Zeromski Stefan Puszcza Jodlowa (m76)


Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Stefan Żeromski
Opowiadania,
Publicystyka
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
2
Puszcza jodłowa
Panu Aleksandrowi Janowskiemu wyraz braterskiej czci
W uszach moich trwa szum twój, lesie dzieciństwa i młodości - choć tyle już lat nie dano mi
go słyszeć na jawie! Przebiegam w marzeniu wyniosłe góry - Aysicę, Aysiec, Strawczaną,
Bukową, Klonową, Stróżnę - góry moje domowe - Radostową i Kamień - oraz wszystkie da-
lekie siostrzyce. Nie ja to już, człowiek dzisiejszy, wciągam zdrowymi płucami tameczne
powietrze, kryształ niewidzialny, niezmierzone, nieskazitelne, przeczyste dobro - zimne, nie
skalane oddechem, zgnilizną, brudem, pyłem - lecz ktoś inny, kogo już dawno nie ma, mło-
dzieniec, który niegdyś w mym jestestwie przebywał. Nieraz mi się wydaje, że go wcale nie
było, że to po prostu jedna ze zmyślonych figur, które wynajdywać w nicości, tworzyć,
kształtować i pokazywać ludziom za pomocą pisaniny było moją manią od dzieciństwa - że to
Rafał albo inny jaki bujał niegdy tamoj po górach. Tamten ja, miniony i nie istniejący, z bro-
nią na ramieniu, nachyla się nad burzliwą, kipiącą wieczyście wodą zródła świętego Francisz-
ka i przegląda się w jego czystej powierzchni, czyste j jak łza, ażeby ze swego odbicia czynić
wnet przedmiot baśni, bohatera, postać nie istniejącą a najbardziej bliznią, quidam tajemnicze,
byt dwunogi, godny wieloaktowego dramatu albo godny epopei w dziesięciu pieśniach.
Tamten siaduje nad brzegiem wartkiego strumienia, co ze zródła świętego Franciszka wybie-
ga, co śmiga w dół i snuje się po kamieniach. Tamten wysłuchał, jaki to puszcza szeroka wy-
daje głos za wiatrem przypadającym i odchodzącym, a mnie o tym przez całe moje nędzne
życie podaje wieść.
Znawcy dziejów ziemi, co jak niedosięgłe krety bobrują po warstwicach skorupy, latają ni-
czym ptaki po lądach i morzach przeddziejów, a skaczą po tysiącleciach chyżo i pewnie,
wmawiają we mnie, że zburzyszcze na szczycie Aysicy, osędziałe od mchów, utkane paprocią
i kwieciem, że kwarzec świetlisty od miki i połyskliwy od górskiego kryształu, co w szczycie
pasma zalega - tai w sobie odgnioty wielkookich raków morskich, zagrzęzłych ongi w pia-
chach tego przed wiekami wybrzeża oceanu północy. Tak jest czy inaczej - niechże oni zaj-
mują się tymi pośmiertnymi raków dziejami. Ja śmierci nienawidzę. Uwielbiam nowe życie
tej krainy, choćby ta jego nowość sięgała pierwszego porostu trawy morskiej na tym raczym
cmentarzu.
Widzę jeszcze dziecięcymi oczami wielkie raki żywe, stwory czarne o formie dziwacznej,
straszącej wyobraznię dziecięcą, jak suną po jasnym, gliniastym dnie potoku, co z mej góry
rodzimej spada w rozpędach, zakrętach, półkolistych obiegach i nagłych w dół popławach.
Soczyste nad nim trawy, kaliny, tarki, wilcze łyko i bujne łodygi, wewnątrz puste, wielkimi
liśćmi nakryte, których pień łyczkiem cienkim obciągnięty tak się świetnie nadaje do wciąga-
nia w usta lodowatej wody ze zródła, wody, co łupie w zębach. Zarośla z brzegu na brzeg
przerzucone splatają się między sobą. Chmiel je obwija, a przetykają leśne maliny. Srokosze
w ich gęstwinie kują swe dzwonne pieśni, a zatajona kędyś kukułka bawi się w chowanego z
rozbawioną, z rozigraną dziecięcą duszą. Czarne cienie jodeł kołyszą się rytmicznym tanem
62
na wiosennej murawie bezmiarem kwiatów zasłanej. Wielorakobarwne, nakrapiane i pisane
motyle latają z miejsca na miejsce, jakby szukały tego tajnego schowania, gdzie się kukułka
ukryła. Dzwonny szmer ponika wyrywa się z łożyska, chcąc się do zabawy przyłączyć, lecz
żywe jego wody, porozdzierane przez głazy na liczne strumienie, muszą uciekać, uciekać w
dolinę. Migocą tam w słońcu, mienią się, połyskują, błyszcząobraz wieczny jedynego praw-
dziwego szczęścia, istotnej, niepodzielnej i skończonej radości życia. O potoku, potoku,
gdzieżeś to poniósł, gdzieżeś to podział tamte wody!...
Zaznajomiłem się był dobrze w ciągu wielu młodości lat z wodami żywymi tej leśnej Nidy,
co się z czystych potoków w bujną rzekę rozrasta. Obejmowała mię niegdyś przychylnym,
lodowatym ogarnięciem, gdym się w jej czarne głębie ufnie rzucał po twardym, po kamien-
nym śnie, skoro tylko świt za szczytem Aysicy niebo zrumienił. Nosiła mię na łonie swym jak
dobra matka, gdym pływał stojąc, na wznak, na piersiach i na bokach. Wyrzucała mię z wnę-
trza swego na powierzchnię siłą potężną głębiny niezgruntowanej, najeżonej rosochatymi
kłodami drzew puszczy ongi zwalonych, w dno wrosłych - gdym zbyt długo nurkiem po jej
tajnikach chodził. Znałem się wówczas na obyczajach i naturze ryb, na chytrości, mądrości i
instynkcie dzikich kaczek, cyranek, bekasów, kurek wodnych, grzywaczy i jastrzębi. Prze-
szpiegami i chytrością ludzką odpowiadałem na przeszpiegi i obronne sposoby rogaczy, lisów
i zajęcy. Byłem myśliwcem i rybakiem - z nazwy zresztą bardziej niż ze skutecznego efektu
łowieckich zabiegów. Byłem bowiem największym (bo jedynym) na całe Świętokrzyskie Gó-
ry poetą udającym myśliwca i rybaka. Miałem w sobie lekkość lisa, nogi jelenia i jak gdyby
skrzydła bekasa u ramion. Pisałem swe marne wiersze w lasach i wertepach - w ciągu długich
letnich deszczów pod cieniem olchy obwisłej w nadnidziańskim smugu - pod daszkiem brogu
na wilkowskim ugorze - oraz w leśnych kapliczkach obok klasztoru Świętej Katarzyny.
Układałem dramaty, już wówczas niesceniczne i chybione, z powstańczych legend tego zapa-
dłego kraju, gdzie jeszcze był nie wytchnął ślad stopy skrwawionej pokonanych bojowników
- gdzie jeszcze ściany przydrożnej austerii czarne były od kul i podziurawione jak rzeszoto, a
każdy człowiek dojrzały, co krwawe czasy przeżył, tylko o nich mówił, kładł je w moje uszy
jak do składu - a czasem tym dzielił na części swe życie przed - i popowstaniowe. Układałem
nieskończone i, oczywiście, zle zbudowane powieści o chłopie Marku z Krajna, co w powsta-
niu własną swoją, chłopską partią dowodził, i wyciągałem epos o przeklętym i wyklętym
zdrajcy z tejże wsi - Janicu - co za wydanie spisku Ściegiennego - chwały naszych czarnych
lasów - ordery, pięć kolonii w nagrodę otrzymał, a sam rozpił się, na dziada zeszedł i w przy-
drożnym sypiał rowie.
Widzę cię we wspomnieniu, świątyńko mała, dawnego eremity domku, kołysko moich - żal
się Boże! - poezji... Otoczona ze wszech stron płotem z żerdzi jodłowych, stoisz pośrodku
łąki pachnącej. Drzwi twe dawno spróchniały, zamek ich zardzewiał i już nie spaja połowic.
Wiatr, nie znoszący tajemnicy i zamknięcia, rozwalił je we dwie strony, przyparł do ścian i
raz na zawsze otworzył. Zgniły i zapadły się drzwi w podłodze, prowadzące do sklepu pod
ziemią. Oglądaj każdy, ktoś ciekaw, co tam jest w głębi! Leżą na dnie wyschłe, suche, w
zbutwiałej trumnie zwłoki niewiadomego polskiego rycerza. Jest to może ten sam rycerz, co
na żelaznej pięści podparty, a przyłbicę zamczystą mając u wezgłowia, śpi na marmurowym
pomniku w starym klasztornym kościele Świętej Katarzyny. Ten sam to może, którego życie,
łacińskim wysławione opisem, siostry zakonne w chwalebnej gorliwości o czystość świątyni
rokrocznie na Godne Święta malują wapnem od góry do dołu tak porządnie i skutecznie, iż z
peanu sławy rycerskiej widać jedynie liczne, lecz nieczytelne wgłębienia, a i sam rycerz wraz
ze swą epopeją w wapienną bryłę się zmienił i stał niejako podwaliną niemej ściany.
W kapliczce leśnej można pewno i dziś jeszcze czytać napisy po ścianach, ostatni raz bielo-
nych - na szczęście! - przed powstaniem. Jeden z nich, wyryty jakimś ostrzem, głosił słowo
mało zrozumiałe:  Szczyt moich cierpień zrównał się z tą górą. 1863 w Nie było imienia i nie
było nazwiska. To jakby ów rok wszystek - 1863 - ostrzem strzaskanego pałasza czy złama-
63
nego bagneta na niemym murze, dla nikogo, te słowa wypisał. Obok tego oświadczenia, które
się stało osnową pewnej krwawej tragedii, co całkowity brulion za całe czterdzieści groszy
wypełniła sobą od deski do deski - widniały wydrapane na murze nazwiska:  Stefan Żerom-
ski, uczeń klasy drugiej - a niżej, tuż pod tamtym:  Jan Strożecki, uczeń klasy drugiej . O ile
ów, z roku 1863, zanadto pilnie swe nazwisko zataił, o tyle mydwaj, uczniowie klasy drugiej,
czyniliśmy wówczas dla uwiecznienia naszych, co się tylko dato, co było w naszej mocy. Jan
Strożecki i pózniej czynił, co się tylko dało, co było w jego mocy: w najsroższy Sybir na wy-
trwaną z moskiewskim caratem chodził bez trwogi, a potem, po latach walki, we Francji,
godnie, jak przystało na towarzysza naszej ławy w kieleckiej szkole, zginął ratując tonącego
człowieka. Ale - o Janku! - jeśli siostry zakonne na któreś Godne Święta odmalują kapliczkę
bożą u podnóża Aysicy na leśnym skraju, i twoje jedyne epitaphium, i ślad mej glorii, naj-
większego poety między Aysicą i Radostową Górą, wniwecz pójdzie, w nieme i martwe wap-
no się zamieni, tak samo jako chwała rycerza w dole. Tylko konwalie i poziomki nię zapomną
o wolnych duszach rycerzy. Dookoła starej kaplicy w trawach bujnych woniejąc, pchać się
będą, jak zawsze na wiosnę, ku drzwiom roztworzonym, przechylać owoc rubinowy i kwiaty
białe poza próg spróchniały, jakby w zbożnym zamiarze, by bojownikom, zapomnianym
przez ludzi, oddać zapach swój, tymian pozgonny.
Zdobywanie przestrzeni za dni młodości za pośrednictwem mocy mięśniowej, która tak bez
wysiłku dawała sobie radę z odległościami, wycisnęło swój obraz niezatarty na pojmowaniu,
a raczej na uprzytomnianiu sobie wszelkich wymiarów. Miarą przestrzeni była i jest dla mnie
odległość różnych miejsc w tamtych stronach. Dwie wiorsty - to polna droga z Ciekot do
Wilkowa, trzy wiorsty - to gościniec z Krajna do Górna, trzy mile - to linia prosta z Kielc do
Świętej Katarzyny. Każda trudna, duża i ciężka praca jakiejkolwiek natury, literacka, biblio-
teczna czy inna, obrazowo i porównawczo mierzy się w mej wyobrazni, w mej sile mięśnio-
wej i nerwowej na wysokość góry Radostowej. Jestem oto u jej podnóża, w Leszczynach, w
Mąchocicach, w Bęczkowie - jestem na pierwszym garbie, na drugim, na trzecim - jestem
niedaleko wierzchołka - jestem na szczycie! Widzę już mój kres i mój cel: rodzinny dom!
Schodzę z rozmachem w dół. Otom już u granicy naszych pól.
Widzę drzwi, przekraczam próg... Upadam po trudzie na cichy i radosny spoczynek...
Jak ja, tak samo wszyscy dawni ludzie, którzy niegdyś wdzierali się na te góry i przemierzali
wielkie lasy, poili się tym samym jedlanym szumem, ten sam zapach wciągali nozdrzami i
tym samym czystym powietrzem napełniali płuca. Pierwszy, co wtargnął z oszczepem-li czy z
siekierą brązową w dłoni, z południa od strony Wiślan czy z północy od strony Mazowszam
przyszedł przed czasami, które ima i swoimi sposoby utrwala dla potomnych plotka człowie-
cza - drżał pewnie w sobie patrząc struchlałymi oczyma w puszczę Aysicy. Widział bowiem
wokół siebie drzewa srogie, zwartym ostępem stojące, wyniosłe, borem niedosięgłym dla
szybkolotnego spojrzenia wyległe w dal milami. Lękliwa cześć napełniała jego duszę, gdy
mierzył nieznane i niewidziane, grube, obłe, potężne pnie, podarte od przepęknięć i okapane
obarami żywicy, na sto łokci wybiegające pod niebo. Krzywymi pazurami korzeni wszcze-
pione między omszałe, sterczące i nawalone skrzyżale, między rumowie, które zwietrzały
kwarzec górski wytwarza - spłaszczonymi koronami chwiejące się za wiatrem tam i sam -
obwieszone ciemnozielonymi wieńcami igieł ulistwienia -obarczone licznymi ramionami
spławów potężnych - pachnące balsamicznym olejem w nasionach zawartym - śpiewały przed
nim własny poszum swój, puszczańskie wzdychanie, niemowny śpiew, który wszystko ludz-
kie zna i wspomina. Z ciemnej lasu głębiny szedł na jego duszę, nastawał i napastował głos
dawien-dawny, nieodmienny, głęboki - wysoki, ostrzeżenie i napomnienie, śmiech i płacz,
duma zamierająca w pustce głuchej. A skoro zamierała nuta lasowa, wyrywało się z puszczy
wycie wilka albo hukanie pochutliwe puchacza i przejmowało serce człowieka straszną bo-
jaznią.
64
Przychodzień ów tajnią czucia korzył się przed niemymi wielkodrzewami. Chciał zrozumieć
wygłos ich, jakoby zagmatwany i zamazany bełkot niemowy - ażeby w nim znalezć odpo-
wiedz na niepewność, tajemniczość i kruchość żywota.
Lecz w brzmieniu tym, podnoszącym się z milczenia i odchodzącym w milczenie, wiała nań
tylko wiadomość o śmierci nagłej a niespodziewanej. Toteż w trwodze swej wierzył, że w
boru tym tai się, kryje i oddycha wiatrem śpiewnym duch wszystkomogący, Świst-Poświst,
bożyszcze śmierci.
Przyjacielem mi był za dni młodości tamten pierwszy przychodzień. Lubiłem marzyć, jako się
skrada tymi samymi co ja zaroślami, wądołami, w których te same biegną potoki, łaskawością
pagórków i niziną mokrych smugów, ażeby polować na bobry brunatne, co na brzegach na-
szej czarnej rzeki kuliste swe chaty, żeromiona budowały - na puszyste, kasztanowate, wy-
smukłe i gibkie leśne kuny, których cenne skórki były rodzajem pieniądza - dziesięć na
grzywnę - środkiem wymiennym - na niedzwiedzia i wilka, na jelenia i srogiego dzika, co
dziesiątkowi kundlów dawał radę, gdy go stanowiły w oparzelisku - na chytrego lisa, na krę-
pego leniwca, czyściocha i ospalca borsuka i na sępa siadującego w widłach największego
drzewa w Aysicy. Lubiłem marzyć, jak z kopami skór kunich na ramieniu przemyka się le-
śnymi ścieżkami, które sam jeden zna, ku Tarżkowi u brzegu rzeczki Świśliny, na skraju la-
sów, gdzie już do puszczy docierają z dawna karczowane jednolite pola sandomierskiej uro-
dzajnej gliny. Tam to na targowisku starodawnym, jak pamięć ludzka zasięgnie, myśliwce i
kłusowniki, ludzie leśni, ludzie dzicy, ludzie waleczni spotykali się z ludzmi z polan i równin
pustych, z pól i niw, którzy siali żytnie i pszenne ziarno, mełli mąkę i umieli szczepić na
dziczkach owoc smakowity. W zamian za skóry kunie, borsucze i niedzwiedzie, za wilczury i
bobrowe kołnierze dostawali kowane żelazo i rzemień wyprawny, mąkę i sól, słodki owoc i
wypalone naczynie.
Tam także słuchali wieści o innych światach niż świat czarny. Słuchali wieści o mężach
dziwnych, co w Żmigrodzie wznoszą kamienną bożnicę, wodą naród pracowity polewają i
uczą miękkich zabobonów. Ludzie puszczy chętnie opuszczali targowisko na Tarżku i szli
nazad ku górom. Witali las radośnie, gdy się z góry najwyższej spadem nagłym osuwa w
zimnej doliny otchlisko niczym chmura gradowa. A gdy po jego błękitnych przegubach we
wnętrzu ciemnym, dla oczu niedosięgłym, obłok biały piął się ku szczytowi wyniosłemu, ra-
dowało się bezsłownie serce ich - serce nasze, zawżdy to samo serce ludzi puszczańskich.
Kędyś daleko, za Radostową i Kamieniem, w stronie południa było inne targowisko, na
wzgórzach, gdzie gródek polskiego krula ludnie wojenni zbudowali. Tam to, w podgrodziu,
goście r obcej strony, kupcy przebiegli, mieli na sprzedaż za skóry kunic broń nieczystą i
zmyślne naczynia z żelaza. Z tegoż gródka, na Kielcach wzniesionego, wyszedł węgierski
książę Emcryk i poniósł w ręku święty krzyż na Lysiec, gdzie już król polski imieniem Mie-
czysław a może Bolesław, przezwiskiem Chrobry a może Krzywousty - zbudował był kościół
niewysoki, gruby, sztuką dawną grecką z kamienia postawiony. Tenże król sprowadził dwu-
nastu braci benedyktynów, pochodzeniem i językiem Włochów, z góry Kassynu, i w klasztor-
ne na Ayscu osadzil. Długo szedł korzcnistą i piaszczystą drogą książę węgierski Emeryk w
towarzystwie biskupa krakowskiego Lamberta, niosąc ze czcią pięć ułamków Krzyża Święte-
go wprawionych w złoty krzyż o pięciu ramionach. Srogi lud leśny nic ważył się napastować
tych bezbronnych pątników. Ciążyła już nad jego samowolą mocna ręka królewska, a ślady
władzy tej zostały w nazwach gór: - góra Królewska, góra Książęca. Dopiero teraz, po ośmiu
wiekach, podłość zbójów wróciła do swej samowoli. Ody kule wojny zburzyły wieżę kościoła
na Świętym Krzyżu, ręka złodzieja wyłamała święte schronienie i zdarła złote blachy ze
szczątków Krzyża, a samo święte drzewo cisnęła kędyś między brud ziemi.
Nadszedł był czas, iż książę panujący w Krakowie darował łańcuch gór i błamy lasów kra-
kowskiej biskupiej stolicy. Kasztelanie pobrzeżne w Kielcach i Tarżku stały się ostojami i
siedzibami władzy nowych panów tego przestworu. Powstał w Tarżku - z czasem Tarczkiem
65
przezwanym - dworzec myśliwski biskupi. Tam władcy, którzy niejednokrotnie spychali z
tronu królów, zażywali puszczańskich wywczasów. Z gminu nieraz wyrośli, a dzięki cnotom,
wiedzy, ogładzie, przebiegłości i znawstwu rzeczy ziemskich, w auzońskich podpatrzonemu
krajach, na tak wyniosłe podniesieni siedlisko, stali się dobroczyńcami leśnej ziemi. Tworzyli
nowe miasta, jak Kielce i Bodzentyn - wśród dziczy nietrzebionej dzwigali podniebne kole-
giaty, wznosili zamki, wzorem włoskim zdobione - jakoby wstęgi wysnuwali z potężnych
dłoni mury obronne - napełniali miasta rzeszami sztukmistrzów. Z górnego i środkowego Po-
nidzia sprowadzali osadników z siekierą i sochą do trzebienia i karczowania skrajów lasu w
pobliżu grodu kieleckiego. Dawali wolę ludowi rolnemu w Woli Kopcowej, Radlinie, Górnie,
Leszczynach, Woli Jachowej, Napieńkowie. Trzon wyższy długo jeszcze trwał po staremu.
Kiedyś dopiero rolnicy podejdą bliżej, wyrąbią polany, gdzie bielą się Bieliny, ciągną się Po-
rąbki i wgryzą się w samą Aysicę i Krajno, wiszące na skłonie wysokim.
Jak niegdyś niezwyciężeni królowie i potężni krakowscy książęta, tak pózniej polowali tutaj
rycerscy biskupi - Lambert, Gedko, Prandota, Bodzanta, Florian Jelitczyk z Mokrzka, Paweł z
Przemankowa, Zbigniew z Oleśnicy, Gamrat, Zadzik i inni. Otoczeni zdrowym, wyniosłym,
zahartowanym w srogim klimacie, potężnym fizycznie, dzielnym i walecznym narodem gór-
skim, gminem szczwaczów, przebiegłych i czujnych ślakowników zwierza, chytrych, jakoby
cuchem psim obdarzonych kłusowników, wśród chartów, ogarów, kundlów na dziki, jamni-
ków na lisy i borsuki oraz wszelakiej innej psiarni, roznoszącej po szczytach i dolinach echa
wrzaskliwe - przebiegali puszczę odziani w pancerz, z oszczepem i łukiem w dłoni. Walczyli
pierś w pierś z włochatym niedzwiedziem, rozjuszonym wilkiem i srogim odyńcem, który,
ciapiąc groznie w stanowisku, szarpał kielcami psy i martwe miotał na strony.
Tam to spoczywał onego dnia, jak głosiła jedna z powieści, potężny Bodzanta na pochyłości
matki-góry. Miękki nasuwień, szatę tkaną, wzorzystą miał powierzch napierśnych blach.
Zsiadł z konia, runął na ziemię. Skinieniem dłoni odegnał zgraję pochlebców, wesołków, bła-
znów i wszelakich służalców. Precz kazał zabrać psy na smycze. Z rękoma założonymi pod
głowę, z nogami w skórzniach po pachwiny rozwalonymi szeroko, z oczyma zatopionymi w
niebie, gdzie białe chmurki sunęły ponad przypłaszczonymi głowicami, leżał na wznak. Słu-
chał, jak jedle niezmierne pieśń mu wywodzą jedyną, której słuchać warto, albowiem nigdy
nie wygasa i na sile nie traci - pieśń o przepotędze i zuchwałych żądzach młodości, i o zgniłej
rozpaczy starości - o pasjach i furiach ducha rozszalałego. Wołały go ku modlitwie lecącej w
niebo, gdyż przesmutnym wzdychaniem swoim trwogę poznania wszechrzeczy rzucały w
jego sumienie. Wspominały mu lata minione - odpłynione, których nie wróci nikt, nigdy.
Wspominały mu tajnice grzechów, w których był skowany jako kłodnik w ciemnicy. Nikt o
nich nie wiedział nic, jeno te drzewa. Pobudzały go, ponęcały i powabiały ku czemuści in-
szemu, nieznanemu. Przyciskał do serca swego pienie ich biskup Bodzanta poprzysięgając je
najmocniejszym zaklęciem, ażeby jeszcze śpiewały...
W ten to leśny kraj, jeszcze bezludny i nie zabudowany, dziedzinę biskupich łowów, gdzie
synowie boru snuli się na wzór zwierząt, tropiąc i zabijając zwierzęta oraz śmiałków, którzy
by z jakimkolwiek towarem ośmielili się ciągnąć korzenistym, piaszczystym i mokrym szla-
kiem z podgrodzia w Kielcach ku podgrodziu Bodzentyna - przybyli jednak nieustraszeni
ludzie i między świętokrzyskimi zbójcami właśnie obok starej drogi na dobre zasiedli. Byli to
anachoreci, benedyktyńscy eremici. Pobudowali sobie małe domki z pniów jodłowych, które
wicher z ziemi wyrwał i na trawę obalił. Wyszukiwali miejsca przy wodzie - ten ci przy zró-
dle burzliwym i kipiącym wieczyście, tamten przy strumieniu, co migoce w słońcu, mieni się,
połyskuje i błyszczy, a trzeci jeszcze niżej, nad potokiem zarośniętym tarniną, kalinami i
gąszczem leśnych malin, gdzie srokosze kują swe dzwonne pieśni, a zatajona kędyś kukułka
zabawia się w chowanego.
Domki ich do dnia dzisiejszego przetrwały, zamienione na przydrożne kapliczki, gdy eremi-
tów nie stało, pamięć o nich wygasła i gdy już nikt nie wie, nie pamięta, nie rozumie, czemu
66
to tutaj właśnie stoją te puste chatki boże. Owocześni przybysze nie lękali się niczyje j napa-
ści, gdyż nie posiadali nic zgoła, co by się dało zrabować. Pustelnicy ci prowadzili życie ostre
wstrzymując się po lat kilka, w największe nawet święta, od pokarmów mięsnych, niełatwo
przyjmując, i to czasem tylko -jałmużnę. Służyli ludziom ciągnącym tymi stronami poprzez
Kamień Kraiński czy brzegiem rzeki - za przewodników i udzielali noclegu zbłąkanym we
wielkich lasach. Pierwsi też pewnie rozmawiali z myśliwcami i osadnikami o tajemnicy bytu i
śmierci.
Gdy pierwszy anachoreta, pono Włoch rodem, przybył w tę puszczę ciemnozieloną, szum
jedlany wspominał mu pewnie niebo południa, widok Kampanii neapolitańskiej, błękitne wy-
spy w błękitnym morzu, widzialne jako skupienia mgły z góry Cassino - albo zachylenie
ziemskie najwdzięczniejsze na ziemi, gdzie morze w ląd się wlewa obok Santa Margherita
Ligure - ul mnichów. Wspominał mu srebrzystość drzewa oliwy, co spływa ku szkarłatom róż
w dole, róż, co wydają ze siebie Santa Rosa Mystica - ku drzewom czereśni i migdału, różo-
wiejącym i bielejącym za dni marcowych. Posępnica i żal ogarniały duszę człowieka z tam-
tych kwietnych i wonnych krain, a dziki urok lasu północy obcy mu był i wrogi. Lecz siła
ducha i niezłomna wola kazała w umartwieniu i modlitwie szukać lekarstwa na posępnicę i
żal. Nad jego chatą ciemnozielona puszcza szatański zawodziła świst-poświst i wypędzała go
stela. Toteż, gdy nie było już dlań powrotu, uciekał w górę, wyżej, coraz wyżej, ponad żądze
cielesne, ponad naturę ludzką, ponad naturę anielską., do wyciągniętych objęć Człowieka-
Boga.
Być może, iż jeden z tych to anachoretów, co polskiej był krwi i mowy, a szedł z rodu ludzi
dostojnych, mówił do zgromadzenia ludzkiego zrozumiałym polskim językiem owo kazanie o
świętej Katarzynie, które jest najdawniejszym zabytkiem pisanym tej starej mowy. Istniał-li
już wtedy kościołek ku czci tej świętej wzniesiony między eremami? Darowany najprzód
zakonowi bernardynów, a pózniej zakonowi sióstr bernardynek - przetrwał stulecia. Siostry
zakonne nauczyły lud okolicznych wsi czytać i pisać, robót ręcznych i rzemiosł. Zasadziły za
klasztorem swym ogród ozdobny, gdzie lilie najcudniejsze na ziemi zakwitają w czerwcowe
niedziele, ażeby zdobić ołtarz wielkiej męczennicy Katarzyny - i gdzie wychylały się ponad
mur wysoki kwitnące drzewa jabłoni. Potok w łożysko ujęty ze szmerem przelewał swe wody
wskroś ogrodu, a wielki, ciemny las trzymał w swym łonie ten rozkwitły wirydarz.
Lecz stare bóstwa domowe, leśne i polne nie pomarły. Strzygi i zmory, kostusie i morzyska
siedzą u progów, w węgłach i na poddaszach. Zły hasa drogami, czatuje na krzyżowych i
wałęsa się wokoło domostw. Mór w złe czasy wlecze się kolejami dróg, choć mu je zagra-
dzają osinowe krzyże. Wiara nie do wytrzebienia, głucha, ciemnonocna, leśna, swoja, skrycie
ciągnie się wsiami, koleinami, co teraz wdarły się aż pod szczyt Radostowej i na samą prze-
łęcz Kamienia, co rozsiadły się, jak Klonów lub Psary, na wyrąbanych polanach boru. Grasują
wciąż jeszcze czarownice, cioty i widmy, latają na szczyt Aysicy po tajemnicze zioła, rzucają
urok i sprowadzają nieszczęście. Odczyniają wszelkie choroby i uroki nieomylni, rodowici
wróże, lecząc starymi sposoby - zamawianiem według formuł dawnych, niezrozumiałych, na
podstawie splotów włosów, kawałków odzieży z wisielca, widełek nietoperza, mchu z krzyża
na rozstajnej drodze, wody wrzącej, węgli lub chleba.
Przyrosły czary nowe. Gdy stary zakonnik, kapelan u Świętej Katarzyny, w czasie podniesie-
nia dzwigał na wysokość oczu ciężką złotą monstrancję i wśród błękitnych dymów kadzidła
patrzał w ciżbę ciasno w kościołku stłoczoną - chowali się jeden za drugiego i kryli twarze w
dłoniach starzy  chłopcy świętokrzyskich wiosek, co ta na sumieniu mieli przecie niejedno.
Mówili bowiem szeptem najstarsi, że wtedy stary brat Kazimierz przez Przenajświętszy Sa-
krament widzi każdą zbrodnię ludzką jak na dłoni. Strach wielkooki szedł między chłopy.
A któż ciebie wypowie, co moc twoją uprzytomni, pieśni-potęgo:  Święty Boże, Święty
Mocny, Święty a Nieśmiertelny -zmiłuj się nad nami! - gdy ją ze siebie wyrzucali tłumem,
gromadą, wsiami, wtłoczonymi w odwieczny, grubomury, niski, mały kościół Świętej Kata-
67
rzyny! Prosili się po chłopsku, nisko, u kolan Boga -  Od powietrza, głodu, ognia i wojny -
zachowa j nas, Panie! - My grzeszni Ciebie Boga prosimy...
Nie wyprosili się od wojny! Przyszła sroga i straszna. Sroższa i czterykroć dłuższa niż samo
Powstanie. Jakoby gradowa burza przelatywała z kołatem i łoskotem ponad górami wysokimi
i nad niskością chałup.
Przychodziły z siekierami podłe Austriaki, żeby ciąć głuche lasy, których nawet bury Moskal
nie ważył się tykać. Lecz obroniła się dzika strona swymi wyrwami, kamienistością dróg,
wąwozikami górskimi z pieca na łeb, po których nawałnica swego czasu wody puszcza. Nie
dosięgły Aysicy!
Przyszła znowu na swe miejsce Polska. Nie zamienili Moskale klasztoru Świętej Katarzyny
na koszary konnicy, jak to było w ich planie, i nie przyłożył Austriak siekiery do korzenia
lasów. Stoi oto wciąż dom boży. Widać ze wszech stron białą jego wieżę w dolinie fiołkowej
od lasów, co z dala i z bliska ciągną ku niemu wielkimi pasmami. Jest jakoby zwornikiem, w
jedność ujmującym wielorakie pustkowie. Oko przybiega z obszarów i spoczywa na jego
białym kształcie, a wyrzezbiony w zrenicy - zachowuje w sercu na zawsze.
Żyj wiecznie, świątnico, ogrodzie lilii, serce lasów! Przeminęły nad tobą czasy złe, zlane
ludzką krwią. Ciągną inne, inne. Lecz któż może wiedzieć, czy z plemienia ludzi, gdzie
wszystko jest zmienne i niewiadome, nie wyjdą znowu drwale z siekiera-mi, ażeby ściąć do
korzenia macierz jodłową na podstawie nowego prawa, w interesie jakiegoś handlu lub czyje-
goś niezbędnego zysku. Jakie bądz bytoby prawo, czyjekolwiek by było, do tych przyszłych
barbarzyńców poprzez wszystkie czasy wołam z krzykiem: - nie pozwalam! Puszcza królew-
ska, książęca, biskupia, świętokrzyska, chłopska ma zostać na wieki wieków, jako las niety-
kalny, siedlisko bożyszcz starych, po którym święty jeleń chodzi- jako ucieczka anachoretów,
wielki oddech ziemi i żywa pieśń wieczności.
Puszcza jest niczyja - nie moja ani twoja, ani nasza, jeno boża, święta!
68


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żeromski Stefan Puszcza Jodłowa
Zeromski Stefan Zle przeczucie (m76)
Zeromski Stefan Zle przeczucie (m76)
Zeromski Stefan Po Sedanie (m76)
Zeromski Stefan Po Sedanie (m76)
Zeromski Stefan Legenda o bracie lesnym (m76)
Zeromski Stefan Elegia (m76)
Zeromski Stefan Ananke (m76)
Zeromski Stefan Ach, gdybym dozyl kiedy tej pociechy (m76)
Zeromski Stefan Zmierzch (m76)
Zeromski Stefan Zmierzch (m76)
Zeromski Stefan Godzina (m76)
00000049 Żeromski Puszcza jodłowa
Żeromski Stefan Ananke
Żeromski Stefan Trzy opowiadania
Żeromski Stefan Rozdziobią nas kruki i wrony
Żeromski Stefan Aryman mści się
Zeromski Stefan Aryman Msci Sie

więcej podobnych podstron