LP VII IX Sienkiewicz Henryk Wspomnienie z Maripozy


Henryk Sienkewicz - Wspomnienie z Maripozy
Byłem tylko jakby przelotem w Maripozie i równie pobie\nie zwiedziłem jej
okolice. Byłbym się jednak dłu\ej zatrzymał i w mieście, i w hrabstwie, gdybym
był wiedział, \e o kilkanaście mil od miasta \yje w lesie prototyp mego Latarnika.
Przed niedawnym czasem pan M., który jednocześnie ze mną był w Kalifornii,
przeczytawszy Latarnika, opowiedział mi spotkanie z podobnym do niego zupełnie
polskim skwaterem. Opowiadanie to powtarzam wiernie co do treści.
...Po drodze do Big Trees, czyli olbrzymich drzew kalifornijskich, zajechałem do
Maripozy. Miasto to liczyło przed niedawnymi jeszcze laty do piętnastu tysięcy
mieszkańców, obecnie jest ich dziesięć razy mniej. Wiadomo, \e w Nowym
Świecie miasta rodzą się jak grzyby, ale te\ często mają \ywot motyli. Tak było i z
Maripozą. Póki rzeczka Maripoza przeświecała złocistym dnem, a na brzegach
osadzała zielonawe grudki drogiego metalu, roili się tu górnicy amerykańscy,
 gambusinos z Meksyku i kupcy z całego świata. Potem wszystko to
wywędrowało.  Złote miasta są nietrwałe, bo złoto prędzej czy pózniej musi się
wyczerpać. Dziś miasto Maripoza ma z tysiąc mieszkańców, a brzegi rzeki
Maripozy pokryły się ju\ na nowo gęstwiną wierzb płaczących, drzewa
bawełnianego i innych pomniejszych krzewów. Tam, gdzie dawniej górnicy
śpiewywali wieczorami:  I crossed Mississippi  , obecnie śpiewają kojoty. Miasto
składa się z jednej ulicy, na której najpiękniejszym budynkiem jest szkoła; drugie
po niej miejsce trzyma  Capitol , trzecie hotel pana Billinga, obejmujÄ…cy zarazem
grocerniÄ™,  saloon , to jest szynk, i  bakery , czyli piekarniÄ™. Kilka innych
sklepów świeci wystawami wzdłu\ ulicy. Ruch jednak handlowy jest tu bardzo
niewielki. Sklepy zaopatrują potrzeby samego tylko miasta, bo w okolicy mało jest
fermerów. Całe hrabstwo ma jeszcze nader nieliczną ludność, po większej zaś
części szumi olbrzymimi lasami, w których z rzadka siedzą skwaterowie.
Gdy dyli\ans nasz wje\d\ał do miasta, było w nim niezwykle ludno, przybyliśmy
bowiem w piątek, a to jest dzień targowy. Skwaterowie przywo\ą w ten dzień miód
do grocerni, w której w zamian zaopatrują się w rozmaite artykuły \ywności. Inni
przypędzają trzodę, fermerowie dostawiają zbo\e. Lubo emigracja napływa do
Maripozy bardzo pomaÅ‚u, znajdowaÅ‚o síÄ™ wszelako i kilka wozów emigranckich,
które łatwo poznać po białych, wysokich dachach i po tym, \e między kołami
zwykle upięty jest na łańcuchu pies, szop albo niedzwiadek. Ruch przed hotelem
panował niemały, gospodarz zaś hotelu, pan Billing, kręcił się na wszystkie strony,
roznosząc d\in, whisky i brandy. Na pierwsze wejrzenie poznał on we mnie
cudzoziemca jadącego do Big Trees, poniewa\ zaś tacy turyści stanowią
najpo\ądańszą dla niego klientelę, dlatego zajął się mną ze szczególną
troskliwością.
Był to niemłody ju\ człowiek, ale ruchliwy i \ywy jak iskra. Tak po jego ruchach,
jak i po twarzy łatwo było poznać, \e nie był to Prusak. Z wielkim ugrzecznieniem
wskazaÅ‚ mi mój pokój. ObjaÅ›niÅ‚, \e ju\ jest po brekfeÅ›cie, ale je\eli sobie \yczç,
podadzą mi natychmiast jeść w  dining room .
- Gentleman zapewne z San Francisco?
- O, nie. Z dalszych stron.
- All right! Zapewne do Big Trees?
- Tak jest.
- Je\eli pan \yczy sobie obejrzeć fotografie drzew, wiszą one na dole.
- Dobrze, zaraz zejdÄ™.
- Czy długo pan zabawi w Maripozie?
- Kilka dni. Potrzebuję odpocząć, a przy tym chcę widzieć okoliczne lasy.
- Polowanie tu doskonałe. Niedawno zabito pumę.
- Dobrze, dobrze. Tymczasem pójdç spać.
- Good bye! Na dole jest ksią\ka hotelowa, w której pan raczysz zapisać swoje
nazwisko.
- Dobrze...
Poło\yłem się spać i spałem a\ do obiadu, o którym oznajmiono uderzeniami pałki
w blaszaną górniczą miednicę. Zeszedłem na dół i przede wszystkim zapisałem się
do ksią\ki, nie omieszkawszy do swego nazwiska dodać:  from Poland . Następnie
udałem się do  dining roomu . Targ widocznie ju\ się skończył, handlujący
rozjechali się do domów, bo do obiadu zasiadło kilka tylko osób. Dwie familie
fermerskie, jakiś jegomość bez oka i bez krawata, miejscowa nauczycielka, która
widocznie stale mieszkała w hotelu, i jakiś starzec, o ile z ubioru i broni mogłem
wnosić - skwater. Jedliśmy w milczeniu przerywanym tylko krótkimi frazesami:
 Chciałbym panu podziękować za chleb lub  za masło , lub  za sól . W ten
sposób siedzący dalej od chleba, masła lub soli proszą o posunięcie tych
przedmiotów bli\ej nich siedzących sąsiadów. Byłem zmęczony i nie chciałem
rozpoczynać rozmowy. Rozglądałem się natomiast po pokoju, którego ściany, jak
rzekł pan Billing, były zawieszone fotografiami drzew olbrzymich. Więc  Father
of the Forest , czyli ojciec lasu, zwalony ju\. Nie mógł jednak udzwignąć swoich
4000 lat na grzbiecie!
Długość: 450 stóp, obwód 112. Aadny tatuś! Wierzyć się nie chce oczom i
podpisom.  Grizzled Giant : 15 łokci średnicy. No! nawet śydzi nasi namyślaliby
się, gdyby im kazano odstawić taką roślinkę do Gdańska. Dusza skakała mi z
radości na myśl, \e wkrótce zobaczę w naturze i własnymi oczyma tę grupę drzew,
a raczej wie\ kolosalnych, stojÄ…cych samotnie w lesie... od potopu. Ja, warszawiak,
ujrzę własnymi oczyma  ojca , dotknę jego kory, a mo\e kawał jej przywiozę do
Warszawy na dowód sceptykom, \e naprawdę byłem w Kalifornii. Człowiek, gdy
się tak zabłąka, samemu sobie wydaje się dziwnym i mimo woli cieszy się myślą,
jak to będzie opowiadał za powrotem i jak miejscowi sceptycy nie będą mu
wierzyli, by były na świecie drzewa mające pięćdziesiąt sześć łokci obwodu.
Rozmyślania te przerwał mi głos Murzyna:
- Czarnej kawy? białej?
- Czarnej, jak sam jesteś - chciałem odpowiedzieć, ale odpowiedz byłaby nietrafną,
stare bowiem Murzynisko miało białą jak mleko czuprynę i ledwo nogi włóczyło
ze starości.
Tymczasem obiad się skończył. Wstali wszyscy. Ojciec fermer zapchał sobie
\uchwy tytuniem, mama fermerka, siadłszy na biegunowym krześle, poczęła się
bujać zawzięcie, a córka jasnowłosa, grzywiasta Polly czy Katty, poszła do pianina
i po chwili usłyszałem:
-  Yankee Doodle is going down town...
- Nie mnie brać na Yankee Doodle! - pomyślałem sobie. - Od New Yorku do
Maripozy grają mi to panny na fortepianach, \ołnierze na trąbkach, Murzyni na
band\ach, dzieci na kawałkach wołowych \eber. Zapomniałem! Jeszcze na okręcie
prześladowała mnie Yankee Doodle. Z czasem w Ameryce zjawi się zapewne
choroba: Yankee-Doodle-fobia!
Zapaliłem cygaro i wyszedłem na ulicę. Lekki mrok ogarniał przestworze. Wozy
się porozje\d\ały, emigranci równie\. Było cicho i uroczo. Zachód rumienił się
zorzą, wschód ciemniał. Było mi jakoś wesoło i dobrze. śycie wydało mi się nader
przyjemnym, lekkim, swobodnym. Z ogródków przy domach dochodziły mnie
śpiewy, gdzieniegdzie wśród krzewów mignęła biała sukienka, gdzieniegdzie para
jasnych oczu. Co za śliczny był wieczór! Szkoda tylko, \e w Ameryce obywatele
mają zwyczaj wieczorami palić śmiecie na ulicy. Zapach dymu bardzo
niepotrzebnie miesza się oto z zapachem ró\ i świe\ą wonią pobliskich lasów. Od
czasu do czasu z przyległych do miasteczka pól i gęstwin dolatywały odgłosy
pukaniny ze strzelb, bo niemal wszyscy mieszkańcy Maripozy są myśliwymi;
zresztą ruch ju\ ustał, śmiecie dogorywały. Na ulicy spotkałem kilka osób i nie
wiem, czy mimo woli własne swoje usposobienie przeniosłem na twarze innych,
ale wśród łagodnych blasków zachodu wszystkie te twarze wydały mi się dziwnie
zadowolone, spokojne i szczęśliwe.
- Mo\e te\ - myślałem sobie - \yje się tu cicho, spokojnie i szczęśliwie, w tym
nieznanym, zapadłym w lasach kącie świata. Mo\e te\ w tej amerykańskiej
swobodzie dusza tak rozpromienia się i świeci łagodnym światłem jakby robaczek
świętojański. Tu przy tym i niegłodno, i niechłodno, i przestrzeni du\o, jest się
gdzie rozkurczyć, jest ręce gdzie wyciągnąć... A przy tym te lasy tak spokojne,
ach! jak spokojne!... Kilku Murzynów idących naprzeciw mnie śpiewało dość
dzwięcznymi głosami, szczęściem nie Yankee Doodle, ale Srebrne nitki.
- Dobry wieczór panu - rzekli uprzejmie przechodząc koło mnie.
I ludzie tu jacyś \yczliwi, grzeczni. Doprawdy, gdy przyjdzie starość, pomyślę
nieraz o tej cichej Maripozie. Z wysoka doleciał mnie głos \urawi ciągnących
gdzieś ku Oceanowi. Rozkołysałem się i rozmarzyłem. Dziwne zebranie wra\eń,
ale wróciłem do hotelu prawie rozrzewniony i jakiś tęskny. Począłem myśleć o
domu, o moich i tak\e zacząłem śpiewać, ale nie Yankee Doodle. O nie!
Śpiewałem:  U nas inaczej! inaczej! inaczej! ...
- Puk, puk, puk!
- Ciekawym, kto to być mo\e? - pomyślałem.
- Puk! puk!
- Come in.
Wszedł gospodarz. Co u licha! co za kraj! I ten ma minę zupełnie wzruszoną.
Zbli\a się do mnie, ściska mnie silnie za rękę i nie puszczajac mej dłoni, oddala się
na długość ramienia, patrząc na mnie tak, jakby mnie chciał błogosławić.
Otwieram usta i moje zdziwienie równa się jego rozrzewnieniu.
- Zobaczyłem w księdze hotelowej - mówi - pan jesteś z Polski?
- Tak jest. Czy i pan Polak?
- O nie! Jestem Badeńczyk.
- To pan był w Polsce?
- O nie! nigdy...
- A więc?...
Moje oczy otwierają się równie szeroko, jak usta...
- Panie - rzecze gospodarz - słu\yłem pod Mierosławskim.
- Tam do licha!
- To był bohater! to największy wódz w świecie! Jak\em szczęśliwy,
\e pana widzÄ™... Czy on \yje jeszcze?
- Nie, umarł.
- Umarł! - mówi Niemiec i siadłszy cię\ko opuszcza ręce na kolana, a głowę na
piersi.
Nie wiedziałem sam, co mam robić. Nie podzielałem entuzjazmu pana Billinga dla
M., ale w tej chwili entuzjazm ten był mi miłym i pochlebiał mi. Tymczasem pan
Billing zwycię\a swój smutek i uwielbienie jego dla M. płynie kaskadą, wobec
której niczym Niagara albo Yosemita Falls. O uszy moje obijają się imiona kilku
bohaterów staro\ytności, kilku ze średnich wieków, następnie Waszyngtona,
Lafayetta, Kościuszki i Mierosławskiego; potem słyszę wyrazy takie, jak swoboda,
postęp, cywilizacja - słyszę setkami, tysiącami. Wymowny jenerał miał widocznie
wymownych szeregowców.
- To był człowiek idealny! - wykrzykuje na koniec mój gospodarz.
- Był czy nie był, mniejsza o to! - myślę sobie - ale faktem jest, \e ty, pozytywny
Niemcze, jeśli masz w sobie coś idealnego, to dziwnym zbiegiem okoliczności
zawdzięczasz to Polakowi. Gdyby nie on, ergo, gdyby nie my, myśl twoja nie
uleciałaby mo\e nigdy ponad dolary, business i zyski ze swego hotelu. Aapałbyś
tylko chciwie turystów jadących do Big Trees i skakał koło nich, jak koło mnie
skakałeś, a teraz oto duch wy\szy dmie przez ciebie jak przez dudy organów - i
wyrzucasz słowa, które ju\ skwaśniały jak stare piwo w Europie, ale które nie
przestały być najszlachetniejszymi słowami, na jakie się zdobył język ludzki. W
starej Europie jest tylko mo\e jedyny kÄ…t, gdzie je biorÄ… jeszcze na serio i czasem
wymawiają ze łzą w oku, a czasem z bólem, \e inni poniewierają tymi skarbami
lub na nich gwi\d\Ä…, jak na dziurawych orzechach. Ale trudno... I o owym kÄ…cie
czasem tak\e... trudno - o jak trudno! Co za poczciwy jakiÅ› Niemiec; nie imponuje
mu nic a nic Sadowa ani Sedan, on tylko wspomina M. i swoje Badeńskie. Co za
poczciwy Niemiec! Adres jego: Billing's Hotel, Kalifornia, Maripoza County.
Warto zanotować adres takiego Niemca. Trzeba\ a\ do Maripozy po niego jechać!
All right!
On tymczasem powtarza:  Ach ten M...! , i obciera oczy, wyraznie obciera oczy.
Dusza złota!
- Tak mi miło, \e pana widzę, jakbym się napił whisky z imbirem! - mówi do mnie.
Ściska moją dłoń, ściska ją po raz drugi, trzeci i zabiera się ku drzwiom. Przy
drzwiach wali się ręką w czoło, a\ plasło.
- Ale! - mówi. - Otom zapomniał! Przecie tu jest pański rodak.
- W Maripozie?
- Nie, on mieszka w lesie. Ale w piÄ…tek przyje\d\a na targ z miodem i zostaje na
noc. Stary człowiek. Bardzo dobry, bardzo dobry! On tu ju\ jest ze dwadzieścia lat.
Jeszcze tu nikogo nie było, jak on przyszedł. Jutro go panu przyprowadzę.
- Jak\e siÄ™ nazywa?
Niemiec staje i poczyna się w głowę drapać, jak pierwszy lepszy polski Bartek.
- O! I don't know! Nie wiem! - mówi. - Coś bardzo trudnego.
Nazajutrz, ledwiem wstał, ju\ mój Niemiec jeszcze przed brekfestem
przyprowadził mi rodaka.
Natychmiast poznałem w nim starca, który wczoraj jadł ze mną obiad.
Był to człowiek wysoki, bardzo nawet wysoki, ale pochylony mocno. Miał białą
głowę, białą brodę i niebieskie oczy, które utkwił we mnie od razu z jakąś dziwną
uporczywością.
- Zostawiam panów samych - rzekł Niemiec.
Zostaliśmy tedy sami i patrzyli na siebie przez długi czas w milczeniu. Po
prawdzie, byłem jakiś zmieszany widokiem tego starca, podobniejszego do
Wernyhory ni\ do przeciętnego rodaka.
- Zwę się Putrament - ozwał się starzec. - Aza nazwisko moje obce jest uszom
twoim?
- Nazwisko moje M. - odparłem. - Pańskie obiło mi się o uszy. Zdaje się z Litwy?
Coś istotnie przypominało mi się z Pana Tadeusza, coś  Putrament z Pikturną w
opowiadaniu Protazego o procesach.
Starzec przyło\ył rękę do ucha.
- Hę? - rzekł.
- Zdaje mi siÄ™ z Litwy?
- Podnieś głos twój, albowiem wiek zepsował uszy moje i głuchą jest starość moja
- odrzekł pan Putrament.
- Czy on kpi sobie ze mnie, czy ja głupi jestem? - pomyślałem - ale coś ten
staruszek mówi językiem proroków. Có\ za oryginały spotykam w tej Maripozie?
- Pan dawno z kraju? - spytałem.
- Dwadzieścia dwa lata tu mieszkam i zaprawdę, pierwszym jesteś, którego
oglÄ…dam ze stron ojczystych, gwoli czemu wzruszone jest serce moje i uradowana
dusza we mnie.
Rzeczywiście, starzec mówił głosem dr\ącym i wydawał się bardzo wzruszony. Co
do mnie, byłem tylko zdziwiony. Nie siedziałem dwadzieścia lat w lesie, Polaków
widziałem niedawno w San Francisco i nie miałem powodu się rozczulać. Miałem
natomiast trochę ochoty wykrzyknąć: co za styl! śeby tak kto do mnie mówił przez
dobę, to bym chyba zaczął wyć... Brr!... Tymczasem starzec wpatrywał się we mnie
uporczywie i myśl jego zdała się pilnie pracować. Kilka razy jakby pragnął mówić
i uciął. Widocznym było, i\ sam czuł, \e nie wyra\a się jak ka\dy inny człowiek.
Mówił zresztą bardzo poprawnie, ale z trudnością.
- W ziemi dalekiej stę\ał język mój i związały się wargi moje...
- Co prawda, to nie grzech! - pomyślałem.
Ale wesołość opuszczała mnie. Robiło mi się jakoś przykro i uczułem pewien
wyrzut sumienia. Jak sobie tam mówi, tak mówi ten starzec - myślałem - ale mówi
ze wzruszeniem, z głębokim smutkiem i szczerze, a ja oto jakbym podrwiwał sobie
z niego.
I mimowolnie wyciągnąłem ku niemu obie ręce. Wziął je i przycisnął silnie do
swych piersi, powtarzajÄ…c:
- Rodak! rodak!
Takie uczucie drgało w jego głosie, \e chwyciło mnie wprost za serce.
W ka\dym razie miałem przed sobą dziwną zagadkę, a mo\e bardzo smutną.
Począłem tedy patrzeć na niego, jakbym patrzył na starego ojca. Posadziłem go z
uszanowaniem na krześle i sam usiadłem koło niego. On wcią\ patrzał na mnie.
- Co słychać w ziemi naszej? - spytał.
Rozpuściłem język jak kołowrot, starając się tylko mówić głośno i jasno. W ten
sposób gadałem z pół godziny, a w miarę słów moich szanowna jego głowa kiwała
się smutno - lub uśmiech występował mu na usta. Powtórzył raz zdanie Galileusza
i częstokroć zadawał mi pytania, zawsze tym samym powa\nym, dziwnym i
niewytłumaczonym dla mnie stylem.
Wszystko, com mu opowiadał, zajmowało go nad wszelki wyraz. Cała jego dusza
zbiegała się do oczu i ust. śyjąc samotnie wśród lasu mo\e on dni całe myślał
tylko o tym, co płynęło teraz z ust moich.
Dziwny starcze, dziwna raso ludzka, która na najodleglejsze krańce świata niesiesz
jedną myśl i jedno uczucie! Tym \yjesz w lasach, w pustyniach i nad morzem -
unosisz ciało swoje, a duszy oderwać nie umiesz - i chodzisz jak błędna między
innymi ludzmi! Ale rasa ta wymiera z wolna. Ja wam opowiadam o jednym z
ostatnich.
Opowiadanie zda się wymysłem, a jest rzeczywistością. Putrament mo\e \yje
jeszcze w swoim lesie, w bliskości Maripozy. Z opowiadań jego dowiedziałem się,
co następuje: Był pasiecznikiem, jak większość skwaterów. Nie jest zbyt ubogi.
Pszczoły zarabiały na jego \ycie. Zestarzawszy się, wziął pomocnika, małego
Indianina, który dogląda pasieki. Mówił, \e sam dotychczas jeszcze co dzień
poluje. Zwierzyny w pobli\u Maripozy jest mnóstwo: jeleni, antylop i ptastwa
wszelakiego moc nieprzebrana.
Niedzwiedzie przerzedziły się znacznie. Jego  canyon jest jednym z
najpiękniejszych w okolicy. Przy domu jest cudny strumień, tworzący mnóstwo
kaskad - zresztą skały i góry, a na nich las i las nieprzebyty... Cisza, spokój...
Zapraszał mnie mocno, bym go odwiedził, ale musiałbym z powrotem czekać a\
do następnego piątku, więc z \alem nie mogłem przyjąć zaproszenia. Mówił ciągle,
jak jaki Abraham lub Jakub... SÅ‚owa: aza, azali, zaprawdÄ™, lepak, przecz i w\dy -
powtarzały się w jego ustach co chwila. Czasami zdawało mi się, \e mam przed
sobą jakiegoś człowieka z czasów Górnickiego lub Skargi, który pod ziemią
przewędrował do Maripozy i zmartwychwstał tu lub \ył od owych czasów, jak owe
Big Trees pobliskie. Ale prócz tego starego języka była w mowie jego jeszcze i
jakaś dziwna uroczystość, polegająca na toku zdań, na mnóstwie pleonazmów, na
szczególnych określeniach. Postanowiłem wreszcie rozwiązać zagadkę.
- Powiedz mi, szanowny panie, skąd ci się wziął ten język? Język to nie dzisiejszy,
ale stary, którym ju\ nie mówią w Polsce.
Uśmiechnął się. - Jedną ksią\kę mam w domu: Biblię Wujka, którą czytuję co
dzień, abym nie zapomniał mowy mojej i nie stał się niemym w języku ojców
moich...
Teraz zrozumiałem. Przez kilkadziesiąt lat w zapadłej Maripozie nie widział ani
jednego Polaka, nie mówił z nikim. Czytywał więc Wujka, i nic dziwnego, \e nie
tylko jego słowa, ale i myśli uło\yły się do miary Biblii. Inaczej ju\ po polsku nie
umiał i nie mógł umieć; oddawał to, co czerpał. Nie chciał tylko za nic w świecie
zapomnieć. Miał zwyczaj czytywać głośno swoją Biblię ka\dego ranka. Zresztą nic
więcej nie dochodziło go ze stron ojczystych, nic, znikąd - chyba tylko szum lasu
kalifornijskiego przypominał mu szumy litewskie.
Gdyśmy się \egnali, rzekłem:
- Za miesiÄ…c wracam do kraju. Czy nie masz pan jakich krewnych? brata, swata,
kogokolwiek, komu byś mógł dać znać o sobie?
Zamyślił się, jakby szukał w pamięci jakich najdalszych krewnych potem począł
potrząsać głową:
- Nikogo... nikogo... nikogo...
A jednak ten starzec czytywał Wujka i nie chciał... zapomnieć.
Po\egnaliśmy się.
- Niech cię prowadzi Pan! - rzekł mi na drogę.
On zaraz wyjechał do lasu - ja, w dwa dni potem, do Big Trees. Gdym wsiadał do
dyli\ansu, mister Billing wstrząsał moją ręką, jakby ją sobie chciał urwać na
pamiątkę, i powtarzał:
- To był wielki człowiek, panie, ten M... Good bye! Good bye! Sehr grosser Mann!
W kwadrans potem otoczyły mnie lasy Maripozy. Nazajutrz rankiem myślałem
sobie: w tej chwili stary Putrament czyta głośno w kanionie swoją Biblię...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
LP VII IX Orzeszkowa Eliza Tadeusz
LP VII IX Mickiewicz Adam Grażyna
Sienkiewicz Henryk stary sluga
Sienkiewicz Henryk Janko Muzykant
henryk sienkiewicz

więcej podobnych podstron