Bulyczow Kiryl Czarny kawior














Kirył Bułyczow
       Czarny Kawior


   Nie bacząc na stosunkowo niską cenę
konserwatywni mieszkańcy miasta Wielki Guslar niechętnie kupowali efektow­ne
puszeczki z barwnym portretem jesiotra i napisem „Czarny kawior". Sokole oko
klienta dostrzegało bowiem również wyko­nany malutkimi literkami dopisek:
"syntetyczny".
   Profesor Lew Chrystoforowicz Minc kiedyś tam czytał o
uwień­czonych sukcesem badaniach nad syntetycznym kawiorem i wiedział, że w
smaku nie ustępuje on prawdziwemu, a jeśli cho­dzi o wartości odżywcze -
nawet go przewyższa. Przy tym ka­wior syntetyczny miał być absolutnie
nieszkodliwy dla zdrowia. Wcześniej jednak nie udało się profesorowi
syntetycznego ka­wioru spróbować. Dlatego właśnie Lew Chrystoforowicz był
jed­nym z trzech mieszkańców Guslaru, którzy nabyli nowy pro­dukt w
drodze kupna.
   Wieczorem, przy herbacie, profesor Minc otworzył puszkę,
po­smarował kawiorem kanapkę. Ostrożnie odgryzł kawałek, zżuł i doszedł do
wniosku, że kawior rzeczywiście ma walory smako­we, jest odżywczy i
absolutnie nieszkodliwy. Ale czegoś mu bra­kuje... Odłożył wiec nadgryzioną
kanapkę i oddał się rozważa­niom nad problemem ulepszenia syntetycznego
kawioru. Potem doszedł do wniosku, że nie bodzie się tym zajmował - kawior
wynaleźli ludzie na pewno nie głupsi od niego, którzy swe eks­perymenty
doprowadzili do rozsądnych granic.
   - Nie - powiedział głośno. - Konkurować ze sobą nie
będziemy. Ale...
   Tu wstał od stołu, wziął pincetką ziarenko kawioru, położył
na szkiełku przedmiotowym i usiadł przy mikroskopie. Oglądając i preparując
ziarenko prowadził dalej głośne rozważania sam ze sobą - było to
przyzwyczajenie, będące skutkiem życia w samot­ności.
   - Rutyniarze - mamrotał. - Klapki na oczach. Kawior
wynaleźli. Jutro wynajdziemy kurze jajko. Co za dziwna maniera kopiować naturę i
zatrzymywać się w pół drogi.
   Następnego dnia profesor Minc kupił w sklepie zoologicznym
nieduże akwarium, nalał do niego wody z dodatkiem różnych środków, postawił
elektryczne słoneczko, nad akwarium powie­sił lampy radonową i promiennik
ultrafioletu, podłączył czujniki i termometry i zajął się innymi problemami. Po
dwóch tygod­niach śmiała myśl profesora wydała pierwsze owoce.
   Ziarenka kawioru - co prawda nie wszystkie - powiększył się
zauważalnie i wewnątrz, przez syntetyczną błonkę, z której zmył się nieszkodliwy
czarny barwnik, można było zobaczyć zwinięte w kłębuszek embriony.
   Po upływie następnego tygodnia, kiedy - rozerwawszy błonki
­malutkie, centymetrowe strzałki narybku zakłębiły się w akwa­rium,
uradowany, acz powściągliwy w ocenach profesor udał się nad mały, pod jesień
prawie wyschnięty, stawek za cerkwią Pa­raskewy Piatnicy i wlał do niego
zawartość akwarium.
   Był jasny, nieco wietrzny dzień wiosenny. Młodziutkie
listki do­piero co pojawiły się na brzozach, żabia ikra gronami wylęgała się
przy brzegu. Minc wyjął ikrę ze stawu, a potem, tuląc akwa­rium do piersi,
wyszedł na szosę i zatrzymał wywrotkę.
   - Niech mi pan odleje trochę benzyny! - poprosił profesor
u­przejmie. - Niedużo, ze dwa litry.
   - Czego?!
   Zdziwiony kierowca patrzył z góry na tęgiego starszego
męż­czyznę w zamszowej marynarce, opinającej krągły brzuszek. Mężczyzna
podsuwał mu pod nos akwarium i żądał benzyny. - Mam ogród - powiedział łysy. -
Robactwo oblazło. Truję. Dajcie benzynki.
   Otrzymaną benzyną (za takie pieniądze, jakby to nie była
benzy­na, a perfumy „Krasnaja Moskwa" profesor wlał do stawku. Zdawał sobie
sprawę, że postępuje jak wandal, ale waga ekspe­rymentu była tak wielka, że
dobro stawku musiało zostać odsu­nięte na plan dalszy.
   Profesor podkarmiał syntetycznie jesiotrzęta nie tylko
benzyną. Kiedyś Udałow, z dziada pradziada mieszkaniec Wielkiego Gus­laru,
spotkał Minca na peryferiach miasta, gdzie tkalnia sztucz­nego jedwabiu
wpuszczała do rzeki Guś kolorowe strużki mętnej cieczy. Na oczach Udałowa
profesor zaczerpnął ze strużki pełne wiadro i potaszczył je do miasta.
   - Co pan robi, Lwie Chrystoforowiczu? - zdziwił się Udałow.
­Przecież to ścieki!
   - No i świetnie! - odpowiedział wcale nie speszony
profesor. ­Im gorzej, tym lepiej!
   Produkty, które gwiezdnymi nocami profesor Minc wlewał do
stawku za cerkwią, był nader różnorodne - a przede wszystkim ­podejrzane z
wyglądu i obdarzone obrzydliwym zapachem. Lu­dzie, którzy z przyzwyczajenia
chodzili do pracy drogą koło stawku, nie mogli się nadziwić, co dzieje się z
malutkim zbiorni­kiem wodnym i zaczęli obchodzić stawek z daleka. Żaby także
z niego uciekły.
   Pewnego upalnego czerwcowego dnia, kiedy dalekie
powie­wy nadciągającej burzy poruszały ciężkie od zapachu bzów powietrze,
profesor przyprowadził nad stawek swojego przyja­ciela, Saszę Grubina.
Profesor niósł podrywko i wiadro. Grubin ­drugie wiadro.
   Na Grubinie stawek zrobił żałosne wrażenie. Trawa na jego
brzegach uschła, woda była bura i mętna, bez śladów jakiegokol­wiek życia.

   - Co się dzieje w przyrodzie - powiedział Sasza, stawiając
wiad­ro na trawie. - Klęska ekologiczna. Przemysłu w okolicy niby nie ma, a
stawek jednak umiera. I pachnie jakoś nieprzyjemnie...
   - Gdyby pan tu był wczoraj wieczorem... - uśmiechnął się
profe­sor. - Wylałem litr kwasu azotowego, wiadro mazutu i wsypałem woreczek
sproszkowanego azbestu.
   - Po co? - zdziwił się Grubin. - Przecież sam pan niedawno
rwał włosy z głowy nad sytuacją w przyrodzie!
   - Rwałem włosy z głowy - to nie to określenie -
odpowiedział Minc. - Dla mnie to po prostu tragedia...
   - Teraz to już nic nie rozumiem.
   - Zaraz pan zrozumie , uspokoił go Minc i wyjął z kieszeni
paczuszkę która rozsiewała wyjątkowo paskudny odór. - Zdo­byłem to z
najwyższym trudem - poinformował Grubina - nie chcieli dać...
   - A co to znowu?!
   - Ach, drobiazg - powiedział profesor i zawartość paczuszki
wrzucił do stawku.
   I w tym momencie woda w nim zakipiała, jakby wetknął weń
rozpalony pogrzebacz. Umiarkowanej potworności rybiska, któ­rych istnienie w
stawku wydawało się niemożliwe, rozpaczliwie walczyły o niejadalne pożywienie.
Grubin odskoczył.
   - Wiadro! - krzyknął Minc, podnosząc z ziemi podrywkę.
­Niech pan mocno trzyma!
   Zaczął wyłapywać ryby i wrzucać je do wiader. Po trzech
minu­tach były pełne. Kłębiły się w nich młode, wyłupiastookie
jesio­try.
   Parę sztuk zostawimy tu - zadecydował Minc po zakończeniu
operacji. - Dla kontroli i oczyszczenia stawku.
   Po drodze do rzeki Guś Lew Chrystoforowicz tłumaczył
Grubino­wi istotę śmiałego eksperymentu:
   - Żułem ten syntetyczny kawior i dumałem: jak stereotypowo
myślą nasi Apollinowie. Kawior jest drogi i smaczny. No to wy­naleźli tańszy
i gorszy. W rezultacie żaden postęp! Bo postęp jest możliwy przy odwadze
myślenia, śmiałości zderzania paradok­sów. To właśnie moja cecha - cecha
prowincjonalnego Marsja­sza. Jeżeli jest syntetyczny kawior, to co z
syntetycznymi jesiotra­mi?
   - Nonsens - powiedział Grubin.
   - Zgadza się. Nonsens. Pod warunkiem, że nie popatrzysz do
wiader, które niesiemy... W porządku, myślałem więc dalej. Być może ja, przy
moim wyjątkowym talencie, potrafię wyhodować z syntetycznego kawioru syntetyczne
ryby. Ale po wy? I tu mnie olśniło! Dla Sprawy!
   - Dla jakiej Sprawy? Wodę zatruwać?
   - Myślisz niby poprawnie, ale bez polotu - odpowiedział
profe­sor. - Nie truć, ale ratować! Jeżeli wyhoduje syntetyczną rybę, to ona
będzie odżywiać się syntetycznym żarciem. Czyli tym, co prawdziwym rybom w
stawach i rzekach do niczego się nie przydaje. Głównym surowcem do produkcji
syntetycznego ka­wioru są pochodne ropy naftowej. A czego jak czego, ale
tego świństwa jest w naszych zbiornikach wodnych więcej niż trze­ba. To
wszystko znaczy, drogi kolego, że jeżeli powstanie synte­tyczny jesiotr, to
będzie się on żywił ropą naftową i innymi pa­skudztwami, które trafiają do
rzek. To genialne odkrycie otwo­rzyło nowe horyzonty... Pozostało tylko
znaleźć potwierdzenie mojej hipotezy w praktyce, ale dochowałem się krzepkich
rybek, nie tylko z wielkim upodobaniem ćpających mazut i kwasy, lecz także
przyzwyczajonych do najobrzydliwszych produktów che­mii organicznej i
nieorganicznej, jakie trafiają się w zbiornikach wodnych. Rzeczywiście, na
pewien czas zatrułem stawek przy cerkwi. Ale za miesiąc woda będzie w nim czysta
jak łza. I taka woda będzie też w naszej rzece.
   Przyszli na miejsce. Niedaleko od fabryki mebli i tkalni
sztuczne­go jedwabiu, które wzbogacały wodę rzeki smugami ścieków, łączącymi
się wdzięcznie z tęczowymi plamami z pobliskiej bazy samochodowej, Grubin - do
głębi wstrząśnięty geniuszem profe­sora - zdjął buty, wlazł do wody i
wychlustnął wiadro z jesiotrzę­tami.
   - Hej! - krzyczeli z mostu siedzący tam smarkacze. -
Wędkarze na odwrót! Kto tak robi!
   Grubin odebrał od Minca drugie wiadro z podrastającymi
rybimi potworami i też wychlupnął je do wody. Widać było, jak wygłod­niałe
ryby rzuciły się na plamy mazutu i strugi ścieków.
   W drodze powrotnej Grubin zapytał: - A jeść się te jesiotry
da?
   - Niech ręka boska broni! - wykrzyknął profesor. - Ale po
o­czyszczeniu naszych rzek będzie w nich taka obfitość prawdzi­wych
jesiotrów, że kawioru najemy się do upojenia!
   - Trzeba by podzielić się doświadczeniami, zawiadomić
Mo­skwę...
   - Nie uwierzą - uciął profesor. - Mnie bardzo rzadko
wierzą. Niech się najpierw nasze jesiotry wykażą.
   Grubin, człowiek o wiele od profesora praktyczniejszy, udał
się następnego dnia do redakcji gazety „Sztandar Guslaru", aby po­gadać ze
swoim przyjacielem, Miszą Standalem. Ten obejrzał oczyszczony dokładnie w ciągu
doby stawek przy cerkwi Para­skewy Piatnicy, popatrzył, jak młode jesiotry z
zapałem żrą olej napędowy, którym karmi je Grubin, wpadł w zachwyt i wymusił na
redaktorze naczelnym zgodę na opublikowanie - póki sprawa się całkowicie nie
wyjaśni - następującej treści ostrzeżenia:
   „Uwaga wędkarze!
   W ramach eksperymentu wpuszczono do rzeki Guś specjalne
urządzenia oczyszczające wodę z ropy innych zanieczyszczeń. Dla celów
praktycznych urządzeniom tym nadano kształt ryb Jesiotrowatych, które w
rzeczywistości nie występują w naszych zbiornikach wodnych. Jeżeli urządzenie
tego typu znajdzie się w sieci lub zostanie złapane na wędkę, prosimy o
niezwłoczne wrzucenie go z powrotem do wody. Spożywanie takiej ryby gro­zi
ciężkim zatruciem! Urządzenia oczyszczające charakteryzują się wyraźnym zapachem
kwasu i nafty".
   Kiedy profesor prze­czytał notatkę, zauważył tylko:

   - Naiwny! Gdzie mój jesiotr da się złapać na wędkę! Dla
niego robak to trucizna.
   Mieszkańcy Guslaru szybko przywykli do widoku wyrosłych
przez lato potężnych rybiszcz, żerujących przy bazie samochodowej czy fabryce.
Jesiotrom, które zostały w stawku, także przyszło zmienić miejsce pobytu -
przeniesiono je do rzeki, po­nieważ karmienie ich stało się zbyt kłopotliwe.
A i stawek dawno zrobił się za ciasny.
   Pod jesień przyjechała z obwodu komisja, sprawdzająca
efek­tywność oczyszczenia zbiorników wodnych przy użyciu jesio­trów.
Komisja była nastawiona sceptycznie. Minc, który tego właśnie się spodziewał,
ukręcił z wierzby fujarko i, nie bacząc na zdumione uśmieszki kolegów, udał się
nad rzeko, wygrywając prościutką melodyjko. Jedynie Grubin domyślił się, że
profesor robi za nieszczelnego Marsjasza. , Rzeka Guś płynęła wśród zieleni,
wzbudzając zachwyt kryształo­wą czystością swej toni. Czysta była nie tylko
dzięki jesiotrom. Od miesiąca wstrząśnięci bajecznymi rezultatami eksperymentu
generałowie guślarśkiego przemysłu przestali wlewać do rzeki brudną wodę i inne
świństwa.
   Dyrektor bazy samochodowej - dawniej zacięty wróg
czystości, a teraz honorowy przewodniczący Towarzystwa Ochrony Przyro­dy -
oczekiwał komisji nad rzeką. Na oczach wszystkich napełnił wodą szklankę i
podniósł ją ku słońcu.
   - O pięć procent czyściejsza niż w Bajkale - oznajmił
dyrektor bazy.
   - Można sprawdzić laboratoryjnie - dodał po chwili.
   - W porządku - odparł przewodniczący komisji. - Doskonale.
A gdzie są te rzekome jesiotry?
   Na twarzy dyrektora odbiło się zmieszanie, ale był on
człowie­kiem prawdomównym, wiec szczerze odpowiedział:
   - Jesiotry się was nie doczekały. Odpłynęły. Profesor Minc
smętnie zaświstał na fujarce.
   - To znaczy wcześniej były, a teraz się zmyły? - powiedział
prze­wodniczący komisji.
   - Przedwczoraj widziałem ostatniego - odpowiedział
dyrektor. ­Normalna sprawa.
   - Nienormalna.
   - Tu już nie było nic do żarcia! To co miały robić?1
Szybciutko wpuści się prawdziwe.
   - Taak... - uśmiechnął się przewodniczący komisji. - Były i
nie ma...
   - Teraz to ich trzeba szukać w Północnej Dźwinie - oznajmił
dyrektor. - Posłaliśmy im nawet ostrzeżenie, żeby nie wyławia­li...
   - A z Marsjasza zdarli skórę - niezrozumiale dla wszystkich
­poza Grubinem - odezwał się profesor Minc.
   - To znaczy, że jechaliśmy, traciliśmy czas i państwowe
pienią­dze - w głosie przewodniczącego słychać było groźbę. - I co
zoba­czyliśmy?
   - Rezultaty udanego eksperymentu - powiedział Minc. - Tak
udanego, że jakby go wcale nie było...
   - No i woda jest czysta! - wykrzyknął dyrektor bazy
samochodo­wej.
   - Za to wyrażamy podziękowanie.
   Zapadło niezręczne milczenie. Wszyscy zrozumieli, że czas
się pożegnać... Bo i co tu da się zrobić?
   I nagle z oddali dobiegł warkot motorówki. Dyrektor bazy
zmarszczył czoło. W mieście Wielki Guslar ustanowiono niedaw­no przepis,
zabraniający używania motorówek.
   Pasażer łódki zobaczył ludzi na brzegu, ostro skręcił i
motorówka utknęła dziobem w mule.
   - Lekarza! - zawył z łódki dżentelmen w panamie i dżinsach.
­Przyjaciel mi się struł!
   - Czym się struł? - zainteresował się Minc.
   - Złapaliśmy wczoraj rybkę. Rano się podpiekło... - A duża
była ta rybka? - zapytał typa Minc.
   - Nie... Skąd...Nieduża. - Jesiotr?
   - A skąd pan wie? - dżentelmen w panamie nagle spłoszył się
i zaczął wycofywać w stronę dzioba motorówki, wyraźnie zamie­rzając odbić od
brzegu.
   - Miała tak z półtora metra? - zapytał domyślnie dyrektor
bazy. ­Głuszyliście dynamitem?
   - Ludzie! Nie bądźcie małostkowi! Tam człowiek kona!
   - Żeby nie poczuć zapachu kwasu i nafty - głosem pełnym
zadu­my powiedział Minc - trzeba zażyć potężną dawkę alkoholu... - Ależ my
troszeczkę...
   - Tak więc, szanowna komisjo - zaproponował dyrektor od
sa­mochodów - namawiam do podjęcia wycieczki na miejsce posto­ju tych
kłusowników i zaznajomienia się z doczesnymi szczątka­mi syntetycznego
jesiotra, który niestety nie zdołał daleko odpły­nąć od swego rodzinnego
gniazda. Po drodze zabierzemy lekarza i milicjanta...
   - Tam została tylko głowa - z przerażeniem wymamrotał typ.
­Myśmy ją zakopali.
   - Wystarczy głowa - przerwał mu dyrektor. Członkowie
komisji wahali się.
   Marsjasz spokojnie grał na fujarce.
   - Nie musimy tam jechać - powiedział Susza Grubin. - Nie
musi­my.
   I wskazał palcem na rozlewającą się za rufą łódki benzynową
plamę.
   Nagle wszyscy zobaczyli, jak ogromne rybsko z długim,
odrobinę zadartym pyskiem, pożera ową plamę, szeroko otwierając paszczę.
   - No i co? - zapytał Grubim wpadając wieczorem do
profesora. ­Nie zdarli skóry?
   - Co się odwlecze, to nie uciecze - z filozoficznym
spokojem odpowiedział Minc.

przekład : Anita Tyszkowska
    powrót






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bulyczow Kir Czarny kawior
Bułyczow Kirył Wspólna wola narodu radzieckiego
Bulyczow Kiryl Opowiadanie Uparty Marsjasz
Bulyczow Kiryl Opowiadanie Sniezka
Bulyczow Kiryl Napoj zapomnienia id 2190034
Bulyczow Kiryl Opowiadanie Wybor
Bułyczow Kirył Spotkanie tyranów pod Równem
Bulyczow Kiryl Rycerze na rozdrozach
Bulyczow Kiryl Przelecz
Bułyczow Kirył Co dwa buty to nie jeden
Bulyczow Kiryl
Bułyczow Kirył Spotkanie tyranów
Bulyczow kiryl Minione czasy id 2190031
Bulyczow Kiryl Opowiadanie Sublokatorzy
Bulyczow Kiryl Opowiadanie Jeniec milosci
Bulyczow Kiryl Opowiadanie Zostaw to chlopcze
Bułyczow Kirył Inna polana
Bulyczow Kiryl Antybohater
Bulyczow Kiryl

więcej podobnych podstron