzieś z głębi gardła:
- Coś ty powiedział? Góra urodziła mysz? Mógłbyś mi to wytłumaczyć, bo tego nie rozumiem?
Ale Tomasz był w dobrym humorze i wciąż jakby zdawał się nie widzieć niebezpieczeństwa w poruszaniu tych zagadnień powiedział ze swobodą dziecka bawiącego się sztyletem:
- Ty chcesz, żebym ci to wytłumaczył? Mogę ci to wytłumaczyć, choć liczyłem na twoją inteligencję i myślałem, że nie potrzebujesz dodatkowych wyjaśnień, ale trudno. Nie pierwszy raz rozczarowałem się w życiu.
Patrzył na twarz doktora w Piśmie i widział, jak ten się skręca z wściekłości, że Tomasz tak bezkarnie z niego kpi - a wciąż nie wiedział, o co chodzi Tomaszowi.
- Przecież obiecywaliście i zapowiadaliście, że będziecie wiernymi interpretatorami Pisma Świętego.
- I co? Ty uważasz, że nie jesteśmy?
- Wyobraź sobie: uważam, że nie jesteście żadnymi interpretatorami, a Pisma Świętego w szczególności. Za to wymyśliliście swoisty twór, który się nazywa Talmud, częściowo spisany, a w o-gromnej reszcie przekazywany ustnie, który ma tyle wspólnego z Pismem Świętym, co ja z cesarzem rzymskim.
- Coś ty powiedział? - wykrztusił po raz drugi jego rozmówca.
- Nie uważaj mnie za idiotę ani nie zmuszaj mnie, żebym tak musiał myśleć o tobie. Ale dobrze, jak nie ma innej rady, to ci wytłumaczę. Weźmy tak całkiem praktycznie. Gdyby ktoś nie znał Pisma Świętego, a znał tylko wasz Talmud i chciał na jego podstawie
264
l
coś wnioskować o Objawieniu Bożym zawartym w Torze, to do jakich wniosków musiałby dojść?
Uczony wciąż czekał na moment, kiedy Tomasz odkryje się, popełni jakiś prosty błąd wynikający z niewiedzy, z niedouczenia czy też z nielogicznego sposobu myślenia, a wtedy z łatwością go zniszczy. Wciąż czekał i denerwował się, że Tomasz nie stwarza mu możliwości ataku.
- Co to znaczy do jakich wniosków? - spytał któryś z faryzeuszów. - Talmud podaje wskazania praktyczne, życiowe, wynikające z Pisma Świętego.
Tomasz zaśmiał się w głos, ale natychmiast spoważniał i zapytał:
- Popatrz mi głęboko w oczy. Czy wyglądam na idiotę? Jeżeli tak, to trudno. Mów tak dalej. Ale jeżeli nie, to bardzo proszę, zastanów się nad tym, co mówisz. Bo, żebyśmy nie pozostawali na ogólnikach, powiedz mi, proszę, jakimi głównymi tematami zajmuje się Talmud? Jak można by pogrupować go tematycznie?
- Rozmaicie, zależy od zainteresowania.
- Może ja ci pomogę. Pierwszym wielkim tematem jest szabat. Zgoda?
- Masz rację, szabat, fundament Przymierza.
- Dość, wystarczy tych zachwytów. Drugi temat: czystość rytualna.
- Cieszę się, że jesteś tak dobrze zorientowany i tak nas oceniasz. Czystość rytualna gwarantuje nam, że jesteśmy Izraelitami, wybranym narodem.
- Dziękuję za komplementy. Trzecim tematem są dziesięciny.
- Nie mylisz się. To kolejna nasza izraelska sprawa wiążąca nas w jeden naród, zwłaszcza teraz, kiedy...
- No, można by dodać jeszcze: obrzezanie. I zasadniczo na tym wyczerpuje się treść Talmudu.
- A co ci się w tym nie podoba? Czy nie są to ważne tematy? Tomasz już zaczynał "gotować się", ale jeszcze potrafił zapanować nad sobą i zaczął spokojnie tłumaczyć:
- Co mi się nie podoba? Zaraz ci to wytłumaczę. Kto zna Talmud, a nie zna Pisma Świętego, może przypuszczać, że Pan Bóg objawił nam prawdy dotyczące szabatu, czystości rytualnej, dziesięcin, no i obrzezania. A gdybyśmy tak weszli w szczegóły Talmudu, co można się dowiedzieć na przykład o szabacie. Można się dowie-
265

dzieć, że istnieje trzydzieści dziewięć czynności, które, według rabinów, gwałcą szabat. Mam je wyliczyć? To by trwało zbyt długo. Podam niektóre szczegóły dla przykładu. Zabrania się związania czy rozwiązania węzła na sznurze, zgaszenia lampy, zrobienia dwóch ściegów igłą, napisania dwóch liter, przeniesienia z domu do domu choćby jednej suchej figi, rozpalenia ognia, aby przygrzać posiłek. I dalej, dla przykładu: gdy kogoś bolą zęby, może wypłukać usta octem, ale musi tę wodę połknąć, bo nie wolno dokonywać zabiegów leczniczych. A gdy ktoś zwichnie nogę, wolno mu ją włożyć do wody, bo to jest zwyczajne mycie codzienne, ale nie wolno nią w wodzie poruszać, bo to jest zabieg leczniczy.
Przycichło. Wyczuł, że wszyscy słuchają Tomasza świadomi, że on po prostu kpi z tego, co faryzeusze traktują z największą powagą.
- I tobie to się nie podoba? - chcieli go przyłapać chociażby na jakimś sprzeciwie.
- Mnie się to nie podoba? A tobie się podoba? Jak tobie to się podoba, to muszę cię zmartwić, bo są rabini, którym się to nie podoba i wysilają swoje mózgownice, jak wykręcić się z przepisów, które sami wymyślili.
- O czym ty mówisz?
- O czym mówię? Przecież niektórzy uczeni twierdzą, że jeżeli wielbłądnik potrafi rozwiązać węzeł jedną ręką, to nie narusza szabatu albo jeżeli węzeł wiąże się nie na sznurze, ale na taśmie, to wtedy nie podlega ta czynność pod zakaz szabatowy. Czy jest tak, jak mówię, czy nie jest tak?
- Tak, istnieją rozmaite opinie świątobliwych rabinów...
- W porządku - przerwał mu Tomasz. - Nie wysilaj się na więcej. Ale odpowiedz mi na pytanie: Czy już wiesz, o co mi chodzi?
- Nie, nie wiem - wyznał jego rozmówca.
- No to może ja ci pomogę innym faktem. Drugim głównym tematem waszego zainteresowania obok szabatu - jak to ustaliliśmy - jest czystość rytualna. Takie sprawy jak naczynia, namioty, krowy, łazienki, ogonki owoców, ręce. Zgoda?
Nie było odpowiedzi, wobec tego Tomasz mówił dalej:
- I dla przykładu, gdy chodzi o ręce, wasi mistrzowie mówią:
Kto je chleb bez umycia rąk, podobny jest do tego, który uczęszcza do ulicznicy, kto zaniedbuje umywania rąk, będzie wykluczony ze świata. Nawet macie specjalne przekleństwa na tych, którzy tak się
zachowują, a zmarły przed dwudziestu laty rabin Hillel mówił, że tacy zaliczają się do chamów.
Tu już któryś nie wytrzymał i wybuchnął:
- Ty się Hillela nie czepiaj, boś nie jest godzien mu butów czyścić.
- Nie, nie, ja się nie czepiam, tylko cytuję. A teraz, wracając do głównego mojego pytania, już wiecie, o co mi chodzi?
- Twoje myślenie jest bardzo dla nas skomplikowane.
- Moje myślenie jest skomplikowane! Mój Boże! Ale niech będzie. Mnie również chodzi o to, że zapraszacie cały naród do - jak to nazywacie - "łoża różanego", gdzie wszystko - jak zapewniacie - jest jasne, określone, opisane i ustalone, i każdy już wie, co jest grzechem a co nie, i kiedy jest prawdziwym Izraelitą a kiedy nie. A w rzeczywistości tworzycie ludziom tysiące skrupułów, zmuszacie ich do zatrzymywania się na szczegółach, drobiazgach, odwodząc od spraw istotnych. I nie tylko innych prowadzicie na fałszywe drogi, ale sami z siebie robicie karykatury człowieka. Przecież nie bez powodu ludzie mówią, że jest siedem rodzajów faryzeuszy.
Nie spodziewał się, że Tomasz odważy się tak daleko pójść, że się odważy tyle powiedzieć. Otwarcie, publicznie, wobec wszystkich, całej tej społeczności, która naszła gospodę idąc za Nim: Nauczycielem z Nazaretu. Posłyszał zduszone słowa któregoś z nie opodal siedzących faryzeuszów:
- Jak on śmie to mówić?
I miał rację. Tego, co ludzie mówili między sobą, nikt nie śmiałby powiedzieć im wprost w oczy, a co dopiero publicznie. A Tomasz, jakby nieświadomy tego, co robi, zaczął na wpół poważnie, na wpół kpiąco wyliczać słynne kategorie faryzeuszów:
- Faryzeusze chciwi, oczywiście na pieniądze; faryzeusze zgarbieni: okazują na zewnątrz swoją fałszywą pokorę; faryzeusze z rozbitym czołem: którzy chodzą ze spuszczonymi oczami, aby wzrokiem nie grzeszyć i co rusz rozbijają się o jakieś przeszkody; faryzeusze skrzywieni: którym się nigdy nic nie podoba; faryzeusze rozdarci:
którzy nie wiedzą, co najpierw powinni wykonać; faryzeusze od "dobrych uczynków"...
- Wiemy, o czym mówisz - zdecydował się ratować sytuację faryzeuszów "Jego" doktor w Piśmie. Miał uśmiechniętą twarz, jakby rozbawioną usłyszanym dopiero co dowcipem, tylko złe błyski w
266
267

oczach świadczyły, co myśli na ten temat. - Ale jeżeli cytujesz ten pamflet wymyślony przez naszych wrogów, to powinieneś dodać i jeszcze jeden typ faryzeusza: taki, który się boi Boga.
- Wiem, wiem, wymienia się i takich, podobno są i tacy, i ja osobiście życzę wam, by było takich wśród was jak najwięcej. Tylko przyznam się zupełnie szczerze, bardzo trudno takich spotkać. Podobno są tacy: Gamaliel, wnuk Hillela, Nikodem. Sam się dopytuję o takich, ale gdy mi usiłują wymieniać, nie jest ich więcej niż palców u jednej ręki, a przecież was jest kilka tysięcy. Mógłbyś mi postawić jeden zasadniczy zarzut: Co mnie to obchodzi. Wasza sprawa. Jeżeli lubicie chodzić na rękach, stać na głowie - proszę bardzo. Ale tak nie jest.
- Tak - któryś z nich powtórzył za nim. - Ja się ciebie pytam, co cię to obchodzi?
- A więc proszę bardzo. Ja już odpowiadam. Wy uczycie cały naród takiego postępowania. Nie ma miasta, żeby nie było kilku albo kilkunastu synagog, nie ma miasteczka, żeby nie było paru, nie ma wsi, przysiółka, żeby nie było synagogi a obok niej łaźni i chederu do nauki dzieci. A przełożonymi synagog w większości jesteście wy. I czego uczycie ten biedny naród izraelski? Talmudu. Nie, nie Pisma Świętego, ale waszego Talmudu. Czyż to nie o was powiedział prorok Jeremiasz:
"Naród mój jednak nie zna Prawa Pańskiego.
Jak możecie mówić jesteśmy mądrzy
i mamy Prawo Pańskie.
Prawda, lecz w kłamstwo je obróciło
kłamliwe pióro pisarzy".
Już wiecie wreszcie, o co mi chodzi? Zagubiliście się w morzu spraw błahych. Prawdy istotne zniknęły w wielości bezwartościowych drobiazgów. Komentarz przesłonił Prawdę, którą chcieliście tłumaczyć. A jaka jest ta Prawda, którą niesie Pismo Święte? Coście zagubili, przegadali, no co? - przypierał ich do muru, chciał by wreszcie wypowiedzieli to największe słowo.
Ale mu uciekali, wymykali się jak ryba z sieci:
- Bądź przekonany, my boimy się Boga.
Wobec tego nie miał wyjścia i musiał je sam powiedzieć:
- Już zostaw, zostaw twoje zapewnienia o bojaźni Bożej, bo mi działasz na nerwy. Wyście wciąż nie doszli do głównego przykaza-
268
nia Prawa: miłości Boga i bliźniego, nawet tych tematów nie dotykacie. Jeżeli czegoś uczycie, to nienawiści do tych - żeby było śmieszniej - którzy nie zachowują mycia rąk. I o to mam do was pretensje, wy za to ponosicie odpowiedzialność przed Bogiem i historią swojego narodu, że zaprowadziliście go na manowce.
- Nie doceniasz tego, cośmy zrobili dla narodu wybranego.
- Coście zrobili? - zdziwił się Tomasz. - Może ci, którzy przed dwustu laty rozpoczynali reformę, mieli w zamiarze dotrzeć do najważniejszych prawd Pisma Świętego, ale im nie wyszło. Brakło siły, inteligencji, rozpędu, ochoty, zatrzymali się na pierwszych odkryciach i zaczęli się kręcić jak pies wokół własnego ogona. Tak oni, a za nimi i wy przez te ostatnie dwieście lat: wokół szabatu, czystości rytualnej i dziesięcin. Na więcej was nie stać i tak ogłupiacie siebie i ludzi.
To ich rozwścieczyło do białości. Swoją bezsilność pokryli wrzaskiem i przezwiskami:
- Toś jest głupi. Ty nic nie rozumiesz. Przecież to jest miłość ku Bogu, gdy staramy się zachować szabat tak jak On.
- Czy naprawdę na tym ma polegać szabat, żeby nic nie robić?
- A czy w Piśmie Świętym, którego tak bronisz, nie jest napisane, że w siódmym dniu Bóg odpoczywał? Odpowiedział prawie śmiejąc się im w nos:
- Przecież w szabat świeci słońce, pada deszcz, rosną rośliny, wiatr wieje, rzeki płyną, ptaki latają, a krowy dają mleko - w szabat świat istnieje. Nie przyszło to wam nigdy do głowy?
Oni bardzo dobrze zrozumieli, o co mu chodzi, od pierwszego już zdania. Bo od razu poderwały się głosy protestu, wyskoczyły nad głowami zaciśnięte pięści. To była sama wściekłość, nie poparta żadnymi argumentami, żadną obroną. Uciekli z tego tematu w poprzedni:
- Jakim prawem tak o nas mówisz?! Co się czepiasz Talmudu! Czyż dla nas jest coś ważniejszego niż Pismo Święte? My tylko chcemy je wyjaśniać i nauczyć wprowadzać je w życie codzienne.
Ale w ten sposób wpadli po same uszy. Tomasz wykorzystał natychmiast ich błąd, tym bardziej, że to pomogło mu powrócić do jego głównej myśli:
- Wy i Pismo Święte. Warn na Piśmie Świętym zależy? Po co ja w ogóle z wami jeszcze rozmawiam, jeżeli nie orientujecie się, czego nauczają wasi wielcy rabbi?
269

- No powiedz, jakeś taki mądry.
- Wcale nie jestem taki mądry, ale wiem, co oni głoszą. Jeśli nie wiecie, posłuchajcie: "Większą moc posiadają słowa uczonego niźli słowa Tory". Wystarczy? Może jeszcze trochę: "Gorszą rzeczą jest postępować wbrew słowom uczonego niźli wbrew słowom Tory". Mam jeszcze coś dodać? Proszę bardzo: "Słowa Tory zawierają rzeczy zakazane i rzeczy dozwolone, przykazania ważniejsze i mniej ważne, ale słowa uczonych są wszystkie ważne".
To ich do końca wytrąciło z równowagi. Tak jak się tego spodziewał, wybuchnęli wściekłością:
- Tyś jest głupi cham!
- Ty nic nie rozumiesz!
- Jak śmiesz nas krytykować!
Ale teraz "Jego" uczony w Piśmie uznał, że jest okazja do tego, by przejąć inicjatywę. Wstał, uspokoił rozwścieczonych:
- Cicho, sza!
I gdy się uciszyło, z wielką pewnością siebie zaczął pouczać Tomasza, jak człowieka, który ma podstawowe braki w swoich wiadomościach:
- Powinieneś to już wiedzieć, że Pan Bóg dał Mojżeszowi Torę, która zawiera tylko sześćset trzynaście przepisów. Ale oprócz tego Torę niepisaną, o wiele obszerniejszą, która też obowiązuje! I my ją przekazujemy - skończył.
Tomaszowi jeszcze tylko to było potrzebne do pełnego szczęścia. Uśmiechnął się, jakby mu ktoś tron cesarski obiecał, i tonem wielkopańskim oświadczył:
- Nie wiedziałem, że przede mną stoi jeszcze jeden prorok, któremu Pan Bóg objawia nowe prawdy.
- Nie, nie ja. My podtrzymujemy te nie spisane prawdy. Tomasz się nagle odmienił, powrócił do dawnego rzeczowego stylu:
- A przecież to również wy utrzymujecie, że w Prawie jest wszystko napisane, tylko trzeba je skrupulatnie studiować, a znajdzie się przepis na wszystkie czynności życia codziennego, prywatnego i publicznego, religijnego i świeckiego. No to po co to Objawienie niepisane? Już nie mów mi o tym, bo mi się mdło robi, a nie chcę cię upokarzać. Zostańmy przy tym stwierdzeniu, bo inaczej się pogubimy.
- Przy jakim znowu stwierdzeniu?
- Dochodzimy do najważniejszego stwierdzenia: przed dwoma wiekami chcieliście zrobić rewolucję, ale wam się nie udała: nie dotarliście do istotnych prawd Objawienia. I teraz stajecie przed Człowiekiem zapowiedzianym przez Jana Chrzciciela, który ukazuje wam i całemu Izraelowi, że istotą Objawienia jest miłość Boga i bliźniego, i tłumaczy, jak należy ją rozumieć. Choćby w Jego wizji Sądu Ostatecznego - i w Jego postępowaniu: w Jego stosunku do chorych i biednych. Uwierzyłem w Niego i wierzę, że On może uratować nasz naród izraelski od błędów, w których tkwi. On spełnia to Przymierze, jakie Bóg zawarł z naszym narodem. Nie tylko ja uwierzy łem w Niego, ale i ci, których tu widzicie, którzy chodzimy za Nim. Uwierzyły już w Niego rzesze ludzi, którzy Go słyszeli. I teraz ja zwracam się do was, żebyście do nas dołączyli - nie do nas, ale do Niego.
- Czyś ty zwariował? My, faryzeusze i doktorzy w Piśmie mamy uwierzyć w tego cieślę, nieuka?
- To nie on zwariował, to wyście zwariowali - tu się odezwał Andrzej. - A kim był Dawid, gdy go Pan powołał. Zwykłym pastuchem, a stał się największym królem Izraela i największym prorokiem.
- Milczeć, chamy, i nie wtrącać się - to mówił uczony w Piśmie, który znowu zabrał głos, gdy uznał, że ważą się sprawy istotne. - My mamy iść za tym waszym Nauczycielem z Nazaretu? To przecież myszygene. To nawet nie myszy gene, to heretyk.
- To wy jesteście heretykami! - Andrzej nie dał się zakrzy-
czeć.
Przycichli jak stado rozgdakanych kur, które zobaczyły jastrzę-! bia. "Spodziewali się odpowiedzi ode mnie, a tymczasem zaatakował
ich Andrzej" - pomyślał z satysfakcją, że znalazł się taki obrońca
i wyręczy ciel.
- To wyście zwariowali - powtórzył już spokojnie Andrzej. - Zamiast powtarzać, coście sami wymyślili albo wasi poprzednicy, i uczyć tych głupot ludzi, powróćcie do czytania Pisma Świętego!
A przestaniecie widzieć sprzeczność pomiędzy miłością Boga a bliź-
| niego.
Ale tylko tyle zdążył powiedzieć, bo już faryzeusze opamiętali się i napadli na niego:
270
271

- Jak śmiesz, chamie, tak się odzywać! Czy wiesz, do kogo mówisz?!
- To On, wasz Mistrz z Nazaretu, tej bezczelności was nauczył! Do czego to podobne!
- Chamy milczeć i słuchać, co wasi nauczyciele wam mówią! - już wrzeszczeli na cały głos.
- Tylko nie "chamy"! - posłyszał z tyłu czyjś wściekły bas. Odwrócił się. To Szymon Zelota tym razem nie wytrzymał i przepychając się przez swoich towarzyszy parł do przodu. Stanął - wysokie, smagłe chłopisko z rękami jak konary - przed nimi. Jeszcze raz, prosto w ich twarze, powtórzył:
- Tylko nie "chamy"! Każdy ma prawo zabrać głos - mówił przez zęby, lekko się zacinając, jak warczący pies, i wszystkim było wiadomo, że nie wolno wykonać żadnego fałszywego ruchu ani wymówić żadnego fałszywego słowa, bo on już nie wytrzyma. A on mówił, wciąż wściekły: - Każdy ma prawo zabrać głos, każdy ma prawo być wysłuchany. Taka u nas zasada obowiązuje, a jak jej nie znacie, to się nauczcie. On ma prawo mówić, jak długo chce - powiedział wskazując na Andrzeja. - Dobrze? - spytał głosem, od którego mogły ciarki przejść człowiekowi po grzbiecie. - I już nigdy "chamy". Dobrze? Bo inaczej gnaty wam poprzetrącam.
Jeszcze chwilkę stał tak przed nimi, rozglądając się prowokacyjnie po ich twarzach. Faryzeusze zachowali się z godnością księżyca, który nie reaguje na obszczekiwanie go przez psa. Niemniej, już słuchali tego, co po tej przymusowej przerwie mówił Andrzej:
- Jest jedna miłość, nie dwie: osobna do Boga, a osobna do bliźniego. A poza tym, do czego i jak byście chcieli ograniczyć miłość Boga? Do świątyni czy do synagogi? Do śpiewów i modlitw?
- To są bardzo trafne myśli, które ty wypowiadasz - zaczął jeden z faryzeuszów w odpowiedzi na opinię wyrażoną przez Andrzeja, pojednawczym tonem, w którym jednak można było wyczuć nutę wyższości. - Ale to, co mówisz, brzmi jakby z ust przybysza z dalekich światów, który nie rozróżnia faryzeuszów od kapłanów. To może kapłani tak uważają. My właśnie wprost przeciwnie - choć przecież również modlimy się w synagogach, to jednak dbamy o to, by świat był świątynią, by całe życie nasze było jak służba w świątyni, jak ona czyste. A więc myjemy ręce przed posiłkiem, tak jak tego rytuału dokonują kapłani. Dbamy o to, by nie jeść nic nieczystego,
nie stykamy się z ludźmi nieczystymi. Chcemy być jak świątynia Boża czyści i święci.
Już miał dość tych rozmów. Nie widział najmniejszych szans, by faryzeusze i doktorzy Pisma Świętego ustąpili bodaj na jotę. Dyskusja prowadziła donikąd. Całe logiczne i mądre rozumowanie Tomasza zginęło w krzyku i wyzwiskach. Nie było sensu dłużej w tym tkwić. Zamiast tu mitrężyć, lepiej iść do ludzi. Będzie przynajmniej jakiś z tego pożytek.
- A może sam Mistrz zechce do nas przemówić. Choćby na temat Talmudu - usłyszał propozycję ze strony faryzeuszów.
Nie spodziewał się takiego zaproszenia. Ale też nie miał już zamiaru korzystać z tego na pozór uprzejmego gestu. Już wszystko zostało wyjaśnione i nic z tego nie wynikło. Powiedział krótko:
- Słusznie Izajasz o was prorokował mówiąc: Lud ten czci Mnie wargami, lecz serce jego daleko jest ode mnie: próżna jest cześć, którą Mi oddają. A nauka, którą głoszą - to nakazy tylko ludzkie.
Wstał od stołu i wyszedł do ludzi zgromadzonych w ogrodzie, do których przebieg rozmowy nie dochodził. Czuł się jakoś wobec nich zobowiązany, aby poinformować ich, co się stało w tym czasie.
I wtedy ich zobaczył. Dosłownie nadział się na nich. Z pewnością nie przypuszczali, że wyjdzie z gospody, aby jeszcze przemawiać do ludzi posilających się na polu. Siedzieli osobno w zamkniętym kole. Wyglądało na to, że dopiero co przyszli. Niektórzy zdejmowali zakurzone sandały, rozkładali płaszcze w trawie. Że to byli żołnierze w cywilu - nie miał wątpliwości. Zresztą zdradzili się sami. Gdy się pojawił, niczego nie podejrzewając, poderwali się, jakby już chcieli Go zaatakować. Uspokoił ich dopiero faryzeusz, który z nimi siedział. Tego rozpoznał łatwo. To z nim dyskutowali w Kursi uczniowie na temat szabatu. "Jednak dopadli mnie". A miał cichą nadzieję, że zrezygnują.
Ale potrafił opanować się. Udał, że ich nie zauważył. I zaczął mówić do ludzi na temat przepisów rytualnych faryzeuszy. Równocześnie pomyślał: "To po to faryzeusze w gospodzie wciągnęli mnie i moich chłopców do dyskusji, bo chcieli nas zatrzymać. Bali się, że udamy się w drogę, a chodziło o to, by zdążyli dojść żołnierze. Liczą, że przenocujemy tutaj. Albo w drodze nas napadną. Dopóki ludzie nas otaczają, jesteśmy bezpieczni". Usiłował skupić się maksymalnie na tym, co chce ludziom powiedzieć, z czym do nich przyszedł. Gdy
272
18 - Jezus
273

mówił na temat czystości rytualnej, o którą faryzeusze tak walczą, wciąż Go prześladowała jedna myśl - czy zaryzykować i spróbować dopowiedzieć rzecz do końca gdy chodzi o jedzenie tak zwane koszerne i poruszyć sprawę jedzenia wieprzowiny. Wahał się, czy ryzykować, czy też odłożyć ten temat na potem. Zdawał sobie sprawę, że to będzie szok nie tylko dla faryzeuszów, ale i dla samych uczniów. Zresztą, jak mogłoby być inaczej. Wreszcie zdecydował się na sformułowanie ogólne. "Ile z niego zrozumieją - ich sprawa, ale wreszcie niech to będzie raz powiedziane". Zamknął więc całą relację jednym zdaniem:
- Zrozumcie, człowieka plami nie to, co wchodzi do jego ust, lecz to, co z jego ust wychodzi. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha - dorzucił na koniec, chcąc ich pobudzić do myślenia.
Był ciekaw reakcji. Ale nie było żadnej. Nie zrozumieli? "Ale to nic, może z czasem". Gdy wracał do wnętrza gospody, spostrzegł że Jego chłopcy byli już na nogach. Czekał na to, że poinformują Go o żołnierzach przed gospodą, ale chyba nikt z nich nie zauważył ich obecności. "Może i lepiej" - pomyślał. Stwierdził, że stoją w pobliżu wejścia do kuchni. I wtedy Mu zaświtała pewna myśl: "A może by tędy się wycofać?". Na razie podeszli do Niego Bartłomiej z Filipem, mówiąc:
- Czy wiesz, że faryzeusze byli zgorszeni, gdy usłyszeli to, co powiedziałeś?
"A więc jednak ktoś zrozumiał". Ale już nie chciał wracać do tego tematu. Nie było na to czasu. Powiedział tylko:
- Zostawcie ich, sami są ślepcami i ślepym wskazują drogę. Otóż jeśli ślepy będzie przewodnikiem ślepego, obaj wpadną do dołu.
Wszedł do kuchni, gdzie było gorąco i parno, a kucharz z pomocnikami uwijali się jak w ukropie. Ale gdy wszedł, przerwali pracę. Podziękował im za smaczne jedzenie. Powiedział:
- Jak to dobrze, że macie przewiew z drugich drzwi. A dokąd one wychodzą?
- Na ulicę.
Wyjrzał, rozejrzał się na obie strony. Była pusta. Powrócił do swoich chłopców. Zwrócił się do Niego Piotr, prosząc:
- Wyjaśnij nam tę przypowieść, bo chłopcy nic z tego nie zrozumieli ani ja też.
274

- O której myślisz? - spytał, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
- O tym, że tylko to człowieka plami, co wychodzi z jego ust, a nie to, co spożywa. Czyżby to znaczyło, że wszystko nam wolno jeść, łącznie z wieprzowiną?
Widział przed sobą oczy Piotra wyrażające absolutne zdumienie. "No, Piotr również zrozumiał" - pomyślał z satysfakcją. Uśmiechnął się do niego i zaczął odpowiadać nie tylko jemu, ale wszystkim, którzy otoczyli Go zwartym kołem, czekając na kolejną rewelację. Zganił ich dobrotliwie:
- I wy też nadal tak niedomyślni jesteście? Nie wiecie, że nie może uczynić człowieka nieczystym to, co wchodzi doń z zewnątrz, gdyż nie przenika aż do jego serca, ale dostaje się do żołądka, a potem jest wydalane na zewnątrz.
Filip jeszcze nie dowierzał i powtórzył pytanie Piotra:
- Bardzo Cię przepraszam, że ośmielam się zabierać Ci czas, ale to znaczy, że wieprzowina nie jest nieczysta i wolno nam ją jeść?
"No, to jednak gnębi ich ta wieprzowina najbardziej. Zwłaszcza Filipa, naszego kucharza". Ale nie dał się zbić z tropu i mówił dalej:
- Nieczystym czyni człowieka to, co zeń wychodzi. Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego, pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, złośliwość, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Wszelkie to zło z wewnątrz pochodzi i ono właśnie czyni człowieka nieczystym.
- Jak tak, to my już nie jesteśmy wyznawcami religii mojżeszowej - zakonkludował Bartłomiej. - No tak, jeśli zaczniemy jeść wieprzowinę, którą Mojżesz zakazał...
- Ty nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany - zabrał głos Tomasz. - Ja też jestem tak samo zaskoczony tym wszystkim, co usłyszałem, jak ty, ale myślmy logicznie. Przecież Bóg sam, a nie na spółkę z szatanem, stworzył świat, wobec tego jest słuszne, co mówi nasz Mistrz, że nie ma zwierząt nieczystych ani pokarmów nieczystych. Ja nieraz na ten temat myślałem, niejeden dzień z moimi kolegami przegadałem. I tu by mi się zgadzało. Może się mnie spytacie, o co mi chodzi. Zaraz to wam wytłumaczę. Zakaz spożywania wieprzowiny był niewątpliwie zakazem sytuacyjnym: Izrael wtedy był w drodze do Ziemi Obiecanej. I nie miał warunków potrzebnych do odpowiedniego hodowania i z kolei przechowywania, konserwowa-
275

nia tego mięsa. Stąd musiały być częste wypadki zatruć, a nawet zatruć śmiertelnych.
Przysłuchiwał się tej rozmowie stojąc oparty o ścianę obok wejścia do kuchni, rozglądając się niby przypadkiem po sali - nie stwierdzał nic budzącego niepokój - i cieszył się mądrością swoich uczniów.
- Czy mogę o coś jeszcze spytać? A jedzenie nieczystymi rękami? - Filip wciąż chciał wyjaśnić swoje niepokoje.
- I to jest nie tylko twoje pytanie, ale i moje, i nas wszystkich. Z tego, co dotąd zdążyłem zrozumieć - dla naszego Mistrza nie ma "nieczystych rąk". Mogą być brudne, ale to jest inna sprawa. Jezus pojęcia "czysty" - "nieczysty" wiąże z kategoriami moralnymi, a nie higienicznymi.
- W ten sposób jesteśmy świadkami nowej rewolucji, która burzy dotychczasowy porządek: nie ma nieczystych zwierząt, nieczystych potraw i nieważne są "nieczyste ręce". Tego nam faryzeusze nie podarują i postawią się na głowie, żeby nas zlikwidować - zamknął sprawę Bartłomiej.
Uznał, że już najwyższy czas, ażeby uciekać stąd. Przerwał im nieoczekiwanie:
- Piotr, zostaniecie tu jeszcze z godzinę. Potem pójdziesz z większością prostą drogą nad jezioro Galilejskie, czekaj na mnie w Kafarnaum. Ze mną pójdą Kuba, Janek, Szymek, Tadek, jeżeli się na to zgadzacie. Tomasz, pójdziesz z nami czy wolisz zostać?
- Widzę, że pójdziecie szybko i daleko. Mnie na takie eskapady już nie stać.
- A nie będziesz obawiał się zostać po tamtej dyskusji?
- Oni nie na płotki polują, tylko na pasterza trzody. Co do tego jestem pewny. O mnie bądź spokojny. Uważają tylko - o to Cię wszyscy prosimy - na siebie.
Reszta zasypała Go pytaniami:
- A czemu nie razem? Masz coś do załatwienia? Dokąd idziesz? Czy coś się nie stało?
Nie odpowiedział na żadne z nich.
- Zachowujcie się tak, jakbym był z wami cały czas. Do zobaczenia. A my - tu zwrócił się do wybranej czwórki - wychodzimy nie głównym wejściem, ale przez kuchnię.
276
Ku zdumieniu kucharza i kuchcików przemaszerowali wśród stołów, garnków i koło pieca, bez jednego słowa.
Jeszcze przytrzymał swoją czwórkę przy wyjściu. Wyjrzał na ulicę. W świetle księżyca nie zauważył nic podejrzanego. Sytuacja nic zmieniła się. Było pusto, jak przed chwilą.
- Chodźmy. Idziemy szybko, ale nie biegiem.
Nie był pewien, czy gospoda nie jest obstawiona ze wszystkich stron, ale na razie na to nie wyglądało. Zresztą nie było innej możliwości, trzeba było ryzykować. Chociaż tego nie nakazywał, to przez cały czas, gdy szli przez miasteczko, nie padło ani jedno słowo.




wyprawa do Tyru i Sydonu
Dopiero gdy znaleźli się w polu, Kuba spytał:
- Dokąd idziemy?
- W stronę Tyru.
Zapadła cisza. Zaskoczenie było zbyt wielkie.
- Dlaczego idziemy do kraju pogan? - w którymś momencie pierwszy spytał Szymek.
- Bo uciekamy - wypalił Kuba.
- Uciekamy? - Szymek aż przystanął ze zdumienia.
- Chodź, chodź. Nie ma czasu na żarty - przynaglił go Kuba.
- Nie róbże ze mnie idioty i powiedz, o co chodzi. A poza tym, skąd wiesz, że uciekamy? Mówił ci to Jezus?
- Chodź, chodź - odparł Kuba. - Zaraz ci wszystko wyjaśnię.
- Skąd wiesz? - spytał ostro Szymek.
- I, ty mówisz, że byłeś zelotą, tak? A masz oko z guzika. Nie widziałeś żołnierzy, którzy na nas czekali na polu pomiędzy ludźmi?
- Nie widziałem. Zresztą nie wychodziłem z gospody.
- A, to cię przepraszam.
- Ale o co chodzi? Przecież Jezus teraz nic takiego znowu nie twierdził.
- On nawet nie musiał niczego twierdzić. Po pierwsze, to byli herodianie, którzy nam nie zapomną tego co mówiliśmy o świętowaniu szabatu ani nieszczęsnego łuskania kłosów, na którym przyłapali Filipa. A to, co Jezus dzisiaj powiedział, też mogło niejednego zdenerwować do tego stopnia, że zdecydowano nam wszystkim przyciąć uszu, a Jezusa wyprawić na drugi świat. Nie sądzisz?
- Za co? - upierał się Szymek.
- Słuchaj, stary, czy ty rozumu nie masz? To, co zostało zakomunikowane faryzeuszom, to jest naprawdę rewolucja.
278
- A cóż tam było. Słyszałem wszystko od początku do końca i nic takiego nie zauważyłem.
- No to możemy sobie pogadać o pogodzie.
- Nie wygłupiaj się. Tobie łatwo to wszystko mówić, kiedyś w Nazarecie całymi latami mógł słuchać Jezusa.
- Poddaję się - Kuba wreszcie uległ. - Choć uważam, że to, nawet bez żadnego trudu, powinieneś dostrzec.
- No, dostrzec dostrzegłem. Poszło o unikanie zanieczyszczeń. Nic w tym nadzwyczajnego nie widzę.
- Nie, stary, ty niczego nie zrozumiałeś, jeżeli to tak mówisz. To jest drobny przykład kompletnie nowego spojrzenia na podstawową sprawę dla naszego życia, ale i dla naszej religii, jaką jest miłość Boga i bliźniego.
- A na czym ono polega?
- Po prostu na tym, że miłując bliźniego, miłujemy Boga, że najprostszą i najbardziej podstawową formą slużby Bogu jest służba człowiekowi.
- No, teraz dopiero nic nie rozumiem. Dlaczego tak jest? - zdumiał się niebotycznie.
- Wreszcie coś, stary, doszło do ciebie. Odpowiedź wcale nie jest prosta. Po pierwsze dlatego, że Pan Bóg każdego kocha. Ale to jeszcze mało. Ja nie potrafię tego dobrze ci wytłumaczyć. Jednak spróbuję: Pan Bóg jest w każdym człowieku. Zresztą nie tylko w każdym człowieku. On jest we wszystkim, co istnieje. W kamieniu, w drzewie, w ptaku, w górach i morzach.
Zauważył, że chociaż od dłuższej chwili tej rozmowie Kuby z Zelotą Janek i Tadek przysłuchiwali się i jej przebieg pilnie śledzili, teraz przybliżyli się jeszcze bardziej, żeby nie uronić żadnego słowa.
- Po pierwsze - mówił Kuba - nasza religia głosi Boga osobowego, jedynego, w odróżnieniu od pogan, którzy wierzą, że Bóg tylko jest obecny w świecie. I to jest łaska, że otrzymaliśmy takie objawienie o Bogu osobowym, ale - po drugie - przecież prawdą jest
w co wierzą poganie, że Bóg jest wszędzie obecny. W oparciu również o tę zasadę jest oczywiste, że krzywdząc drugiego człowieka, krzywdzimy Boga.
Zatrzymali się, aby przenocować, dopiero wtedy, gdy się upewnili, że znajdują się poza granicami Galilei.
279

- Teraz możemy się wreszcie wyspać, nie obawiając się herodian - Janek stwierdził z ulgą.
- Oczywiście, jest tu bezpieczniej niż w Galilei, ale herod Antypas dobrze żyje ze swoimi pogańskimi sąsiadami i jego wojska bez żadnych przeszkód penetrują te tereny.
Rano poszli dalej. Szymek przypiął się znowu do Kuby:
- Ale ty jeszcze nie skończyłeś, bo powiedziałeś, że drugim powodem wściekłości czy oburzenia faryzeuszów jest sprawa nieczystości i czystości rytualnej.
- Tak, stary. Bo to nie sprawa, czy się myje naczynia i ręce, czy też nie, ale przesunięcie źródła zła człowieka z zewnątrz do jego wnętrza.
Jakże się cieszył, słysząc to, co mówił Kuba. Jakże się cieszył, że Kuba do Niego dołączył, że stał się jednym z uczniów.
- Ja znowu nic nie rozumiem - tym razem Janek miał wątpliwości.
- Faryzeusze wymyślili, że zło przychodzi do człowieka z zewnątrz, że człowiek sam jest dobry z natury, byle tylko przestrzegał zewnętrznej czystości. Tymczasem Jezus im powiedział, że człowiek już w swoim wnętrzu jest przełamany: już w nim samym tkwi zarzewie grzechu; a więc coś zupełnie przeciwnego niż oni nauczają.
- Teraz i ja rozumiem, dlaczego uciekamy - powiedział Janek. Kończył się sad oliwkowy, przez gałęzie przeświecał widok miasteczka.
- Zatrzymamy się tutaj - powiedział do swojej czwórki. - Wejdziesz do miasteczka - tu zwrócił się do Szymka -żeby się rozejrzeć. Zajdź do gospody, myślę że tu więcej gospód nie ma niż jedna. Możesz coś zjeść. Spytaj gospodarza, czy nie widział jakiejś grupy Izraelitów.
- Jak to, to Ty myślisz, że już mogliby tu być? - zapytał Go zdziwiony.
Tadeusz zaczął go instruować:
- Na koniach, a nawet na mułach prędzej się porusza człowiek niż na nogach. A gdybyś się na nich nawet natknął, to pamiętaj: nie daj się zabić.
Zobaczył, że Szymek dopiero teraz chyba zdał sobie sprawę, że to nie przelewki. Tadeusz powtórzył:
- A więc nie zaczepiaj ich. A gdy cię nawet zaatakują, to uciekaj. Gdy ich będzie gromada, nie uciekaj w naszym kierunku. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem. Ale skąd ty taki fachowiec?
- Bo pastuchy nie tylko pasą owce, ale muszą ich bronić przed bandytami.
- Obiecuję, że w razie czego niełatwo sprzedam swoją skórę - i uśmiechnął się całą szerokością ust, odsłaniając dwa rzędy zdrowych, białych zębów. - Ale przyrzekam: nie będę ich zaczepiał i wrócę tu na pewno. Sam.
Dodał mu jeszcze jedno polecenie:
- A na koniec znajdź jakiś dom na skraju miasteczka, powtarzam: na skraju miasteczka, najlepiej z ogrodem, i spytaj, czy by nas przyjęli na nocleg i na kolację.
- A nie lepiej zostać w polu?
- Jest pełnia, nie znamy terenu. A poza tym, przed nami długa droga. Musimy odpocząć. Pewnie, jak nic nie znajdziesz, to zostaniemy w polu. No, idź i bądź mądry.
- Dziękuję Ci za zaufanie. Ale gdy mnie nie będzie, nie opowiadajcie o ważnych sprawach, bo przed śmiercią chętnie bym zmądrzał - Szymek uśmiechnął się jeszcze raz i pognał w stronę miasteczka.
Patrzyli chwilę, jak ginie im między drzewami i nierównościami terenu, potem rozsiedli się w cieniu oliwek, w bezpiecznej odległości od ścieżki.
- Zjemy coś i pójdziemy spać. Szymek pożywi się w gospodzie.
- Teraz uciekamy, a potem wrócimy do Kafarnaum. Nieprawda? - spytał Kubę tym razem Janek.
- Oczywiście - odpowiedział Kuba, nie bardzo wiedząc, o co chodzi Jankowi.
- No to na co się to przyda. Przecież my się znowu z nimi spotkamy - zakonkludował Janek z logiką dziecka.
- Z naszymi faryzeuszami jest podobnie jak z naszym przyjacielem Szymkiem. Oni nie wszyscy i nie wszystko zrozumieli z tego, co Jezus mówił do nich. No, jeden czy drugi w którymś momencie tak się odezwał, jakby już coś do niego doszło. Ale teraz, gdy zostali sami - jakbym ich teraz widział - już powracają do słów Jezusa, powtarzają każde zdanie i każde słowo. Już ich słyszę, jak co chwila coś nowego odkrywają i jak z tego, co odkryli, płynie jedyny dla nich
280
281
wniosek: trzeba zabić Jezusa, przynajmniej należy Go jak najprędzej postawić pod sąd. A ponieważ nad jeziorem ma zbyt wielu zwolenników, którzy Go obronią, należy Go schwytać już teraz, gdy jest w drodze. Oni wiedzą, że Ciebie, Jezu, nie przekonają, pozostaje - ich zdaniem - tylko jedyna droga: zlikwidować.
- Co to pomoże, że im teraz umkniemy. Przecież wcześniej czy później złapią nas - upierał się Janek.
- Najgorszy jest pierwszy impet. Potem im to minie, rozejdzie się po kościach. Przynajmniej miejmy taką nadzieję, że tak będzie.
- Ale do Tyru?
- Człowieku, tak jest najbezpieczniej. Grupa Piotra przez jakiś czas - taką mam nadzieję - będzie tworzyła pozory, że Jezus jest wśród niej; wszyscy wiedzą, że Piotr jest prawą ręką Jezusa. A gdy się zorientują, że w niej nie ma Jezusa, nie tak łatwo wpadną na to, że Jezus poszedł do kraju pogańskiego. A jak w końcu do tego dojdą, to i tak niechętnie tu wejdą, żeby się nie zanieczyścić.
- A my się nie zanieczyścimy? - spytał Janek naiwnie.
- No i gadaj tu z nim. Dziad swoje, a baba swoje. Myślałem, że wszystko jest jasne i wszyscy wszystko zrozumieli. Mam teraz tobie od początku wyjaśniać to, co tłumaczyłem Zelocie? Jeśli uważasz, że się zanieczyścisz przez kontakt z poganami, możesz odejść. Kandydatów jest dość.
- Coś ty. Ja nigdy nie odejdę od Jezusa, a że nie zawsze wszystko rozumiem, to czemu się dziwisz, przecież jestem najmłodszy wśród nas.
- Oczywiście, faryzeusze nie wejdą do pogańskiego kraju, ale mogą wysłać swoich siepaczy, dlatego trzeba być ostrożnym.
- Tylko my się tak rozpędzamy do tych pogan, ale oni nas zbytnio nie kochają i najmilszym określeniem, jakim nas obdarzają, jest "te izraelskie psy".
- Ale nie zapomnij, że Izraelici inaczej nie mówią o nich jak "te pogańskie psy". - Kuba mówił dalej: - Mnie już od dłuższej chwili prześladuje myśl, że ta Twoja, jak my to nazywamy: "ucieczka", Jezu, ma jeszcze jeden cel - nie wiem, czy nie równie ważny jak sama ucieczka.
- O czym myślisz? - spytał go, uśmiechając się.
- Mnie się zdaje, że ta cała ucieczka jest jedynie pretekstem. Ty robisz kolejny decydujący krok: Ty po prostu idziesz do pogan ze
swoją nauką. Co jest posunięciem o konsekwencjach trudnych do przewidzenia.
Uśmiechnął się z podziwu dla jego domyślności. A Kuba ciągnął dalej:
- Jeżeli się słusznie domyślam, to śmiem twierdzić, że wtedy szału dostaną już nie tylko faryzeusze, ale wszyscy, z kapłanami i esseńczykami włącznie.
- Ale dlaczego? - Janek znowu nie rozumiał.
- Człowieku, bo im wszystkim na poganach nieprzytomnie zależy. Przypomnij sobie, że na głowie stają, by zdobyć jakiegoś prozelitę. I nagle zobaczą, że tych pogan zdobywają nie oni, ale Jezus ze swoją - jak oni twierdzą - herezją. Oszaleją z wściekłości, a z tej wściekłości wyniknie na pewno jedno: będą chcieli zlikwidować Jezusa i to jak najprędzej.
- Czy więc Jezus powinien zrezygnować z nauczania pogan?
- Nie, w żadnym wypadku. Zaprzeczyłby sam sobie. Ale czy nie za wcześnie, Jezu? Czy nie należałoby najpierw zdobyć Izrael dla prawdy Bożej, a potem iść do pogan?
- A czy mi możesz zagwarantować - spytał go z uśmiechem - że dożyję do osiemdziesiątki? Nie. A więc nie ma na co czekać.
- Żeby tylko naszego Szymka nie spotkało jakieś nieszczęście - przerwał dyskusję Janek.
- Żeby tylko mu się nic nie stało złego.
- Na razie trzeba się uzbroić w cierpliwość. Po pierwsze, dojdzie na miejsce. Posiedzi chwilę w gospodzie. Po drugie, pospaceruje po miasteczku. A w końcu najważniejsze: spróbuje znaleźć dom dla nas. To zabiera czas.
- Mamy przed sobą przynajmniej dwie godziny - powiedział do swoich czterech towarzyszy - a może nawet drugie tyle. Proponuję, abyśmy się trochę przespali, z tym, że jeden musi zawsze stać na straży. Zacznę ja. Wy śpijcie, a ja będę czuwał.
Zgodzili się z oporami. Poukładali się wygodnie i zasnęli prawie natychmiast. Wcale się temu nie zdziwił. Byli zmęczeni. Te ostatnie dni były tak bogate nie tylko we wrażenia, ale i w długie marsze. Patrzył na trójkę, która była pogrążona we śnie. Myślał o Zelocie, ale i o reszcie, prowadzonej przez Piotra. Czy oni sobie zdają sprawę, w co się zaangażowali i jak bardzo niepewna przyszłość przed nimi. Czuł ogarniające go zmęczenie i ociężałość. Zamykały Mu się
282
283

oczy. Coraz trudniej było mu podnosić powieki w górę. Przeraził się, że może usnąć. Dźwignął się, żeby zająć pozycję stojącą.
Dopiero gdy uznał, że już minęła godzina, przebudził Kubę, a sam runął prawie jak kłoda i zasnął natychmiast.
Obudził się - obudzono Go, gdy słońce już wisiało nisko nad horyzontem. Wszyscy już byli na nogach i, co najważniejsze, zjawił się Szymek - zdrowy i cały, choć ze zszarzałą, zmęczoną twarzą.
- Wszystko w porządku. Zrobiłem dokładnie tak, jak kazałeś, tylko odwrotnie: najpierw zamówiłem dom, bo mi się tak spodobał, a potem poszedłem w miasto. A dom jest tuż, tuż.
- Możemy już iść?
- Nie ma sprawy. Nasi przyszli gospodarze już chyba zabrali się do przygotowywania kolacji. Aha, było wszystko w porządku, tylko potem napadła mnie jakaś kobieta, chyba wariatka, zwymyślała od psów izraelskich i powiedziała, żebym się stąd wynosił, bo tacy jak ja - znaczy się: Izraelici - przynoszą tylko nieszczęście i kary zsyłane przez ich bogów.
Wyszli szybko z lasku oliwkowego prowadzeni przez Szymka, który nie omieszkał po drodze, jeszcze żartując, przechwalać się:
- A myślałem już, że przyłożę temu i owemu, żeby ich pouczyć i żeby nabrali dla nas należnego respektu, a tymczasem wszystko odbyło się tak bezboleśnie. Aż żal było do was wracać.
- Spełniłeś najważniejsze, misję którą ci polecono i za to się ciebie chwali. A żeś nikomu nie przyłożył, też ci się chwali. Zostaw sobie to na inny czas. Wygląda na to, że będziesz miał jeszcze nie raz okazję ku temu - uspokajał go Tadek.
Dom, na który wskazywał Zelota, był faktycznie pokaźnym domem z zabudowaniami na zapleczu i ogrodem. Teraz na podwórko wyległa chyba cała rodzina w komplecie, od dziadków aż po drobne dzieci. Jeszcze parę kroków i znalazł się twarzą w twarz z głową tego domu, dostojnym starcem, który - składając Mu ukłon prawie do ziemi - powiedział:
- Dziękujemy Ci, Mistrzu z Nazaretu, żeś raczył wybrać nasz dom na miejsce wypoczynku.
Popatrzył ze zdumieniem na Szymka. Ten odpowiedział szeptem, przepraszając:
- Pytali się, kim Ty jesteś. Co miałem powiedzieć. Myślałem, że o Tobie tu nie słyszeli. Przecież nie mogłem kłamać.
"Stało się. Przepadło. Nic z próby ukrycia się. No, to wiadomość rozejdzie się po całej wiosce. Tylko żeby komuś nie przyszło do głowy, aby mnie prosić o uzdrowienie, bo wtedy jutro z rana trzeba będzie iść dalej. Ale chyba nie jest to możliwe, żeby poganie prosili mnie, pogardzanego Izraelitę, o uzdrowienie". Te myśli nieskoordynowane, niekiedy jedne drugim zaprzeczające, przelatywały Mu przez głowę, gdy witał się po kolei z członkami rodziny. Wciąż miał na sobie zdziwiony, graniczący wprost z przerażeniem, wzrok niektórych domowników. Nagle któreś z dzieci, wskazując rączką na Niego, zapytało na cały głos:
- Mamo, to jest też ten pies izraelski?
Młoda kobieta spłoszona, nagle ogarnięta płomieniem wstydu, dłonią przykryła buzię dziecka. Ale nie było wyjścia dla niej. Trzeba było coś powiedzieć dziecku:
- Widzisz, że nie, przecież przyszedł do naszego domu, będzie tu jadł i spal.
Pogłaskał je po głowie, choć w pierwszej chwili dziecko odchyliło się odruchem przestrachu. Zmienił temat:
- Tylko proszę was: nie mówcie nikomu, że ja u was zamieszkałem. Nie chciałbym, żeby ta wiadomość rozeszła się po mieście.
Zapewnili Go, że Jego życzenie zostanie spełnione, choć dostrzegł wymowny wzrok gospodarza skierowany w stronę swojej żony. "A więc już coś musiało zajść. Przepadło. Co mogłem, to zrobiłem. Reszta w Twoich rękach, Boże Ojcze".
Potem była kolacja, spędzona w niezmiernie serdecznej atmosferze, na rozmowach, w czasie których dowiedział się mnóstwa szczegółów z życia tej gościnnej rodziny.
Ale bez przerwy - mimo naturalności i szczerości, którą Mu gospodarze okazywali - wyczuwał z ich strony niepewność. Tak zresztą było od pierwszej chwili: czy ich się dotknie przy powitaniu, czy przekroczy próg ich domu - tym to było dziwniejsze, że przecież to On prosił o gościnę - czy zasiądzie z nimi do stołu, czy będzie spożywał te posiłki, które oni przygotowali. I nie pomagało to, że On nie potykał się, nie miał żadnych wahań ani wątpliwości na kolejnym etapie. Przychodził następny krok i temu znów towarzyszyła ta sama niepewność gospodarzy, ta sama podejrzliwość czy Go czymś nie obrażą, czy On nie będzie miał jakichś oporów. Obserwował to
284
285

z bezbrzeżnym smutkiem, myśląc sobie: "Jaka szkoda, jaka szkoda", aż w którymś momencie nie oparł się chęci, by im powiedzieć:
- Bardzo się cieszę, że przyjęliście mnie jak brata i siedzę z wami przy jednym stole, że dzięki waszej gościnności spędzę noc pod wspólnym z wami dachem.
Jego myśli wypowiedział gorzko Kuba, gdy w którymś momencie znaleźli się sami:
- Nie wiem, czy powinienem płakać z wami, czy śmiać się jak szaleniec z wami.
- A co ci przyszło do głowy? - zapytał go zdumiony Szymek.
- Przecież chyba całkiem nie zwariowałem. Chyba się nie mylę:
Pan Bóg dał nam. Izraelitom, prawdę nie na to, byśmy ją zatrzymali dla siebie, ale byśmy ją ponieśli do wszystkich narodów. Ale jak ją ponieść, jeżeli nasi nauczyciele zakazują nam kontaktów z poganami. Jeżeli musimy uważać, aby cień poganina nie padł na nas.
- Kogo jak kogo, ale chyba najpierw Izraelitów trzeba nawrócić na wiarę izraelską - podsumował Tadeusz.
- Spróbuj to powiedzieć faryzeuszom. Boże, gdyby oni się dowiedzieli, że my dzisiaj jesteśmy w gościnie u pogan!
- Bądź spokojny. Dowiedzą się o tym wcześniej czy później. Gdy już był w swojej izbie, którą gospodarze oddali Mu do dyspozycji, w pewnym momencie posłyszał hałas za drzwiami. Jakaś kobieta krzyczała, płakała, o coś prosiła, a uczniowie i gospodarze coś tłumaczyli. Za chwilę usłyszał pukanie do drzwi. To był Szymek.
- Jakaś kobieta chce się widzieć za wszelką cenę z Tobą. Awanturuje tu się z nami. Odpraw ją, to wariatka. Ta - dodał szeptem - która mnie zwymyślała od psów izraelskich.
- Niech wejdzie.
Szymon odsunął się i do pokoju wpadła kobieta, runęła do Jego stóp wołając:
- Zlituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest bardzo nękana przez złego ducha!
Dźwignął ją z ziemi. Zobaczył nieprzytomne oczy, umęczoną twarz, zabrudzoną rozmazanymi łzami, włosy w nieładzie. Nie był pewien, czy to człowiek nienormalny, czy potwornie udręczony swoim nieszczęściem. Nie bardzo wiedział, co ma z nią zrobić. Mógł wezwać gospodarzy tego domu i spróbować od nich zebrać jakieś informacje. Ale nie było czasu na to. Wyglądała jak niespełna rozumu, jak jedna z nieszczęśliwych, bezdomnych, chorych ludzi, płatających się po drogach i bezdrożach. Zdecydował się na własną rękę przekonać się, z kim ma do czynienia:
- Zostałem posłany tylko do owiec zaginionych z domu Izraela - powiedział spokojnie, niemniej stanowczo. Wykrzyknęła z rozpaczą:
- Panie, dopomóż mi!
Ponowił próbę, tym razem ostrzej formułując odmowę:
- Nie wypada zabierać chleba dzieciom po to, by rzucać go psom.
Czekał z uwagą na jej reakcję. A ona podniosła głowę, popatrzyła Mu w oczy i zaczęła się tłumaczyć zupełnie logicznie:
- Och, wypominasz mi, i to zasłużenie, że napadłam Twojego ucznia. Przepraszam Cię za to, ale zmysły tracę w tym moim nieszczęściu. Tym bardziej, że nasz kapłan nieraz wskazuje na to, że przyczyną wszystkich nieszczęść i gniewu bogów są Izraelici, wciąż obrażający ich.
Słuchał jej i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to człowiek wiedzący dobrze, co mówi, o co prosi, tylko do głębi zgnębiony chorobą swojego dziecka. A ona, jakby na dowód, że myśli logicznie, powiedziała:
- Wybacz, ale skoro mówisz o psach, powiem Ci: przecież i psy żywią się okruchami, które spadają z pańskich stołów. Błagam, uratuj moją córkę. Tyluś ludzi już uzdrowił. Nie odmawiaj mi tej łaski. W Tobie jedyna moja nadzieja.
Już nie wątpił, że ma przed sobą człowieka w pełni normalnego. Dopiero teraz ocenił, jak bohatersko zniosła upokorzenia, na które ją naraził. Pomimo nich wciąż w Niego wierzyła! Musiał przyznać, że coś takiego jeszcze Mu się nie zdarzyło. Przypomniał Mu się setnik z Kafarnaum. "Ojcze, ulecz tę chorą dziewczynę. Niech i tu poganie dowiedzą się, że jesteś miłością, że ich również kochasz! Okaż, że nie jesteś tylko Bogiem Izraela, ale wszystkich ludzi". I zwracając się do czekającej z niepokojem kobiety odrzekł:
- Kobieto, wielka jest twoja wiara. Niech więc się stanie, jak prosisz.
Mimo, że się bronił, upadła Mu po raz drugi do nóg:
- O Panie, wiedziałam, że mnie wysłuchasz. Tyle opowiadali mi wspaniałości o Tobie rozmaici ludzie. To nie mogła być nieprawda. Dziękuję Ci. I niech Cię Twój Bóg błogosławi.
286
287

Wstała już uspokojona i skłoniwszy się raz jeszcze, wyszła. Za chwilę rozległo się kolejne pukanie. To był gospodarz, bardzo przejęty:
- Panie, czy to prawda, co ta kobieta powiedziała? Uzdrowiłeś córkę poganki? Ty, Żyd?
- Tak, a dlaczego to cię tak zdumiewa?
- Bo to oznacza, że Twój Bóg jest silniejszy niż nasi bogowie, że nasi bogowie są posłuszni Twojemu.
- To wcale tak nie jest - wtrącił Kuba, który był przy drzwiach. - Jest jeden Bóg, który dla was jest wieloma bogami.
- Panie - gospodarz zwrócił się znowu do Niego - zostań z nami jak najdłużej. To, co uczyniłeś świadczy o tym, że jesteś Mężem Bożym nie tylko dla Izraelitów, ale i dla nas. Możesz mieszkać tu u mnie. Jeśli zechcesz większych pomieszczeń, możesz z pewnością znaleźć miejsce dla siebie i swoich uczniów u kobiety, której córkę uzdrowiłeś. To Syrofenicjanka, bardzo majętna.
- Jeszcze kiedyś przyjdę do was. Jeżeli nie ja, to moi uczniowie.
Rano, gdy był przy wspólnym śniadaniu z gospodarzami, przyszedł wysłaniec do Niego od Syrofenicjanki: majordomus, z zaproszeniem na uroczystą kolację z powodu powrotu do zdrowia jej małej.
Gdy późnym popołudniem udawał się tam wraz ze swoimi chłopcami, usłyszał coś więcej o tej kobiecie od swojego dotychczasowego gospodarza, który Go odprowadzał:
- To bardzo zamożni ludzie. Mąż - wielki kupiec, właściciel jednego czy kilku statków; sam nie wiem. W tej chwili jest nieobecny. Od paru miesięcy w podróżach kupieckich.
Zaraz potem mógł już przekonać się, że nie przesadzone były relacje o zamożności tej kobiety. Ogromny ogród za wysokim żywopłotem, a w głębi wspaniała siedziba zbudowana w fenickim stylu: w porównaniu do rzymskich budowli lekka, zwiewna, choć równocześnie przestronna. Osadzona na obszernym wzgórzu, z widokiem na góry od wschodu, na morze od zachodu. Od wody ciągnął przyjemny chłodny wiatr przesycony zapachem soli.
W ogrodzie zaskoczyły Go piękne drzewa, nieczęsto spotykane gatunki - niektóre z nich widział po raz pierwszy - a i gatunki miejscowe, ale wspaniale utrzymane: bujne dęby, pinie, drzewa mig-
288
dałowe, sosny, cyprysy. Jeszcze Go zachwyciło źródełko, z którego woda spływała po kamieniach w dół, tworząc niewielką sadzawkę. Zwrócił uwagę na piękne kamienie, najwyraźniej zgromadzone tu świadomie, urzekające kolorami i kształtami. Wokół rosły kwiaty:
czerwone anemony, żonkile, irysy, pomarańczowe margerytki, rezeda, lewkonie, róże. Janek był oczarowany, co rusz czymś się zachwycał i wykrzykiwał, uciszany zresztą przez Kubę.
- Jaka piękna palma! Jakie śliczne kwiaty! A tam co, Jezu? Teraz dopiero dostrzegł przy źródełku jakby malutką kapliczkę, S a w niej kwiaty i jakieś okruszyny jedzenia, bodajże słodkiego ciastka.
- A co to jest? Co to jest?
Niespodziewanie Tadek okazał się specjalistą od tego tematu:
- To kapliczka ku czci tego źródełka.
- Słyszysz, Jezu, jacy ci poganie zabobonni.
- Może źle się wyraziłem - poprawił się Tadek. - To trzeba by powiedzieć: ku czci bogów tego źródełka. A właściwie i to jest źle powiedziane. Przyznam, że ja sobie stworzyłem taką swoją filozofię rozumienia pogan i ich kultu. Dla nich im piękniejsze drzewo, im większa góra, im lepsza woda ze źródła, im silniejsze zwierzę, no i: im mądrzejszy i lepszy człowiek - tym więcej w nim Boga. I przy takich cudach przyrody chętnie umieszczają kapliczki.
- To przy Tobie, Jezu, też się powinno umieścić kapliczkę. Ale jak to zrobić, skoro Ty nie masz swojego domu i ciągle wędrujesz.
- Chwileczkę, oni oddają cześć nie zwierzęciu, górze, kwiatu, człowiekowi tylko Bogu, który w nich jest bardziej obecny. Czy tak? - spytał Kuba.
- Dokładnie tak.
- To wcale nie takie głupie. Ale skąd ty do tego doszedłeś?
- My, pasterze pasący swoje zwierzęta w terenach przygranicznych, mamy kontakty z pogańskimi pasterzami. Dla nas nie ma granic państwowych ścisłych. Myśmy spotykali się nie raz z Nabatejczykami. Przyglądałem się im. Rozmawialiśmy na wszystkie tematy, również na takie.
Przy sadzawce spotkali się z panią domu. Z trudem rozpoznawał w wytwornie ubranej, z pięknie ułożoną fryzurą, kobiecie wczorajszą "wariatkę", jak ją Szymon określał.
- Wybacz, że nie witam Cię z moją córką, ale ona odsypia swo-
19 - Jezus
289

je nie przespane noce. Gdy tylko się zbudzi, przyprowadzi ją opiekunka do stotu. A na razie masz inny prezent: naszego miejscowego kapłana, który Cię darzy ogromnym szacunkiem.
Zobaczył dostojnego starca z długą, cienką, siwą brodą, sięgającą mu aż do pasa, który uśmiechał się do Niego serdecznie.
Potem była wieczerza na werandzie z widokiem na morze. I za to był szczególnie wdzięczny gospodyni.
Największą dla Niego atrakcją była obecność pogańskiego kapłana. Zawsze sobie inaczej wyobrażał takich ludzi i na dobrą sprawę takich spotykał. Ten odbiegał od zwyczajnych schematów. Był człowiekiem otwartym, oczytanym i inteligentnym. Nawiązał z nim kontakt natychmiast. Tak po prostu, jakby się już od dawna znali, bez żadnych wstępów, bez poprzedzających uprzejmości. On zaś jakby się bał, że niewiele ma czasu do dyspozycji, przystąpił od razu do tematów zasadniczych:
- Gdy tak nieraz zastanawiam się nad waszą religią i całą kulturą izraelską, to dochodzę do wniosku, że ogromną rolę odgrywa u was Pismo Święte, którego fragmenty odczytujecie w waszych synagogach na okrągło. A w nim - obraz stworzenia świata: Bóg jako wielki rzemieślnik, który stwarza świat. Po wtóre. Bóg który stwarza człowieka w odrębny sposób niż wszystko inne. A po trzecie, Bóg który daje pierwszym ludziom polecenie: Czyńcie sobie ziemię poddaną - w domyśle: traktujcie ją jako przedmiot.
Uśmiechnął się do siebie wewnętrznie, słuchając wypowiedzi pogańskiego kapłana i przypominał sobie dyskusje, jakie toczył w nazaretańskim domu wraz z przyjaciółmi. Jakie były zażarte, ileż to wieczorów a nawet nocy pochłonęły. A ten mówił dalej:
- Według naszej religii Bóg nie jest kimś z zewnątrz świata, ale w nim jest zawarty. Świat niesie Boga. A jeżeli Bóg jest w świecie, wtedy należy się światu od człowieka pełna cześć i szacunek. A jeszcze lepiej powiedziawszy: nie Bóg jest w świecie, ale świat jest w Bogu. Stąd wynika drugie: człowiek jest jednym z elementów świata, należy do niego. My nie jesteśmy w nim panami, ale cząstką świata. Po trzecie, to, co mamy do zarzucenia waszej religii, można określić desakralizacją świata. A tymczasem: Świat nie jest i nie może być dla człowieka tylko przedmiotem operacji.
Słuchał tego, co kapłan mówi, a równocześnie obserwował mrówkę, która swoim sposobem dostała się na stół, a teraz maszerowała po obrusie. Zauważył to i kapłan i nawiązał do niej:
- Różnica stanowisk znajduje wyraz w stosunku do mrówki. Wy, Izraelici, natychmiast ją strząśniecie na ziemię. Może nawet będą tacy, którzy ją zabiją. My jej nie tkniemy, ale uszanujemy jej prawo wędrowania po stole.
Jego rozmówca poruszał tematy wyrywkowo, szkicując je tylko grubymi liniami, by przejść do kolejnych. Jakby się bał, aby czegoś nie zapomnieć.
Kątem oka obserwował, że Kuba staje się coraz bardziej niespokojny, że ma ochotę już zabrać głos, ale nie chce przerywać.
- Tak przyglądałem się, jak podziwiacie ogród naszej gospodyni, źródło, kamienie. To kolejny przykład, jak wygląda nasz stosunek do świata. Najpierw że są. A po drugie, że są takie zadbane. Mieści się w tym nie tylko nasz szacunek dla Boga obecnego w przyrodzie, ale i pragnienie obcowania z Nim. My nawet w naszych pokojach chętnie hodujemy kwiaty czy rośliny, by przebywać w obecności Boga.
Wciąż trwał delikatny, prawie niedostrzegalny ruch służby przy stole, baczącej by niczego nie brakowało. Zmieniali półmiski, nalewali wina, podchodzili z kolejnymi daniami, nakładali na talerze. Byli zawsze gotowi z ręcznikami i miskami czystej wody do umycia rąk po kolejnym daniu. Jego sąsiad wciąż mówił:
- Dobrze jest przyjrzeć się temu, co znajduje się na naszym stole - co zostało przygotowane przez gospodarzy na dzisiejszą kolację. Mówię o tym, co widzę przed sobą: oliwki, figi, winogrona, śliwki, jabłka, gruszki, granaty, daktyle, orzechy, pistacje, soczewica, fasola, groszek, bakłażany, ogórki, dynie, melony, sałata, cykoria, rzeżucha, pietruszka. Jemy najchętniej owoce surowe nie tylko dlatego, że są smaczne i zdrowe. Również przez szacunek, żeby nie niszczyć ich gotowaniem czy smażeniem. To samo z warzywami. Też najchętniej spożywamy surowe. - Przerwał, czekając na odpowiedź.
Odpowiedział mu krótko:
- Religia objawiona nie neguje obecności Boga w świecie. Przynosi prawdę o Bogu poza światem. Ale to nie znaczy, że tamtej obecności zaprzecza. Bóg jest i taki, i taki.
- Wiem, czytałem to wiele razy u waszych proroków - udało mi się zdobyć egzemplarz waszej Biblii, choć chyba niekompletny. Tak, masz rację, można tę prawdę u was wyczytać. Ale człowiek jest
290
291

zbyt ograniczony. Nie jest w stanie objąć bogactwa rzeczywistości Bożej. Dla niego istnieje tylko: albo - albo. Albo Bóg jest poza światem, albo w świecie.
Zauważył, że ilekroć kapłan zabierał głos, przy stole zapadała szczególna cisza. Odczuł, jakim szacunkiem jest otoczony ten człowiek, jak poważnie traktowane są jego wypowiedzi.
- Myślę, - uzupełnił wypowiedź kapłana - że jeszcze jedno trzeba wziąć pod uwagę. Wyznawcy religii mojżeszowej stanowili małą grupę w morzu pogaństwa. Bojąc się, by nie doszło do zlania się z religiami pogańskimi, przerysowywali obecność Boga poza światem, usuwając w cień prawdę o obecności Boga w świecie.
Kapłan podtrzymał Jego stanowisko:
- Ja bym nawet powiedział: starcie pomiędzy religią mojżeszową a religiami pogańskimi określa się powszechnie jako starcie monoteizmu z politeizmem, ale to jest uproszczenie, a nawet zafałszowanie. To jest naprawdę starcie właśnie wizji Boga poza światem z Bogiem obecnym w świecie.
- Tylko niestety - poszedł już tym samym torem - doszło do starcia, a przecież w zamyśle Bożym miały się te dwie wizje uzupełnić i wzajemnie wzbogacić.
Zauważył, że otworzyły się główne drzwi rezydencji. W nich pojawiła się kobieta trzymająca za rękę małą dziewczynkę, może pięcioletnią. Przez chwilę przystanęły, oślepione blaskiem zachodzącego słońca, ale zaraz zaczęły schodzić po schodach.
- Otóż i moja córeczka.
Gospodyni podniosła się i wyszła w stronę zbliżającego się dziecka. Dziewczynka oderwała się od swej towarzyszki i z rozpostartymi ramionami pobiegła do matki. Ta ją przytuliła, a potem szepcząc jej coś do ucha, wskazywała na Niego. Dziecko trzymając matkę za rękę, a z drugą rączką przy buzi szło ku Niemu poważne, z szeroko otwartymi oczami. Zatrzymała się tuż przed Nim. Nie wypuszczając ręki matki ukłoniła się aż do samej ziemi i powiedziała:
- Dziękuję Ci, że mnie uzdrowiłeś.
Najwyraźniej bała się Go. Potem zajęła miejsce obok swojej mamy, a więc naprzeciw Niego, i nie spuszczała Go z oczu. Nie zwracała uwagi na to, co było przy stole mówione; wpatrzona w Niego wciąż szeroko otwartymi oczami obserwowała Go uważnie, aż po długiej chwili powiedziała:
292
da?
Dlatego mnie uzdrowiłeś, bo jest w Tobie dużo Boga, praw-
A potem, żeby się podeprzeć jakimś autorytetem, dodała:
- Tak mama powiedziała.
Matka objęła ją ramieniem i powiedziała półgłosem:
- Nie przeszkadzaj teraz, widzisz że nasz Gość jest zajęty rozmową.
Wobec tego dziecko zamilkło, ale w dalszym ciągu wpatrywało się w Niego szeroko otwartymi oczami. Kuba podjął przerwany temat:
- To, co religia nasza w wydaniu Jezusa - chce dać światu, to prawda o Bogu, z którym człowiek mógłby nawiązać dialog jak z Ojcem, Bratem, Kimś najbliższym. Chce oddać duchowe podobieństwo człowieka do Boga i aby zaistniało to, co się nazywa miłością człowieka do Boga. I aby człowiek mógł zrozumieć, że jest kochany przez Boga: Stworzyciela i Ojca.
- Wiem, niemniej należy zastanowić się: Czy jest choć jeden Izraelita, który gdy słyszy, że Bóg objawił się Mojżeszowi w płonącym krzaku, żeby Go sobie nie wyobrażał jako dostojnego starca z siwą brodą, we wspaniałych szatach.
- Nawet gdy tak jest, to korzyści przewyższają straty. Prawda o Bogu osobowym ratuje nas przed wizją Boga obojętnego na los człowieczy, przed poczuciem przeznaczenia albo tak zwanego losu.
Wreszcie Kuba nie wytrzymał i korzystając z drobnej przerwy wyskoczył ze stwierdzeniem:
- Ja bym zwrócił uwagę na inny aspekt tej prawdy o Bogu Osobie. To rzutuje i na stosunek do człowieka. Wasze podejście do człowieka ma charakter taki jak wasze podejście do drzew, do roślin - nawet gdy czynicie to z pełnym szacunkiem. Niewolnik był, jest i będzie niewolnikiem, bogacz - bogaczem, rzemieślnik - rzemieślnikiem, chłop - chłopem, nędzarz - nędzarzem, bezrolny - bezrolnym, chory - chorym. Pozostawiacie każdego samemu sobie. To, co Jezus głosi, jest pełną realizacją tego, co się mieści w słowie: miłość, przyjaźń, więź, wspólnota, jedność, społeczność, a zwłaszcza:
wolność. Dla Niego drugi człowiek jest nie tylko przedmiotem zainteresowania, ale jest osobą, której należy się troska, zwłaszcza gdy jest w biedzie, zwłaszcza gdy jest w grzechu.
Przysłuchiwał się temu, co Kuba mówił, z zainteresowaniem ale równocześnie z dystansem. Jakby się tylko osoby wymieniły, ale te-
293

matyka, a nawet zdania i słowa były powtarzane jak te sprzed miesięcy czy lat. Już nie wiedział, czy wtedy On był ich autorem czy Kuba albo inny z Jego nazaretańskich przyjaciół. Przysłuchiwał się tej rozmowie jak tej, która będzie prowadzona jutro, za rok, za lat sto czy tysiąc. Może to wrażenie wywołane było również i przez orkiestrę, która stała z boku. Mata, przygrywająca od samego początku wieczerzy, nie przeszkadzając, nie zagłuszając, urzekała obcymi melodiami i inną kompozycją utworów. Wybijała się zwłaszcza świetna gra harfy i fletu.
- Tak, Jezus ma rację - dodał kapłan. - Idealnie byłoby, gdyby te dwie wizje Boga: immanentnego i transcendentnego połączyły się ze sobą. A praktycznie rzecz biorąc: gdyby religia mojżeszowa - jak to nazwałeś: w wydaniu Jezusa - nałożyła się na religie pogańskie, nic istotnego w nich nie niszcząc. Gdyby doszło do symbiozy tych dwóch wizji Boga, który niesie człowiekowi pełną godność i wolność.
Zauważył, że do gospodyni domu podchodzi sługa i szepce jej coś, mocno zbulwersowany. Na policzkach słuchającej pojawiły się lekkie rumieńce. Gdy odprawiła sługę, zapytała:
- Sługa dał mi znać, że przed bramą zgromadziła się znaczna grupa ludzi, którzy proszą, żeby wyszedł do nich Mistrz z Nazaretu. Czy zechcesz spełnić ich prośbę?
- Czy oni się czegoś domagają? - spytał kapłan.
- Nie, tylko chcą Ciebie, nasz Gościu - tu zwróciła się do Niego - zobaczyć.
- Dobrze, chętnie na chwilę tam pójdę i zaraz wrócę.
- Jak pozwolisz, będę Ci towarzyszył - zaofiarował się kapłan. Zgodził się chętnie i poszli. Dołączyła do nich gospodyni domu ze swoją córeczką. Pochód zamykała czwórka Jego chłopców.
Przed bramą stał spory tłumek, który na ich widok zamarł. Ludzie wpatrywali się w nich tak, jakby dotąd nie wierzyli, że to wszystko prawda: że jest u nich Nauczyciel żydowski z Nazaretu, że jest ich kapłan, że dziecko żyje, całe i zdrowe. Domyślił się tego ze spojrzeń tłumu, które skoncentrowały się w końcu na uzdrowionej dziewczynce i na Nim. Stali tak naprzeciw siebie w milczeniu, aż wreszcie przemówił kapłan:
- Wszystko jest tak, jak słyszeliście, Dziecko zostało uzdrowione "na odległość". Ja znam Gościa i mogę zaświadczyć, że jest człowiekiem Bożym.
294
l
Trwało milczenie i wpatrywanie się - tym razem już tylko w Niego. Domyślał się, że jeżeli nie kierują ku Niemu żadnej prośby, to ze względu na obecność kapłana. Ale przecież nie mógł ich tak zostawić i odejść: ich, którzy dobrze wiedzą, jak Żydzi unikają pogan. Wobec tego podszedł, uścisnął pierwszego mężczyznę, który stał z przodu, pogłaskał jedno dziecko, drugie, trzecie. Pomachał reszcie oboma rękami. Dopiero teraz, gdy ludzie spostrzegli, że to już koniec, drgnęli, podniosły się ramiona w odpowiedzi na Jego pozdrowienie. Zabrzmiały jakieś głosy, chyba dosłyszał:
- Zostań z nami - jakby Go chcieli zatrzymać.
- Jeszcze się spotkamy - odpowiedział i odszedł wraz z tymi, którzy Mu towarzyszyli, do stołu. Przez chwilę rozmawiali na temat tego spotkania z ludźmi. Kapłan, jakby wyczul Jego myśli, powiedział do Niego:
- Chyba się krępowali przy mnie prosić Cię o uzdrowienia, ale sądzę, że jeszcze do tego wrócą.
Dopiero przy stole kapłan powiedział:
- Nie dziw się, że chcieli Cię zobaczyć. To, co my widzimy na co dzień jako judaizm, to jest parodia, to jest zaprzeczenie tego, co ludzkie, to jest szowinizm i nacjonalizm, wściekły fanatyzm, zamykający ludzi w gettach. Patrzymy z przerażeniem na to, co się dzieje. Patrzymy na tych faryzeuszy dziwacznie ubranych, obchodzących nas, pogan, jak trędowatych, jak zakażonych. I nie dziwcie się, że dla nas Żydzi to nie tylko dziwacy, którzy wywołują śmiech i pogardę, to nie tylko fanatycy, którym należy współczuć, ale to fanatycy, którzy głoszą zagładę dla całego świata, którzy gdyby tylko mieli tyle siły, władzy, panowania, wymordowaliby nas: mężczyzn, kobiety i dzieci, wytępili co do jednego i domy nasze spalili, i ziemię po nas zaorali. To ludzie okrutni, dyszący mordem i zemstą, ludzie pyszni i
zarozumiali.
Słuchał tego i było Mu nieskończenie smutno. Zgadzał się w całej rozciągłości z tym, co mówił kapłan pogański. To wszystko było słuszne. Trudno mu byłoby zaprzeczyć, bronić, protestować. Kapłan wciąż mówił:
- A już nie wspominam o tym, jak bardzo ci ludzie nienawidzą siebie nawzajem. Przecież faryzeusze najchętniej wymordowaliby wszystkich kapłanów, a ci nawzajem faryzeuszy. A już nie mówię, jaka jest nienawiść całego narodu - jak to siebie nazywają: wybra-
295

nego do Rzymian. I żeby było śmiesznie, Izrael chce ponieść swoją religię na cały świat. A ja się pytam, gdzie jest jej atrakcyjność. Jakie wartości głoszą, które byłyby dostatecznie przekonywające. Wprost przeciwnie. Są odrażający w swoim egoizmie, w swojej pysze i pewności siebie, przepraszam: w swoim prymitywizmie i głupocie. Dla tych ludzi, którzy przyszli Ciebie spotkać - również i dla mnie - to, co Ty prezentujesz, Jezu, jest tak inne, tak nowe, tak oryginalne, tak zarazem odbiegające od tego wszystkiego, co my dotąd otrzymywaliśmy od Izraelitów, że również mnie osobiście wydaje się, że to zupełnie inna religia, że rozmawiam z człowiekiem wolnym, pozbawionym wszelakich uprzedzeń, kompleksów, zahamowań. A jeżeli Ty mówisz, że prezentujesz to, co jest istotą Objawienia Bożego, to gotów jestem w to uwierzyć. Nie tylko ja, ale każdy normalnie myślący człowiek.
- Istotą sporu jest Objawienie - podjął temat Kuba. - Wy mówicie: "My nie potrzebujemy Objawienia. Nam się Bóg objawia w naturze. W naturze Go słuchamy, w naturze Go spotykamy". Zasada na pozór prosta i przekonywająca. Ale bardzo łatwo stracić grunt pod nogami, z bardzo prostego powodu. Jesteśmy jak rozstrojony instrument. Gdzieś, w którymś momencie, prawie na początku, doszło do pierwszego zachwiania równowagi i to się wciąż pogłębia. Gdy się zacznie słuchać wszystkiego, co nam tak zwana natura zaczyna dyktować, a co często nie jest naturą, lecz zachcianką i dogadzaniem sobie, to dochodzi do katastrofy, to wynikiem tego jest wszystko zło na świecie - i pijaństwo, i narkotyki, obżarstwo, chęć władzy i niszczenie swoich przeciwników, zazdrość i mściwość, zabezpieczanie swojej przyszłości i pazerność. Innymi słowy, to, co nazywamy naturą, może prowadzić nas do samobójstwa. To nieporozumienie zostało zażegnane przez Objawienie. Zdawałoby się, niepotrzebny dodatek, a okazuje się, że element niesłychanie porządkujący nasze pojęcia o człowieku. To u nas zostało świetnie określone jako skutki grzechu pierworodnego, skłonność do zła. - Zamilkł.
Zbliżał się zachód słońca. Ogromna pomarańczowa kula zniżała się nad powierzchnię morza. Wszyscy byli wpatrzeni w ten cud, który się rozgrywał przed ich oczami. Nad horyzontem złocizny stawały się coraz bardziej intensywne, przechodziły w seledyn nad głowami, a z tyłu, od strony gór, niebo było prawie granatowe. Ptaki, jak to przed zachodem, przycichły, tylko pasikoniki, zdawałoby się, nasiliły muzykowanie w krzakach.
Pomarańczowa tarcza słoneczna dotknęła kreski horyzontu. Ścieżka płynnego złota przecięła szarozielony bezkres morski i zostawiała swoje ślady aż na piasku zmywanym lekkimi talkami. Słońce wchodziło w morze. Prawie niewidocznie, a zarazem zadziwiająco szybko. Już tylko połówka słońca jak przecięta pomarańcza siedziała na morzu. Teraz zdawało się, że zanurzanie postępuje jeszcze szybciej. Znad lasu wyszedł blady księżyc. Pojawiły się nad głowami pierwsze gwiazdy.
- Jeszcze, jeszcze, jeszcze - odliczał Janek.
Na morzu siedział już tylko okruch złota w formie jakby maleńkiego grzybka, który już powinien zniknąć, a jeszcze się trzymał jakimś sposobem na powierzchni.
- Już! - obwieścił Janek.
Grzybek zapadł się - słońce zaszło. Jakby ktoś odszedł.
Powrócili do rozmowy.
- Tak, tylko jeszcze chwila - mówił Kuba - a dojdzie się do stwierdzenia, że natura jest zła, a obowiązuje tylko Objawienie. A przecież pomiędzy Objawieniem a naturą nie powinno być sprzeczności, ono tylko ma nasze pojęcia o naturze wyjaśniać, interpretować, ale jej nie zaprzeczać.
- A tak jest naprawdę u was - mówił kapłan. - Weźmy pod uwagę chasydów czy faryzeuszy. Przecież każdy ich krok jest gwałceniem natury, a nawet jeśli nie, to jest jej parodią. Czy my możemy inaczej myśleć, gdy widzimy, jak Izraelici zachowują się choćby w czasie szabatu. I właśnie! Oni powołują się na Objawienie. Jeżeli ktoś liczy, aby nie zrobił w szabat większej odległości niż dziewięćset łokci... Gdy w szabat nie wolno sobie przygotować nic do jedzenia - przecież to jest już, przepraszam bardzo, banda wariatów. I nagle Ty, Jezu, który stojąc na stanowisku Objawienia zawartego w Piśmie Świętym akceptujesz naturę, stworzoną przez tego samego Boga, który się objawiał. Cóż ja Ci mogę powiedzieć. Za wcześnie się urodziłeś. Nie usłyszą Cię. Nie przyjmą Twojej nauki. Nie zrozumieją Cię. Powiedziałem: za wcześnie się urodziłeś. Przepraszam, w ogóle nie powinieneś się rodzić. Czy byś się urodził tysiąc lat wcześniej, czy tysiąc lat później, nic nie pomożesz, wszystko byłoby tak samo. I wreszcie zabiją Cię. Udało Ci się już parę razy uniknąć śmierci. Jak jeszcze długo? Nie zrozumieją Cię. Latają za Tobą dlatego, że chcą być uzdrowieni z trądu, głuchoty, paraliżu, ślepoty. Ale prze-
296
297

cież ich tylko tyle obchodzi: byłeś ich uzdrowił, a nie myślą o tym, że to jest wyraz Twojej litości, miłosierdzia, żałości, że to jest wyraz Twojej miłości ku nim.
Gwałtownie robiło się ciemno. Słudzy rozwieszali lampki oliwne. Odezwały się gdzieś w pobliżu żaby. Nad horyzontem świecił już jasno księżyc. Gwiazdy zdawały się odrywać od czarnej czaszy nieba. Pochłodnialo. I z tym się liczono. Słudzy roznosili lekkie wełniane pledy i pomagali się nimi okrywać. Kapłan wciąż mówił:
- Może nawet do tego też potrafią dojść, ale tylko tyle. Nie stać ich na to, żeby zrozumieć, że to nie tylko Ty tak żyjesz, ale że Ty chcesz, by i oni tak żyli jak Ty. - Zastanowił się. - Im do głowy nie przychodzi, że to jest propozycja Twoja, a nawet coś więcej: że to Twoje wołanie do nich, by zaczęli być tacy jak Ty. A nawet gdyby któremuś to zaświtało w głowie, to prędko odsunie od siebie tę myśl, by nie musiał za nią podążać i zmienić swojego życia.
Mówił jak fachowiec, jak stary praktyk, jak człowiek, który tej sprawie poświęcił życie i ma za sobą całą gorzkość rozczarowań, bezradności i z perspektywy swojego doświadczenia może coś na ten temat powiedzieć.
- Oni wolą, tak jak dotąd, gotować w sposób koszerny, gotować w osobnych garnkach mleko, w osobnych mięso, zabijać zwierzęta w sposób koszerny, dbać o to, by się nie zanieczyścić kontaktem z poganinem, celnikiem, grzesznikiem, chodzić do Jerozolimy na święto Paschy, Namiotów, na rocznicę poświęcenia świątyni i uważać, że w ten sposób są prawdziwymi wyznawcami Mojżesza. A Ty im to wszystko odebrałeś i powiedziałeś, że to nieważne, że ważna jest tylko miłość. I myślisz, że będą Cię kochać? Że pójdą za Tobą?

Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie
Powracał z Tyru i Sydonu jak z ziemi obiecanej. Miało to być miejsce ucieczki, schronienia przed zagrożeniem, jakie pojawiło się ze strony herodianów. Przy tej okazji chciał się rozejrzeć w możliwościach apostołowania wśród Izraelitów rozproszonych w morzu pogańskim. Na koniec marzył o próbie kontaktu z samymi poganami. - A stał się ten pobyt pochodem triumfalnym.
Był goszczony przez ludzi prostych i ludzi znamienitych. Był nieustannie oblegany przez tłumy, które chciały słuchać tej nauki zwanej dobrą nowiną - przeznaczonej dotąd dla biednych i uciśnionych, ale teraz i dla pogan. Mógłby tam pozostawać bez końca, gdyby nie to, że - jak im to powtarzał: "Zostałem posłany przede wszystkim do zaginionych owiec z domu Izraela". Po wtóre wracał, bo był niespokojny o resztę uczniów, których skierował do Kafarnaum. Nie wiedział, jaki ich dalszy los, czy w końcu nie zostali zaatakowani przez herodianów, a zresztą obiecał, że w najbliższym czasie do nich przybędzie. Tak, nie precyzował kiedy, ale nie mógł tego czasu zbytnio przeciągać.
Spodziewał się czegoś podobnego, co zastał po powrocie z nieudanej wyprawy do Nazaretu - że znowu trzeba będzie zbierać rozproszonych uczniów, zaczynać prawie wszystko od nowa. Szedł i słuchał, jak Janek mówił do Tadka:
- Nie mogę się doczekać, kiedy nareszcie wrócimy do Kafarnaum.
- A co, źle ci było w tym pogańskim kraju? Tak mi się coś zdaje nawet, żeś przytył nieco.
- Ja przytyłem? A, całkiem możliwe. Tylu słodyczy w życiu się nie najadłem. Ale żeby tylko słodyczy. Wszystkiego. Przecież jedliśmy bez końca. Ale ty nie patrz tylko na mnie. Wszyscy lepiej wyglądamy. Myślisz, że ty nie? Nawet Jezus... - ale tu się zorientował, że się rozpędził. - No, Ty, nasz Mistrzu, nie. Ale też dziwić się nie
299

ma czemu. Tyś za nas wszystkich pracował. My nie mieliśmy nic do roboty.
Musiał przyznać, że Janek trafnie ocenił Jego stan. Był zmęczony jak rzadko. Cały ten pobyt, chociaż miał charakter jednej wielkiej wizyty gościnnej, to naprawdę wymagał wciąż ogromnego napięcia i skupienia. Inna problematyka, inni ludzie, inne zwyczaje, inny styl życia. Trzeba było być wciąż niezwykle skoncentrowanym, żeby nie popełnić jakiegoś błędu, żeby kogoś nie urazić, nie dotknąć. Trzeba było uważać na każde słowo, żeby nie być źle zrozumianym, fałszywie interpretowanym. A do tego rozmowy przeciągały się do późna w noc, spotkania w większych grupach i kontakty indywidualne obciążały Go ponad miarę. Tęsknił do swoich.
- Ja tylko jestem ciekawy - dodał Szymek - czy naszych "przetrzepali" herodianie, czy też nie.
- Dlaczego mieliby ich "przetrzepać"? Jak szukali, to szukali Jezusa. Nie znaleźli, to po sprawie - zaprotestował Tadek.
- Ale się chłopcy zdziwią, gdy zobaczą, że przychodzimy z taką gromadą ludzi, że przyprowadzamy tylu nowych uczniów.
- Pomyślą, że oni są już niepotrzebni, że Jezus sobie lepszych znalazł.
Istotnie, On nie spodziewał się tego, że tylu ludzi z Tyru i Sydonu pójdzie za Nim w dosłownym sensie. Jeszcze nie wszyscy deklarowali się wyraźnie, czy idą z Nim dlatego, że mają coś do załatwienia w Galilei, a w Kafarnaum w szczególności, czy też idą, by Go posłuchać w innym otoczeniu - w otoczeniu naturalnym, czy też wreszcie, że chcą z Nim chodzić jako "Jego ludzie" - Jego uczniowie.
- Ale już mi się przykrzyło za domem - powtórzył znowu Janek.
- Tak lubisz morze? Tam miałeś morza sto razy więcej.
- Nasze morze Galilejskie - to morze! Nazywają je jeziorem, ale nie oddałbym go za żadne inne. Pierwsze, co zrobię, to pójdę się wykąpać: przynajmniej nie piecze sól w oczy.
Szedł i On do Kafarnaum nawet ciesząc się, że zastanie pustkę i że wreszcie nie będzie musiał poruszać się ustawicznie w gęstwie tłumu, odpocznie od ciągłego przemawiania aż do bólu gardła, będzie wolny od nieustannego szumu głosów przetykanego wykrzyknikami gwałtownych pytań i protestów. Odpocznie. Wyjedzie z Pio-
300
trem na spokojne jezioro, aby łowić ryby, będzie spożywał kolację w gronie przyjaciół, będzie z nimi spacerował nad brzegiem wody.
To, co w Kafarnaum zobaczył, przekroczyło Jego wyobrażenia. Nie przypuszczał, że może tylu ludzi zgromadzić się czekając na Niego
- A dlaczego tylu ludzi w mieście? Czy to targ, czy jarmark? -
dziwił się Janek.
Ale niewiele mieli czasu na zdziwienia. Zaraz ich rozpoznano. I już został otoczony, już się skończyło marzenie o odpoczynku. Nic z tego. Zaczął się zwyczajny trud. Już otoczyli Go ci, którzy czekali, którzy mieli prawo pytać, domagać się. Bo On rabbi, bo On nauczyciel, bo On cudotwórca, a więc jedyny, najlepszy, specjalista od wysłuchiwania ich bied, smutków, tragedii, od rozwiązywania rozmaitych spraw nierozwiązywalnych, kłopotów które oni sami sobie lub inni im nagromadzili, od wyjaśniania nieporozumień, w których trwają od lat, od uspokajania kłótni, zatargów, procesów, które się ciągną od pokoleń pomiędzy rodzinami, od zażegnania niebezpieczeństwa, w którym oni wciąż żyją, niebezpieczeństwa wrogich sąsiadów, którzy tylko czyhają na ich życie, na ich majątek. On - najlepszy adresat próśb o ukaranie winnych, których dotąd Bóg nie ukarał, co powinien zresztą uczynić od dawna, od samego początku, uderzyć piorunem albo najlepiej zesłać ciężką chorobę, albo trwałe kalectwo. A więc musi ich wysłuchać od razu, natychmiast.
Już znał tych ludzi udręczonych przez siebie samych, zamęczonych nieustającym strachem o dziś, o jutro, o pojutrze swoje, swoich dzieci. Ludzi udręczonych przez krewnych zazdrosnych o ich powodzenie, o jeden więcej kawałek gruntu otrzymany w spadku. Znał opętanych nienawiścią do swoich sąsiadów, wywodzącą się nie wiadomo już skąd, spowodowaną nie wiadomo jakim wydarzeniem, plotką, pomówieniem, oskarżeniem, opętanych starców i staruszki, ludzi w sile wieku, ale nawet i młodych, którzy to opętanie odziedziczyli w spadku, nieśli w sobie, nie potrafili się od niego wybronić, wyzwolić i powtarzali to, co mówili dziadkowie i już przeklinali tych, których przeklinali rodzice. A więc słuchał, bo Mu ich wszystkich było żal. Słuchał, choć wiedział, że gdyby żył parę razy i tak by Mu zabrakło czasu, by ich wszystkich przyjąć. Tylko wysłuchać, bo w zasadzie nie czekali od Niego na słowo porady. Gdy do nich mówił słowa
301

pocieszenia czy tłumaczenia, wiedział, że tego nie słyszą, że to nie dociera do nich i za chwilę powtórzą Mu swoje żale słowo w słowo. Nawet był pewny, że gdyby się spełniło ich żądanie, to oni i tak nie potrafiliby się już oderwać od tego, co przez tyle lat w nich narosło, że już nie potrafiliby inaczej żyć, że już nie mieliby czym zapełnić swojego czasu, swojej głowy - dotąd pełnej tamtych nienawiści, zazdrości, pretensji, żądań, żalów. Miał im do zaproponowania tylko to jedno:
- Pójdź za mną.
Pójdź za mną, a odczadziejesz, uspokoisz się, wejdziesz w inny świat, inną atmosferę: w świat wspólnych modlitw, śpiewów, prostych kazań, gdzie będziesz słyszał o Bogu i o wierze w Niego, o nadziei i o miłości. Nie będziesz się wreszcie martwił o to, co będziesz jadł ani pił, ani w co się będziesz ubierał, będziesz wreszcie żyt jak ptaki niebieskie, które nie sieją ani nie orzą, ani nie zbierają do gumien, a które Ojciec mój żywi; jak trawy polne, które są przyodziane tak, że nawet Salomon w swojej chwale nie wyglądał jako jedna z nich. Pójdź za mną, a nauczysz się szukać królestwa Bożego dla siebie i dla innych: nauczysz się Boga kochać ponad wszystko, a swojego bliźniego jak siebie samego. Wyzwolisz się od swoich opętań, szaleństw, od swojej chciwości, zazdrości, zemsty, będziesz za chwilę dziwił się, jak mogłeś tak podchodzić do życia, ograniczyć je tylko do zbierania pieniędzy, rzeczy, wyrównywania rachunków z twoimi dłużnikami. Nauczysz się żyć w wolności dzieci Bożych, cieszyć się każdą chwilą, światłem słońca, ciemnością nocy, zielonością traw, błękitem nieba, bliskością gwiazd, wiatrem i deszczem. Pójdź za mną, a nauczysz się rozpoznawać w ludziach braci - stworzenia Boże podobne jak ty sam, które stać na mądrość proroków, na miłość świętych. Odkryjesz, że obok ciebie żyje drugi człowiek, który ma swoje zachwyty, fascynacje, zainteresowania, radości jak również swoje troski, kłopoty, zmartwienia, choroby, cierpienia. Przekonasz się, jak piękni są ludzie, zaskakująco rozmaici, serdeczni i czuli. Przekonasz się, jak bardzo ty drugiego człowieka potrzebujesz i jak bardzo on ciebie potrzebuje: twojej obecności, pomocy, opieki. Pójdź za mną, a wyjdziesz z zaklętego kręgu swojej osoby, swoich spraw, swojej ważności i otworzysz się na cały świat, na jego ogrom, bogactwo, piękno, które odsłoni przed tobą Boga samego, a nauczysz się spotykać Boga w świecie, w ludziach, w sobie samym. Potem odejdziesz, ale uwolniony, odnowiony, wyprostowany, normalny. Pójdź za mną! I widział, że szli za Nim.
Było ich coraz więcej: ludzi dojrzałych, młodych, starych, czasem prawie dopiero co wyrośniętych dzieci. Dali się porwać tym pierwszym, nie skażonym niczym, entuzjazmem dla jakiejś prawdy, którą usłyszeli czy zobaczyli, w której znaleźli klucz do świata, do Boga, do siebie. Ci, których coś zaintrygowało, zaniepokoiło, uradowało, którzy poszli, by słuchać dalszego ciągu. Przeważnie zostawali przy Nim parę czy kilka dni, a potem, już nasyceni, uspokojeni, obiecując sobie w przyszłości kolejne spotkanie, odchodzili do swych obowiązków. Ale byli też tacy, którzy zostawali na tygodnie, miesiące, czasem sami nie wiedząc wciąż jeszcze, czy mają się nazywać Jego uczniami, czy też nie. Byli wreszcie i ci, którzy związali swoje życie z Jego życiem, którzy się zaangażowali sobą w Sprawę, którzy włączali się we wszystkie prace związane z Jego apostołowaniem, którzy już nie widzieli siebie poza Nim.
Tak też rosła ilość ludzi towarzysząca Mu stale. Było im dobrze razem: Jemu z nimi i im z Nim. Nieraz głodno i chłodno, ale dobrze, radośnie, ufnie, ciepło, serdecznie. I w wolności, i w prostocie, w sprawach wielkich i drobnych, w modlitwach, rozważaniach, milczeniach, w sporach, w śmiechu, w żartach, dowcipach, w ciągle nowych pomysłach, akcjach, w eksplozjach wynalazków, odkryć. W kameralnych grupach, w kształtujących się przyjaźniach. Przyjmowano ich jak świętych, jak zwiastunów z nieba albo wskazywano na nich palcami, gorszono się nimi jak bandą wariatów, gdy szli zataczając się ze śmiechu, zamykano im przed nosem drzwi, kpiono z nich, gdy wędrowali śpiewając pokutne pieśni. Ale wciąż im zazdroszczono wolności, właśnie tego, że się nie bali być spontaniczni, prości, bezpośredni, że potrafili zdjąć z siebie mundur czy nawet kaftan, jaki obowiązywał już na stałe w tym społeczeństwie ukształtowanym przez faryzeuszów.
Dlatego też mówił do ludzi skurczonych, przestraszonych, zmartwionych, zagubionych: Pójdź za mną.
Tylko nie wszyscy zgadzali się na to.
- Pójdź za mną - zwrócił się do kolejnego człowieka, który bez przerwy o coś do Niego się wyskarżał.
Zobaczył zaskoczone oczy, zmieszanie i usłyszał odpowiedź wyjąkaną, nieprawdziwą:
302

303

- Panie, pozwól mi wpierw pójść i pogrzebać mego ojca. Odpowiedział mu:
- Zostaw umarłym grzebanie umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże.
Do kolejnego człowieka zadręczającego Go jakimiś drobnymi sprawami powiedział to samo, ale już nie wierząc, że znajdzie zrozumienie:
- Pójdź za mną.
Znowu usłyszał podobny wykręt:
- Pójdę z Tobą, Panie, lecz pozwól mi wpierw pożegnać się z tymi, którzy pozostali w domu.
Znowu przekonał się, że - jak poprzednik - tak i ten nie chce odstąpić od tego, z czym przyszedł. Nie odda tego, co przyniósł. Jest tak przywiązany do swoich majętności, że nikt ani nic nie jest zdolne od tego go oderwać. Powiedział mu tylko:
- Nie jest godzien królestwa Bożego ten, kto uchwyciwszy pług, ogląda się do tyłu.
Często ratowali Go uczniowie. Oni znali niektórych na pamięć, którzy się wlekli za nimi, zamęczając ich Mistrza bezustannie i dookoła powtarzanymi swoimi kłopotami. Swoim sposobem wprowadzali jakiegoś człowieka, którego uznali za przychodzącego z prawdziwą sprawą. Ale teraz gdzieś się podziali, zapewne witając się ze swoimi najbliższymi po długim niewidzeniu.
Już chciał iść dalej, żeby wreszcie dobrnąć do przystani, jaką był dla Niego dom Piotra - bo Mu się zdawało, że zemdleje, tak czuł się wyczerpany - aby choć na chwilę odpocząć, złapać oddech, dojść do równowagi, bo Mu się zdawało, że zatacza się ze zmęczenia, ale znowu ktoś Mu zastąpił drogę:
- Mistrzu, pójdę z Tobą, dokądkolwiek się udasz. Zobaczył przed sobą wytwornie ubranego człowieka, z nienagannie wypielęgnowanymi dłońmi i ondulowaną brodą. Pomyślał:
"Boże, jak ten człowiek mógłby wytrzymać choć jeden dzień naszych trudów". Odpowiedział, ledwie mogąc głos z siebie wydobyć:
- Lisy mają swe nory, ptaki gniazda, a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić.
Jakąś resztką świadomości postawił sobie pytanie, gdzie tkwi najgłębsze źródło tych bied, gdzie jest trudność nie do przeskoczenia, przed którą stają ludzie tak bezradni, sparaliżowani, nie umiejący
sobie poradzić w dalszej drodze i stwierdzał po raz któryś, że kluczem do tych wszystkich ich pretensji było to jedno słowo: sprawiedliwość. Słowo najświętsze i najbardziej podstawowe, ale zarazem słowo, które w rękach szatana potrafiło się zmieniać w narzędzie niszczące poszczególnych ludzi, rodziny, małżeństwa, przyjaźnie - wszystko. Sprawiedliwość - bez miłości. O tym myślał, słuchając kolejnego człowieka, który przyszedł, aby Mu opowiedzieć swoje życie, zaplątane jak węzeł gordyjski. Tak, powodem tych bied jest sprawiedliwość, która spłyca życie człowieka, ogranicza je tylko do jego powierzchni: do czynów i słów, a nie sięga do tego, co we wnętrzu, choć ono przecież jest źródłem tamtego; która wszystko zamienia na pieniądz, na interes, która powoduje, że tylko to należy robić, co się opłaca, tylko tak należy wiązać się z ludźmi, aby się opłacało, tylko wtedy należy się uśmiechać, kłaniać, płakać, rozpaczać, przynosić podarki, składać wizyty, przyjaźnić się, mówić, myśleć, pracować, żyć - jeżeli się opłaca. Sprawiedliwość, która w konsekwencji powoduje, że wszystko jest na sprzedaż, całe nasze życie, bez osłonek, bo inaczej nie ma sensu modlić się, pościć, dawać jałmużnę. Należy więc być dobrym, pobożnym, serdecznym, litościwym tak, aby ludzie widzieli, aby za to zapłacili. Tak, ale wtedy życie staje się koszmarem, prowadzącym w najlepszym razie do choroby psychicznej, jeśli nie do samobójstwa. Sprawiedliwość, która jak nic innego potrafi nadać życiu jednowymiarowość, zamknąć je w klatce doczesności. A wtedy człowiek nie jest w stanie wyłamać się w wymiar życia, które nie kończy się śmiercią, ale które trwa - tak jak tylko może trwać miłość.
- Przepraszam - usłyszał nowy głos i zobaczył, że w Jego stronę przepycha się człowiek w szatach uczonego w Prawie saduceuszów.
Zdziwił się, bo ci przebywali prawie wyłącznie w Jerozolimie, spotkanie ich w Galilei należało do rzadkości. Skąd on tu się wziął? Chyba że został wyznaczony przez Świątynię. Zatrzymał się więc i czekał na niego, aż ten się zbliży.
- Przepraszam - powtórzył uczony.
Zobaczył przed sobą człowieka o pewnej siebie twarzy, który teraz z niejakim trudem tę pewność siebie usiłował ubrać w formę autentycznej troski i zainteresowania.
- Niejeden z przysłuchujących się Twoim naukom może nabrać
304
20 - Jezus
305

wątpliwości, podobnie jak ja - mówił głośno, bardzo głośno. Jakby mówił do głuchego, wyraźnie chcąc, by słyszało go jak najwięcej ludzi zgromadzonych ciasno wokół nich.
- Co masz na myśli? - zapytał, zupełnie nie wiedząc, o co mu chodzi.
- Może mi się zdaje, ale Ty głosisz nową religię, dosyć dziwną, która nie ma nic wspólnego z tym, czego Mojżesz uczył.
Oprzytomniał natychmiast, zmęczenie i otępienie odeszło, jakby został oblany wiadrem wody. Usiłował uśmiechnąć się do niego:
- A więc słucham.
- Wobec tego chcę Ci postawić dość proste pytanie: Jakie jest, Twoim zdaniem, przykazanie pierwsze ze wszystkich w naszej religii? Odpowiedział mu serdecznie:
- Moim zdaniem, największe i pierwsze przykazanie pośród wszystkich innych jest to samo, co i dla ciebie.
- A więc jakie? - naciskał pyszałek. - Chcę od Ciebie dokładnie usłyszeć: co mam czynić, żeby osiągnąć życie wieczne?
"Zaczyna z wysokiej pozycji" - pomyślał. Ale mimo to nie chciał mu podawać prostej odpowiedzi. Jeszcze raz spróbował go zmusić, by sam się wypowiedział:
- Co jest napisane w Prawie, jak czytasz?
Żeby nie było nieporozumień, podkreślił słowo "w Prawie", a więc w Piśmie Świętym, i żeby się nie powoływał na jakiś przekaz ustny dodał: "jak czytasz".
Mimo że tak sformułował pytanie, spodziewał się usłyszeć odpowiedź, że najważniejszym przykazaniem jest postępowanie w sprawiedliwości, które można wyrazić zdaniem: Oko za oko, ząb za ząb. Ale nie. Najwyraźniej znawca Pisma Świętego poczuł się dotknięty w swej ambicji i zdecydował się odpowiedzieć zgodnie z Księgą Powtórzonego Prawa:
- Będziesz miłował Pana Boga twego całym twoim sercem, całą duszą twoją, wszystkimi siłami twymi i całym umysłem twoim, a bliźniego twego jak siebie samego.
Słuchał, jak mówi ten tekst na początku głosem wciąż jeszcze pewnym siebie, ale potem jakby łamiącym się w nieśmiałość i zawstydzenie, które chyba wbrew jemu samemu wyjrzało spod pokładów buty i próżności. Jakże się tym ucieszył, gdy usłyszał te akcenty i z czułością, na jaką Go tylko było stać, potwierdził to głośno, aby wszyscy usłyszeli:
- Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył. Ale uczony już się psychicznie pozbierał, już potrafił opanować wzruszenie, które nim zawładnęło w trakcie tej recytacji. I uderzył po raz wtóry, szukając kolejnego słabego punktu Jego doktryny. Już znowu tamtym głosem, którym Go na początku atakował, prowokującym, pewnym siebie, zapytał Go:
- A któż jest moim bliźnim?
W pierwszej chwili poczuł oburzenie. "Jeżeli jest szpiegiem, to przecież słyszał, czego ja na ten temat nauczam; choćby od ludzi. Czy on liczy na moje zdenerwowanie, czy też chce, bym się powtarzał? Już o tym mówiliśmy. Czy mam mu powtórzyć, że Bóg wszystko i wszystkich stworzył z miłości i choćby dlatego - albo przede wszystkim dlatego - powinniśmy kochać wszystko i każdego". Ale zaraz pomyślał: "To bardzo dobrze, że on się o to spytał. Najwyższy czas, aby pogłębić choć trochę to pojęcie". I wtedy przyszło Mu na pamięć tamto wydarzenie, gdy uratował Go od śmierci nieznajomy Samarytanin. Wydarzenie, do którego nieraz powracał w swych rozmyślaniach i modlitwach.
- Czy pozwolisz, że coś opowiem?
- Proszę bardzo. Mów, co tylko chcesz, byle na temat. - Już ta dawna jego buta powróciła w pełnym wymiarze.
Ludzie, którzy dotąd stali w pewnym oddaleniu - czy to z szacunku, czy też nie chcąc przeszkadzać w tym indywidualnym spotkaniu - teraz poczuli się uprawnieni, by się zbliżyć. Uznali, że i oni są adresatami tego, o czym On będzie mówił. Wśród nich zobaczył również swoich uczniów.
- Pewien człowiek szedł z Jerozolimy do Jerycha i wpadł między zbójców...
Przekonywał się po raz któryś, co to znaczy przypowieść. Uciszyło się momentalnie. Zdawało się, że ludziom słuchającym Jego opowieści przeszkadza nawet lekki szum drzew i śpiew ptaków i chcieliby je odsunąć, żeby nie uronić ani jednego słowa, ani jednego akcentu, zmiany głosu. Wychodząc im naprzeciw nasilił głos i mówił dalej:
- Ci obrabowali go, pobili dotkliwie i zostawiwszy na wpół żywego, odeszli. I zdarzyło się, że przechodził tamtędy pewien kapłan.
306
307

Zobaczywszy go, poszedł jednak dalej. Podobnie i pewien lewita, choć był koło tego miejsca i widział go, poszedł dalej. A oto pewien Samarytanin, odbywający podróż...
Mówił to wszystko wpatrzony w tamte obrazy, które wciąż w Nim trwały jak żywe, mimo że to już tyle czasu upłynęło. Nawet nie wiedział, że przerwał, aż dopiero ktoś Go upomniał:
- Opowiadaj dalej.
- Aż oto pewien Samarytanin - kontynuował - odbywając podróż...
Nie trzeba było być szczególnie spostrzegawczym, żeby zauważyć, jakie wrażenie wśród słuchających zrobiło pojawienie się w opowiadaniu Samarytanina. Wszyscy byli ciekawi, jak się zachowa ten wróg Izraelitów. Opowiadał dalej:
- ...gdy był już obok niego, opatrzył jego rany zalewając je oliwą i winem, a potem, usadowiwszy go na swoim zwierzęciu, zawiózł do gospody i opiekował się nim. Następnego dnia wydobył dwa denary, wręczył je właścicielowi gospody i powiedział: "Opiekuj się nim, a jeśli wydasz coś ponadto, wszystko ci oddam, gdy będę wracał".
Przerwał. Zapadła cisza. Słuchacze trwali w milczeniu, spodziewając się dalszego ciągu. Ale dalszym ciągiem był On sam, który żył tak jak żył, służąc im wszystkim od rana do wieczora. Teraz stał przed nimi i opowiadał im jedną z historii swojego życia, a może nawet inaczej: kolejną historię swojego życia przekształconą w przypowieść po to, by niosła słuchaczom prawdę Bożą.
Zapatrzony w przeszłość dostrzegł wreszcie swojego rozmówcę pilnie obserwującego Go. Oprzytomniał. Trzeba było teraz tę przypowieść jakoś zakończyć. Zapytał:
- Jak ci się wydaje: który z tych trzech okazał się bliźnim tego, co wpadł między zbójców?
Jego rozmówca roześmiał się:
- Na tak postawione pytanie pozostaje mi tylko jedna odpowiedź: Ten, który okazał mu miłosierdzie.
Zamknął całość wezwaniem zwróconym do niego:
- Idź i ty czyń podobnie.
Ale on nie miał zamiaru iść, przynajmniej nie zaraz.
- Jeszcze nie rozumiem, co powiedziałeś. Bo co to znaczy? To znaczy, że mam kochać tego, który się okazał moim bliźnim, czyli
kto mi dobrze uczynił. Czy nie tak? To ma być cała Twoja mądrość? I dalej nic nie rozumiem.
- Chwileczkę - tu Kuba był na miejscu. - Idź i czyń podobnie. To znaczy, czyń tak, jak Samarytanin. Po pierwsze, z miłości ku Bogu, a po drugie: z miłości do człowieka, bo w każdym, nawet najgorszym, jest wiele dobra, które Bóg mu przekazał.
Przysłuchiwał się temu, co Kuba mówił. Naraz coś Go zaniepokoiło. Poszukał źródła niepokoju i znalazł je w uczonym. Jego twarz dosłownie nabrzmiała wściekłością, jak rozzłoszczonego psa. Kuba jeszcze chciał coś powiedzieć, ale ten wykrzyknął:
- Cicho sza! Co to ma znaczyć! Tak się zachowuje tylko hołota! Kto tu rozmawia? Jestem uczonym w Prawie, przedstawicielem Świątyni. Wobec tego milczeć!
Kuba przycichł, spoglądając na Niego, jakby Go pytał: Jezu, mam zareagować? Ale pokręcił lekko głową, ciesząc się równocześnie, że nie ma Szymka pod ręką, bo ten by już dawno nie wytrzymał i byłaby awantura aż hej.
A uczony, zwracając się do Niego, zupełnie innym głosem i z miną uprzejmą zaczął mówić:
- Oczywiście, ja Ci bardzo dziękuję za naukę i za to żeś zechciał dla mnie opowiedzieć przypowieść. Ale chciałbym zaznaczyć: Ty w Twojej przypowieści, przynajmniej moim zdaniem, popełniasz błąd. Ty sugerujesz, że kapłan i lewita zrobili źle. Gdyby tu był kapłan, on by Ci to wytłumaczył, że ci dwaj słudzy Świątyni z Twojej przypowieści zachowali się prawidłowo. Ponieważ wśród nas nie ma kapłana, to pozwól, że ja go zastąpię i wezmę w obronę tych ludzi. Oni szli do świątyni na nabożeństwo. Gdyby zajęli się poranionym, to oni by dużo czasu stracili i spóźniliby się albo może całkiem by na nie nie zdążyli. Dla nich Pan Bóg jest ważniejszy niż człowiek. A cierpiący człowiek - pokarany przez Boga cierpieniem - tym bardziej. Zatem oni zachowali się prawidłowo.
Chciał mu odpowiedzieć, ale uprzedził Go Tomasz, który chyba widział Jego wyczerpanie:
- Czy ja mogę coś powiedzieć? Bo mój Mistrz z Nazaretu jest i wyraźnie zmęczony. Sądzę, że nie podniesiesz na mnie głosu i usza-, nujesz mój wiek. - I nie czekając na odpowiedź zaczął mówić: - Otóż ty dobrze odczytałeś reakcję sług świątyni. Ja ci powiem nawet coś więcej, ty to zrobiłeś bardzo trafnie. Bo to jest jedna z intencji
308
309

tej przypowieści. Jezusowi zależy na tym, by ukazać dwa różne punkty widzenia: ten kapłański, który Boga wielbi tylko w obrzędach świątyni, i ten Jego, który Boga wielki przez służbę człowiekowi, zwłaszcza człowiekowi biednemu.
Kuba nie wytrzymał i dorzucił swoje:
- Można to jeszcze wyraźniej powiedzieć. Kapłani szukają Boga tylko w świątyni, a Jezus przede wszystkim w człowieku - zwłaszcza w człowieku cierpiącym.
Rozmówca, najwyraźniej zaskoczony, umilkł. Dopiero po chwili podniósł oczy ku górze, poprawił sznur w pasie i powiedział:
- Jeżeli jeszcze mogę to zrozumieć, gdyby chodziło o człowieka świętego, to jak sobie poradzisz z wrogiem, z człowiekiem złym, grzesznym. Tak, ja Cię zapytuję, jak sobie poradzisz z miłością do człowieka i - jak to nazywasz, czego zupełnie słuchać nie mogę - z obecnością Boga w człowieku, gdy chodzi o człowieka złego, który Cię oszukuje, który Cię okłamuje, który chce Twojej śmierci? Czy takiego mam też kochać? I widzisz, tu się Twoja mądrość kończy. Jak sobie z taką sprawą możesz poradzić?
- Wtedy to jest płacz nad rozbitym dzbanem - odpowiedział mu. - A taka żałość jest inną formą miłości. Żałość i staranie, by porozbijane skorupy zebrać i na nowo zlepić dzban. Bo przecież nie ma ludzi absolutnie złych.
- Jeżeli skończyłeś, to ja mam pytanie do Ciebie - uczony nagle zdecydował się zmienić temat - które nas wszystkich zainteresuje: Dlaczego Ty do tej przypowieści wprowadziłeś Samarytanina? Bo tę przypowieść można zrozumieć również w o wiele szerszym wymiarze. Wtedy Żyd oznacza naród izraelski, Samarytanin oznacza naród samarytański albo może nawet pogański. Ale w tym momencie to już jest całkiem źle z Tobą. Bo wtedy ta przypowieść mówi, że Izrael jest w nędzy duchowej. I nie potrafi mu przynieść pomocy świątynia - tutaj reprezentowana przez kapłana i lewitę, a jedynie uratować go może Samaria. A to już jest herezja, która grozi śmiercią.
Tłum zamarł. Nikt ze zgromadzonych nie spodziewał się, że można tak zinterpretować tę przypowieść. I teraz, po tym odkryciu, wszyscy zdali sobie sprawę z groźnej sytuacji, w jakiej nagle się znalazł ich ukochany Mistrz z Nazaretu. Pierwszy połapał się Tomasz i zapytał:
- A co ty byś wołał?
- Co ja bym wolał? Jeżeli już tak ma być, to ja bym wolał, żeby ratunek poranionemu Żydowi przyniósł kapłan albo lewita.
- Ale oni nie mogą uratować Żyda, bo się spieszą do świątyni.
- To niechby był faryzeusz.
- Nie może również pomóc żaden faryzeusz z obawy, aby się nie zanieczyścił.
- No to jakiś zwyczajny człowiek.
- Też nie może. Przecież tak wychowaliście i wychowujecie naród izraelski: wy, kapłani, na spółkę z faryzeuszami. Nie, nikt z was nie może pomóc rannemu, a nawet umierającemu Izraelowi tylko Samarytanie; chyba że poganie.
- Już wolę pogan! Samarytanie są dla mnie gorsi niż poganie!
- wybuchnął uczony.
- No widzisz, ty jesteś aż tak zacietrzewiony. A przecież oni też należą do narodu izraelskiego.
- Nie, nie należą! Przenigdy! To obrzydliwi mieszańcy!
- My, Galilejczycy, też jesteśmy mieszańcami, a jakoś nas tolerujecie.
- Ale oni nie składają ofiar w Jerozolimie, na miejscu gdzie Abraham składał Bogu ofiarę, tylko na swojej przeklętej górze Gerazim.
- A czyście ich nie odrzucili, gdy po niewoli babilońskiej chcieli wam pomagać w odbudowie świątyni? No, więc nie tylko oni są winni, ale wy też. Po równi. A przecież oni wierzą w Pismo Święte. Przechowują Objawienie. Gdybyśmy się z nimi pogodzili, złączyli, nie tylko wzmocnilibyśmy nasze siły narodowe, ale mogłoby to doprowadzić do jakiegoś odnowienia religijnego.
Tu już uczony nie wytrzymał:
- Bądź przeklęty, ty, który takie rzeczy nie tylko myślisz, ale śmiesz wypowiadać! Bądź przeklęty, wraz z twoim Mistrzem, który taką przypowieść potrafił opowiedzieć! Ale nie! - Tu się zatrzymał.
- Jeszcze moment. Twoje słowa zdradziły dalsze plany Mistrza z Nazaretu. Teraz był w Tyrze i Sydonie, by dla swojej nauki zjednać pogan, a przygotowuje kolejną wyprawę: do Samarii, by i tam pozyskać zwolenników. A ta przypowieść jest tego zapowiedzią. A więc bądźcie podwójnie przeklęci!
Tu rozmowę przerwał Piotr, który przepychając się przez tłum wreszcie do nich dobrnął:
310
Ul

- Przepraszam, przepraszam, przepraszam, ale dosyć tego dobrego. Czy wy nie macie choćby krzty litości nad Mistrzem z Nazaretu? Przecież On z drogi! Ledwo żyje. Dajcież Mu się ogarnąć, obmyć, coś zjeść, żeby przyszedł do siebie. Na wszystko potem będzie czas - upominał jak matka niesforne dzieci.
- Najpierw do wody - zdecydował Janek.
Gdy się wreszcie wymyli, wyszorowali, przebrali w świeże szaty, przywitali ze swoimi ludźmi, którzy na wieść o ich przybyciu nadciągnęli ze wszystkich stron, usiedli przy stole, żeby porozmawiać.
- Co u was słychać?
- "Nauczyciel z Nazaretu, który wszedł pomiędzy nas z taką miłością, zapoczątkowaną uzdrowieniem ciężko chorej dziewczyny". "Zupełnie wolny od wszelakich oporów, kontaktuje się z nami, wchodzi do naszych domów, siada do stołu, spożywa z nami nasze posiłki". - To tylko w skrócie wiadomości, które z kraju pogan do nas docierały bez przerwy - mówił Piotr.
- A my czekaliśmy wiadomości o was z drżeniem serca - przerwał Piotrowi Kuba - czy wam się coś nie stało, czy nie spotkały was jakieś przykrości. Opowiedzcie wreszcie, jak wyglądała wasza droga do Kafarnaum.
- A, to była cała epopeja. Długo by gadać.
- Ale tak w skrócie. Czy nic się nikomu nie stało?
- Dziękować Bogu, nie. Choć mogło być różnie.
- No to mówże wreszcie.
- Tego wieczora, gdyście wyszli z gospody - Ty, Jezu, i czwórka naszych chłopaków - myśmy wpadli na pomysł, że najlepiej jak i my wyniesiemy się stamtąd.
- Tylko oczywiście oficjalnie i hałaśliwie - dorzucił Tomasz.
- Tak. I hałaśliwie na tyle, że oni się nie spostrzegli, że Ciebie już nie ma. Ale nie udało nam się zniknąć. Zresztą spodziewaliśmy się, że spróbują nas napaść w nocy i nie odchodziliśmy daleko, żeby mieli bliżej.
- Nie żartuj, no i co?
- No i spróbowaliśmy im zrobić niespodziankę, żeby życie im urozmaicić. Urządziliśmy nocne nabożeństwo i zeszło się ludzi więcej niż my sami spodziewaliśmy się tego. Potem, oczywiście, było jedzenie przy ognisku i wtedy nas napadli, szukając oczywiście Ciebie,
312
Jezu, "z rozkazu Heroda" - jak to oznajmili. Ale nie mogli się Ciebie doszukać.
- A wam nie zrobili krzywdy?
- Bali się ludzi.
- I co jeszcze było, i co jeszcze? Ludzie się o nas nie pytali? - Nie wytrzymał Janek.
- Oczywiście. Pytali się wszyscy o ciebie - oświadczył ironicznie Judasz. - Gdzie jest najważniejszy... - tu zaczął naśladować sposób mówienia faryzeuszów żydowskich: - Ja was bardzo przepraszam, ale my chcieliśmy porozmawiać, spytać o pewną radę, najmądrzejszego człowieka w Galilei, niejakiego Jana Syna Gromu, z którym chodzi taki jeden, no, no nie mogę sobie przypomnieć, jak ten jeden się nazywa. Ach, już wiem, ten jeden, to On się chyba nazywa Jezus, tak, tak, Jezus z jakiegoś Nazaretu czy skąd?
Wybuchnęli wszyscy gromkim śmiechem. Popatrzył na Janka. Niestety, temu zbierało się na płacz. Przytulił go.
- Janek, Janek, nie znasz się na żartach? Przecież się znasz. Nieraz żartowałeś z Judasza. To on teraz ci odpłacił z nawiązką. Opowiadajcie, jak było dalej.
- No to opowiedzieliśmy wszystko w skrócie, a w szczegółach to przy okazji - mówił Piotr.
- A co to była za historia z kobietą, która Cię prosiła o uzdrowienie córki, a Tyś jej nawymyślał od psów? - zapytał z niepokojem Mateusz.
- A któż wam takie bzdury opowiadał? - nie wytrzymał Tadek. - Byłem przy tym, słyszałem na własne uszy.
Zabrała głos i teściowa Piotra, która wciąż się wokół nich uwijała, przynosząc wraz ze sługami jedzenie i picie, ale starając się, by nic nie uronić z tego, co się mówi:
- No, patrzcie, patrzcie, co to plotka może narobić. Z igły widły. Muchą wyjdzie, wróci wołem.
- Ale to w końcu nie jest ważne. Najważniejsze wszystko, co potem się działo. Tak czy owak, myślę, że będziesz tam chciał wrócić kiedyś, Jezu.
- Na pewno. Jak nie ja, to już wy.
- Och, nie lubię, jak tak mówisz... Przerwał mu:
313

- Z tym, że czeka na nas jeszcze wcześniej Samaria.
- A nie mówiłem, a nie mówiłem - Janek się znowu wyrwał. - My jeszcze pozwiedzamy świata!
- Niemniej - nie czekał aż skończy - dla nas najważniejsze są obecnie Galilea i Judea.
- Jedno jest pewne, że wzrosło zainteresowanie Twoją osobą i nauką. Za Tobą przyszli ci, którzy Cię chcą słuchać, a tu też - jak sam widzisz - czekają już na Ciebie. Zresztą cały czas nie było chwili spokoju. Wciąż się o Ciebie dopytywali.
- Skończyliście? - przerwał Piotr. - Bo ja mam jedną sprawę z Tobą, Panie, do obgadania. Ale wolałbym w cztery oczy. Wyszli nad brzeg jeziora.
- Sytuacja jest gorsza niż przypuszczałem.
- Co się dzieje?
- Udałeś się do Tyru i Sydonu, żeby przeczekać burzę. Niestety, burza się nie skończyła.
- Skąd wiesz o tym? - spytał zaniepokojony.
- Przed dwoma dniami przyszła do nas Joanna, żona Chuzy, zarządcy na dworze Heroda. Zresztą, chce się widzieć z Tobą.
- A o co tam chodzi?
- Mąż dał jej list rozwodowy. W ogóle na dworze Heroda źle się dzieje. Rozwiązłość obyczajów. No cóż, biorą przykład z Heroda Antypasa. Ale o tym potem. Otóż ona powiedziała, że chcą Cię przynajmniej na razie uwięzić. Najlepiej, gdybyś od razu z nią porozmawiał. Zobaczę, czy już nie nadeszła. Poczekaj, proszę, może tu, bo tam Cię znowu ludzie opadną. Ale bądź dla niej cierpliwy. Jest bardzo rozbita. Byłbym zapomniał o drugiej ważnej sprawie. Ona chce do nas się przyłączyć. Nie na dzień, dwa, ale na dłuższy czas. Chce Ci towarzyszyć tak jak my, wędrując za Tobą po kraju. Nie wiem, co Ty na to. To może wywołać niedwuznaczne komentarze, a dla faryzeuszów gratka nie lada, by rzucić oszczerstwa na Ciebie. A więc zdecyduj, jak uważasz.
Za chwilę już była. Spodziewał się, że zobaczy jakąś dostojną matronę, a przyszła młoda, szczupła kobieta, o zmęczonej, nerwowej twarzy.
- Chciałam Cię prosić, byś mi pozwolił Ci towarzyszyć. Przepraszam Cię, że z tą prośbą przychodzę. Ale jestem na skraju wytrzymałości. Zdaje mi się, że jeszcze chwila, a zwariuję. Już nie mo-
314
głam tam żyć. Gdyby mi mąż nawet nie dał listu rozwodowego i tak bym pewnie uciekła z dziećmi z tamtego piekła. Chyba się tego domyślał, że mu zabiorę dzieci i wolał mnie uprzedzić. Ale ja o dzieci będę walczyć. Tylko najpierw muszę przyjść do siebie. Wymyśliłam sobie, że u Ciebie znajdę odpoczynek. I już po tych dwóch dniach przekonałam się, że się nie pomyliłam. Jeżeli Twoi uczniowie są tacy, to jakiż Ty być musisz. To jest ta oaza, o której marzyłam. Wreszcie spotkałam ludzi normalnych, bo to, co tam, to jest szaleństwo.
Mówiła chaotycznie, przeskakiwała z tematu na temat. Czasem podnosiła głos do krzyku i znowu ściszała aż do szeptu prawie:
- Mówią, że wystarczy zgromadzić trochę szczurów w ciasnych klatkach, żeby się same zaczęły zagryzać, choć mają co jeść. Tak jest tam. Tam jest ciasno, choć pałaców tam nie brakuje i wciąż buduje się nowe - ale toczy się walka o stanowiska, o wpływy, o wciąż coraz większe pieniądze. Nie, nie chcę tego wspominać, nie chcę o tym więcej myśleć, bo od razu gorąco uderza mi do głowy. Spać po nocach nie mogę. Śni mi się wciąż ten szczurzy świat. Nie chcę tam wracać. Tylko dzieci pragnę stamtąd wyrwać, bo i tak już są zarażone tym, co się tam dzieje.
Spojrzała na Niego, jakby Go dopiero teraz spostrzegła:
- Przepraszam Cię, że mówię o sobie... A więc to jest ich nowe szaleństwo: Twoja osoba. Oni w Tobie widzą zagrożenie dla tego swojego świata, w którym męczą się jak potępieńcy, ale z którego nie chcą wyjść, jak z zaczarowanego koła.
- Co radzisz?
- Żebyś natychmiast opuścił Kafarnaum. Właściwie po to również tu przyszłam. Nie można pozwolić, nie mogłam pozwolić, abyś Ty zginął - jedyny ratunek dla tego zwariowanego narodu. Przecież już tylko Ty jeden jesteś jeszcze normalny. Bo albo kupa wariatów, którzy się nazywają faryzeusze, praktykuje jakieś kretyńskie zasady talmudyczne, albo esseńczycy, którzy doprowadzili te zasady do perfekcji, dodali ubóstwo i celibat i zamknęli się w swoim klasztorze w Oumran, albo zeloci latający z nożem w zębach, zabijający Rzymian i na koniec saduceusze, którzy mają to wszystko w nosie i zajmują się robieniem pieniędzy - już nie mówię o Herodzie i jego dworze, bo i tak za dużo powiedziałam.
- A co Heroda i jego dwór najbardziej niepokoi?
315

- A widzisz. Dobrze, żeś mi przypomniał, bo o tym też chciałam Ci powiedzieć. Faryzeusze biegają do Heroda i oskarżają Cię o łamanie przepisów talmudycznych; oczywiście przede wszystkim szabatowych, ale również o kontakty z poganami, grzesznikami, celnikami.
- I jak reaguje na to dwór?
- Wysłuchuje, a potem śmieje się za ich plecami. Oczywiście z wyjątkami, ale generalnie rzecz biorąc, tak to można powiedzieć.
- Wobec tego o co im chodzi?
- A właśnie. Nie darują Ci Twojego upominania się o biednych. Sprawy religijne ich nie obchodzą - bo sami już dawno przestali być religijni, ale pilnują swoich stołków. Boją się zaburzeń wśród ludu. Jeżeli popierają faryzeuszów, to nie dlatego, aby uważali, że ich przepisy są słuszne, ale że faryzeusze głoszą, że biedny człowiek to człowiek ukarany przez Boga i powinien pokornie znosić swój los. Ta teza jest im w pełni na rękę. Tyś stał się dla nich niebezpieczny, boś ją podważył. Co mówię "podważył". Tyś ją odrzucił! Chcesz wiedzieć, które z Twoich przemówień było dla nich najgroźniejsze?
- To z Kany Galilejskiej.
- Oczywiście. To z Kany Galilejskiej. A że Ty myjesz ręce przed jedzeniem czy też nie, że Ty naruszasz szabat czy nie, że nazywasz Boga Ojcem, to ich naprawdę nie obchodzi. Mają to w nosie. Choć myślę, że na tym polega ich błąd. Ja osobiście uważam, że jest zupełnie inaczej.
- Co masz na myśli?
- Jedno z drugim jest ściśle powiązane. Ty głosisz wolność, mądrość, szacunek wobec siebie i innych. A to się mieści w miłości, jaką ma Bóg wobec nas, ludzi: to się mieści w tym słowie "Ojciec", "bliźni", "bezinteresowność", którymi się posługujesz. Dla nich najwygodniejszy Bóg jest Bóg groźny, pamiętliwy, mszczący się do siódmego pokolenia. Bo lubią kierować ludźmi przemocą, groźbą, karami, bo nie chcą braci a sługi.
Rozgadała się, przyzwalał na to. Słuchał tego mówienia, które się z niej wylewało jak woda z pękniętej tamy. Miała w sobie jakiś nakaz wewnętrzny, żeby mówić.
- Ty jesteś jedyny normalny w tym opętanym towarzystwie. Masz program sensowny, ludzki, który może doprowadzić do praw-
316
dziwej odbudowy naszego narodu, i to oparty na podstawach sięgających Objawienia. A już obalenie podziałów wśród ludzi na czystych i nieczystych, grzesznych i bezgrzesznych, odkrycie przykazania miłości każdego człowieka, jest odkryciem zupełnie epokowym. Znowu się zorientowała, że mówi nie na temat.
- Ale o czym ja chciałam mówić? Mój Boże, jaka jestem roztargniona. Właśnie. Nie możesz być w Kafarnaum ani w ogóle tu, w Galilei.
- Co radzisz?
- Idź do Jerozolimy. Święta niedługo. Nikt się nie zdziwi. Ale pozwolisz mi iść za Tobą? Chcę tak jak Twoi uczniowie słuchać, o czym mówisz, żebyś i w mojej głowie uporządkował myśli, tak jak uporządkowałeś w nich. Chcę tak jak oni żyć w serdeczności wzajemnej, w radości i wolności - jak to nazywacie - dzieci Bożych.
- I co po Świętach?
- A właśnie. Zupełnie decydujące znaczenie - na moje rozeznanie - ma Twój pobyt w Jerozolimie. Jeżeli tam zdobędziesz uznanie, możesz tu wracać zupełnie spokojnie. Nie ruszą Cię palcem. Ale jeżeli w Jerozolimie poniesiesz klęskę, to nie masz tu po co przychodzić. Wszystko wszystkim, ale my jesteśmy tu prowincją. Robi się wielki szum wokół Tyberiady, ale ona pozostanie na marginesie wielkich spraw. Jest tego świadoma i pilnie wpatruje się w Jerozolimę - jakie ona wydaje cenzurki. Znowu się rozgaduję. Ale tak to jest: Jerozolima rozstrzygnie o Twoim dziele.
- Kto: "Jerozolima"?
- To trudno określić, kto. Tych, którzy tworzą Jerozolimę, jest wielu. Zdawałoby się: przede wszystkim Świątynia i kapłani, z których większa część należy do partii saduceuszów, potem - choć w znacznie skromniejszej mierze niż tu - faryzeusze. Ale tak naprawdę, tam o wszystkim decyduje arystokracja, magnateria, bogate rody, potężne kupiectwo, następnie Piłat i jego urzędnicy, herodianie, którzy tam na Święta ściągną i sam Herod, wreszcie lud. Właśnie: lud, którego nigdy nie dość doceniać - ta wielka niewiadoma, a w Święta to nie tylko mieszkańcy miasta i Judei, ale wszyscy, którzy tam przychodzą. Przede wszystkim Galilejczycy, ale przecież i mieszkańcy Dekapolu, Perei, Trachonitis, Abileny i wreszcie Izraelici z diaspory: z całego świata. Lud ma największe znaczenie: przyjmie albo odrzuci, zaakceptuje albo odwróci się plecami. A więc Je-
317

rozolima zadecyduje o Twoim dalszym losie. Ale w ogóle, to ja jeszcze coś innego chciałam Ci powiedzieć, a schodzę na coraz to inne marginalne tematy.
- Mów, mów, proszę - powiedział nieco rozbawiony.
- Ja przysłuchiwałam się rozmowie, jaką prowadził z Tobą uczony w Prawie saduceusz i muszę powiedzieć, że on mi otwarł oczy na problemy, z których dotąd nie zdawałam sobie sprawy. To jest mądrzejszy człowiek niż na to wygląda.
- A mianowicie, o jakie problemy ci chodzi? - zatrzymał ją, bojąc się, że znowu wejdzie w jakieś dygresje.
- Dzięki niemu zrozumiałam Twoją wyprawę do Tyru i Sydonu i dzięki niemu poznałam głębszy wymiar przypowieści o Samarii pomagającej poranionemu Judzie. To jest wstrząsające, ale i szalenie interesujące. Poza tym dzięki temu uczonemu odkryłam, jaki jesteś mądry.
Uśmiechnął się na te słowa:
- O czym myślisz?
- Ależ tak! Pójść do pogan, aby im zanieść prawdę objawioną o Bogu osobowym! O tym marzy każdy Izraelita i na marzeniach się kończy. A Tyś się tego podjął z prostotą dziecka. A po drugie: przełamać wszystkie opory i zjednoczyć Judeę i Galileę z Samarią. Przecież ta przepaść, jaka dzieli nasze narody, jest jak oścień wbity w serce. Spać nie daje żadnemu myślącemu Izraelicie. A Ty opowiadasz tę prościutką przypowieść. My do nich odnosimy się z największą pogardą, a Ty mówisz, że to oni mogą nam pomóc. Tylko czekałam, kiedy Twój rozmówca zacznie Ci wymyślać od Samarytan. Ja nie wiedziałam, żeś Ty taki wielki polityk. W tym najlepszym tego słowa znaczeniu - natychmiast poprawiła się. - Myślałam, że Ty tylko potrafisz uzdrawiać ludzkie dusze i ciała, a Ty potrafisz uzdrawiać nawet dusze narodów.
Znowu się do niej uśmiechnął:
- Do czego teraz zmierzasz?
- A właśnie. Do czego ja zmierzam. Widzisz... Wybacz, że znowu będzie szeroko. Jerozolima to też prowincja. Grajdoł, w którym się kotłują stronnictwa, partie, koterie, układy, gdzie wciąż trwa walka kto ile i kto za ile, kto teraz, kto potem. To wszystko jest myśleniem na odległość swojego nosa. Znam te stosunki dobrze, bo pochodzę z Jerozolimy i obracałam się w tak zwanych wyższych sfe-
318
rach, i do dziś jakoś do tego świata należę, choć od kilku lat mieszkam w Tyberiadzie. A więc - przepraszam za dygresję - ci wszyscy wielcy politycy podświadomie czują, że są mali, że nie ma między nimi człowieka na miarę choćby Heroda Wielkiego...
Od wody ciągnął chłodny, przyjemny wiatr, w dali płynęła łódź, było cicho i spokojnie. "Na pożegnanie z Galileą piękne popołudnie, bo to, co nas spotka w Jerozolimie, to będzie istna zawierucha" - pomyślał. Joanna wciąż mówiła:
- ... Tam wciąż trwa czekanie na geniusza, który by potrafił wyprowadzić ten światek na jakieś szerokie wody. I nagle pojawiasz się Ty ze swoimi wizjami. To jest coś niesłychanego, co ja usłyszałam. I wyobrażam sobie, jak zareaguje Jerozolima. Oczywiście, będą barany, ludzie o zajęczym sercu, którzy mocno siedzą na swoich stołkach. Ci poczują zagrożenie dla swego stanu posiadania. To jest myślenie: "Po nas nawet i potop". Ale są w Jerozolimie ludzie naprawdę mądrzy, wielkie umysły. Choć ich nie stać na jakieś genialne koncepcje i genialne posunięcia. Choć są przygnieceni przez tę mierzwę małości, głupoty, która tam jest przy władzy, to jednak oni potrafią Cię zrozumieć, ocenić i przyjąć. I nie wówczas, gdy tam się pojawisz. Nie. Już teraz, już za parę dni. Gdy ten uczony w Prawie co koń wyskoczy pogna do swoich ludzi w mieście, by im przekazać najnowsze wiadomości o Tobie, wtedy już się tam rozpocznie. Łatwo można sobie to wyobrazić. Jakby ktoś wsadził kij w mrowisko.
Wciąż spacerowali. Od czasu do czasu widział ludzi, którzy zaglądali, aby się przekonać, że On wciąż rozmawia z Joanną.
- Gdy się pojawisz w Jerozolimie, nie będziesz już kimś nieznanym, kimś obcym, jakimś człowiekiem z Nazaretu, który uzdrawia i opowiada o miłości bliźniego, ale człowiekiem, który niesie rozwiązania nie tylko teoretyczne. Boś się sprawdził poprzez swoją wyprawę do Tyru i Sydonu. Widzisz, jeszcze jedna, już ostatnia uwaga:
Jerozolima nie lubi, gdy ktoś tam przychodzi i żebrze, prosi, skamle, domaga się. Jerozolima, jak każda stolica, lubi, gdy się do niej przychodzi i daje. I Ty jesteś teraz dokładnie w tej pozycji. Ty przychodzisz z pełnymi rękami. Masz tyle, że nawet nie wiem, czy oni potrafią to udźwignąć, co im chcesz przynieść. Przepraszam, że się znowu tak rozgadałam. Tylko czy będę mogła Ci towarzyszyć? - znowu powróciła do swojej sprawy. - Postaram się nie przeszkadzać. Na
319

wszelki wypadek wzięłam ze sobą moją pokojową, od której najwięcej o Tobie się dowiedziałam, która Cię uwielbia. Zgodzisz się na to?
- Każdy, kto chce, może się do nas dołączać.
Powiedział to spokojnie, choć w ciągu całej tej rozmowy, gdy tak uparcie nie dawał odpowiedzi na postawione Mu pytanie, analizował sytuację i coraz wyraźniej zdawał sobie znakomicie sprawę, jak obecność kobiety skomplikuje w każdym wymiarze i tak już trudną sytuację Jego i całej dotychczasowej grupy, która Mu towarzyszyła. Tym bardziej, że jeżeli raz się otworzy taka możliwość, posypią się prośby.
- Bardzo Ci dziękuję za zgodę, choć przyznam się, nie miałam wątpliwości, że nie odmówisz. Zaznaczam, że nie chciałabym stwarzać nowych obciążeń dla Twojej kasy, wobec tego przekażę Judaszowi trochę pieniędzy. I w ogóle chciałabym, żebyś miał to na uwadze, że jestem majętna i możesz na mnie liczyć w tym względzie.
- To znaczy, że powinniśmy dzisiaj wyruszyć w drogę - powrócił do poprzedniego tematu, wciąż nie chcąc, żeby odczuła, że postawiła Go w trudnej sytuacji.
- Jestem pewna, że nie wolno dłużej ryzykować. Najpóźniej wieczorem oni tu mogą być, by Cię zaatakować, gdy ludzie się rozejdą.


Jerozolimie po raz pierwszy
Przy kolacji siedział jak na szpilkach. Wszystko Mu się wydawało zbyt powolne. Przeszkadzały Mu śmiechy i żarty uczniów, którzy pomału, nie spiesząc się, rozsiadali się do kolacji, choć już wiedzieli, że noc będzie przeznaczona na drogę. Traktowali tę wiadomość jako coś normalnego. Bo - jak to zawsze mówili - nawet woleli chodzić nocą. Wtedy mniejsze utrudzenie dziennym skwarem. Był tylko niezmiernie wdzięczny teściowej Piotra - "Mamie", jak ją Piotr chętnie tytułował, że zorganizowała natychmiast wieczerzę. Piotr prawdopodobnie uświadomił ją co do powagi sytuacji, bo na pozór jak zwykle spokojna, popędzała sługi i sama krzątała się przy stole z niespotykaną na co dzień energią. Wszystko, co było potrzebne zjawiło się na stołach prawie błyskawicznie. Nie dość na tym, obserwował kątem oka, że również przygotowuje pożywienie do worków i bukłaki z wodą na drogę.
Piotr, bez żadnych z Jego strony poleceń, zaraz po modlitwie zapowiedział, że ponieważ już późno a droga daleka, prosi o powstrzymanie się od rozmów i szybkie spożycie posiłku, co zostało przyjęte z niechęcią, niemniej dostosowano się do tej prośby i zabrano się do jedzenia. A i tak zdawało Mu się, że trwa to wszystko nieskończenie długo. Z minuty na minutę narastało w Nim napięcie. Reagował na każde nagłe wejście do izby, na każdy okrzyk na dworze, na każdą głośniejszą rozmowę.
- Czemu nie jesz? - usłyszał jakby z oddali głos Piotra. Ocknął się.
- Jadłem już trochę. Dziękuję. Nie jestem głodny - odpowiedział machinalnie.
I znowu patrzył, kiedy wreszcie skończą. Kiedy będą mogli wstać i pójść - utonąć w pustyni i ciemnościach nocy, które są dla nich wybawieniem i ratunkiem. Wyjść, jak najprędzej wyjść stąd, z tej prze-
21 Jezus
321
strzeni zamkniętej, z dwojgiem małych drzwi. Zdawało Mu się, że nie ma czym tu oddychać, że jest prawie spętany przy tym stole, przy tych ludziach. Czuł, że Piotr Go obserwuje i wychodzi naprzeciw Jego niepokojom. Że chce Mu jakoś pomóc, rozładować napięcie, które w Nim narosło. Spytał niespodziewanie:
- Mówił Ci ktoś o Jairze?
- Nie - odpowiedział machinalnie.
- Wyobraź sobie, w czasie gdy Tyś był na terenie Tyru i Sydonu, napłynęły wiadomości o nim. Jest w Jerozolimie. Urządził się i powodzi mu się znakomicie. Córka zdrowa, jakby nigdy nie chorowała. Dopytywał się o Ciebie.
- A co z centurionem?
- Opuścił Kafarnaum. I przepadł. Nie widziano go w Jerozolimie. Niektórzy mówią, że jest w Cezarei, że Piłat go wziął do swojej gwardii przybocznej.
Na tym się wyczerpały możliwości Piotra. I choć jeszcze nie wszyscy skończyli kolację, zaproponował:
- Pójdziemy już?
- Dobrze - odpowiedział z ulgą. Piotr ogłosił:
- Pomodlimy się. Kto nie skończył, może spokojnie pozostać jeszcze przy stole, a my już ruszamy w drogę. Reszta nas dogoni.
- Dokąd idziemy? - odezwały się głosy.
- Za Jezusem - odpowiedział Piotr wymijająco. - Zawsze za Jezusem - dodał serdecznie.
Wreszcie wyszli. Jeszcze trwało w Nim poczucie osaczenia. Byle wyrwać się jak najprędzej ze wsi - z tego kąta wciśniętego pomiędzy jezioro i synagogę, wydostać się z wąskich uliczek wijących się między gęstymi ogrodami otaczającymi ciasne domostwa. Ale już droga idąca prostopadle od jeziora wznosiła się w górę, już stawała się coraz szersza, coraz przestronniej sza. Było coraz mniej ogrodów, domów, domowych odgłosów, coraz puściej, coraz więcej wygwieżdżonego nieba i już pustynny powiew wiatru na twarzy, pod stopami zamiast drogi - ostra, niska trawa i kamienie, które zaszurały pod podeszwą sandała. I poczucie wolności, i pokój dla napiętych nerwów.
- Nikogo nie brakuje? - spytał Piotra, który Go nie odstępował.
- Chyba tak. Jak widzieli, że wychodzimy, podnieśli się wszyscy.
- Poczekajmy na nich.
- Możemy. Tu już jesteśmy względnie bezpieczni. Nie spodziewał się, że tylu zdecyduje się iść z Nim w nieznane. Na pewno nie była to najlepsza okoliczność, ale nie mógł nikomu tego zabraniać. Gdy już wszyscy się zeszli i nikogo nie było więcej widać na drodze, Piotr zapowiedział:
- Pomaszerujemy żołnierskim krokiem, ale nie tak, aby ktoś miał ustać. Idę z Jezusem na przedzie, a na końcu Szymek i Tadek. Myślę, że się nie pogubicie.
I poszli w ciemną noc rozświetloną nowiem księżyca i gwiazdami, którymi był wybity cały nieboskłon. Z początku szli szybko. Chcieli wyraźnie odskoczyć od Kafarnaum. Kontrolował, czy nadążają wszyscy. Na szczęście tak było. Po pierwszych kilometrach zwolnili. Spadło nerwowe napięcie. Ludzie rozluźnili się. Zaczęły się rozmowy. Najpierw, jak to zwyczajnie bywa, dotyczące jakichś spraw bieżących, potem zaczęto podejmować tematy podstawowe. Zaczął Lewi--Mateusz:
- Gdy już wiem, że idziemy do Jerozolimy, ciekaw byłbym odpowiedzi na takie pytanie: Czy tam idziemy dlatego, że to jest dobre miejsce schronienia, czy też będziemy tam uczestniczyli w obrzędach?
- I jedno, i drugie - odpowiedział Piotr.
- Czy po tym, o czym usłyszałem od Ciebie, Jezu - oczywiście na ile dobrze zrozumiałem - ma jakikolwiek sens chodzenie do świątyni, uczestniczenie w nabożeństwach?
- Chwileczkę - zaprotestował Kuba - nabożeństw i obrzędów potrzebujemy my, a nie Bóg.
- Nawet świątyni?
- Tak, nawet świątyni i modlitwy potrzebujemy my a nie Bóg.
- A do czego potrzebujemy świątyni? - zainteresował się Janek, który jakby się dopiero co obudził.
- Po pierwsze - powiedział Kuba - to należy do głównej tezy nauczania Jezusa, że my składamy tylko jedną ofiarę: siebie, swoje życie. Tylko na tę ofiarę Bóg czeka. Życie zgodne z Jego wolą.
- A ofiary wołów, kozłów, baranów, zboża?
- Człowieku, to są symbole naszej jedynej ofiary, którą jest nasze uczciwe życie.
- Jeżeli to są symbole, to czy muszą one być takie wielkie?
322
323

A może w ogóle moglibyśmy się bez nich obejść - zapiszczał falsetem Janek.
- Janek, jesteś wielki. Trafiłeś w sedno sprawy. Po co ta gigantyczna impreza, która się odbywa cały rok w naszej świątyni, a w szczególności w Święta.
- To jest ważne, coście powiedzieli, a nawet to jest bardzo ważne - zatrzymał ich Tomasz. - Tylko żebyśmy się nie pogubili. Czy się możemy pogubić? Możemy. Bo jeszcze krok, a powiemy: po co chodzić do świątyni, po co składać jakiekolwiek ofiary. To Jezus podkreśla. My potrzebujemy symboli. Taki jest wymóg naszej natury.
Przysłuchiwał się tej dyspucie i myślał sobie, że przecież nie na darmo naucza, że Jego uczniowie więcej rozumieją niż Mu się czasem zdaje.
- O co ci znowu chodzi? - zawołał zniecierpliwiony Janek, który wciąż usiłował połapać się w tym gąszczu dyskusji, w tych krzyżujących się opiniach, ale najwyraźniej nie dawał rady, co raz zatapiała go fala i teraz znowu usiłował złapać oddech.
- Po pierwsze - podjął Kuba - składanie materialnych ofiar ma, jak wszystkie instytucje, tendencję do usamodzielniania się:
przestają wyrażać wewnętrzną ofiarę człowieka i zaczynają funkcjonować same dla siebie. Stają się szybciutko potężniejsze niż człowiek, nabierają cech świętości, nienaruszalności. Już są składane dla składania. I już nikt nie odważy się zapytać, po co są składane, a tym bardziej zakwestionować ich sensowności. A kto by śmiał się spytać o ich sensowność, zostanie nazwany bluźniercą, świętokradcą a nawet ateistą.
Dopiero teraz spostrzegł się, jak wszyscy słuchają tego, co Kuba mówi.
- Popatrzcie na to, co się dzieje w świątyni. Zabija się rocznie setki tysięcy zwierząt "na chwałę Bożą". Już nie stawia się pytania, czy one cokolwiek symbolizują. Już jest tylko obowiązek. Nikt nie odważy się wyłamać.
Przez Dekapolis szli w ciągu dnia, a w nocy spali. Nie spieszył się. Wykorzystywał każdą sposobność do tego, by nawiązywać kontakt z miejscową ludnością. Nie tylko z Izraelitami. Z poganami również. Gdzie tylko Mu zezwalali, przemawiał w synagogach, gdzie
znajdował chętnych słuchaczy, wygłaszał kazania na wolnej przestrzeni - na placu przed synagogą, w ogrodach, nad rzeką, na łące albo nawet całkiem poza miastem, w pustynnym terenie. Mówił o nowym królestwie Bożym, jakie trzeba zbudować na ziemi.
Pereę znowu przeskoczyli w nocy. Wolał nie ryzykować. Liczył się z tym, że tutejsze władze, podległe Herodowi, są już poinstruowane co do Jego osoby. Dopiero gdy powtórnie przekroczył Jordan i znalazł się na terenie Judei, znowu szedł za dnia, nie spiesząc się:
od miasta do miasta, od wsi do wsi. Już się przyzwyczaił do tego - co Go początkowo zaskakiwało - że ludzie miejscowi wiedzieli o Nim więcej niż by mógł przypuszczać. Bywały to wiadomości prawdziwe, niekiedy przesadzone albo nawet wręcz fałszywe, które trzeba było prostować, wyjaśniać. Przekonywał się, że czekali na Niego, ciekawi jak wygląda, co mówi albo po prostu chcąc, by ich uleczył.
W miarę jak zbliżali się do Jerozolimy, wzrastała niecierpliwość wśród Jego ludzi. Kręcili nosem na każde opóźnienie, sarkali po cichu albo wprost na każdą nie przewidzianą trudność, która ich zatrzymywała. Chcieli być już, jak najszybciej, w świętym mieście. Nie mogli się go doczekać. Ich rozmowy koncentrowały się wokół tego, jak było dotychczas, a jak będzie teraz.
Ostatnią noc spędzili blisko Jerozolimy. Zdecydowali się na to z ciężkim sercem. Na pewno woleliby już dojść tego samego dnia do miasta, ale przecież wiedzieli z doświadczenia, że tam o noclegi zawsze trudno, a zwłaszcza w czasie Świąt Paschy. Choć od samych Świąt dzieliło ich jeszcze wiele dni, to przecież stanowili dużą grupę ludzi, którą niełatwo gdzieś wspólnie umieścić.
Zerwali się ze snu wcześnie rano, gdy tylko szarzało, jak nigdy w czasie tej pielgrzymki. Jakby nie pamiętali trudów i kilometrów, które przebyli. Rwali się do drogi. Poganiała ich ta bliskość miasta, chęć, by je jak najprędzej zobaczyć. Jedli pośpiesznie śniadanie. Już prawie nie mogli dosiedzieć do końca. Narzekali na opieszałych. Zachęcali ich do pośpiechu. Wreszcie ruszyli. Ci najbardziej niecier pliwi wysforowali się natychmiast do przodu, nie czekając dłużej, za pewniając, że ostatni dogonią ich w drodze, że się nie zgubią, że dro gę znają. Od razu nadali szybkie tempo. Zdawało się, że najchęt niej nie szliby, a biegli. Mówili już tylko o Jerozolimie, krótkimi, | urywanymi zdaniami, o tym, co zastaną. Zresztą podobnie już | było wczoraj wieczorem. A więc, co się tam mogło zmienić. Zwła-
324
325

szcza - jak postępują roboty przy świątyni, jak daleko poszło naprzód obkładanie murów zewnętrznych białymi, marmurowymi płytami i czy będą dachy pokryte złotą blachą.
- Prawdziwym złotem? - dziwił się Janek.
- Pewnie że prawdziwym, a jakim byś chciał.
- Co się dziwisz?
- Złota ci żal dla Pana Boga? Mogłoby być nawet pokrycie dachu z litego złota, a nie tylko pozłacane.
Obserwował ich, przysłuchiwał się tym rozmowom, które się obok Niego toczyły, na poły w nich uczestnicząc, a na poły już wychylony do przodu, w przyszłość najbliższych dni i tygodni, które mieli spędzić w stolicy. Wciąż jeszcze był pod wrażeniem rozmowy przeprowadzonej w Kafarnaum z Joanną, która teraz - choć szła w pobliżu - nie nawiązywała do niej.
- Tylko ciekaw jestem, kogo zastaniemy na miejscu: czy przybył już Piłat z Cezarei i czy już zjechał Herod z Tyberiady.
- O Piłata nie musisz się niepokoić, jego żołnierze już na pewno wypucowali zbroje do połysku, a teraz ostrzą swoje miecze na wszelki wypadek.
- Nawet nie na wszelki wypadek, ale na to, by je wypróbować na naszych karkach.
Schodzili do drogi. Patrząc z góry na trakt idący ku miastu już się mogli przekonać, że nie są jedyni. Drogą ciągnęli różni ludzie. Kupcy drobni, kroczący przy swoich obładowanych towarem osioł kach, ale i karawany kupieckie z dalekich stron, niosące swoje skarby na grzbietach wielbłądów. Szli pasterze pędzący stadka owiec, bydła. Tu i ówdzie dostrzec można było i pielgrzymów, idących podobnie jak i oni na święto Paschy. Janek gnał do przodu, chciał wszystkich wyprzedzać. Z trudem uspokajał go Jakub:
- Kochany, nikt ci miejsca nie zajmie.
- Ale ja chcę jak najprędzej zobaczyć.
- Zobaczysz, zobaczysz. Napatrzysz się, aż cię oczy zabolą. Jeszcze tylko wyjdziemy na to wzgórze i już zobaczysz.
Musiał przyznać, że nie dziwił się Jankowi. I On sam czekał niecierpliwie na to spotkanie z świętym miastem. I w Nim była ta chęć, żeby jak najprędzej je zobaczyć. Jeszcze trochę, jeszcze trochę. Prawie liczył, ile kroków dzieli Go od szczytu wzgórza, skąd za każdym razem witał się ze świątynią. Jeszcze kawałek. I wtedy zza skały zo-
326
baczył, że na "Jego" szczycie stoi tłumek ludzi. Jakby o tym zapomniał, że tak zwykle bywało. Ludzie stali z uniesionymi w górę ramionami, niektórzy klęczeli, niektórzy głową dotykali ziemi. Słyszał szloch kobiet, ciche zawodzenie, wyszeptywane modlitwy i psalmy.
Patrzył na zachowanie uczniów. Niektórzy też uklękli, niektórzy wyciągnęli ramiona ku górze, wpatrzeni w rozciągający się przed nimi obraz. Nie chciał blokować ruchu na drodze, zeszedł nieco poniżej, tak żeby innym nie zasłaniać widoku, ale żeby i Jemu nie zasłaniano. Wciąż nie podnosił oczu, choć miał już miasto na powiekach, choć czuł jasność, która szła ku Niemu. Wreszcie gdy osiągnął skrawek ziemi, na którym mógł przystanąć - podniósł oczy. Całe miasto leżało przed Nim w dole jak na dłoni. Na pierwszym planie pyszniła się świątynia. Przyciągała wzrok. Zespół świątynny wyrastający ze skal był ogromny, ale jego ogrom nie przytłaczał a cieszył swobodą, rozrzutnością miejsca. Prawie że było go na wyrost, a przecież nie czuło się w tym jakiejś pomyłki.
Tyle razy widział to miasto, a za każdym razem zaskakiwało Go swoim urokiem właśnie z powodu świątyni, która z tego miejsca, z którego patrzył, prezentowała się wspaniale. Bliska zdawałoby się na rzut kamienia, a oddzielona przepastnym wąwozem Cedronu, nad którym wisiała jak gniazdo ptaka albo jak twór nieziemski, twór który zagościł w sposób nadprzyrodzony na szarym padole ziemskim. Bo też jej barwy były bajeczne. Dominował biały marmur, ale przecież nie było koloru, który by tu nie występował. I - co w takich razach bardzo istotne, gdy się zdecyduje na operowanie barwnymi kamieniami - kolory nie sprawiały wrażenia bezładnej kakofonii, ale sprawiały wrażenie kompozycji kwiatowej albo upierzenia jakiegoś cudownego, niebiańskiego ptaka, który przysiadł tu na chwilę w locie do swej ojczyzny. Jedyne co kłóciło się z tą harmonią kształtów i kolorów, to tłusty dym, który walił z górnej platformy ku górze albo czasem - zamiatany wiatrem - rozsnuwał swoje czarne, szare, bure smugi, gasząc kolory i płosząc ptaki.
- Tylko przyjrzyj się dokładnie, jak jest zbudowana świątynia. Słuchał mimochodem, jak Tomasz tłumaczył Jankowi, który się. do niego przylepił:
- Popatrz, jaka jest zasada. Są trzy platformy, które są zwieńczone budowlą centralną, gdzie mieści się Święte i Święte Świętych. Całość otoczona jest murem - obwodził mu palcem bieg murów.
327

- Bram do wnętrza prowadzi cztery, widzisz? Dwie od strony zachodniej i tam dwie, od strony południowej. Po wejściu znajdujemy się na tym ogromnym dziedzińcu, zwanym Pogan.
- Bo tam wolno wchodzić również i poganom - skwapliwie potwierdził Janek. - To tam, gdzie - jak widać - są krowy, owce i kramy.
- Tak, tam sprzedają teraz zwierzęta ofiarne i wymieniają pieniądze.
- Ależ to ogromna przestrzeń.
- Ano tak, ogromny. Największy z wszystkich. Długi na 225 metrów. Jakby był ten dziedziniec pusty i posprzątany, to byś zobaczył, że jest wyłożony kamieniami tworzącymi piękne wzory. Nie widzimy zresztą tego placu dokładnie, bo zasłania nam portyk, który otacza ten dziedziniec z trzech stron. A jest szeroki od naszej strony na dziesięć metrów.
- Portyk to jest to, co przykrywa ten drewniany, płaski dach? Podtrzymywany kolumnami?
- Ty sobie tak lekko mówisz "drewniany dach". To dach zbudowany z cedrowych belek sprowadzonych z samych gór Libanu! Rozumiesz, co mówię: z gór Libanu, prawdziwe cedry! Najdroższe drewno!
- Ale ty mówisz: portyk, a to z frontu?
- O, właśnie, to jest portyk południowy, czyli Królewski. Niby też portyk, ale coś wspaniałego. Stoją tam cztery rzędy kolumn, w sumie jest ich sto sześćdziesiąt dwie. Każda z nich tak gruba, że dopiero trzech ludzi może ją objąć. Zresztą widać je, bo zewnętrzny rząd kolumn jest wbudowany w mur. A widzisz te schody wiodące z Dziedzińca Pogan w górę? No policz, ile jest stopni?
- Czternaście! - wykrzyknął Janek.
- Tak. A dlaczego?
- Bo to dwa razy siedem. A siedem jest liczbą świętą.
- Teraz jesteśmy na tarasie kobiet, z którego po schodach dostajemy się na Dziedziniec Izraela, czyli mężczyzn, przez cztery bramy od strony północnej i od strony południowej, a od wschodu wiedzie do tego dziedzińca brama podwójna.
- Ależ one są ozdobione. Jak błyszczą.
- Janek, ty mnie wyraźnie zaczynasz denerwować-włączył się niespodziewanie Jakub. - Kochany, czemu robisz z siebie idiotę.
328
Przecież nie jesteś pierwszy raz w Jerozolimie, a wypytujesz się, jakbyś nic nie wiedział. Ja sam - pamiętam to dokładnie - tłumaczyłem ci niejeden raz, jak jest zbudowana świątynia.
- Zostaw, Jakub, ty musisz wszystko zepsuć. No i co z tego, że to wiem. Ja bym tego jeszcze sto razy słuchał. Nie widzisz, jak Tomasz to chętnie opowiada i to jeszcze jak mądrze! Posłuchaj sam również, a nie złość się.
Tomasz, jakby nie zwracając uwagi na te sprzeczki braterskie, mówił dalej:
- To ozdoby ze złota, srebra i z korynckiego spiżu. Wreszcie jest dziedziniec najwyższy, dostępny tylko dla kapłanów. A dopiero w środku tego dziedzińca wznosi się Święte i Święte Świętych. Dokładnie tak stoi, jak widzisz, na wysokim podmurowaniu. Jest zbudowane z białego kamienia ozdobionego złoceniami. A te błyszczące ostrza na dachu są ze szczerego złota.
- I tę świątynię zbudował Herod Wielki - dodał Janek z miną znawcy.
- Poczekaj, poczekaj. Nie zbudował. Ona jeszcze nie jest skończona. Budował bardzo solidnie. Możesz obejrzeć, gdy zejdziemy na dół, jak kolosalne są bloki kamienne, na których stoją ściany świątyni.
- A nad świątynią góruje?
- Twierdza Antonia. Widzisz ją dobrze? Mówi się "twierdza". I słusznie. Ale od wewnątrz właściwie jest to pałac. Jeszcze w czasach Hasmoneuszów czy, jak ludzie chętnie mówią, Machabeuszów zbudowano tu wieżę obronną na tym skalistym wzgórku. Ale dopiero Herod Wielki wzniósł tutaj tę potężną budowlę.
- A dlaczego nazywa się Antonia?
- Od imienia Antoniusza, człowieka który wraz z Oktawianem rządził wtedy imperium rzymskim i oni obwołali Heroda królem Izraela. Herod uważał się za przyjaciela Antoniusza, stąd też nazwa tej budowli. I trzeba powiedzieć: nie zmienił jej, gdy Antoniusz został pokonany przez Oktawiana i popełnił samobójstwo.
- Ależ to twierdza! Nie do zdobycia!
- Z zewnątrz wygląda groźnie, ale powtarzam: wewnątrz mieści luksusowe pomieszczenia. Tylko teraz Anionie zajmuje Piłat, choć właściwym miejscem rezydowania Piłata na czas jego przyjazdu do miasta jest pałac królewski, wystawiony też przez Heroda Wielkie-
329

go. My go teraz nie widzimy. Zasłania nam świątynia. Ale sterczą jego wieże. Widzisz te trzy sławne wieże? To są właśnie wieże pałacu królewskiego. Zbudowano go pięć lat przed rozpoczęciem budowy świątyni.
- Widzę, owszem. A dlaczego one są takie sławne?
- Bo takie potężne, o takich grubych i silnych murach po pierwsze, a po drugie, wewnątrz - tak jak cały pałac - urządzone luksusowo, z najwyższym przepychem. A wiesz, jak się nazywają?
- Tak. Mańamme, Fazael i Hippikos.
- Dobrze. A skąd się wywodzą te nazwy?
- Nie wiem.
- To imiona ludzi, którzy byli drodzy Herodowi Wielkiemu. Mariamme to jego ukochana żona, którą zresztą skazał na śmierć niewinnie.
- A Fazael?
- To jego starszy brat, a Hippikos to jego żołnierz-przyjaciel. Widział, że słuchaczem opowiadania Tomasza jest już nie tylko Janek, ale prawie wszyscy uczniowie. Posiadali w pobliżu rozmawiających i przysłuchiwali się pilnie. Nastrój był znakomity. No bo cóż jeszcze więcej im było potrzeba. Mieli Jerozolimę, do której dążyli, przed sobą - jak na dłoni. Był ranek pogodny. Słońce już grzało, ale nie dokuczało. Mogli sobie tak siedzieć jeszcze ze dwie, trzy godziny. Nigdzie im się przecież nie spieszyło. Wobec tego nie przeszkadzał im. Wpatrywał się sam w to święte miasto, przysłuchując się tej dziwnej, ale przecież przyjaznej rozmowie.
- On zaczął odbudowywać świątynię przed pięćdziesięciu laty.
- Widzisz, jaki on pobożny Żyd, a ludzie na niego narzekają.
- Janek, Janek, co ty pleciesz? - znowu włączył się Jakub. - Jaki on tam Żyd. Syn Edomity, czyli Idumejczyka i Nabatejki.
- A więc Żyd czy nie Żyd?
- Na pewno nie Judejczyk.
- A więc Izraelita czy nie?
- Mówiłem ci. Syn Idumejczyka i Nabatejki. Choć wyznawca naszej religii mojżeszowej.
- No to wreszcie dobrnąłeś.
- A jak doszedł do godności królewskiej? Przecież nie pochodził z królewskiego rodu, jeżeli nie Żyd. Jak doszedł do tronu królewskiego?
330
- Był synem doradcy królewskiego króla Hirkana. Ale Antoniusz i Oktawian ogłosili go królem. A Herod złożył ofiarę w świątyni Zeusa - czego mu Izraelici nigdy nie zapomną. A więc stał się królem Izraela z woli Rzymian.
- Dlaczego wobec tego podjął się tej budowy świątyni? -zapytał niespodziewanie Tadeusz.
- Herod chciał sobie pozyskać ludność izraelską, zwłaszcza mieszkańców Jerozolimy. I którą z rzędu jest ta świątynia? No, pierwszą kto wystawił? - Tomasz zwrócił się z kolejnymi pytaniami do Janka.
Ten milczał.
- Człowieku - wtrącił się Kuba. - Przecież myśmy tu wiecznie nie mieszkali. Dopiero przyszliśmy tu z Egiptu wyprowadzeni przez Mojżesza. A kto zajmował tę ziemię?
- Kananejczycy.
- Niektórzy mówią: Jebuzejczycy. Dobrze. Ale przecież to tak nie było, że myśmy weszli, a oni odeszli. Trwały walki. Najdłużej broniła się Jerozolima, bo aż dwieście lat. I kto ją zdobył?
- Już wiem: król Dawid.
- No widzisz. I on przeniósł stolicę z Hebronu do Jerozolimy. I przeniósł też tutaj...
- Też wiem: Arkę Przymierza.
- Dla niej też postawił?
- Pierwszy Przybytek.
- Ale prawdziwą świątynię postawił dopiero jego syn, Salomon, przed dziesięcioma wiekami - licząc od dziś - która przetrwała jak długo? - zwrócił się Tomasz z tym pytaniem znowu do Janka.
- Pięćset lat - ten odpowiedział bez zająknięcia.
- A która została zburzona przez? - padło następne pytanie.
- Babilończyków - odpowiedział z taką samą pewnością Janek.
- A odbudowana po niewoli babilońskiej pod kierunkiem?
- Nie wiem.
- Kochany, nie rób mi wstydu - Jakub nie wytrzymał. - Przecież wiesz: Nehemiasza.
- Zabrakło w niej zresztą największej świętości. Jakiej? -znowu Tomasz zaskakiwał kolejnym pytaniem Janka.
- Arki Przymierza - odpowiedział Janek.
331

Tomasz kontynuował powtórkę dziejów swojego narodu:
- W której przechowane były największe relikwie nasze: tablice kamienne Mojżesza. Na nich było wyryte dziesięć przykazań Bożych, jakie nasz naród otrzymał od Boga na górze Synaj, gdy wędrował z Egiptu do Ziemi Obiecanej.
- A co się z nią stało, jak myślisz? - teraz pytał Janek.
- Nikt nie wie. Najprawdopodobniej prorok Jeremiasz w czasie oblężenia Jerozolimy przez Babilończyków wyniósł ją z Miasta znanym mu tajemnym przejściem i ukrył ją w górach.
- Dlaczego to zrobił?
- Był przekonany, że Jerozolima padnie. Nie chciał dopuścić, by Arka dostała się w ręce Babilończyków i była przez nich sprofanowana. A potem on sam zginął. Judejczycy powrócili z Babilonu, po ilu latach? - znowu Tomasz zaczął przepytywać Janka.
- Po siedemdziesięciu latach.
- Dobrze. A więc Żydzi odbudowali świątynię, ale w bardzo skromnej postaci. A jeszcze do tego, w trzy wieki po odbudowie tę świątynię ograbił król Antioch Seleucyda. Co więcej, ustawił w niej posąg Zeusa.
- Zbezcześcił świątynię! - wykrzyknął Janek zgorszony.
- Tak, zbezcześcił świątynię. I to było powodem powstania Machabeuszów. Gdy Juda Machabeusz jako zwycięzca od nowa wzniósł ołtarz, okazało się, że nie było nic. Polecił więc na nowo sporządzić siedmioramienny świecznik i naczynia świątynne, wyremontować zniszczone wnętrze i dopiero wtedy przystąpiono znowu do składania ofiar. Świątynia obecna ma nawet przewyższać świątynię Salomona, tak gdy chodzi o wielkość jak i o wykonanie i wykończenie.
- I tak jest rzeczywiście?
- Niewątpliwie jest większa. A jeżeli chodzi o wystrój, trudno powiedzieć. Jeżeli nie jest wspanialszy, to w każdym razie tak samo wspaniały. Teraz uważaj, Janek: wszystko, co dotąd oglądałeś i co ci pokazywałem i opowiadałem, a ty starałeś się rozumieć: wszystkie tarasy, portyki, kolumnady, schody, bramy, wszystkie ozdoby, symbole, kosztowności i kolory, wszystko to wiedzie do centralnego punktu świątyni umieszczonego najwyżej w tym kompleksie architektonicznym - jakim jest...? - z tym pytaniem zwrócił się do Janka.
- Przybytek - odpowiedział ten z przejęciem. Nawet chciał podnieść rękę, by go pokazać, ale z jakimś zawstydzeniem i bojaźnią opuścił ją.
332
A Tomasz mówił dalej, już od dawna świadomy tego, że słucha go nie tylko Janek, ale wszyscy uczniowie i przygodni pielgrzymi, którzy - podobnie jak oni - teraz zatrzymali się, aby podziwiać widok, jaki się przed nimi roztaczał.
- Nieraz myślę o tym wszystkim, co się stało w naszej historii. A przecież stało się dużo dobrego z łaskawości Boga, ale i dużo złego z głupoty ludzkiej i przewrotności; i doszedłem do takiego wniosku: bolesna strata, że zaginęła Arka Przymierza! Utraciliśmy tę świętą skrzynię zawierającą tablice kamienne, laskę Aaronową, którą Mojżesz otworzył skałę i wypłynęła woda na pustyni dla umierającego z pragnienia narodu. Ale wiesz, co ja sobie myślę? Ja sobie myślę, że dobrze się stało, że Bóg dopuścił do tego w swojej Opatrzności. Może jestem heretykiem, ale nie potrafię inaczej. A wiesz dlaczego?
Przysłuchiwał się z ciekawością temu opowiadaniu Tomasza, a teraz uśmiechnął się słysząc, jak w swoim zapale, pogrążony we własnych wizjach, zaczął mówić z tak charakterystycznym dla faryzeuszów akcentem.
- Czy ty wierzysz, że tam nie ma nic, kompletnie nic. Tomasz patrzył na Janka, żądając odpowiedzi.
- Tak, wierzę, że tam nie ma nic - odpowiedział Janek nieco przestraszony.
- No to ja się ciebie pytam: Skoro tam nic nie ma, to po co ta cała świątynia. Po co te marmury, kamienie, spiż, złoto, srebro, po co te schody i kolumny, po co to drewno sprowadzane z samego Libanu. Po co się trudziło tyle dziesiątków tysięcy robotników i to przez tak wiele lat. Czy to tylko ja się pytam, czy to tylko ja się dziwię? Przed ponad pięćdziesięciu laty Pompej usz zdobył świątynię, wymordował dwanaście tysięcy broniących się w niej Żydów, a potem... Wiesz, co potem zrobił?
Tomasz znowu przerwał, oczekując odpowiedzi Janka. Ale ten był tak zasłuchany, tak zauroczony tą opowieścią i nie przygotowany na to pytanie, że nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. A Tomasz, który chyba niczego nie oczekiwał od Janka, odpowiedział sobie
sam:
- A wtedy Pompe j usz postanowił wejść do środka Przybytku. Prosili go zaprzyjaźnieni Żydzi, klękali przed nim, błagając, żeby tego nie robił, że to zabronione zwyczajnym ludziom, że popełni
333

świętokradztwo. Tłumaczyli mu jego najbliżsi dowódcy, żeby nie wchodził, bo tam mogą spaść na niego jakieś czary albo przekleństwo Boga żydowskiego. Ale on chciał wejść, żeby zobaczyć to miejsce tak bronione do ostatniej kropli krwi, tak strzeżone. Był pewien, że zobaczy tam skarby, jakich nikt nigdy nie oglądał, że zobaczy tam bogactwa, które sobie trudno nawet wyobrazić - takie legendy krążyły wśród Rzymian. I wszedł. Odsłonił świętą zasłonę i wszedł. I zobaczył, że tam nic nie ma. Przybytek był całkowicie pusty. Wyszedł stamtąd wstrząśnięty. "Tam po prostu nic nie ma" - powiedział do oczekujących go na zewnątrz. Ty rozumiesz? Ty mnie teraz rozumiesz, dlaczego ja powiedziałem, iż wolę, że nie ma w Przybytku Arki?
Znowu zaatakował Janka swoimi wyłupiastymi oczami wpatrzonymi w niego z taką natarczywością i żądaniem, że Janek uciekł ze wzrokiem i wpatrując się w skalistą ziemię, na której siedział, odpowiedział zmieszany:
- Chyba rozumiem.
Ale Tomasz, jakby mu to nie wystarczało czy jakby wcale tego nie oczekiwał, wykrzyknął:
- Bo tam mieszka Bóg! Rozumiesz?! I każdy Żyd idący tam dzisiaj po tych schodach do góry nie myśli sobie: "Ja idę do Przybytku, w którym stoi nasza święta skrzynia: Arka Przymierza, a w tej skrzyni mieści się tablica kamienna, laska Aarona, miseczka z manną, która wykarmiła głodujący naród na pustyni". Nie, nie myśli tak, bo Arki nie ma, tylko myśli: "Ja idę do Przybytku, w którym mieszka Bóg". Rozumiesz mnie?
Znowu napierał na niego, ale w Janku zaczął narastać opór. Już miał dość tej agresji Tomasza i spróbował obrony. Wciąż jeszcze patrząc w ziemię - tylko od czasu do czasu odważył się podnieść oczy na Tomasza - wyrzucił z siebie:
- Przecież Pan Bóg jest wszędzie.
Tomasz oklapł, sflaczał, przygarbił się. Wydawało się - nie ten sam człowiek. Janek zamilkł, jakby przestraszył się do końca tym, co narobił. Wtedy Kuba zaczął mówić. Powoli, delikatnie, jakby przepraszając, że ośmiela się zburzyć tamten obraz, przedstawiany z taką ekspresją przez swojego starszego i czcigodnego kolegę, początkowo prawie półgłosem, potem dopiero z wolna go nasilając:
- Chwileczkę, przecież słyszałeś, jak Jezus nas uczy, że - po
334
pierwsze- Bóg jest wszędzie, w dziełach swoich; tak w gwiazdach i słońcu, i księżycu, jak w każdej trawce, kamieniu, ale w naszym ludzkim życiu jest w sposób szczególny wtedy, gdy jesteśmy dobrzy, mądrzy, wtedy uczestniczymy w Jego miłosierdziu, w Jego mądrości, bo On jest samą mądrością, samą miłością. Jednoczymy się z Nim przez modlitwę, gdy w nas zamieszkają pokój, cisza, ukojenie, przebaczenie, zrozumienie. Potrzebujemy i modlitwy indywidualnej, i wspólnotowej, bo jesteśmy nie tylko jednostkami, ale mamy wymiar społeczny.
Ale Tomasz już okrzepł:
- To nie takie proste, żeby to zrozumieć. To nie na tym etapie. Do tego trzeba dorosnąć. Prości ludzie potrzebują konkretu. Dawniej potrzebowali posągów, obrazów. My mamy święty Przybytek, w którym mieszka Bóg. Ty mówisz: wszędzie jest Bóg. Ale tu mieszka w sposób szczególny jako Bóg Izraela, jako Bóg, z którym Izrael zawarł Przymierze, jako Bóg, któremu Izrael ma oddawać chwałę. I tego im nie można odbierać. Oni tego potrzebują.
- I Jezus nigdy tego nie kwestionował. Niemniej, jest to najwyraźniej etap przejściowy, wiodący do świadomości, że z Bogiem powinniśmy być stale zjednoczeni przez nasze życie.
Dyskusja była skończona. Nie było sensu jej przeciągać. Trzeba było ruszać, bo już dość dużo czasu tu zmitrężyli. Ale nie chciał ich popędzać. Dopiero Piotr to zrobił:
- A może byśmy zeszli na dół, bo słońce już wysoko? - spytał.
- Dobrze, schodzimy - podjęła reszta z ochotą. Wstał, wciąż nie mogąc rozstać się z tym przepięknym widokiem, jaki się przed nimi roztaczał.
- Żeby się tak dało przeskoczyć stąd wprost do świątyni - westchnął Janek.
- Kochany, to byś musiał dobrze skakać - odpowiedział bratu Jakub. - W linii prostej będzie około dwóch kilometrów. Ale żebyś na mnie nie narzekał, że cię za mało uczę. Jeszcze tylko jedno krótkie spojrzenie na miasto. Popatrz. My teraz będziemy iść ścieżką w dół do doliny Cedronu, aż na samo dno, aż do potoku, który zresztą teraz ledwie sączy się między kamieniami, potem będziemy się wspinać serpentynami ostro w górę do murów świątyni i wejdziemy do wnętrza przez - jak to niektórzy nazywają - Złotą Bramę i znajdziemy się na Dziedzińcu Pogan. Jasne?
335

- Jasne. No to chodźmy. Na co czekamy?
- Festina lente - mówią Rzymianie. Popatrz jeszcze raz na miasto. Tam najbardziej na lewo, za tą górką, która nam przeszkadza, na której zresztą król Salomon, niestety, oddawał cześć bożkom, jest droga do jeziora Martwego. Tam też widzisz początek murów miasta.
- Albo koniec, jak kto woli - poprawił go Janek.
- Za murami ciągnie się rozpadlisko Ge-Hinnon albo Gehenna, jak mówią niektórzy. Stamtąd idzie dym. Widzisz?
- Widzę. To jest wielkie śmietnisko miejskie. Palą się rozmaite nieczystości.
- Wewnątrz murów jest sadzawka Siloe. Ważna sprawa dla miasta: woda. I ta najniżej położona część miasta nazywa się Tyropoion i ciągnie się wąwozem aż pod świątynię. Tu mieści się tak zwane miasto dolne. Ale, jak widzisz, nad nim wznosi się miasto górne, ciągnące się pasem za świątynię.
- A jeżeli już chcesz być taki dokładny - dopowiedział mu Szymek - powiedz Jankowi, że tam za miastem, na wzgórku Trupiej Czaszki, czyli Golgocie, wieszają na krzyżu. Mówią, że zbrodniarzy i wszelakiego autoramentu łotrzyków i rozbójników, ale muszę cię zapewnić, że wielu naszych, moich kolegów zelotów, gdy jeszcze do nich należałem, tam zginęło.
Zaczęli schodzić. Weszli na ścieżkę biegnącą obok płaszczyzny pokrytej grobami.
- Tu leżą ludzie zamożni, którzy chcą być najbliżej, gdy będzie Sąd Ostateczny w tej dolinie Jozafata, czyli w dolinie Cedronu.
- Ale najbogatsi mają swoje grobowce w pobliżu Golgoty. Tam są groby wykute w skale: komory, a nie tak jak te, ziemne.
Słuchał jak rozmawiali schodząc, a to gęsiego, a to po dwóch, w zależności, jak szerokość ścieżki na to pozwalała. Miasto, w miarę jak schodzili zamiast przybliżać się, zaczęło znikać, oddalać się. Rosły mury obronne i mury świątyni. Ale wnet znikła im i świątynia, i miasto, bo weszli w ogród oliwny należący do majątku pod nazwą Getsemani. Aż dziw, że na tym stoku góry, kamienistym dotąd i - zdawałoby się - wypalonym przez słońce aż do gruntu, potrafi pojawić się taki bogaty gaj oliwkowy, pełen dorodnych drzew, obsypanych szarozielonymi listkami. Przyniósł im przyjemny chłód i odpoczynek - zwłaszcza oczom zmęczonym ostrym światłem słonecznym
336
odbijanym przez białe skały. Przeszli obok zabudowań gospodarczych.
- To bardzo przyjaźni ludzie ci właściciele, w czasie święta Paschy zezwalają znajomym pielgrzymom znajdującym się w biedzie nocować na terenie tego ogrodu. Już zdarzało mi się, że tu nocowałem - powiedział do Piotra. - Może nam się przydać i tym razem.
Wnet skończył się i ogród. Teraz schodzili ostro w dół kamienistym brzegiem, aż zeszli do samego potoku, cieknącego przeźroczystą strugą wśród kamieni. I wtedy - jakby ich ktoś odmienił. Wszyscy rzucili się, by napić się tej kryształowej wody. Brali ją garściami, lali sobie na kark, oblewali się nawzajem, śmiejąc się jak dzieci, obmywali twarz, włosy, brody, napełniali bukłaki. Niektórzy kładli się płasko na ziemi i pili z potoku wprost, usta przytykając do powierzchni wody. Podobnie jak inni uklęknął przy potoku i pił czerpiąc wodę dłonią. Nawet nie przypuszczał, że taki jest spragniony. Pił bez końca, nie spiesząc się, obserwując z uśmiechem zabawy uczniów. Nagle Janek, który leżąc na kamieniach od chwili patrzył na piętrzącą się nad nimi ścianę przeciwległego brzegu i wrosłe w nią mury świątyni, poderwał się i skacząc jak dziecko zaczął wołać:
- Chodźmy do miasta, chodźmy do miasta, chodźmy do miasta! Nie do świątyni. Świątynia na końcu, na potem. Ja zawsze słodycze odkładam sobie na koniec jedzenia.
Ponieważ nie znajdował wciąż jeszcze poparcia, rozejrzał się rozpaczliwie i spostrzegł ścieżkę wąską idącą wzdłuż potoku, ale wysoko, pod murami obronnymi.
- O, tędy, tędy! Tam gdzieś na pewno będzie jakaś furtka, która nas zaprowadzi do miasta.
Usłyszał głos Piotra, który komentując pomysł Janka zwrócił się do Niego:
- To jest myśl. Tym bardziej, że moglibyśmy tam znaleźć łatwo coś do zjedzenia, bo inaczej będzie mały kłopot.
- Dobrze.
I poszli. Najpierw tą wesołą ścieżką, która tylko na początku była wesoła, bo szybko przemieniła się w męczarnię. Nie było nawet najlżejszego podmuchu wiatru, tylko ogromne słońce, przypierające ich do muru i do skał. Myślał, że już nie wytrzymają.
Już wszyscy narzekali na ten "głupi pomysł Janka". Ale odwrotu nie było. Tym bardziej, że zdawało się, że brama jest tuż tuż.
22 - Jezus
337

Wreszcie dobrnęli do bramki w murze, gdy wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem będzie zwlec się do Cedronu i moczyć się w nim, rezygnując ze wszystkiego. Ale i tak niektórzy poszli do wody. Większość jednak wybrała najprostsze rozwiązanie i schronili się w bramie muru obronnego, mając zamiar tam napić się wody z własnych bukłaków.
Za murem odbywał się jarmark. Po kamiennej ciszy, gdzie panowało tylko słońce, kontrast był tak ogromny, że przez chwilę nie byli w stanie ruszyć się, tylko trwali przy bramie patrząc przestraszeni na to, co się przed nimi rozgrywało. Harmider trwał tak natężony, że dziwił się, jak mogli go nie słyszeć, gdy wędrowali wzdłuż muru. W tej kakofonii dźwięków było wszystko. Nawoływanie handlarzy zachęcających do kupowania towarów, ryczenie krów, osłów, gdakanie kur, ale dominował hałas ludzki, ludzi nie tylko rozmawiających, lecz zwłaszcza targujących się.
Wreszcie ruszyli spod bramy, zachęceni zapachami, które do nich dochodziły - czosnku, cebuli, majeranku, najrozmaitszych jakichś przypraw, korzeni, dymu wędzonych mięs, ryb - które mieszały się w zgodną harmonię. Weszli w ciasne uliczki między kramami. Choć przecież wcale takie wąskie nie były, to jednak wciąż za wąskie dla tego tłumu, który przetaczał się na pozór bezładnie, na pozór bez powodu. Szli wśród kramów, na których piętrzyły się zwały najrozmaitszych jarzyn i owoców. Daktyle, piramidy orzechów kokosowych, orzechy laskowe, figi, granaty, góry winogron, śliwki, jabłka, gruszki, stosy ogromnych dyń i melonów. Początkowo mieli wrażenie, że panuje tu jakiś totalny bałagan, przypadkowość i prowizorka, dopiero po chwili zorientowali się - przypomnieli sobie z lat poprzednich - że są tu logiczne ciągi: na niektórych partiach placu sprzedawane są tylko owoce, obok jarzyny, gdzie indziej mięso, gdzie indziej ryby, jeszcze całkiem osobno ubrania, tuż obok buty. Nie opodal mieścił się plac z bydłem, z owcami.
Wciąż byli przybyszami, którzy przecież nie mieli nic do sprzedania ani nie zamierzali nic kupować, obcym ciałem w tym organizmie, który tętnił życiem, mienił się wszystkimi kolorami, trwał w ciągłym ruchu. Ale jeszcze chwila i przekroczyli tę barierę obcości, weszli w ten świat. To było chyba w momencie, gdy Janek pierwszy podbiegł do Niego z garścią fioletowych, dojrzałych fig.
- Skąd to wziąłeś?
- Kupiłem na kramie. Za grosze. Tanie jak barszcz. A i tak się
l targowałem, musiał mi spuścić i dodał mi dwie na dodatek.
I już nie byli obcy. Już byli swoi. Uczniowie, częstowani przez Janka, ruszyli do akcji. Inicjatywa jednego wyzwalała coraz to nowe pomysły innych. Już się rozglądali za czymś do jedzenia bardziej konkretnym - stosy świeżych placków pszennych zachęcały do rozpoczęcia posiłku, pachniały ostro cebulą i octem śledzie w drewnianych bekach. W wielkich miedzianych kubłach, pod którymi utrzymywano ogień, smażyły się na oleju słodkie precle. Co krok jakaś niespodzianka. Co chwila coś nowego. Nad żarem z węgla drzewnego pieczono szaszłyki: kawałeczki rozmaitego mięsa wbitego na drut. Na wielkich rożnach obracano baraninę, polewaną obficie tłuszczem.
l A z wszystkich stron na przechodzących sypały się zaproszenia, zachęty, hymny pochwalne opiewające smak, pochodzenie, taniość proponowanych towarów. Tuż obok byli zaklinacze wężów i połykacze ognia i mieczów, siłacze rozrywający łańcuchy, podziwiani przez
| wianuszki gapiów.
Zdawało Mu się, że pozostanie nie rozpoznany w tym tłumie różnobarwnym, różnojęzycznym, z najdziwniejszych stron świata, zainteresowanym jedynie tym, co kupić, co zjeść, co przymierzyć, ile kosztuje to tu, a ile w kramie kilka kroków dalej. Tym bardziej, że uczniowie już od dawna, a właściwie od samego wejścia na targ, przestali stanowić zwartą grupę, lecz rozproszyli się. Ale wreszcie Go rozpoznano.
- Mistrzu z Nazaretu - posłyszał.
I już ktoś się przepychał do Niego. Całował Go po rękach.
- Skąd ty mnie znasz?
- Jak to skąd. Tyś uzdrowił moją matkę.
- Co tu robisz?
- Co może robić rybak znad jeziora Genezaret, jeżeli chce zarobić trochę więcej pieniędzy? Sprzedaję suszone ryby. Jestem tu z żoną i starszymi dziećmi. Proszę, zajdź do nas.
Prowadził do swojego stoiska, już wołał swoich rodaków, znajomków, towarzyszy:
- Patrzcie, kogo wam prowadzę.
Już okazywało się, że Galilejczyków jest więcej niż by kto przypuszczał. Otaczali Go kołem, wyciągali do Niego ręce na przywitanie, dotykali Go, przyprowadzali Mu swoje dzieci, by pogłaskał
338
339

- nawet nie przypuszczał, że można brać takie maleństwa w tak daleką drogę - więc głaskał, przytulał. Ale mimo że Go namawiali, by pozostał dłużej, pomimo że chcieli, by spożył z nimi posiłek, odchodził, żeby im nie przeszkadzać w ich pracy. Ta sytuacja się powtarzała. Bo gdy kończył się targ rybny, a zaczynał się zbożowy i tam byli Galilejczycy, którzy sprzedawali zboże, mąkę. A więc znowu się witał, rozmawiał, obiecywał, że może do nich jeszcze kiedyś przyjdzie. I końca temu nie było. Bo oni tu czuli się zadomowieni i chcieli Mu w tym trochę obcym, trochę wrogim mieście - jak traktowali Jerozolimę i Judejczyków - stworzyć atmosferę swojskości i serdeczności czy nawet zapewnić ochronę. Częstowali Go jakimiś drobiazgami do jedzenia, żeby - jeżeli już nie może z nimi spożyć obfitszego posiłku - przynajmniej w ten sposób stawał się uczestnikiem ich wspólnoty. Wreszcie pożegnał się z ostatnimi i wyszedł na brzeg tej ogromnej misy targowiska, czekając na swoich uczniów. Nie myślał, że szybko potrafi ich pozbierać.
Wychodzili przeważnie rozbawieni, dojadający jakieś owoce, smakołyki i obdarowani: z naręczami owoców, z tobołkami, z których wystawały jakieś prezenty dla nich i dla innych, odprowadzam przez ludzi, którzy teraz z kolei do Niego podchodzili, aby się z radością witać. Bo się okazało, że ich rozpoznano podobnie jak Jego, że ich witano jak kogoś najbliższego i chciano im wyrazić wdzięczność za to, że się w Jego pracę włączają.
Ale mimo to, że w miarę sprawnie schodzili się, pomyślał sobie, że chyba tak będzie wyglądał Jego kontakt z uczniami w czasie pobytu w Jerozolimie. Że będą żyli w rozproszeniu, każdy bardziej na własną rękę. "No, niech się nauczą działać i w takich warunkach". I gdy tak cierpliwie oczekiwał na ostatnich uczniów wracających triumfalnie z targu, usłyszał nagle:
- Kogo to moje oczy oglądają. Czy to być może! Mistrz z Nazaretu!
Zobaczył Jaira kroczącego ku Niemu z szeroko otwartymi rękami. Ale jakiż to był Jair. Wyraźnie przytył, wy dostojniał, ubrany w wytworne, obszerne szaty zdobione haftem srebrnym i złotym, w niczym nie przypominał tamtego skromnego faryzeusza, przełożonego synagogi. A ten wciąż wołał entuzjastycznie:
- Ileż to czasu upłynęło, jak widzieliśmy się po raz ostatni! Niechże się Tobą nacieszę, mój Mistrzu, Panie i Dobrodzieju. A mu-
340
szę powiedzieć, że czekając na zbliżające się Święta Przaśników, w duchu cieszyłem się na to najbardziej, że spotkam Cię i doznam tej łaski, że będę miał możność przyjąć Cię w domu swoim. I marzenia moje ziściły się wcześniej niż się spodziewałem. Teraz jesteś moim gościem. Mój dom jest Twoim domem. Mieszkaj, jak długo chcesz - oby jak najdłużej. A Twoją najniższą służebnicą oprócz mnie będzie moja córka, którą przywróciłeś do życia i która, nie ma dnia, by o Tobie nie wspominała.
Słuchał tego przemówienia, uśmiechając się do Jaira serdecznie.
- A skąd ty masz tu dom?
- Mój brat, o którym wspominałem jeszcze w Kafarnaum, okazał się być nie tylko bogatszy niż mi się to zdawało, ale równocześnie łaskawszy. Oddał mi jeden z domów, jakie posiada i wciągnął mnie do swojego kupiectwa, tak że obecnie jestem już samodzielnym kupcem i z jego pomocą nieźle zarabiam. Ale o tym wszystkim porozmawiamy, gdy siądziemy spokojnie przy stole.
- Tylko widzisz, ja nie jestem sam. Jestem z moimi przyjaciółmi.
- Oczywiście. Część z nich znajdzie miejsce u mnie, część u mojego brata albo nawet u moich krewnych, którzy mieszkają tu w pobliżu.
- My dzisiaj mamy zamiar trochę przejść się po mieście, a potem pójdziemy do świątyni.
- Ale po to, żeby przynajmniej ręce umyć, bardzo proszę do mnie. Choćby na chwilkę.
I tak też zrobili. Cieszył się tym domem gościnnym jak darem najdroższym, który przyszedł do Niego tak niespodziewanie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak ciążyła Mu niepewność, co będzie w Jerozolimie, jak sobie da radę z umieszczeniem uczniów gdzieś na noc, a tu wszystko zostało rozwiązane tak po prostu. Dom znajdował się dalej niż myślał. Szli do niego wąskimi uliczkami, schodami - w miejscach, gdzie wzgórze pięło się zbyt ostro. Aż doszli do dzielnicy bogatszej, pełnej domów w ogrodach. Wśród nich znajdował się dom Jaira. Choć trudno to było nazwać domem. To była obszerna rezydencja czy nawet pałacyk z wygodnymi pomieszczeniami urządzonymi dostatnio. Jair tuż na progu polecił służbie przyprowadzić córkę, by powitała gościa. Przybiegła z ogrodu. Stanęła jak wryta, z ogromnym zaskoczeniem i radością w oczach, a potem padła Mu
341
do stóp. Podniósł ją natychmiast. Stanęła wpatrzona w Niego, z rękami przy piersiach, jakby się bała, że serce jej ucieknie. Wyrosła, wypiękniała przez te parę miesięcy.
- No to masz niespodziankę - Jair śmiał się i zacierał ręce. - Czekałaś, czekałaś i doczekałaś się. A teraz idź i przypilnuj sługi, żeby nakarmili godnie naszych gości.
Ale ona wciąż stała nieruchomo, wpatrzona w Niego, cała rozpromieniona i szczęśliwa, jakby chciała coś powiedzieć.
- Idź, idź, jeszcze się nacieszysz twoim Mistrzem z Nazaretu, przecież do Świąt jeszcze daleko.
Dopiero teraz jakby ocknęła się z letargu, drgnęła, uśmiechnęła się, spuściła oczy zawstydzona tamtym oczarowaniem, w którym trwała, skłoniła się i odeszła.
Usiedli na werandzie, skąd roztaczał się szeroki widok na dolne miasto i wąwóz Tyropoion, wiodący aż pod mury świątyni, której masyw rysował się poprzez drzewa ogrodowe gdzieś w oddali.
- Trochę wyżej ma swój pałac Kajfasz. A tam, po drugiej stronie, przylepiony do murów świątyni, widać budynek Sanhedrynu, ale tylko górną część, bo zasłania go dach hali targowej. W niej mamy również naszych sprzedawców - dodał z niejaką dumą.
- Piękny jest twój dom.
- Ty nazywasz mój dom pięknym domem! Dziękuję i za to, ale jakiż on piękny. Gdybyś Ty zobaczył dom Kajfasza. W porównaniu z nim mój dom to uboga stajenka. Jakie tam salony, jakie tam marmury, jakie wspaniałe meble i zastawy stołowe. A już nie powiem o samym ogrodzie z sadzawkami, fontannami, gazonami.
"Skąd on zna tak dobrze wygląd domu Kajfasza" - przemknęło Mu przez głowę, ale nie chciał o to pytać. Przynajmniej nie teraz.
Pili znakomity napój ze świeżych owoców dobranych według pomysłu kucharza.
- A tu, poniżej twojego domu, biegnie akwedukt - stwierdził Janek.
- Tak, to - jak wiesz z pewnością - jest akwedukt doprowadzający wodę ze źródeł zza murów do miasta, ale również do samej świątyni.
- Już ukończony?
- Nie, jeszcze nie całkiem ukończony.
- No, to Piłat postawił na swoim.
342
- Ale ile o to było hałasu. Przecież to za pieniądze Świątyni. Zdawało się, że o mało a wybuchłoby powstanie przeciwko Rzymianom.
- Tak to jest, że u nas łatwo o szafowanie krwią ludzką!
- Na szczęście nie doszło do tego, niemniej powędrowały pisma protestacyjne do Rzymu. A Rzym bardzo tego nie lubi i Piłat chyba otrzymał upomnienie, co będzie dla niego nauczką na przyszłość.
- Wygląda na to, jakby ludzie za nic mieli fakt, że otrzymali świeżą, zdrową wodę dla miasta i świątyni.
- Szaleją, gdy tylko dostrzegają najmniejszą ingerencję Rzymian w ich sprawy, a zwłaszcza w sprawy Świątyni.
- Szaleją, szaleją - zdenerwował się zwykle spokojny i opanowany Tomasz. - Jestem Izraelitą z krwi i kości, a muszę powiedzieć, że od czasu do czasu patrzę na mój naród jak na obcy, z którym nie chcę mieć do czynienia i którego zupełnie nie rozumiem. Tak chcieli wolności, tak o nią walczyli, a gdy ją zdobyli, oddali ją za nic.
- No, to wy sobie tu rozmawiajcie - przerwał mu Jair - a ja was przeproszę i pójdę zobaczyć, co tam się w kuchni dzieje. Zaraz wrócę.
Tomasz nawiązał do przerwanego wątku: -
- No bo choćby ostatnia karta naszej historii: przez trzydzieści lat walczyli powstańcy izraelscy pod wodzą rodu Hasmoneuszów - Machabejczyków przeciwko Seleucydom syryjskim. I zwyciężyli. Choć to zwycięstwo trwało tylko osiemdziesiąt lat, potem zawładnęli nami Rzymianie. Ale to nic, że przyszli Rzymianie, cała gorzkość tego wydarzenia tkwi w tym, że to my sami, własnymi rękami tu ich wprowadziliśmy. I to kto w tym aktywnie uczestniczył: nasi nauczyciele i wodzowie narodu: kapłani i faryzeusze.
- Kapłani i faryzeusze! - wykrzyknął z oburzeniem Janek.
- Janek, ty jeszcze ode mnie oberwiesz - mruknął Jakub.
- To było już przed dziewięćdziesięciu pięciu laty - powiedział skwapliwie, jakby tylko czekał na to zaskoczenie Janka, Tomasz. - Ale to naprawdę nie jest tak dawno, gdy w świątyni, jak w wielkiej twierdzy, z wojskami zaciężnymi i kapłanami bronił się Arystobul, król Judejczyków a zarazem najwyższy kapłan. A Jerozolimę oblegali faryzeusze na czele z Hirkanem, starszym bratem Arystobula, którzy sprowadzili na pomoc pogańskich Nabatejczyków.
- Faryzeusze sprowadzili pogan? W głowie się nie mieści.
343

- Tak. I tak trwała wojna o sukcesję - najgłupsza z wszystkich rodzajów wojen: kto ma być królem, czy ten syn królewski, czy tamten: Arystobul czy Hirkan. I właśnie, wstyd powiedzieć, w tę całą awanturę zaangażowali się kapłani z jednej strony, a z drugiej faryzeusze.
- Stale się zresztą nienawidzący.
- I pech chciał, że akurat w pobliżu znalazł się Pompejusz ze swoją armią - bo porządkował jakieś sprawy syryjskie - i do niego zwróciły się te dwa bałwany z prośbą, by ich spór rozstrzygnął.
- Dwie małe myszki przyszły do kocura, by rozsądził, do kogo ma należeć ser, który odziedziczyły po matce.
- To chyba ich szatan opętał: do Rzymian iść z prośbą o pośrednictwo!
- No i stało się, jak się stać musiało. Pompejusz wszedł do Palestyny. Pierwszy opamiętał się Arystobul i zamknął się w świątyni, ale już było na wszystko za późno. Zwolennicy Hirkana otworzyli miasto Rzymianom.
- Ale jak się potrafili dostać Rzymianie do wnętrza świątyni? - dziwił się Janek.
- Widzisz ten teren pod murami świątyni, który nazwałem wąwozem Tyropoion? - Tomasz pokazywał Jankowi pomiędzy gałęziami drzew widniejący w oddali kamienisty teren pod murami świątyni. - Tam była głęboka rozpadlina oddzielająca świątynię od reszty miasta. Dla Rzymian nie do przejścia. Maszyny oblężnicze, które Pompejusz ze sobą miał, były bezużyteczne. Ale szybko Rzymianie zauważyli, że w soboty oblężeni nie strzelają.
- Aby nie naruszać świętości szabatu?
- Dokładnie tak. I w soboty poczęli bezkarnie zasypywać ten wąwóz, aż po trzech miesiącach byli gotowi. Podjechała "głowa barana" i zrobiła wyłom w murach świątyni, przez który wtargnęli oblegający. Świątynię zdobyto. Prawie dwanaście tysięcy zwolenników Arystobula zostało wyciętych w pień, nie tylko rękami Rzymian, ale i zwolenników Hirkana. Arystobul poszedł do niewoli, Hirkan, z łaski Rzymu, otrzymał nominację tylko na rządcę kraju, nie otrzymał tytułu królewskiego. A gdy doszło do nieporozumień, Rzym wyznaczył Heroda Wielkiego na króla.
- A jaki był Herod?
- Był strasznym człowiekiem w kontaktach bezpośrednich.
344
Obłędnie zazdrosny i obawiający się, że ktoś może mu zagrozić. Dwóch synów, których wysłał na dwór cesarski do Rzymu, po czternastu latach, gdy wrócili, kazał udusić. Zamordował żonę, Mariamme, którą obłędnie kochał. Jeszcze jednego syna, Antypatra, zamordował na pięć dni przed własną śmiercią. Po jego śmierci wybuchły wielkie zamieszki, które się skończyły tak, jak to u Rzymian wszystko się kończy: ukrzyżowano dwa tysiące Izraelitów, a dokonał tego legat Syrii, który na polecenie Rzymu pacyfikował te rozruchy. A potem już Rzym po rzymsku - "zagospodarował" Palestynę, to znaczy podzielił kraj na poszczególne kawałeczki. Najstarszemu synowi Heroda: Archelausowi dał Judeę, drugiego: Antypasa mianował tetrarchą Galilei i Perei, trzeciemu synowi: Filipowi dał tereny północne: Trachonitis i Abilenę.
- No a Piłat? Skąd tu się wziął?
- Po dziesięciu latach rządów Archelaus, na skutek oskarżeń Judejczyków i Samarytan został zawezwany do Rzymu i zesłany na wygnanie. I tak Judea, Samaria i Idumea zostały oddane pod rządy prokuratora rzymskiego - tytułuje się go namiestnikiem. Na stolicę wyznaczono mu Cezareę w Samarii, a do Jerozolimy przyjeżdża na okres naszych Świąt, aby z bliska panować nad sytuacją. Obecny namiestnik nazywa się...
- Piłat - Janek dopowiedział pospiesznie.
- Mieszka w pałacu królewskim. O, popatrz, to ten budynek schowany za murem i za drzewami, którego tylko sterczy kawałek dachu.
- Który się nazywa Pretorium.
- O! To ty wiesz o tym? - zdziwił się po raz któryś Tomasz.
- On wie, przecież nie raz mu o tym opowiadałem - powiedział po raz któryś Jakub.
- To czemu mi nie przerwałeś, tylko słuchałeś tego jak nowości - upomniał Janka po raz któryś Tomasz.
- Bo ty tak ładnie opowiadasz.
- Ładnie, ładnie - poburkiwał Tomasz, udając zagniewanie.
- Nie tylko ładnie, ale dowiedziałem się rozmaitych szczegółów.
- Na przykład - dorzucił Tomasz - powinieneś wiedzieć, że prokurator ma wpływ na mianowanie czy usuwanie najwyższego kapłana. Poza tym możemy naszą religię wyznawać bez ograniczeń. Nawet żołnierzom nie wolno wnosić do miasta chorągwi z wizerun-
345

kiem cesarza, a na monetach wybijanych w Judei nie ma wizerunku cesarza. Ani nie musimy czcić cesarzy jako ubóstwionych. A nie wiem, czy mówił ci ktoś, że codziennie w świątyni jest składane w ofierze ze strony cesarza jedno cielę i dwa baranki.
- Co? On, poganin? W naszej świątyni składa ofiarę naszemu Bogu?
- A tak.
- Tylko, umówmy się, że to może dużo znaczyć albo nic nie znaczyć. To może również znaczyć tyle, że cesarz potwierdza swoje panowanie nad nami - uspokoił ich Piotr.
Przyszedł Jair, usiadł obok Niego. Rozmowa prowadzona przez Tomasza i Janka oraz innych uczniów oddaliła się, zeszła na daleki, czasami ledwo dosłyszalny plan, teraz w centrum uwagi znalazł się Jair ze swoimi sprawami.
- Może mnie spytasz, czy ja teraz interesuję się wyłącznie kupiectwem? Choć przyznam się, że taki był mój zamiar, gdy przybyłem do Jerozolimy. Otóż nie tylko. I to wcale nie z mojej inicjatywy. Prawie od razu odnaleźli mnie kapłani. Zdziwisz się z pewnością, że do mnie, faryzeusza, zwrócili się kapłani. Ja się też zdziwiłem. Przyjęli mnie bardzo życzliwie, z wielkim wyrozumieniem. Widziałem się wiele razy z Kajfaszem, zaproszony do jego naprawdę wspaniałego domu. Ale... Ale szybko się okazało, że powodem tego zainteresowania nie jestem ja sam, lecz Twoja osoba i Twoja działalność. Wszystkie moje z nimi rozmowy dotyczą Ciebie: jaka jest Twoja nauka, jakie są Twoje zamiary.
Nie spodziewał się, że coś podobnego usłyszy. W pierwszej chwili nie wiedział, co o tym ma sądzić, ale już pojawiła się refleksja i pytanie: Na ile Jair zdaje sobie sprawę z roli, jaką zaczął odgrywać.
A tymczasem on mówił dalej, z prostotą dziecka nieświadomego, o co właściwie chodzi - na ile prawdziwą, na ile udawaną?
- Kajfasz wspominał mi o tym, że w razie, gdybym Cię spotkał, względnie nawet - jeśli dobrze pamiętam - prosił, bym się postarał z Tobą spotkać, gdy Ty przybędziesz do Jerozolimy w czasie świąt, żeby Cię tu do mnie zaprosić.
Nie przypuszczał, że spotka Go w tym domu takie rozczarowanie. "A ja myślałem że jestem witany przez pozyskanego przyjaciela, że ten proponuje mi gościnę w swoim domu ze szczerego serca, a on po prostu robi kolejny interes". Jair mówił dalej, tłumaczył, wy-
346
jaśniał już jak swojemu wspólnikowi, w imię którego załatwił parę spraw i planuje następne, a potrzebuje tylko Jego akceptacji. Chwilami Mu się zdawało, że śni. Że to wszystko nieprawda: ten nalany Jair, uśmiechnięty, przedstawiający Mu takie niemożliwe, absurdalne plany, że to kolejne kuszenie szatańskie, podobne do tamtego na pustyni, tylko bardziej trywialne, obskurne. Czasem znowu, gdy powracał do rzeczywistości, nie mogło Mu się w głowie pomieścić, jak Jair może Mu takie rzeczy mówić. "Czyżby to było możliwe, aby uważał mnie za takiego idiotę. Przecież to jest żenujące, co on opowiada". Wstyd Mu było za niego, że zszedł do takiego poziomu. "Nawet gdyby dostał polecenie wiernego przekazania mi ich propozycji, to mógłby ubrać w inną formę."
- Kajfasz mi też mówił, że chętnie by nawiązał osobisty kontakt z Tobą, ale nie wie, czy Ty na to byś przystał, a poza tym przypuszcza, że Sanhedryn miałby mu to za złe. Dlatego raczej by widział u siebie któregoś z Twoich uczniów.
To było kolejne zaskoczenie. "Czyżby on zdradzał się przez niedopatrzenie, że chce penetrować moje środowisko i przekupywać kolejnych uczniów?". Ale już zaraz sam sobie odpowiedział na tę kwestię. "A może jest jeszcze inaczej? A może jest tak, że wszystko dotąd, to tylko pozory niezgrabności i prymitywizmu. A może po prostu on teraz ostrzega mnie, czy też daje mi znać, że już to się dzieje, że mam w swoim gronie donosicieli". "I co najgorsze, to jest faktem" - potwierdził sobie gorzko. Kajfasz chce nie tylko wiedzieć, co jest treścią nauczania, ale chce kontrolować Jego działanie na terenie Jerozolimy.
- Co Ty myślisz o tym? Wspomniał też, że jeżeli nie on sam, to wysłałby do Ciebie chętnie kogoś z członków Sanhedrynu, by porozmawiał z Tobą i przedstawił Ci pewne propozycje i - słuchaj, słuchaj - proponuje Ci, abyś przyjął godność uczonego w Piśmie.
To co teraz usłyszał, przeszło wszystkie oczekiwania. Jego zdumienie sięgało szczytów. Równocześnie poczuł się zaskoczony pomysłowością swoich przeciwników. A więc zdecydowali się upokorzyć Go. Temu, który został przez Jana Chrzciciela ogłoszony Mesjaszem, proponują stanowisko uczonego w Piśmie na usługach kapłanów. To już było bezczelnością najwyższej klasy. Udał, że tego nie zauważył i spytał go spokojnie, jakby to chodziło o sprawę najoczywistszą i bezdyskusyjną:
347

- A jakie zadanie chciałby mi wyznaczyć? Czego oczekiwałby ode mnie? - uśmiechnął się do Jaira, a przynajmniej starał się uśmiechnąć.
- Żebyś wykazał, że faryzeusze odeszli od tego, co głosi Pismo Święte.
- A czy on się nie liczy z moimi zarzutami przeciwko kapłanom?
Tym razem On był w natarciu, ale zrobił to w taki sposób, jak w zdaniu poprzednim: znowu jako coś zupełnie oczywistego i naturalnego. W podobny sposób zachował się Jair, jakby nie wyczul groźby, która mieściła się w Jego pytaniu.
- On wciąż podkreślał, że Ciebie stara się zrozumieć, że Ty jesteś młody i porywczy i denerwują Cię rozmaite nadużycia i nonsensy popełniane przez faryzeuszy, a nawet głoszone przez niektórych kapłanów, ale Tyś powinien dołączyć do nich. Daje Ci do wyboru:
możesz osiąść gdzieś w Judei, a możesz przyjść do Jerozolimy. Galilei nie bierze pod uwagę, określa ją jako prowincję. Zbyt daleka od centrum życia religijnego i politycznego, jakim jest Jerozolima. Mógłbyś z powodzeniem osiąść na przykład w Betlejem. Tym bardziej, że jesteś z rodu Dawidowego. Wspomniał mimochodem, że przyznano by Ci najwyższe uposażenie, że mają do dyspozycji małe posiadłości - również w Betlejem - w których mógłbyś coś wybrać, żeby wygodnie zamieszkać i pracować. Mówił też, że Świątynia ma dużo pieniędzy, ale nie na to, by finansować akwedukty, lecz choćby na to, by popierać takie talenty jak Ty.
Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Pomyślał: "No, tego to już powinienem się spodziewać. Cóż prostszego jak pieniądz na to, żeby uspokoić buntownika". Zauważył ten uśmiech Jair i natychmiast zareagował:
- Kajfasz mówił, że przed Tobą wielka przyszłość, że się rozgląda za swoim następcą i może Ty mógłbyś nim zostać.
Powstawała jakaś piramidalna sytuacja. Propozycje Kajfasza sięgały absurdu. Dał temu wyraz, bo uznał, że inaczej Mu nie wolno:
- Co jeszcze pozostaje Kajfaszowi, chyba już tylko obiecać mi tron cesarski w Rzymie.
Na to omal się nie obraził Jair i zaczął bronić tego, co powiedział:
- Dlaczego nie jest możliwe, żebyś Ty był najwyższym kapła-
348
nem? To jest bardzo możliwe. To jest nawet bardzo prawdopodobne, jeżeli sobie potrafisz zyskać łaskawość Kajfasza i Annasza.
Od tej "łaskawości" natychmiast Mu się zrobiło mdło, już chciał coś odpowiedzieć na ten temat, ale dał spokój i oświadczył:
- Ponieważ ja nie mógłbym być w ogóle kapłanem.
- Dlaczego nie mógłbyś być kapłanem?
- Choćby dlatego, że ja nie jestem z rodu Lewi.
- Tak, ja mu o tym wspomniałem, ale on powiedział, że to teraz nie takie konieczne, że było kilka podobnych przypadków, że te sprawy leżą w kompetencji Rzymu i Piłata. Powiedział: "Myśmy się z Rzymianami pokłócili o akwedukty, ale w zasadzie szanujemy się nawzajem". Kajfasz mi wyznał, że chętnie by Cię przedstawił Piłatowi, który też się już zdążył zainteresować Twoją osobą. A gdybyś pozyskał i jego względy, droga do urzędu najwyższego kapłana stoi przed Tobą otworem.
- Nie uważasz, że tych ludzi, których względy musiałbym po drodze pozyskiwać, jest trochę za dużo? - spytał z uśmiechem. Ale Jair jakby nie dosłyszał tego i mówił dalej:
- Oczywiście prosi Cię przeze mnie, abyś potraktował swój pobyt w Jerozolimie jako czysto religijny i nie wygłaszał żadnych przemówień, nie uzdrawiał, a tym bardziej nie wywoływał żadnych niepokojów.
- "No i tak dobrnęliśmy do konkretnego wniosku, który wyniknął po tym budowaniu wspaniałych bajek dla dzieci". Żal Mu było Jaira, żal Mu było przyjaźni, na którą tak się cieszył. Pomyślał, że uczynił błąd, że wdał się w rozmowę. "Trzeba było po pierwszym zdaniu wyjść z tego domu". Ale tłumaczył sobie: "Przecież to jest normalny sposób postępowania w tym i nie tylko w tym środowisku. Tak się kupuje ludzi, rozmiękcza się przeciwników, łagodzi się buntowników, uspokaja się tych wściekłych że potem jedzą z ręki. To jest pierwszy etap: kto się da kupić, zostaje kupiony. A potem przychodzi drugi etap. Kto się nie daje kupić, ten po prostu ginie".
Słuchał tego, co Jair dalej mówił i tak Mu przez myśl przemknęło zdanie, które szatan do Niego wypowiedział na pustyni: "To wszystko Ci oddam, jeśli upadłszy, złożysz mi pokłon".
- Kajfasz rozwodził się też szeroko o tym, że jeżeli mamy uratować naród izraelski, to powinniśmy skoncentrować wszystkie siły wokół Świątyni, gdzie oddawana jest prawdziwa chwała prawdziwemu Bogu.
349

- Dziękuję ci, żeś mi to wszystko przekazał, co Kajfasz ci polecił. Spostrzegł się, że mówi to suchymi wargami, suchymi ustami, choć przed chwilą pil sok z kubka. Jair chyba spostrzegł, że posunął się za daleko. Zaczął się wycofywać z tego, co powiedział:
- Oczywiście, to co Ci powtórzyłem, to tylko sugestie, pobożne życzenia Kajfasza. Nie znaczy, że masz je przyjąć. Ale warto je usłyszeć, żeby wiedzieć, co oni myślą na Twój temat.
Nie chciał tych wyjaśnień, które nie tylko nie łagodziły tamtych zdań, ale je jeszcze bardziej wyostrzały.
Pozostawało dla Niego wyłącznie jedno pytanie: Czy Kajfasz już jest po rozmowie z uczonym w Prawie, który śledził Go w Kafarnaum.
- Kiedyś się widział z Kajfaszem ostatni raz?
- Jakieś dwa, trzy dni temu.
- Wspominał ci przypadkiem o tym, że zrobiłem wyprawę do Tyru i Sydonu?
- Tak, mówił mi o tym. Bo on wie, że wszystko mnie interesuje, co dotyczy Twojej osoby.
Czekał, czy Jair coś więcej na ten temat powie, ale ten skończył. Mógłby go jeszcze zagadnąć o przypowieść o Samarytaninie, ale to byłoby już przesłuchanie, a nie rozmowa. Zrezygnował z tego. "Wygląda na to, a nawet coś więcej: prawie to jest pewne, że Kajfasz jest o wszystkim powiadomiony". Jair powrócił do dawnego tematu:
- Ty mnie dobrze zrozum. Ja nie chcę Ci nic sugerować, choć muszę przyznać, że ja taką zasadę wyznawałem w życiu: żeby dużo dobrego zrobić dla ludzi, trzeba dojść do wysokiej pozycji społecznej.
Nie mógł już tego słuchać. Coraz bardziej brało Go obrzydzenie. Przerwał Jairowi, mówiąc krótko:
- My już pójdziemy, bo przecież chcemy być dzisiaj w świątyni.
- Ale czekam na was z kolacją, a przynajmniej z noclegiem.
- Nie mogę nic powiedzieć na pewno. Na wszelki wypadek z kolacją nie czekaj na nas. A gdy chodzi o nocleg, to naprawdę nie kłopocz się. To by zresztą mogło być niebezpieczne dla ciebie i dla nas.
- Co tu mogłoby być niebezpiecznego - Jair przyczepił się do ostatniego zdania. - Czy Tobie nie wolno nocować u kogo tylko zechcesz, czy mnie nie wolno Cię przyjąć na nocleg?
350
Przerwał mu to przekomarzanie się:
- Nie wiesz ani ty, ani ja, co jutro przyniesie. Lepiej niech zostanie tak, jak jest.
Odchodził głęboko poruszony tą rozmową, z świadomością, że tu już nigdy nie powróci. "A zdawało mi się, że znalazłem dla siebie i dla swoich chłopców przystań bezpieczną na czas pobytów w Jerozolimie" - myślał gorzko. "Owszem, tak, ale pod warunkiem przyjęcia godności doktora w Piśmie po stronie kapłanów". Uśmiechnął się do siebie: "Nie spodziewałem się, że mi wymyślą taką posadę".




Wypędzenie kupców ze świątyni
Zgodnie z życzeniem większości zamiast wprost do świątyni, ruszyli znowu w górę, w stronę pałacu królewskiego - czyli Pretorium, choć Jair twierdził, że jeszcze nie ma Piłata w Jerozolimie, że jeszcze nie przybył z Cezarei. Ale chcieli - jak mówili - przekonać się, a naprawdę: zobaczyć znowu siedzibę Piłata.
Gdy tylko wyszli z domu Jaira, zbliżyła się do Niego Joanna. Półgłosem, tak żeby inni nie słyszeli, zapytała Go:
- Czy Jair przypadkiem nie rozmawiał na nasze tematy?
- Dokładnie tak - i przedstawił jej pokrótce to, co usłyszał.
- To znaczy - powiedziała Joanna z namysłem - jest pewne, że cała ta rozmowa pozostaje w związku z relacjami uczonego w Piśmie, którego spotkałeś w Kafarnaum. A z tego wynika, że Kajfasz Cię nie akceptuje ani Twoich propozycji. To stanowisko doktora w Piśmie, o którym wspomniał Jair, to jest - ot, takie coś "na rybkę", jak to chłopcy mówią.
Tymczasem natrafili na mur ogrodu królewskiego. Wędrowali dość długo wzdłuż niego, wreszcie wyszli na plac przed pałacem, wyłożony dużą, bazaltową kostką, prawie blokami bazaltu świetnie ułożonymi, stanowiącymi jeden czarny, ogromny stół. W głębi piętrzył się masyw pałacu. Jeżeli nie przytłaczał ogromem i ciężarem, to dzięki kolumnadom, które przydawały mu lekkości i spokoju. Wokół pałacu nic się nie działo. Nie było straży, rozstawionych tu gęsto w czasie obecności namiestnika.
Podeszli w milczeniu pod sam gmach. Głównym akcentem, który dopiero teraz rzucał się w oczy, było podium przywarte do ścian frontonu, wiszące wysoko, zwane Litostrotos albo Gabbata. Z tego podium biegły do placu schody po jednej i po drugiej stronie. Piłat miał dojście na Litostrotos wprost z pałacu.
Teraz panowała tu głucha cisza, tak jak na głucho były pozamykane wszystkie drzwi i okna. Spojrzał na bruk. Znalazł rysunki wy-
352
ryte na bazaltowych płaszczyznach. Pamiętał je od dziecka: odkąd tu przyszedł po raz pierwszy. Piotr też zaczął się im przyglądać i paru
uczniów.
- To żołnierze, którzy pełnili tu wartę, z nudów grali w kości
i wyrysowali sobie znaki pomocnicze, tak jak dzieci, które sobie rysują palcem na piasku. To jest tak zwana gra w króla.
- Ale czym oni potrafili to wyrysować w takim twardym kamieniu?
- No, musiało to być narzędzie z przedniej stali.
- Jakie narzędzie?
Nie doczekał się odpowiedzi, bo naraz Jankowi znowu coś wpadło do głowy, rzucił się do schodów, błyskawicznie pokonał ich przestrzeń i już był na Litostrotos - tuż przy niskiej balustradzie. Zaplótł ramiona na piersi - jak to Piłat lubił czynić - podniósł głowę w górę, władczym wzrokiem rozejrzał się po placu, jakby ten był napełniony tłumami, podniósł rękę w górę, jakby uciszał wiwatujące tłumy. Miał zmarszczone brwi, skupioną twarz.
- Ludu Jerozolimy! - zawołał patetycznym głosem. - Przyjmijcie do wiadomości, że ja, Poncjusz Piłat - namiestnik cesarza Rzymu - mówił powoli, wyraźnie - z dniem dzisiejszym ogłaszam królem Izraelitów mieszkających tak w Judei, Galilei, Samarii, Idumei, Perei, Dekapolis, krainie Trachonickiej i Izraelitów mieszkających gdziekolwiek na świecie - najmędrszego, najlepszego z wszystkich ludzi, jacykolwiek żyją - Jezusa z Nazaretu, który zbuduje królestwo Boże, ogarniające całą ludzkość!
- Janek, czyś ty zwariował, złaź stamtąd! - wrzasnął Kuba.
- Jeszcze kto usłyszy i może być z tego piekielna awantura! -
zawołał Piotr zduszonym głosem.
A Jakub już biegł po schodach, żeby brata ściągnąć z góry, wołając po drodze:
- Po co ja cię wziąłem! Trzeba było cię w domu zostawić i obe-
szłoby się bez kłopotu! Teraz to już ci wleję.
Ale ten nie czekał, lecz drugimi schodami zbiegał na dół, wołając
prawie z płaczem:
- A co, źle powiedziałem? Czego się czepiacie! Czy nie powinno być tak, jak mówię?! Kto ma rację, kto ma rację, no powiedz! - i tu rzucił się Mu w ramiona, szukając w nich obrony.
23 - Jezus
353

- Chodźmy wreszcie do świątyni, bo inaczej nie zdążymy tam do nocy - zawyrokował Piotr.
Zbiegali szybko, coraz bardziej gęstniejącymi uliczkami, popędzani niecierpliwością Piotra i swoją. Chcieli być jak najprędzej u celu swojego wędrowania z Galilei. Byli wciąż jeszcze powyżej poziomu świątyni. Pojawiała się od czasu do czasu między domami, ogrodami, obok których przechodzili.
- Idziemy mostem czy dołem?
- Mostem, mostem, będzie prędzej.
Im bardziej zbliżali się do świątyni, tym bardziej prześladowała Go myśl, że nie są przygotowani na wejście do Świętego Miejsca. Przecież nie można taką rozbawioną gromadą wkraczać do sanktuarium Izraela. Wreszcie nie wytrzymał. Przystanął, zagarnął ich wszystkich i powiedział, co myśli:
- Zostańmy chwilę w milczeniu i zastanówmy się, po co idziemy do świątyni.
Wszyscy przystanęli bez słowa. Znaleźli kawałek urwiska - ni to łąki, ni to ugoru - i przysiedli. Zapadła cisza. Tylko słychać było oddalony szum miasta. Starał się uciszyć wewnętrznie, stanąć przed Nim w całej prostocie. Modlił się: "Oto idę do Ciebie wraz z ludźmi, których mi dałeś".
Nagle trwającą ciszę przerwało pytanie Janka, który nie wytrzymał przeciągającego się milczenia:
- A po co my idziemy do świątyni?
Przebudził się, tak jak chyba budzili się z zamodlenia inni. Po chwili - kiedy nie wiedział, czy ktoś nie wybuchnie i nie zgromi Janka - odezwał się Tomasz:
- Tak się u nas już tradycyjnie odpowiada na takie pytania: Do świątyni idziemy, abyśmy byli widziani przez Boga i aby Boga zobaczyć.
- Czy można Boga zobaczyć? - Janek zapytał szeptem Tomasza.
- To nie najlepsze słowo "zobaczyć". Ale tak już w naszej tradycji językowej funkcjonuje. Mówi się również - i to ja wolę - że każdy dorosły Izraelita powinien przeżyć wizję Boga.
- A co to znaczy wizja Boga?
- To znaczy przeżycie mistyczne, które jest bardziej darem niż wynikiem starań ludzkich - choć bez nich się nie obejdzie. To jest
354
przeżycie Boga, na które może sobie zasłużyć człowiek czystego serca, które można by nazwać dotykiem Boga samego.
Janek słuchał tych słów Tomasza jak urzeczony. Naraz Tomasz przerwał swoje mówienie i pokazując palcem najwyższą partię świątyni, powiedział:
- Widzisz, Janek! My tam idziemy.
- Ta najwyższa kolumnada?
- Tak, za nią znajduje się najświętsze miejsce Izraela, gdzie Bóg mieszka w sposób szczególny.
Zapadła chwila ciszy. Wszyscy wpatrywali się w tę białą kolumnadę jak urzeczeni.
- Duże jest to pomieszczenie? - spytał półgłosem Janek.
- Nie, trzydzieści na czterdzieści pięć metrów. To, co między kolumnami prześwieca, to drzwi cedrowe pokryte złotem, nad którymi jest, wykonany również ze złota, krzew winny.
- Dlaczego krzew winny? - przerwał Tomaszowi Janek.
- Bo to symbol Bożego dzieła stworzenia. Drzwi są otwarte, ale dostęp do wnętrza zamyka ciężka zasłona - cała usiana haftem babilońskim wykonanym ze złota i srebra.
- I co jest za tą zasłoną?
- Za zasłoną jest Święte. Pomieszczenie zwane Helkal, wyłożone drzewem cedrowym. W nim są stoły chlebów pokładnych, świecznik siedmioramienny i ołtarz kadzenia, cały pokryty złotem, gdzie kapłani dwa razy dziennie palą kadzidło w ofierze.
- A mówiłeś, że tam nic nie ma.
- Ja teraz mówię o Helkalu: o Świętym. To jest jakby Święty Przedsionek. Dopiero za nim, za kolejną zasłoną, znajduje się Debir, zwane tradycyjnie Święte Świętych - hadosz hakedoszim - tam mieszka Bóg - znowu przerwał na chwilę. - Jak pierwsza komnata jest jasna, tak ta jest zupełnie ciemna. Tu nie ma żadnego przedmiotu. - Znowu zrobił krótką przerwę. I powiedział z przejęciem: - Wierzymy, że tu w sposób szczególny mieszka nasz Bóg. - Zapadło kolejne milczenie. - Raz w roku, w Dzień Wielkiego Pojednania, arcykapłan okadza Debir. W komnacie tej leży tylko kamień, zwyczajny kamień, zwany "pępkiem świata".
- No to teraz chodźmy już, chodźmy do świątyni - nalegał Janek.
Podnieśli się popędzani tym naleganiem i kontynuowali drogę.
355

Schodzili wciąż niżej. Prawie z każdym krokiem coraz bardziej rosły mury świątyni, piętrzyły się wieże, bastiony. Jego gromadka przycichła, obecność świętego gmachu stawała się coraz bardziej dojmująca. Gdy stanęli wreszcie na moście, mieli przed sobą już tylko gigantyczny mur obronny. Cyklopy - ogromne bloki skalne kładzione jeden na drugim - zadziwiały wielkością, ale zarazem precyzją obróbki.
- Jak oni potrafili... - Janek urwał, wpatrzony w nie. Nie dziwił się Jankowi. Choć tyle razy był w Jerozolimie i znał
każdy zakątek świątyni, za każdym razem jej ogrom robił i na Nim
wielkie wrażenie.
- Chodź, Janek, chodź, kochany. Nie przystawaj, bo jeszcześ gotów spaść do Tyropoionu - pokpiwał z niego Jakub. Janek popatrzył w dół wąwozu:
- No, rzeczywiście jest głęboki.
- Dopiero teraz zobaczysz cud: wchodzimy bramą wprost do Portyku Królewskiego.
Nagle znaleźli się w gigantycznym lesie strzelistych kolumn dzielących ogromne wnętrze Portyku na trzy nawy. Przeląkł się, że Janek znowu zacznie swój teatr dziecinno-krotochwilny i będzie się pytał, ile tych kolumn i jakie są wysokie. Będzie się wgapiał w nie, sięgając wzrokiem aż do kapiteli korynckich, mówiąc: "Naprawdę? One są wysokie aż na dwadzieścia osiem metrów?". Ale nie. Poskutkowała chwila skupienia. Janek tylko popatrzył w głąb hali. Rozjaśniła mu się na moment twarz, ale skręcił na lewo i poszedł Zachodnim Portykiem w stronę sanktuarium. Po prawej stronie, o parę schodów poniżej, rozciągał się olbrzymi Dziedziniec Pogan, zastawiony częściowo straganami bankierów, ale przede wszystkim stadami bydła, owiec, klatkami z gołębiami, wśród których przewijały się gromady ludzi. Trwał tu harmider zwyczajny dla targowisk: ryczalo bydło, owce beczały na tle gwaru ludzkiego, zwłaszcza przekrzykiwania się handlarzy - harmider nie licujący z tym, co zwykło się utożsamiać ze słowem "świątynia". Zawsze, ilekroć był tutaj, gorszył Go ten targ na miejscu świętym, ale nigdy w tym stopniu co teraz - gdy wziął na swoje barki troskę o swój naród, gdy poczuł się odpowiedzialny za budowanie w nim królestwa Bożego. Już dochodzili do schodów wiodących na Dziedziniec Kobiet.
- Ale wejdźmy Piękną Bramą, wejdźmy Piękną Bramą - dopraszał się Janek.
- Mowy nie ma. Nie będziemy obchodzili naokoło. Ty się Janek przestań rządzić, bo to zaczyna być nieznośne - skarcił go Jakub.
- Jeden, dwa, trzy, cztery... - Janek, idący obok Niego, sprawdzał, ile jest naprawdę schodów: czternaście czy piętnaście.
Wreszcie osiągnęli szczyt, wchodząc w jedną z trzynastu bram prowadzących na Dziedziniec Kobiet.
- No, to wreszcie jesteśmy w prawdziwej Świątyni - Janek zakonkludował. - Bo to co tam było, to jeszcze nie świątynia.
Rozglądali się wszyscy, jak przybysze z innego świata, po tym ogromnym dziedzińcu.
- Jak tu cicho - wyszeptał Janek.
Zobaczył, że Tomasz zbliżył się do ogromnej skarbony i wrzucił jakieś pieniądze do "trąbki" otworu.
- A po co ty te pieniądze wrzuciłeś? Każdy musi?
- Nie, kto chce.
- A na co się wrzuca te pieniądze?
- Na budowę świątyni, na kadzidło, na drzewo, z podziękowaniem. Skarbon jest trzynaście - dodał Tomasz. Najwyraźniej chciał uciec od pytania, które podejrzewał, że Janek postawi.
- A tyś na co wrzucił? - Janek przypiął się do niego jak rzep do psiego ogona; tak często określał jego dopytywanie się Jakub.
Tomasz zamilkł trochę speszony tym natrętnym pytaniem. Wahał się, czy odpowiedzieć. Wreszcie się zdecydował:
- Z podziękowaniem Bogu, że spotkałem Jezusa, naszego Nauczyciela.
- Idziemy dalej - oświadczył Piotr.
Przecięli więc dziedziniec o długości prawie sześćdziesięciu metrów i zaczęli się wspinać po schodach. Janek zaczął swoje liczenie:
"Jeden, dwa...", aby się upewnić, czy będzie czternaście, czy piętnaście.
- A teraz masz przed sobą Bramę Nikanora, która prowadzi na Dziedziniec Mężczyzn. A jest tak ogromna, jak widzisz i tak ciężka, bo ze spiżu i ze złota, że musi ją pchać dwudziestu ludzi, aby ją otworzyć: ranny skrzyp otwieranej bramy budzi Jerozolimę. To ci mówię, żeby uprzedzić te twoje ciągłe głupie pytania - mruczał Jakub do Janka.
356
357

- Po pierwsze, wcale nie głupie - tu Janek się obraził. - A po drugie i tak się spytam: A kto to był Nikanor?
- Bogaty kupiec z Aleksandrii, który ofiarował tę bramę jako wotum za uratowanie życia w czasie burzy morskiej - powiedział ze złością Jakub.
- Ale ten Dziedziniec Mężczyzn jest o wiele mniejszy niż Kobiet.
- Za to, patrz, na tamtym końcu masz ołtarz ofiarny i święty ogień.
Stał jak porażony tym wszystkim, co tu się działo - jak przed laty, gdy jako dwunastoletni chłopiec wszedł tu po raz pierwszy. Patrzył z tamtym przerażeniem na zwierzęta zabijane przez kapłana, obdzierane ze skóry, ćwiartowane, na ołtarz zlany krwią, na krew płynącą kanalikami ściekowymi, na kapłana kropiącego zebrane tłumy krwią zwierzęcia ofiarnego, na ludzi zbroczonych krwią oczyszczenia, na stos ofiarny, na którym płonęły wnętrzności. Patrzył, choć nie był w stanie patrzeć, uciekał ze wzrokiem, odwracał głowę. Bo robiło Mu się od czasu do czasu niedobrze, myślał że nie wytrzyma i zwymiotuje od tego okrutnego widoku, od zaduchu mdłego krwi zmieszanego z odchodami, od ryku, rzężenia, kwiku zabijanych zwierząt jak i tych, które były dopiero podprowadzane w kolejce do ołtarza, ale w przeczuciu śmierci usiłowały uciekać, wyrywały się i ryczały ze strachu, od dymu, który czasem zmiatany przez podmuch wiatru ogarniał swoim tłustym, ciężkim smrodem Jego jak i wszystkich zgromadzonych.
Patrzył na to i już by uciekał stąd, żeby nie słyszeć, nie widzieć, nie czuć. Rozejrzał się po tłumie otaczającym ołtarz ofiarny. Nie, nic z tego, a wprost przeciwnie - trwało jakieś niesamowite, nieludzkie podniecenie, teraz dla Niego zupełnie przerażające. Każde uderzenie noża zadawane zwierzęciu wywoływało jeśli nie okrzyk radości, to przynajmniej było obserwowane z najwyższym uniesieniem. Krew, którą kapłan skrapiał ludzi, która rozbryzgiwała się po ich twarzach, włosach, ubraniach, była przyjmowana jak błogosławieństwo, dar, łaska. Rękami już lepkimi od krwi ludzie rozmazywali sobie kolejne krople po całej twarzy, po włosach, po rękach. Wyglądali jak jakieś piekielne stwory, jak nieziemskie istoty, a przynajmniej jak wampiry karmiące się krwią, potrzebujące krwi do ży-
358
cia. Na próżno doszukiwał się w tych ludziach oznak obrzydzenia, a przynajmniej przestrachu. Była w nich jakaś nienaturalna rozkosz z tego, w czym brali udział. Już nie mógł dotrwać, już nie wytrzymywał, już myślał, że Mu się nogi załamią i upadnie.
Nagle usłyszał słowa Kuby, który będąc niskiego wzrostu po to, żeby lepiej widzieć, stanął za ich plecami, na stopie kolumny:
- Barbarzyństwo, barbarzyństwo, czyste szaleństwo. Po co, na co? Co oni wyrabiają? Zgroza. Czy oni powariowali?
Kuba mówił to do Piotra i Andrzeja, którzy tuż obok niego stali wraz z innymi uczniami. Ale nie był pewny, czy ci go słyszą w tym harmiderze, który wciąż trwał, a czasami narastał z taką siłą, że nikt nie byłby w stanie sam siebie usłyszeć. Zresztą Kuba wcale nie był pewien, czy oni podzielają jego oburzenie i jego negację tego, co się tu działo. Wobec tego teraz zwrócił się wprost do Niego:
- Panie, żeby ktoś im wreszcie to potrafił powiedzieć, tak jak Ty to nam wytłumaczyłeś, że to nie krew baranów i wołów ofiarnych zmywa grzechy, ale grzechy zmywa przyznanie się do winy, żal za swoje grzechy, pokuta i życie sprawiedliwe, zadośćczyniące.
Aż się zdziwił, że Kuba potrafi zachować dystans wobec tego, co tu się działo, i własne zdanie. "Przynajmniej on jeden jest przytomny".
- Wychodzimy - powiedział wyschłymi ustami do Kuby i uczniów.
Nawet nie zwrócił uwagi na to, czy Go posłyszeli, czy Go usłuchali, czy nie trwali w tym ekstatycznym napięciu, które doprowadzało wszystkich do jakiegoś szaleństwa. Przyszło Mu do głowy: co by było, gdyby teraz zaprotestował, gdyby kazał im przerwać tę krwawą orgię. Po prostu by Go nie usłyszeli. Musiał wreszcie stąd wyjść. Bo już nie mógł patrzeć na ludzi, którzy rzucali się na jeszcze ciepłe kawałki mięsa i rozrywali je w rękach, pakowali sobie do ust i pożerali. "Jak zwierzęta. Nie zwracają uwagi na to, co się z nimi dzieje". Gdyby nawet trąba jerychońska się odezwała, gdyby spadł piorun z jasnego nieba, gdyby Bóg przemówił, jak na górze Synaj - również i Jego by nie usłyszeli. "Tak jakby nie usłyszeli moi uczniowie tego, co bym do nich teraz mówił".
- Chodźmy stąd, bo zemdleję - powtórzył bardziej do siebie
niż do nich.
Zszedł na miękkich nogach po schodach na Dziedziniec Izraela,
359

przez Dziedziniec Kobiet, po kolejnych schodach wydostał się w dół, na Dziedziniec Pogan - żeby być jak najdalej, bo Mu się wciąż zdawało, że słyszy ryk zarzynanych zwierząt, żeby uciec od obrazu ludzi zlanych krwią. I to wszystko, na co było Go stać: wyczerpany usiadł w Zachodnim Portyku i patrzył tępo niewidzącymi oczami przed siebie. Dopiero po dłuższej chwili zaczęły do Niego dochodzić głosy ze świata otaczającego. Miał przed sobą ogromny plac, zawalony przynajmniej w jednej trzeciej stadkami bydła, owiec, stosami klatek z gołębiami, kramami, stołami bankierów zmieniających pieniądze.
- Gdy się przybliży Święto Paschy, to nie znajdziesz ani jednego metra kwadratowego, który byłby nie zajęty - posłyszał głos któregoś z uczniów.
"A więc oni też wyszli ze mną" - pomyślał.
Przynajmniej tutaj było po ludzku, było normalnie. Trwał zwyczajny handel. Taki jak w poniedziałki i czwartki gdzieś na rynku w dużym mieście. Przymknął oczy. "Tak - myślał gorzko - najlepiej było patrzeć na świątynię ze wzgórza nad ogrodem oliwnym. Podziwiać jej budowle, kolory, koncepcję - i wracać do domu, ale broń Boże nie wchodzić, żeby się nie przekonać, że to rzeźnia i opętanie ludzkie mordem tych zwierząt, a do tego plac targowy". Siedział z przymkniętymi oczami. Dochodził Go z daleka tylko szum głosów, jak szum nawałnicy morskiej, ponad który od czasu do czasu wybijały się poszczególne zdania:
- Brać i wybierać! Oto najpiękniejszy wół, jakiego nawet król Salomon nie miał w swojej oborze, kup go, człowieku, opłaci ci się! Złożysz Bogu w ofierze takie bydlę, to na pewno On ci za to tak pobłogosławi, że zwróci ci się to stokrotnie! Ten za drogi? Taki wół za drogi! Ty popatrz na jego rogi, na jego racice, czy on jest za drogi? Gdzie takiego drugiego dostaniesz?! A ja nie powiedziałem rzeczy ważnej: że tyś tego wołu nie gnał gdzieś z Galilei, Perei czy Iturei. On ci po drodze mógł paść z głodu, z pragnienia, jego mógł ukąsić skorpion, mogli ci go ukraść bandyci, zwłaszcza gdyby zobaczyli, że on taki piękny. Ale ja nie powiedziałem rzeczy najważniejszej, ty kupujesz go w świątyni, ty wiesz, co to znaczy? On już - ten wół - stoi tu od paru dni! Jak on się już przez ten czas uświęcił!
- Ty słyszysz, jakie on brednie opowiada? - doszło do Niego pytanie, z jakim Janek zwrócił się do Piotra, który już od pewnej chwili zajął miejsce obok Niego.
360
Wyczulony przez Janka słuchał i On uważniej głosów, które do nich dochodziły:
- Kupić, nie kupić - potargować można! Bierz tę owcę, ona jest bez skazy, taka owca, jaką kazał Mojżesz wybierać ze stada do Paschy. Ty się nie pytaj, ile ona kosztuje. Ona bardzo tanio kosztuje. Nie chcesz owcy, to weź koziołka za połowę ceny. Ty mówisz, że on taki mały. On dość duży, żeby unieść wszystkie twoje grzechy, chociaż patrząc na ciebie, to myślę, że lepiej by ci było kupić wołu. Ale niech będzie to koźlę. A może weźmiesz dwa koziołki, będzie to za twoje grzechy i za grzechy twojej rodziny. Kapłan go zabije, pokropi cię jego krwią i będziesz czysty jak łza, jak nowo narodzone dziecię. No, bierz tego większego, żeby potrafił unieść wszystkie
grzechy twoje!
Głosy handlarzy bydła czasem przycichały, wtedy wyraźniej słyszeć można było targowanie się przy stołach bankierskich:
- Czyś ty zwariował? Czy ty masz dobrze w głowie? Ile ty bierzesz za tego półsykla?
- Tyle ile trzeba. Czemu krzyczysz? Co ci się nie podoba? Jak nie umiesz rachować, to tym się nie zajmuj.
- Nie rób ze mnie idioty. Tyś myślał, żeś trafił na durnia. Nie dam się oszukać. Dawaj z powrotem moje pieniądze. Znajdę uczciwszego handlarza.
- Co ty wygadujesz? Szkoda ci pieniędzy na taką świętą sprawę. Widzę, że ci nie zależy na twoim przynależeniu do narodu wybranego. A pójdziesz do karczmy i przepijesz, i wtedy nie pożałujesz. Ale jak już taki jesteś dokładny, to dla ciebie mogę coś opuścić, żebyś na mnie nie narzekał, żebyś na drugi rok znowu przyszedł do mojego
kramu.
Słyszał za sobą rozmowy Janka z Jakubem:
- Po co tu są bankierzy? Co oni tu robią?
- Jak wiesz, każdy Izraelita swoją przynależność do narodu wybranego potwierdza w ten również sposób, że musi corocznie składać opłatę na Świątynię.
- A co kapłani robią z tymi pieniędzmi?
- Słyszałeś, jak Jair opowiadał o pałacu Kajfasza, jaki bogaty?
- No, ale gdyby nawet, to jest ogromna masa pieniędzy, która
spływa co roku.
- Masz rację. Bo obowiązek tego podatku mają nie tylko Izra-
361
elici mieszkający w Palestynie, ale wszyscy Izraelici, gdzie by nie mieszkali. A więc tych pieniędzy kapłani mają a mają. Słyszałeś, co kiedyś Piłat wymyślił.
-A co?--spytał Janek.
- Widziałeś akwedukt? Zmusił ich, aby pokryli koszta zbudowania tego właśnie akweduktu.
- Kapłani powinni przede wszystkim te pieniądze przeznaczać na pomoc ubogim - oburzył się Janek.
- Co oni myślą o ubogich, to wiemy i ty, i ja, i dlatego też nie potrzebujemy sobie przypominać.
- A po co są bankierzy?
- Nie godzi się, żeby Izraelici płacili pogańskimi pieniędzmi - tak ustalili kapłani. Wobec tego ludzie, którzy na co dzień posługują się pieniędzmi rzymskimi czy fenickimi, muszą zmieniać je na monety starohebrajskie albo tyrejskie. Oczywiście przy zamianie bankierzy biorą procent.
- Duży?
- Od dwóch do czterech procent. Bywa, że są i nadużycia, zwłaszcza w wypadku ludzi prostych, którzy niezbyt dobrze orientują się w tych przeliczeniach.
Znowu wystrzelił obok Niego okrzyk:
- Och, wreszcie moje oczy mają zaszczyt oglądać szanownego dobrodzieja. Hej tam, wyprowadzić najpiękniejszego wołu, jakiego mamy w naszym stadzie. Wreszcie nie musimy mówić o pieniądzach. I ja też o nic nie muszę pytać, ja już od razu wiem, o co chodzi. Oczywiście, trzeba Panu Bogu złożyć należną ofiarę za te wszystkie łaski, w jakie opływa mój czcigodny klient. Za te cnoty mądrości i przedsiębiorczości, jakimi Pan Bóg go obdarzył, za bogactwo i zdrowie nie tylko własne, ale całej rodziny, którymi Pan Bóg wynagradza tych, co żyją zgodnie z Prawem. Za to wszystko trzeba podziękować ofiarą wspaniałą, wołem najpiękniejszym złożonym w ofierze. Ja to rozumiem, bo Bóg tego nie zapomni, ale się odwdzięczy stokrotnie!
Posłyszał głos Piotra, który zwracał się do Kuby:
- Przyjrzyj się temu typowi: to bogacz z Kafarnaum. Łotr spod ciemnej gwiazdy, człowiek, przez którego niejeden w naszym mieście ciężkie łzy wylewa.
Słuchał tego wszystkiego, co się obok Niego działo, coraz bar-
362
dziej świadomie. To już nie był bezwład, z którym tu przyszedł. Zwłaszcza niektóre sformułowania dotykały Go do żywego. Zdawały Mu się jakby ukłucia serca. Spostrzegł, że zmęczenie znikło, jakby go nigdy nie było, a od dłuższej chwili rośnie w Nim oburzenie. Już zdawało Mu się, że nie wytrzymuje, że to, co słyszy, przekracza Jego możliwości. Zaczął machinalnie rozwiązywać swój sznur, którym był obwiązany w pasie.
- Daj mi jeszcze twój sznur - zwrócił się do Piotra.
- Po co? - ten zdziwił się, ale już rozwiązywał go. Odebrał sznur od Piotra, owinął sobie obydwa twardo koło dłoni, pozostawiając cztery długie końce. I dopiero wtedy Piotr zrozumiał, co chce zrobić. Uchwycił Go za ramię, powstrzymując:
- Nie! Czyś Ty rozum stracił? Rozszarpią Cię, zamordują.
- Zostaw - wyszarpnął się z ręki Piotra, zerwał się na równe nogi i rzucił się w stronę kupców:
- Precz! Precz! Wynoście się ze świątyni!
Zobaczył ich zaskoczone twarze, nie rozumiejące, o co Mu chodzi. Podbiegł do stada wołów, zamachnął się powrozami i smagnął je po zadach. Raz, drugi, trzeci. Zaskoczone zwierzęta przez moment jeszcze stały nieporuszone, ale wreszcie drgnęły. I wtedy zaczęło się. Stado wołów poganiane Jego krzykiem i razami bicza z wolna zaczynało nabierać szybkości. Za nimi ruszyły owce z bekiem, również przez Niego popędzone. W przodzie już wybuchnął krzyk ludzi widzących zbliżającą się lawinę zwierząt, taranującą co napotkała. Wszyscy rozstępowali się na boki, a był to najwyższy czas, bo zwierzęta szły jak burza, nie zważając na przeszkody. Zewsząd zrywały się krzyki, lamenty:
- Ratunku! Na pomoc! Uciekać!
Ale to nie robiło na Nim najmniejszego wrażenia. Tymczasem rwąca rzeka zwierząt jednym skrzydłem zdążyła zdemolować napotkane kramy i stoły, tratując i równając je z ziemią. Resztę teraz On załatwiał. Zrywał blaty stołów z ich krzyżaków jednym ruchem, rozsypując monety. Wreszcie natknął się na klatki z gołębiami. Powstrzymał się. Zdołał tylko wyrzucić z siebie okrzyk:
- Zabierzcie je stąd!
I poszedł dalej. Ludzie uciekali przed Nim, rozbiegali się na
wszystkie strony, wołając:
- Wariat! Oszalał! Zły duch Go opętał!
363

Tylko niektórzy bankierzy rzucili się na ziemię, zbierając rozsypane pieniądze.
Aż napotkał pusty plac. Ręka Mu zwisła, nogi drżały, pot zalewał oczy. Łapał gwałtownie powietrze otwartymi ustami, serce czuł w gardle, zdawało Mu się, że Mu rozwali klatkę piersiową. Drżał z wysiłku. Przedsionek Pogan - ogromne pole - był prawie pusty. Ale już nie pusty. Nadciągali zza murów ludzie, których wrzask zdawał się jeszcze trwać gdzieś w oddali; teraz z ciekawością i z większym lub mniejszym strachem wchodzili na dziedziniec, niepewni. Już Go rozpoznawali. Już Go wskazywali palcami, rękami, oczami. Zapytywali jedni drugich, czy się nie mylą, czy to ten sam ich Mistrz z Galilei, spokojny i łagodny, pełen współczucia i miłosierdzia - ten tam, stojący na ogromnym dziedzińcu wśród resztek pogruchotanych kramów, zwywracanych stołów, ten z biczem w rękach, w rozwianych włosach i luźnej szacie. Słychać było ich głosy znakomicie na całym placu.
Aż sam się zreflektował. Zaczął rozplątywać powoli sznury, odwijał ze swojej dłoni, obwiązał się swoim w pasie. Spostrzegł, że pozostał Mu jeszcze sznur Piotra. Nie chciał trzymać go w ręce. Rozejrzał się. Uczniów przy Nim nie było, gdzieś znikli. Spojrzał do tyłu. Stali zbici w gromadę, chyba wciąż sparaliżowani tym, co widzieli. Obwiązał się więc i tym drugim sznurem. Obciągnął suknię. Poprawił włosy.
Nagle zauważył grupę ludzi biegnących pod kolumnadą Portyku Zachodniego. Dobiegli na Jego wysokość i nie schodząc na plac zaczęli Mu się przyglądać, wymieniając pomiędzy sobą jakieś uwagi. I On się im przyglądnął i stwierdził, że to grupa ludzi Świątyni. Byli tam wśród nich i kapłani, i lewici. Chyba zdziwiło ich to, że na rumowisku zobaczyli Go samotnego. Jeszcze jakby nie dowierzając, że to On sam jeden spowodował tę zawieruchę, rozglądali się, szukając wspólników. Dopiero gdy się przekonali, że nie miał wspólników, zaatakowali Go:
- Toś Ty był sam jeden?
Nie odpowiedział. Nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie zdobyć się na żadne słowo. Dopiero wtedy przystąpili do szturmu. Jeszcze z odległości, jeszcze nie będąc pewni, jak on się zachowa, jak zareaguje na ich słowa, wołali, ostrożnie zbliżając się. Schodzili po schodach na plac i szli ku Niemu:
364
- Czy Ty masz dobrze w głowie? Czy Ci szatan rozum pomieszał? Czy Ty wiesz, coś Ty narobił? Ile to straty! Ileś szkody spowodował!
Poruszył się. Odskoczyli jak oparzeni. Ale po chwili znowu się
przybliżyli, wołając do Niego:
- Tyle bydła rozgoniłeś i owiec! Niektórzy ludzie są poturbowani! Dobrze, że pouciekali i nikt nie został stratowany. Ale jakby ktoś umarł? Tyle zniszczenia! Pieniądze rozrzucone! - próbowali na rozum, łagodnie Mu tłumaczyć, żeby się uspokoił i wziął ich słowa do serca: - No, czemu milczysz? Mowę Ci odjęło? No powiedz, czemuś to zrobił?
Posłyszał kroki za plecami. Odwrócił się gwałtownie. To byli Jego chłopcy. Bogu niech będą dzięki. Wreszcie odważyli się dołączyć do Niego.
Zauważył, że z górnej świątyni, tą samą drogą co pierwsza grupa, idzie kolejna grupa kapłanów. Rozpoznał wśród nich Annasza i Kajfasza. Uśmiechnął się do siebie: "No, teraz już nie zaproponuje mi posady uczonego w Piśmie pracującego dla kapłanów". Zbliżyli się i dołączyli do pierwszej grupy. Wtedy jeden z kapłanów zawołał do
Niego z bezpiecznej odległości:
- Wzywamy Cię, abyś się wytłumaczył przed najwyższymi kapłanami, dlaczego to zrobiłeś?! Odpowiedział mu równie głośno:
- Bo napisane jest: "Mój dom jest domem modlitwy dla wszystkich narodów", a wyście zeń uczynili jaskinię zbójców. Odwrzasnęli Mu:
- Kto powiedział, że nie jest domem modlitwy?! Czy Ty nie widzisz, jak się tutaj gorliwie modlą, jak gorliwie Bogu składają ofiary?! A gdyś Ty wypędził bydło, jak oni mogą składać swoje
ofiary?!
Nagle uderzył Go piskliwy, prawie dyszkantowy głos:
- On wcale nie jest taki głupi, jak ci się zdaje. On bardzo dobrze wie, co robi. On bardzo dobrze wie, co mówi.
To wolał najwyższy kapłan - Annasz, niski staruszek z siwą brodą i bystrymi oczkami pod krzaczastymi brwiami. Nigdy go z bliska nie widział, ale łatwo go było rozpoznać po ubiorze. Tuż zaraz pojawił się obok niego Kajfasz. Człowiek wysoki, masywny, czarny,
365

ubrany w prawie identyczne szaty. Również i tego widział niejednokrotnie w świątyni podczas nabożeństw. A Annasz wołał nadal:
- Tyś słyszał, co On oświadczył? On oświadczył: "Mój dom jest domem modlitwy dla wszystkich narodów". Cytuje perfidnie Izajasza (56, 7). Dlaczego perfidnie? Bo co mówi nasz święty prorok, Izajasz?
Teraz Kajfasz przejął inicjatywę:
- On mówi: "Cudzoziemców zaś, którzy się przyłączyli do Pana, ażeby Mu służyć, ażeby miłować imię Pana i zostać Jego sługami - wszystkich zachowujących szabat bez pogwałcenia go i trzymających się mocno mojego Przymierza, przyprowadzę na moją świętą górę i rozweselę w moim domu modlitwy. Całopalenia ich oraz ofiary będą przyjęte na moim ołtarzu, bo mój dom będzie nazwany domem modlitwy dla wszystkich narodów".
Nie spodziewał się, że Kajfasz odważy się podać Izajasza, a tym bardziej w takim wymiarze. Przecież ten tekst akuratnie świadczy przeciwko nauce kapłanów. Zadawał sobie pytanie, co on teraz z tym cytatem zrobi. Jak się wybroni od stwierdzeń tak oczywistych? Dlaczego podjął się zacytować ten tekst? Czy chciał się tylko popisać znakomitą znajomością ksiąg świętych - że może je recytować na pamięć w dowolnym miejscu?
Kajfasz przerwał wygłaszanie fragmentu Izajasza i teraz powinien przystąpić do interpretacji, w której mógłby udowodnić, że On: Jezus z Nazaretu, nie ma racji. I tu nagle również dla niego stało się oczywiste, że złapał się we własną pułapkę. Teraz stał z otwartymi ustami, z których powinny padać najcięższe słowa potępienia, skierowane przeciwko Niemu - jak to mówił: Człowiekowi z Nazaretu - i nie padało żadne, tylko wciąż stał, z powiększającymi się w zdziwieniu oczami, bezradny jak ryba, która dobrowolnie wyskoczyła z wody na brzeg jeziora.
Zlitował się nad nim Annasz i spokojnie, jakby nie widział kompromitacji, w jaką się wpakował jego zięć, zaczął swoją kwestię:
- On, Jezus z Nazaretu, chce naruszyć naszą świątynię! Otworzyć ją dla pogan! - Annasz coraz bardziej podnosił głos, mówił z coraz większym oburzeniem: - On chce wszystkie narody świata wprowadzić do naszej świątyni. Już nie będzie narodu wybranego. Wszystkie narody będą wybrane. On sobie dobre miejsce znalazł dla tej awantury: Przedsionek Pogan, bo On tu ich wszystkich chce spro-
366
wadzić. On najwyraźniej uzurpuje sobie pozycję Mesjasza, którego przepowiedział prorok Malachiasz, że oczyści świątynię (3, 1)! Kajfasz znowu poderwał się do cytowania Malachiasza:
- "Oto ja wyślę anioła mego, aby przygotował drogę przede mną, a potem nagle przybędzie do swej świątyni Pan, którego wy oczekujecie, i Anioł Przymierza, którego pragniecie. Oto nadejdzie, mówi Pan Zastępów. Ale kto przetrwa dzień Jego nadejścia i kto się ostoi, gdy się ukaże? Albowiem On jest jak ogień złotnika i ług farbiarzy. Usiądzie więc, jakby miał przetapiać i oczyszczać srebro i oczyści synów Lewiego i przecedzi ich jak złoto i srebro, a wtedy będą składać Panu ofiary sprawiedliwe. Wtedy miła będzie Panu ofiara Judy i Jeruzalem jak za dawnych dni i lat starożytnych".
Miał identyczne wrażenie jak poprzednio, że Kajfasz - tego nie widząc - wykonuje samobójczy krok. Wciąż zastanawiał się, na jakiej to zasadzie może funkcjonować i doszedł do przekonania, że to wypływa również z jakiejś absolutnej pewności, że Pismo Święte jest ich własnością i musi świadczyć na ich korzyść, musi być zawsze ich bronią w walce z każdym ich wrogiem, również w walce z Nim: z
Człowiekiem z Nazaretu.
A tymczasem Kajfasz mówił dalej, tym razem coraz bardziej niepewnie, bo już się chyba zorientował, że idzie po własną śmierć:
- "Wtedy przybędę do was na sąd i wystąpię jako świadek przeciw uprawiającym czary i cudzołożnikom, i krzywoprzysiężcom, i uciskaj ącym najemników, wdowę i sierotę, i przeciw tym, co gnębią obcych, a Mnie się nie lękają - mówi Pan Zastępów".
Ale Annasz, jak gdyby nic nie zaszło, zaczął wołać:
- Czyście zauważyli, co ten Człowiek z Nazaretu powiedział o świątyni?! Powiedział, że jest domem modlitwy. A więc nie! Świątynia nie jest tylko domem modlitwy. Świątynia jest przede wszystkim ołtarzem, gdzie się Bogu naszemu składa ofiary. Ale ja wiem, On tego nie chce! On gardzi tymi ofiarami. I dlatego wypędził bydło ze świątyni. Nie, nie dlatego, jak wam się zdawało, że On dba o czystość w świątyni. Nie dlatego, że Mu bydło śmierdzi. On uważa, że ofiary są niepotrzebne. Ale jeżeli ofiary są niepotrzebne, to i świątynia niepotrzebna! On podnosi rękę na świątynię! Na Boga, którego chwała mieszka w Świętym Świętych! I nie tylko to. I nie tylko to. Bo ten tam, jak Go nazywacie: Człowiek z Nazaretu zacytował sło-
367

wa innego naszego wielkiego, świętego Proroka, powiedział: "jaskinią zbójców jest świątynia Pana".
Obserwował z zainteresowaniem, jak od momentu, gdy Annasz i Kajfasz zaczęli przemawiać, zapanowała w grupie otaczających Go kapłanów, lewitów i sług świątynnych nabożna cisza. Wszyscy słuchający jakby zamarli, jakby najdrobniejszym poruszeniem nie chcieli zakłócić wygłaszanego przemówienia. Zdawało się, że przestali oddychać, wpatrzeni z napięciem i z głębokim szacunkiem w najwyższego kapłana. Musiał przyznać, że nie spodziewał się, iż taką adoracją jest otaczany ten człowiek, a właściwie: ten urząd kapłański przez swoje otoczenie.
Ale nie tylko przez nich. Tłum, który w międzyczasie podszedł całą szerokością placu jeszcze bliżej, zwłaszcza gdy zaczął przemawiać Kajfasz, umilkł, uciszył się. Tak było nie tylko w pierwszych szeregach - dalsze, które tego jeszcze nie zdążyły zauważyć, były gorliwie uciszane: pokazywano rękami nie zorientowanym Kajfasza stojącego pomiędzy kolumnami i wtedy zamierały usta, wyciągały się szyje, ludzie starali się usłyszeć, jeżeli już nie wszystko, to przynajmniej jakieś jedno słowo.
Równocześnie stwierdzał, że trwa sytuacja wprost trudna do pojęcia: słuchaczy nie obchodzi, co Kajfasz czy nawet Annasz mówi. Dla nich ważne jest - że to najwyższy kapłan i cokolwiek mówi, jest prawdą, bo cytuje teksty Pisma Świętego. Że na jakieś krytyczne podejście, popatrzenie z dystansem - po prostu nie stać słuchaczy.
W miarę jak Annasz wołał, ludzie zgromadzeni coraz wyraźniej kierowali wzrok na Niego, tego - przeklętego przez najwyższych kapłanów - Człowieka z Nazaretu. Jakby teraz go dopiero rozszyfrowali. Jakby Go dopiero teraz zobaczyli po raz pierwszy. Nie były ważne wypędzone woły i barany, poprzewracane stoły i zakłócony porządek. Ważny był tylko On jako heretyk, człowiek który chce obalić Prawo, przekreślić całe Objawienie, który ośmiela się podnieść rękę na świątynię. Był pewien, że gdy tylko Annasz zakończy swoją mowę, rozpęta się istna orgia obelg, spadnie na Jego głowę lawina kpin, wyzwisk, przekleństw i gróźb - i już się na to wewnętrznie przygotowywał, choć wolał, aby ten mówił jak najdłużej, aby odwlec tę nadciągającą burzę.
- To nie jest głupi człowiek. To jest bardzo niebezpieczny człowiek. On nie głosi tych bluźnierstw po raz pierwszy. Przecież za nie
368
w Jego mieście, Nazarecie, ludzie wierni Prawu chcieli Go zrzucić w przepaść. Co ja jeszcze mogę powiedzieć. Mogę powiedzieć: szkoda, że im się to nie udało!
Zapadła cisza. Nie spodziewał się, że Annasz posunie się tak daleko. "Ale na co innego mogłem liczyć, wcześniej czy później musiałem to usłyszeć". Nie tylko do Niego doszło to potępienie. Wszyscy słuchacze zrozumieli ostatnie zdanie bardzo dokładnie. To był wyrok śmierci. Żadne komentarze nie były więcej potrzebne: żadne groźby, obelgi, wyzwiska.
Już nie pierwszy raz słyszał wyrok śmierci. Nie pierwszy raz śmierć przeszła obok Niego. Ale nigdy tego nie powiedział najwyższy kapłan i w dodatku wprost do Niego. Poczuł na całym ciele dreszcz - przypomniał sobie, jak to Mama mówiła: "Śmierć przez Ciebie przeleciała". W tej ciszy, która nagle zawisła, rozległ się głos nieopatrzny jakiegoś sługi:
- Toś Ty już trup!
I w tym momencie zdał sobie sprawę - jak nigdy dotąd, choć tyle razy zaglądała Mu śmierć w oczy - co to oznacza: dlaczego im zależy na Jego śmierci. Że Jego śmierć będzie stanowiła koniec Jego Ewangelii. Mimo że tyle razy tłumaczył, że klęska życiowa czy nawet śmierć z ręki wrogów nie jest dowodem na to, że Bóg człowieka odrzucił, to dla szerokich mas tego społeczeństwa jest to wciąż nierozłączne i wciąż nie do przeskoczenia. Z przerażającą jasnością stanęło Mu przed oczami, że tacy są również Jego uczniowie. I w momencie gdy On zginie, uznają po prostu, że ich Mistrz został przez Boga odrzucony. I nie pomoże nic. Nawet największe cuda, jakie by wcześniej uczynił przed ich oczami. Najmądrzejsze nauki, które usłyszeliby z ust Jego. Jeżeli zostanie zabity przez swoich przeciwników, każdy z Jego uczniów spokojnie przejdzie na ich stronę, a w najlepszym razie postara się o Nim i o Jego nauce zapomnieć jak najszybciej. - Te wszystkie myśli przewaliły się przez Niego jak lawina, gdy tymczasem Annasz niewątpliwie chcąc zatrzeć złe wrażenie po nieopatrznym wystąpieniu świątynnego sługi, zaczął stwarzać pozory, że nic jeszcze nie jest przesądzone i dialog trwa:
- A jeżeli się tak rządzisz w świątyni, jakbyś to Ty był tutaj gospodarzem, a nie najwyższy kapłan - mówił znowu bardzo spokojnym głosem - czy możesz powiedzieć, jakim prawem to czynisz?
Nie odpowiedział pogrążony w swoim przerażającym odkryciu.
24 - Jezus
369

Annasz, ponieważ się nie doczekał odpowiedzi, atakował dalej:
- Ty powiesz z pewnością, że Bóg dał Ci takie prawo. Wielu było takich, co się na Boga powoływali.
Słuchał tego jakby mimochodem, wciąż jeszcze trwając w tamtej groźbie, ale w miarę jak przysłuchiwał się tym zdaniom, umacniał się w swoim stwierdzeniu. "Wcześniej czy później dopadną mnie i zabiją. Mają dość pieniędzy i dość autorytetu. Parę razy udało mi się wyślizgnąć z ich rąk. Ale ileż razy tak można. A po mojej śmierci oni będą mieli rację".
Annasz nie rezygnował. Domagał się odpowiedzi:
- Daj znak. Jakim znakiem udowodnisz nam, że masz prawo to czynić? Daj znak, a uwierzymy Ci. Wszyscy. Ja też!
Zaskoczył Go tym żądaniem. Jak nigdy dotąd, zarysowało się przed Nim odkrycie, że ci ludzie muszą się o coś oprzeć. Muszą mieć znak. Dowód na to, że Bóg akceptuje i popiera, przyjmuje, "stoi za". Tak ich wychowali. Tłumaczenie, że jest inaczej, to jest - jak to Judasz lubi mówić - odwracanie kijem Jordanu. "Ja chcę ich wyprowadzić na drogę prawdy ze skołtunionej plątaniny fałszu, kłamstw i zwidów. Ale ludziom nie wystarcza oczywistość samej prawdy. Jeszcze do tego nie dorośli. Może kiedyś, na kolejnym dopiero etapie będzie to niepotrzebne, ale nie teraz". Teraz muszą mieć znak: potwierdzenie prawdy przez Boga. Tylko jaki znak może uczynić człowiek zabity? Uśmiechnął się smutno do siebie. I wtedy przyszła Mu myśl do głowy: "Wskrzeszenie z martwych!" Natychmiast po tym olśnieniu wybuchła w Nim prośba: "Gdy mnie zabiją, wzbudź mnie, Ojcze, z martwych. Choć na chwilę, choć na krótko, zanim odejdę do Ciebie na zawsze. Niech to będzie Twój znak. Dla tych, którzy postanowili moją śmierć i do niej na pewno doprowadzą - dla wszystkich, którzy we mnie uwierzą albo i nie uwierzą, a przede wszystkim dla moich uczniów". To wszystko rozgrywało się w Nim błyskawicznie. I już był gotowy z odpowiedzią:
- Możecie zburzyć tę świątynię, a ja w ciągu trzech dni odbuduję ją na nowo - mówił trzymając dłoń na piersiach.
- Wariat, mówiłem, że to wariat. Co On mówi? Przez czterdzieści sześć lat budowano tę świątynię, a Ty zbudujesz ją w ciągu trzech dni?
To był głos tego samego człowieka, który przed chwilą tak nieopatrznie się wyrwał. I tym razem najwyraźniej nic z tego nie zrozu-
370
miał, co zostało powiedziane. Ale zrozumieli najwyżsi kapłani i chyba reszta otaczających ich ludzi. Choć nie do końca, bo odezwał się znowu Annasz:
- Po pierwsze, nie mów o sobie "świątynia". Bo w świątyni mieszka w sposób szczególny chwała Boża, a Ty jesteś zwyczajnym człowiekiem. A po drugie, proponujesz nam, żebyśmy ją zburzyli. Może zburzymy. Tylko co ma oznaczać ta Twoja obietnica, że za trzy dni tę swoją świątynię - jak siebie nazywasz - znowu odbudujesz?
Przez cały czas trwania dialogu z kapłanami tłum ludzi zgromadzonych na dziedzińcu trwał w cierpliwym oddaleniu, przysłuchiwał się, milczał. Czekał, aby wreszcie podejść do Niego. Ale tu był już kres ich możliwości i cierpliwości. Ludzie zaczęli się podsuwać w Jego stronę, garnąć się. Wyciągali ręce, przyzywali Go do siebie. Nie mógł oprzeć się tym zaproszeniom, tym bardziej, że uznał rozmowę z kapłanami za zakończoną. Potrzebował kilku kroków, żeby wejść w garnące się rzesze. Witał się z nimi, ściskał im ręce, dzieci głaskał po głowach, najmniejsze brał na ręce, całował. Przyjmowali Go jak kogoś swojego, najdroższego. Podchodzili do Niego cierpiący, chorzy i ułomni - zdrowi podsuwali Mu takich, którzy czekali na Jego pomoc. Więc dotykał ich niewidzących oczu, niesłyszących uszu, niegojących się ran i wrzodów - jakby mimochodem, jakby przypadkiem, żeby tylko nie wzbudzać sensacji, żeby te uzdrowienia mogły się ukryć w tłumie. Ale nie udało się to, już zabrzmiał śpiew wdzięczności: z głębi tłumu zabrzmiał śpiew psalmu 109:
- "Rzekł Pan do Pana mego łaskawym
swym głosem: siądź mi przy boku prawym..."
Ogarnęło Go takie wzruszenie, że aż zadrżał wewnętrznie: "Najważniejszy psalm mesjański. Boże!". Od chwili, gdy Jan nad Jordanem wskazał Go jako obiecanego Mesjasza, trwała głęboka cisza. Owszem, nazywali Go prorokiem, Mężem Bożym, Cudotwórcą. Ale dopiero teraz! A tymczasem śpiew już trwał:
- "Aż Twoje wszystkie zuchwałe wrogi
dam za podnóżek pod Twoje nogi".
Pieśń ogarnęła cały plac. Śpiewali wszyscy. Zdawało się, że nie ma człowieka, który by milczał:
- "Berło Twej mocy wydam z Syjonu, świat cały padnie u Twego tronu".
371

Wsłuchiwał się w te teksty, jakby je słyszał po raz pierwszy, i nagle przypomniał sobie kuszenie szatana. Przyszło Mu do głowy, jak sugestywne są obrazy, które one przedstawiają. I gdyby je interpretować w wymiarach realistycznych nie mistycznych, to tylko krok dzieli od tego, by zabrać się do budowania ziemskiej potęgi, a wtedy już bardzo łatwo zacząć stosować wszystkie metody, aby doprowadzić do jej urzeczywistnienia.
Nagle w przerwę pomiędzy jedną a drugą zwrotką, utrafiony precyzyjnie, wdarł się okrzyk:
- Milczeć!
Śpiew zafalował, przycichł, twarze bliżej stojących zwróciły się w stronę źródła tego okrzyku. Ale ci, którzy stali w odległych partiach dziedzińca, do których okrzyk najwidoczniej nie dotarł, śpiewali dalej:
- "Skoro rozpoczniesz swe panowanie,
przy Tobie lud Twój w jasności stanie".
Znowu, wykorzystując króciutką przerwę, wybuchł powtórnie okrzyk:
- Milczeć, powtarzam!
To wolał Kajfasz, stojący w otoczeniu kapłanów. Rozległo się stukanie. - Teraz uderzał swoją laską arcykapłańską. Krzyk ten i stukot spowodował kolejne załamanie się śpiewu. Już tylko w najbardziej odległych częściach placu utrzymywał się śpiew Psalmu Dawidowego. Tłum wpatrzony w Kajfasza czekał na jego dalsze słowa.
Podziwiał autorytet, jakim okazał się najwyższy kapłan. Zahamować rozentuzjazmowany tłum. Zmusić do zamilknięcia rozśpiewane rzesze! Na pewno tego byle kto nie potrafiłby dokonać. Już zaledwie jakby dalekie echo słychać było kolejną zwrotkę psalmu:
- "Nim jeszcze zorzy świecić kazałem, Ciebie z wnętrzności moich wydałem".
Tkwił wciąż unieruchomiony w masie ludzkiej, zastygłej jak lawa wulkanu, odkąd zabrzmiał po raz pierwszy głos Kajfasza. I sam zastygł. Bo chciał uważnie wysłuchać, co mówi Kajfasz, a równocześnie nie chciał swoją działalnością przeszkadzać innym.
Krzyk zabrzmiał znowu. Kajfasz zawołał po raz trzeci:
- Milczeć! Rozkazuję. To jest psalm mesjański. Przystoi go śpiewać tylko Mesjaszowi Pańskiemu a nie jakiemuś przybłędzie z Nazaretu. A więc nakazuję przerwać pieśń!
372
Przyjął te słowa jak uderzenie nożem w serce. Najwyższa władza Jego narodu odrzuca Go po raz wtóry i to w takiej brutalnej formie. Nie spodziewał się, że takie słowa usłyszy. I to wypowiedziane publicznie, na miejscu świętym. "To tylko świadczy, jaką ułudą były słowa Jaira. Kompletną fikcją, kłamstwem przeznaczonym dla zmylenia przeciwnika. Prawda wyszła na wierzch w tej chwili. Dopiero teraz dowiedziałem się, co on o mnie myśli. A to oznacza koniec. Już nie mam tu nic do roboty. Jestem skompromitowany wobec ludzi".
I nagle tłum drgnął i podjął pieśń. To było coś nieprawdopodobnego, co trudno byłoby sobie wyobrazić, przypuścić, że jest to w ogóle możliwe. Jakby jako wyraźny protest na wypowiedziane przez najwyższego kapłana słowa potępienia - poderwał się śpiew. Rozpoczął go głos, a właściwie nie jeden, to było kilka indywidualnych głosów, które wzmocniły zamierającą pieśń:
- "Pan to poprzysiągł, Jego zaś mowa danego nigdy nie cofnie słowa".
Śpiewali ludzie nie gdzieś znajdujący się z dala, ale tuż tuż, w Jego pobliżu, a więc i zarazem w pobliżu Kajfasza. To była odpowiedź dana przez nich najwyższemu kapłanowi. Ich wyznanie, opowiedzenie się za Tym, który przed chwilą został potępiony:
- "Ty jesteś kapłan do końca wieka według obrządku Melchizedeka".
Głosy te zadziałały tak jak kamienie rzucone na strome zbocze pokryte sypkim piargiem, jak pochodnie rzucone na step wysuszony upałami: ruszyła lawina psalmu. Płomień pieśni zawładnął tłumem. Już śpiewali wszyscy:
- "Przy Twej prawicy Pan jest nad Pany. W dzień gniewu Swego zetrze tyrany".
Twarze do niedawna zwrócone w stronę, gdzie stał najwyższy kapłan, teraz skoncentrowały się na Nim. Było oczywiste: to o Nim śpiewał tłum, to do Niego tą pieśnią zwracali się ludzie. Za Nim się opowiadali. Jego uznawali:
- "Sąd swój rozciągnie po całym świecie i nieposłuszne narody zgniecie".
Najbardziej wymowna była reakcja dzieci stojących w pobliżu. Przepychały się ku Niemu uśmiechnięte, wyciągały ręce, jakby chciały, by wziął je w ramiona. I śpiewały co sił. Więc odpowiedział im śmiechem, wziął któreś na ręce, podniósł w górę, jakby mu chciał
373

pokazać otaczające tłumy, jakby chciał, by tłumy to dziecko zobaczyły. I jakby chciał pokazać je Kajfaszowi. Przekonać go -jeżeli o przekonaniu go można by marzyć. Był szczęśliwy, jak ten kto otrzymał potwierdzenie, akceptację, uznanie od najwyższego autorytetu. "Bo czyż może być na ziemi wyższy autorytet nad głos ludu?". Pieśń wciąż trwała:
- "Pyszną na ziemi głowę poniży, która Mu Jego chwały ubliży".
Poczuł nagle targnięcie za ramię. Myślał, że to jakiś chory. Odwrócił się i ze zdziwieniem zobaczył wściekłą twarz nieznajomego kapłana.
- Czy słyszysz, co one mówią?
- Słyszę.
- Najwyższy kapłan rozkazuje Ci, żebyś je uciszył. Niech przestaną obrażać Boga. To hymn, który przystoi śpiewać tylko Mesjaszowi. Nie uzurpuj sobie tej godności!
Już odwrócił się bez słowa, ale zmienił decyzję i powiedział mu:
- Czy nie czytaliście tych oto słów: Poprzez usta niemowląt i ssących przygotowałeś sobie chwałę.
W odpowiedzi otrzymał wściekłe spojrzenie i wysyczane stwierdzenie:
- Dobrze o Tobie mówią, żeś synem Belzebuba. Ale na takich też mamy sposób. Porachujemy się z Tobą, może jeszcze dzisiaj.
Już go nie słuchał, bo szkoda Mu było czasu, a gróźb i pogróżek miał pod dostatkiem. Ale nie zlekceważył go. Psalm dobiegał końca:
- "Z mętnej po drodze pić będzie rzeki,
dlatego głowę wzniesie na wieki". Zaczął żegnać się z tłumem oblegającym:
- Już późno. Zaraz słońce zajdzie. Wracajcie do siebie.
- Nie, jeszcze nie. Zostań z nami. Znowu nie wiadomo, gdzie i kiedy będzie można Cię spotkać.
Zatrzymywali Go pieśniami, psalmami, hymnami. Dawał się zatrzymywać. Potrzebował ich, tak jak oni potrzebowali Jego. Ale rósł w Nim niepokój, że nie wolno Mu przeciągać struny, nie wolno Mu zachować się prowokacyjnie, że musi opuścić świątynię przed zmrokiem, a nawet i miasto, że pozostawanie w obrębie murów jest kuszeniem Pana Boga czy też nawet wprost samobójstwem. Wysunął się wreszcie z objęć tłumu. Zwrócił się do uczniów:
374
- Będziemy szli.
Ci nie zdawali sobie sprawy z niczego i trwali w euforii - bo w końcu wszystko się dobrze skończyło:
- No, toś im Jeszcze raz pokazał. Ale żebyś wiedział, co się działo najpierw w świątyni, a potem w mieście, gdy stado wołów biegło przez ulice.
- Nie masz pojęcia, jak byli wściekli kapłani. Warto było patrzeć na ich twarze.
Słuchał tego i był prawie zaniepokojony. "Przecież oni sprawy sobie z niczego nie zdają. Przecież oni nie wiedzą, że co chwila ocierają się o śmierć - nie tylko moją, ale i ich własną".
- No, to dzisiaj powinniśmy uczcić to Twoje robienie porządków w świątyni. Choćby dobrą kolacją w jerozolimskiej gospodzie. Mam taką na uwadze - zaproponował Judasz.
Odpowiedział krótko, żeby im choć trochę dać do myślenia:
- Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, nie możemy zostać na noc w mieście. Wyjdziemy możliwie jak najdalej. Wszyscy byli niezadowoleni:
- Daleko? Już późno! Jutro znowu tu wracać, to nie ma sensu. A zresztą, dlaczego nie możemy spać w Jerozolimie?
- Bo jeszcze mamy trochę do zrobienia. A jutro już byśmy się prawdopodobnie nie obudzili.
Ostatecznie zostali na noc w ogrodzie oliwnym. Już nie chciał ich ciągnąć dalej wbrew ich woli. Może nic się nie stanie - pocieszał się. Ale w nocy źle spal. Nie mógł zasnąć, choć był zmordowany całym dniem, pełnym tylu wydarzeń, począwszy od spotkania Jaira, skończywszy na wypędzeniu przekupniów ze świątyni. Wiercił się i przewracał z boku na bok. Obok słyszał spokojne oddechy swoich towarzyszy. Janek coś mówił przez sen. I to Mu przeszkadzało i wszystko inne: nierówności terenu, kamyki pod grzbietem, trawka która łaskotała w ucho, blask księżyca przeświecający przez gałęzie. Niepokoił każdy podejrzany szmer. W najgorszych przypuszczeniach nie wyobrażał sobie, że Kajfasz może się posunąć do takiego oświadczenia, niedwuznacznie skazującego Go na śmierć. Właściwie widział tylko jako jedyne wyjście, żeby się uratować, powrót do Galilei. I to od razu. Najchętniej wstałby natychmiast, zbudził swoich chłopców i nakazał odwrót. Tak, ale to będzie koniec. Już słyszał
375

głosy: No to po cośmy tu szli. Jak to, w święto Paschy nie spożyć wieczerzy w Jerozolimie, zgodnie z tym, jak nakazuje tradycja, i to już będąc tu, na miejscu? - A poza tym, to oznaczałoby rezygnację z Jego misji nauczycielskiej. No bo gdzie może być lepsza mównica jak tu, i to w okresie Świąt, gdy są na miejscu wszyscy! Nie tylko Judejczycy i Galilejczycy, ale i Izraelici z krajów ościennych, ba: z całego świata. Wracać teraz do Galilei, gdzie praktycznie biorąc nikogo nie ma? To koniec! A więc jedynym wnioskiem jest grać jak gdyby nigdy nic i to tak długo, jak długo się da. Niespodziewanie posłyszał szept Piotra:
- Coś spać nie możesz.
- Tak. Bo nie wiem, czym odpowiedzą nam jutro kapłani. Może ustąpią.
- A jeżeli kapłani uprą się i przywrócą handel zwierzętami. Przecież chyba oni sobie najlepiej zdali z tego sprawę, że gra nie idzie tylko o to, czy się będzie sprzedawało bydło na ofiarę tu, czy gdzie indziej, ale żeś zakwestionował sensowność ofiar w ogóle. Tu nie ma wątpliwości. Z tego kapłani nie zrezygnują za żadne skarby świata.
- No właśnie.
Tylko tyle zdążył powiedzieć, bo Piotr nie dał Mu więcej możliwości i mówił dalej:
- Dla nich przyjąć prawdę, że Bóg oczekuje od ludzi ofiary duchowej: życia w sprawiedliwości i miłości, a zbyteczne są ofiary ze zwierząt, jest niemożliwe. Oznacza to, ich zdaniem, koniec świątyni.
- Wobec tego dla nich jedynym, najprostszym rozwiązaniem jest ogłosić, że ja: Jezus z Nazaretu, jestem heretykiem, bluźniercą Czy uzurpatorem, że łamię Prawo, Tradycję, podnoszę rękę na świątynię i skazać na śmierć.
- Tego się nie bój. Masz za sobą ludzi. Nie nas. My nie jesteśmy już ważni. Masz za sobą tłumy. Oni muszą to brać pod uwagę. Tłumy są nieobliczalne. I w jednej chwili może dojść do czegoś, czego nikt nie jest w stanie przewidzieć, do szaleństwa, w którym zginą wszyscy. I o tym oni wiedzą.
- Rozumujesz logicznie, ale weź pod uwagę, że oni przyparci do muru mogą zareagować histerycznie - przerwał. - Choć za daleko wychodzimy w przyszłość. Zobaczymy, co jutro przyniesie. Na razie śpijmy.
376
Wciąż jeszcze nie mógł zasnąć. Wreszcie zadecydował: "Jutro idę do świątyni sam. Nie muszę narażać moich uczniów na to, co mnie spotka. Moja filozofia życiowa musi coraz bardziej uwzględniać to, żeby ich ocalić. Oni będą moimi spadkobiercami". Dopiero po sformułowaniu takiej konkluzji udało Mu się wreszcie zasnąć.
Obudził się rano, gdy jeszcze wszyscy byli pogrążeni w głębokim śnie, wysunął się spomiędzy nich, nie budząc nikogo. Był ciekawy, co zastanie: będzie handel na Dziedzińcu Pogan czy nie będzie? Poważnie liczył się z tym, że kapłani zechcą postawić na swoim, sprowadzą handlarzy bydła i dadzą im obstawę: uzbrojoną straż świątynną. Wtedy pozostawało pytanie, co robić. W nocy postanowił bronić świątyni przed handlem za wszelką cenę, ale teraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że to może doprowadzić do zamieszek i przynajmniej do aresztowania Go czy nawet śmierci. Czy opłaca się skórka za wyprawkę? Warto zginąć za bydło na Dziedzińcu Pogan? Ale z drugiej strony wiedział, że jeżeli raz ustąpi, może tego nigdy nie nadrobić. Podtrzymał nocną decyzję i był gotów wypędzić bydło po raz wtóry.
Zbiegł w dół przez ogród oliwny do bramy, na szczęście otwartej, i wyszedł na drogę. Mimo wczesnej godziny nie była pusta. Szli pielgrzymi, sprzedawcy i ludzie, którzy podobnie jak On dotarli do stolicy w ciągu ostatnich kilku dni, ale noce spędzali poza miastem, dopiero na dzień powracali do świątyni na modlitwy i nabożeństwa. Ci Go z reguły rozpoznawali, witali jak kogoś dobrze znajomego, dołączali się, nawiązywali rozmowę.
- Aleś napędził stracha kapłanom. Dobrze im tak.
- Kto to widział, żeby na teren świątyni wprowadzać handel zwierzętami, na to mają tuż obok halę targową.
- Nie robili tego za darmo! Kupcy płacili im dobrze za to, że mogli handlować na terenie świątyni. - Tacy zachłanni. - Gdzie się tylko da, drą od ludzi.
- Jakby im było mało tego podatku dorocznego, jaki ludzie płacą.
Przysłuchiwał się tym rozmowom i stwierdzał jak zawsze, że nie zrozumieli nic z tego, o co Mu chodziło.
- Nie boisz się dziś znowu iść do świątyni?
- I masz rację. Wszyscy są za Tobą.
- Wszyscy tak samo myśleli jak Ty, tylko nikt się nie odważył
377

zabrać głosu, bo wiedzą, że kapłani mają długie ręce i jak im się kto narazi, temu nie podarują.
Wychodził pełen wątpliwości na garb wzniesienia, z którego widać było świątynię. Spojrzał prawie z sercem w gardle - Dziedziniec Pogan był pusty! Jeszcze nie wierzył. Jeszcze mógł się mylić. Portyk Salomona zasłaniał dużą część placu - tę od strony potoku Cedron. Może tam właśnie umieszczono cały targ.
Do świątyni zbliżał się już w dużej grupie ludzi, którzy chcieli słuchać Jego przemówienia, a może też wziąć udział w Jego starciach z kapłanami. Zeszedł szybko do potoku Cedron, a potem serpentynami mozolnie drapał się w górę do murów świątyni. Z bijącym sercem wchodził bocznym wejściem, przez Złotą Bramę. Spojrzał na dziedziniec. Przedsionek Pogan, ogromny plac błyszczał pełnym blaskiem kolorowych kamieni poukładanych w misterne wzory. Był pozamiatany i umyty gruntownie. Nie było zwierząt na sprzedaż ani stołów bankierów! Usunięto słomę, siano, odchody, wyczyszczono, wyszorowano wszystkie ślady brudu. Był tak tym zaskoczony, że aż przystanął. "Kiedy oni to zrobili. Musieli chyba pracować całą noc". Stał i patrzył oczarowany pięknem tego widoku. Tuż obok Niego trwały komentarze ludzi, którzy podobnie jak On przystanęli, zaskoczeni tą nową sytuacją.
- No, ale ludzie będą mieli trochę kłopotu, żeby podprowadzać zwierzęta na ofiarę z hali targowej.
- Jakiego kłopotu? A jeżeli nawet, to nie takiego wielkiego.
- Gdzież masz tę halę, tuż za budynkiem Sanhedrynu! A świątynia jak nowa. - Wreszcie jest tym, czym być powinna.
- Ależ oczywiście, najwyższy czas, że to zrobili. - Przecież to było nie do wytrzymania, zwłaszcza w czasie samych Świąt. Przy tym napływie ludzi. I ten smród. I te targowania się bez końca, ten cały handel na miejscu świętym.
- Jeszcze Ci kiedyś za to podziękują, żeś ich zmusił do tego.
- Wolałbym, żeby mi nie dziękowali. Najlepiej, jakby o tym zapomnieli.
"Ale oni nie zapomną - pomyślał. - Zemszczą się wcześniej czy później. A nawet wcześniej. A więc opłaciło się zrobić tu ten porządek? Za cenę śmierci?". Nie mógł sobie odmówić, by nie przejść przez całą szerokość placu. Aż dech Mu zapierało z radości:
"Boże, jaka przestrzeń, ile miejsca, ile powietrza, jaka piękna po-
378
sadzka". Doszedł zygzakami do schodów wiodących w górę, na Dziedziniec Izraela, i pozostał tu z boku - jak co dzień - przy portyku Salomona.
Zaczął nauczać. Wciąż miał na uwadze, że za chwilę coś się wydarzy, że czeka Go niespodzianka, którą Mu przygotują Jego wrogowie. Ale w tym dniu był spokój. W następnym również. I tak płynęły dni bez zmian. Nie mówiąc o tym, że z dnia na dzień rosła liczba Jego słuchaczy - liczba ludzi uczestniczących w nabożeństwach - jak to chętnie nazywał sam, bo przecież to nie były tylko Jego kazania, ale wspólne modlitwy, śpiewy, czytania. Po upływie kilku dni już doszedł do wniosku, że zemsta została odłożona i nie zostanie zaatakowany. "Przełożyli to widać na po Świętach". Wyraźnie się uspokoiło. Owszem, przychodzili na te Jego spotkania kapłani, lewici, faryzeusze i uczeni w Piśmie, ale było ich niewielu i w zasadzie nie włączali się do dyskusji, a jeżeli, to zachowywali się przyzwoicie, bez awantur, gróźb i przekleństw.
- Przelękli się Ciebie. Nauczyłeś ich rozumu, że z Tobą nie przelewki - zapewniał Go Janek z dziecinną pewnością siebie.
Ale On nie dał się zwieść pozorom. Był przekonany, że to jest cisza przed burzą. Potwierdziła te Jego przeczucia Joanna, która już po paru dniach pobytu w mieście zaczęła się tam czuć jak ryba w wodzie. Odświeżyła stare przyjaźnie i znajomości, nawiązała nowe, które uznała za przydatne i zaczęła przynosić informacje. Między innymi, mniej ważnymi, na plan pierwszy wyszła właśnie ta, że faryzeusze wraz z saduceuszami przygotowują atak na Niego. W pierwszej chwili uznał to za wiadomość nieprawdopodobną.
- Faryzeusze z saduceuszami? Stronnictwa nienawidzące się i walczące wciąż ze sobą? - zdziwił się.
- Tak, mnie się to też zdawało niemożliwe - mówiła Joanna. - Ale weź i to pod uwagę: Żydzi są inni niż Galilejczycy. Kłócą się między sobą, ale gdy przyjdzie zagrożenie z zewnątrz, to waśnie opadają, oni jednoczą się ze sobą i wspólnymi siłami niszczą
wroga.
- A czy doszło do ciebie, kiedy planują atak?
- Jak tylko będą gotowi. Innymi słowy, możesz się, Jezu, ich ataku spodziewać w każdej chwili.
Nie zmienił jednak sposobu życia. Codziennie rano był w świątyni, gdzie najpierw się modlił na Dziedzińcu Mężczyzn, potem scho-
379

dził na dół do portyku Salomona. Tam już na Niego czekali ludzie i z nimi zaczynał swoje "nabożeństwo". W tym czasie, a zwłaszcza potem, trwały indywidualne spotkania. Późnym popołudniem jadł wspólnie ze swoimi uczniami wieczerzę. Choć plan dnia był przejrzysty i łatwy do kontroli, to przestrzegał tego, by być zawsze z uczniami, a po drugie, wciąż zmieniał miejsce noclegu: nie informował o tym żadnego z uczniów, gdzie będą spali w kolejną noc. Mówił o tym w ostatniej chwili.


rzygotowanie do wie czerzy paschalnej
Niespodziewanie przyszedł Jair z zakłopotaną miną. Zdziwiła Go ta wizyta. Nie przypuszczał, że kiedykolwiek jeszcze go spotka.
- Przychodzę do Ciebie z polecenia mojej córki z zapytaniem i propozycją.
Słuchał, zaskoczony już samym sformułowaniem "z polecenia mojej córki".
- Może się zdziwisz, a może się nie zdziwisz. Otóż najpierw pytanie: Czy Ty już wiesz, gdzie spędzisz wieczór paschalny?
Poczuł się zagrożony. Zrozumiał, że Jair chce Mu zaproponować, by spędził ten święty wieczór w jego domu. Na to się nie mógł zgodzić. Zależało Mu, by Paschę spożyć wyłącznie w gronie uczniów. Przyjął postawę zdecyydowanie obronną:
- O to najmniejsza. Może się to odbyć gdziekolwiek. Tu, w obrębie Jerozolimy, zrobiło się już ciasno - rozgadywał się. Nie chciał wprost odmawiać. Wiedział, że Jair jest drażliwy. Starał się szeroko uzasadnić swoją odmowę: - Jeżeli wychodziłeś w tych dniach z miasta, to widziałeś - JUŻ namiot przy namiocie, ale miejsca dosyć, przecież można iść dalej, poza obrzeże. Tak też zrobimy. Jest nas dużo.
- A więc pod gołym niebem.
- Tak. Cóż prostszego. Już z Piotrem o tym rozmawiałem, ma zakupić na targu baranka, zanieść w ofierze do świątyni, a potem do nas powróci. My tymczasem przygotujemy wszystko inne. Jarzyny, wino, chleb, ciastka - wszystko co potrzeba.
Mówił tak obszernie i szczegółowo, aż sam się sobie dziwił. Ale Jair też nie ustępował:
- Dlaczego nie? Oczywiście, można spożywać Paschę pod gołym niebem, tak jak to czynić będą dziesiątki tysięcy czy może setki tysięcy ludzi, którzy już ściągnęli na Święta i jeszcze nadejdą w ostatniej chwili. Ale czy godzi się, żeby tak wielki i ważny człowiek
381
spędzał te święte godziny jak najbiedniejsi synowie naszego narodu?
- Nigdy mi żadne takie uczucia nie towarzyszyły. Wprost przeciwnie. Będę się jeszcze bardziej czul ze swoim narodem zjednoczony.
Choć był święcie przekonany o tym, co mówił, to chyba by tego nie sformułował w ten sposób, gdyby nie wciąż rosnący strach, że w następnym zdaniu Jair wygłosi swoje zaproszenie. Wobec tego, aby jeszcze bardziej uzasadnić odmowę, wytoczył kolejny argument:
- Nawet miałem parę propozycji wspólnego spożycia tej świętej wieczerzy, ale odmówiłem. Również dlatego, że przecież Pascha to - zgodnie z naszą tradycją - uroczystość rodzinna i powinno się ją spędzać w ściśle rodzinnym gronie. A po drugie, ilość uczniów wzrosła, bo doszli do mnie nowi, którzy później wyruszyli z Galilei. Owszem, część moich chłopców się porozchodzi do swoich rodzin - uważał za stosowne i to dodać, aby nie mijać się z prawdą - ale i tak będzie nas dużo.
Jair nie wyglądał na przekonanego i nie rezygnował:
- Wiesz, co ja myślę? Myślę, że po tym, coś powiedział, jeszcze bardziej uzasadniona jest moja propozycja.
Słuchał tego już bezradny, nie bardzo wiedząc, jak będzie mógł się bronić.
- Ale zanim Ci powiem, jaka jest ta propozycja, muszę Ci coś wyjaśnić. Ty może o tym nie wiesz, ale moja jedynaczka uważa się za Twoją własność. Ciebie to zdziwiło? Mnie też to dziwi. I moją małżonkę również. Ale tak to jest. Gdy się tak jej przyglądam, to muszę Ci wyznać, że dla niej ani moja żona - a jej matka, ani ja - jej ojciec zupełnie nie liczymy się przy Tobie. Nie, nie żeby nas nie słuchała, żeby nas nie szanowała. Wprost przeciwnie. To jest bardzo dobra córka. Ale dla niej Ty jesteś wszystkim. Czy my jej przez to nie kochamy? Kochamy ją, bo to nasza mała święta i nasz prawdziwy, jedyny promyk słońca, ale wiemy, że ona naprawdę do Ciebie należy. Ja widzę przy Tobie wciąż uczniów i uczennice; wszędzie gdzie Ty, tam oni. I wiesz, co sobie myślę? Ja sobie tak myślę, że za parę lat, jak ona całkiem dorośnie, to któregoś dnia powie nam, że odchodzi z domu i idzie za Tobą - tu głos mu się załamał, zaszkliły mu się oczy. Ale otrząsnął się prawie natychmiast i zgarnąwszy łzę, ocierając jakby od niechcenia wierzchem dłoni twarz, mówił już prawie normalnym głosem: - Ale nie w tym ta rzecz. Otóż ona,
382
która, jak się możesz domyślać, wie o każdym Twoim kroku, zwróciła się do mnie z prośbą, bym Ci zaproponował na ten wieczór mój letni dom.
- No, toś mi zrobił niespodziankę - nie mógł się powstrzymać, żeby mu tego nie powiedzieć. A on mówił dalej:
- Zdążyłem go niedawno kupić. Całkiem niedrogo. Z dala od centrum, na wzgórzach otaczających miasto, żeby w lecie, gdy tu trudno wytrzymać, znaleźć w nim wytchnienie. On teraz stoi pusty. Po co on ma stać teraz pusty, gdy wszędzie tak ciasno. To nawet byłby grzech, gdyby on stał taki pusty. I ja Ci powiem, że moja córka całkiem ma słuszność, gdy chce, bym Ci ten dom zaproponował na spędzenie świętego wieczoru. Pomieścisz się w nim swobodnie ze swoimi uczniami. Jest tam taka duża izba. Będziesz miał trochę spokoju. Bo od czasu do czasu i Ty powinieneś mieć trochę spokoju.
Słuchał tego, co Jair mówi, z coraz większą ulgą i z coraz większą radością. Ta propozycja była jak dar najdroższy. Mieć cały dom do dyspozycji w tym świątecznym czasie, to prawie marzenie nieosiągalne. I choć bronił tego, że można spędzić Paschę pod gołym niebem, przecież na podstawie wieloletniego doświadczenia wiedział, że Jerozolima w tę paschalną noc jest czymś naprawdę niesamowitym. Stanowi monstrum trudne do wyobrażenia, ale i trudne do zniesienia. Widok tego miasta otoczonego tysiącami palących się na wzgórzach ognisk był zawsze czymś imponującym, po co warto było przewędrować setki kilometrów. Niemniej trudno było znaleźć kawałek wolnego miejsca, gdzie by można ze swoimi najbliższymi spokojnie i w skupieniu przeżyć tę uroczystość. Na to, niestety, trzeba było odchodzić daleko w głąb pustyni. I tu naraz taka propozycja. Zafascynowany tą perspektywą słuchał głosu Jaira, który dobiegał do Niego jakby z daleka:
- Co ja Ci jeszcze mogę powiedzieć. Jeszcze mogę to powiedzieć, że dom jest pięknie położony, z widokiem na miasto i okoliczne wzgórza. Odcięty od otoczenia ogrodem. Może się mnie zapytasz, dlaczego Ci nie zaproponowałem tego domu na mieszkanie. Nie proponowałem Ci wcześniej tego miejsca, bo wiem, żebyś nie przyjął. W ten sposób byłbyś ustawicznie "pod opieką", pod obserwacją wszystkich, którzy Cię chcą kontrolować, a również w ustawicznym
383

zagrożeniu, że mogą Cię napaść, zaaresztować czy, nie daj Boże, jeszcze coś gorszego.
Wsłuchiwał się w tę mowę Jaira i w niej ujrzał, jak w malej kropli rosy, swoją sytuację. "A więc jest gorzej niż przypuszczałem. Jest ciaśniej niż mi się wydawało. Nienawiść jest większa niż się spodziewałem. Nic. Trudno. Nie zmienię tu niczego, tylko muszę sobie z tego zdawać sprawę". A Jair mówił dalej:
- Ty się może zdziwisz, dlaczego wobec tego ja na tę noc ofiaruję Ci mój dom. Ty się nie dziw. Na tę jedną noc mogę Ci go ofiarować. Daję Ci moje najświętsze słowo, klnę się na życie mojej córki, które więcej cenię niż życie moje, że Ci włos z głowy nie spadnie, że będziesz mógł spędzić ten czas spokojnie. Dlaczego jestem tego taki pewien? Dlatego jestem tego taki pewien, bo ja o tym nie powiem nikomu. Czy Ty rozumiesz, co to znaczy? To wszystko znaczy. Tylko ja Cię proszę: nie mów o tym też nikomu. W ostatniej chwili przyślę człowieka, który was tam zaprowadzi, gdzie trzeba. Dom będzie już przygotowany. Nie martw się o nic. Również i baranek będzie w waszym imieniu złożony w ofierze w świątyni i upieczony na rożnie. Zadba o to moja córka wraz z moimi sługami. Przyjmujesz ten dar?
- Tak - powiedział krótko. - I bardzo ci za niego dziękuję. Jair już się żegnał, kończył swoje przemówienie. W ostatnim momencie jakby się zawahał. Przystanął. Wrócił do Niego i ująwszy Go
za rękę, zaczął półgłosem tłumaczyć:
- Ty może o mnie źle myślisz. Wcale bym się nie dziwił, gdybyś o mnie źle myślał. I może masz trochę racji. Ale ja Cię bardzo proszę: Ty nie myśl o mnie tak całkiem źle. Ja też muszę żyć. Wobec tego muszę utrzymywać dobre stosunki z wszystkimi ludźmi. Nie tylko dlatego, że jestem kupcem w mieście, gdzie rządzą saduceusze, ale i dlatego, że jestem byłym przełożonym synagogi, a więc i faryzeuszem. Także i dlatego, że Tyś mi wskrzesił córkę. A więc, że jestem Twoim przyjacielem. A ludzie - jak ludzie. Jedni dobrzy, drudzy źli, a jeszcze inni trochę tacy, trochę tacy. A nade wszystko każdy pilnuje swojego interesu. Ja pilnuję też swojego. Ale jedno mogę Ci powiedzieć, niezależnie od tego czy Ty na mnie jeszcze liczysz, czy też nie: nie zdradzę Cię nigdy, i nie sprzedam Cię.
Nie odpowiedział mu ani jednym słowem na te zapewnienia, tylko patrzył na niego pełen zatroskania o jego córkę, o jego dom. Jair,
384
może pod wpływem tego spojrzenia, nie wiedząc jak Go przekonywać, mnożył swoje zapewnienia i gwarancje:
- Będę Cię informował o tym, co dla Ciebie ważne, a o czym się dowiem. Oczywiście, oni mnie nie dopuszczają do wszystkich swoich spraw, zwłaszcza tych najskrytszych. Ale ja i tak wiem dużo.
Pomimo tych zapewnień chyba wciąż nie był przekonany, że On mu do końca wierzy. I zdecydował się na najważniejsze oświadczenie:
- A jeżeli mi nie wierzysz, to pamiętaj, gwarantem jest moja córka. Gdyby się stała Tobie jakaś krzywda przeze mnie albo z moim udziałem, straciłbym ją na zawsze. A ja tego bym nie przeżył. A więc możesz przyjąć spokojnie tę propozycję spędzenia paschalnej wieczerzy. Włos Ci tam z głowy nie spadnie. Tę jedną noc możesz spokojnie tam spędzić.
W ciągu dni, które dzieliły ich od dnia Paschy, Jego chłopcy jakby się zawzięli na Niego. Nie dawali Mu spokoju. Chyba nie było ani jednego, który by się nie spytał: A co z Paschą, gdzie będziemy ją spożywać, dokąd pójdziemy w paschalny wieczór, kto się zajmuje przygotowaniem uczty paschalnej, czy w mieście, czy w głębi pustyni, czy baranek jest już kupiony, kto będzie piekł baranka.
Zasypywali Go pytaniami bez końca albo nawet wymądrzali się:
- Czy my w ogóle potrzebujemy do uczty paschalnej baranka zabitego w świątyni? Bo jeżeliś Ty wypędził zwierzęta ze świątyni, to znaczy, że nie powinno się wcale składać Bogu ofiar krwawych. Przecież w czasach niewoli babilońskiej nie było świątyni, a ludzie, pomimo zakazów kapłańskich, spożywali baranka paschalnego.
Nawet Piotr, ten najbardziej Mu oddany, poprosił Go na osobną
rozmowę:
- Ja wiem, że Ty... Ty jesteś ascetyczny i nie masz żadnych wymagań, nie chciałbyś się nikomu narzucać swoją osobą, nie chciałbyś przeszkadzać i absorbować i najchętniej spędziłbyś Paschę na pustyni. Ale przecież to nie jest tak. My mamy prawo do... Cóż ja Ci będę tłumaczył. Ty wiesz dobrze. Przecież Palestyna została rozdzielona pomiędzy dwanaście pokoleń izraelskich - tu się poprawił: - czy jedenaście, dokładnie rzecz biorąc, bo bez pokolenia Lewi.
Słuchał cierpliwie tego obszernego wykładu Piotra. Nie chciał mu brutalnie przerywać. Pozwalał, aby się wygadał.
25 - Jezus
385

- Ale Jerozolima była poza podziałem. Ona nikomu nie została oddana. Stała się własnością wszystkich pokoleń. Dlatego mieszkańcy stolicy mają obowiązek wszystkich przyjąć w czasie Świąt do swoich domów, a nawet mają obowiązek przygotować im mieszkanie, wyczyścić podłogi, pokryć dywanami. My nie musimy o to prosić, to ich obowiązek. Ty możesz się zwrócić o przyjęcie Cię do każdego mieszkańca Jerozolimy, pewnie, najlepiej do znajomego. Ja bym Ci proponował Jaira. Choć to dziwny człowiek, ale chyba można mieć do niego pewne zaufanie.
Przerwał, a potem ponaglił Go do odpowiedzi:
- No, co Ty o tym myślisz?
- My już mamy zaproszenie i tam pójdziemy, ale wolałbym na razie nie mówić, kto nas zaprosił.
- A, skoro tak, to wszystko w porządku, niepotrzebnie się wymądrzałem.
Na swoich "nabożeństwach", jakie codziennie od rana sprawował w Krużganku Salomona, zaczął mówić na temat zbliżającej się Paschy. Potraktował to święto na szerokiej płaszczyźnie. Zaczął od pojęcia świętowania jako formy pogłębiania osobowości człowieka i narodu. Potem zajął się szczegółowo formą świętowania rocznic. Wyjaśniał, że ich istotą jest uczestniczenie w tamtych wielkich wydarzeniach. Tłumaczył, że w tym celu posługujemy się tymi samymi elementami, których używano wtedy. I tak - w wypadku Paschy - barankiem, gorzkimi ziołami, które spożywamy jak nasi przodkowie, zaś w Święto Namiotów budujemy szałasy - tak jak podczas wędrowania do Ziemi Obiecanej budowali przodkowie. I to nie jest zabawa dużych dzieci, ale to jest utożsamianie się ze swoimi przodkami i wraz z nimi dziękowanie Bogu za łaski, którymi On ich obdarzył i w jakiś sposób nas. W kolejnych dniach omawiał poszczególne święta.
Nie spieszył się, miał czas. Chętnie widział pytania. Odpowiadał na nie sam albo jeszcze bardziej był zadowolony, gdy tego podejmowali się Jego uczniowie. Nurt nauczania trwał nie zamącony. Ustały ataki tak faryzeuszów, jak saduceuszów. Joanna informowała Go, że jedni i drudzy "pucowali sobie sumienia". Trwało również rozliczanie się wzajemne po nieszczęsnym, nieudanym zamachu na Niego w synagodze w Nazarecie. Ale Joannie nie było nic wiadomo, jakoby jedni czy drudzy przygotowywali nowy zamach. Że do tego
386
dojdzie, było to niewątpliwe. Niemniej, wyglądało na to, że przed Paschą już nie zdążą i odkładają całą sprawę na po Świętach.
W kolejnych dniach w dalszym ciągu poruszał sprawy powszechnie znane po to, aby ukazywać jakby ich drugie dno. Mówił, że Izrael reprezentuje całą ludzkość, bo Objawienie, jakie otrzymał, jest darem przeznaczonym dla wszystkich ludzi, także i Pascha jest dziękczynieniem, ale dziękczynieniem nie tylko Izraela. Naród wybrany dziękuje w niej za łaski, jakie Bóg przez niego dał całej ludzkości.
Zatrzymał się nad tą kwestią, by ją wyraźnie uwypuklić. Ale nie na długo Mu się to udało. Przerwał Mu jakiś saduceusz:
- Często zastanawiałem się: po co Mistrz z Nazaretu dolewa wody do studni? Po co nas poucza o świętowaniu - nas, jerozolimczyków, którzy chyba najlepiej to robimy? No, może liczył na słuchaczy z Galilei. Ale powinien pouczać ich tam o tych sprawach, a nie tu. Aż wreszcie się dowiedziałem: my mamy świętować Paschę, jak i wszystkie nasze święta, w imieniu całej ludzkości. Co ja Ci powiem? Ja muszę przyznać, że Cię podziwiam, jak Ty to sprytnie zrobiłeś. Tak niby od niechcenia, tak jak gdyby to było oczywiste, zrozumiałe samo przez się: żebyśmy tak połknęli, ani nawet nie wiedząc kiedy i co. A więc oświadczam Ci: Nie! Ja nie świętuję w imieniu ludzkości ani nie mam zamiaru na przyszłość tego robić. Ja świętuję we własnym imieniu i w imieniu mojego narodu, Izraela. I w niczyim więcej.
Widział, że głos chce zabrać Tomasz. Czeka tylko aż tamten skończy. Ale na to się nie zanosiło. Saduceusz był tak zacietrzewiony, że nie miał zamiaru kończyć, a przynajmniej nie zaraz:
- A nawet powiem wyraźnie. To, co mówisz, jest błędne. Twoja nauka jest fałszywa. Ty z uporem maniaka wracasz do tego, coś powiedział po bezprawnym wypędzeniu kupców z tego Dziedzińca, że "dom mój jest domem modlitwy wszystkich narodów". A więc nie wszystkich narodów. Tylko naszego wybranego narodu.
Mówca zapalał się coraz bardziej. Już mówił podniesionym głosem, wymachując rękami:
- To jest nasz Bóg, a my jesteśmy Jego jedynym, wybranym
przez Niego narodem!
W tej chwili Tomasz wykorzystał okazję i zapytał:
- Czy ty jesteś prorokiem większym niż Izajasz? Bo przecież to
nie Nauczyciel powiedział o "świątyni dla wszystkich narodów", ale
tak powiedział Izajasz.
387

- Ja nie uznaję ani Izajasza, ani żadnych proroków. Ja jestem saduceuszem. I uważam, że Bóg objawił nam to, co miał do objawienia, w Prawie. I to mi wystarczy. Innych objawień mi nie potrzeba.
- W porządku. Nie, to nie. Wolno ci. Wobec tego nie mamy o czym mówić.
Już myślał, że Tomasz zrezygnował z dalszej dyskusji. Bo też i na to wyglądało. Żal Mu było, że tak szybko "oddał pole". Ale przecież nie. Tomasz podniósł opuszczoną głowę i patrząc saduceuszowi prosto w oczy, powiedział:
- A wiesz, dlaczego nie chcę z tobą rozmawiać?
- Jestem tego bardzo ciekawy.
- Bo ty nie jesteś Izraelitą. A na terenie świątyni wolałbym z poganami nie rozmawiać. Po prostu takie jest moje przyzwyczajenie.
- Ja nie jestem Izraelitą? Ja ci mogę udowodnić, od kogo pochodzę i jaki czcigodny jest mój ród...
Ale Tomasz mu przerwał jednym machnięciem ręki:
- Cały naród wierzy prorokom, a wy - wasza mała grupka saduceuszów - nie wierzycie. A więc nie należycie do naszego narodu.
- My uznajemy, że to byli świątobliwi ludzie. Tylko dlaczego mamy od razu ich pisma włączać do naszego najświętszego zbioru, jakim jest Biblia.
- Nie rozśmieszaj mnie, bo tego nie lubię. A dlaczego Mojżeszowi uwierzyliście? Bo wam się tak spodobało? Kto decyduje -o tym, co jest Objawieniem, a co ludzką chimerą. Gdzie jest źródło naszej wiary? W Bogu. A gdzie jest Bóg? Również w nas. Bo nasz naród jest święty. To nasz naród uznał Mojżesza. A kto nie uznał, od narodu odstąpił. To nasz naród uznał proroków, a kto nie uznał, od narodu odstąpił.
- Nawet gdyby był kapłanem?
- Nawet gdyby był najwyższym kapłanem.
- Ty może chcesz mi powiedzieć, że przecież Kajfasz w sprzeczce z Jezusem cytował Izajasza?
- To bardzo dobrze, że on to robił. Choć czy on naprawdę wierzy Izajaszowi, czy też chciał zwalczyć Jezusa Jego własną bronią, to już nie moja sprawa.
- Widzę, że ten Człowiek z Nazaretu i tobie przewrócił w głowie. Najwyższy czas, żebyś ty - człowiek już podeszły w latach -
388
powrócił do szacunku dla porządku prawdziwego: a więc przyjmij do wiadomości, że my, czyli kapłani, decydujemy o tym, w co należy wierzyć i jak należy wierzyć, a wy macie nas posłusznie słuchać. Tomasz zaśmiał się na cały głos:
- No, jak tu można nie dostać oczopląsu. A to wy się domagacie, żeby was posłusznie słuchać. A to faryzeusze domagają się tego, by ich pokornie słuchać.
- Nie słuchaj faryzeuszy - przerwał mu kapłan - bo to zarozumialcy podszywający się pod nauczycieli Izraela.
W tym momencie wyskoczył jakiś faryzeusz. Potem drugi, trzeci - zaczęli wszyscy po kolei krzyczeć:
- Co znaczy "ty nie słuchaj faryzeuszy"?! A kogo on ma słuchać, was?! Wy jesteście rzeźnikami od zabijania zwierząt, a nie od
nauczania!
- Jak śmiesz tak mówić "rzeźnicy" o nas, kapłanach, sprawujących świętą funkcję składania Bogu ofiary! Robiła się coraz większa awantura.
- Dobrze, niech będzie, przepraszam cię, nie jesteście rzeźnikami, ale świętymi rzeźnikami. Jednak od nauczania to jesteśmy my.
- Wy nie nauczacie, ale wy opowiadacie bzdury i lud tumanicie. Nikt nie potrzebuje waszego nauczania. Cała prawda jest zawarta w Prawie Mojżeszowym i nie potrzeba nikomu nic więcej!
- Cicho, sza! - Tomasz zaczął uciszać kłócących się. - To świątynia, a nie cheder. - A gdy się nieco uspokoiło, zaczął dalej mówić: - Faryzeusze chcą, byśmy faryzeuszów słuchali, kapłani chcą, byśmy kapłanów słuchali. A mnie pusty śmiech ogarnia, gdy to słyszę. Czy przypadkiem wam się w głowie coś nie pomyliło, a może wy słabo rozumujecie. Przecież Pan Bóg nie wybrał kapłanów ani faryzeuszów, ale wybrał naród izraelski. To naród jest wybrany, to naród jest święty, a nie wy jesteście wybrani ani nie jesteście
święci.
- My jesteśmy jego reprezentantami! - przerwał mu krzycząc
saduceusz.
- A jeżeli chcecie być tego ludu przedstawicielami, jeżeli go chcecie reprezentować, to trzeba z nim żyć! Trzeba się pilnie w niego wsłuchiwać. A przecież wy, saduceusze, żyjecie w całkowitym oderwaniu od niego. Bliżej ludu są faryzeusze i stąd uznają proroków. Gdybyż tylko chcieli ich do końca uznać, a nie wymyślali swoich dzi-
389

wacznych przepisów talmudycznych! Ale wy, saduceusze? Wy naprawdę nie macie nic wspólnego z narodem izraelskim. Prędzej z narodem rzymskim.
Wybuchł śmiech tych, którzy odczytali aluzję.
- Jeśli tak mówicie - zawołał rozzłoszczony kapłan - to nie ma tu miejsca dla mnie! Nie pozostaje mi nic innego jak strząsnąć z sandałów kurz i odejść!
I tak też zrobił. Potupał nogami, odwrócił się na pięcie i energicznie torując sobie drogę poprzez gęsty tłum, odszedł.
- A idź, a idź, skoro się złościsz! - wykrzyknął Janek. - Kto się gniewa, ten się gniewa, niech se wsadzi nos do drzewa, niech go nosi, niech go nosi, dopóki się nie przeprosi! - wyrecytował mu na pożegnanie.
Tymczasem Tomasz zwrócił się do Niego:
- Panie, słuchamy Cię. Mów dalej.
Wobec tego kontynuował temat o świętach. Jakby w nawiązaniu do swego pobytu w Tyrze i Sydonie, ukazywał, że istnieje podwójny nurt świąt Izraela: jeden nowszy - rocznicowy, mający na celu uobecnienie wielkich wydarzeń z historii narodu wybranego. Wymienił święto Paschy, kiedy dziękujemy Bogu za uratowanie od niewoli egipskiej. Z kolei w Pięćdziesiątnicę dziękujemy za nadanie Dziesięciu Przykazań na górze Synaj. Stąd ta nazwa, tłumaczył, ponieważ miało to miejsce w pięćdziesiąt dni po wyjściu z Egiptu. Jesienią, od 15 tiszri, świętujemy przez osiem dni uroczystość Namiotów jako podziękowanie Bogu za drogę do Ziemi Obiecanej. W święto Purim, 14 miesiąca adar, dziękujemy za zwycięstwo Estery nad Amanem. W wigilię tego dnia - za pokonanie Nikanora przez Judę Machabeusza. W święto Poświęcenia Świątyni - za to, że Juda Machabeusz oczyścił świątynię skalaną przez Antiocha IV Epifanesa.
Ze swojego miejsca widział, że Janek zaczyna się niecierpliwić. Chyba nudził go ten systematyczny wykład, w czasie którego "nic się nie działo": nie było dyskusji, sprzeczek, awantur. Był pewien, że lada chwila wyskoczy z jakimś pytaniem.
Ale mówił dalej. O tym, że jest i drugi nurt religijności izraelskiej, tak zwany pogański - zaryzykował to słowo - który oddaje cześć Bogu obecnemu w Jego stworzeniu. Jest ten nurt pierwotny wobec tamtego. Tak jak Księga Rodzaju wobec Księgi Wyjścia, tak Bóg Stwórca jest pierwotny wobec Boga historii.
390
Już tylko czekał, kiedy zostanie zaatakowany przez faryzeuszów. Nawet świadomie zwolnił tok wykładu, robił dłuższe przerwy pomiędzy zdaniami i poszczególnymi słowami, żeby ewentualny oponent nie miał trudności w zabraniu głosu. Wykazywał, że w religii mojżeszowej ten podstawowy nurt: Boga Stworzyciela, został zepchnięty na plan dalszy, na korzyść świąt rocznicowych. Wskazywał dla przykładu, że święto Paschy zostało dołączone do dawniejszego święta Przaśników, kiedy to ludzie ofiarowywali Bogu pierwociny trzód oraz ziarna: chleby przaśne, upieczone z pierwszych żniwnych kłosów. Mówił, jak to święto jest związane z świętem Żniw, zwanym świętem Tygodnia, ponieważ - jak pisze Księga Powtórzonego Prawa - "Siedem tygodni naliczysz sobie od owego dnia, którego sierp zapuścisz". Do tego święta dodano nowe święto: Pięćdziesiątnicy - Pentekosta. I kolejno: święto Namiotów zostało dodane do dawnego święta Zbioru owoców - zwłaszcza oliwek i winogron.
W tym momencie Janek powiedział na głos, co musiało go niepokoić od pobytu w Tyrze i Sydonie:
- W Tyrze pogański kapłan - jak mrówka wyszła na stół i spacerowała po obrusie - powiedział, że oni pozwalają jej na to, bo w mrówce też jest Pan Bóg, a my albo ją zrzucimy, a najchętniej to
zabijemy.
Gruchnął śmiech, co Janka tak speszyło, że się zrobił czerwony jak burak. Widział, że oczy mu się zaszkliły łzami, czekał, że jeszcze chwila a wybuchnie płaczem. Ale się przełamał i zaczął się bronić:
- A właśnie że tak, a właśnie że tak. My udajemy, żeśmy nie wiem co, trzymamy nosy zadarte do góry i mówimy, że poganie to psy, świniożercy i nieobrzezańcy, a ja bym sobie życzył, żebyśmy tak dbali o drzewa i krzewy, żebyśmy tak szanowali zwierzęta jak oni. A to dlatego, żeśmy zapomnieli o tym, że Pan Bóg jest w świecie. Sam Jezus powiedział, żeśmy nie zrozumieli, co to znaczy akt stworzenia i zdaje się nam, że Pan Bóg zrobił świat i przestał się nim interesować. - Ale tu spostrzegł się, że zaczyna fantazjować, zaciął się.
Wtedy odezwał się głos:
- No, mów dalej, mów dalej, może się czegoś więcej dowiemy, co się działo w czasie waszej wyprawy do kraju pogan, o której dziwne rzeczy do nas dochodzą. - To był głos "Jego" faryzeusza, który zresztą niedawno protestował przeciwko kapłanowi wykazującemu swoje prawa wobec całego Izraela. - Tym bardziej, kiedy ja słu-
391

cham o pogańskim nurcie religii izraelskiej. Jaki pogański! Jaki pogański! - teraz już wrzeszczał. - Ale ja dobrze wiem, o co Ci chodzi. Ty wciąż chcesz wykazać, że pomiędzy naszą religią objawioną a religiami pogańskimi istnieje więź, a nie przepaść!
Zrobiło się przerażająco cicho. Wszyscy wpatrywali się we wrzeszczącego faryzeusza jak zaczarowani, wsłuchani z najwyższym zainteresowaniem w każde jego słowo:
A więc oświadczam Tobie, Nazarejczyku, i wam, którzy Go słuchacie: nie ma więzi między Bogiem naszym a Baalem! Tak jak nie ma więzi między aniołem i diabłem! Niech będą przeklęte wszystkie bożki pogańskie, niech będą przeklęci ci, którzy im hołd oddają! Powinni być wycięci w pień, a ich kamienne bożki w proch rozbite, ich świątynie zamienione w ruinę, spalone, a ziemia na których stały, zaorana. Jest tylko jeden Bóg prawdziwy: Bóg Izraela. I Jemu niech będzie chwała.
Zobaczył, że Tomasz chce przerwać tę lawinę wściekłości. Już wstał, już podniósł rękę, wreszcie nie wytrzymał i coś powiedział. Ale nie mógł zrozumieć, co to było, bo zalał jego słowa potok złorzeczeń płynący z ust faryzeusza. Ten widząc, że Tomasz chce mu przerwać, jeszcze bardziej przyspieszył i jeszcze bardziej nasilił głos:
- A Ty, Nazarejczyku, który poszedłeś do pogan, który z nimi rozmawiałeś, jadłeś, w ich domach mieszkałeś, nie masz się co tym chwalić, boś stał się nieczysty i nie masz prawa na tym świętym miejscu nogi postawić, bo jesteś przeklęty! Jeszcze Cię za to nikt nie rozliczył. Ale nie myśl, żeśmy o tym zapomnieli. Czy Ty myślisz, że o tym nie wie Sanhedryn? Jeżeli milczy, to nie znaczy, że Ci przebacza. Nawet sobie sprawy nie zdajesz, ileś sobie żarzących węgli zgromadził nad głową swoją. Uciekłeś z Kafarnaum do Jerozolimy, myśląc, że Ci się uda tu zyskać zwolenników. Bądź spokojny, my potrafimy patrzeć ludziom na palce i oddzielić ziarno od plewy. Za to jedno, nawet tylko za to jedno powinieneś być ukamienowany. Nie mówię o wszystkim innym!
Przerwał, chyba tylko dlatego, że mu sił brakło, bo usiadł na posadzce bezwładnie jak wór.
- Skończyłeś? - spytał go spokojnie Tomasz. Ale tamten ledwie mógł oddychać ze zmęczenia, wobec tego zaczął mówić: - Jak sobie odpoczniesz, to odpowiedz mi na jedno pytanie: Kto jest temu winien, że ludzie z Tyru i Sydonu nie wierzą w prawdziwego Bo-
392
ga? -Zrobił przerwę i mówił dalej: - Zanim odpoczniesz, to ja ci dam odpowiedź. A więc to wy jesteście winni temu, że oni nie znają prawdziwego Boga i za to srogo przed Nim odpowiecie. Bo gdybyście zamiast zajmować się wymyślaniem przepisów o czystości rytualnej... Co mówię, nie zamiast, ale gdybyście po prostu poszli do pogan jak do braci, głosząc im prawdziwą, przez Boga objawioną prawdę o miłości Boga i bliźniego, to dawno byście świat cały skierowali ku Bogu prawdziwemu. A wyście sami nie poszli i innym zakazujecie kontaktu z poganami, grożąc zanieczyszczeniem.
- Tak, bo tak to jest: kto styka się z wyznawcami Baala, zaraża się pogaństwem! - odkrzyknął faryzeusz.
- Wiesz, ja nie chciałem już na ten temat mówić, żeby cię nie denerwować, ale widzę, że nie ma innej rady, wobec tego powiem ci. Co ty na tego Baala tak nastajesz i wymyślasz mu od szatanów. Jak byś wolał: żeby oni w nic nie wierzyli czy żeby przynajmniej wierzyli w Baala, jeżeli nikt nie przyniósł im prawdziwej wiary?
- Tak, wolałbym, żeby w nic nie wierzyli, niż we fałszywe bożki.
- Otóż wyobraź sobie, że jestem przeciwnego zdania. Może mi nie uwierzysz, ale ja twierdzę, że wiara w Baala zawiera zasadnicze elementy wiary w prawdziwego Boga.
- Ani słowa więcej. Nie chcę cię słyszeć. Jeżeli tak mówisz, ja odchodzę, bo nie chcę mieć do czynienia z bluźniercą.
- Nikt cię nie trzyma, chcesz, to odejdź, ale jeżeli potrafisz zachować się jak człowiek normalny, a nie fanatyk, to posłuchaj. Ty się nie czepiaj szczegółów: że wyznawcy Baala budują mu posągi, że składają takie czy inne ofiary. To wszystko nie jest ważne. Najważniejszą prawdą jest, że oni wierzą w istnienie Boga - czy bożków. Wierzą, że istnieje Ktoś, Kto jest sprawcą tego świata, i to Sprawcą wciąż obecnym, żywym, z którym człowiek ma stały kontakt.
- Może dla innych narodów ta religia nie jest zgorszeniem - faryzeusz mówił już dość spokojnie - ale dla nas, którzy czcimy Boga prawdziwego zgodnie z Jego wolą, wielkość ich błędów jest tak ogromna, że przysłania kompletnie to, co ty nazywasz najważniejszą prawdą.
Tomasz uśmiechnął się pobłażliwie i odpowiedział:
- Nie obraź się, ale zabolało mnie to twoje powiedzenie: "my, którzy wyznajemy wiarę w prawdziwego Boga i oddajemy Mu cześć zgodnie z Jego wolą".
393

- A co, może tak nie jest? - zaperzył się faryzeusz.
- Mój Mistrz, od którego pochodzi cała moja mądrość, opowiedział kiedyś przypowieść o miłosiernym Samarytaninie ratującym poranionego Żyda, która to przypowieść jest przez was jakby nie zauważona.
- Zauważona, zauważona - zaprzeczył faryzeusz. - My się jeszcze z twoim Nauczycielem za nią policzymy. Na wszystko przyjdzie czas.
- Otóż - kontynuował Tomasz, nie zwracając uwagi na pogróżki - chciałbym, żeby Jezus powtórzył tę przypowieść, z tą zmianą, że na miejsce Samarytanina wsadziłby poganina.
- A cóż tobie znowu po głowie chodzi?! - oburzył się jego rozmówca.
- Chodzi mi dużo po głowie, ale w tym wypadku chodzi mi to, że nie tylko Samarytanin może was poratować i u niego powinniście szukać pomocy...
- O, niedoczekanie! - wyrwało się z ust faryzeusza.
- ... ale i poganie mogą was poratować i u nich też powinniście szukać pomocy.
- A jakiej to pomocy powinniśmy szukać u przeklętych nieobrzezańców? - odezwał się zaczepnie faryzeusz.
- Aby pomogli wam - przyznam, że i mnie, grzesznikowi - odkryć na nowo prawdę o Bogu obecnym w otaczającym nas świecie:
że On jest nie tylko Osobą poza światem, ale że On jest obecny we wszystkim, co jest Jego dziełem, również i w nas.
- Nam tamta prawda wystarcza i wszystko tłumaczy.
- Widzisz. Tu ten mój młody przyjaciel, Janek, opowiedział o mrówce spacerującej po obrusie stołu, przy którym spożywali wieczerzę, a potem o drzewach i krzewach. Oni bardziej niż my szanują świat i ludzi, bo wiedzą, że w nich jest Bóg. I chociaż - jak mówisz - prawda o Bogu osobowym nam wszystko tłumaczy, dobrze by było, gdybyśmy nie zapominali o tym, że Bóg jest obecny w swoich stworzeniach.
- Nie pouczaj mnie, bo to nie ty jesteś od tego, ale ja.
- Szy git - w porządku. Ja skończyłem i nie czuj się obrażony przeze mnie, bo tego naprawdę nie chciałem.
Może to końcowe zdanie Tomasza najbardziej Go ucieszyło. Ten nowy akcent dyskusji: szacunku wobec przeciwnika - dotąd wciąż
394
nieobecny - usatysfakcjonował Go więcej niż wszystko to, co Tomasz powiedział słusznego w czasie trwania rozmowy. "Oby to zostało jako trwała wartość na całą przyszłość, jaka jest jeszcze przed nami" - pomyślał.
Nawet żałował, że tak niefortunnie umówił się z Jairem, że będzie czekał na posłańca "w świątyni, w Portyku Salomona, po prawej stronie od wejścia głównego, po obrzędzie zabicia baranka wielkanocnego, a więc poczynając od godziny wpół do czwartej - czwartej po południu". Później dopiero zdał sobie sprawę, że aby tam zdążyć na ten termin, trzeba wyjść daleko wcześniej, bo w przeciwnym razie spotka się z ciągiem ludzi wracających z zabitymi barankami, który będzie nie do przebrnięcia. Tym bardziej, że przecież nie będzie szedł sam, ale ze sporą grupą swoich uczniów. A więc nie było rady i należało wyruszyć wraz z falą ludzką dążącą do świątyni na godzinę wpół do trzeciej - trzecią. Nawet przychodziło Mu do głowy, by zmienić miejsce tego spotkania albo przynajmniej godzinę, ale nie mógł znaleźć lepszej możliwości, a poza tym bał się zamieszania czy nieporozumień, jakie mogłyby wyniknąć przy takich zmianach i to dokonywanych przez posłów, wobec tego zdecydował
się pozostać przy pierwotnej wersji.
Opuścili miejsce swojego noclegu zaraz rano, a więc wystarczająco wcześnie, żeby mieć trochę czasu na ewentualne niespodzianki i włączyli się w nurt rzeszy ludzkiej, która mimo stosunkowo wczesnej pory zdążała w stronę stolicy. Aż się dziwił, skąd tyle ludzi idzie o tej porze. Nie tylko zresztą On, bo również byli zaskoczeni Jego
chłopcy.
- Dokąd ci ludzie idą o tak wczesnej godzinie? - spytał Janek,
który jak przylepiony zawsze szedł w bezpośredniej Jego bliskości.
- Bo ty myślisz, że to tylko ty jesteś taki pobożny i idziesz tak wcześnie do świątyni. Inni też chcą się pomodlić, pośpiewać, napatrzeć się i nasłuchać - odpowiadał mu trochę poważnie, trochę żartobliwie Jakub.
Słyszał to poszeptywanie dwóch braci, którzy nie odważyli się
podnosić głosu, żeby nie mącić pobożnej atmosfery, jaka panowała. Ludzie szli w modlitewnym, ale równocześnie radosnym skupieniu. Czasem pojawiał się śpiew, najczęściej psalmów, które miały być śpiewane potem, już przy wieczerzy paschalnej. Jakby chcieli sobie
395

przybliżyć ten wieczór, który za kilka już tylko godzin mieli świętować. Śpiewano rozmaicie. Bywało, że szli w milczeniu, podczas gdy z daleka - to z przodu, to z tylu - jakaś grupa śpiewała. Bywało i tak, że do śpiewu podrywali się wszyscy i jakaś pieśń czy psalm ogarniała całą tę wielką procesję.
Wielu prowadziło baranki. Wszystkie czyściutkie, wykąpane, wymyte, wyczesane, niektóre ozdobione rozmaitymi wstążeczkami przewiązanymi wokół szyi, srebrnymi łańcuszkami z przywieszonymi dzwoneczkami. Byli tacy, którzy chwilami nieśli swoje baranki w ramionach, żeby się zbytnio nie zmęczyły.
- Oni idą z barankami. A gdzie nasz? - niepokoił się Janek. - Jak my wyglądamy? Jak banda Nabatejczyków idących zwiedzać miasto albo robić zakupy.
- Skąd ci Nabatejczycy przyszli do głowy.
- Bo oni też poganie i nie świętują Paschy.
Chyba spodziewali się - i Janek, i Jakub - że im coś odpowie, wytłumaczy, wyjaśni, usprawiedliwi się, ale się nie doczekali. Milczał uśmiechając się.
Rozpoznawano Go. Co raz słyszał skierowane w Jego stronę pozdrowienie. Co raz wybuchał okrzyk zaskoczenia, radości. Co raz jacyś ludzie się przypominali, dziękowali za łaskę otrzymaną od Niego, kazanie jakie słyszeli, nabożeństwo, w którym uczestniczyli. Ci już starali się trzymać w Jego pobliżu. Nie oddalali się, nie ginęli w tłumie, ale nawet wskazywali Go swoim bliskim i znajomym, przyzywali ich z daleka, wołając nieraz na cały głos, że napotkali Mistrza z Nazaretu.
Im bardziej zbliżali się do Jerozolimy, tym ciaśniej robiło się na drodze. Już szedł nieprzerwany strumień ludzki: człowiek obok człowieka.
- Co będzie, gdy dojdziemy do miasta, jeżeli już teraz jest tak tłoczno - narzekał Janek.
- Nic się nie bój, do świątyni idą ci z barankami, ale zdecydowana większość idzie do swoich ognisk, które "trzymają" dla nich ich bliscy. Widzisz przecież, że niosą wiązki drewien na opał, a w tobołkach na pewno mace, gorzkie sałaty, ciastka; niektórzy, o popatrz, w dzbanach niosą wino, mus owocowy.
- Rzeczywiście, przecież pachnie świeżym ciastem z bakaliami. I tak było, jak przewidywał Jakub. Na krótko przed miastem zaczęli ludzie zbaczać w ścieżki im tylko znane. Zostawali z reguły ci
396
idący z barankami. Zrobiło się przez jakiś czas luźno. Choć szybko ich miejsce zaczęli zajmować ludzie z przedmieść, którzy - mimo że jeszcze daleko było do trzeciej - udawali się do świątyni.
Słońce stało już wysoko i grzało niemiłosiernie. Pot spływał Mu z czoła. Czuł go na plecach, na ramionach, mokre miał dłonie. Nie tylko On cierpiał z gorąca. Janek, idący obok, co raz ocierał pot z czoła wierzchem dłoni. Znowu ciżba zgęstniała, w węższych przejściach szli prawie drepcąc w miejscu albo nawet zatrzymywali się. Nie było jednak sarkań, niecierpliwości, popędzania, które w zwyczajnych warunkach wybuchałyby bez przerwy. Tu przyjmowane były te niedogodności na zupełnie innej zasadzie - jako pokuta, którą dołączają do ofiary baranka.
Aż doszli na "Jego miejsce": na szczyt wzniesienia, skąd widać było całe miasto wraz ze świątynią na pierwszym planie. Niestety. Już było zajęte przez ludzi, którzy wcześniej wysunęli się z procesji, aby przystanąć i spojrzeć choć chwilę na ten urzekający widok, jaki się rozciągał przed nimi. A w nim choć na pozór nic się nie zmieniło, to przecież zmieniło się wszystko: ilość ludzi. Wszędzie byli ludzie. Wszędzie w mieście, wszędzie wokół miasta: wszędzie na wzgórzach opadających w stronę miasta, wszędzie w dolinach. Bielały porozbijane namiociki. Choćby skrawek płótna na trzech patykach, aby się schronić przed potężnym, obezwładniającym słońcem, ale i aby stworzyć dom - namiastkę domu, zaznaczyć swoje miejsce na tej świętej ziemi, gdzie ma się odbyć to największe rodzinne święto z wszystkich możliwych: Pascha.
- Tylko jak się ci ludzie pomieszczą w świątyni? - znowu usłyszał szept Janka skierowany do Jakuba. - Jak my się tam pomieścimy. Jak tam będzie mogło wejść tyle ludzi?
- Do świątyni idą w zasadzie tylko ojcowie rodzin z barankami. To po pierwsze - słyszał odpowiedź. - A po drugie, to tylko stąd, z daleka może ci się wydawać, że nie wejdzie taka ilość ludzi. Ale nie zapominaj, że przecież Dziedziniec Pogan ma ponad 250 metrów długości. Nie liczę portyków: ani Królewskiego, ani Salomona. Oczywiście, na tym prostokącie stoi zespół świątynny. Ale przecież ludzie będą w tym czasie tak na Dziedzińcu Kobiet, jak na Dziedzińcu Izraela. A to wszystko są duże płaszczyzny.
- Ale dym wali czarny!
- Bo już zaczęto się zabijanie baranków.
397

- Tylko dlaczego taki czarny dym? - dopytywał się Janek ciekawie.
- Bo obrzędu dokonuje się tak, że zabija baranka ojciec rodziny, a krew, która spływa, zbiera do naczynia kapłan i rzuca ją na płonący ogień. Oczywiście równocześnie jest zabijanych wiele zwierząt i wielu kapłanów zbiera krew i wlewa ją w ogień. Stąd też taki czarny dym, bo to się pali krew ofiarna.
- A dlaczego krew właśnie?
- Bo krew jest symbolem życia, a zarazem symbolem każdej istoty żyjącej.
- A po co ludzie składają Panu Bogu baranka? - spytał Janek jakby zawstydzony własną głupotą i niewiedzą.
- Po to, żeby przeprosić Boga za swoje grzechy, żeby Go za nie przebłagać, za swoją niewdzięczność, żeby Bogu podziękować za otrzymane czy otrzymywane łaski.
- No i co, no i co?
- No i wierzą, że Pan Bóg tę ofiarę przyjmuje. A to znaczy:
łączy się z nią!
- I wtedy my tę ofiarę spożywamy i łączymy się w sposób szczególny z Bogiem.
- A widzisz, jak to ładnie powiedziałeś.
- To od ciebie się nauczyłem. Ale, ale! Tyś powiedział, że zaczęli zabijanie baranków. Przecież do trzeciej daleko.
- Dawniej ściśle przestrzegano godziny. Tylko po południowej ofierze w świątyni, jak wiesz zwanej tamid, a więc około wpół do trzeciej - trzecia. Ale ze względów całkiem praktycznych zmieniono to i baranki wolno składać w ofierze od południa do zachodu słońca. Z tym, że dokonują tego ludzie, którzy z rozmaitych względów faktycznie nie mogą kiedy indziej. Choć na ogół każdy usiłuje trzymać się starego zwyczaju i być na miejscu przed wpół do trzeciej, żeby z całym narodem złożyć Bogu baranka w ofierze. Zresztą ja ci to już nieraz mówiłem. I nie tylko ja, ale ojciec też o tym często mówił.
- Ale ja bardzo lubię, jak ty to tak opowiadasz.
- Janek, znowu zaczynasz!
Potem włączyli się w idący tłum, schodzili cierpliwie wąską ścieżką w koryto Cedronu, wspinali się z niego w górę pod mury świątyni i wreszcie weszli do wnętrza z najwyższym trudem. A więc nie było to tak, jak zapowiadał Jakub, że na teren świątyni wchodzić będą
398
tylko ludzie z barankami. Wchodziły masy ludzkie, które chciały uczestniczyć w tej uroczystości. Zresztą z roku na rok coraz więcej ludzi przychodziło na tę godzinę trzecią do świątyni. Takie przynajmniej miał relacje od uczestników tego obrzędu. Sam nie przychodził tutaj. Nie musiał zresztą. Już tradycyjnie był zapraszany przez kogoś z krewnych albo przez kogoś z grona przyjaciół, by wraz ze swoją Matką wziąć udział w ich uczcie paschalnej.
Na koniec zdawało się, że nie dobrną. Posuwali się żółwim krokiem w gęstej ciżbie zmęczonych i już chwilami zniecierpliwionych ludzi. Na szczęście pochłodniało. Nadciągnęły chmury. Zanosiło się na upragniony deszcz. Ludzie co raz podnosili z uśmiechem nadziei głowy, obserwując obłoki. Wreszcie osiągnęli Złotą Bramę i znaleźli się w Portyku Salomona. Ogarnęło ich mroczne wnętrze ogromnej budowli i przyjemny chłód. Tu dopiero okazało się, że jest luźniej niż się zdawało. Wszyscy pchali się na dziedziniec i chcieli pozostawać możliwie blisko wyjścia, po to, żeby mogli jak najprędzej po zakończeniu obrzędu wrócić do swoich. Skierowali się więc na lewo, gdzie było było nie tak ciasno, a nawet o tyle korzystniej, że ponieważ znajdowali się o te parę schodów ponad płaszczyzną dziedzińca, można było znakomicie obserwować, co się. na nim dzieje. Dopiero teraz zobaczył, że im dalej od bram, tym było luźniej. Niemniej ilość ludzi znajdujących się na terenie świątyni przerastała wszelkie wyobrażenie.
Teraz wszyscy czekali aż dobiegnie końca popołudniowa ofiara tamid. Chóralne pieśni, jakie śpiewano na Dziedzińcu Kapłanów, słychać było doskonale. Wielu powtarzało szeptem śpiewane przez kapłanów wersety. Byli tacy, którzy nucili je półgłosem. Ku radości wszystkich zaczął siąpić deszcz. Niektórzy ludzie w jakimś akcie wdzięczności podnosili w górę twarze. Usłyszał znowu szeptanie, jakie przebiegało pomiędzy braćmi: Jakubem i Jankiem. Widać przyszli trochę do siebie:
- Ja tu jeszcze nigdy nie byłem na tym nabożeństwie. Zawsze musiałem siedzieć w namiocie i trzymać się mamy, która mnie pilnowała, żebym się nie zgubił.
- I miała mama rację, bo tylko dzięki temu jeszcze żyjesz -
dociął mu Jakub.
- Ale powiedz mi, proszę - Janek mówił poważnie zatroskany - co się stanie, gdy baranki zostaną zabite. Przecież będzie tu morze
399

krwi. A krew to święta rzecz, powinna być Bogu ofiarowana, nie godzi się po niej deptać.
- Nie spodziewałem się, że pomyślisz o tym. A więc patrz u-ważnie: widzisz te rowki, które są umieszczone w posadzce?
- Gdzie, które?
- Spójrz, ludzie z barankami stoją w rzędach prawie jeden za drugim. Oni stoją nad rowkami, do których będzie odprowadzana krew zwierzęcia zabitego.
- A widzę, widzę. Są rowki. I wzdłuż, i wszerz.
- I patrz dalej: w tych rowkach są od czasu do czasu otwory. Nimi krew schodzić będzie do kanałów podziemnych.
- Gdzie są te otwory? - niecierpliwił się Janek. l
- Przypatrz się lepiej.
Ale już nie doczekał się Jakub odpowiedzi, bo zabrzmiał róg. Głos jego szedł z daleka, z najwyższych partii świątyni. Grał kapłan długą melodię na zakończenie popołudniowej ofiary tamid. Niezliczone tłumy zamarły w bezruchu i milczeniu, tylko pobekiwanie tysięcy owiec dawało się lepiej słyszeć. Głos rogu ucichł nagle, tak jak nagle się pojawił i w tym momencie wytrysnął w górę las ramion - w dłoniach błyszczały noże przygotowane do obrzędu ofiarnego. Trwał tak groźnie aż znowu z góry zabrzmiał hymn "Halleluja". Podjął go natychmiast stojący tłum, śpiewając pełnym głosem. Jakby w jakimś zapamiętaniu. Jakby ludzie zapomnieli, że stoją z wyciągniętymi ramionami uzbrojonymi w noże, jakby zapomnieli, że przyszli tu, aby zabić baranka Bogu w ofierze, powtarzali to triumfalne "Halleluja" wielbiąc Boga, chwaląc Jego potęgę, ciesząc się Przymierzem, jakie z Nim zawarli - Przymierzem, jakie potwierdzają tym obrzędem. Liczył. Płynęło "Halleluja" jedno za drugim aż do siódmego.
- Teraz! - usłyszał okrzyk Jakuba.
I stało się. Las ramion opadł, ludzie z nożami pochylili się nad barankami i uderzyli w ich szyje. Śpiew przycichł, choć nie zamarł. Podtrzymali go ludzie, którzy towarzyszyli ceremonii zabijania baranków i trwał na tyle silny, że zagłuszał beczenie zabijanych zwierząt. Wiatr, który skądś nagle się zerwał, zagarnął czapę czarnego dymu znad ołtarza ofiarnego i rzucił ją nad zgromadzonych. Zaczęła się ulewa. Ściana deszczu, która zwaliła się na świątynię i tłum, wywołała kolejną falę entuzjazmu: podniesione ramiona w górę, otwarte usta łapiące krople wody - jakby każdy całkiem fizycznie chciał
400
brać w siebie to kolejne błogosławieństwo Boże. Zawierucha trwała. Masy wody zagarniane porywami wiatru waliły w ludzi powoli o-puszczających świątynię, wpadały do portyku strasząc gołębie, które tam się zawczasu schroniły przysiadając na fryzach i kapitelach kolumn. Przez granatowe chmury przeleciała błyskawica. Gruchnął grom, przetoczył się pomrukiem przez dziedziniec, zwielokrotniając swój głos echem odbitym od jego ścian. Dziedziniec powoli pustoszał. Strugi wody grzmocące w posadzkę błyskawicznie oczyszczały ją z wszelkich śladów krwi. Zobaczył kolejny piorun uderzający w górne zabudowania świątyni, chyba w samo miejsce Święte Świętych. Przeszedł Go dreszcz. Rozległ się trzask jakby rozrywanego pnia drzewa, tylko zwielokrotniony tysiące razy. Znowu nasilił się deszcz. Czasem tu i ówdzie kanaliki odprowadzające nie nadążały z przyjęciem tej masy wody i tworzyły się kałuże sięgające ludziom do kostek, ale to na chwilę, bo tuż zaraz znowu posadzka uwalniała się od nadmiaru wody. Pochłodniało. Powietrze odświeżyło się. Burza ginęła w oddali. Owinął się płaszczem. Jeszcze przecinały ciemne niebo białe zygzaki piorunów. Jeszcze słychać było dalekie odgłosy gromów. Deszcz wciąż padał, ale już delikatny, przysłaniając świat jakby białym muślinem. Robiło się pusto. Tylko oni tkwili na swoim miejscu.
W świątyni panował spokój. Tylko czasem jeszcze słychać było szybkie kroki: jacyś zapóźnieni pielgrzymi przebiegali przez Dziedziniec Pogan, z towarzyszącym im pobekiwaniem niesionych albo pędzonych baranów. Kuba czytał długi tekst z Księgi Wyjścia, przedstawiający niewolę egipską. Słuchał tych znanych prawie na pamięć opisów wraz z towarzyszącymi Mu wiernie ostatnimi uczniami. Ale siedział coraz bardziej jak na szpilkach. Jair obiecał przysłać swojego człowieka do Portyku Salomona po południu, po uroczystej ofierze Baranka. Teraz się zbliżał już wieczór. Nie, nie podejrzewał Jai-ra o podstęp. Niewątpliwie zaistniała jakaś trudność. Tylko jaka? Co się mogło wydarzyć. Co się mogło stać. Co będzie, gdy nikt nie przyjdzie? Po pierwsze, zagrożenie rosło z każdą chwilą - im bardziej robiło się pusto w świątyni. Mogli zostać zaatakowani. Jeżeli do tego dotąd nie doszło, to niewątpliwie tylko dlatego, że nikt z wrogów nie przewidział, że On tak niefrasobliwie się zachowa. Ale gdy to stwierdzą, mogą zareagować błyskawicznie. I dojdzie do
26 - Jezus
401
katastrofy. "Zanim się zorientuję, co się dzieje, może być już po wszystkim". Może ich zaatakować służba porządkowa świątyni albo nawet wojsko Piłata. Po co twierdza Antonia przylepiona jest do świątyni? Ażeby mieć pod kontrolą, co się tu dzieje.
Czuł, że to nie są tylko Jego obawy. Atmosfera wśród uczniów stawała się coraz bardziej nerwowa. Co chwilę któryś odrywał się od grupy. Wychodzili na dziedziniec albo przynajmniej stawali pomiędzy kolumnami spoglądając a to w stronę Portyku Królewskiego, a to na bramy prowadzące na Dziedziniec Kobiet, na Dziedziniec Izraela albo w górę, na twierdzę Antonia, jakby chcieli zobaczyć, czy Piłat nie stoi w oknie i nie (obserwuje ich. Również i Jego płoszył każdy głośny krok, każdy okrzyk. Starał się nie dawać poznać po sobie, co się w Nim dzieje, ale nie był pewny, w jakiej mierze to Mu się udaje. Tym bardziej, że zdawał sobie sprawę, jak bardzo Go obserwują Jego chłopcy. Wiedział, że nie wolno Mu ulec panice.
- Jak długo tu jeszcze posiedzimy? - usłyszał szept Piotra.
- Do zachodu słońca - odpowiedział mu.
- Bo to zaczyna być coraz bardziej niebezpieczne. Nic nie odrzekł. Bo i cóż miał jeszcze dodawać, sam nie wiedział, co robić dalej. Ale zaraz pojawiało się kolejne pytanie: Co zrobić, gdy nikt po nich nie przyjdzie. Nie mają nic przygotowanego. Nie tylko baranka, ale nic, kompletnie nic. "Co ja z nimi zrobię?" Na szczęście liczba uczniów stopniała. Jeszcze wczoraj było ich dużo. Ale rodziny ich, które nadciągnęły, wielu skłoniły, aby do nich dołączyli. Podpytywał nawet o to niektórych, sam im proponował czy by nie chcieli w gronie rodzinnym spędzić Paschy. Zapewniał, że nie będzie się tym czuł dotknięty, że to jest święto nad wyraz rodzinne. Spytał o to również Janka. Ten się wprost oburzył: "Skądże znowu. Oni dobrze wiedzą, że nie przyjdę. Bo zresztą do czego to podobne. Jeżeli jestem z Tobą cały czas, dlaczego miałbym do nich iść na Paschę". Zostali więc najwierniejsi, ale teraz nawet ci mieli niewyraźne miny. Nie bez powodu. Przecież czuli, że są obserwowani przez służbę świątynną i żołnierzy. Co raz któryś z nich dochodził i w miarę jak świątynia pustoszała, z tym większą bezczelnością zagadywał, drwił, ironizował, prowokował.
Już nie wiedział, co robić. Zdawał sobie sprawę, że już nie może dłużej tu tkwić. Sytuacja była nieznośna.
- Kuba, zrób mały wstęp do tego, czym jest Pascha. Jak powstała.
402
Odczekała aż się wszyscy zbliżyli, aż się uciszyli, a potem polecił Kubie:
- Zaczynaj.
- Pascha jest typową uroczystością rocznicową. Taką, jaką jest w życiu indywidualnego człowieka czy w życiu rodziny rocznica narodzin dziecka, nadania mu imienia, ofiarowania go w świątyni - gdy chodzi o chłopców - zawarcia małżeństwa czy też rocznica śmierci. W życiu narodu też mamy rocznice, choćby Święto Namiotów. Co to jest rocznica? Rocznica to jest forma świętowania. O świętowaniu już nieraz mówiliśmy. Gdy chodzi o rocznicę nieraz używa się zwrotu: "wspominanie tego, co się wydarzyło".
Kuba nie czuł tematu. Mówił to jakby wbrew sobie. Nawet nie posługiwał się swoimi ulubionymi zwrotami, jak na przykład "po pierwsze", "po drugie". Mówił najwyraźniej tylko dlatego, aby spełnić Jego życzenie; również i dlatego, że zdawał sobie sprawę, że jakoś trzeba zapełnić ten straszny czas.
Słuchał tej mowy, która ani Kuby nie interesowała, ani nikogo ze słuchających i wpatrywał się w Portyk Królewski, skąd miał przyjść ratunek.
- Czy "wspominanie" to jest dobre słowo? To nie jest dobre słowo, bo ono podkreśla wyłącznie naszą pamięć, a to jest za mało. Rocznica jest to forma uczestniczenia w tym, co się WTEDY działo. Albo inaczej mówiąc: tamto wydarzenie uobecnia się przez sprawowanie naszych obrzędów. Dzieje się tak, jak gdybym sam byt w tamtym miejscu, w tamtej chwili.
- O, to jest dokładnie tak, jak ja to robiłem, gdy byłem całkiem mały - zainteresował się Janek - najpierw sobie wyobrażałem. A potem już nie wyobrażałem sobie, tylko ubierałem na siebie płaszcz mojego taty, brałem w rękę patyk: laskę i jak Mojżesz uderzałem nią w skałę, żeby uratować spragnionych od śmierci z pragnienia.
- Bardzo słusznie. Przy tym celebrowaniu rocznic posługujemy się tymi samymi elementami, którymi posługiwali się tamci ludzie, a więc przede wszystkim: również baranek, również gorzkie zioła. One pomagają nam wczuć się w tamtą sytuację, przeżyć ją, jakbyśmy byli jednymi z tamtych ludzi uratowanych przez Boga. Równocześnie chcę powiedzieć, że świętowanie rocznic to nie płytkie przedstawianie dawnych wydarzeń, o czym mówi Janek, ale to dotarcie do istotnych treści, które to wydarzenie niosło.
403

Kuba jakby złapał drugi oddech. Rozkręcał się. Zaczęło go interesować to, co mówił, zaangażował się i w bogatszy dobór słów i w bardziej plastyczne obrazy.
- To nie tylko kiedyś Bóg tamtych ludzi uratował, ale to i teraz ratuje każdego z nas. Nas, którzy przyznajemy się do nich, którzy się utożsamiamy z tamtymi naszymi braćmi. Pascha jest to więc uroczystość dziękczynna: dziękczynienia za uratowanie nas od niewoli egipskiej. Z tym, że jesteśmy teraz starsi niż nasi przodkowie. Mamy za sobą długi okres naszej historii, której jeszcze nie mieli oni. My dzisiaj świętując Paschę dziękujemy Bogu nie tylko za wyprowadzenie z ziemi egipskiej, ale i za tysiące innych darów Bożych, które jeszcze wtedy nie były udziałem naszych przodków. Tak więc Pascha jest ucztą dziękczynną całego narodu i każdego z nas osobiście.
Gdy Kuba był przy ostatnich zdaniach, zupełnie niespodziewanie - jakby wyrósł spod ziemi - pojawił się obok nich uzbrojony strażnik świątynny. Był pijany. Chwiejąc się na nogach, jakiś czas przysłuchiwał się temu, co było mówione, starając się rozumieć, o co chodzi - czego dowodem były rozmaite miny świadczące o próbach koncentracji i uwagi. Wreszcie nie wytrzymał i nie licząc się z tym, że Kuba mówi, zapytał bezczelnie:
- A cóż to, kogóż ja tu widzę. Mistrz z Nazaretu ze swoją bandą jeszcze tutaj? Myślicie tu nocować? Z zachodem słońca świątynię zamykamy i wszelką hołotę wypędza się za bramę. Co, myślisz, że Ty będziesz tu rządził? Raz Ci się udało, bo były tłumy i kapłani wstrzymali nas, nie chcąc rozlewu krwi. Ale dzisiaj puściutko - tu żołnierz powiódł ręką dookoła, lekko przy tym tracąc równowagę - nie ma chętnych, którzy by Cię bronili. Twoje wierne tłumy zajęte są pieczeniem baranów. A z Twoją strażą przyboczną poradzimy sobie jak z wróblami: kto nie ucieknie, zostanie z włócznią w brzuchu.
Ale to było ostatnie słowo, które zdążył wypowiedzieć. Bo w tym momencie wyskoczył Szymek. Był taki wściekły, że zdawało się, że mu iskry z oczu się sypną. Stanął przed nim - wyższy prawie o głowę i roślej szy - i, jak zwykle w takich chwilach jąkając się, jakby miał szczękoskręt, wycharczał:
- Odejdź stąd natychmiast, bo zanim sięgniesz ręką do miecza, ja ci ten blaszany garnek na łbie wbiję na oczy.
Nawet nie zdążył wykrzyknąć do Szymka: "Zostaw go", gdy żołnierz, najwyraźniej zaskoczony tym niespodziewanym atakiem, pod-
404
niósł rękę w górę jakimś pojednawczym gestem i zaczął mamrotać:
- Nie, nie. Ja tylko ostrzegam, ja tylko ostrzegam. A potem skulił się i wciąż zataczając się odszedł jak kopnięty pies.
Najchętniej wstałby natychmiast i odszedłby stąd i On. Najwyższym wysiłkiem woli zapanował nad sobą. I głosem spokojnym, na jaki Go tylko było stać, powiedział do Kuby, który na początku tego incydentu przerwał:
- Opowiadaj dalej.
Kuba podjął, zgodnie z Jego poleceniem, wyjaśnianie Paschy, ale On był tego świadomy, że nikt ze zgromadzonych nie słucha tego tekstu, tylko wszyscy gorączkowo myślą, co będzie dalej. Przecież było oczywiste, że żołnierz teraz idzie prosto do swojego dowództwa i relacjonuje to zajście w takim świetle, w jakim mu wygodnie, i za chwilę przymaszeruje tu oddział zbrojnych, aby z nimi zrobić porządek. Ale nie mógł się zachować inaczej. "Jeszcze chwilę przynajmniej niech Kuba mówi, a potem stąd się wynosimy".
I wtedy zobaczył córkę Jaira. Weszła Krużgankiem Królewskim i skierowała się od razu na prawo w stronę Portyku Salomona, gdzie czekali. Jeszcze ich nie mogła widzieć, zakrywały ich kolumny zewnętrzne, ale najwyraźniej wiedziała, gdzie ich ma szukać. "Co się stało, przecież miał to być jakiś sługa. Dlaczego ona. W ten sposób Jair odkrywa się - również i nas. A może ona przychodzi tylko z wiadomością, że wszystko jest nieaktualne?". Pojawiały się coraz to nowe pytania, na które nie umiał sobie odpowiedzieć. Z czym ona przychodzi? "Jeszcze chwila, a dowiem się". Patrzył w nią. Jakby urosła od ostatniego z nią widzenia. Ze złą wiadomością chyba nie przychodzi. Miałaby inny wyraz twarzy. Kątem oka spostrzegł, że uczniowie, widząc Jego zapatrzenie, odwracają głowy i szukają przedmiotu Jego zainteresowania. Naraz usłyszał za sobą okrzyk Janka:
- Córka Jaira! Ta, którą wskrzesiłeś. Dokąd idzie?
- Do nas.
Patrzyli na nią już wszyscy. Janek poderwał się na równe nogi i podskakując a równocześnie klaszcząc w dłonie, zaczął wołać uradowany:
- A to już wiem, do kogo idziemy na Paschę! Już wiem, do kogo idziemy na Paschę! Do Jaira! Do Jaira! - a potem wyskoczył na plac, machając rękami:
405

- My tu jesteśmy!
Zobaczył, jak się rozjaśniła jej twarz. - Może myślała, że już odszedł i nie czekał dłużej. Zaczęła biec uśmiechnięta. Janek pospieszył ku niej, złapał ją za rękę i zaraz jak dzieci podbiegli do Niego. Za chwilę już przed Nim stała zdyszana, zarumieniona:
- Jak się cieszę, Panie, że czekałeś. Dobrze, że was tu wszystkich zastałam. Będę wam przewodniczką. Tylko jeszcze chciałabym Ci, Jezu, przekazać parę słów od mojego ojca na osobności.
Gdy odeszli nieco od reszty, powiedziała Mu półgłosem:
- Kiedy indziej Ci wyjaśnię, dlaczego tak późno przyszłam. Oczywiście tacy, którzy was śledzą, domyśla się, że prowadzę was do swojego domu, ale zróbmy tak, że ja będę szła pierwsza, a dopiero w jakiejś odległości pójdziecie wy za mną. Przepraszam, że się tu rządzę. Ale to mój ojciec wymyślił.
- Ależ oczywiście.
I teraz dopiero zrozumiał, na czym cała gra ma polegać. Córkę Jaira już z pewnością rozpoznano i ustalono sobie, że Jezus z uczniami został zaproszony do domu jej ojca na spożywanie Paschy i nikt nie potrzebuje sobie zadawać trudu, aby za nimi iść i sprawdzać, dokąd się udają naprawdę.


Wieczerza paschalna
- Chodźmy już - powiedziała do wszystkich pełnym głosem. - Zapraszam was w imieniu mojego ojca, Jaira, na wieczerzę paschalną.
I już biegła przez plac z powrotem do Krużganku Królewskiego, a oni zgodnie z umową podążyli za nią. Janek był w euforii:
- A dobrze im wszystkim, a dobrze im wszystkim. Ale będą żałować, że odeszli od nas, że się przestraszyli. Ale będą żałować. A mogli wytrzymać.
- A ty się nie bałeś, tak? - zaśmiał się Judasz.
- No, trochę się bałem, nawet nie trochę, lecz bardzo. Ale sobie myślałem, że jeżeli Jezus jest spokojny, to i ja powinienem być spokojny, że On dobrze wie, co robi. Ja bardzo lubię bywać w domu Jaira.
- Bo mają dobrego kucharza - dociął mu Piotr.
- Och, nie tylko - Janek nie wyczuł złośliwości. - W ogóle jest tam bardzo przyjemnie. Ale dlaczego ona nie idzie z nami, tylko osobno? - teraz zwrócił się wprost do Niego. - Bo Ty tak lubisz, nieprawda? Wszystko musi być tajemnicze, zakamuflowane, żeby nas nikt nie znalazł. Och, jak ja to lubię. Że Ty wszystko tak potrafisz interesująco wymyślić.
Szli szybko, uważając żeby nie stracić z oczu dziewczyny, która niekiedy biegła, chcąc może jeszcze wykorzystać światło dzienne, które gwałtownie gasło, a może zamierzała oderwać się od niepowołanych, którzy by chcieli im towarzyszyć. Łatwo jej było biec, bo skierowała się w stronę Dolnego Miasta kotliną Tyropoion, gdzie uliczki schodziły ostro w dół. Oni sami biec nie musieli, ale trzeba było mocno przyspieszyć kroku. Po chwili milczenia odezwał się Janek zaniepokojony:
- Tylko czemu ona idzie tędy w dół. Przecież trzeba bardziej na prawo. Później będziemy musieli się niepotrzebnie drapać w górę.
407

Nie odpowiadał. Piotr chyba się już domyślił, że celem ich wędrówki nie będzie dom Jaira, bo milczał, nie dopytywał się.
Spojrzał do tyłu - wszyscy nadążali, choć grupa rozciągnęła się w długi wąż. Zwrócił się do Piotra, który jak zwykle towarzyszył Mu po prawej ręce:
- Poproś Szymka, żeby zamykał pochód. Niech zwróci uwagę na Tomasza, bo on się szybko męczy i niech sprawdzi, czy nikt nie śledzi nas.
Janek, na początku rozgadany, zamilkł. Teraz odezwał się znowu:
- Może bym jej powiedział, żeby tak nie leciała.
- Na razie nadążamy. A ona chyba wie, co robi. Na szczęście wąskie uliczki były puste. Tylko jacyś zapóźnieni przechodnie przemykali się. spiesząc do swoich domów.
Noc zapadła jak zawsze nagle. Dziewczyna zwolniła. Jej biała sukienka migotała w świetle księżyca. Schodzili wciąż w dół, zostawiając po swej prawej stronie całe Górne Miasto z pałacem królewskim i z pałacem Kajfasza. Naraz Janek się opamiętał i aż wykrzyknął:
- To my nie idziemy do domu Jaira?! Ty, Jezu, wiedziałeś o tym? - zwrócił się ostro do Niego.
- Tak - odpowiedział mu, uśmiechając się.
- A dokąd my idziemy? Ty wiesz, dokąd nas ta dziewczyna prowadzi? - z tym pytaniem zwrócił się znowu do Niego.
- Nie, tego nie wiem, ale chyba wnet się dowiemy.
- Patrz lepiej pod nogi, żebyś się nie wywrócił i nie zadawaj głupich pytań - Piotr upomniał Janka.
Ten zamilkł obrażony. Dopiero teraz, gdy zwolnili, mieli możność rozej rżenia się. Przez nie zasłonięte okna widać było wnętrza mieszkań oświetlone kagankami oliwnymi, przygotowane albo przygotowywane do uczty paschalnej, ludzi ubranych odświętnie, czekających na rozpoczęcie uroczystości. Z otwartych okien dochodziły zapachy pieczeni baraniej i ziół polnych. W niektórych domach już rozpoczęto paschalną wieczerzę. Widzieli przy stołach całe rodziny, od zgrzybiałych starców aż po maleńkie dzieci, recytujące przepisane modlitwy. Z innych wnętrz dochodził śpiew psalmów, gdzie indziej trwała wieczerza w całej pełni, krążył z rąk do rąk kielich z winem albo spożywano baranka. Co raz pociągał Go za rękaw Janek - rozradowany wspaniałymi obrazami - i mówił:
408
- Popatrz tam, jak pięknie stół ubrany. Popatrz tam, ile ludzi się zeszło.
Aż go Jakub upomniał:
- Janek, uspokój się, każdy ma oczy i widzi. Nasz Mistrz również. Nie musisz tyle gadać.
Powoli kończyła się ciągła zabudowa. Teraz coraz częściej pojawiały się murki ogrodowe. Wszędzie za tymi murkami coś się działo. Wszędzie płonęło przynajmniej jedno ognisko. Wszędzie przesuwały się cienie ludzkie, słychać było rozmowy prowadzone półgłosem albo pieśni czy psalmy śpiewane ściszonym głosem. Przerwy w ciągłej zabudowie pozwalały im również zobaczyć mniejsze czy większe fragmenty otaczających wzgórz. A te przedstawiały się imponująco. Pokrywał je rój ognisk. Tak góra Zgorszenia po ich lewej stronie, jak leżąca już za nimi góra Oliwna i wzgórze, ku któremu najwyraźniej szli, naszpikowane były punktami świetlnymi ognisk, które na szczytach wzgórz łączyły się z gwiazdami, tworząc jakąś mistyczną całość.
Wyszli na plac, na którym się mrowił tłum ludzi wśród gęsto rozmieszczonych ognisk. Ale jakby to byli inni ludzie, jakby to był inny naród. Żadnego rejwachu, żadnych wrzasków, przekrzykiwań się, podniesionych głosów, wybuchów śmiechu czy oburzenia, jakich można by się spodziewać przy takiej gęstwie ludzkiej. Również i tu - podobnie jak za murkami ogrodowymi - wszystko odbywało się w spokoju, na zwolnionych obrotach, w szacunku. Jakby ich kto zaczarował, jakby chcieli przemienić każdy krok, każdy ruch, każde słowo w modlitwę. Bo też trwały modlitwy, trwały śpiewy i recytacje - przy każdym ognisku swoje, a przecież jakoś wspólne. Te tutaj harmonizowały z tymi, które przynosił wiatr z okolicznych wzgórz. To było coś zdumiewającego. Jakby jeden gigantyczny chór, którym był cały Izrael, śpiewał hymn na cześć Boga prawdziwego, dziękując Mu za otrzymane dobrodziejstwa. Oczywiście można się było wsłuchać w poszczególne głosy tego chóru i wtedy można było wyróżnić najwyraźniej, że poszczególne ogniska śpiewały własne pieśni, własne psalmy. Przy niektórych już recytowano modlitwy, gdzie indziej odczytywano teksty Pisma Świętego. Lekki wiatr, który wiał porywami, przynosił coraz to nowe akcenty tej niebotycznej pieśni. Janek mimo upominania ze strony Piotra i Jakuba, aby tyle nie gadał, co raz wyrywał się z jakimś okrzykiem, stwierdzeniem, pytaniem, odkryciem wypowiadanymi stłumionym szeptem:
409

- Jeszcze nigdy tego nie widziałem!
- Przecież nie jesteś pierwszy raz w Jerozolimie w czasie Świąt.
- No i co z tego. Ale myśmy zostawali daleko stąd, na pustyni. Nie wolno było się oddalać. Mama z tatą pilnowali, bo jak mówili:
łatwo się zgubić na amen.
Doszli do murów obronnych. Szli jakiś czas w ich cieniu.
- Aha, to wyjdziemy za miasto Bramą Esseńczyków - powiedział Piotr.
I tak też się stało. Zobaczyli czerniące się przęsła akweduktu.
- Zgadza się, to Brama Esseńczyków.
Wyszli poza mury. Schodzili ostro w dół: przecinali jar Ge-Hinnon. Za chwilę już drapali się w górę, a po jednej i po drugiej stronie - gdzie się tylko dało, gdzie stromizna nie była zbyt ostra, paliły się ogniska, obozowali ludzie, modlili się, śpiewali, spożywali. Szli w tym religijnym gwarze, w dymie idącym z ognisk, w zapachach, jakie się unosiły z mis, garnców, kubków. Szli w skupieniu, nie rozmawiając ze sobą, prawie uczestnicząc w sprawowanych obok nich uroczystościach.
Już się domyślał, że cel ich podróżowania jest blisko. Chciał tego i dla siebie, i dla swoich chłopców, bo był najwyższy czas, by zacząć wieczerzę.
I tak też się stało. Prawie niespodziewanie znaleźli się na płaskowyżu, który rozciągał się na szczycie tego wzniesienia. Doszli do szerokiej drogi, która prowadziła jego grzbietem. Jeszcze chwila i posuwali się wzdłuż wysokiego, gęstego żywopłotu. Tuż zaraz natrafili na bramę, przy której już czekała ich przewodniczka. Jeszcze chwilka i weszli na obszerny dziedziniec, na którym stał oświetlony dom.
Dziewczyna zaproponowała Mu:
- Może wejdźcie najpierw na taras, proszę. Jest stąd dobry widok na Jerozolimę i otoczenie, a przez ten czas ja jeszcze doglądnę, czy wszystko jest już gotowe.
- Prowadź, proszę - odpowiedział.
A ona już wiodła ich zewnętrznymi schodami na dach domu.
Potem zniknęla drugimi, wewnętrznymi schodami, schodząc wprost do wnętrza domu.
Spojrzał w stronę miasta. "Mój Boże, ona powiedziała: dobry widok na Jerozolimę!". Widok był niesamowity. Przed nimi w dole, a zarazem jakoś naprzeciw, leżało miasto całe teraz w światłach.
410
Oświetlone były wszystkie okna domów, płonęły ogniska wszędzie, gdzie tylko je można było utkać, na najmniejszych skrawkach terenu tego miasta-giganta - miasta jasności. Tylko świątynia, położona na wzniesieniu, była pozbawiona świateł - śladów ludzkiej obecności i ich świętowania - bieliła się marmurami odbijającymi blask księżyca. A wokół, jak okiem sięgnąć, na okolicznych wzgórzach otaczających miasto i w dolinach paliły się niezliczone ilości ognisk i wznosiła się ta wspaniała pieśń śpiewana przez setki tysięcy zgromadzonych przy nich ludzi.
Trwał w tym podziwie, rozglądając się na wszystkie strony, otoczony przez swoich chłopców, zastygłych jak i On w niemym zachwycie. Staliby tak dłużej, gdyby nie podeszła do Niego dziewczyna, ich dobry anioł stróż, i nie powiedziała:
- Tak, już wszystko jest gotowe. Przyjdźcie, proszę. Prowadzony przez dziewczynę zeszedł wraz ze swoimi uczniami po schodach już do wnętrza budynku, który był obszerniejszy niż się zdawał być w pierwszej chwili.
Schody zaprowadziły ich do przestronnego przedsionka, gdzie pod ścianami stały ogromne kamienne stągwie do mycia, dzbany, czerpaki i miednice. Na ścianach wisiały duże ręczniki. Wszystko, co potrzeba do obmycia się po przyjściu z pola. Ani się spostrzegł, jak dziewczyna wzięła jedną z miednic, w której już była przygotowana woda, zdjęła ze ściany ręcznik i podeszła do Niego, schyliła się, u-klękła przed Nim, prosząc:
- Pozwól, że Ci nogi umyję.
Spłoszył się tą propozycją. Uchwycił ją za ramiona, podniósł:
- Nie. W żadnym wypadku. Zresztą na ciebie już czas. Nie powinnaś się tu zatrzymywać ani chwili dłużej. W domu czekają.
Jeszcze przez moment się opierała, ale uległa Jego perswazji. Dodał dla rozładowania sytuacji:
- My jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że sami sobie nogi myjemy i to przeważnie w potokach - zażartował.
- To ja się pożegnam, wracam do domu.
- Chcesz wracać sama? - zaniepokoił się.
- Nie. Pójdę ze sługami, którzy przygotowywali to wszystko. Myślę, że żadnych niespodzianek w nocy nie będzie. Ale na wszelki wypadek zamknijcie za nami bramę. I na wszelki wypadek dobrze by było, gdyby ktoś mógł czuwać całą noc. Oczywiście na zmianę.
411

- No, chyba w taki szabat jak ten, nic się nikomu nie może stać
- zaprotestował Janek, który jak zwykle wszystko musiał słyszeć i wobec wszystkiego musiał się ustosunkować. Dziewczyna gorzko się uśmiechnęła;
- Może tak jest jeszcze w Galilei. Tu dawno minęły czasy, kiedy to obrońcy świątyni w szabat nie strzelali do wrogów. Teraz można łatwo w ten najświętszy szabat zginąć. A więc niech całą noc jeden z was czuwa. Choć mój ojciec uczynił wszystko, żeby to była spokojna dla was noc.
I jeszcze po chwili wahania dodała:
- Niełatwo mu to przyszło, ale to już osobna sprawa. Ukłoniła im się głęboko i odeszła. Za nią poszli słudzy. "No, to my nie wszystko wiemy i nie jestem pewny, czy się tego kiedyś dowiemy, co tu się za naszymi plecami rozgrywało" - pomyślał.
Odprowadził dziewczynę do drzwi, potem przez dziedziniec aż do bramy, dziękując za cały jej trud i prosząc, by podziękowała ojcu za ten wieczór, który dla nich zorganizował.
- Mnie nie dziękuj. Gdybym całe życie swoje dla Ciebie pracowała, to i tak nie potrafiłabym Ci się odwdzięczyć za to, co Ty dla mnie uczyniłeś. Nie, nie tylko za to, że mnie do życia przywróciłeś
- zastrzegła się prędko. - Ja Ci dziękuję za to, czego nauczasz, co czynisz, a zwłaszcza za to, że taki jesteś jaki jesteś.
Tu urwała. Jakby przestraszyła się tego, co powiedziała. Zmieszana wyjąkała:
- I życzę dobrego świętowania Paschy i dobrej nocy.
- A nie lepiej, gdybyś pozostała z nami i tutaj spożyła Paschę? Jest już tak późno.
- Zrobiłabym to z całą radością, gdybym mogła. Ale w domu czekają na mnie. Dobranoc.
I poszła. Zamknął bramę z pomocą Piotra i powrócił do domu. Gdy znaleźli się w przedsionku, teraz Piotr wziął miednicę i ręcznik i spróbował zrealizować zamiar dziewczyny: podszedł do Niego, ukląkł i powtórzył jej zdanie:
- Pozwól, że Ci umyję nogi.
I tym razem odmówił. Ale Piotr się uparł. Nie chciał mu robić przykrości i schyliwszy się, z jego pomocą umył sobie nogi. Do generalnego mycia i czyszczenia zabrali się również wszyscy chłopcy. Na
412
dworze wytrzepywali sandały z kurzu i swoje szaty. Myli nogi, ręce i twarze śmiejąc się, ciesząc się wodą jak dzieci i za chwilę wszyscy byli gotowi do przystąpienia do uczty paschalnej.
Przeszli do przylegającej do przedsionka jadalni. Znaleźli się w obszernej sali oświetlonej kagankami pozawieszanymi wokół, gdzie królował duży stół zasłany białym obrusem. W głębi stał mniejszy, na którym były zgromadzone pełne półmiski, wazy, tace, kielichy, dzbany ze wszystkim, co było potrzebne do wieczerzy paschalnej. Wpatrzony jeszcze w to pomieszczenie tak wspaniale przygotowane zauważył, jak Janek poderwał się i pobiegł w tamtym kierunku. I zaraz z tamtego kąta zaczęły napływać jego zachwyty:
- Popatrz, jakie piękne kielichy. Ze srebra chyba. No nie? Jakie duże. Ale po co cztery.
- Jak to, nie wiesz? - strofował go Jakub. - W czasie Paschy cztery razy krąży kielich pomiędzy uczestnikami. Pierwszy raz na początku. Drugi raz podczas jedzenia baranka, trzeci raz z podziękowaniem Bogu za wieczerzę i czwarty na sam koniec, przed opuszczeniem stołu.
Ale Janek już tego nie słuchał, zajęty czym innym.
- Jest tu wino. Jak pachnie!
- Znalazł się znawca.
- A u nas w domu był tylko jeden kielich.
- Ale cztery razy go podawano, jak pamiętasz.
- Nie pamiętam, bo byłem mały i mi nie podawano. Podawano tylko mus owocowy. I tu mamy też. No, ten to pachnie! A tu maca. A tu gorzkie zioła. A tu baranek. Jeszcze gorący. Jaki ładnie przyrumieniony. A tu ciastka! Jakie ciastka! W życiu takich nie widziałem. Dla mnie mogłyby być tylko ciastka. Reszta dla was. Siadajmy już, siadajmy, doczekać się nie mogę. Przecież prawie pościliśmy cały dzień.
- Nie licząc tego, co zdołałeś zjeść w tak zwanym międzyczasie. Słuchał tego przekomarzania, droczenia się, dowcipkowania i rósł w Nim coraz bardziej niepokój, że w takiej atmosferze gotowa przejść cała uroczystość paschalna. Ale równocześnie nie chciał, aby oni czuli się przy Nim jak szczeniaki - upominani i ustawiani. Nie wiedział, jak zareagować. Tym bardziej, że zdawał sobie sprawę, że ta atmosfera wesołości jest jakąś formą odprężenia po napięciu, które trwało tak długo. A więc wciąż czekał. A tymczasem Janek chyba wyczuł, co się w Nim dzieje i zawołał:
413

- A może byśmy wreszcie zaczęli ten święty wieczór, dobrze?! Powiedz im coś, Jezu, bo oni nic, tylko by gadali i gadali, a czas leci, wszyscy świętują, a my gadamy.
- No, już wiesz, Janek, to już wszelkie granice przechodzi! - zawołał Jakub. - To ty gadasz bez końca i śmiesz takie rzeczy opowiadać.
- Ja mówię tylko rzeczy potrzebne - bronił się gaduła. - O, na przykład, popatrz, Jezu - zwrócił się do Niego, wskazując ręką na centralne miejsce przy stole. - Tu przygotowali miejsce dla Ciebie...
Widział, że nie ma końca, że tak potrafią chyba do północy albo do samego rana. Zbliżył się więc do stołu, zamknął oczy, złożył ręce. Starał się skupić. Ale to Jego zachowanie się na rozpędzonych gadułach nie zrobiło żadnego wrażenia. Chyba nawet nie zwrócili na Niego uwagi. Janek paplał nadal:
- Po Twojej prawej stronie na pewno dla Piotra, a po Twojej lewej - no, dla kogo, dla kogo? Oczywiście dla Twojego najmłodszego ucznia, czyli dla mnie. - I już nie pytając się nikogo o zgodę, zajmował przez siebie wyznaczone miejsce. - Koło mnie może dzisiaj spożywać wieczerzę nawet Judasz, bo to dzisiaj dzień przebaczenia.
- Jakiego przebaczenia, Janek, ty pleciesz jak zwykle trzy po trzy - Jakub znowu na niego narzekał. - Przymierza z Bogiem.
- Jak przymierza z Bogiem, to i z ludźmi, źle mówię, Jezu? Widzisz, jak tu wszyscy przeciwko mnie, nawet mój rodzony brat.
- To może również dlatego ja zasiądę nie obok ciebie, ale na końcu stołu.
- Dlaczego tak daleko? - Janek udał zdziwienie.
- Bo bym cię mógł uszkodzić, a tak będziesz bezpieczniejszy - odgryzł się Judasz.
- Jezu, słyszysz, moje najlepsze intencje są odrzucane. Wreszcie Piotr zorientował się, co się dzieje i przerwał to mogące trwać bez końca przekomarzanie:
- Zajmijcie miejsca, gdzie komu dogodnie i zaczynamy. Widzicie, że Jezus już się modli!
Wreszcie się uciszyło. Uczniowie zaczęli zajmować miejsca przy stole, każdy według własnego uznania.
Stał wciąż skupiony, odczekał chwilę aż wszyscy podobnie zro-
414
bili jak On i zapadł a kompletna cisza. Zobaczył kątem oka z zadowoleniem, że Filip staje przy drugim końcu stołu, który dotyka ich "kuchni": stołu dodatkowego, na którym zgromadzone były potrawy paschalne. Ale nie chciał, żeby już zaczęło się spożywanie pokarmów. Chciał przez to trwanie w ciszy, w narastającym skupieniu pomóc im i sobie, aby była to prawdziwa Pascha. W tej ciszy, jaka zapanowała - jak to już niejeden raz bywało - nie wytrzymał Tomasz. Zaczął mówić półgłosem, jakby trochę do zgromadzonych przy stole, a trochę do siebie:
- Trzeba, żebyśmy zjednoczyli się ze wszystkimi braćmi naszymi świętującymi dzisiaj Paschę. - Zrobił maleńką przerwę. -Trzeba, żebyśmy zjednoczyli się z naszymi braćmi, którzy wychodzili z ziemi egipskiej, z domu niewoli, wyprowadzeni stamtąd przez Mojżesza dzięki cudom, jakie Bóg nasz uczynił. My uczestniczymy w tamtym wydarzeniu, bo gdyby nie ono, to nas by nie było. Każdy z nas dziś żyjący jest cudownie uratowany od wyginięcia. Każdy z nas zawdzięcza tamtemu cudowi swoje istnienie. I każdy powinien być Bogu za to wdzięczny. - Znowu zrobił przerwę. - Wdzięczni powinniśmy być nie tylko za cud, którego Bóg dokonał tej nocy, ale i za wszelkie następne: za całą drogę do Ziemi Obiecanej: za uratowanie nas od zemsty faraona, za cudowny pokarm na pustyni, za wodę, za samą ziemię, w której zamieszkaliśmy, za dobrych naszych patriarchów, zwłaszcza za Mojżesza, przez którego otrzymaliśmy Prawo, za mądrych królów - Dawida i Salomona, za świętych proroków - Izajasza, Jeremiasza, Jana Chrzciciela, za Mesjasza - Jezusa Chrystusa, którego dałeś nam spotkać - Tomasz skończył.
Dopiero po chwili Filip - w roli mistrza ceremonii - tonem pełnym namaszczenia zawołał:
- Napełnianie pierwszego kielicha!
Wszyscy mieli oczy wpatrzone w działanie Filipa, który uroczystym gestem ujął dzban z winem i napełnił kielich aż po brzegi. Z kolei uchwycił go i wyprostowawszy ramiona podniósł go na wysokość głowy, zapowiadając uroczyście:
- Wniesienie pierwszego kielicha.
Przemaszerował dostojnym krokiem odległość dzielącą pomocniczy stół od miejsca, gdzie On stał i postawił kielich na stole naprzeciw Niego. I powrócił tam, skąd przyszedł. Dopiero z tego miejsca zapowiedział
415

- Błogosławieństwo pierwszego kielicha. Spełniając to wezwanie, rozpoczął modlitwę:
- Błogosławiony bądź, Panie, Boże nasz, Królu wszechświata, Ty, który karmisz nas i cały świat dobrocią, łaską, szczodrobliwością i miłosierdziem.
Wszyscy zgromadzeni odpowiedzieli zgodnym chórem:
- Błogosławiony bądź. Panie, Ty który karmisz wszechświat. Podjął dalszy ciąg modlitwy, przepisany wyłącznie na uroczystość paschalną. Ten tekst wypowiadał ze szczególnym wzruszeniem:
- Boże nasz i Boże naszych ojców, niech wzniesie się, dotrze i zostanie ujrzana i przyjęta, usłyszana i przyjęta, niech zostanie przypomniana pamiątka nas samych, pamiątka naszych ojców pamiątka Mesjasza, Syna Dawida, Twojego sługi, pamiątka Jeruzalem Twego świętego miasta, pamiątka całego Twojego ludu, domu Izraela, niech będzie obecna przed obliczem Twoim, aby nam wyjednać wyzwolenie, pomyślność, łaskę, dobrodziejstwo, miłosierdzie, życie i pokój w ten dzień święta Przaśników.
Wypowiadał tekst modlitwy powoli, wyraźnie, w zupełnej ciszy, wobec zastygłych jak posągi swoich chłopców wsłuchanych w słowa modlitwy. Wyraźnie czuli, że On mówi do Boga nie tylko w ich imieniu, ale w swoim własnym, jako Mesjasz. A On modlił się dalej:
- Wspomnij nas w ten dzień. Panie, Boże nasz, i użycz nam pomyślności, przybądź do nas w ten dzień, by nam udzielić błogosławieństwa, ocal nas w ten dzień, aby nas obdarzyć życiem.
Znowu zrobił króciutką przerwę, aby oddzielić kolejną treść modlitewną:
- Przez Twe słowo zbawienia i miłosierdzia przebacz nam, udziel nam łaski, zmiłuj się nad nami i ocal nas, albowiem nasze oczy zwrócone są ku Tobie, gdyż Ty jesteś Królem, pełnym łaski i miłosierdzia. Zbuduj w naszym czasie prawdziwe Jeruzalem, miasto Twojej świętości.
Odpowiedzieli Mu chórem:
- Błogosławiony bądź, Panie, Ty który w litości swojej budujesz Jeruzalem.
Teraz dopiero schylił się, ujął kielich, wypił odrobinę i podał Piotrowi. Ten postąpił podobnie i podał obok stojącemu Andrzejowi. I tak szedł kielich od jednego do drugiego aż do Janka, który po wypiciu oddał kielich w Jego ręce, a On postawił na stole. Dopiero
416
wtedy usiadł na swoim miejscu i podobnie uczyniła cała reszta. Filip znowu zabrał głos:
- Wniesienie gorzkich jarzyn.
Z tymi słowami ujął ogromny półmisek napełniony pachnącymi ziołami i tym samym profesjonalnym krokiem dostarczył go na stół w miejscu, przy którym On siedział. Powrócił do swojego stolika, ujął piękną wazę o ogromnych wymiarach i znowu ogłosił kolejne danie:
- Wniesienie owocowego moszczu!
I znowu paradnym krokiem przyniósł ją przed Niego. Po początkowym bezruchu teraz działo się a działo Filip zapowiadał najważniejsze wydarzenie:
- Wniesienie baranka paschalnego. Za chwilę był już obok Niego i kładł na stole, na ogromnej tacy, przygotowanego do spożycia baranka.
- Napełnienie drugiego kielicha - zakomunikował Filip, gdy do kielicha, który z kolei postawił przed Nim, nalewał z dzbana czerwone wino.
- Opowiadanie o wyjściu Izraela z Egiptu do Ziemi Obiecanej - zarządził Filip.
Do tego wyznaczył już wcześniej Kleofasa, który teraz wstał i zaczął opowiadanie. Mówił krótkimi zdaniami, rzeczowo, po prostu, jakby relacjonował wydarzenie, które sam na własne oczy widział albo nawet - jakby w nim osobiście uczestniczył. Kleofas zastosował sposób mówienia o tych dawnych wydarzeniach bardzo prosty. Nie mówił "naród izraelski" ani nawet "nasz naród", ale po prostu "my". Nie uzgadniał z Kleofasem jego hagaddy ani co do treści, ani co do formy. Nie wiedział więc, czy to przypadek, czy też przemyślany chwyt. Niemniej musiał przyznać, że ta forma nadała jego opowiadaniu niebywałej świeżości. Kleofas zaczął od tego, skąd się "znaleźliśmy" w Egipcie, wspomniał o Jakubie i jego synach, o historii Józefa sprzedanego przez braci kupcom. Potem już szerzej o prześladowaniu "nas" przez Egipcjan.
Chociaż to, o czym Kleofas mówił, wszyscy znali na pamięć, w sali trwała niczym nie zmącona cisza. Słuchano tego opowiadania w najgłębszym skupieniu, jakby czegoś najdroższego, co dotyczy ich osobiście, jak historii swojego życia. Opowiadający z kolei przeszedł do dziejów Mojżesza. Mówił o jego powołaniu przez Boga, by wy-
27 - Jezus
417

prowadził "nas" z niewoli. Opisał siedem plag, którymi ukarał Bóg kraj egipski i wreszcie zaczął opowiadać o tym, jak to anioł śmierci przeszedł przez Egipt, zabijając pierworodnego w każdej rodzinie. Chociaż zdarzeń było wiele, potrafił je opowiedzieć w bardzo krótkim czasie, punktując raczej niż wdając się w szczegóły, wiedząc, że te wydarzenia są wszystkim dostatecznie znane i nie potrzebuje się nad nimi rozwodzić. Podobnie uczynił z opisem pierwszej Paschy, którą zarządził Mojżesz przed opuszczeniem Egiptu. Skończył. Filip ogłosił kolejny punkt:
- Śpiew psalmu 113 i 114.
Powstał wraz z wszystkimi przy stole i zaczęli śpiewać psalm 113 - psalm wdzięczności i uwielbienia:
- "Alleluja
Chwalcie, słudzy Pańscy,
Chwalcie imię Pana:
Niech imię Pańskie będzie błogosławione Odtąd i aż na wieki,
Od wschodu słońca aż po zachód jego, Niech imię Pańskie będzie pochwalone!"
Śpiewali równo, wytrzymując przerwy po każdym wersie i tak aż do końca psalmu. Z kolei zaczął psalm następny, a wraz z Nim reszta:
- "Alleluja
Gdy Izrael wychodził z Egiptu, Dom Jakuba - od ludu obcego, Przybytkiem jego stał się Juda, Izrael jego królestwem. Ujrzało morze i uciekło, Jordan bieg swój odwrócił. Góry skakały jak baranki, Pagórki - niby jagnięta".
Gdy skończyli, usiedli. Filip zagrzmiał:
- Umycie rąk!
418
I znowu uroczystym krokiem wniósł naczynie - jakby małą miednicę - i dzban średniej wielkości z wodą oraz ręcznik, który sobie przerzucił przez rękę. Polał Mu dłonie nad miedniczką i podał ręcznik. Gdy ocierał sobie dłonie, zestaw: miedniczką i dzbanek już powędrowały dalej. Każdy z uczniów z pomocą sąsiada dokonywał tej ablucji, która miała charakter bardziej symboliczny, przygotowujący do ważnej czynności, jaka się miała dokonać: łamanie chleba.
- Błogosławieństwo i -łamanie chleba - znowu oznajmił Filip. Wziął chleb w swoje ręce. Znał dobrze ten ruch, ten dotyk chleba. Pamięć podsunęła Mu tekst modlitwy błogosławienia, który teraz trzeba wypowiedzieć. Tyle razy - przynajmniej raz dziennie - wypowiadał go już w tym czy podobnym gronie "swoich chłopców". Za każdym razem było to wciąż to samo: akt dziękczynienia Bogu Ojcu za dar życia: tak za cały świat, jak i za dar "mojego" życia, powołania "mnie samego" do zaistnienia. To był również akt dziękczynny za dar pożywienia, które to życie, a w nim i "moje" życie podtrzymuje. Ale teraz miała to być modlitwa niezwyczajna. Niby ta sama, a napełniona treścią paschalną. On teraz miał się z nimi dzielić chlebem zbawienia - uratowania ich od zła egipskiego, od zła spotkanego w wędrówce na pustyni, od zła, które im zagrażało już na terenie Palestyny, od zła, które im zagraża codziennie. Zaczął wypowiadać wolno, wyraźnie błogosławieństwo nad chlebem:
- Błogosławiony jesteś, Boże, Stwórco wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy chleb, owoc ziemi oraz pracy rąk ludzkich.
Zatrzymał się nagle nad tym prostym obrzędem. "Żeby - przez ten chleb, który im podam - żeby stali się wolni od wszelkiego zła. Żeby ten chleb ich uratował od zła, które wciska się do nich z zewnątrz, od zła które jest w nich i wciąż im zagraża. By byli wolni tak jak to chciał Mojżesz, jak to śpiewał Dawid w swoich psalmach, jak do tego nawoływali prorocy, jak to głoszę w mojej Ewangelii". Podniósł głowę. Czekali na ten ruch. Tak, byli przyzwyczajeni już do tego, że od czasu do czasu - jak to mówili - znikał im. Uśmiechnęli się, widząc, że znowu "powrócił". Pobłogosławił chleb i zaczął go łamać i każdemu wręczać, zaczynając od Piotra. Dopiero teraz Janek odważył się coś powiedzieć, choć jeszcze nieśmiało, nie wiedząc, czy znowu nie zostanie upomniany przez kogoś:
- To tak teraz robisz jak codziennie, tylko bardziej uroczyście - mówił ostrożnie.
- Tak.
- Czyli, jak to Ty nam tłumaczysz, ten chleb, który rozdzielasz Ty jako gospodarz tej wieczerzy, symbolizuje Ciebie, który się nam dajesz w przyjaźni. A dlaczego taki chleb niekwaszony? Dlaczego taki chleb biedy? Bo naród nasz, gdy uciekł z Egiptu, takie mace jadł w drodze do Ziemi Obiecanej. Nieprawda? I dlatego jeszcze przez siedem dni będziemy jedli taki.
- Janek, czy ty naprawdę wciąż musisz mówić i jak już nie masz co, musisz powtarzać to, co dobrze wiesz? - usłyszał dość głośny szept Jakuba skierowany do Janka.
Usłyszał również jego odpowiedź, wypowiedzianą także głośnym szeptem:
- Ty się nie złość na mnie, bo to święta uczta, tylko uważaj na to, co Filip zapowiada.
Bo Filip zapowiedział następną czynność:
- Spożywanie gorzkich jarzyn.
Janek usiłował Mu podpowiadać, komu jakie ziele ma podać:
- Dla Ciebie - bazylię, boś Ty nasz król; dla mnie - laur; dla Piotra może być tymianek, dla Jakuba - majeranek, a dla Judasza - chrzan.
- Janek, nie rób sobie kpin z religijnej ceremonii - nie wytrzymał Jakub - bo cię posadzę na końcu stołu.
- Już jest w porządku. Już nic nie mówię - Janek się poważnie przestraszył tej groźby.
Nie słuchając, co tam jeszcze Janek wyszeptywał do Jakuba, wziął z tacy gałązkę polnego ziela, zamaczał w owocowym moszczu i wręczył Piotrowi, który czekając na ten kolejny symbol, podstawił swój talerz, aby ściekający moszcz nie poplamił obrusu. I tak po kolei rozdawał wszystkim, którzy zachowywali się podobnie jak Piotr. Janek, wpatrzony w tę ceremonię, siedział w milczeniu. Ale niedługo.
- A te gorzkie zioła są na pamiątkę naszych gorzkości na pustyni - upewnił się po chwili znowu, wciąż jakby sprawdzając swoje wiadomości i doświadczenia wyniesione z domu z Jego naukami i interpretacjami, a jeżeli już nie z Jego, to z tymi, które mu serwowali jego koledzy - zwłaszcza Kuba, wobec którego wiedzy i doświadczenia miał szczególny respekt. -Jemy gorzkie zioła polne, bo takie same jedli nasi praojcowie w tę ostatnią noc w Egipcie, nieprawda?
420
- Wniesienie i spożywanie słodkich ciast - zakomunikował Filip i przyniósł ułożone na wielkiej tacy ciastka.
Wartość tego dania mógł łatwo ocenić z reakcji Janka. Zdawało się, że mu oczy wyskoczą z orbit. Z największą trudnością panował nad sobą, żeby nie popełnić kolejnego nietaktu. Ale nie wytrzymał, żeby przynajmniej czegoś nie mówić:
- To moje ulubione hagigah, ale jeszcze takich nie widziałem w życiu. Ja sobie wezmę ten najmniejszy precelek, bo jest z ciasta orzechowego. Taki skromny, zwyczajny, nie rzucający się w oczy, ale na pewno z ciasta orzechowego. I tamten obwarzanek migdałowy, tak, to na pewno migdały zlepione miodem i czymś tam. I już ostatni ten kwadracik, bo mi się widzi, że tam są figi i rodzynki, i chyba daktyle, a ja przepadam za figami i rodzynkami, a zwłaszcza daktylami i Ty, Jezu, też przepadasz, ale jakbyś wziął dwa takie kwadraciki i jeden mi odstąpił, to byłby dobry uczynek dla Twojego najmłodszego ucznia.
- Stało się to, czego się bałem najbardziej - usłyszał Jakuba. - Ty z tej świętej uczty robisz obżeranie się.
- Nieprawda, nieprawda. Ja wiem dobrze. - Tu Janek zaczął się gwałtownie bronić i usprawiedliwiać. - Tak, te hagigah są symbolem Ziemi Obiecanej, którą nas obdarzył Bóg i niebieskiego Jeruzalem-nieba, które nas czeka po śmierci. Wiem to wszystko i cieszę się, że w naszym kraju rosną takie smakowite owoce, i cieszę się szczęściem w niebie. Czy to źle jedno z drugim pogodzić? Widzisz, jem powoli. I ten rożek okazał się orzechowy i jest najlepszy na świecie.
Ucichł na chwilę, zajadając się ciastkami. Ale nie na długo.
- A teraz będziemy spożywali baranka. On jest najważniejszy w całej dzisiejszej uczcie. Bo? - Ale ponieważ nikt mu nie odpowiedział, odpowiedzieć musiał sobie sam: - Bo jest najświętszy - powtarzał, zaciskając po dziecinnemu pięści - bo choć to jest baranek zwyczajny, taki co latał po pastwisku, to on jest barankiem ofiarnym, jaki został złożony Bogu w ofierze przez nas - no, nie wprost przez nas, ale w naszym imieniu - nieprawda?
Znowu mu nikt nie odpowiedział, wobec tego podjął swój monolog:
- Został złożony Bogu w ofierze dziękczynnej - tak, dziękczynnej za wszystkie łaski, jakimi obdarzył Izrael Bóg wszechmo-
421

gący - wyrecytował gdzieś zasłyszany zwrot. - I Pan Bóg tę ofiarę. przyjął, i to jest już Jego baranek - mówił z zaskoczeniem prawie, dziwiąc się temu, co sam zdołał określić, że sam odważył się to wypowiedzieć. - I dlatego to jest święty baranek. I my go będziemy jeść. - Zdumiony tym stwierdzeniem, powtórzył: - My będziemy jeść świętego baranka, który jest własnością Boga. Mało tego, z którym Bóg się złączył, w którym Bóg w sposób szczególny zamieszkał!
Ponieważ nikt mu nie dawał odpowiedzi, ratował się odpowiedzią sobie udzielaną:
- A to po to, żebym się zjednoczył z Bogiem w sposób szczególny.
Nagle usłyszał głośny szept Jakuba, który najwyraźniej nie wytrzymał i prawie wybuchnął gniewem:
- Czyś ty zwariował, Janek, jak ty się zachowujesz, do kogo ty mówisz, mam cię wyprowadzić stąd, bo wciąż wszystkim przeszkadzasz w tej świętej wieczerzy! Zamiast pobożnie uczestniczyć.
Tym razem i Janek nie wytrzymał i zaczął wołać półgłosem o sprawiedliwość:
- Ja niepobożnie! Ja niepobożnie! To ja się cały trzęsę ze strachu. To ja najchętniej wlazłbym pod stół albo stąd uciekł, a ty mi mówisz, że ja niepobożnie. To ja nie śmiem się patrzeć na świętego baranka, a gdzie mi do tego, żebym go miał dotykać a nawet jeść! A ty mi wymyślasz, że ja niepobożnie!
- Uspokój się. Nie wrzeszcz tak, bo naprawdę nie wytrzymam, wezmę cię za kark i wyrzucę cię stąd.
Dopiero uspokoił ich Filip, który zapowiedział uroczyście:
- Drugi kielich!
Ujął stojące przed Nim srebrne naczynie tym samym ruchem co poprzednio, podniósł do ust, upił drobny łyk i podał Piotrowi. Gdy kielich obszedł cały stół, Filip ogłosił najważniejszy akt tego wieczoru:
- Spożywanie baranka.
Zapadła przejmująca cisza i bezruch. Jakby On, jakby każdy chciał tę chwilę przeżyć w pełni świadomie, jakby każdy chciał dokonać tego aktu nie dopuszczając się świętokradztwa bezmyślnością, lekkomyślnością. Dopiero po chwili sięgnął do półmiska, wziął pierwszy kawałek i położył na talerz Piotra. Potem kolejno kładł na talerze, jakie chłopcy podstawiali pod Jego ręce. Aż wreszcie już
422
wszyscy byli przygotowani do świętego posiłku. Dopiero wtedy nałożył również i na swój talerz jeden z kawałków i zaczął spożywać. Słyszał, jak Janek szeptem upominał siebie:
- Tylko ostrożnie, tylko ostrożnie. Nie może być złamana żadna kość ani najmniejsza kosteczka. Bo to wszystko święte. Nie wolno ich wyrzucać, nie mogą się poniewierać. Na końcu zostaną spalone.
Odbierał ten szept tym bardziej, że w sali panowała cisza. Słychać było tylko wciąż dolatujące z oddali śpiewy religijne ludzi świętujących jak oni tę paschalną uroczystość.
Pierwszy skończył Tomasz, który wziął tylko maleńki kawałek mięsa. A teraz półgłosem snuł - jak to on - swoje ni to modlitwy, ni to rozmyślania, ni to rozważania filozoficzno-religijne:
- Boże mój, jacyż my jesteśmy ograniczeni, jak my nic nie pojmujemy. Jak Ty dopiero rozmaitymi sposobami sprowadzasz nas do poznania prawdy o Twojej obecności w przyrodzie, o Twojej obecności w historii, o Twojej obecności w naszym życiu. I może Ci się to udaje, że na chwilę obudzimy się z letargu i ze zdumieniem odkryjemy Twoją obecność, stwierdzimy, że jesteś przy nas bliżej niż na wyciągnięcie ręki. I wtedy rodzi się w nas cała nasza dobroć, szlachetność, miłosierdzie i czujemy się z Tobą zjednoczeni, który jesteś dobrocią, miłosierdziem, pokojem i przebaczeniem. Ale potem przychodzi zwyczajny dzień i giniesz nam w natłoku naszych namiętności, zazdrości i chęci zemsty, które się przez nas przewalają.
Miał przymknięte oczy, kiwał przy tym leciutko głową i tułowiem z przodu do tyłu i choć mówił to swoje rozważanie-modlitwę półgłosem, słychać go było dokładnie w ciszy, która wciąż trwała. A on ciągnął dalej:
- Ale niech Ci będą dzięki i za to, że choć czasem, choć tak jak teraz, pozwalasz nam dotknąć Ciebie, Twojej niezmierzonej świętości przez okruch naszej świętości, Twojego słońca Boskości przez promyk naszej, która dzięki Twej dobroci w nas trwa. Niech ci będą dzięki za dzisiejszy wieczór, w którym znowu dostąpiliśmy łaski dotknięcia Ciebie przez tę świętą ucztę paschalną, w której wielbiliśmy Cię za wszystkie dobrodziejstwa Twoje, jakimi nas obdarzasz.
Już prawie wszyscy ukończyli spożywanie baranka. Janek tylko się jeszcze grzebał, a to dlatego, że gdy Tomasz zaczął mówić, wtedy on przerwał jedzenie i z największym podziwem i zdumieniem przy-
423

słuchiwał się temu - aż do otwarcia buzi i wybałuszenia oczu jak dziecko. I w tej pełnej zasłuchania postawie przetrwał do końca. Teraz z pośpiechem nadrabiał stracony czas, narzekając na siebie i na innych, że się tak pospieszyli nie czekając na niego, że zaraz Filip ogłosi trzeci kielich, a on jeszcze nie skończył, aż go Jakub upomniał:
- Ty nie narzekaj, boś sobie sam winien. Nie gadaj, tylko kończ.
Ale Filip wytrwał cierpliwie i dopiero gdy Janek skończył, ogłosił:
- Trzeci kielich.
Wniósł go znowu uroczyście, tak jak wszystko inne - i postawił przed Nim jako Gospodarzem tego przyjęcia.
Powoli odmówił modlitwę błogosławienia kielicha:
- Błogosławiony jesteś, Boże, Stwórco wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy wino, owoc winnego krzewu oraz pracy rąk ludzkich.
Uchwycił go w dłonie, podniósł w górę, zbliżył kielich do ust, upił drobny łyk i podał go Piotrowi. Janek, czekając aż kielich dojdzie do niego, wyszeptywał swoje interpretacje:
- Bo kielich wina to jest symbol radości. Dzisiaj, w czasie tej uczty, radości paschalnej, że Bóg jest z nami. Ratuje nas od nieszczęścia egipskiego przez Mojżesza i ratuje nas od nieszczęścia rzymskiego, faryzejskiego, saducejskiego, esseńskiego i już nie wiem od jakiego jeszcze nieszczęścia przez Ciebie, który nam wreszcie mówisz, jak jest naprawdę.
Słuchał również słów Jakuba, który tę wypowiedź Janka podsumował:
- To jest cały Janek. Czasem zachowuje się i mówi jak mały dzieciak, a czasem zdobywa się na takie sformułowania - że cię podziwiam.
Gdy kielich obszedł wszystkich, Filip zapowiedział ostatni akt wieczerzy:
- Nalanie i wniesienie czwartego kielicha. Wtedy, gdy Filip postawił kielich przed Nim, dźwignął się i zaczął śpiewać psalm 115:
- "Nie nam, Panie, nie nam..."
Za Nim podjęli śpiew zgodnym chórem wszyscy Jego chłopcy:
424
- "Lecz Twojemu imieniowi daj chwałę.
Za Twoją łaskawość i wierność".
Śpiew trwał aż do zakończenia psalmu 115. Wtedy zaczął psalm 116:
- "Alleluja
Miłuję Pana, albowiem usłyszał
głos mego błagania,
bo ucha swego nakłonił ku mnie
w dniu, w którym wołałem.
Oplotły mnie więzy śmierci,
dosięgły mnie pęta otchłani,
popadłem w ucisk i udrękę.
Ale wezwałem imienia Pańskiego:
O Panie, ratuj me życie.
Pan jest łaskawy i sprawiedliwy,
i Bóg nasz jest miłosierny.
Pan strzeże ludzi pełnych prostoty;
Byłem bezsilny, a On mnie wybawił.
Wróć, moja duszo, do swego pokoju,
bo Pan ci dobrze uczynił.
Uchronił bowiem moje życie od śmierci,
moje oczy od łez,
moje nogi od upadku.
Będę chodził w obecności Pańskiej
w krainie żyjących".
Śpiewał ten psalm jak swoją najbardziej osobistą modlitwę. Przecież tak było z Nim, jak śpiewał w tym psalmie. Tyle razy było Jego życie zagrożone, tylekroć przechodziła obok Niego śmierć i tylko na zasadzie jakiegoś cudownego przypadku, cudownego działania Opatrzności Bożej został uratowany.
- "Ufałem nawet, gdy mówiłem
Jestem w wielkim ucisku.
Cóż oddam Panu
za wszystko, co mi wyświadczył.
Podniosę kielich zbawienia
425

i wezwę imienia Pańskiego.
Moje śluby, złożone Panu, wypełnię
przed całym jego ludem
na dziedzińcach domu Pańskiego,
pośrodku ciebie, Jeruzalem".
Potem zaintonował psalm 118:
- "Alleluja
Dziękujcie Panu. Bo jest dobry".
"Bo łaska Jego trwa na wieki" - zawtórowali Mu Jego chłopcy. Przeżywał ten psalm, znowu jakby dla Niego napisany - jakby przez Niego napisany. Śpiewał go Bogu Ojcu wdzięcznym sercem:
- "Zawołałem z ucisku do Pana, Pan mnie wysłuchał i wywiódł na wolność. Pan jest ze mną, nie lękam się, cóż mi może zrobić człowiek. Popchnięto mnie, popchnięto mnie, bym upadł, lecz Pan mi dopomógł,
Pan moja moc i pieśń stał się moim Zbawcą. Prawica Pańska wysoko wzniesiona. Prawica Pańska moc okazuje. Nie umrę, lecz będę żył i głosił dzieła Pańskie. Kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym Stało się to przez Pana:
cudem jest w oczach naszych. Oto dzień, który Pan uczynił:
radujmy się zeń i weselmy.
Jesteś Bogiem moim, chcę Ci dziękować.
Boże mój, chcę Ciebie wywyższać.
Wysławiajcie Pana, bo dobry,
bo łaska Jego na wieki".
Zakończyli śpiewanie psalmów. Ujął uroczyście czwarty kielich i uniósł wysoko w górę, na znak radości i ufności, jaką zaczerpnął
426
z tej uczty wielbiącej wszechmoc Boga i miłość Jego ku stworzeniu. Po upiciu z niego podał go dalej, a na zakończenie zaśpiewał psalm 23:
- "Pan jest pasterzem moim, nie brak mi niczego..."
- "Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach - podchwycili chłopcy. - Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć..."
Ten psalm, podobnie jak poprzednie, był w nastroju dziękczynnym, niosącym spokój i pewność zwycięstwa dobra nad złem, prawdy nad kłamstwem, sprawiedliwości nad krzywdą, miłosierdzia nad nienawiścią.
- "Choćbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną".
Tak jak tamte, był potwierdzeniem opieki Boga nad człowiekiem wypełniającym Jego Prawo:
- "Stół dla mnie zastawiasz wobec moich przeciwników;
namaszczasz mi głowę olejkiem,
mój kielich jest przeobfity".
Modlitwa ta niosła zapewnienie, że tak będzie zawsze, że się nic nie zmieni, że zwycięstwo będzie do końca towarzyszyło człowiekowi sprawiedliwemu:
- "Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną, przez wszystkie dni mego życia. I zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy".
Podniósł kielich w górę. Rozejrzał się po swoich chłopcach. Wszystkie twarze pogodne, pewne zwycięstwa Jego sprawy, ich sprawy, były zwrócone ku Niemu. Znowu - podobnie jak poprzednimi razy - dotknął ustami brzegu kielicha. W ostatniej chwili przypomniało Mu się stare przysłowie: "Między ustami a brzegiem kielicha wiele się zdarzyć może". To nie jest takie proste jak psalmista śpiewa. Życie byłoby naprawdę zbyt uproszczone. Drogi moje nie są drogi wasze. Myśli moje nie są myśli wasze - mówi Pan". Poczuł ciężar kielicha w dłoniach. Znowu spojrzał na uczniów. Spostrzegł że czekali na Niego - na przebudzenie. Uśmiechnął się. Może nie całkiem pogodnie. Może za smutno - jak to czasem Janek nazywał - i podał kielich Piotrowi.
427

Po kolacji paschalnej wyszedł na taras. To, co zobaczył, to była. inna Jerozolima. Już przyciemniała. Pogasły również ogniska na otaczających wzgórzach. Jeszcze tylko tu i ówdzie błyskało światełko. Cisza rozciągała się nad usypiającym zbiorowiskiem ludzi. Ucichły śpiewy, recytacje, czasem tylko stłumiony gwar przynosił wiatr. Pochłodniało. Okrył się szczelnie płaszczem. Nie chciał stąd odchodzić. Żal Mu było tego widoku. Ale taka to już jest kolej rzeczy. "Jest czas radości i czas smutku, jest czas pracy i czas spoczynku". Wpatrywał się w uciszony świat. Zauważył, że rozświecony jest pałac Kajfasza. Czyżby wciąż tam jeszcze trwała uczta paschalna?




Spis treści
Trzydziesta rocznica urodzin Jezusa ............. 5
Chrzest Jezusa ........................ 28
Kuszenie Jezusa ........................ 60
Powołanie pierwszych uczniów ............... 79
Cud w Kanie Galilejskiej .................. 104
Głoszenie dobrej nowiny ubogim i chorym w Kafarnaum . 130 Zamach na życie Jezusa w Nazarecie ............ 158
Uzdrowienie sługi setnika i wskrzeszenie córki Jaira .... 180
Powołanie Mateusza ..................... 207
Łuskanie kłosów i uzdrowienie w szabat człowieka z uschłą ręką . 229 j Spory o przepisy talmudyczne ................ 249
l Wyprawa do Tyru i Sydonu ................. 278
Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie ......... 299
W Jerozolimie po raz pierwszy ............... 321
Wypędzenie kupców ze świątyni ............... 352
Przygotowania do wieczerzy paschalnej ........... 381
Wieczerza paschalna ..................... 407

Wydanie II. Ark. wyd. 25, 9. Ark. druk. 27. Papier offset kl. III, 71 g. 61x86 Drukarnia Tuniska - Wrocław, ul. Kateiir ln:
Zain. 8/95
iw, ul. Katedralna 1/3



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Góry przenosić ks M Malinski
Chodzący po morzu ks M Maliński
Nie bój się ks M Malinski
Kazania najkrótsze ks M Malinski
Katechizm dla niewierzących ks M Maliński
Analiza samobójstw w materiale sekcyjnym Zakładu Medycyny Sądowej AMB w latach 1990 2003
20 Organizacja usług dodatkowych w zakładzie hotelarskim
Ściana fundamentowanie ciężary A4
Cuda ks[1] Jerzego
Finanse Finanse zakładów ubezpieczeń Analiza sytuacji ekonom finansowa (50 str )
PROJEKT FUNDAMENTOWANIE 2
zakladki2
ks W Zaborski, Pojęcia religijne Persów za Achemenidów [w] PP nr 27, 174
ks W Zaborski, Pierowtna religia Hindów Prawedyzm [w] PP nr 34
Zakładanie działalności gospodarczej (2 6) Twoja Firma
Fundamentowanie Project 1

więcej podobnych podstron