Drobiazgi2


9






























DARMOZJADY
Mieszczanin Michaił Zotow, staruszek koło siedemdziesiątki, niedołężny i samotny,
obudził się z zimna i, jak to w jego wieku się zdarza, łamania w całym ciele. Świeczka przed
świętym obrazem już zgasła i w pokoju było ciemno. Zotow podniósł zasłonę i wyjrzał przez
okno. Gęste chmury na niebie zaczynały blednąć i powietrze robiło się przezroczyste

musiało więc być po czwartej, nie później.
Zotow pochrząkał, pokaszlał i wstał kuląc się z zimna. Jak zwykle długo stał przed
obrazem i modlił się. Odmówił "Ojcze nasz", "Matkę Boską", "Wierzę" i pomodlił się za
spokój duszy wielu zmarłych. Kim byli ci zmarli, już od dawna nie pamiętał i modlił się
wyłącznie z przyzwyczajenia. Tak samo z przyzwyczajenia pozamiatał pokój i przedsionek i
nastawił pękaty samowar na czterech nogach z czerwonej miedzi. Bez tych codziennych
czynności nie wiedziałby, czym wypełnić swoją starość.
Nastawiony samowar rozgrzewał się powoli, aż nagle zadudnił drżącym basem.

O, zadudnił!
burknął Zotow.
A pocałuj ty mnie w nos!
I tu przypomniał sobie, że śnił mu się tej nocy piec, a to oznacza zmartwienia i troski.
Tylko sny i przepowiednie mogły pobudzić go jeszcze do myślenia. Zaczął więc z
przyjemnością się zastanawiać: co znaczy dudnienie samowara i jaki smutek przepowiada
piec? Sen sprawdził się natychmiast: kiedy Zotow wypłukał czajnik i chciał zaparzyć herbatę,
okazało się, że pudełko jest puste.

Nie życie, a katorga!
marudził przesuwając językiem w ustach okruchy czarnego
chleba.
Co za pieskie życie! Nawet herbaty nie mam! Co innego, jakbym prostym chłopem
był, a to mieszczanin, kamienicznik! Hańba!
Marudząc i mówiąc do siebie, Zotow włożył podobne do krynoliny palto, wsunął nogi w
ogromne, niezgrabne kalosze (uszyte przez szewca Prochorycza w 1867 roku) i wyszedł na
dwór. Powietrze było szare, zimne, nieruchome i ponure. Wielkie podwórko, porośnięte
kędzierzawym rzepem i usłane żółtymi liśćmi, srebrzyło się z lekka jesiennym szronem. Cisza
i spokój. Zotow usiadł na stopniu pochylonego ganka i jak co dzień, podbiegł do niego Łysek,
duży wyliniały kundel, biały z czarnymi łatami, który już ledwo się ruszał i miał przymknięte
prawe oko. Zbliżał się nieśmiało i tchórzliwie się kręcąc jakby stąpał nie po ziemi, a po
nagrzanym piecu. Całe jego niedołężne ciało mówiło jak bardzo się boi. Zotow udawał, że go
nie widzi, ale kiedy pies, niepewnie ruszając ogonem i kręcąc całym ciałem, liznął go w
kalosze, gniewnie tupnął nogą.

A poszedł mi stąd, żebyś zdechł!
krzyknął.
Przeklęty
y!
Łysek odszedł parę kroków i siadł, nie spuszczając z pana swego jedynego oka.

Diabelskie nasienia!
ciągnął Zotow.
Tylko mi was, przeklętych, brakowało!
I z nienawiścią popatrzył w stronę szopy z krzywym, porośniętym dachem; zza jej drzwi
gapił się na niego duży koński łeb. Zachęcony chyba tym, że pan patrzy w jego stronę, łeb
zaczął się ruszać, naparł do przodu i na podwórko wyszedł siwy, cienkonogi koń z
zapadniętym brzuchem i kościstym grzbietem, tak samo niedołężny jak Łysek i tak samo
nieśmiały i zahukany. Zatrzymał się niezdecydowany jakby się zmieszał.

A żeby was...
powiedział Zotow.
I kiedy to zejdziecie z moich oczu, faraony
przeklęte... A może jedzenia jeszcze sobie życzycie!
skrzywił rozzłoszczoną twarz w
pogardliwym uśmiechu.
Proszę bardzo, już się robi! Dla tego pięknego kłusaka najlepszego
owsa ile zechce! Proszę! Służę uprzejmie! I wspaniałego bezcennego psa też jest czym
nakarmić! Jeżeli nie chce chleba, to może wołowinki?!
Zotow marudził przez pół godziny, wściekając się coraz bardziej; w końcu, nie mogąc
dalej znieść wezbranej w nim złości, podskoczył, zatupał kaloszami i zaczął wrzeszczeć na
całe podwórko:

Nie jest moim obowiązkiem was karmić, darmozjady! Nie jestem milionerem jakimś,
żebyście mnie objadały i opijały! Sam nie mam nic do jedzenia, mordy przeklęte, żeby was
cholera wzięła! Ani uciechy z was, ani pożytku, tylko nieszczęścia same i wydatki! Czemu nie
zdychacie? Co za ważniaki z was takie, że nawet śmierć się was nie ima? A cholera z wami,
żyjcie, ale karmić was nie mam zamiaru! Dosyć! Nie będę!
Oburzał się, wrzeszczał, a koń i pies stały i pokornie słuchały. Nie wiadomo, czy te dwa
darmozjady rozumiały, że wypominają im kawałek chleba, ale ich brzuchy zapadały się coraz
bardziej, a one same coraz bardziej się kuliły, przygasały i robiły się coraz bardziej zahukane.
Ich pokora całkowicie rozzłościła Zotowa.

Wynocha!
zawołał w jakimś uniesieniu.
Wynocha z mojego domu! Zejdźcie mi z
oczu! Nie mam obowiązku trzymać na podwórku różne paskudztwo! Wynocha!
Stary pobiegł do bramy, otworzył ją, podniósł z ziemi pałkę i zaczął wyganiać z podwórka
swoich darmozjadów. Koń pokręcił głową, poruszał łopatkami i pokuśtykał do bramy, pies za
nim. Zwierzęta wyszły na ulicę, przeszły ze dwadzieścia kroków i zatrzymały się koło płotu.

Ja wam dam!
pogroził im Zotow.
Wygoniwszy darmozjadów od razu się uspokoił i zaczął zamiatać podwórko. Zerkał od czasu do
czasu za bramę: koń i pies stały jak wryte koło płotu i ponuro gapiły się w jego stronę.

No, spróbujcie beze mnie sobie poradzić!
burczał stary czując, że ulżyło mu na sercu.

Niech kto inny teraz wami się zaopiekuje! A ja jestem skąpy i zły...u mnie paskudnie się żyje,
więc u innych spróbujcie... Tak to...
Nacieszywszy się widokiem strapionych darmozjadów i nagderawszy do woli, Zotow
wyszedł za bramę i krzyknął ze wściekłą miną:

I czego stoją? Na kogo czekają? Sterczą pośrodku drogi i przejść przeszkadzają! Jazda
mi na podwórko!
Koń i pies, pełne skruchy, spuściły głowy i skierowały się do bramy. Łysek cichutko
skomlał
chyba uważał, że nie jest wart przebaczenia.

Proszę bardzo, mieszkajcie tu, ale jedzenia
figę dostaniecie!
powiedział Zotow,
wpuszczając ich na podwórko.
Możecie nawet zdechnąć z głodu.
Słońce zaczęło przebijać przez poranną mgłę; jego ukośne promienie mknęły po jesiennym
szronie. Rozległy się głosy i kroki. Zotow odstawił miotłę na miejsce i poszedł do swego
kuma i sąsiada Marka Iwanycza, który prowadził sklepik spożywczy. Usiadł u niego na
rozkładanym krześle, westchnął z powagą, pogłaskał brodę i zaczął rozmowę o pogodzie. Od
pogody kumowie przeszli do nowego diakona, od diakona do chórzystów
i rozmowa się
potoczyła. Za rozmową i czas mijał niezauważalnie, a kiedy chłopiec ze sklepiku przytaszczył
duży czajnik z wrzątkiem i kumowie wzięli się za picie herbaty, czas poleciał szybko jak ptak.
Zotow ogrzał się, poweselał.

Mam do ciebie prośbę, Marku Iwanyczu
zaczął po szóstej szklance, bębniąc palcami po
ladzie.
Bądź tego...łaskaw, pożycz i dziś miarkę owsa.
Zza dużej skrzyni na herbatę, za którą siedział Mark Iwanycz, rozległo się głębokie
westchnienie.

Daj, bądź łaskaw
ciągnął Zotow.
Herbaty, niech tam, nie dawaj dzisiaj, a owsa daj...
Wstyd prosić, zamęczyłem cię już swoją nędzą, ale... koń głodny.

Dać można
westchnął kum.
Czemu nie? Ale na kiego czorta, powiedz, te zdechlaki
trzymasz? Żeby jeszcze koń porządny jakiś był, a to
tfu! Pożal się Boże... A pies
toż sam
szkielet! Na cholerę je karmisz?

A co mam z nimi zrobić?

Wiadomo co. Na rakarnię do Ignata zaprowadzić
i po sprawie. Dawno powinny były
tam się znaleźć. Tam ich miejsce.

Może i masz rację!.. Chyba tak...

Żyjesz z jałmużny i jeszcze bydło trzymasz
ciągnął kum.
Owsa mi nie szkoda...
Niech ci będzie, ale więcej już, bracie, tego... nie mogę ciągle dawać. Końca twej nędzy nie
widać! Daję, daję i nie wiem, kiedy to się skończy.
Kum westchnął i pogłaskał czerwoną twarz.

Umarłbyś już, czy co!
powiedział.
Żyjesz i sam nie wiesz po co... Jak Boga kocham!
A jak Pan Bóg śmierci nie zsyła, poszedłbyś dokądś, do przytułku czy do schroniska.

Po co? Krewnych mam... Wnuczkę ...
I Zotow zaczął długo opowiadać, że gdzieś na chutorze mieszka jego wnuczka Głasza,
córka kuzynki Kateriny.

Ma obowiązek mnie karmić!
mówił.
Dom jej zostawię, to niech karmi! Wezmę i
pójdę do niej. To, wychodzi, Głasza... córka Kati, a Katia
brata mego Pantieleja pasierbica...
rozumiesz? Dom jej zostawię... Niech mnie karmi!

No właśnie! Zamiast na cudzy koszt żyć, dawno trzeba było do niej iść.

I pójdę! Jak Boga kocham, pójdę. Ma obowiązek!
Kiedy godzinę później kumowie wypili po kieliszeczku, Zotow stanął pośrodku sklepiku i
powiedział z zapałem:

Od dawna do niej się wybieram! A nawet dziś jeszcze pójdę!

Ano tak! Miast tutaj bez potrzeby łazić i z głodu zdychać, dawno byś poszedł na chutor.

Zaraz pójdę! Przyjdę i powiem: bierz mój dom, a mnie karm i szanuj. Ma obowiązek! A
jak nie, to nie ma ani domu, ani mego błogosławieństwa! Żegnaj, Iwanyczu!
Zotow wypił jeszcze kieliszek i, zapalony nowym pomysłem, poleciał do domu... Po wódce
go rozebrało, w głowie się kręciło, nie położył się jednak do łóżka, spakował całe swoje
ubranie do tobołka, pomodlił się, wziął do ręki pałkę i wyszedł z domu. Przeszedł całą ulicę
nie oglądając się za siebie, coś mamrocząc pod nosem i stukając pałką o kamienie, aż znalazł
się w polu. Do chutoru było z jakieś dziesięć
dwanaście wiorst. Szedł po suchej drodze,
patrzył na miejskie stado bydła, które leniwie przeżuwało żółtą trawę, i rozmyślał o nagłej
zmianie w swoim życiu, której tak zdecydowanie dokonał. Myślał i o swoich darmozjadach.
Wychodząc nie zamknął bramy, żeby mogły iść, dokąd chcą.
Ale nie zdążył pokonać i wiorsty, jak usłyszał z tyłu kroki. Obejrzał się i gniewnie
zamachał rękami: za nim, z opuszczonymi głowami i podkulonymi ogonami, cicho stąpały
koń i Łysek.

A poszły z powrotem!
zamachnął się na nie.
Zatrzymały się, popatrzyły na siebie, potem na niego. Ruszył dalej, a one za nim. Wtedy się
zatrzymał i zaczął się zastanawiać. Nie mógł iść do mało znajomej wnuczki Głaszy z tymi
stworzeniami, nie chciał też wracać z powrotem i zamykać ich na podwórku, a i jak tu
zamkniesz, kiedy brama do niczego.
"Zdechną w szopie
myślał Zotow.
Może rzeczywiście do Ignata?"
Chata Ignata stała na pastwisku, jakieś sto kroków od szlabanu. Skierował się
niezdecydowany w jej stronę nie wiedząc, co robić. Kręciło mu się w głowie i miał ciemno
przed oczami...
Nie pamiętał dobrze, co się działo na podwórku rakarza Ignata. Przypominał mu się
później wstrętny, ciężki smród skóry, smaczna para, unosząca się nad barszczem, który
chłeptał Ignat, kiedy przyszedł Zotow. Widział jak we śnie, jak Ignat, przetrzymawszy go
przez dwie godziny, coś przygotowywał, przebierał się, rozmawiał z jakąś babą o chlorku
rtęciowym; pamiętał, jak koń został postawiony do kojca, po czym rozległy się dwa głuche
uderzenia: jedno w czaszkę, drugi od upadku dużego ciała. Kiedy Łysek, widząc śmierć
swego przyjaciela, rzucił się skowycząc na Ignata, rozległo się trzecie uderzenie, które
gwałtownie ucięło jego skowyt. Pamiętał jeszcze, jak sam, po pijanemu i z głupoty,
zobaczywszy dwa trupy, podszedł do kojca i nadstawił własny łeb...
A potem do samego wieczora stała przed jego oczami mętna mgła i nie potrafił rozróżnić
nawet własnych palców.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Drobiazgi5
Drobiazgi11
Drobiazgi8
Drobiazgi4
Drobiazgi3
drobiazgi ciemniowe
Drobiazgi6
Drobiazgi12
Drobiazgi10

więcej podobnych podstron