05






Cytat




- Nietęgi w nogach! - mówi kręcąc głową piekarz Lorehe.
- Co to nietęgi! - prostuje ktoś z ławy.
- On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! - dodaje inny.
- Zuch stary! - woła trzeci.
- Jakże myślicie, szwagrze? - pyta półgłosem Tdi Mayer swojego sąsiada.
- A cóż? ja bym brał. Kiepski w nogach, ale w warsztacie posłuży.
- Ani bym na to chuchro nie spojrzał - mówi Ddli - gdyby tu był inny.
- A co ? w domu i to się przyda - perswaduje Kissling.
Pan radca bystrym okiem po obecnych wodzi. Chwila wydaje mu się odpowiednią do zagajenia licytacji. I tak sprawa ta przeciągnęła się nad miarę dzisiaj. Za dużo było ciekawych.
Dobywa zegarek, podnosi go blisko do oczu, porównywa ze ściennym zegarem gminy i skinąwszy na woźnego rzecze pełnym inicjatywy głosem:
- Moi panowie, kończymy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcje dobroczynności gminy, ze wszech miar zasługuje na waszą uwagę. Zdrów jest, niezbyt podeszły w latach; siły dobrze mu służą i do każdej lżejszej roboty przydać się w domu może. Kto z panów reflektuje? I z jaką dopłatą?
Cisza nastaje po tych słowach pana radcy. Jaki taki liczy się z, potrzebą posługi i z groszem.
Sprngli porusza się i przestępuje z nogi na nogę. Zauważył to pan radca i skłaniając się uprzejmie w stronę powroźnika rzecze:
- Moi panowie, pan Sprngli zaczyna. Panie Sprngli; prosimy! Jakiej dopłaty żądałbyś pan od gminy za przyjęcie w dom swój kandydata?
- Dwieście franków! - rzecze powroźnik i urywa niepewny, czy nie zażądał zbyt mało:
- Co? Dwie-ście fran-ków? - pyta udając zdumienie pan radca. Po czym zatrzymuje się na chwilę: - Moi panowie! Nic nie byłoby dla mnie milszego nad taki stan finansów gminy, który by sekcji jej dobroczynności pozwalał na podobnie kolosalne wydatki. Gdy jednak tak nie jest, musimy to uwzględnić i stawiać przystępniejsze cyfry. I namyślcie się, panie Sprngli? Jakże, moi panowie? Widzieliście, panowie, zęby kandydata? to człowiek silny jeszcze!
- I cóż tam, zęby! - odzywa się oberżysta z Mainau. - To gorzej jeszcze, że zdrowe! Jak się stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie.
- Oho! nie ma biedy! Już my go napędzimy! - mówi Kgi mrugając zezowatym okiem.
- Ja? - obrusza się oberżysta. - Ja na dziecko nie zakrzywię palca! -
- No, no! - odpiera Kgi. - Potraficie w parobka orać!
- Wy co? Czy to ja Probst jestem?
Roześmieli się obaj.
- Kto tam wie, czy i Probst winien! - rzecze Kissling. - Dziad napijał się może...
- Jako żywo! Nikt gopijanym nie widział - zaprzecza Lorche.
- Ale to tam nie Probsta robota, tylko żony! Żona jędza..., odzywa się głos z ławy.
- Baba spod ciemnej gwiazdy! - dorzuca ktoś z kąta.
- Jak było, tak było - mówi Sprngli - dość, że się stary Hnzli u niego powiesił...
- Musiało mu być słodko..
- Jak to? - woła rzeźnik Wettinger. - To ja takiego będę żywił, odziewał, dach nad głową dawał za ten marny grosz z gminy, a do roboty nie będzie mi go wolno napędzić?
- No tak... Ale zawsze..
- Moi panowie - przerywa pan radca - przystępujemy do śkończenia tej prawy. Czas urzędowych osób jest ograniczony. Pan Sprngli podał dwieście franków. Kto z panów licytuje in minus?
Cisza.
- Kto ż panów licytuje? - pyta ponownie pan radca. - Panie Sprngli, namyślcie się, proszę.
- Jużem się namyślił - rzecze Sprngli. - Mniej nie mogę niźli dwieście franków.
Pan radca odwraca się od niego.
- Kto licytuje, panowie? Kto licytuje?
- Sto osiemdziesiąt pięć wezmę! - mówi zwolna, cedząc zgłoski piekarz Lorche. - Ale niech przynajmniej tę zimę w ubraniu swoim chodzi. U mnie ciepło.
Stary Wunderli spogląda po sobie najpierw, potem po sali i nagle drżeć zaczyna. Wydaje mu się, że mróz już mu kości sięga. W swoim ubraniu? Cóż on za ubranie ma? Alboż on na ubranie zarobić mógł grosz jaki? Na chleb zaledwie mógł zarobić, a i to z ciężkością. Bluzę płócienną ma, łataną bluzę tylko. Jak tu zimę w tym przebyć? Co to za ubranie?..
- Sto osiemdziesiąt z tym samym warunkiem! - odzywa się grubym głosem Ddli, właściciel winnicy.
- Z tym samym warunkiem? - myśli stary Kuntz, a nędzne jego nogi dygocą coraz silniej. - Miłosierny Boże! Po cóż tu jakie warunki? Wszak stoi tu jak ten Łazarz przed ludźmi... Cóż tu za warunki?..
Po oświadczeniu Ddlego znów się cicho robi..Pan radca stoi jak na szpilkach.
Chwilę bawi się koralowym brelokiem, po czym zmuszając się do uprzejmego tonu mówi:
- Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?
- Sto siedemdziesiąt i pięć! - mówi dobitnie Tdi Mayer. Potrzeba mu na gwałt parobka. Robota aż kipi w domu.
- Sto sześćdziesiąt! - woła ktoś nagle z kąta.
Obejrzano się: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po pięć franków, po siedem zresztą Ale żeby ktoś o piętnaście od razu mniej chciał brać, teko przykładu nie było.
Sam pan radca spogląda ciekawie w kąt sali; stary Kuntz także podnosi głowę i patrzy:
Z boku nieco, bliżej drzwi, poza ramionami licytantów, u balasków rozparty stoi syn jego, z krótką fajką w zębach. Za rękę trzyma najmłodszego chłopca.
Stary otwiera usta i patrzy z mieszaniną strachu i nadziei.
Syn przeciska się do balasków, wyjmuje fajkę i w pierwszym rzędzie staje z podniesioną głową. Nikt mu tego za złe nie bierze.
Dzieciaków gromadę ma, sam ciężko pracować musi. Jedna gęba więcej u miski to duża rzecz tam, gdzie i ci, co do niej siedli, nie zawsze się najedzą. Trzymać ojca darmo nie może. Bóg widzi, jako nie może! Ale z tym, co gmina doda, spróbuje. Nie wymaga wiele. Od razu trzy razy tyle opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabiać na gminie i na starym nie chce. Niech tylko mu się własny grosz, choćby i niecały, powróci,
Wszyscy to rozumieją doskonale; każdy by z nich zrobił to samo. Człowiek się tak jak każda rzecz zużywa, a zużyty cięży. Kto na to ma, może i dziada żywić, a nie dopiero ojca, ale kto nie ma na to, jużci, kraść nie pójdzie. Jest to rzecz jasna jak słońce.
A jednak od tej rzeczy jasnej jak słońce pada jakiś posępny cieńna wszystkie czoła. Ludzie bokami patrzą, jakby nie chcieli, nie mogli spojrzeć sobie oko w oko. Cisza trwa dłużej niż zwykle. W ciszy tej słychać ciężkie, do jęku podobne westchnienie starego Kuntza.
Pan radca bystro pogląda po ludziach. Widocznie syn się utrzyma.
- A więc, moi panowie - zagaja przemilczawszy nieco a więc utrzymuje się ostatnia oferta: sto sześćdziesiąt franków! Cieszy mnie, bardzo cieszy.
Tu urwał. Właściwie nie wie, co go tu ma cieszyć. Tego, iż cieszy się, że sobie wszyscy raz do licha pójdą, nie może im przecież tak w oczy powiedzieć.
Ale przemowa ta okazuje się przedwczesną.
- Sto pięćdziesiąt i pięć! - podbija syn Tdi Mayer i ociera czerwoną bawełnicą szerokie, spocone czoło.
Syn cofa się w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszoną fajkę. Ae dziecko, które za rękę trzymał, spostrzega w tej chwili starego.
- Dziaduś! Dziaduś! - woła cienkim, przenikliwym głosikiem:
Stary wnuka nie widzi, słyszy go tylko, rzewny uśmiech rozszerza jego zwiędłe wargi. Potrząsa radośnie głową i robi ruch taki, jakby brał, tabakę. Idzie to jakoś, dzięki Bogu idzie. Wszystko jeszcze może być dobrze!
- Sto pięćdziesiąt! - woła syn.
Ale Tdi Mayer ustąpić nie myśli. Zaperzył się; był z tych, którzy się rozpalają do każdej stawki. Cóż syn? Syn go mógł darmo trzymać.. Za pieniądze gminy każdy teraz dobry, każdy ma prawo.
- Sto czterdzieści i pięć! woła podniesionym głosem.
Syn przechyla głowę i Patrzy na Tdi Mayera z wysoka lekko zmrużonymi oczyma.
Namyśla się chwilę, po czym macha obojętnie ręką. Nie może ryzykować więcej. Zrobił, co do niego należało, ale ryzykować nie może. Jego czarna o prostych włosach głowa i twarz kwadratowa, drewniana cofa się z szeregu, a wysoka, koścista, nieco pochylona postać posuwa się ku drzwiom wskroś ciżby.
Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyciąga szyję, lewa powieka zaczyna mu drgać nerwowo. Wygląda teraz staro, bardzo staro. Tdi Mayer miarkuje, że nieświetny zrobił interes, i szepce z kumem Spenglerem.
Tymczasem pan radca uderza dłonią w biurko, przy którym stoi.
- A zatem - odzywa się dźwięcznym, jasnym głosem -- sto czterdzieści i pięć franków! Po pierwsze... po..
- Za pozwoleniem! - przerywa nagle Tdi Mayer. - Czy tylko jopa należy istotnie do starego?
Pan radca marszczy piękne, gładkie czoło.
- To nie może wchodzić w zakres roztrząsań gminy! - rzecze z godnością, a woźny odwraca się do kąta i kaszle głośno.
- Jak to nie może? - ujmuje się za sąsiadem Spengler. - Gmina musi wiedzieć, co daje, a ten, kto bierze, musi wiedzieć, co bierze To jasne!
- Jopa twoja? - pyta Tdi Mayer zwracając się bezpośrednio do starego Kuntza.
Ale stary Kuntz nie słyszy.
Lewa jego powieka drży coraz silniej, spojrzenie słupieje. Widzi, jak syn oddala się i jak znika we drzwiach. W chwilę potem widzi go jeszcze raz przez otwarte okno i słyszy szczebiot dziecka Idą... Przeszli.
- Stary opuszcza głowę i trzęsie nią w milczeniu. Potem ściska powieki z całej, z całej siły. Coś mu źre oczy; słonego coś; gorzkiego... Źre i pali...
- Słyszysz, stary? - powtarza Tdi Mayer głośniej. - Pożyczył ci kto jopy czy własna?
Usłyszał wreszcie. Miesza się, spogląda po sobie, zaczyna szybko mrugać czerwonymi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w kąt, gdzie woźny stoi.
Tdi Mayer uderza pięścią w balaski.
- Ależ to oszukaństwo! - wybucha gniewnie.
- Tak! Tak! - odzywa się kilka na raz głosów.
Szmer rośnie w sali; oburzenie udziela się wszystkim.
- Człowiek ma miłosierdzie - woła Tdi Mayer szeroko rozkładając wielkie czerwone ręce - bierze sobie za marny grosz taki ciężar na kark, ale chce, żeby interes rzetelnie był zrobiony. To trudno!
- Tak! Tak! - potwierdza więcej jeszcze głosów. Ponad wszystkimi słychać głos Spenglera. Na twarz pana radcy bucha płomień gniewu.
- Ściągaj kurtę! - krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z pośpiechem rozpinać ją zaczyna.
Nie idzie to łatwo. Ręce mu się trzęsą, pokurczone palce nie trafiają do guzików od razu; staremu pomaga woźny ściągając ze złością rękawy. Jako urzędnik gminy, czuje się on niemal tak samo dotknięty jak pan radca.
- Kapuściana głowa! Niedołęga! - szepce przyciszonym, zirytowanym głosem, szarpiąc na przemiany to jeden, to drugi rękaw nieszczęsnej kurty, po której zdjęciu okazuje się cała wyjątkowa nędza zapadłych piersi i wychudzonych żeber kandydata, ledwie co okrytych srodze łataną koszulą i szczętami letniej kamizelki.
Stary Wunderli drży silnie, częścią z chłodu, a częścią ze strachu. Wydało się... Co teraz będzie? Wszystko się wydało...
W niezmiernym pomieszaniu podnosi do szyi obie trzęsące się ręce i usiłuje rozplątać misternie przez woźnego zadzierzgnięty fontaź:
- I chustka nie twoja? - krzyczy Tdi Mayer zdjęty ostatnią pasją w swym rozczarowaniu.
- Nie moja. - odpowiada ledwie słyszalnym szeptem Kuntz Wunderli.
Woźny wyszarpuje mu ją z ręki.
- Kapuściana... ośla... barania głowa! - mówi przez zęby z naciskiem.
Historia z chustką więcej go jeszcze gniewa niźli historia z kubrakiem: Inicjatorem pożyczki kubraka nie był sam: podsunął ją mimochodem pan radca, zważywszy, iż kandydat był zbyt źle odziany aby się mógł pokazać w urzędowej części sali.
Ale chustka? Chustka była własnym pomysłem woźnego. Sam ją wiązał, włożył w wiązanie to coś z artystycznych instynktów swoich, coś z własnej duszy... Zdejmowanie jej nie było zresztą rzeczą konieczną, nikt chustki nie podejrzewał, nikt nie pytał o nią. Rozdrażnienie woźnego jest tak wielkie, iż zmiąwszy ten niebieski bawełniany szmatek w obu rękach ciska go ze wstrętem pod wieszadło u drzwi stojące. Nie może w tej chwili dać dobitniejszego wyrazu oburzeniu swemu i swej wielkiej wzgardzie.
Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed publicznością zawstydzony, zgnębiony, odarty z uroku. Teraz dopiero można się przypatrzeć jego kolanom, tak ku przodowi wygiętym, że cała postać przysiadać się zdaje, teraz można widzieć jego wykręcone, ciężkie stopy i jasnokościste łokcie. Najzabawniejsze wszakże wrażenie robi szyja starego. Jest ona tak cienką, że zdaje się, biczem przetrzasnąć by ją można. W ogóle czyni ona starego podobnym do oskubanego ptaka, a to tym bardziej, że nie podparta sztywnym fontaziem głowa wydaje się przy tej cienkiej, zwiędłej szyi niepomiernie wielka i ciężka. Opada to na jedną, to na drugą głęboko zaklęsłą jamę obojczyka.
Wesołość teraz wybucha na sali, jedni śmieją się dobrodusznie, drudzy złośliwie, poglądając przy tym na Tdi Mayera. Najlitościwsi kiwają głowami i uśmiechają się z lekka.
- Ecce homo! - odzywa się kotlarz Kissling, który ma brata dozorcę w kantonalnej bibliotece i darmo czytuje książki.
Szeroki wybuch śmiechu przyjmuje to porównanie. Większość mniema, iż jest to przymówka do szczytu wznoszącego się poza Mythenami, Dużym i Małym, który się Esse liomo" zowie, w przeciwieństwie do sękatego Pilatusa; w zgromadzeniu są tacy, którzy górę tę widzieli z bliska:
Stary nie ma wprawdzie żadnego podobieństwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jest to tym śmieszniejsze!
Jeden Tdi Mayer nie bierze udziału w ogólnej wesołości. Okrągłe jego, wypukłe i błyszczące oczy obiegają postać starego nędzarza, jak, gdyby każdą z jego wyschłych i struchlałych kości czyniły odpowiedzialną za tak wielki zawód. Oczyma tymi świdruje go jak fałszywy szeląg, roztrząsa jak stary łachman, przenika go do ostatniej żyłki; do resztki tchu w piersiach.
- Cofam słowo! - woła wreszcie. - Nie mogę brać tak mało!
- Nie wolno słowa cofać! - rzecze z powagą pan radca.
- Jak to nie wolno? Woźny nie przybił jeszcze..
- Nie przybił! Nie przybił! - potwierdzają głosy z ławy, po czym ucisza się nagłe.
Wszyscy czekają, jaki obrót sprawa weźmie Pan radca jest niekontent. Rzuca on na obecnych spojrzenie spod oka, marszczy piękne czoło i ciągnie na dół to jednego, to drugiego wąsa.
- W takich łachmanach nie wezmę dziada i za sto osiemdziesiąt franków! - woła rezolutnie Tdi Mayer czując za sobą zgodę całej sali.
- Ja bym nie brał i za dwieście - popiera go kum Spengler.
- Co to dwieście! To i dwieście dziesięć nie byłoby nadto! Dodaje oberżysta z Mainau.
Stary Wunderli słucha tego i dusza w nim truchleje Co to będzie? A to może nikt i wziąć nie zechce? A potem, dlaczego tyle aż chcą brać? Dlaczego aż tyle?
Wielki niepokój i wielkie zdumienie odbija się w jego nędznej twarzy. Coraz wyżej podnosi brwi siwe, patrząc w ziemię, a głowa coraz szybszym ruchem opada mu to na jedno, to na drugie ramię.
- No, panie Tdi Mayer! - odzywa się urzędnik pojednawczo - Nie rób pan żartów i kończmy, moi panowie
- Dobrze! - woła energicznie ślusarz - wezmę, ale za równe dwieście!
- Co znowu! Co znowu! - odzywa się tracąc cierpliwość pan radca - Skąd gmina może takie sumy płacić? Czy panowie myślicie, że gmina siedzi na złocie? Moi panowie, gmina nie siedzi na złocie. Gmina musi się liczyć z groszem. Gmina ma wydatki, duże wydatki! Miłosierdzie, moi panowie, jest dla niej rzeczą świętą, ale i w miłosierdziu miarę zachować należy!






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wykład 05 Opadanie i fluidyzacja
Prezentacja MG 05 2012
2011 05 P
05 2
ei 05 08 s029
ei 05 s052
05 RU 486 pigulka aborcyjna
473 05
R 05 07

więcej podobnych podstron