NF 2005 02 trzy wiosny


Wit Szostak
Trzy wiosny

Profil dziewczyny jaśniał, podświetlony zachodzącym słońcem. Twarz była niemal biała, z zadartym noskiem, wyraźną linią ust. Starzec nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna tę kobietę, ale kogoś mu przypominała. Kogoś, kto w odległej przeszłości był dlań ważny.
Czoło dziewczyny zgrabnie się wysklepiło. Wysklepiało się coraz bardziej, ulatywało do góry. Nos rozmazał się, oderwał i odleciał w lewo. Jeszcze chwila, jeszcze jeden powiew marcowego wiatru i kobieta jednej nocy rozpłynęła się, na powrót stając się białą, niewinną chmurką, szybującą nad kępą olch.
Starzec zamyślił się, bezskutecznie usiłując przeniknąć bezimienne złogi pamięci. Wspomnienia ulatywały, mieszały się z innymi, łopotały strzępami na wietrze. Skądś znał tę dziewczynę. Ten profil, na moment objawiony mu przez niebiosa.
- Dziadu Świstaku! - rozległ się głos zza pagórka, przekrzykując trzaskające w ognisku wilgotne polana. - Dziadu Świstaku, zagrajcie nam coś.
Starzec powlókł się do kompanii. Usiadł pod klonem, chwycił dudy, wetknął miechy pod pachy. Piszczałki jęknęły dramatycznie, każda swoim głosem, niezależnym i niezawisłym. A dziad zaczął recytować, zmieniając czasem wysokość głosu. Opowiadał bajeczne eposy i bajędy oboźne, klecił klechdy z różnych fragmentów, nie panując nad mnożonymi przy każdym refrenie wątkami. Co chwila świstał przez nos, co pozostało mu po zapomnianej bijatyce. Od tego przed laty przezwano go Świstakiem, a później, kiedy biel pokryła jego skronie i oszroniła skłębioną brodę, nikt nie wołał nań inaczej jak "Dziadu Świstaku".
Starzec grał, znudzone słońce kryło się za góry, które groźnie bielały czapami śniegu. A on grał i śpiewał miarowo swym starczym głosem. Nie wiedział już, o czym śpiewa, nie słyszał słów, tylko myszkował trwożliwie po gałęziach swej pamięci, zaglądając do opustoszałych dziupli. A motywy same, nagromadzone przez lata, wylatywały z jego ust. I tkały kolejne wersy. I pewnie miastowi, nawykli do kształconych bardów, wyśmialiby Dziada Świstaka, ale ludzie wokół ogniska, którzy spotykali starca na szlaku, widzieli, jak błąka się miotany wiatrami Międzygórza, ci ludzie, prości i prostolinijni, słuchali z zainteresowaniem. Kołysane monotonią melodii pospały się w końcu dzieci i kobiety, pospali się też mężczyźni, kolebani cierpkimi westchnieniami porzeczkowego wina.
A Świstak mruczał sobie pod nosem, coraz ciszej i dla siebie, choć nie słuchał już, co tam sobie mamrocze. Aż wreszcie połysiała głowa opadła na piersi i chrapanie zastąpiło melodyjny świst.

Awantura wisiała w powietrzu. Zaczęło się od tego, że jeden z kompanów młodzieńca w zielonej bluzie oszukiwał w kości. Ale to nie było jeszcze nic wielkiego, każdy przecież oszukuje. Spiłowane kości zabrano i grano dalej. A kiedy ten w zielonym przegrał i zapłacił oberżniętymi monetami, jeden z oszukanych graczy wstał i trzasnął pięścią w stół. A że potężny był, to i trzasnął potężnie. Piana wyskoczyła z kufli, które z jękiem przytuliły się do siebie. W zadymionej łojowymi kagankami gospodzie zrobiło się cicho. Potężny i jego druhowie dyszeli chęcią walki.
I wtedy z ławy pod ścianą podniósł się szczupły mężczyzna z kozią brodą. Jego twarz zasłaniał kaptur.
- Nie będzie bijatyki - powiedział spokojnie. Potężny spojrzał na niego przekrwionymi oczami.
- Nie będzie tu żadnej awantury - powtórzył nieznajomy. - Pośród nas są pielgrzymi, co do Abronii na Wiosenne Równanie zdążają. A pielgrzymi to ludek spokojny i drogą zmęczony. Dlatego nikt się bił dzisiaj nie będzie.
Wszyscy patrzyli ze zdziwieniem, było jednak w głosie nieznajomego coś tak władczego, tak że nikt nie śmiał protestować, nawet Potężny.
Nieznajomy zwrócił się do młodzieńca w zielonej bluzie.
- Jak cię zwą?
- Kasjan - zełgał tamten po chwili zastanowienia.
- Może być Kasjan. Oddasz swemu rywalowi jego wygraną, uczciwie i co do szostaka.
I tak nie doszło do żadnej awantury.
Była marcowa noc, gdzieś na trakcie pomiędzy Chitrą a Abronią. W oberży na rozstajach podróżni powoli szykowali się do snu. Ci, którzy przybyli wcześniej, zasypiali w swoich pokojach. Reszta mościła sobie posłania w sali jadalnej, zaścielając pokotem całą niemal podłogę. Nieliczni dopijali piwo. Ogień w palenisku już przygasł, częste otwieranie drzwi wywiało z sali zapach smażonej kaszanki.
Gracze w milczeniu odeszli od stołu, mierząc się groźnymi spojrzeniami. Kasjan ze swymi kompanami ruszył do szopy.

Mierzwił się głośno złopotany górskimi wichrami sztandar. Szachownica, odwieczny znak Abronii powiewała nierówno ze szczytu strażniczej wieży. Warlam stał na murach i patrzył na wschód. Ostra linia gór, łagodniejąc, staczała się w dół. Tu, w Stanicy Horog, zalegał jeszcze śnieg. Ale już o garb dalej mężczyzna dostrzegł liliowe i żółte krokusy. Kolejne wzgórza zieleniły się pierwszą trawą, z zieloności siniejąc aż po horyzont. A za horyzontem znajdowała się stolica Abronii, szykująca się do Święta Równonocy.
Wszystko było w tym królestwie troiste: bóg, trzyletni cykl liturgiczny i kapłański chorał. Tylko szachy miały sześćdziesiąt cztery pola, co nijak nie dało się dzielić przez trzy. Teraz właśnie przypadał rok, kiedy kapłani wyprowadzali posąg swego boga na plac przed świątynią, by każdy z pielgrzymów mógł zobaczyć zakrywane na trzy lata obliczte. Bóg zwał się Poczwarz, i Warlam do dziś nie wiedział, czy imię to pochodzi od twarzy, potwarzy, poczwary czy poczwarki. Kapłani też tego nie wiedzieli. A Poczwarz był bogiem dziwnym. Nie był surowy i raczej nie mieszał się do ludzkich spraw. Powiadali, że przed wiekami wymyślili go mędrcy, twierdząc, że pomieszkujące w świątyniach bóstwa są koślawe i śmieszne. Poczwarz był więc, podobnie jak szachy, wynikiem czystej spekulacji, dopieszczonym w każdym szczególe, o czym Warlam przekonał się przed laty. I coraz bardziej wielbiąc szachy, wielbił zakrytego boga.
Ktoś z dziedzińca zawołał mężczyznę, Warlam zszedł po kamiennych schodkach i zanurzył się w półmrok izby. Strażnik, który wpuścił go do stanicy, wykonał swój ruch i z napięciem wyczekiwał odpowiedzi przybysza. Ten rzucił okiem na szachownicę i przesunął wieżę o jedno pole.
Tak dostał się do przygranicznej twierdzy. Krzyknął przez bramę, że chętnie zagra w szachy. A w Abronii, zwłaszcza w okolicach Równonocy, ceniono szachistów jak nikogo innego. Wygrał więc kilka razy ze strażnikami, przez co cenili go jeszcze bardziej. I teraz grał o kolację.
Warlam spojrzał na szachownicę. Były to stare, gnomskie szachy. Niewiele różniły się od abrońskich. Zamiast skoczków były gryfy, które jednak bardziej przypominały gargulce ze świątyni Poczwarza. I na piony w szpiczastych hełmach, mówiono "klanowi", jako że w gnomim plemieniu było osiem elektorskich klanów. Poza tym wszystko jak u ludzi. Szachy te, porysowane i złuszczone, dostał od przyjaciela w Baraghonie, gdzie spędził ostatnie kilka lat. Powiadali, że właśnie nimi Ti-gran III wywalczył zwycięstwo, po którym koronowano go na Króla Gór. Warlam był do nich przywiązany i tylko nimi grywał. Szachy, w przeciwieństwie do kości, nie mogły oszukiwać. I to przybyły na Przełęcz Horog cenił w tej grze najbardziej.
Klanowy Warlama doszedł do ostatniej linii. Ale szachista nie był pazerny. Zamienił go tylko na gryfa. Strażnik uśmiechnął się z wyższością. Po następnym ruchu zaś ze zdziwienia aż kłapnął zębami. Partia była zakończona.

Koło południa gospoda opustoszała. Pielgrzymi już wyruszyli, kupcy pognali swe wozy jeszcze przed świtem. Nieznajomy z kozią bródką ruszył na południe, i Kasjan, który zdążał do Abronii, miał go już nigdy nie zobaczyć. Zjadł chleb ze smalcem, popił krowim mlekiem i poszedł siodłać gryfa.
Minęło południe, kiedy młodzieniec kolebał się w takt statecznego kroku wierzchowca. Do Abronii zostało jeszcze kilka dni podróży. W sam raz, by zdążyć na Równonoc.
Kasjan wspomniał to ceglane miasto, gdzie spędził dzieciństwo, wycierając ulice i zaułki. Był sierotą, a właściwie porzuconym dzieckiem. Nie znał swych rodziców, gdyż ci oddali go jako oseska do świątynnego sierocińca. Tam zajęli się nim kapłani. Byli surowi, ale dawali jedzenie i dach nad głową. Kiedy chłopak podrósł na tyle, by móc pracować, szorował posadzki w świątyni i przyległych korytarzach z innymi znajdami i podrzutkami.. Nauczono go pisać i czytać, poznał kapłańskie rytuały. Śpiewał nawet w chórze. Śpiewy abrońskich kapłanów były znane w całym świecie. Trzygłosowe, tak troiste jak bóstwo, które wychwalały, doskonale zestrojone i monumentalne. Obrzędy z udziałem chóru trwały nieraz pół dnia i Kasjan padał zmęczony na posłanie, kiedy tylko opuszczał świątynię. Ale kiedy miał kilkanaście lat, głos mu się zmienił i już nie chciano, by dalej chwalił tamtejszego boga. Dla boga zresztą nie miał szacunku, gdyż podsłuchał kiedyś rozmowę kapłanów, którzy bluźnili straszliwie. Przestraszony czekał, aż zagniewane bóstwo ukarze wiarołomców. Ci jednak mieli się świetnie. I tak Kasjan stracił szacunek dla kamiennego posągu, choć nie wykluczał, że ów bóg jest istotą mocno podupadłą, zaś gdzieś daleko istnieją inni bogowie, pełni siły i władzy.
Kiedy Kasjan miał lat piętnaście, kapłani zaproponowali mu, by wstąpił w ich szeregi. Odmówił, musiał więc opuścić sierociniec. Przez rok mieszkał jeszcze w Abronii, kradł jedzenie ze straganów i odcinał sakiewki przechodniom. A potem wyjechał z miasta na południe i tułał się awanturniczo po Pogórzu, grając w kości, oszukując i kradnąc. Polubił też kobiety, a że nie był brzydki, a do tego została mu resztka ogłady wyniesiona ze świątynnej szkółki, więc rzadko spędzał noce samotnie.
Teraz miał lat dwadzieścia i parę i zmierzał do miasta swego dzieciństwa.

Muł leniwie podreptywał górską drożyną. War-lam zmierzał do Abronii. Z miastem tym łączyły go wspomnienia i westchnienie do miłości największej w jego życiu, choć jednonocnej i szybko utraconej. Stare to dzieje i poza snami mężczyzna rzadko wracał do tamtych chwil. Ale kilka miesięcy temu dostał list od kobiety, która na całe życie, nieświadoma swej roli, spętała serce szachisty. Wpierw sądził, że odnalazła go po jego sławie, ale potem zmarkotniał, To, że znany był w Baraghonie i okolicach, nie dawało mu jeszcze uwielbienia pośród mieszkańców Abronii. Kobieta jednak w jakiś sposób, kobiecy zapewne, odnalazła go, a raczej odnalazł go jej list. Pisała Waralmowi, że rada byłaby się z nim spotkać, a także przyprowadzić ich syna - owoc nieszczęsnej miłości. Kiedy o dziecku, teraz młodzieńcu zapewne, przeczytał, postanowił opuścić swą sadybę w gnomskim mieście i ruszyć ku Abronii. Spotkanie przypadało na Równonoc, a dzień ten zbliżał się, z dnia na dzień łapczywie wykradając nocy kolejne kęsy. Dreptał więc Warłamowy muł do stolicy, szlifując gnomskie podkowy o wyklepane kołami wozów kamienie gościńca.

Nie pamiętał już Dziad Świstak, czy zaraza, czy odraza, lecz raz zrazu spod podrazy zdążał do Abronii. Skąd i dokąd, tyle wiedział, że po mchach się ma kierować, brnął więc przez paprocie, borowiny i borówki. Mijał wioski zmiętusiałe i kłoszące się poletka. Wieś wieśniakom wsią darował i podążał ku mokradłom. Chatek jakby mniej tu stało, zapadniętych w torfowiska, mijał wiedźmy i guślarzy, sowy wiły się w kociskach. I wszedł w las sczarodziejony, zmiętoszony zakleństwami, liście niebieściały blado, trawa rdzawą miała minę.
Wężowiły z niedośpienia powłochate nietoperze, zawisając u sklepienia ze zjagodziałych cegieł. Uroczysko zawodziło, odpychało i zwodziło, zbulgotane pajęczyną klątw i przepowiedni. Brnął więc Świstak po kolana zanurzony w skrzacich szeptach, wypatrując bazyliszków, wieszczb i drogowskazów. Nic nie było tu zwyczajne, wielgrzmociła się dąbrowa, czary spod stóp mu czmychały i ze śmiechem pierzchały w mrąszcz. Smętnie snuły się uroki, zuroczałe od wrzosowisk, wiedźmy :sklątnie miotłograły i zawodził wichr w konarach. A Dziad Świstak, poświstując z zadziwienia w zadziwienie, przepominał i zapadał w szpony niepamięci. I zmykały mu wspomnienia, chlujny ślad na mchach przeznaczać, a on stał tak w zaprzeszłości i zawszędy się tak ostał. Szły miesiące zbrunatniałe, sople w brodę się wkręciły, las złogroźnie bruzdonucił, a Dziad zrzucał z siebie lata. Zwierzchał wierzchnie przyodzienie swoich wspomnień i pratęsknot, nie pamiętał już niczego, tylko kęsy i zmierzwienia.
Aż las skończył się ukradkiem, pohukując wśród listowia i przeżegnał Dziada-biada, i ku ludziom go skierował. Odtąd strzępy potargane, bez krochmalu i wykończeń, powiewały w jego głowie i tak już pozostać miało. I nie wiedział już Dziad Świstak, czy też sen to był, czy niesen, i w niewiedzy tej tak utkwił, uwił gniazdo i zmarkotniał.

Minęły dwa albo trzy dni. Kompani Kasjana rozbili obóz i rozpalili ognisko. Trzy liche zajączki skwierczały niechętnie nad paleniskiem. Młodzieniec żuł zeszłoroczne źdźbło i zazdrośnie patrzył na gryfy, które wróciły z polowania i oblizywały się rozwidlonymi językami. Wierzchowiec Kasjana wycierał dziób o trawę. Łuski na jego szyi lśniły w świetle ogniska.
Chłopak, w oczekiwaniu na żylastą wieczerzę, wyciągnął po raz nie wiadomo który wymięty list. Osoba, która do niego pisała, podawała się za jego matkę. Tłumaczyła, dlaczego oddała go do sierocińca, że był owocem cudzołożnego związku, że tylko oddanie go pozwoliło jej zachować urażonego męża i niewieści honor. Teraz jednak, po tylu latach, odnalazła go i chciała poznać oraz wynagrodzić mu lata cierpień i bezdomności. Obiecała również poznać go z rodzonym ojcem, gdyż był Kasjan owocem wielkiej, choć niewiarygodnie krótkiej miłości. Wyznaczyła dzień spotkania na Równonoc, zaś miejscem jego miała być niewielka fontanna, co ze świątynnego muru tryska do kamiennej muszli. Kasjan znał ją z lat dziecięcych, wielokrotnie gasił w niej pragnienie, gdyż wodę miała chłodną i orzeźwiającą. Wspomnienie źródełka usposobiło go przyjaźnie, nawet wobec łykowatego posiłku.
Nie wiedział jednak, czy chce poznać swych rodziców lub tych, którzy za takowych się podawali. Miał jednak w Abronii pewne zobowiązania. Otóż inna osoba, tym razem znana Kasjanowi, prosiła go o przysługę. Chodziło o zabicie kupca korzennego, człeka nader kłopotliwego i nieukładnego. Należało także wykraść z jego domu listy kredytowe banku", które mocodawcy Kasjana były niezwykle potrzebne. A ponieważ stawka była wysoka, a pracodawca srogi, chłopak przyjął propozycję, choć wcześniej zabijał z rzadka i raczej przypadkowo.
A co do wieczerzy, to ta dość szybko uleciała z pełnej innych wspomnień głowy Kasjana.

Przez kobietę ową, choć nie z jej winy, lecz przez własną nieostrożność, wylądował ongi w więzieniu. Wyszło mu to nawet na dobre, gdyż ta nagła zmiana zatrzasnęła na zawsze jego hulaszczą młodość, która niezauważalnie, lecz niechybnie doprowadziłaby go do upadku. W więzieniu siedział w celi z mężczyzną, który był ongi Mistrzem Szachowym, jednak dostąpiwszy godności i przywilejów, tak zasmakował we władzy, że zaplątał się w spisek przeciw królowi. Spisek, jak większość spisków świata, został zdemaskowany i niegdysiejszy bohater wylądował w więzieniu z wyrokiem długim jak wieczność i nie dającym nadziei na kolejne amnestie. Zabijał czas grając sam ze sobą, aż pojawił się Warlam, wtedy jeszcze smarkacz, który nie miał pojęcia o szachach.
Mistrz nauczył go wpierw podstaw, a potem dalszych tajników strategii, sekretów kombinacji i gry pozycyjnej. Grali przez kilka lat bez przerwy, wystruganymi amatorsko figurami, wprost na kamiennej posadzce. Potem Mistrz, który pamięć miał niezawodną, odtwarzał przed uczniem partie, jakie rozegrał na wolności, mierząc się z największymi szachistami Abronii i okolicznych państw. Analizował każdy ruch, wskazywał jego mocne i słabe strony, rozważał możliwości, jakie rysowały się na szachownicy. Warlam chłonął wszystko jak gąbka.
Mistrz miał pragnienie, by Warlam po wyjściu z celi został jego następcą. Był bowiem w Abronii obyczaj, który wiązał to królestwo z prastarymi obrzędami gnomów - co trzy lata, przed Równonocą, zwoływano turniej szachowy, do którego dopuszczeni byli najlepsi szachiści z państwa. Turniej toczył się w królewskim zamku, aż wreszcie zwycięzca miał prawo pojedynkować się, na szachownicy, rzecz jasna, z aktualnym Mistrzem. Jeśli przegrał, tamten na kolejne trzy lata zatrzymywał tytuł, jeśli zaś wygrał, sam dostawał tytuł, dożywotnie szlachectwo i silną pozycję na dworze. Królowie Abronii lubili się otaczać Mistrzami Szachowymi, podobnie jak mędrcami, kapłanami i czarodziejami.
Kiedy Warlam opuszczał więzienie, obiecał nauczycielowi, że zdobędzie upragniony przez obydwu tytuł. Przez pierwsze lata, zgodnie z radami Mistrza, grywał z gnomami, głównie w leżącym na północy Baraghonie. Gnomowie byli świetnymi szachistami, twierdzili, że grę tę podarował im sam bóg, Kowal. Sami też wyłaniali królów podczas turniejów szachowych.
Teraz Warlam wracał do Abronii, by za trzy lata, jak sobie postanowił, zostać Mistrzem.

Kiedy już dotarł Dziad Świstak do Abronii, niewiele pamiętał z drogi, która go do stolicy przywiodła. Jedyne, co mu w głowinie kołatało, to spieniona rzeka, którą pospołu z gromadą, co go przygarnęła, przekraczał. I wiosennymi wodami burzyła się rzeka, niosąc jeszcze kry, z górskich czap zrzucone.
I właśnie owego dnia przekraczali rzekę, zapomniał też Dziad nazwy, ale rzeka jak rzeka, ten co dał jej miano, na inną patrzył wodę. Prom łączył obydwa brzegi, to do jednego przybijając, to do drugiego, jakby błagał, by pogodziły się wreszcie i splotły dłonie w uścisku. Ale niemrawo szło im to bratanie. A przy okazji tych mediacji, prom ludzi i bydło na się zabierał. Tłum też spory się u brodu skłębił, lecz o tej porze marcowej nikt nie śmiał nawet stopy wetknąć w lodowaty odmęt.
Aż wreszcie kolej przyszła na spokorniałych Świstaka towarzyszy, spokorniałych od czekania, od iście górskiego żywiołu, od opłaty, jaką tubalnym głosem egzekwował przewoźnik. Skruszeli od porannego chłodu, zachodniego wiatru i nieprzespanej nocy. Ale wreszcie drżąc z tego wszystkiego, nieufnie na pokład weszli, trzymając swe osiołki za uzdy. Wóz, którym podróżowali, zdawał się chcieć stoczyć w kipiel.
I tylko Dziad Świstak nie bał się niczego, nucił pod nosem swe zetlałe pieśni. Siedział, ćmił przepaloną po wielokroć fajkę, która za każdym pociągnięciem burczała gorzkim, tytoniowym sokiem, bo jej starzec nie suszył, tylko wciąż i wciąż przypalał. Jego biała broda naciągnęła przez lata żółć fajkową i wokół ust miał Świstak zarost mocno zżółcony. Siedział teraz, wsparty o pal na promie. Wesoło łypał okiem spod połatanej kapoty, a na brzuchu położył sobie dudy, jedyny poza fajką dobytek.
Kiedy prom zalotnie trącił przeciwległy brzeg, podskoczył na Swistaczym brzuchu kozi łebek jednej z piszczałek. Starzec pyknął fajeczką i cierpliwie znosząc poganiania przewoźnika, drobnym kroczkiem opuścił zbryzgany nurtem pokład.

Zbliżali się do Abronii. Trakty były szerokie i wykładane kamieniami. Posuwali się wolno, gdyż jak okiem sięgnąć po gościńcu pełzły kupieckie karawany, kryte, wozy, tłumy pielgrzymów, trupy wędrownych kuglarzy i gromadki zwyczajnych podróżnych, zwabionych do miasta zbliżającym się świętem. Podczas zamieszania, jakie wytworzy się wewnątrz murów, zawsze łatwiej będzie coś ukraść, kogoś wprowadzić, dotrzeć do niedostępnych w innym czasie miejsc. A ponadto wielu ludzi, podobnie jak Kasjan, ciągle w drodze i bez domu, chwytało się łapczywie każdej niemal okazji, by się wspólnie napić i pogwarzyć nad porcją golonki. Pełne gospody gwarantowały i dobrą zabawę, i nowe znajomości, toteż do Abronii ściągały tłumy.
Młodzieniec był już niemal pewien, że pójdzie na spotkanie przy źródełku albo zaczai się w bezpiecznej odległości, by tylko zobaczyć, kim są jego rodzice. Wcześniej jednak musiał wykonać zadanie i przez całą drogę zastanawiał się, jak najrzetelniej wywiązać się ze zobowiązania.
Za murami rysował się masyw świątyni, na wieżycach królewskiego zamku łomotały biało-czarne szachownice.

Dziad Świstak mgliście jedynie wiedział, dlaczego zmierza do Abronii. Coś mu mówiło, że z miastem tym i z Równonocą splata go więź magiczna, więź odpokoleniowa i odwieczna. Czasem udawało mu się, w porach porannych czy też popołudniowych, uchwycić strzęp przeszłości. Ale również ten strzępem był i takim pozostawał. Pamiętał więc starzec o godnościach i przywilejach, jakie ongi nań spłynęły, nie wiedział tylko, dlaczego spłynęły i w kogo go przemieniły. Również strzępiasto i obszarpanie jawiły mu się monarsza niełaska i więzienie.
Były też jakieś kobiety w jego życiu. Jedna, krótko, ale dobrze. Były spotkania, czy też być miały. I była Abronia, osobliwie równonocna, bo tylko taka czar swój miała, a Świstaka czary wabiły i przyciągały.
Kiedy więc wychynął z listowia na trakt zeszłorocznym liściem oplatany, przygarnęli go wędrowcy, gdyż znał Dziada każdy, co gościńce w państwie wycierał. A on przygarnął się do nich, bajędami i ględźbami za strawę i opiekę odpłacając, choć zapłaty nie śmieli żądać, bo któż śmiałby od Dziada Świstaka jakiejkolwiek zapłaty oczekiwać, zwłaszcza w obliczu wielkiego Święta.

Nie był to dlań najlepszy czas. Cóż z tego, że od roku nie przegrał partii, kiedy poza tym nic w życiu nie osiągnął. Nie miał żony, dzieci, nie założył rodziny. Nadal, jak za szczenięcych lat, pomieszkiwał po gospodach, u gościnnych wieśniaków, w stogach siana. Grał w szachy, podczas podróży myślał tylko o nich, nawet sny miał w kratkę, pełne pięknym debiutów i dramatycznych końcówek.
Był przegrany i wiedział o tym. Nikt go nie chciał, i jedyną szansą był tytuł Mistrza, na który ciężko pracował, a który nadal był równie odległy, co przed laty. Warlam częściej myślał o tych, których ongi skrzywdził. Miał pretensje do siebie, do losu, że go tak potraktował, do całego świata. Jedyną szansą dlań były szachy. I domniemany syn, którego miał poznać.
Dlatego z nadzieją jechał do stolicy, by w Równonoc powrócić do zapomnianej i zakurzonej przeszłości.

Prześlizgnęli się przez Bramę Snycerską, gdzie nikt nie zwracał uwagi na gryfy. Kasjan poprowadził kompanów do znanej sobie gospody. Zwała się "Pod Beczką" czy "Pod Brzeczką", nieważne. Dość że karczmarz był znajomym chłopaka, jeszcze z czasów sierocińca. Dla niego Kasjan okradał tych klientów, którzy opieszale reagowali na ponaglenia związane z płatnościami. Gospodarz zaprowadził wierzchowce do specjalnej komórki w głębi podwórza, by nie kłuły w oko najemnych żołnierzy i zazdrosne, a zubożałe rycerstwo. Gryfy były bardzo kosztowne i na dodatek cieszyły się ponurą sławą. Nie dość bowiem, że podczas bitew walczyły nie gorzej od swych jeźdźców, to po zakończeniu walki ruszały na opustoszałe i wypełnione jękami pole, gdzie wyszarpywały konającym wojownikom serca i wątroby.
Zostawili sakwy i juki w pokoiku na poddaszu i każdy ruszył w miasto. Kompani Kasjana poszli na dziwki, ale ten miał jeszcze coś do zrobienia. Było ciepłe, marcowe popołudnie. Zaułki wypełniał gwar przybyszów, kupcy zdzierali gardła, zachwalając swój towar. Pachniało brzeczką i pożądaniem, dziwki ruszyły na łowy.
Kasjan wypytał dyskretnie gospodarza o swego kupca, po czym ruszył do dzielnicy bogaczy. Postanowił załatwić swoje sprawy przed jutrzejszym świętem. Równonoc zbliżała się wielkimi krokami.

Pierwsze co zrobił, kiedy wraz z tłumem pątników udało mu się wlać do miasta, to poszedł do świątyni Poczwarza. Kapłani śpiewali swoje pieśni uważnie i w skupieniu. Były to jedyne chwile, kiedy zarzucali codzienną surowość i widać było na ich twarzy coś na kształt radości. A może Warlmowi tylko się tak wydawało.
Przed niszą, w której mroku stało zakryte bóstwo, była kamienna kadź pełna oleju. Na jego powierzchni pływały, co chwila spotykając się i mijając, zatknięte w korkach knoty, które ciepłym płomieniem chwaliły boga. Warlam odpalił swój, zakupiony w kramiku przed świątynią, i puścił na tłuszcz. Każdy podmuch wiatru, który nie wiedzieć skąd hulał po świątyni, marszczył tłustą taflę i powodował żeglugę kaganków.
Mężczyzna przez dłuższą chwilę patrzył na wędrujące płomyki, spotykające się, rozstające i powracające na nowo. Otrząsnął się, wyszeptał znaną z dzieciństwa modlitwę i pośpiesznie wyszedł na świeże powietrze, wolne od zapachu kadzideł i kapłańskiej ascezy.

Kasjan przechadzał się pod domem kupca. Ostrożnie, by nie wzbudzić podejrzeń, przyglądał się murom i gzymsom. Wreszcie skrył się w cieniu leżącej naprzeciw bramy. Rdzawo ceglana fasada budynku prezentowała się okazale. Nisze okienne | i odrzwia wyciosane były z żółtego piaskowca. W ich wnętrzu kryły się miodowe witrażyki. Na lewo od dębowych drzwi, w których stała jazgotliwa ochmistrzyni, ścianę kamienicy otulał jaśniejący młodymi listkami bluszcz. Rumiana kobieta wykłócała się z woziwodą, który wreszcie machnął ręką, wsiadł na wóz i zaciął konia. Koła leniwie zaturkotały po kostce, stuk podków wypełnił zaułek.
Kasjan poczekał, aż odgłos ucichnie, wytłumiony kolejnymi zakrętami. Ochmistrzyni wylała wiadro do rynsztoka i zatrzasnęła energicznie drzwi. Młodzieniec w kilku susach przeskoczył ulicę i dopadł plątaniny bluszczu. Sprawdził, czy kłącza wytrzymają jego ciężar, po czym ruszył w górę. Na pierwszym piętrze wypatrzył wcześniej uchylone okienko. Ponieważ zaś pomieszczenie za nim pogrążone było w ciemności, postanowił od niego właśnie zacząć wizytę w domostwie.
Po kilku chwilach sięgnął parapetu i podciągnął się na rękach. Był wewnątrz domu kupca, a serce waliło mu jak młot. Znajdował się w sypialni, pośrodku stało duże łoże, obok szafa, dalej lustro, sekretarzyk. Sądząc z urządzenia, musiała być to komnata gospodarza. Skrył się więc za kotarę, rezygnując z dalszego rekonesansu.

Warlam zatrzymał się w karczmie znanej z dawnych lat. Zjadł skromny posiłek i wyciągnął z juków grzechoczącą szachami szkatułkę. Ustawił figury i spojrzał pytająco po zebranych. W przeddzień Równonocy w szachy chciał grać każdy, więc szybko zgłosili się zainteresowani. Rozpoczęto partię. Kiedy kończył się debiut, Warlam spostrzegł, że przy sąsiednich stołach pojawiły się inne szachownice, ośmielone jego śmiałością. Wkrótce rozpętał się mały turniej. Zmierzchało, kiedy na placu boju zostało czterech mężczyzn. Później byli już tylko Warlam i rudobrody kupiec o twarzy lisa i posturze niedźwiedzia.
Pierwsze ruchy zapowiadały partię ericańską, ale Rudobrody wybrał obronę aspiską. Opanowanie centrum, szybka wymiana klanowych i gryfów. Na planszy przeludniło się. Warlam postanowił szturmować skrzydło hetmańskie i opanować otwartą linię. Przeciwnik miał podobne plany, więc zapowiadało się na ostrą, krótką partię. Lada chwila miało dojść do decydującego rozstrzygnięcia, jednak Rudobrody zwolnił nacisk. Przerzucił wieżę na linię brzegową Warlama. Ten zbił hetmanem i wtedy zobaczył swój błąd. Gryf rudobrodego wziął hetmana i króla w widły. Warlam musiał odejść królem i stracił hetmana. Sam odskoczył gryfem, osłabiając zbrojone od początku skrzydło hetmańskie. Potem przerzucił wieżę. Rudobrody szykował się do końcowego natarcia, ale był spóźnipny co najmniej o dwa ruchy. Warlam postawił wieżę o pole od wrogiego króla. Rudobrody zbił swoją wieżą. I wtedy gryf, podobnie jak przed kilkoma dniami w Stanicy Horog, spadł znienacka i zamatował króla otoczonego własnymi figurami. Goście karczmy, spiętrzeni ponad grającymi i wokół nich wypuścili zbierane przez całą końcówkę powietrze i zaczęli poklepywać zwycięzcę po plecach. Rudobrody pokiwał z uznaniem głową, po czym zamówił dla siebie i Warlama butelkę najlepszej śliwowicy.

Kasjan czekał już dłuższą chwilę. Zmierzchało się i liczył, że gospodarz wróci do domu niebawem. Nagle drzwi skrzypnęły i do pokoju weszła młoda dziewczyna. Zapaliła świece na stoliku i podeszła do szafy.
Była piękna i Kasjan z trudem powstrzymał pełen podziwu gwizd. Dziewczyna rozsznurowała kubraczek, potem ściągnęła spódnicę. Wreszcie zsunęła przez głowę koszulę i oczom młodzieńca ukazało się nagie, niemal białe ciało. Mógł przysiąc, że wcześniej nie widział piękniejszej kobiety. Miała kasztanowe włosy, zaplecione w długi warkocz. Była szczupła i wiotka, kiedy lekkim krokiem podeszła do lustra. Przystanęła na chwilę i zaczęła rozplatać włosy. A potem czesała je długo i starannie, a Kasjan patrzył i nie mógł oczu oderwać. Podziwiał każdy jej szczegół, wysycony pięknem i rozedrgany w ciepłym świetle kaganka. Dziewczyna mogła mieć dwadzieścia lat, miała duże, ciemne oczy i niewielkie piersi.
Gdzieś Kasjan słyszał, choć w owej chwili nie potrafił sobie przypomnieć gdzie i kiedy, że kobiety z małymi piersiami są najpiękniejsze, gdyż stworzone przez bogów tylko dla miłości i pieszczot, a nie do karmienia i macierzyństwa. I chłopak nie pamiętał, czy wtedy podzielał tę opinię, ale w tamtej chwili, kiedy dziewczyna czesała się, niewinnie naga i jaśniejąca, w tamtej chwili mógłby krzyknąć, że opinia ta jest najczystszą prawdą na świecie. Potem zawsze już miał uważać tak samo.
Dziewczyna skończyła się czesać, narzuciła nocną koszulę, która powoli spłynęła jej do kolan. A potem ruszyła do okna, wychyliła się przez nie, a Kasjan wstrzymał oddech. Poczuł woń fiołków, która otumaniła go do reszty. I kiedy skrzypnęła zasuwa, chłopak wypadł zza zasłony.

Wreszcie wtoczyli się do miasta, poskrzypując kulawym wozem. Znaleźli podłą gospódkę na nocleg i choć raz w życiu postanowili po pańsku się pożywić. Wszak to Abronia, stolica królestwa i żywe serce państwa. Ugościli też przytulonego do gromady Świstaka, ugościli suto, bo wędzonymi żeberkami, które karczmarz przyrządził w sosie wybornym. A potem piwo lało się strumieniami, szumem swym wtórując klechdzie, co ją Dziad na poczekaniu klecił. A w klechdzie, jak w skarbcu, rojno było od wszelkiego dobra. Były królewny i królewicze, zamki, pałace i dwory. Złe były wiedźmy i wróżki cnotliwe. I miłość, i los okrutny, i walka, i śmierć, tak, nawet śmierć przezierała z baśni, którą gęstym splotem zasupływał Dziad Świstak. Wszystko tam było, i lubili to słuchacze, gdyż nie po to słuchali starca, by im zwyczajne i poczciwe historyjki opowiadał. Od tego mieli życie, pełne biedy, nudy i prostactwa. A tam, na szklanych górach i pomiędzy lodowymi olbrzymami, co się z płomiennymi i kamiennymi braćmi ścierali, tam była tęsknota, która w sercu każdego wyje i w życiu owych ludzi zaspokojenia nie znajduje, choćby od wycia głos straciła.
Więc plótł pleciuga, a głos mu się łamał. I piwa mijały i ludzie chrapali. I tylko gospodarz, wsparty na ramieniu, z zasłuchania aż zastygł, lecz czuwał w zesztywnieniu. Po strychu zaś kuny igrce wyprawiały, roztańczone dudami i oparem z piwa. A potem pokotem się wszyscy zwalili w sień ciemną i tam, na wiązkach zeszłożniwnej słomy, derkami opatuleni posnęli naprawdę.

W jednej chwili znalazł się przy dziewczynie i przygarnął ją do siebie. A ona spojrzała nań zdziwiona, nie wiedząc, czy krzyczeć, czy pytać o imię. I stali tak przez kilka długich chwil, ogrzewając się własnym ciepłem. Czuł jej oddech na twarzy, czuł, że jej serce bije równie mocno, jak jego.
Ostrożnie pocałował ją w usta, a ona spojrzała na drzwi i odwzajemniła pocałunek. I całowali się długo i mocno, obracając się w miejscu, a Kasjan stąpał ostrożnie, by nie stanąć butem na jej bosych stopach. A potem spojrzał na nią, na jej koszulę, której nie zdążyła zasznurować pod szyją. A ona, uśmiechając się filuternie, odsłoniła ramiona, a potem piersi, a potem łagodnie wysklepiony brzuch. A on niecierpliwie i niezdarnie zdzierał z siebie odzież. I nie mógł o niczym myśleć, tylko raz przemknęło mu przez głowę, co wspominał potem z zadziwieniem, że akurat to, taka bzdura, a więc raz przeszła mu przez głowę myśl, iż uczynił dobrze, wstępując przed wieczorem do łaźni.
A potem nie myślał już o niczym. I kochali się długo i dalej nic nie mówili, tylko leżeli przytuleni, patrząc w sufit. A świeczka się wypaliła, więc kochali się w ciemności i w milczeniu, poznając własne ciała i ciągle nie znając swoich imion.

I tak pili do północy, i nie skończyło się na jednej butelce. I poznali swoje imiona, a potem historie swego życia. I wylali na siebie swoje żale, lata upokorzeń i niespełnione ambicje. I licytowali się, który miał w życiu gorzej, który więcej zachrzanił i który z nich ma mniejsze nadzieje na przyszłość. A potem wyznali, że za trzy lata zamierzają startować w turnieju na królewskim zamku. Więc poszli na górę i przez brudne okno patrzyli na rozświetlone witraże Długiej Hali, gdzie toczyły się ostatnie partie turnieju, już pomiędzy Mistrzem a jego rywalem. A Warlam patrzył z nieodmienną melancholią wyrytą na twarzy, przenikał ciemność i własne pijaństwo, by dostrzec dwóch wielkich szachistów. A później wygrażali światu i złorzeczyli możnym, aż wreszcie padli na wygnieciony siennik i zachrapali po męsku.

Kasjan czuł wlewające się w jego ciało błogość i spokój. Chciał usnąć, wtulony w ciepłe, pachnące fiołkami ciało dziewczyny. I wtedy przypomniał sobie, że nie przyszedł tu po miłość i pieszczoty. I kiedy usiadł na łóżku, drzwi się otwarły. W drzwiach stanął kupiec, po czym ruszył z kagankiem do stolika. I kiedy potknął się o porozrzucane w nieładzie ubranie, zaklął i spostrzegł Kasjana.
Kupiec zawołał służbę, która nie bez trudności obezwładniła chłopaka. Pozwolono mu się ubrać, po czym kupiec posłał po straże. Przez cały czas patrzył tępo na dziewczynę, swoją żonę, która go zdradziła z przybłędą. Był od niej dużo starszy, ale do tamtej pory myślał, że bogactwo pozwoli mu kupić miłość i wierność młodej małżonki.
Kasjan siedział spętany na krześle. Wreszcie przyszło czterech strażników miejskich.
- Dobrzy ludzie! - wykrzyknął kupiec, momentalnie zmieniając pewną siebie wściekłość na bezradność i roztrzęsienie. - Dobrzy ludzie, stała się rzecz straszna! Dziś nikt nie jest bezpieczny nawet we własnym domu. Ten oto zbój - wymierzył drżący palec w Kasjana - ten oto łapserdak wdarł się podstępnie do mojego domu i chciał mnie zamordować. Tak! Zamordować i okraść. Zabierzcie go do ciemnicy, niech się nim zajmie sąd! Kiedy strażnicy, ludzie prości i nieco pijani, naradzali się nad dalszym działaniem, kupiec podszedł do młodzieńca i syknął.
- Nie próbuj nawet prostować przed sądem moich słów, i tak ci nikt nie uwierzy. Ocal chociaż dobre imię mojej żony, skoro splamiłeś jej honor. Posiedzisz kilka lat w więzieniu, cóż z tego, że nie za prawdziwe winy, posiedzisz, to ci się odechce sypiać z cudzymi kobietami.
Strażnicy, przejęci zarówno przemową kupca, jak i jego pozycją w mieście, zabrali Kasjana do lochów. Szli przez rozespane miasto, marcowe koty płakały na podwórzach. Równymi krokami strażnicy rozchlapywali uśpione kałuże.
Wreszcie doszli do okutej bramy za którą wiły się długie korytarze, pełne setek drzwi, prowadzących do cel, gdzie cicho pojękiwali uwięzieni. Bez żadnych pytań i ceremonii zaprowadzono młodzieńca do jednej z komórek. Zabrano mu sztylet i sakiewkę, jeden ze strażników uderzył go łańcuchem przez plecy. Chłopak padł na podłogę i usłyszał złowróżbny zgrzyt klucza.
- Nie trzeba się frasować chłopcze, wyjdziesz z tego -zabrzmiał przyjaźnie głos dochodzący z kąta.
Zobaczył starszego mężczyznę. Ten uśmiechał się uprzejmie. Kasjan zasnął.

Jeszcze w przedświcie, o ciemnej godzinie, Dziad Świstak wycknął się z lepkiego i rwanego snu starca. W torbie, co ją trzymał pod głową i nigdy jej nie opuszczał, choć pusta była przeważnie i dziurawa, w torbie połatanej łykiem znalazł resztkę skórki chlebowej. Rozmamlał ją bezzębnymi usty i począł żuć z ukontentowaniem. Gdzieś napatoczył się dzban, bez ucha, ale z wodą. Popił więc starzec swoje śniadanie i jako tako syty zaczął pomyśliwać nieśmiało o rozpoczętym dniu. Pod zmurszałym czerepem przeciągać się poczęły rozbudzone myśli, leniwie i niespiesznie krążąc i powracając. A Dziad Świstak niejasno zobaczył, że w mieście tym musi być źródełko, co je pamiętał sprzed lat. I coś się przy tym źródełku wydarzyło, wydarzyć miało czy też ciągle wydarzało wraz z Równonocą, tylko za nic nie potrafił przypomnieć sobie, co. Ale myśl ta inne wyprała i łokciami się po głowie rozpierając, w czoło Dziada od środka popukiwała. A Świstak siedział bezradnie, w bezradności pogrążony i bezradność własną celebrujący. Ale myśl o źródełku pulsowała, rozbijając się pomiędzy lewym i prawym uchem. I ruszył dziadunio w ciemny przedświt, na tułaczkę po mieście. Wnet znalazł źródełko, cu-dem czy przypadkiem, nikt tego nie wie. I zasiadł na skromnej ławeczce i zwilżył dłonie, a potem twarz. A potem westchnął, bo przypomniał sobie, co się w tym miejscu cyklicznie wydarzać miało. I wpatrzył się w tę wieczność wiecznego powrotu, i zaglądał w nią, i znów coś odzapominał, i jeszcze coś innego. I od tego przypominania zamlaskał radośnie, zamknął oczy i zadrzemał.
A kiedy o świcie przechodzili tamtędy strażnicy, zobaczyli martwego starca, wspartego o świątynny mur. I wynieśli go z placu, by nie przeszkadzał w ważnych uroczystościach, jakie miały tu już niedługo nastąpić.

Był ranek, dzień Równonocy. Na placu wokół świątyni zebrali się pielgrzymi, pątnicy i gapie. Każdy chciał zobaczyć choć przez chwilę oblicze Poczwarza. Ławeczka przy źródełku, co spontanicznie tryskało ze ściany, była pusta. Zalegał tam wieczny cień i na dodatek to było słabe miejsce widokowe. Dlatego nie było tam nikogo, nikt nie przysiadł na kamiennej ławeczce.
Warlam, pełen śliwowicy, tłustego mięsiwa i pijanych snów, chrapa! sążniście w swym pokoju na poddaszu, przywalony niedźwiedzią łapą równie rozchrapanego Rudobrodego. Dla nich dzień miał się zacząć dobrze po południu.

Kasjan podskoczył kilka razy w miejscu, aż wreszcie dostał dłońmi krat. Uczepiony niczym nietoperz, zastygł na chwilę, przebijając wzrokiem splątany tłum. Spomiędzy spacerujących nóg, przystających trzewików i przeskakujących kałuże ciżem wyłaniał się rozłożysty plac, ze stojącą na wschodniej ścianie świątynią. Przed wysoką bramą czekali pokornie rajcy miejscy, a ich spłowiałe, karminowe szaty posępnie nasiąkały marcowym błotem, które wspinało się po udrapowanych fałdach. Za chwilę kapłani mieli wyprowadzić ze świątyni posąg boga, który pomiędzy świętami spoczywał w ciemnej niszy, nakryty haftowaną tkaniną. Tylko na jeden dzień, raz na trzy lata, ukazywał mieszkańcom Abronii i pielgrzymom swoje oblicze. Kasjan znał je z dzieciństwa, gdyż surowi kapłani, którzy opiekowali się miejskimi sierotami, pozwalali zerknąć na oblicze zakrytego boga, kiedy bezdomna dziatwa szorowała posadzki i kolumny.
Mięśnie bolały go niemiłosiernie, więc opadł na wysypaną słomą podłogę i odpoczął chwilę. Po chwili znów zawisł na kracie. Posąg boga, kołysząc się majestatycznie, wynurzył się z wylotu bramy. Tłum padł na kolana.
Wtedy Kasjan mógł rzucić okiem na źródełko, beztrosko tryskające ze ściany. Nie było przy nim żadnej kobiety ani też żadnego mężczyzny, który mógłby być jego ojcem. Młodzieniec jednak nie tracił nadziei.
Tymczasem posąg, niesiony przez dwa tuziny tragarzy, dotarł do centrum placu. Osadzono go w kamiennej cembrowinie. Bóg znieruchomiał. Wtedy kapłani zsunęli zakrywającą bóstwo tkaninę i wszystkim ukazało się nieśmiertelne oblicze. Kamienny kloc wyciosany był w trzyścienną kolumnę, z każdej zaś ściany wyrastała rzeźbiona ludzka twarz. Jedna, zwrócona ku więzieniu, była twarzą młodzieńca, druga, zwrócona ku świątyni, twarzą starca, trzecia zaś, której nie było widać, była obliczem dojrzałego mężczyzny. Arcykapłan zaintonował pieśń.
Cały plac śpiewał, ludzie stojący w pobliżu okienka, przez które wyglądał Kasjan, swą nieudolnością brudzili czyste, zestrojone głosy kapłańskiego chóru. Młodzieniec spoglądał ku źródełku, gdzie uporczywie nikogo nie było.
Coraz częściej musiał odpoczywać, bolały go plecy, czujące jeszcze uderzenie strażnika. Zrezygnowany spojrzał po raz ostatni. Nie wiedział jeszcze, że w to miejsce, otulone szeptem chłodnej wody, przyjdzie mu wracać niejeden raz. Że przyjdzie mu wracać setki razy, a potem jego synom i synom jego synów. I że po koniec świata będą wracać w Równonoc do świątynnego źródełka. Opadł na podłogę i oparł się plecami o ścianę.
Nie trzeba się frasować chłopcze. Na kogo czekałeś? Na kochankę czy matkę? Zresztą, co za różnica, nie przyszła, może przyjdzie innym razem.
Starszy mężczyzna, beznamiętnie wsparty o ścianę, wyrównywał wystrugane niezdarnie figurki. Kamienna podłoga była w tamtym miejscu nierówno poorana rylcem i Kasjan zauważył motyw szachownicy.
- Nie trzeba się frasować chłopcze, lepiej zagrajmy w szachy.

Kraków 1999
Wit Szostak






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy
NF 2005 02 interesy nie idą dobrze
NF 2005 02 paszcza
NF 2005 02 test
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
2005 02 33
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
2005 02 26
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
2005 02 All on Board Kontact with Imap Based Calendar and Address Management
NF 2005 08 twórca

więcej podobnych podstron