Żeromski Stefan Echa leśne


Stefan Żeromski
Echa leśne
Pan generał Rozłucki siedział uroczyście na stołku
składanym. Stołek ów (własność przenośna geometry
Knopfa) mieścił się w samym środku dywanu zdjętego
znad łóżka mojej matki. Po drugiej stronie ogniska, na
pniaku z wzorową starannością zasłanym pledem, w
gumowym płaszczu do samej ziemi, niby w ruchomym
namiocie, kurczył się i wykrzywiał wzmiankowany wyżej
geometra Knopf. Obok niego w rosochatych gałęziach
wykrota przyniesionego przez strzelca niewygodnie tkwił
podleśny Guńkiewicz piastując z pieczołowitością
szklaneczkę araku z dodanymi dla pozoru dwiema
łyżeczkami herbaty. Pisarz gminny Olszakowski i stary
wójt Gała z miedziakiem za  uśmierieniepolskiego miatież
a na rudej sukmanie  siedzieli obok siebie. Ojciec mój.
przywykły na
polowaniach do lasu, wpół leżał na ziemi, a niżej
podpisany, zaszczycony właśnie
p r o m o r ą z klasy drugiej do trzeciej, był wszędzie,
gdzie go nie posieli.
Dymisjonowany generał Rozłucki, plenipotent jednego z
najbardziej sowicie obdarowanych donatariuszów, zjechał
był właśnie do folwarku od dawien dawna
dzierżawionego przez mego ojca, ażeby wskutek
wynikłych z u k a z u zamian gruntów, przyłączyć z
lasów rządowych do obszaru dworskiego znaczny płat
boru.
Odcięcie trójkąta leśnego już się prawie dokonało.
Geometra Knopf, który od tygodnia  bawił w domu
naszym ku śmiertelnemu wszystkich udręczeniu, wyciął
nareszcie  linię , a wynajęci drwale już ją od dawna rąbali
w starym, ciemnym lesie. Plenipotent, który również
gościł już od trzech dni na folwarku, miał zamiar co
prędzej oddać ojcu mojemu w obecności władz
miejscowych las przyłączony. Dwie partie chłopów rąbały
linię, zbliżając się ku sobie ze stron przeciwległych.
Sądzono, że uda się sprawę załatwić przed zachodem
słońca. Tymczasem noc głucha zapadła, a linia nie była
jeszcze doszczętnie wycięta. Generał postanowił
bądz co bądz nazajutrz wyjechać. Urzędnicy pragnęli
również ukończyć czynność. Zgodzono się tedy, żeby
prowadzić robotę nocą, choćby do rana.
Tuż pod lasem rozłożono ognisko. Ze dworu odległego o
jakie dwie wiorsty przyniesiono kolację  i oto czekaliśmy
na ścięcie kilkudziesięciu pozostałych jodeł, bawiąc się w
miarę możności.
Wszyscy byli w nienajgorszych humorach. Poczciwy
Guńkiewicz z resztką  pożyczki na skroniach i brodziną
uczernioną tanim czernidłem wychlipał już był co
najmniej dziewięć szklanek herbaty z arakiem, obawiając
się tkliwie, gdym mu nową podawał, czy też aby nie
będzie za wiele,  boć to, zdaje się, już trzecia ...
Zapewniałem go ze stanowczością osoby, która nabyła
właśnie wielkiej biegłości w arytmetyce aż do ułamków
dziesiętnych, że  bynajmniej  więc poddawał się
oczywiście, ulegał z pokorą światłu wiedzy i przyjmował
nową porcyjkę araku.
Pisarz gminny Olszakowski, znawca wszelkiego rodzaju
spraw człowieczych, osobliwie zaś powiatowo-gminnych
sposobów piorunującego robienia majątku (za co nawet
 cierpiał już był przez czas pewien w kieleckim
kryminale), geniusz niewątpliwy, który mógłby z
powodzeniem piastować urząd ministra spraw
wewnętrznych czy zewnętrznych, a nawet bez żadnego
wysiłku te obiedwie godności, notoryczny łapownik,
zdzierca chłopów, wyzyskiwacz Żydów, najznakomitszy
wymijacz prawa i grassant parafialny, pił mało ze
względu na obecność generała i awansował się bardziej w
kierunku jadła. Ponieważ jednak w swej wszechwiedzy
nic sobie z tego generała nie robił, nie skąpił tedy
zebranym pogodnego wesela ducha.
Wójt Gała chrupał żuchwami i łykał chyłkiem, co mu się
podsunęło, pił zaś bez wstrętu, a pomrukiwał wesoło.
Widać było, że chętnym i ochotnym sercem spełnia tę
służbę państwową na pobrzeżu leśnym oraz że chwali
sobie na ogół dzisiejszą czynność.
Nawet Knopf, chodzący katar żołądka (tudzież kiszek),
zeschły neurastenik, istota jadająca tylko rzeczy niektóre,
lekkostrawne, niekwaśne, suche, i to takie właśnie, jakich
na wsi zapadłej,a osobliwie w Górach Świętokrzyskich,
nikt nigdy, jak świat światem, nie tylko nie jadał,nie
widział, ale nawet nie znał z nazwiska  nudziarz nie
sypiający po nocach, nie znoszący piania kogutów,
szczekania psów, bełkotu indorów, gęgania gąsiorów, a
nawet gdakania kur  istna plaga egipska dla ludzi
zdrowych, silnych, gospodarujących w miejscu, gdzie się
kochano w psiarni, gdzie kundle, ogary, wyżły, jamniki i
w ogóle  pieski najrozmaitszego
wieku i gatunku nie tylko szczekały i wyły po całych
nocach, ale nadto wylegiwały się po kanapach i sofach 
gdzie koguty piały bez przerwy, a gdy nie piały, to je za
to natychmiast zarzynano  nawet, mówię, Knopf byt w
niezłym tego dnia usposobieniu. Opowiedział zebranym
jakąś anegdotkę kwaskowato-dowcipną o swej astrolabii,
którą według opinii złośliwych ubierał we własne
kalosze, spodnie, marynarkę i kapelusz dla ochrony
przed deszczem... Puentę anegdoty zepsuł co prawda
podleśny Guńkiewicz przedwczesnym wybuchem
śmiechu w miejscu akurat nie zawierającym nic
dowcipnego  mimo to jednak Knopf się uśmiechał, co
było istnym fenomenem na przestrzeni trzech guberni i w
ciągu kilku lat.
Generał, r a m o l c i o niezle zakonserwowany, trzymał
się z właściwą powagą. Pisarza i wójta przy tej
improwizowanej wieczerzy prawie nie dostrzegał, znosił
jednak bez protestu ich obecność i nic nie miał przeciwko
temu, żeby spożywali z apetytem kurczęta, płaty pieczeni
na zimno takiej i owakiej, żeby przymknąwszy oczy
 spuszczali kielichy  bretnalówki ,  zagryzali rzeczone
kielichy szklanicami piwa, a  rozgrzewali się herbatą z
arakiem.
Guńkiewicza zaszczycał od czasu do czasu słowem
generalskim, z Knopfem  rozmawiał.
Sam jadł z wolna i popijał herbatę.
Generał był Polakiem i ostentacyjnie zawsze mówił po
polsku, nawet w urzędach. Znać było w jego wymowie
pewne zacięcie i akcent rosyjski, ale ów akcent pasował
jakoś do jego wyniosłej figury, do grubej kurty
szczególnego kroju, okrągłej czapki z czerwonym
lampasem i niebywałej wielkości daszkiem, do
sukiennych kamaszów i siwych podkręconych wąsów.
Ogień buchał podsycany przez strzelca. Suchy jałowiec
palił się z wesołym trzaskiem. Z lasu leciał po rosie
wieczornej łoskot siekier. Aoskot uderzał w lasy, w
ogromne świętokrzyskie bory jodłowe, w puszczę
wilgotną, senną, niemą, głuchą. Echa ciosów mknęły od
góry do góry, od kniei do kniei, w dal czarną, w noc, we
mgłę. Odbite, wypędzone, dalekie głosy drżały kędyś za
światem i zza świata wołały. Przelękłe, niewymowne
wracały z dali, z moczarów, gdzie nikt nie chodził, gdzie
 straszy . Co pewien czas rozlegał się wśród stuku siekier
jadowity trzask lecącego drzewa, szum i łomot obszaru
jego gałęzi, potężny, głuchy grzmot upadku wielkiego
pnia. Echo porywało ten głos i niosło w ciemnonocną
dalekość wieść coraz głuchszą, o tym ciosie przejmujące
zwiastowanie... Wszystek las łamał się i rozpadał, huczał
wszystkimi drzewami świadectwo niezapomniane i
żywym głosem z ciemności wzywał...
Wypłynął z zasłon leśnych olbrzymi, czerwony księżyc i
wolno szedł wśród ciemnych obłoków. Towarzystwo
zebrane przy ognisku zamilkło. Chłód powiał. Mój
wierzchowiec (siwa szkapa folwarczna, jasnokoścista pół-
emerytka, której po przyjezdzie na wakacje obciąłem był
ogon i grzywę, którą torturowałem popręgami starej
kułbaki i zmuszałem do zabójczych galopów) stał w
pobliżu ogniska. Widać było poczciwy łeb i przednie
łopatki, kopyta na emeryturze, a nade wszystko oczy,
przedziwnie rozmyślające o płonącym ognisku i o nas,
ludziach tam zebranych...
Generał od dawna postawił szklankę na tacy i siedział
wyprostowany, z nogą zgrabnie odstawioną a piersią
wysuniętą. Czasami oglądał się na las. Słuchał, jak echa
grają, i znowu ustawiał głowę we właściwej formie.
Rzekł zwracając się do Guńkiewicza:
 Panie podleśny, a jak daleko z tego oto miejsca do
Suchedniowa?
Guńkiewicz postawił szklankę i z należytym pochyleniem
zamaskowanej łysiny oświadczył, że na prostaki nie
będzie dziesięciu wiorst.
 A pan tu drogi wszystkie zna?
Guńkiewicz uśmiechnął się z dumą czy politowaniem.
Nie znajdował słowa zbyt dosadnego na wyrażenie
swych znajomości tamtejszych wertepów: od lat
dwudziestu kilku był podleśnym.
 Tak...  bąknął generał w zamyśleniu.  A pan taką
drogę zna: od Zagnańska ku Wzdołowi?
Była tam przy tej drodze karczma w szczerym lesie...
 Zagozdzie  jakże! Stoi.
 Jedna korzenista droga szła stamtąd w kierunku
Suchedniowa, a druga, lepsza na Wzdół, na Bodzentyn.
 Tak jest, panie generale.
 Więc karczma, pan mówisz, stoi?
 Stoi. Najgłówniejsza złodziejska przystań i ucieczka. Z
całej Korony Polskiej koniokrady tam się właśnie schodzą.
 Przed tą karczmą, za drogą, po drugiej stronie był
wydmuch piasku. Duży, żółty... Na tym wydmuchu rosło
kilka brzóz...
 A to generał pamięta doskonale! Z tych tam brzóz tylko
jedna została. A były już brzozy  ba  ba! Karczmarz
łajdak je wyciął. Jedna z tych brzóz została, i to dlatego, że
o nią krzyż oparty. Już, szelma, tej tknąć nie śmiał.
 Co za krzyż? Skąd tam krzyż??  żywo spytał Rozłucki.
 A tam krzyż stoi... w tym miejscu...
 Z jakiej racji krzyż w tym miejscu  a?
 Jak to krzyż, panie generale... Ludzie postawią, drudzy
czapki uchylają  i tak se ta stoi. Już też i spróchniał od
dołu, podparło go się tam z boku dwoma  pasierbami ...
 Kto postawił?  nalegał generał.
 Prawdę powiedziawszy...  mruknął niewyraznie
Guńkiewicz, uśmiechając się nieśmiało  prawdę
powiedziawszy, to ja ten krzyż postawiłem. Drzewa tu
mamy w bród. Wzięło się jodłę zdrową, jędrną, wystała.
Obrobił ją do kantu a nawet tu obecny cieśla, a nasz teraz
pan wójt...
 E, nie ma ta o czym, co ta...  opędzał się niechętnie wójt
Gała.
 Wpuściło się drzewo w ten piach głęboko, głęboko...
 A dlaczegoż w tym właśnie miejscu?
 Dlatego, proszę łaski pana generała, że w tym miejscu
leży człowiek pochowany, tam w tej wydmie.
 Człowiek pochowany...  powtórzył generał  A pan
tego człowieka znałeś może, co?
 Ano... Juścić go znałem, bo na takim leśnictwie jak moje
trudno było nie znać... Lasy wokolusieńko milami. Kto już
w te lasy wlazł, to mojego węgła, a nawet mojego łóżka
pewno nie ominął.
Generał zwiesił głowę i przez czas dość długi siedział w
milczeniu. Wyjął wreszcie z bocznej kieszeni srebrną
papierośnicę, otworzył ją niepewnymi palcami.
 A wiesz pan  mówił z zimnym uśmiechem  że ów
człowiek, co tam pochowany leży, to mój rodzony
bratanek...
Geometra Knopf, który dotąd siedział bez ruchu,
zapatrzony w płomień ogniska z takim zacięciem ust,
jakby miał przed sobą coś obmierzłego, rzucił na generała
gwałtowne spojrzenie:
 Rymwid?!  zawołał.
Generał zwrócił się ku niemu:
 To właśnie, Rymwid... A i pan coś o nim wiesz... Knopf
wykonał ustami szereg wykrzywień, jakby przed chwilą
pił czysty sok cytrynowy, kiwał chudą ręką w rozmaitych
kierunkach, mrugał białymi powiekami. Wreszcie wśród
najnieznośniejszych dla oka a obłudnych uśmiechów
mruknął:
 No tak... Rymwid... Rozumie się...
 Rymwid!  powtórzył generał z zaciekłością i
szyderstwem.  On, porucznik mojego pułku  Rymwid!
 Kapitan ! No i doigrał się...
 Więc to rodzony bratanek...  z trwogą szeptał
Guńkiewicz wybałuszając ogłupiałe oczy.
 Rodzonego brata drugi z rzędu syn, Jan  mówił generał
w zadumie.  Brat mój w sewastopolskiej wojnie pod
Małachowym Kurhanem sławnie zginął. Generał-major,
mikołajewskich czasów człowiek. Za węgierską kampanię
nagrodzony stopniem, orderami, majątkiem w
penzeńskiej guberni. Na polu bitwy umierając mnie tych
dwóch synów swoich polecił. Jam mu braterskie i
żołnierskie słowo dał, że ich na ludzi wychowam, w świat
wyprowadzę. No i dochowałem słowa. I dochowałem...
Starszy na Kaukazie służył i tam z cholery umarł w
randze
sztabskapitana. Piotr, bezżenny. Młodszy, Jan, przy mnie
w pułku służył po skończeniu korpusu. Ożenił się młodo
z Polką, Płazianką, synka małego miał, kiedy to podłe
powstanie przyszło. Przyszło to podłe powstanie, moi
panowie; odkomenderowali... Ja wtedy byłem w randze
podpułkownika. Poszliśmy w Opoczyńskie.
Generał zamyślił się głęboko. Knopf skręcił w palcach
misternie równego papierosa, wsunął go ostrożnie do
cygarniczki i szukał pracowicie węgielka, od którego
mógłby zapalić.
Generał czekał, zdawało się, na chwilę, kiedy nareszcie
zapali, a gdy Knopf zaciągnął się dymem, rzekł:
 No tak. Ten mój bratanek  zdradził. Tylko co
rozlokowaliśmy się na leżach, uszedł nocą do bandy.
Rano jednego dnia raportuje mi kapitan Szczukin, że tak i
tak: Jana nie ma. W kwaterze, gdzieśmy stali, w Siełpi,
znaleziono kartę na stole z zawiadomieniem mnie, jako
dowódcy naówczas trzech batalionów,  że wierny
obowiązkowi dla swej ojczyzny  i tym podobne
brednie. Mnie, swego przełożonego i stryja, wzywa,
żebym także splamił swój oficerski honor, złamał
przysięgę i uciekał za nim do bandy, do lasu. Tak to, moi
panowie.
Knopf ćmił swego papierosa uważnie, powoli. Puszczał
matematycznie dokładne kółka dymu i śledził je oczyma.
Guńkiewicz nie chciał już pić herbaty. Siedział
oszołomiony, patrząc w mówcę jak w tęczę...
 Doszły mię wieści  ciągnął generał  że nasz uciekinier
jest szefem sztabu w jednej z band. No, dobrze... Po to 
mówi do mnie kapitan Szczukin, dowódca roty, pod
którym mój bratanek służył  po to poszedł. W wojsku
służba twarda, ciężka, niewdzięczna, a w bandach służba
lżejsza. Tam nasz praporszczyk byłby bez trudu i
zachodu kapitanem... O co jak o co, mówi, ale o awans w
tych wojskach polskich nie trudno.
Knopf skończył swego papierosa i śmiał się z dowcipu
kapitana Szczukina. Generał mówił:
 Szliśmy wciąż obławami to za taką partią, to za inną. Co
wyjdziem od Końskich w suchedniowskie lasy, to oni
ujdą w głąb ku Bodzentynowi. My się wrócimy, to ci za
nami. Jeden szczególniej wódz, pułkownik czy kapitan,
nazwiskiem  Walter , najbardziej nas zwodził.
Palił nocą szerokie ogniska, niby to obóz, a sam usuwał
się od takiego miejsca dosyć daleko i nocował bez ognia.
My ciągniemy obławą, otaczamy cichaczem owe ognie
dalekie, napadamy wreszcie nocą  pustka. A on
tymczasem na uczyniony hałas podchodzi jak rabuś,
strzela w naszych żołnierzy pod blask ognisk i umyka w
knieje. Miał i chłopów zbałamuconych, którzy nas nocą
prowadzili na te fałszywe obozy.
Pisarz spojrzał na wójta Gałę spode łba i uśmiechnął się
niezdrowym śmiechem. Wójt siedział wyprostowany, z
oczami wlepionymi w generała.
 Tak było wielokroć w Samsonowskiem...
 Pod Gozdem...  dorzucił Guńkiewicz.
 A i pod Gozdem...
 Pod Klonowem...  mruknął Knopf.
 Ale przerwała się zabawa  wtrącił generał.  Na raz, na
dwa, na trzy wreszcie się sztuka uda, ale nie na zawsze.
Zdarzyło się, że szedłem ja na czele kilku rot od
Zagnańska ku Wzdołowi  ot, tą drogą na karczmę.
Zanocowałem w karczmie, a Szczukina posłałem z rotą na
poiski tego Waltera. Do bitwy  gałgan nie idzie, leży
tygodniami w bagnie koło Klonowa, w Bukowej Górze 
musimy go szukać.
Ledwiem tej nocy zasnął, budzi mnie adiutant, młody
człowiek: strzały gęste w lasach.
Ocknąłem się. Las rzeczywiście huczy... Ot, jak teraz.
Żal... Serce boli. Posłałem ja drugą rotę na wsparcie
Szczukinowi. Nie upłynęło więcej nad dwie godziny,
nadciągnęli. Wprowadził ich chłop na obozowisko, ale już
teraz prawdziwe. Kiedy ich ogarnięto i uderzono
bagnetem, większość wybiła się i pierzchła w las, sporo
zginęło na miejscu. Szczukin przyprowadził wziętego w
rukopasznom boju, krótko mówiąc, nie kogo innego tylko
mego bratanka,  Rymwida .
Miałem ja rozkaz nieodwołalny od mego generała
brygady  lasy aż po Bodzentyn
oczyścić za wszelką cenę  z prawem życia i śmierci. Nie
było czasu na wysłanie jeńców do więzienia w Kielcach, a
i siły miałem szczupłe. Oficerowie wzburzeni. We mnie,
jako w krewnego surowym, pytającym wzrokiem patrzą.
Kazałem złożyć sąd polowy, i to natychmiast, bo trzeba
było bandę ścigać bez zwłoki. Ja prezydujący, kapitan
Szczukin i kapitan Fiedotow z prawej strony, porucznik
von Tauwetter i feldfebel Jewsiejenko  z lewej strony.
Zasiedliśmy natychmiast w wielkiej izbie tej karczmy.
Aojowa świeca paliła się w lichtarzu...
Generał mówił coraz szybciej, niezrozumiałej, coraz
częściej wtrącał rosyjskie wyrazy, zwroty, zdania.
Poprawił się na krześle i ciągnął:
 Przyprowadzili. Sześciu żołnierzy, on w środku. Mały,
wychudły, czarny, oborwaniec. Włosy wzjeroszeny.
Ledwie poznać... Spojrzę ja na niego: Jaś, rodzonego brata
ulubiony syn... Na kolanach wyhodowałem... Jakieś na
nim gałgany... Twarz przez całą szerokość rozerwana
bagnetem, sina, zapuchnięta. Jak wprowadzili, tak i stanął
przy drzwiach. Czeka. A ty, sędzio, sądz!
No  tam pytanie urzędowe, formalne:  kto jest?
Milczy. Patrzymy w niego wszyscy. Towarzysz dobry,
kolega kochany, dusza-człowiek, oficer pierwszorzędny.
Twarz jego zrobiła się harda, zastygła, skrzywiona od
jakiegoś uśmiechu, co tę twarz miłą, dobrą i miękką
wykrzywił, podobnie  ot, jak kowal wezmie i wykrzywi
w ogniu raz na zawsze miękkie żelazo w krzywy hak.
Ci żołnierze, co go strzegli, to byli zarazem świadkowie.
Zeznają, że go pojmali w lesie, nocą, bijącego się z nimi
pierś w pierś, zeznają, że on i jest ten sam, ich własny
porucznik, Rozłucki. Sprawa jasna, cóż tu więcej?
Głosować...
Wtedy zwraca się do mnie sędzia z prawej strony, kapitan
Szczukin, i powiada, że chce jeszcze podsądnemu pytania
zadawać. Cóż  zadawaj. Wstał Szczukin ze swego
miejsca, kułakami oparł się z całej mocy, na ostatek
przechylił się przez ten stół ku niemu. Żyły mu na czoło
wylazły, twarz sczerniała jak ziemia. Oczy wlepił w
winowajcę. Czekamy wszyscy, o co go jeszcze będzie
badał. Tymczasem ten słowa wypowiedzieć nie może, bo
człowiek był twardy, nieuczony. Nozdrza mu drgają,
brwi się zeszły. Zaczął wreszcie walić kułakiem w stół i
wołać ku podsądnemu:
 Rozłucki! ty nie śmiej tu przed nami hardo stać! Nie
śmiej w nas patrzeć takimi oczami!
Tyś zaprzysięgał czy nie? Coś robił z twoją przysięgą?
Odpowiadaj! Przysięgałeś czy nie?
 Przysięgałem  rzekł.
 Przysięgałeś  jął znowu krzyczeć Szczukin na całą
karczmę, gniotąc stół pięściami  a z tą świętą przysięgą
to coś zrobił?  Tyś z szeregu uciekł do wroga! To prawda
czy nie?
 To prawda.
 Razem z innymi zdrajcami swego panującego napadłeś
na jego wojsko z zasadzki. Prowadziłeś zdrajców,
dawałeś im najzgubniejsze wskazówki, uczyłeś ich, gdzie
i jak uderzać. Ja sam widziałem cię dzisiejszej nocy w
bitwie z żołnierzami twej własnej roty. Ja tu świadczę, że
widziałem, jak żołnierz Deniszczuk zranił cię bagnetem.
To prawda czy nie?
 To prawda.
 Jeżeli to wszystko prawda, to ty nam, żołnierzom
prawym i wiernym, w oczy tu mężnym wzrokiem patrzeć
nie śmiej! Stoisz przed obliczem sprawiedliwego sądu.
Twój własny stryj sąd nad tobą sprawuje. Spuść oczy i
zniż się, bo ty jesteś zdrajca i nędznik!
On na to rzekł:
 Ja stoję przed sądem Boga. A ty mnie sądz według
swojego sądu, jak chcesz. Szczukin siadł.
Głosowanie. Dwa głosy padły za karą natychmiastową,
Szczukina i von Tauwettera, dwa za odesłaniem pod
konwojem do Kielc. Mnie tedy przyszło przechylić szalę.
No, i przechyliłem...  mówił cicho, kiwając głową.
 Mieli wyprowadzić. Jewsiejenko wniósł, że może
ostatnie ma życzenie. Dałem głos.
Spojrzał tedy na mnie tymi pieczarami oczu, wlepił je we
mnie. Staliśmy wszyscy za stołem.
On podszedł blisko. Patrzył mi w oczy, ja w jego. Jakby
dwie lufy pistoletowe przystawił...
Pamiętam surowe słowa:
 Rozkazuję przed śmiercią i to jest moja niewzruszona,
ostatnia wola, żeby mój mały, sześcioletni syn, Piotr, był
wychowany jako Polak, taki sam jak ja. Rozkazuję, żeby
go uczyć, choćby to było przeciwne sumieniu
wychowawcy, jak jego ojciec zrobił wszystko, aż do
samego końca. Rozkazuję mu głosem głuchym, żeby
pracował dla swej ojczyzny i żeby, jeśli zajdzie potrzeba,
umierał dla niej bez jednego drgnienia strachu, bez
jednego westchnienia żalu, tak samo jak ja. No, i
wszystko.
Oddał nam cześć po wojskowemu.
Wyprowadzili.
Zaczął się budzić dzień. Poszedłem do alkierza, gdziem
tej nocy miał spać. Otwarłem okno. Brzask dnia już się
zaczynał. Ranek. Po drugiej stronie drogi sześciu
żołnierzy szybko wybierało łopatami dół w piasku.
Odszedłem w głąb izby. Odwróciłem się twarzą do
ściany.
Boże mój!...
Było już jasno, kiedym wrócił do okna. Mogłem już
widzieć spokojnie. Na kupie piasku, pod strażą dwunastu
żołnierzy z karabinami u nogi, bokiem do mnie zwrócony
siedział spokojnie. Zdjęto mu już kurtkę powstańczą. Był
w koszuli i tę koszulę miał rozerwaną na piersiach. W
rękach ściśniętych trzymał między kolanami fotografijkę
syna, Piotrusia. Głowa zwieszona, włosy spadły na czoło,
oczy w tej fotografii utopione.
Zaszedł pluton żołnierzy należący do jego własnej roty,
zza węgła karczmy. Stanął ten pluton naprzeciwko. Von
Tauwetter prowadził. Żołnierze  broń u nogi. Stoją.
Minęła chwila, druga, trzecia... Czekam. Czekam, żeby
Tauwetter dał komendę. Nic, cisza. Nic, cisza. Nie może
dać komendy. Tamten siedział wciąż z oczami w swoim
obrazku. Miałem złudzenie, że może już, tak siedząc,
umarł. Przez chwilę miałem tę ulgę. Czeka. Aż oto
podniósł głowę jak ciężar tysiącpudowy. Stanął na kupie
piasku. Nogi mu się zarobiły w sypkiej ziemi, więc się
poprawił raz i drugi. Obejrzał się poza siebie, odgarnął
włosy z czoła i spojrzał w żołnierzy.
No, chwała Bogu, wróciło nań to wykrzywienie twarzy, ta
pogarda, co ją miał w sobie na sądzie. Widziałem, jak
powoli obejmowała mu twarz, oczy, czoło. Byłem
szczęśliwy, że to tak, że tak właśnie, z dumą... Że
Rozłucki... Czułem, jak wielką swoją wolą zmieniał się w
nieczułego trupa, jak się przeistoczył w coś innego. Rzekł:
 Zdorowo, rebiata!
 Zdrawia żełajem waszemu błagorodju!  zawrzasnęli
żołnierze plutonu jak jeden człowiek.
Podszedł Jewsiejenko, żeby mu oczy zawiązać.
Odepchnął go oczami. Feldfebel odszedł.
Przycisnął tedy do serca ową małą fotografię, zamknął
oczy. Uchyliły mu się usta od wyższego pięknego
uśmiechu. Zamknąłem i ja oczy... Przypadłem piersiami
do ściany. Czekam, czekam, czekam. Nareszcie  t a r r a c
h !
Geometra Knopf zdjął czapkę i coś tam suchymi wargami
do siebie szeptał. Guńkiewicz grzebał patykiem w popiele
ogniska, jakby pragnął pozakopywać sowite, pijackie łzy
kapiące z jego oczu.
Zapanowała cisza. Wołały się echa po leśnych górach...
Wtem pisarz gminny zwrócił się do generała z pytaniem:
 Proszę też łaski pana generała, a gdzie na przykład jest
teraz ten mały syneczek, ów wtedy sześcioletni Piotruś?
 A tobie to na co wiedzieć, gdzie on?  grubiańsko i
twardo odpowiedział generał.
 Ciekawość mię wzięła wiedzieć, czy się też spełniła
ostatnia wola i rozkaz onego powstańca?
 Nie twoja to rzecz, i ty o takie rzeczy nie śmiej mnie
pytać  słyszysz?
 Ja się też od razu dorozumiałem  odrzekł pisarz,
patrząc swymi szelmowskimi oczami, z bezczelną drwiną,
prosto w oczy starego generała  ja się też od razu
dorozumiałem, że z tej twojej ostatniej woli, mój ty
 kapitanie Rymwidzie , tęgo się diabeł musiał uśmiać...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
S Żeromski, Echa leśne
Żeromski Stefan Ananke
Zeromski Stefan Puszcza Jodlowa (m76)
Zeromski Stefan Legenda o bracie lesnym (m76)
Żeromski Stefan Trzy opowiadania
Żeromski Stefan Rozdziobią nas kruki i wrony
Żeromski Stefan Aryman mści się
Zeromski Stefan Aryman Msci Sie
Zeromski Stefan Elegia (m76)
Żeromski Stefan Siłaczka
Zeromski Stefan Ananke (m76)
Żeromski Stefan Pavoncello
Żeromski Stefan Opowieść o Helu
Zeromski Stefan Zle przeczucie (m76)
Żeromski Stefan Do swego Boga
Żeromski Stefan Zapomnienie

więcej podobnych podstron