32 6 Marzec 2000 Z piwnic i jam do domu




Archiwum Gazety Wyborczej; Z PIWNIC I JAM DO DOMU












WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?







informacja o czasie
dostępu


Gazeta Wyborcza
nr 55, wydanie waw (Warszawa) z
dnia 2000/03/06, dział
ŚWIAT, str. 8 MARZENA
HMIELEWICZ
WACŁAW RADZIWINOWICZ; MOSKWA
Rosjanki były traktowane gorzej od nas, bo Czeczeni uważają, że Polska im sprzyja
Z PIWNIC I JAM DO DOMU
Zakończyła się odyseja porwanych w sierpniu na Kaukazie prof.
Zofii Fiszer-Malanowskiej i doc. Ewy Marchwińskiej-Wyrwał, które w sobotę przez
Moskwę przyleciały do Warszawy
Kiedy wczesnym popołudniem na moskiewskim lotnisku Wnukowo schodziły z trapu
samolotu, który przywiózł je z Nalczyka (Kabardyno-Bałkaria), trzymały się
dzielnie. Radosne, dziarskie, serdecznie dziękowały witającemu je wiceministrowi
spraw wewnętrznych Rosji Władimirowi Kozłowowi za "uratowanie życia". Chętnie
rozmawiały z reporterami.
Kilka godzin później, już w ambasadzie polskiej, okazało się, że 66-letnia
Fiszer-Malanowska poczuła się źle i nie może wyjść do dziennikarzy, którym obie
kaukaskie zakładniczki obiecały opowiedzieć, co działo się z nimi przez siedem
miesięcy niewoli. Po drodze do Warszawy specjalnie przysłany z Polski lekarz
zdecydował, że pani profesor musi pojechać do szpitala.
- Przez tych 208 dni niewoli wiele razy traciłyśmy nadzieję. Czy potraficie
sobie wyobrazić, jak wygląda wojna, w której używają wszelkich rodzajów broni? A
zawsze byłyśmy blisko sztabu braci Achmadowów [klanu z Urus-Martanu - red.].
Więc bili w nas, z czego tylko się dało - opowiadała 56-letnia
Marchwińska-Wyrwał. - Bardzo rzadko chroniły nas jakieś umocnienia. Zwykle
siedziałyśmy w domu czy piwnicy i tylko myślałyśmy: "Trafi, nie trafi?". W
innych, którzy byli z nami, trafiało. W nas nie. Często myślałam: trudno - swoje
lata już przeżyłam. Buntowałam się tylko przeciw jednemu. Czemu mam zginąć
właśnie w Czeczenii? - dodała pani docent.
Prośby skuteczne
Uczone nie wiedzą, kto na początku sierpnia uprowadził je w górach Dagestanu.
Przez trzy tygodnie porywacze przerzucali je z miejsca na miejsce. Potem przez
góry przeprowadzili do Czeczenii. - Trzymali nas
czasem w domach, czasem w piwnicach, pieczarach czy jamach. Czasem byłyśmy w
warunkach jak na wojnę prawie normalnych. A bywały dni, że nie miałyśmy nawet
chleba i wody - opowiadała Fiszer-Malanowska, dodając, że w sumie traktowano je
dobrze. - To dziwne, ale oni nas przepraszali. Mówili, że nasze porwanie to
jakaś pomyłka. Nikt nigdy nie podniósł na nas ręki, nie krzyczał na nas. Kiedy
Zofia, która cierpi na astmę, mówiła, że potrzebuje lekarstw, następnego dnia
dostawała je, choć przecież wokół toczyła się wojna i niełatwo było zdobyć leki.
Kiedy siedziałyśmy w piwnicy i przez dwa dni nie dali nam nic do picia, ludzie,
którzy siedzieli tam z nami, poprosili Zofię, żeby upomniała się o wodę. I
poskutkowało - wspominała Marchwińska-Wyrwał.
- Nie można powiedzieć, żeby okazywali nam specjalny szacunek jako kobietom.
Z nami siedziały Rosjanki. Porywacze czasem zabierali je "na przejażdżki". Bili,
straszyli. Do nas podchodzili inaczej, jako do Polek, bo Czeczeni uważają, że Polska im sprzyja - tłumaczy pani
docent.
Pod koniec listopada z Kaukazu przyszła wiadomość, że obie zakładniczki są
już uwolnione. Wydawało się, że lada dzień przez Gruzję trafią do kraju. Nic z
tego nie wyszło. - Rzeczywiście 21 listopada ludzie, którzy nas trzymali, kazali
nam się zbierać. Zabrali nas do samochodu. Pojechałyśmy. Po chwili wybuchła
strzelanina. Jacyś inni ludzie zabrali nas do swojego samochodu. Potem całą noc
wieźli nas gdzieś bez świateł, bo była już wojna. Potem przyszedł do nas młody
człowiek. Przedstawił się jako Ramzan Achmadow. Oświadczył, że nas wyzwolił, i
obiecał, że teraz będziemy z jego rodziną, w normalnych warunkach, a za kilka
dni przez Gruzję trafimy do Polski - opowiada Marchwińska-Wyrwał.
Róbcie, co chcecie
Czym kierował się Achmadow, Polki nie wiedzą. Sam zapewniał je, że nie chodzi
mu o okup, że chce tylko udowodnić światu, że nie jest "terrorystą i bandytą".
Dni mijały, a zakładniczki w obiecaną drogę do Gruzji nie ruszały. Achmadow
tłumaczył, że nie może dogadać się z przedstawicielstwem Polski w Tbilisi. Przez
swój telefon satelitarny łączył je z ambasadą w Gruzji, potem - jak powiedział -
z polskim MSZ. Nie wiedziały, że dzwonią nie do ministerstwa, lecz do Radia RMF
FM.
W kierunku Gruzji ruszyły dopiero w połowie grudnia. 16 grudnia dotarły w
pobliże granicy. Ale następnego dnia Rosjanie wysadzili tam desant. Trzeba było
wracać. Czeczeni zapowiedzieli, że teraz przyjdzie
im czekać do wiosny, kiedy konno będzie można po górskich ścieżkach przejść na
drugą stronę granicy. - 22 lutego, kiedy byliśmy w wiosce Borzoj, bracia
Achmadowowie powiedzieli nam, że odchodzą w góry, a my nie damy rady nadążyć za
nimi. Możemy więc robić, co chcemy. Zapytałyśmy, dokąd mamy iść. Powiedzieli, że
trzy kilometry na południe od nas Rosjanie wysadzili desant, więc podróż w tym
kierunku to pewna śmierć. Poradzili, byśmy poszły na północ, gdzie 15 km od nas
znajdują się siły federalne. Nie miałyśmy wyboru, poszłyśmy na północ - tłumaczy
Marchwińska-Wyrwał.
Samotne kobiety wyszły z atakowanej przez lotnictwo i ostrzeliwanej przez
artylerię wioski na prowadzącą przez wąwóz Argunu drogę, na którą - jak
obliczyły - co 12 minut spadały pociski z dział i moździerzy. Szły więc 12
minut, a potem skulone w jakimś leju kryły się przed kolejną salwą.
Po godzinie marszu pod ogniem, kiedy robiło się ciemno, spotkały jadący od
Borzoj podziurawiony kulami samochód. Podróżujący nim Czeczeni zabrali je do swojej wioski. Przenocowali je
tam, a rano zaprowadzili do ukrytej w lesie ziemianki.
Krok w krok
W środę 1 marca przyszli do nich i powiedzieli, że "w waszej sprawie
przyjechali z Moskwy". Okazało się, że było to trzech pracowników Urzędu do
Walki z Przestępczością Zorganizowaną, którzy przez kilka tygodni szli ich
tropem.
- Szukali nas wszędzie, przeczesywali góry. Z tego, co nam potem
opowiedzieli, wynikało, że ciągle byli blisko, zdobywali na bieżąco informacje o
tym, gdzie się znajdujemy. Jesteśmy im bardzo wdzięczne - zapewnia pani docent.
Wiceminister Kozłow powiedział mi, że Czeczen,
jeden z członków wysłanej na ratunek Polkom grupy, zginął na polu minowym.
Kozłow przyznaje, że Rosjanom w poszukiwaniach uczonych pomagali Czeczeni, ale zapewnia, że prezydent Asłan Maschadow czy
wiceprezydent Wacha Arsanow nie mieli z tym nic wspólnego.


[podpis pod fot./rys.]
Przywitanie prof. Zofii Fiszer-Malanowskiej i doc. Ewy
Marchwińskiej-Wyrwał na warszawskim Okęciu

(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
42 30 Marzec 2000 Dialog na warunkach
34 18 Marzec 2000 Nie dali nam chleba
droga do domu ojca
38 24 Marzec 2000 Starczy na długo
31 6 Marzec 2000 Nie gol się, kup kalesony
33 14 Marzec 2000 Czeczenia jeszcze nie zginęła
któremu uległ pracownik w drodze do domu po wyjściu z zakładu
37 24 Marzec 2000 Prezydent Putin
32 Homeostaza zdolnosc ukladow biologicznych do regeneracji i kompensacji

więcej podobnych podstron