chudszy albatros id 2034755 Nieznany


Ty­tuł ory­gi­na­łu:

THIN­NER

Co­py­ri­ght © Ri­chard Bach­man 1984

All ri­ghts re­se­rved

Qu­ota­tion from Mr. Bo­jan­gles

Co­py­ri­ght © Co­til­lion Mu­sic Inc. – Da­niel Mu­sic 1966

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2008

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Ro­bert Lip­ski 2008

Re­dak­cja: Lu­cy­na Le­wan­dow­ska

Ilu­stra­cja na okład­ce: Ja­cek Ko­pal­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki i se­rii: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-004-5

Wy­daw­ca

WY­DAW­NIC­TWO AL­BA­TROS A. KU­RY­ŁO­WICZ

Hlon­da 2a/25, 02-972 War­sza­wa

www.wy­daw­nic­two­al­ba­tros.com





2012. Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne

Ni­niej­szy pro­dukt jest ob­ję­ty ochro­ną pra­wa au­tor­skie­go. Uzy­ska­ny do­stęp upo­waż­nia wy­łącz­nie do pry­wat­ne­go użyt­ku oso­bę, któ­ra wy­ku­pi­ła pra­wo do­stę­pu. Wy­daw­ca in­for­mu­je, że pu­blicz­ne udo­stęp­nia­nie oso­bom trze­cim, nie­okre­ślo­nym ad­re­sa­tom lub w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób upo­wszech­nia­nie, ko­pio­wa­nie oraz prze­twa­rza­nie w tech­ni­kach cy­fro­wych lub po­dob­nych – jest nie­le­gal­ne i pod­le­ga wła­ści­wym sank­cjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.



Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Spis treści


Roz­dział 1 111

Roz­dział 2 110

Roz­dział 3 Mo­honk

Roz­dział 4 102

Roz­dział 5 100

Roz­dział 6 98

Roz­dział 7 Sen o pta­ku

Roz­dział 8 Spodnie Bil­ly’ego

Roz­dział 9 85

Roz­dział 10 80

Roz­dział 11 Sza­le spra­wie­dli­wo­ści

Roz­dział 12 Dun­can Ho­pley

Roz­dział 13 77

Roz­dział 14 70

Roz­dział 15 Dwie roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne

Roz­dział 16 List Bil­ly’ego

Roz­dział 17 62

Roz­dział 18 Po­szu­ki­wa­nia

Roz­dział 19 W obo­zie Cy­ga­nów

Roz­dział 20 53

Roz­dział 21 Gi­nel­li

Roz­dział 22 Opo­wieść Gi­nel­le­go

Roz­dział 23 Trans­kryp­cja

Roz­dział 24 Pur­pur­far­ga­de an­sik­tet

Roz­dział 25 55

Roz­dział 26 57

Roz­dział 27 Cy­gań­ski pla­cek

Przypisy



Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Roz­dział 1

111


– Chud­szy – szep­nął sta­ry Cy­gan z gni­ją­cym no­sem, pa­trząc na Wil­lia­ma Hal­lec­ka, któ­ry ra­zem ze swo­ją żoną He­idi opusz­czał gmach sądu. Tyl­ko to jed­no sło­wo, prze­sła­ne wraz z cie­płym, prze­sy­co­nym du­szą­cą sło­dy­czą od­de­chem. Za­nim Hal­leck zdą­żył się od­su­nąć, Cy­gan wy­cią­gnął rękę i zgię­tym pal­cem do­tknął jego po­licz­ka. Jed­no­cze­śnie roz­chy­lił usta jak brze­gi rany, uka­zu­jąc parę po­czer­nia­łych pień­ków zę­bów oraz czar­no­zie­lo­ne dzią­sła. Po­mię­dzy nimi prze­su­wał się ję­zyk, któ­ry po chwi­li do­tknął jego uśmiech­nię­tych gorz­ko ust. – Chud­szy.

Wspo­mnie­nie to po­wró­ci­ło do Bil­ly’ego Hal­lec­ka bar­dzo wy­raź­nie, kie­dy o siód­mej rano sta­nął na wa­dze z ręcz­ni­kiem prze­wią­za­nym wo­kół bio­der. Z dołu do­cho­dził za­pach be­ko­nu i ja­jek. Za­wsze mu­siał się po­chy­lać, aby od­czy­tać wska­za­nia wagi. Te­raz jed­nak mu­siał po­chy­lić się jesz­cze bar­dziej. Był po­tęż­nym męż­czy­zną, zbyt po­tęż­nym, jak ma­wiał dok­tor Ho­uston.

śPa­mię­taj, Bil­ly – po­wie­dział mu przy oka­zji ostat­nich ba­dań – męż­czy­zna taki jak ty wkra­cza do kra­iny za­wa­łu w wie­ku trzy­dzie­stu ośmiu lat. Po­wi­nie­neś tro­chę schud­nąć”.

Ale tym ra­zem wie­ści były po­myśl­ne. Zrzu­cił ki­lo­gram – ze 112 do 111.

Kie­dy ostat­nio od­wa­żył się sta­nąć na wa­dze i spoj­rzeć na po­dział­kę, wska­zów­ka za­trzy­ma­ła się na 123 ki­lo­gra­mach, jed­nak wte­dy był w spodniach i miał w kie­sze­niach tro­chę drob­nych, nie wspo­mi­na­jąc już o klu­czach i szwaj­car­skim scy­zo­ry­ku. A poza tym ta waga w ła­zien­ce na gó­rze nie była zbyt do­kład­na, za­wsze wska­zy­wa­ła za dużo. Był o tym świę­cie prze­ko­na­ny.

Z okre­su dzie­ciń­stwa w No­wym Jor­ku za­pa­mię­tał, co mó­wio­no o Cy­ga­nach – że mają dar prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści. Może to praw­da? Pró­bo­wał się ro­ze­śmiać, ale nie bar­dzo mu się to uda­ło. Jesz­cze za wcze­śnie na żar­ty z Cy­ga­nów. Na pew­no wraz z upły­wem cza­su wszyst­ko się wy­ja­śni. Te­raz jed­nak na myśl o Cy­ga­nach czuł dziw­ne ssa­nie w żo­łąd­ku i w głę­bi ser­ca miał na­dzie­ję, że już nig­dy nie spo­tka żad­ne­go z nich. Od tej pory bę­dzie uni­kał jak ognia chi­ro­man­tów i plansz Ouija umoż­li­wia­ją­cych po­ro­zu­mie­wa­nie się z du­cha­mi. Je­że­li to praw­da.

– Bil­ly! – za­wo­ła­ła z dołu He­idi.

– Idę!

Ubie­ra­jąc się, za­uwa­żył z nie­sma­kiem, że po­mi­mo spad­ku wagi spodnie nadal są za cia­sne. Miał te­raz w pa­sie 107 cen­ty­me­trów. Rzu­cił pa­le­nie do­kład­nie mi­nu­tę po pół­no­cy, kie­dy za­czął się Nowy Rok, ale za­pła­cił za to wy­so­ką cenę. Zbyt wy­so­ką. Zszedł na dół nie­kom­plet­nie ubra­ny, z roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem i kra­wa­tem za­rzu­co­nym wo­kół szyi. Lin­da, jego czter­na­sto­let­nia cór­ka, wy­szła wła­śnie z po­ko­ju, za­mia­ta­jąc spód­ni­cą i wy­ma­chu­jąc koń­skim ogo­nem, któ­ry tego ran­ka prze­wią­za­ła atła­so­wą wstąż­ką. Pod pa­chą trzy­ma­ła książ­ki. W dru­giej ręce mia­ła dwa pu­szy­ste pom­po­ny che­er­le­ade­rek – znak przy­na­leż­no­ści do dru­ży­ny – i wy­wi­ja­ła nimi od nie­chce­nia.

– Cześć, tato!

– Mi­łe­go dnia, Lin.

Usiadł przy sto­le i wziął do ręki śThe Wall Stre­et Jo­ur­nal”.

– Dzień do­bry, mój dro­gi – po­wie­dzia­ła He­idi.

Po­ło­żył ga­ze­tę obok ob­ro­to­wej tacy i uśmiech­nął się do niej.

Po­sta­wi­ła przed nim śnia­da­nie – dy­mią­cą górę ja­jecz­ni­cy, an­giel­skie ma­śla­ne bu­łecz­ki z ro­dzyn­ka­mi i pięć pla­ster­ków kru­che­go wiej­skie­go be­ko­nu. Usia­dła na­prze­ciw nie­go w ką­ci­ku śnia­da­nio­wym i za­pa­li­ła van­ta­ge’a. Sty­czeń i luty prze­ży­li w na­pię­ciu – było za wie­le śdys­ku­sji”, któ­re wpraw­dzie za­po­bie­ga­ły gwał­tow­nym kłót­niom, ale za­mie­nia­ły ich noce w sa­mot­ną udrę­kę. W koń­cu jed­nak od­na­leź­li spo­kój: ona prze­sta­ła na­rze­kać na jego nad­wa­gę, a on nie wy­ma­wiał jej, że za dużo pali. Dzię­ki tej ugo­dzie wio­sna mi­nę­ła cał­kiem zno­śnie. Poza tym sprzy­ja­ły im oko­licz­no­ści: Bil­ly do­stał awans i przy­stą­pił do spół­ki

Gre­ely, Pen­schley i Kin­der, mat­ka He­idi wresz­cie speł­ni­ła swo­ją groź­bę i po­wró­ci­ła do Wir­gi­nii, a Lin­dę przy­ję­to do dru­ży­ny che­er­le­ade­rek, co oka­za­ło się bło­go­sła­wień­stwem dla Bil­ly’ego, bli­skie­go za­ła­ma­nia ner­wo­we­go z po­wo­du jej cią­głych hi­ste­rii.

Wszyst­ko ukła­da­ło się wspa­nia­le.

I wte­dy w mie­ście po­ja­wi­li się Cy­ga­nie.

Chud­szy – po­wie­dział sta­ry Cy­gan. Co, u dia­bła, dzia­ło się z jego no­sem? Sy­fi­lis? Rak? A może coś jesz­cze bar­dziej zło­wro­gie­go, na przy­kład trąd? Dla­cze­go nie prze­sta­niesz o tym my­śleć? Dla­cze­go to ci wciąż nie daje spo­ko­ju?

– Nie mo­żesz prze­stać o tym my­śleć, praw­da? – ode­zwa­ła się He­idi tak na­gle, że Bil­ly omal nie ze­rwał się z krze­sła. – To nie była two­ja wina. Tak orzekł sę­dzia.

– Nie my­śla­łem o tym.

– No to o czym?

– O śJo­ur­na­lu” – od­parł. – Pi­szą, że w tym kwar­ta­le znów od­no­to­wa­no spa­dek licz­by przed­się­biorstw bu­dow­la­nych.

Nie jego wina. Prze­cież tak orzekł sę­dzia, praw­da? Sę­dzia Ros­sing­ton. Dla przy­ja­ciół Cary.

Dla przy­ja­ciół ta­kich jak ja, my­śli Bil­ly. Ro­ze­gra­łem z Ca­rym Ros­sing­to­nem spo­ro par­ty­jek gol­fa. Do­brze o tym wiesz, He­idi. Na na­szym syl­we­stro­wym przy­ję­ciu przed dwo­ma laty, kie­dy za­czą­łem my­śleć o rzu­ce­niu pa­le­nia, ale nie mo­głem się na to zdo­być, kto zła­pał cię za two­je ślicz­ne cyc­ki pod­czas tra­dy­cyj­nych no­wo­rocz­nych po­ca­łun­ków? Jak są­dzisz, kto? Wiel­kie nie­ba, nie pa­mię­tasz? To był sta­ry, do­bry Cary Ros­sing­ton we wła­snej oso­bie!

Tak. Po­czci­wy Cary Ros­sing­ton, przed któ­rym Bil­ly Hal­leck wy­grał po­nad tu­zin spraw mu­ni­cy­pal­nych. Do­bry, sta­ry Cary Ros­sing­ton, z któ­rym gry­wał cza­sem w po­ke­ra w klu­bie i któ­ry nie wy­co­fał się, kie­dy jego do­bry kum­pel od gol­fa i kart, Bil­ly Hal­leck (cza­sa­mi kle­pał go po ple­cach i wo­łał: śJak się masz, sta­ry byku!”) sta­nął przed nim w są­dzie nie po to, aby roz­strzy­gnąć ja­kąś spor­ną spra­wę, ale pod za­rzu­tem prze­je­cha­nia czło­wie­ka.

A sko­ro Cary Ros­sing­ton się nie wy­co­fał, to jak są­dzi­cie, kto mógł­by się z nim zmie­rzyć? Kto w ca­łym Fa­irview mógł mu się sprze­ci­wić? Nikt. Otóż to, nikt. No bo kim w grun­cie rze­czy byli ci lu­dzie? Zwy­czaj­ną ban­dą brud­nych Cy­ga­nów. Do­brze, że tak szyb­ko wy­je­cha­li z mia­sta w dal­szą dro­gę w swo­ich sta­rych zde­ze­lo­wa­nych pół­cię­ża­rów­kach z na­klej­ka­mi NRA na tyl­nych zde­rza­kach. Im prę­dzej, tym le­piejŚ

Chud­szyŚ

– Pie­przysz. – He­idi za­cią­gnę­ła się pa­pie­ro­sem. – Za do­brze cię znam. Ten ar­ty­kuł w ogó­le cię nie in­te­re­su­je.

Po­dej­rze­wał, że żona nie da się oszu­kać. Była zbyt bla­da i wy­glą­da­ła na swój wiek (mia­ła trzy­dzie­ści pięć lat), co nie­czę­sto się zda­rza­ło. Po­bra­li się bar­dzo, bar­dzo mło­do i Bil­ly wciąż jesz­cze pa­mię­tał ko­mi­wo­ja­że­ra, któ­ry przy­szedł do ich domu, ofe­ru­jąc nowy mo­del od­ku­rza­cza, do­kład­nie dzień po ich trze­ciej rocz­ni­cy ślu­bu. Kie­dy dwu­dzie­sto­dwu­let­nia He­idi Hal­leck otwo­rzy­ła mu drzwi, męż­czy­zna za­py­tał: śCzy two­ja mama jest w domu, ko­cha­nie?”.

– Mimo to ape­tyt mi do­pi­su­je – stwier­dził.

Była to szcze­ra praw­da. Strach czy nie strach, bły­ska­wicz­nie opróż­nił ta­lerz z ja­jecz­ni­cą, po be­ko­nie też nie było już śla­du. Wy­pił pół szklan­ki soku po­ma­rań­czo­we­go i uśmiech­nął się sze­ro­ko do żony – jak daw­ny, sta­ry Bil­ly Hal­leck. Pró­bo­wa­ła od­po­wie­dzieć mu tym sa­mym, ale nie bar­dzo jej to wy­szło. Wy­obra­ził so­bie, że ma na szyi pla­kiet­kę z na­pi­sem: śMój uśmiech jest chwi­lo­wo za­wie­szo­ny”.

Się­gnął przez stół i ujął ją za rękę.

– He­idi, już wszyst­ko w po­rząd­ku. A na­wet je­że­li nie, to i tak mamy to już za sobą.

– Tak, wiem.

– Czy Lin­daŚ

– Nie. Już nie. Mówi, że przy­ja­ciół­ki bar­dzo jej po­mo­gły.

Po tym zda­rze­niu ich cór­ka prze­ży­wa­ła trud­ny okres. Wra­ca­ła ze szko­ły do domu za­pła­ka­na albo bli­ska hi­ste­rii. Prze­sta­ła jeść i bar­dzo po­bla­dła. Bil­ly, nie chcąc za­re­ago­wać zbyt ostro, udał się na spo­tka­nie z jej ulu­bio­ną na­uczy­ciel­ką i za­ra­zem wi­ce­dy­rek­tor­ką, pan­ną Ne­aring, pro­wa­dzą­cą za­ję­cia z wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go i tre­nin­gi che­er­le­ade­rek. Do­wie­dział się, że była szy­ka­no­wa­na w tak bru­tal­ny i nie­wy­bred­ny spo­sób, jak to tyl­ko po­tra­fią bez­myśl­ne na­sto­lat­ki. Z uwa­gi na oko­licz­no­ści było to bar­dzo nie­smacz­ne, ale cze­góż moż­na się spo­dzie­wać po gru­pie ma­ło­la­tów, któ­rym głu­pie dow­ci­py wy­da­wa­ły się szczy­tem in­te­li­gen­cji i po­lo­tu?

Za­brał Lin­dę na dłu­gi spa­cer. Po obu stro­nach Lan­tern Dri­ve sta­ły ele­ganc­kie, od­da­lo­ne od uli­cy domy, war­te od sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu ty­się­cy do­la­rów do dwu­stu (sau­na i ba­sen we­wnątrz domu), a na jej koń­cu znaj­do­wał się eks­klu­zyw­ny klub śCo­un­try”.

Lin­da mia­ła na so­bie sta­re ma­dra­so­we szor­ty, roz­dar­te wzdłuż jed­ne­go ze szwów. Jej nogi były nie­zwy­kle dłu­gie i zgrab­ne, a przez roz­dar­cie w szor­tach wi­dać było skra­wek żół­tych ba­weł­nia­nych maj­te­czek. Bil­ly po­czuł smu­tek i lęk. Jego mała có­recz­ka do­ra­sta­ła. Przy­pusz­czał, że ce­lo­wo wło­ży­ła te za małe i okrop­nie zno­szo­ne szor­ty – ko­ja­rzy­ły jej się z bez­tro­skim dzie­ciń­stwem, kie­dy tata nie za­sia­dał na ła­wie oskar­żo­nych pod­czas wy­to­czo­ne­go prze­ciw­ko nie­mu pro­ce­su (nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo po­zo­ro­wa­ny był to pro­ces, po­nie­waż sę­dzią był sta­ry kum­pel ojca od gry w gol­fa i po­ke­ro­we­go sto­li­ka, Cary Ros­sing­ton, któ­ry ła­pał jej mat­kę za cyc­ki), a dzie­cia­ki nie tło­czy­ły się wo­kół niej pod­czas prze­rwy w me­czu pił­kar­skim czy w cza­sie lun­chu i nie py­ta­ły, ile punk­tów ze­brał jej tata za prze­je­cha­nie tej sta­rusz­ki.

– Chy­ba ro­zu­miesz, że to był wy­pa­dek, Lin­do.

Kiwa gło­wą, nie pa­trząc na nie­go.

– Tak, tato.

– Ta ko­bie­ta wy­szła spo­mię­dzy dwóch sa­mo­cho­dów, nie oglą­da­jąc się na boki. Nie mia­łem dość cza­su, aby za­ha­mo­wać. Nie było szans.

– Ta­tu­siu, nie chcę tego słu­chać.

– Wiem, że nie chcesz. A ja nie chcę o tym mó­wić, ale za­mę­cza­ją cię w szko­le.

Pa­trzy na nie­go bo­jaź­li­wie.

– Ta­tu­siu, ty chy­ba nieŚ

– Py­tasz, czy po­sze­dłem do two­jej szko­ły? Tak. Po­sze­dłem. Wczo­raj po po­łu­dniu. Po pięt­na­stej trzy­dzie­ści, kie­dy nie było już dzie­cia­ków. W każ­dym ra­zie nie wi­dzia­łem żad­ne­go. Nikt się o tym nie do­wie.

Uspo­ka­ja się tro­chę.

– Sły­sza­łem, że nie­któ­rzy za­cho­wy­wa­li się wo­bec cie­bie dość nie­przy­jem­nie. Przy­kro mi z tego po­wo­du.

– Nie było tak źle – od­po­wia­da, bio­rąc go za rękę.

Ale jej twarz po­zna­czo­na mło­dzień­czym trą­dzi­kiem zdra­dza, że wy­glą­da­ło to zu­peł­nie in­a­czej. Aresz­to­wa­nie któ­re­goś z ro­dzi­ców nie­ła­two jest za­tu­szo­wać, na­wet Judy Blu­me (choć kie­dyś pew­nie jej się to uda).

– Sły­sza­łem, że do­brze so­bie ra­dzi­łaś – mówi Bil­ly. – Nie zro­bi­łaś z tego wiel­kiej afe­ry i nie da­łaś po so­bie po­znać, jak bar­dzo cię krzyw­dzą.

– Tak, tato – mówi po­nu­ro.

– Pan­na Ne­aring po­wie­dzia­ła, że była z cie­bie na­praw­dę dum­na – do­da­je Bil­ly.

Drob­ne kłam­stwo. Na­uczy­ciel­ka nie uży­ła do­kład­nie tych słów, ale rze­czy­wi­ście mó­wi­ła o Lin­dzie w sa­mych su­per­la­ty­wach. To wie­le zna­czy dla Bil­la Hal­lec­ka, pra­wie tyle samo, co dla jego cór­ki. Jej oczy roz­ja­śnia­ją się i po raz pierw­szy spo­glą­da na ojca.

– Tak po­wie­dzia­ła?

– Tak po­wie­dzia­ła – po­twier­dza Bil­ly. Kłam­stwo ła­two prze­cho­dzi mu przez gar­dło i brzmi prze­ko­nu­ją­co. Dla­cze­go nie? Jesz­cze nie tak daw­no kła­mał jak na­ję­ty.

Lin­da ści­ska jego dłoń i uśmie­cha się do nie­go

z wdzięcz­no­ścią.

– Już nie­dłu­go da­dzą ci spo­kój, Lin. Znaj­dą so­bie inny obiekt. Ja­kaś dziew­czy­na zaj­dzie w cią­żę, któ­ryś z na­uczy­cie­li za­ła­mie się ner­wo­wo albo ja­kiś chło­pak wpad­nie na han­dlu tra­wą czy ko­ka­iną. A o to­bie za­po­mną. Wiesz, o co mi cho­dzi?

Za­rzu­ca mu ra­mio­na na szy­ję i obej­mu­je z ca­łych sił. Jest jesz­cze bar­dzo dzie­cin­na, a tro­chę kłam­stwa ni­ko­mu nie za­szko­dzi.

– Ko­cham cię, tato – mówi.

– Ja też cię ko­cham, Lin.

Obej­mu­je ją i na­gle ktoś włą­cza ol­brzy­mi wzmac­niacz ste­reo w sa­mym środ­ku jego mó­zgu i zno­wu sły­szy tam­ten po­twor­ny po­dwój­ny ło­skot. Pierw­szy, gdy przed­ni zde­rzak jego old­sa ude­rza sta­rą Cy­gan­kę w ja­sno­czer­wo­nej chu­st­ce na gło­wie, dru­gi, gdy przed­nie koła sa­mo­cho­du prze­ta­cza­ją się po jej cie­le. He­idi krzy­czy, jej dłoń zsu­wa się z ud Bil­ly’ego.

Bil­ly moc­niej obej­mu­je swo­ją cór­kę, czu­jąc, że dziew­czyn­ka drży na ca­łym cie­le.

– Chcesz jesz­cze tro­chę ja­jecz­ni­cy? – spy­ta­ła He­idi, prze­ry­wa­jąc jego roz­my­śla­nia.

– Nie, dzię­ku­ję – od­parł, spo­glą­da­jąc na swój czy­sty ta­lerz z po­czu­ciem winy. Nie­za­leż­nie od tego, jak kiep­sko mia­ły się spra­wy, jesz­cze nig­dy się nie zda­rzy­ło, żeby cier­piał na bez­sen­ność albo brak ape­ty­tu.

– Je­steś pe­wien, żeŚ

– Nic mi nie jest. – Uśmiech­nął się. – Ani mnie, ani to­bie. I Lin­dzie też nie. Jak po­wia­da­ją w my­dla­nych ope­rach, kosz­mar się skoń­czył. Czy mo­że­my już wró­cić do na­sze­go co­dzien­ne­go ży­cia?

– To wspa­nia­ły po­mysł. – Tym ra­zem rów­nież się uśmiech­nę­ła i zno­wu za­czę­ła wy­glą­dać jak nie­speł­na trzy­dzie­sto­let­nia, try­ska­ją­ca ra­do­ścią ko­bie­ta. – Chcesz resz­tę be­ko­nu? Zo­sta­ły dwa pla­ster­ki.

– Nie – od­parł, za­sta­na­wia­jąc się, ja­kim cu­dem jego spodnie trzy­ma­ły się na mięk­kiej ta­lii (ja­kiej ta­lii? ha! ha! – ode­zwał się w jego my­ślach mały, nie­zno­śny Don Ric­kles – mia­łeś ta­lię w ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tym ósmym, ty za­ku­ta pało!), i przy­po­mniał so­bie, jak moc­no mu­siał wcią­gać brzuch, aby za­piąć pa­sek. Po­tem po­my­ślał o spad­ku wagi i po­wie­dział: – Zjem je­den. Stra­ci­łem ki­lo­gram.

He­idi już wcze­śniej po­de­szła do ku­chen­ki mimo jego od­mo­wy. Zna mnie tak do­brze, że cza­sa­mi mnie to prze­ra­ża, po­my­ślał. Obej­rza­ła się.

– Więc nadal to roz­pa­mię­tu­jesz.

– Nie­praw­da – od­parł roz­draż­nio­ny. – Czy czło­wiek nie może w spo­ko­ju stra­cić ki­lo­gra­ma? Mó­wisz o mnie, jak­bym byłŚ chud­szyŚ i tro­chę mniej mu­sku­lar­ny.

Cho­le­ra, zno­wu przy­ła­pa­ła go na roz­my­śla­niu o sta­rym Cy­ga­nie. Ten wy­żar­ty nos i to prze­ra­ża­ją­ce uczu­cie, gdy sta­ruch prze­su­wał dło­nią po jego po­licz­ku – na chwi­lę przed tym, za­nim Bil­ly od­sko­czył w bok jak od wiel­kie­go wło­cha­te­go pa­ją­ka albo kłę­bo­wi­ska ro­bac­twa pod prze­gni­łym pniem drze­wa.

He­idi przy­nio­sła mu pla­ste­rek be­ko­nu i po­ca­ło­wa­ła go w skroń.

– Prze­pra­szam. Da­lej zrzu­caj wagę. A je­że­li ci się nie uda, pa­mię­taj o sło­wach pana Ro­ger­saŚ śLu­bię cię ta­kim, jaki je­steś”.

Spoj­rzał na ga­ze­tę le­żą­cą obok tacy, ale było to zbyt przy­gnę­bia­ją­ce. Wstał, wy­szedł na ze­wnątrz i zna­lazł na kwiet­ni­ku eg­zem­plarz śNew York Ti­me­sa”. Roz­wo­żą­cy pra­sę chło­pak za­wsze go tam rzu­cał i nig­dy nie przy­wo­ził re­gu­lar­nie ga­zet, zwłasz­cza pod ko­niec ty­go­dnia, nig­dy też nie pa­mię­tał na­zwisk lu­dzi, któ­rym je do­star­czał. Bil­ly nie­jed­no­krot­nie za­sta­na­wiał się, czy to moż­li­we, żeby dwu­na­sto­la­tek miał al­zhe­ime­ra.

Za­brał ga­ze­tę do domu, otwo­rzył ją na stro­nie z wia­do­mo­ścia­mi spor­to­wy­mi i za­brał się do be­ko­nu. Czy­tał wła­śnie no­win­ki ze świa­ta bok­su, gdy He­idi przy­nio­sła mu ko­lej­ną por­cję ma­śla­nych an­giel­skich bu­łe­czek. Zjadł je wszyst­kie, na­wet nie wie­dząc, że to robi.

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Roz­dział 2

110


Spra­wa wlo­kła się od po­nad trzech lat i Bil­ly Hal­leck spo­dzie­wał się, że po­cią­gnie się jesz­cze przez kil­ka na­stęp­nych zim, ale nie­ocze­ki­wa­nie za­koń­czy­ła się pod­pi­sa­niem ugo­dy po­mię­dzy stro­na­mi i usta­le­niem wy­so­ko­ści od­szko­do­wa­nia – pro­po­no­wa­na suma była osza­ła­mia­ją­ca. Pod­czas prze­rwy w roz­pra­wie do­szło do po­ro­zu­mie­nia i Bil­ly na­tych­miast po­le­cił po­wo­do­wi – fa­bry­kan­to­wi farb z Sche­nec­ta­dy – oraz swo­je­mu klien­to­wi, aby pod­pi­sa­li for­mu­larz po­ro­zu­mie­nia w po­ko­ju sę­dziow­skim. Ad­wo­kat po­wo­da przy­glą­dał się z kon­ster­na­cją i nie­do­wie­rza­niem, jak jego klient, prze­wod­ni­czą­cy spół­ki śSzczę­śli­wa Far­ba”, pod­pi­su­je ko­pie for­mu­la­rza; kie­dy no­ta­riusz po­twier­dzał swo­im pod­pi­sem praw­dzi­wość każ­dej z ko­pii i po­chy­lał gło­wę, jego łysa czasz­ka po­ły­ski­wa­ła lek­ko. Bil­ly sie­dział spo­koj­nie ze zło­żo­ny­mi dłoń­mi i czuł się, jak­by wy­grał los na no­wo­jor­skiej lo­te­rii. Do lun­chu było już po wszyst­kim.

Aby to uczcić, Bil­ly po­szedł wraz ze swo­im klien­tem do O’Lun­neya, za­mó­wił szkla­necz­kę chi­vas dla klien­ta i mar­ti­ni dla sie­bie, a po­tem za­dzwo­nił do He­idi.

– Mo­honk – po­wie­dział, kie­dy pod­nio­sła słu­chaw­kę.

Był to znaj­du­ją­cy się w po­bli­żu No­we­go Jor­ku ku­rort, w któ­rym spę­dzi­li mie­siąc mio­do­wy – pre­zent od ro­dzi­ców He­idi – daw­no, daw­no temu. Obo­je po­ko­cha­li to miej­sce i od tam­tej pory dwu­krot­nie spę­dza­li tam wa­ka­cje.

– Co?

– Mo­honk – po­wtó­rzył. – Je­śli nie chcesz je­chać, po­pro­szę Jil­lian z biu­ra.

– Co to, to nie! O co cho­dzi, Bil­ly?

– Chcesz je­chać czy nie?

– Oczy­wi­ście, że chcę. Na ten week­end?

– Ju­tro, je­że­li zdo­łasz na­mó­wić pa­nią Bean, aby za­ję­ła się Lin­dą, upew­nisz się, że wszyst­ko w domu jest zro­bio­ne i że na­sza cór­ka nie bę­dzie oglą­dać w te­le­wi­zji żad­nych gor­szą­cych fil­mów. I je­że­liŚ

– A two­ja spra­wa, Bil­ly? – prze­rwa­ła mu He­idi. – Opa­ry far­by, za­ła­ma­nie ner­wo­we, epi­zod psy­cho­tycz­ny iŚ

– Can­ley chce iść na ugo­dę. Praw­dę mó­wiąc, jest już po spra­wie. Po czte­rech la­tach bzdur­nych ob­rad i dłu­gich praw­ni­czych wy­wo­dów pro­wa­dzą­cych do­ni­kąd twój mąż zdo­łał wresz­cie za­koń­czyć ten pro­ces. Spra­wa Can­leya zo­sta­ła za­ła­twio­na czy­sto, roz­strzy­ga­ją­co i raz na za­wsze. Nie masz po­ję­cia, jak się cie­szę.

– Boże, to cu­dow­nie! – pi­snę­ła tak gło­śno, że w słu­chaw­ce prze­raź­li­wie za­skrze­cza­ło.

Uśmie­cha­jąc się, od­su­nął ją od ucha.

– Ile do­stał twój klient?

Kie­dy po­dał jej sumę, mu­siał od­su­nąć słu­chaw­kę od ucha na co naj­mniej pięć se­kund.

– Jak są­dzisz, czy Lin­da wy­trzy­ma pięć dni bez nas? – za­py­tał.

– Je­że­li mo­gła wy­trzy­mać wczo­raj do pierw­szej w nocy, oglą­da­jąc HBO, przez cały czas ga­da­jąc z Geo­r­gią De­ever o chło­pa­kach i ob­ja­da­jąc się cze­ko­lad­ka­miŚ Chy­ba żar­tu­jesz! Jak są­dzisz, Bil­ly, czy bę­dzie bar­dzo zim­no? Chcesz, że­bym za­pa­ko­wa­ła twój zie­lo­ny weł­nia­ny swe­ter? Wo­lisz cie­płą par­kę czy kurt­kę z de­ni­mu? A może obie?

Po­wie­dział, żeby sama zde­cy­do­wa­ła, i wró­cił do klien­ta, któ­ry zdo­łał się już upo­rać z po­ło­wą za­war­to­ści szkla­necz­ki chi­vas i miał wy­raź­ną ocho­tę na opo­wia­da­nie głu­pa­wych dow­ci­pów. Spra­wiał wra­że­nie lek­ko oszo­ło­mio­ne­go. Bil­ly pił swo­je mar­ti­ni i jed­nym uchem słu­chał se­rii stan­dar­do­wych dow­ci­pów, ale my­śla­mi był gdzie in­dziej. Ta spra­wa mo­gła mieć da­le­ko idą­ce kon­se­kwen­cje – ale było jesz­cze za wcze­śnie, by prze­wi­dzieć, w jaki spo­sób zmie­ni to bieg jego ka­rie­ry. Może być cał­kiem nie­źle, je­śli wiel­kie fir­my zmie­nią swój sto­su­nek do klien­tów. A to mo­gło ozna­czać, żeŚ

Pierw­sze ude­rze­nie rzu­ca ich do przo­du i przez chwi­lę He­idi moc­niej ści­ska Bil­ly’ego, któ­ry pra­wie nie zda­je so­bie spra­wy z bólu prze­szy­wa­ją­ce­go mu kro­cze. Ude­rze­nie jest bar­dzo sil­ne. Krew sta­rej Cy­gan­ki try­ska w górę, trzy kro­ple wiel­ko­ści dzie­się­cio­cen­tó­wek roz­pry­sku­ją się na szy­bie wozu jak czer­wo­ny deszcz. Wszyst­ko dzie­je się tak szyb­ko, że nie ma na­wet cza­su na krzyk. Świa­do­mość tego, co się sta­ło, na­dej­dzie do­pie­ro za chwi­lę, w mo­men­cie po­wtór­ne­go ude­rze­nia, a po­temŚ

Prze­łknął resz­tę mar­ti­ni jed­nym ły­kiem i łzy na­bie­gły mu do oczu.

– Nic panu nie jest? – spy­tał za­nie­po­ko­jo­ny Da­vid Du­gan­field.

– Nie, wszyst­ko w po­rząd­ku – od­parł Bil­ly i wy­cią­gnął do nie­go rękę po­nad sto­łem. – Gra­tu­la­cje, Da­vi­dzie. –Nie bę­dzie my­ślał o wy­pad­ku, nie bę­dzie my­ślał o Cy­ga­nie z gni­ją­cym no­sem. Był uczci­wym fa­ce­tem, a po­twier­dzał to moc­ny uścisk dło­ni klien­ta i jego zmę­czo­ny uśmiech.

– Dzię­ku­ję ci – po­wie­dział Du­gan­field. – Bar­dzo dzię­ku­ję.

Nie­ocze­ki­wa­nie po­chy­lił się nad sto­łem i nie­zdar­nie ob­jął Bil­ly’ego, któ­ry od­wza­jem­nił uścisk. Ale gdy ra­mio­na Da­vi­da Du­gan­fiel­da oto­czy­ły jego szy­ję, a jed­na z dło­ni prze­śli­zgnę­ła się po po­licz­ku, znów przy­po­mniał mu się dziw­ny gest sta­re­go Cy­ga­na i po­czuł na ple­cach lo­do­wa­te ciar­ki.


Ś Ś Ś

W dro­dze do domu pró­bo­wał my­śleć o Da­vi­dzie Du­gan­fiel­dzie, jed­nak za­nim jesz­cze zna­lazł się na mo­ście Tri­bo­ro­ugh, znów po­wró­cił do roz­my­ślań o Gi­nel­lim.

On i Du­gan­field spę­dzi­li więk­szość po­po­łu­dnia u O’Lun­neya, ale po­cząt­ko­wo Bil­ly chciał za­brać swo­je­go klien­ta do Trzech Bra­ci – re­stau­ra­cji, któ­rej nie­for­mal­nym współ­wła­ści­cie­lem był Ri­chard Gi­nel­li. Mi­nę­ło wie­le lat od chwi­li, gdy Bil­ly ostat­ni raz był u Bra­ci. Z uwa­gi na złą re­pu­ta­cję Gi­nel­le­go nie by­ło­by to zbyt mą­dre po­su­nię­cie, jed­nak za­wsze go kor­ci­ło, żeby się tam wy­brać. Bar­dzo mile wspo­mi­nał po­sił­ki i spę­dza­ne w tym lo­ka­lu chwi­le, choć He­idi nig­dy nie ży­wi­ła szcze­gól­nej sym­pa­tii ani do tego miej­sca, ani do Gi­nel­le­go. Za­wsze mó­wi­ła, że ten czło­wiek ją prze­ra­ża.

Prze­je­chał przez wy­jazd z Gun Hill Road, wje­chał na New York Thru­way i znów po­my­ślał o sta­rym Cy­ga­nie.

Kie­dy to się sta­ło, na­tych­miast przy­szedł ci do gło­wy Gi­nel­li, praw­da? Gdy wró­ci­łeś do domu tam­te­go dnia i He­idi sie­dzia­ła w kuch­ni, pła­cząc, po­my­śla­łeś wła­śnie o nim. śHej, Rich, za­bi­łem dziś sta­rusz­kę. Mogę wpaść do mia­sta, aby za­mie­nić z tobą parę słów?”.

Ale tuż obok, w kuch­ni, była He­idi, a ona nie zro­zu­mia­ła­by jego po­trze­by po­roz­ma­wia­nia z Gi­nel­lim. Dłoń Bil­ly’ego za­wi­sła nad te­le­fo­nem, a po­tem od­su­nę­ła się od nie­go. Z za­sko­cze­niem uświa­do­mił so­bie, że cho­ciaż jest do­brze sy­tu­owa­nym praw­ni­kiem z Con­nec­ti­cut, gdy spo­ty­ka­ją go kło­po­ty, może my­śleć o te­le­fo­nie tyl­ko do jed­nej oso­by – no­wo­jor­skie­go gang­ste­ra, zna­ne­go z bez­względ­ne­go wy­kań­cza­nia kon­ku­ren­cji.

Gi­nel­li był wy­so­ki i nie­zbyt przy­stoj­ny, ale miał kla­sę. Za­wsze był bar­dzo uprzej­my i trud­no by­ło­by go sko­ja­rzyć z han­dlem nar­ko­ty­ka­mi, pro­sty­tu­cją i mor­der­stwa­mi, choć jego fi­zjo­no­mia zdra­dza­ła związ­ki z każ­dą z tych trzech gang­ster­skich pro­fe­sji. Jed­nak owe­go strasz­ne­go wie­czo­ru, kie­dy szef po­li­cji z Fa­irview, Dun­can Ho­pley, po­zwo­lił

Bil­ly’emu odejść, chciał po­roz­ma­wiać wła­śnie z nim.

– Śczy sie­dzieć tu cały dzień?

– Słu­cham? – za­py­tał za­sko­czo­ny Bil­ly. Na­gle stwier­dził, że znaj­du­je się na jed­nej z ro­ga­tek w Rye, gdzie po­bie­ra­no opła­ty.

– Py­ta­łem, czy pan pła­ciŚ

– Pła­cę – od­parł Bil­ly i dał męż­czyź­nie do­la­ra.

Ode­brał resz­tę i po­je­chał da­lej. Był już pra­wie w Con­nec­ti­cut, tyl­ko dzie­więt­na­ście zjaz­dów dzie­li­ło go od He­idi. Po­tem wy­ru­szą do Mo­honk. My­śle­nie o Du­gan­fiel­dzie nie przy­nio­sło mu ulgi. Wo­bec tego po­myśl o Mo­honk. Może za­po­mniał­byś na chwi­lę o tej sta­rej Cy­gan­ce i sta­rym Cy­ga­nie z gni­ją­cym no­sem, co ty na to?

Ale po chwi­li znów po­wró­cił my­śla­mi do Gi­nel­le­go.

Po­znał go dzię­ki swo­jej fir­mie, któ­ra przed sied­mio­ma laty otrzy­ma­ła od Gi­nel­le­go zle­ce­nie – cho­dzi­ło o ja­kieś spra­wy jego kor­po­ra­cji.

Choć Bil­ly był wów­czas bar­dzo mło­dym praw­ni­kiem, wła­śnie jemu przy­dzie­lo­no to za­da­nie. Ża­den ze star­szych ko­le­gów nie chciał się tego pod­jąć.

Już wte­dy Rich Gi­nel­li miał złą opi­nię. Bil­ly nig­dy nie za­py­tał Kir­ka Pen­schleya, dla­cze­go nie ode­sła­no go wte­dy z kwit­kiem – ale pew­nie Kirk od­po­wie­dział­by, żeby za­jął się swo­ją ro­bo­tą, a dys­ku­sje o po­li­ty­ce fir­my zo­sta­wił star­szym. Po­dej­rze­wał, że gang­ster miał haka na ko­goś z biu­ra; był czło­wie­kiem, któ­ry dużo wie­dział.

Kie­dy roz­po­czął trzy­mie­sięcz­ną pra­cę dla Gi­nel­le­go, przy­pusz­czał, że bę­dzie się bał czło­wie­ka, któ­re­go miał re­pre­zen­to­wać. Sta­ło się jed­nak in­a­czej – po­czuł do nie­go szcze­rą sym­pa­tię. Gi­nel­li był ob­da­rzo­ny dziw­ną cha­ry­zmą i spo­rym po­czu­ciem hu­mo­ru. Co wię­cej, trak­to­wał swo­je­go mło­de­go peł­no­moc­ni­ka z sza­cun­kiem.

Bil­ly zwol­nił, aby uiścić opła­tę wjaz­do­wą do Nor­walk, po czym znów włą­czył się do ulicz­ne­go ru­chu. Po­chło­nię­ty swo­imi my­śla­mi, otwo­rzył scho­wek na rę­ka­wicz­ki. Pod ma­pa­mi, no­te­sem i kar­tą wozu le­ża­ły dwie pacz­ki twin­kies. Otwo­rzył jed­ną i za­czął łap­czy­wie jeść, roz­sie­wa­jąc wo­kół okrusz­ki.

Jego pra­ca dla Gi­nel­le­go zo­sta­ła za­koń­czo­na na dłu­go przed tym, za­nim oskar­żo­no tego czło­wie­ka o se­rię gang­ster­skich eg­ze­ku­cji pod­czas ko­lej­nej fali wo­jen nar­ko­ty­ko­wych. Oskar­że­nie na­de­szło z Sądu Naj­wyż­sze­go je­sie­nią 1980 roku, jed­nak już wio­sną roku 1981 zo­sta­ło wy­co­fa­ne – przede wszyst­kim z po­wo­du się­ga­ją­cej 50 pro­cent śmier­tel­no­ści wśród świad­ków. Je­den z nich wy­le­ciał w po­wie­trze ra­zem z wła­snym sa­mo­cho­dem i dwo­ma po­li­cjan­ta­mi, któ­rych przy­dzie­lo­no mu do ochro­ny. Inny zo­stał ugo­dzo­ny w gar­dło zła­ma­nym prę­tem pa­ra­so­la, kie­dy na Grand Cen­tral Sta­tion sie­dział na fo­te­lu pu­cy­bu­ta. Dwaj ko­lej­ni świad­ko­wie uzna­li – co nie po­win­no być dla ni­ko­go za­sko­cze­niem – że w grun­cie rze­czy wca­le nie są pew­ni, iż to Ri­chie śMłot” Gi­nel­li był czło­wie­kiem, któ­re­go uda­ło się im pod­słu­chać i któ­ry wy­dał roz­kaz za­bi­cia bro­oklyń­skie­go ba­ro­na nar­ko­ty­ko­we­go Ri­cho­vsky’ego.

We­st­port. So­uth­port. Pra­wie w domu. Zno­wu się prze­chy­lił i za­czął grze­bać w schow­ku na rę­ka­wicz­ki. Zna­lazł do po­ło­wy opróż­nio­ną pacz­kę orzesz­ków ziem­nych.

Były tro­chę zle­ża­łe, ale zja­dli­we. Za­czął je prze­żu­wać, nie po­świę­ca­jąc ich je­dze­niu wię­cej uwa­gi niż przed chwi­lą twink­som.

On i Gi­nel­li wy­sy­ła­li do sie­bie kart­ki świą­tecz­ne i czę­sto spo­ty­ka­li się na obie­dzie – zwy­kle w Trzech Bra­ciach. Ostat­nio prze­sta­li się wi­dy­wać ze wzglę­du na śpraw­ne pro­ble­my” gang­ste­ra. Gi­nel­li sam to za­pro­po­no­wał, ale He­idi, któ­ra nie da­rzy­ła go sym­pa­tią, też tego chcia­ła.

– Le­piej bę­dzie, jak przez ja­kiś czas nie bę­dzie­my się spo­ty­kać – po­wie­dział Bil­ly’emu.

– Dla­cze­go? – spy­tał Bil­ly, tak jak­by on i He­idi nie roz­ma­wia­li o tym po­przed­nie­go wie­czo­ru.

– Bo w oczach ca­łe­go świa­ta je­stem zwy­czaj­nym gang­ste­rem – od­parł Gi­nel­li. – Mło­dzi praw­ni­cy, któ­rzy za­da­ją się z kry­mi­na­li­sta­mi, nie mogą zajść zbyt da­le­ko, Wil­lia­mie, a o to przede wszyst­kim cho­dzi.

– Czyż­by?

Gi­nel­li uśmiech­nął się.

– No cóżŚ jest jesz­cze parę in­nych rze­czy.

– Na przy­kład?

– Mam na­dzie­ję, Wil­lia­mie, że nig­dy nie bę­dziesz mu­siał tego wie­dzieć. Ale wpa­daj co ja­kiś czas do mo­je­go lo­ka­lu na fi­li­żan­kę espres­so. Bę­dzie­my mo­gli so­bie po­ga­dać i tro­chę po­żar­to­wać. Nie za­po­mi­naj o mnie. To wła­śnie chcia­łem ci po­wie­dzieć.

Tak więc Bil­ly wpa­dał od cza­su do cza­su do Trzech Bra­ci (choć mu­siał przy­znać, że ich spo­tka­nia sta­wa­ły się co­raz rzad­sze) i kie­dy zo­stał oskar­żo­ny o za­bój­stwo spo­wo­do­wa­ne nie­ostroż­ną jaz­dą, pierw­szą oso­bą, któ­ra przy­szła mu na myśl, był wła­śnie Gi­nel­li.

Prze­cież sta­ry, do­bry Cary Ros­sing­ton, na któ­re­go za­wsze moż­na li­czyć, wziął to na sie­bie, więc dla­cze­go wciąż my­ślisz o Gi­nel­lim? Mo­honk – to jest to, czym po­wi­nie­neś się te­raz za­jąć. A tak­że Da­vid Du­gan­field – sta­no­wią­cy do­wód na to, że do­brzy fa­ce­ci nie za­wsze prze­gry­wa­ją. W do­dat­ku zrzu­ci­łeś jesz­cze parę ki­lo­gra­mów.

Kie­dy jed­nak skrę­cił na pod­jazd, uświa­do­mił so­bie, że my­śli o tym, co po­wie­dział mu kie­dyś Gi­nel­li: śWil­lia­mie, mam na­dzie­ję, że nig­dy nie bę­dziesz mu­siał tego wie­dzieć”.

O czym miał­bym nie wie­dzieć? – za­sta­na­wiał się przez chwi­lę, ale kie­dy He­idi wy­bie­gła przez fron­to­we drzwi i po­ca­ło­wa­ła go, za­po­mniał o Gi­nel­lim.

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Roz­dział 3

Mo­honk


To była ich trze­cia noc w Mo­honk i wła­śnie skoń­czy­li się ko­chać. Ro­bi­li to już kil­ka razy w cią­gu tych trzech dni. Bil­ly le­żał obok He­idi, czu­jąc jej cie­pło i za­pach per­fum Ana­Żs Ana­Żs, zmie­sza­ny z wo­nią potu i sek­su. Przez mo­ment zno­wu wi­dział sta­rą Cy­gan­kę, za­nim ude­rzył w nią olds, i sły­szał brzęk roz­pry­sku­ją­cej się bu­tel­ki per­rie­ra, ale po chwi­li wi­zja znik­nę­ła.

Prze­to­czył się na dru­gą stro­nę łóż­ka i ob­jął moc­no żonę.

Przy­tu­li­ła go jed­ną ręką, a dru­gą prze­su­nę­ła po jego udzie.

– Je­śli jesz­cze raz do­pusz­czę do tego, że mózg za­cznie mi ucie­kać z czasz­ki, to już nie­dłu­go nic mi z nie­go nie zo­sta­nie – po­wie­dzia­ła.

– To tyl­ko baj­ki – od­parł ze śmie­chem Bil­ly.

– Co? Że mo­żesz spra­wić, aby mózg wy­pły­nął mi z czasz­ki?

– To, że na za­wsze tra­cisz sza­re ko­mór­ki. One od­ra­sta­ją.

– Tak, tak, na pew­noŚ

Przy­lgnę­ła do nie­go moc­niej. Jej dłoń po­wę­dro­wa­ła w górę jego ud, de­li­kat­nie do­tknę­ła pe­ni­sa, za­czę­ła ba­wić się kęp­ką wło­sów ło­no­wych (w ze­szłym roku był nie­przy­jem­nie zdu­mio­ny, wi­dząc pierw­sze pa­sem­ka sza­ro­ści w miej­scu, któ­re jego oj­ciec na­zy­wał śkęp­ką Ada­ma”), a po­tem do­tknę­ła jego brzu­cha.

Kie­dy już za­czy­nał przy­sy­piać, pod­par­ła się na łok­ciach i za­wo­ła­ła:

– Na­praw­dę stra­ci­łeś na wa­dze!

– Co?

– Bil­ly, ty cią­gle chud­niesz!

Klep­nął się po brzu­chu, któ­ry cza­sa­mi na­zy­wał śDo­mem Bu­dwe­ise­ra”, i ro­ze­śmiał się.

– Nie bar­dzo. Nadal wy­glą­dam jak je­dy­ny na świe­cie fa­cet w siód­mym mie­sią­cu cią­ży.

– Nadal je­steś wiel­kim fa­ce­tem, ale nie tak, jak kie­dyś. Mogę to stwier­dzić z peł­ną od­po­wie­dzial­no­ścią. Kie­dy się ostat­nio wa­ży­łeś?

Się­gnął pa­mię­cią wstecz. To było tego ran­ka, kie­dy do­szło do ugo­dy z Can­ley­em. Wa­żył wte­dy 111 ki­lo­gra­mów.

– Po­wie­dzia­łem ci tam­te­go dnia, że stra­ci­łem ki­lo­gram, pa­mię­tasz?

– No to rano zno­wu się zwa­żysz – oświad­czy­ła.

– W ła­zien­ce nie ma wagi – od­parł Bil­ly.

– Żar­tu­jesz so­bie!

– Ani tro­chę. Mo­honk to cy­wi­li­zo­wa­ne miej­sce.

– Znaj­dzie­my ja­kąś.

Znów za­czął przy­sy­piać.

– Oczy­wi­ście, je­że­li chcesz.

– Chcę.

Była do­brą żoną. Przez ostat­nie pięć lat, od­kąd za­czął przy­bie­rać na wa­dze, wciąż mó­wił, że prze­cho­dzi na die­tę i za­czy­na in­ten­syw­nie ćwi­czyć. Z die­tą – nie da się ukryć – tro­chę oszu­ki­wał. Je­den czy dwa hot dogi jako uzu­peł­nie­nie jo­gur­tu, cza­sa­mi je­den czy dwa ham­bur­ge­ry w so­bot­nie po­po­łu­dnie, kie­dy He­idi była na ja­kiejś au­kcji czy wy­prze­da­ży. Parę razy po­zwo­lił so­bie na­wet na go­rą­ce san­dwi­cze, któ­re ofe­ro­wa­no w ma­łym skle­pi­ku przy szo­sie, pół­to­ra ki­lo­me­tra od domu. Mię­so w tych san­dwi­czach było zwy­kle twar­de jak po­de­szwa, mimo to nig­dy nie po­tra­fił ich so­bie od­mó­wić. Bar­dzo lu­bił piwo – ale naj­bar­dziej ko­chał je­dze­nie. Sola z Do­wer, któ­rą­po­da­wa­no w jed­nej z naj­lep­szych no­wo­jor­skich re­stau­ra­cji, była wy­śmie­ni­ta, ale je­że­li chciał obej­rzeć mecz w te­le­wi­zji, naj­le­piej do tego celu nada­wa­ła się tor­ba do­ri­tos i coś do prze­płu­ki­wa­nia gar­dła.

Pro­gra­my ćwi­czeń fi­zycz­nych ba­wi­ły go zwy­kle nie dłu­żej niż przez ty­dzień, po­tem za­zwy­czaj z nich re­zy­gno­wał albo gim­na­sty­ko­wał się w krat­kę i w koń­cu w ogó­le prze­sta­wał się tym in­te­re­so­wać. W piw­ni­cy w rogu sta­ły sztan­gi i han­tle, po­kry­wa­jąc się z wol­na war­stew­ką pa­ję­czy­ny i rdzy. Zda­wa­ły się ro­bić mu wy­rzu­ty za każ­dym ra­zem, kie­dy scho­dził na dół. Sta­rał się nie pa­trzeć w tam­tą stro­nę.

Wcią­gał brzuch bar­dziej niż zwy­kle, a po­tem z dumą oznaj­miał żo­nie, że stra­cił sześć ki­lo­gra­mów i obec­nie waży już tyl­ko 106. He­idi ki­wa­ła gło­wą i mó­wi­ła, że za­uwa­ża róż­ni­cę, ale i tak wie­dzia­ła swo­je, bo wciąż znaj­do­wa­ła w ko­szu na śmie­ci tor­by po zje­dzo­nych do­ri­tos. A od­kąd w Con­nec­ti­cut wpro­wa­dzo­no skup bu­te­lek i pu­szek, pust­ki w spi­żar­niach sta­ły się jesz­cze jed­nym do­wo­dem winy i sła­bej woli Bil­ly’ego, pra­wie tak samo rzu­ca­ją­cym się w oczy jak nie­uży­wa­ny sprzęt gim­na­stycz­ny. Poza tym wi­dzia­ła go, gdy spał – a na­wet go­rzej – wi­dzia­ła go też, gdy się od­le­wał.

– Nie mo­żesz wcią­gać brzu­cha, kie­dy to ro­bisz – stwier­dzi­ła kie­dyś.

Pró­bo­wał, ale oka­za­ło się to nie­moż­li­we. Wie­dzia­ła, że stra­cił ki­lo­gram, naj­wy­żej dwa. Mo­żesz oszu­ki­wać swo­ją żonę, je­śli w grę wcho­dzi ja­kaś inna ko­bie­ta – przy­najm­niej przez ja­kiś czas – ale nie wte­dy, gdy cho­dzi o wagę. Ko­bie­ta, któ­ra w nocy dźwi­ga cza­sem na so­bie twój cię­żar, do­brze wie, ile wa­żysz. Jed­nak He­idi uśmie­cha­ła się i mó­wi­ła: śOczy­wi­ście, wy­glą­dasz te­raz znacz­nie le­piej, ko­cha­nie”. Nie do koń­ca w to wie­rzył, ale prze­stał jej wy­rzu­cać nad­miar pa­pie­ro­sów i pró­bo­wał za­cho­wać sza­cu­nek dla sa­me­go sie­bie.

– Bil­lyŚ

Prze­bu­dził się po raz dru­gi i spoj­rzał na nią przez ra­mię tro­chę roz­ba­wio­ny, a tro­chę po­iry­to­wa­ny.

– O co cho­dzi?

– Do­brze się czu­jesz?

– Wy­śmie­ni­cie. A dla­cze­go py­tasz?

– No cóżŚ cza­sa­mi na­gła utra­ta wagi to nie­po­ko­ją­cy sy­gnał.

– Czu­ję się świet­nie. Ale je­śli nie dasz mi za­snąć, udo­wod­nię ci to, po­now­nie wpra­wia­jąc w ruch wszyst­kie two­je ko­stecz­ki.

– No to zrób to!

Kie­dy jęk­nął, wy­buch­nę­ła śmie­chem. Wkrót­ce po­tem obo­je usnę­li.

W jego śnie ra­zem z He­idi wra­ca­li wła­śnie z śShop’n Save”, ale tym ra­zem Bil­ly zda­wał so­bie spra­wę, iż to tyl­ko sen, i wie­dział, co się sta­nie. Chciał jej po­wie­dzieć, żeby prze­sta­ła go do­ty­kać, bo musi sku­pić całą uwa­gę na pro­wa­dze­niu wozu. Już nie­ba­wem sta­ra Cy­gan­ka z ta­ni­mi pla­sti­ko­wy­mi spin­ka­mi we wło­sach wy­sko­czy spo­mię­dzy dwóch sto­ją­cych na po­bo­czu wo­zów – żół­te­go sub­a­ru i ciem­no­zie­lo­ne­go fi­re­bir­da – i nie bę­dzie roz­glą­dać się do­ko­ła, nie za­uwa­ży ich old­sa. Chciał po­wie­dzieć He­idi, że to je­dy­na szan­sa na cof­nię­cie tego wszyst­kie­go, na zmia­nę bie­gu zda­rzeń, na­pra­wie­nie po­peł­nio­nych błę­dów.

Ale nie mógł wy­do­być z sie­bie ani jed­ne­go sło­wa. W jego wnę­trzu zno­wu obu­dzi­ła się roz­kosz, gdy jej pal­ce za­czę­ły prze­su­wać się po jego kro­czu, z po­cząt­ku nie­pew­nie i de­li­kat­nie, a po­tem co­raz bar­dziej zu­chwa­le. Jego pe­nis ze­sztyw­niał – i Bil­ly opu­ścił gło­wę, sły­sząc me­ta­licz­ny dźwięk roz­su­wa­ne­go roz­por­ka, otwie­ra­ją­ce­go się zą­bek po ząb­ku. Przy­jem­ność mie­sza­ła się z uczu­ciem prze­ra­ża­ją­cej nie­uchron­no­ści. W tej sa­mej chwi­li zo­ba­czył przed sobą żół­te sub­a­ru za­par­ko­wa­ne za zie­lo­nym fi­re­bir­dem z bia­łym raj­do­wym pa­sem. Po­mię­dzy nimi do­strzegł błysk ja­skra­we­go ko­lo­ru, ja­śniej­sze­go i bar­dziej ży­we­go niż bar­wy flu­ore­scen­cyj­nych farb, uży­wa­nych w De­tro­it czy To­yo­ta Vil­la­ge. Pró­bo­wał krzyk­nąć: śPrze­stań, He­idi! To ona! Je­że­li nie prze­sta­niesz, za­bi­ję ją po­now­nie! Pro­szę, Boże, nie! Pro­szę, Chry­ste, nie!”.

Ale ko­lo­ro­wa po­stać wy­szła już spo­mię­dzy dwóch sa­mo­cho­dów. Bil­ly chciał zdjąć nogę z pe­da­łu gazu i na­ci­snąć ha­mu­lec, jed­nak jego sto­pa zda­wa­ła się przy­ro­śnię­ta, przy­trzy­my­wa­na w miej­scu ja­kąś po­twor­ną siłą. Ma­gicz­ny Klej Nie­uchron­no­ści, po­my­ślał w pa­ni­ce, usi­łu­jąc prze­krę­cić kie­row­ni­cę, ale ona rów­nież nie ustę­po­wa­ła, jak­by była za­blo­ko­wa­na. Pró­bo­wał przy­go­to­wać się na zde­rze­nie i wte­dy gło­wa ko­lo­ro­wej po­sta­ci od­wró­ci­ła się – to nie była sta­ra ko­bie­ta, ale Cy­gan z gni­ją­cym no­sem, któ­ry te­raz nie miał oczu. Za­nim olds ude­rzył w nie­go i wcią­gnął go pod koła, Bil­ly przez uła­mek se­kun­dy wi­dział zie­ją­ce pust­ką oczo­do­ły. Usta sta­re­go Cy­ga­na roz­chy­li­ły się w ob­sce­nicz­nym uśmie­chu po­ni­żej po­twor­nej na­ro­śli, któ­ra kie­dyś była no­sem.

Za­raz po­tem usły­szał od­głos po­dwój­ne­go ude­rze­nia – łup! łup!

Jed­na ręka unie­sio­na bez­wład­nie nad ma­ską sa­mo­cho­du, moc­no po­marsz­czo­na, na pal­cach me­ta­lo­we pier­ście­nie. Trzy kro­ple krwi roz­pry­śnię­te na szy­bie. Bil­ly pra­wie nie zda­wał so­bie spra­wy, że dłoń He­idi przez cały czas jest za­ci­śnię­ta na jego człon­ku – w koń­cu do­pro­wa­dzi­ła go do or­ga­zmu, któ­ry prze­ro­dził się w szok: prze­dziw­ną, upior­ną mie­sza­ni­nę roz­ko­szy i bólu.

Na­gle usły­szał szept Cy­ga­na, głos do­cho­dzą­cy jak­by spod nie­go, prze­ni­ka­ją­cy przez pod­ło­gę wozu, stłu­mio­ny, ale do­sta­tecz­nie wy­raź­ny, aby dało się zro­zu­mieć sło­wo śchud­szy”.

Obu­dził się gwał­tow­nie i od­wró­cił do okna, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc się od krzy­ku. Nad Cat­skills uno­sił się ja­sny sierp księ­ży­ca i Bil­ly przez chwi­lę miał wra­że­nie, że to sta­ry Cy­gan, uśmiech­nię­ty, z prze­chy­lo­ną na bok gło­wą, za­glą­da do ich sy­pial­ni. Wy­da­wa­ło się, że jego oczy błysz­czą jak dwie ja­sne gwiaz­dy na czar­nym nie­bie no­wo­jor­skie­go ku­ror­tu; cały po­ły­ski­wał ni­czym uwię­zio­ne w sło­iku sierp­nio­we ro­bacz­ki świę­to­jań­skie, jak isto­ty z ba­gien, któ­re cza­sem wi­dy­wał w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, kie­dy był dziec­kiem; było to sta­re, zim­ne świa­tło: księ­życ na­śla­du­ją­cy uśmiech czło­wie­ka, któ­ry roz­my­śla o ze­mście.

Wziął głę­bo­ki od­dech, za­mknął moc­no oczy, a po­tem je otwo­rzył. Księ­życ znów był tyl­ko księ­ży­cem. Po­ło­żył się i po chwi­li za­snął.


Ś Ś Ś

Nowy dzień był ja­sny i cie­pły. Bil­ly pod­dał się w koń­cu i zgo­dził się iść z He­idi do la­bi­ryn­tu. Mo­honk było po­prze­ci­na­ne wie­lo­ma szla­ka­mi o róż­nym stop­niu trud­no­ści – od ła­twych po wy­jąt­ko­wo trud­ne. La­bi­rynt był za­li­cza­ny do śumiar­ko­wa­nych” i pod­czas ich mie­sią­ca mio­do­we­go Bil­ly i He­idi wę­dro­wa­li nim dwu­krot­nie. Pa­mię­tał, z jaką przy­jem­no­ścią wspi­nał się po stro­mych zbo­czach, ma­jąc tuż za sobą He­idi, któ­ra wciąż po­wta­rza­ła, że ru­sza się jak śla­ma­za­ra i po­wi­nien choć tro­chę przy­spie­szyć kro­ku. Przy­po­mniał so­bie, jak prze­ci­skał się przez jed­no z wą­skich przejść mię­dzy ska­ła­mi i wy­szep­tał do świe­żo po­ślu­bio­nej żony:

– Czu­jesz, jak zie­mia się trzę­sie?

Kie­dy znaj­do­wa­li się na naj­węż­szym od­cin­ku, prze­ci­snął się nim bez więk­szych trud­no­ści.

Mu­siał przy­znać sam przed sobą (choć nig­dy nie wy­znał­by tego He­idi), że wła­śnie te wą­skie przej­ścia w ska­le mar­twi­ły go te­raz naj­bar­dziej. Pod­czas ich mio­do­we­go mie­sią­ca był szczu­pły i smu­kły – w zna­ko­mi­tej kon­dy­cji fi­zycz­nej po la­tach spę­dzo­nych w Mas­sa­chu­setts wśród drwa­li. Te­raz jed­nak był o szes­na­ście lat star­szy i znacz­nie cięż­szy. I jak go po­in­for­mo­wał dok­tor Ho­uston, wkra­czał wła­śnie na te­ry­to­rium na­wie­dza­ne przez czę­ste ata­ki ser­ca. Per­spek­ty­wa za­wa­łu w po­ło­wie dro­gi na szczyt nie była zbyt przy­jem­na, ale ra­czej mało praw­do­po­dob­na. Przy­pusz­czał, że prę­dzej utknie w jed­nej z wą­skich skal­nych gar­dzie­li, przez któ­re wiódł krę­ty szlak pro­wa­dzą­cy na wierz­cho­łek góry. Przy­po­mniał so­bie, że po­przed­nio w przy­najm­niej czte­rech miej­scach mu­sie­li się czoł­gać.

Za żad­ne skar­by nie chciał ugrzę­znąć gdzie­kol­wiek na szla­ku.

śNasz sta­ry, do­bry Bil­ly Hal­leck utknął w mrocz­nej szcze­li­nie, a po­tem do­stał ata­ku ser­ca? O la, la – dwie wąt­pli­we przy­jem­no­ści za jed­nym za­ma­chem!”.

Jed­nak w koń­cu zgo­dził się spró­bo­wać. Je­że­li nie bę­dzie w sta­nie do­trzeć na szczyt, He­idi pój­dzie da­lej sama. Ale naj­pierw mu­sie­li pójść do skle­pu, żeby ku­pić dla nie­go ja­kieś wy­god­ne śtramp­ki”. He­idi przy­sta­ła na oba wa­run­ki.

W mie­ście oka­za­ło się, że śtramp­ki” sta­ły się pro­duk­tem de­mo­de. Nikt nie przy­znał się, że w ogó­le zna ta­kie sło­wo. Ku­pił więc parę zie­lo­no-srebr­nych nike’ów, bu­tów do cho­dze­nia i wspi­nacz­ki, i był z tego za­ku­pu bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Wspa­nia­le le­ża­ły na no­dze i do­brze się w nich ma­sze­ro­wa­ło. Uświa­do­mił so­bie, że nie miał wy­god­nych tek­styl­nych bu­tów od do­brych pię­ciu, a może na­wet sze­ściu lat. Wy­da­wa­ło się to nie­praw­do­po­dob­ne, ale tak wła­śnie było.

He­idi rów­nież się nimi za­chwy­ca­ła i po­now­nie zwró­ci­ła uwa­gę na jego szczu­plej­szą syl­wet­kę. Przed skle­pem obuw­ni­czym sta­ła waga, na któ­rej za parę cen­tów mo­głeś spraw­dzić, ile wa­żysz, i do­wie­dzieć się, co cię cze­ka. Bil­ly już daw­no ta­kiej nie wi­dział.

– Wska­kuj, bo­ha­te­rze – po­wie­dzia­ła He­idi. – Mam tro­chę drob­nych.

Bil­ly za­wa­hał się.

– No, da­lej, wska­kuj. Chcę zo­ba­czyć, ile ki­lo­gra­mów zrzu­ci­łeś.

– He­idi, te urzą­dze­nia nig­dy nie wska­zu­ją praw­dzi­wej wagi, wiesz o tym.

– Chcę po­znać choć­by przy­bli­żo­ną wiel­kość. Nie pę­kaj, Bil­ly, wchodź!

Z wa­ha­niem po­dał jej pacz­kę z ku­pio­ny­mi przed chwi­lą bu­ta­mi i wszedł na wagę. He­idi wrzu­ci­ła mo­ne­tę. Roz­legł się brzęk, a po­tem dwie za­krzy­wio­ne płyt­ki ze sre­brzy­ste­go me­ta­lu za­czę­ły się roz­su­wać. Za gór­ną płyt­ką znaj­do­wa­ła się plan­sza, na któ­rej mógł od­czy­tać, ile waży, za niż­szą – dru­ga, na któ­rej była za­pi­sa­na jego przy­szłość. Bil­ly gwał­tow­nie wcią­gnął po­wie­trze, za­sko­czo­ny i zdu­mio­ny.

– Wie­dzia­łam! – za­wo­ła­ła sto­ją­ca obok nie­go He­idi, ale w jej gło­sie sły­chać było nie­po­kój. – Wie­dzia­łam, że na­praw­dę schu­dłeś!

Je­że­li usły­sza­ła moje wes­tchnie­nie – po­my­ślał póź­niej Bil­ly – na pew­no uzna­ła, że wy­wo­ła­ło je wska­za­nie wagi. Choć miał na so­bie ubra­nie, szwaj­car­ski nóż woj­sko­wy w kie­sze­ni i cał­kiem po­kaź­ne śnia­dan­ko w żo­łąd­ku, wska­zów­ka za­trzy­ma­ła się na licz­bie 104. Od dnia za­koń­cze­nia spra­wy Can­leya stra­cił całe sie­dem ki­lo­gra­mów. Ale to nie jego waga spra­wi­ła, że wes­tchnął – lecz to, co uj­rzał na ta­bli­cy po­ka­zu­ją­cej jego prze­zna­cze­nie. Na dol­nej plan­szy nie zo­ba­czył na­pi­su śWkrót­ce skoń­czą się two­je kło­po­ty fi­nan­so­we” lub śZło­żą ci wi­zy­tę sta­rzy przy­ja­cie­le” czy śNie po­dej­muj po­chop­nych de­cy­zji” – wid­nia­ło na niej tyl­ko jed­no sło­wo: CHUD­SZY.

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce





Roz­dział 4

102


Więk­szość dro­gi po­wrot­nej do Fa­irview prze­by­li w mil­cze­niu. He­idi pro­wa­dzi­ła, do­pó­ki nie zna­leź­li się dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów od No­we­go Jor­ku i na dro­gach nie za­czę­ły się two­rzyć kor­ki. Zje­cha­ła na po­bo­cze i po­zwo­li­ła usiąść za kie­row­ni­cą Bil­ly’emu. Nie było po­wo­du, dla któ­re­go nie mógł pro­wa­dzić. Choć za­bił tam­tą sta­rą ko­bie­tę – jed­no z jej ra­mion zo­sta­ło nie­mal wy­rwa­ne ze sta­wu, mied­ni­ca zdru­zgo­ta­na na mia­zgę, a czasz­ka roz­trza­ska­na, ni­czym rzu­co­na na mar­mu­ro­wą po­sadz­kę waza z epo­ki Ming – nie stra­cił swo­je­go pra­wa jaz­dy. Za­trosz­czył się o to do­bry, sta­ry Cary Ros­sing­ton o lep­kich rę­kach.

– Hej, sły­szysz mnie, Bil­ly? – za­py­ta­ła He­idi.

Po­pa­trzył na nią, po czym zno­wu skie­ro­wał wzrok na szo­sę. Ostat­nio jeź­dził znacz­nie le­piej i choć nie uży­wał klak­so­nu czę­ściej niż do tej pory ani nie krzy­czał i nie wy­ma­chi­wał rę­ko­ma, był bar­dziej świa­do­my błę­dów, ja­kie po­peł­niał on sam oraz inni kie­row­cy – i mniej sko­ry do wy­ba­cza­nia za­rów­no im, jak i so­bie. Śmier­tel­ny wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy, któ­ry spo­wo­do­wa­łeś, po­tra­fi zdzia­łać cuda z two­ją umie­jęt­no­ścią kon­cen­tra­cji. Wpraw­dzie nie wpły­wa to naj­le­piej na sza­cu­nek, jaki ży­wisz do sa­me­go sie­bie, i po­wo­du­je, że drę­czą cię kosz­ma­ry, ale za­czy­nasz bar­dziej uwa­żać.

– Za­my­śli­łem się. Prze­pra­szam.

– Chcia­łam ci po­dzię­ko­wać za mile spę­dzo­ny czas.

Uśmiech­nę­ła się i do­tknę­ła jego ra­mie­nia. To były wspa­nia­łe chwi­le – przy­najm­niej dla niej. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że wszyst­ko, co się wcze­śniej zda­rzy­ło, było już dla niej prze­szło­ścią. Sta­ra­ła się o tym za­po­mnieć: o za­bi­tej Cy­gan­ce i wstęp­nym prze­słu­cha­niu, o unie­win­nie­niu, o sta­rym Cy­ga­nie z gni­ją­cym no­sem. Te przy­kre chwi­le sta­ły się już hi­sto­rią, tak jak przy­jaźń Bil­ly’ego z gang­ste­rem z No­we­go Jor­ku. Te­raz my­śla­ła o czymś in­nym – zdra­dza­ły to jej peł­ne nie­po­ko­ju spoj­rze­nia i zmarszcz­ki, któ­re po­ja­wi­ły się wo­kół oczu, gdy na nie­go pa­trzy­ła.

– Nie ma za co, ko­cha­nie – od­parł.

– Kie­dy przy­je­dzie­my do domuŚ

– Śwte­dy zno­wu so­bie tro­chę po­ska­czę na two­ich ko­stecz­kach – do­koń­czył z fał­szy­wym en­tu­zja­zmem i wy­si­lił się na po­god­ny uśmiech, choć w tej chwi­li nie pod­nie­ci­ła­by go na­wet pa­ra­da Dal­las Cow­girls w bie­liź­nie naj­lep­sze­go hol­ly­wo­odz­kie­go pro­jek­tan­ta.

Nie mia­ło to nic wspól­ne­go z tym, co tak czę­sto ro­bi­li w Mo­honk – wszyst­kie­mu win­na była ta cho­ler­na prze­po­wied­nia. śChud­szy”. Ale prze­cież tak na­praw­dę nic ta­kie­go się nie wy­da­rzy­ło – po pro­stu po­no­si­ła go wy­obraź­nia. Jed­nak nie wy­glą­da­ło to na wy­bryk wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni, było tak samo re­al­ne jak na­głó­wek śNew York Ti­me­sa”. Ta re­al­ność naj­bar­dziej prze­ra­ża­ła, bo sło­wo śchud­szy” nie ozna­cza­ło prze­po­wied­ni w sty­lu: śTwo­ja przy­szłość to nie­ocze­ki­wa­na stra­ta na wa­dze”. Prze­po­wied­nie mó­wi­ły zwy­kle o ta­kich rze­czach jak dłu­gie po­dró­że czy spo­tka­nia ze sta­ry­mi przy­ja­ciół­mi.

Ale to wszyst­ko było tyl­ko złu­dze­niem. Skończ z tym, do­bra?

Nie ma się z cze­go cie­szyć, je­śli do­wia­du­jesz się, że two­ja wy­obraź­nia za­czy­na wy­my­kać ci się spod kon­tro­li.

– Mo­żesz so­bie na mnie po­ska­kać, je­że­li chcesz – od­par­ła He­idi – wo­la­ła­bym jed­nak, że­byś naj­pierw wsko­czył na wagę w ła­zien­ceŚ

– Daj spo­kój, He­idi. Po pro­stu tro­chę schu­dłem, nic się nie sta­ło.

– Je­stem dum­na z cie­bie, że zrzu­ci­łeś kil­ka ki­lo­gra­mów, ale przez ostat­nie parę dni by­łam pra­wie bez prze­rwy z tobą i nie mam po­ję­cia, jak ci się to uda­ło.

Ob­rzu­cił ją ba­daw­czym spoj­rze­niem, lecz ona na­wet nie zer­k­nę­ła na nie­go, wpa­tru­jąc się w szy­bę sa­mo­cho­du.

– He­idiŚ

– Jesz tyle co zwy­kle. Może na­wet wię­cej. Wy­glą­da na to, że gór­skie po­wie­trze na­praw­dę ci słu­ży.

– Po co ro­bić z igły wi­dły? – spy­tał, zwal­nia­jąc, aby wrzu­cić czter­dzie­ści cen­tów do pusz­ki opłat w Rye. Jego usta były ścią­gnię­te w wą­ską bia­łą li­nię, ser­ce biło zbyt szyb­ko. – Chy­ba chcesz po pro­stu po­wie­dzieć, że je­stem wiel­kim, obrzy­dli­wym wie­przem. Po­wiedz to wprost, He­idi. Je­stem w sta­nie to prze­łknąć.

– Wca­le tak nie my­śla­łam! – krzyk­nę­ła. – Dla­cze­go chcesz mnie zra­nić, Bil­ly? Cze­mu mi to ro­bisz po tylu wspa­nia­łych chwi­lach?

Nie mu­siał pa­trzeć na nią, żeby wie­dzieć, iż jest bli­ska łez. Jej drżą­cy głos po­twier­dził jego przy­pusz­cze­nia. Było mu przy­kro, ale nie zdo­ła­ło to za­bić w nim gnie­wu – gnie­wu, pod któ­rym cza­ił się strach.

– Nie chcia­łem cię zra­nić – po­wie­dział, ści­ska­jąc kie­row­ni­cę tak moc­no, że aż zbie­la­ły mu pal­ce. – Nig­dy nie chcia­łem, ale chud­nię­cie to zdro­wy ob­jaw, więc prze­stań mnie drę­czyć.

– To nie za­wsze zdro­wy ob­jaw – oświad­czy­ła. – Do­brze o tym wiesz!

Za­czę­ła pła­kać i grze­bać w to­reb­ce w po­szu­ki­wa­niu chu­s­tecz­ki. Po­dał jej swo­ją.

– Mo­żesz so­bie mó­wić, co ci się po­do­ba, mo­żesz na­wet znisz­czyć pa­mięć tych ra­do­snych, wspól­nie prze­ży­tych chwil. Ale ko­cham cię i po­wiem, co o tym my­ślę. Kie­dy lu­dzie za­czy­na­ją chud­nąć, zwłasz­cza gdy nie są na die­cie, może to ozna­czać cho­ro­bę. To je­den z sied­miu zna­ków ostrze­gaw­czych rakaŚ

Od­da­ła mu chu­s­tecz­kę i ich ręce się ze­tknę­ły. Jej dłoń była bar­dzo zim­na.

No cóż, jed­nak pa­dło to sło­wo. Rak. Ry­mu­je się z śżak” i śpo­bru­dził pan swój frak”. Bóg je­den wie, ile razy przy­szło mu na myśl od chwi­li, gdy sta­nął na sta­rej wa­dze przed skle­pem obuw­ni­czym. Uno­si­ło się wo­kół nie­go jak ja­kiś obrzy­dli­wy ba­lon wy­pusz­czo­ny przez zło­wiesz­cze­go klow­na, ale uda­wał, że tego nie za­uwa­ża. Zi­gno­ro­wał je, tak jak zi­gno­ro­wał­by sta­re bez­dom­ne że­bracz­ki, któ­re sie­dzą przed Grand Cen­tral Sta­tion, ko­ły­sząc się w przód i w tył, tak jak od­wró­cił­by się od tań­czą­cych cy­gań­skich dzie­ci, za któ­ry­mi po­dą­ża cała or­kie­stra. Cy­ga­niąt­ka śpie­wa­ją mo­no­ton­ny­mi i za­ra­zem dziw­nie słod­ki­mi gło­sa­mi; cho­dzą na rę­kach, gra­jąc jed­no­cze­śnie na tam­bu­ry­nach, utrzy­my­wa­nych w ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób na ich bo­sych sto­pach; po­ka­zu­ją żon­gler­skie sztucz­ki i po­tra­fią za­wsty­dzić miej­sco­wych mi­strzów fris­bee, krę­cąc dwo­ma lub trze­ma pla­sti­ko­wy­mi dys­ka­mi jed­no­cze­śnie – na pal­cach, na kciu­kach albo na­wet na no­sach. Ro­biąc to, przez cały czas się śmie­ją, ale wszyst­kie mają ja­kieś cho­ro­by skór­ne, a cza­sem zeza albo za­ję­czą war­gę. Kie­dy znaj­dziesz się na­gle przed taką dzi­wacz­ną kom­bi­na­cją zręcz­no­ści i brzy­do­ty, co ro­bisz? Po pro­stu się od­wra­casz. Bez­dom­ne że­bracz­ki, cy­gań­skie dzie­ci i rak. Były to prze­ra­ża­ją­ce my­śli.

Może jed­nak le­piej, że to sło­wo w koń­cu pa­dło?

– Czu­ję się świet­nie – po­wtó­rzył może szó­sty raz od tej nocy, kie­dy He­idi po raz pierw­szy spy­ta­ła go, czy do­brze się czu­je. – Poza tym spo­ro ostat­nio ćwi­czy­łem.

Było to praw­dą – w każ­dym ra­zie przez ostat­nie pięć dni. Prze­by­li ra­zem la­bi­rynt i choć przez całą dro­gę dy­szał jak lo­ko­mo­ty­wa i wcią­gał brzuch, żeby prze­ci­snąć się przez kil­ka wą­skich szcze­lin, ani razu nie było aż tak źle, żeby się w któ­rejś z nich za­kli­no­wał. W rze­czy­wi­sto­ści to wła­śnie He­idi, zdy­sza­na i tra­cą­ca od­dech, dwa razy po­pro­si­ła o chwi­lę od­po­czyn­ku. Bil­ly dy­plo­ma­tycz­nie nie wy­tknął jej, że za dużo pali.

– Je­stem pew­na, że czu­jesz się do­brze – od­par­ła. – To wspa­nia­le. Ale war­to by­ło­by to spraw­dzić. Nie by­łeś na ba­da­niach od po­nad osiem­na­stu mie­się­cy i za­ło­żę się, że dok­tor Ho­uston stę­sk­nił się za tobąŚ

– My­ślę, że to par­szy­wy ćpun – mruk­nął Bil­ly.

– Co ta­kie­go?

– Nic.

– Bil­ly, nikt nie może zrzu­cić dzie­wię­ciu ki­lo­gra­mów w dwa ty­go­dnie tyl­ko dzię­ki ćwi­cze­niom.

– Nie je­stem cho­ry!

– No to zgódź się na ba­da­nia.

Resz­tę dro­gi do Fa­irview prze­by­li w mil­cze­niu. Bil­ly chciał przy­tu­lić He­idi i po­wie­dzieć jej, że zro­bi wszyst­ko, cze­go za­pra­gnie, jed­nak na­gle przy­szła mu do gło­wy prze­ra­ża­ją­ca myśl: śA może to ja­kaś nowa od­mia­na cy­gań­skiej klą­twy? Daw­niej Cy­ga­nie mo­gli za­mie­nić cię w wil­ko­ła­ka albo wy­słać de­mo­na, aby w środ­ku nocy urwał ci gło­wę, ale wszyst­ko się zmie­nia, nie­praw­daż? A je­że­li ten sta­ry Cy­gan za­ra­ził mnie ra­kiem? To po­dej­rza­na hi­sto­riaŚ zrzu­ce­nie dzie­wię­ciu ki­lo­gra­mów w tak krót­kim cza­sie to zły znak. Rak płucŚ bia­łacz­kaŚ me­la­no­maŚ

To było sza­lo­ne, lecz na­tręt­na myśl w ża­den spo­sób nie da­wa­ła się prze­gnać. A je­że­li on mnie na­praw­dę za­ra­ził ra­kiem?


Ś Ś Ś

Lin­da przy­wi­ta­ła ich bu­zia­ka­mi, po czym ku ich zdzi­wie­niu wy­ję­ła z pie­cy­ka la­sa­gne i po­da­ła ją na pa­pie­ro­wych ta­le­rzy­kach z wi­ze­run­kiem wiel­kie­go mi­ło­śni­ka tej po­tra­wy – kota Gar­fiel­da. Spy­ta­ła, jak im się udał ich dru­gi mie­siąc mio­do­wy (okre­śle­nie to ko­ja­rzy­ło się z po­ję­ciem dru­gie­go dzie­ciń­stwa, jak za­uwa­żył Bil­ly, roz­ma­wia­jąc póź­niej tego wie­czo­ru z He­idi, kie­dy już po­zmy­wa­li po ko­la­cji, a Lin­da wy­fru­nę­ła wraz ze swo­imi ko­le­żan­ka­mi, by kon­ty­nu­ować par­tyj­kę gry dun­ge­ons and dra­gons, cią­gną­cą się pra­wie od roku), ale le­d­wie za­czę­li opo­wia­dać jej o swo­jej po­dró­ży, krzyk­nę­ła: śOch, przy­po­mnia­łam so­bie o czymś!” – i przez resz­tę po­sił­ku mó­wi­ła o tym, co się ostat­nio wy­da­rzy­ło w jej szko­le. Hi­sto­rie te były bar­dziej fa­scy­nu­ją­ce dla niej niż dla Bil­la czy He­idi, jed­nak obo­je pró­bo­wa­li słu­chać jej z uwa­gą. W koń­cu nie było ich w domu pra­wie przez ty­dzień. Kie­dy wy­by­wa­ła, po­ca­ło­wa­ła ojca w po­li­czek i po­wie­dzia­ła:

– No to cześć, chu­dzin­ko!

Bil­ly pa­trzył, jak wsia­da na ro­wer i pe­da­łu­je wzdłuż chod­ni­ka przed do­mem, po­wie­wa­jąc koń­skim ogo­nem, a po­tem od­wró­cił się do He­idi.

– Czy te­raz ze­chcesz mnie wresz­cie wy­słu­chać? – za­py­ta­ła.

– Wy­pa­pla­łaś wszyst­ko Lin­dzie i ka­za­łaś jej to po­wie­dzieć – oświad­czył.

– Nie­praw­da.

Przyj­rzał jej się uważ­nie i ze znu­że­niem po­ki­wał gło­wą.

– NieŚ są­dzę, że nie zro­bi­łaś tego.

Po­szli na górę i w koń­cu zna­lazł się w ła­zien­ce, cał­kiem nagi, z wy­jąt­kiem ręcz­ni­ka, któ­rym okrę­cił się w pa­sie. Ogar­nę­ło go sil­ne po­czu­cie déj vu – to była po­wtór­ka z dnia, kie­dy stał na tej sa­mej wa­dze, z tym sa­mym nie­bie­skim ręcz­ni­kiem owi­nię­tym wo­kół bio­der. Wpraw­dzie tym ra­zem z dołu nie do­cho­dził za­pach sma­żo­ne­go be­ko­nu, ale wszyst­ko inne było bez zmian.

Nie. Nie wszyst­ko. Była jesz­cze jed­na róż­ni­ca.

Tam­te­go dnia mu­siał się bar­dzo moc­no wy­chy­lić do przo­du, aby od­czy­tać złe wie­ści na ta­bli­cy wagi, bo prze­szka­dzał mu moc­no wy­sta­ją­cy brzuch. Te­raz był o wie­le mniej­szy. Nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści, bo bez tru­du spoj­rzał w dół i zo­ba­czył, ile waży.

Waga wska­zy­wa­ła 103 ki­lo­gra­my.

– To prze­są­dza spra­wę – stwier­dzi­ła He­idi. – Umó­wię cię na spo­tka­nie z dok­to­rem Ho­usto­nem.

Kup książkę Przeczytaj więcej o książce







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
cialo albatros id 2035175 Nieznany
CISAX01GBD id 2064757 Nieznany
SGH 2200 id 2230801 Nieznany
111003105109 stress id 2048457 Nieznany
CIXS201GBD id 2064760 Nieznany
TOCEL96GBB id 2491297 Nieznany
1078 2 FEA209544 128UEN A id 22 Nieznany
McRib(r) Sandwich id 2201097 Nieznany
BD V600 L3 C A3 V1[1] 1 id 2157 Nieznany
DOC0534 id 2032985 Nieznany
8 17 id 2009842 Nieznany
REKAN02GBBT id 2491218 Nieznany
[17] FR540NT010 id 2085454 Nieznany
RO7503GBDT id 2491245 Nieznany
VOLUP98GBD id 2134841 Nieznany
cienie w raju rebis id 2036016 Nieznany

więcej podobnych podstron