Kordecki5


40






























V
Ruch wielki panował dokoła klasztoru. Odżywać zdawała się okolica, ale
nie było to dawniejsze, swobodne, pobożne i wesołe życie, jakim się
uśmiechała Częstochowa; inne wcale je zastąpiło. Dziś wszyscy jadący
do twierdzy twarze mieli posępne, wzrok zafrasowany i niespokojny,
śpieszyli i oglądali się spotykając, witali milczącym skinieniem głowy
lub przemawiali do siebie półgłosem. Od miasteczka ciągnęły ładowne
wozy, napełnione żywnością; groźnie warcząc, odzywał się obudzony
młyn prochowy; z sąsiedztwa zwożono zboże, oręż, kule, ołowie i zbroje
stare; lud z wiosek powolnie zbierał się do wrót i zapełniał dziedzińce.
Tu mnisi sami jeszcze prawie rozporządzali, co było potrzeba na
wypadek oblężenia, które przewidywano; na mury ciągniono działka,
śmigownice* i organki** , zwożono kule, kamień i belki; po kortynach
zamurowywano niepotrzebne otwory, podwajano słabą murów grubość,
w niektórych miejscach wrzątkiem zastygające rozrabiając wapno; z
tarcic i brusów wmurowywano blankowania nowe.
Na wysokiej, świeżo po pożarze odnowionej wieżycy straż czujna
odzywała się niekiedy, otrąbiając i dając znak, że wartuje. W
podwórkach gospodarowali, kręcili się zakonnicy, do tego rodzaju pracy
niezwykli, ale oddający się jej gorąco. Jedni przyjmowali, co
przywożono, i składali na wcześnie przygotowane miejsca, drudzy
wydawali ze składów stare zapasy wojenne, dawne przybory i rynsztunki,
które rdza, wilgoć i długi spoczynek nadwątliły.
Dziwny to był widok tych mnichów, z ciekawym okiem a niewprawną
dłonią podejmujących zbroje ciężkie, hełmy od rdzy sczerniałe, berdysze***

* Śmigownica
strzelba średnia między armatą a hakownicą (strzelbą ręczną).
** Organki
składały się z pewnej liczby hakownic, obok siebie umieszczonych, które się
jednocześnie zapalały.
*** Berdysz
rodzaj siekiery wojennej.
wyszczerbione, siekiery i topory wojenne, żelazne łuskowe pancerze i
kopie, których drzewce robak stoczył, liczących kule nagromadzone
kupami, chodzących około dział i muszkietów. Czeladź klasztorna
oczyszczała uzbrojenia; płatnerz je, sprowadzony z Olsztyna, naprawiał
zaraz, dotaczano rzemień, przyszywano sprzączki, zabijano gwoździe,
toczono szable. Lud tymczasem, który był wyznaczony do obrony
świętego miejsca, poglądał na te przygotowania okiem posępnym i
zdumionym. Od pługa świeżo, od brony, od motyki przechodząc w
szeregi wojowników, nie oswoił się jeszcze z nową pracą, nie wierzył
zmianie.
Janasz Węgrzyn, jeden z tych awanturników, co raz porzuciwszy
ojczyznę, a z wojny uczyniwszy rzemiosło, włóczą się po Bożym
świecie, wybierał zdatniejszy lud i rozporządzał nim razem z księdzem
Mieleckim, mnichem dzisiaj, a dawniej wojakiem, któremu
przypomnienie pierwszego stanu smakowało, choć uczucie to grzeszne
od siebie odpychał. Jednych odłączono do posług klasztorych, drugich,
co ochotniej brali się do tego, naprędce obeznawano z orężem i
obowiązkami, jakie spełniać mieli. Ukazywano im miejsca, dawano w
ręce oręż, a niektórzy, przywdziawszy ciężkie zbroje, spoglądali na siebie
z dziwnym zdumienia uśmiechem. Ojciec Stradomski, kaznodzieja,
wszystkim tym nowozaciężnym wyniósł po szkaplerzu i po obrazku
Najświętszej Panny, gorącą ich mową zagrzawszy, dodając otuchy
obietnicą, że i sami wespół z nimi walczyć będą, a płacę zapewniając
dostatnią.
Wśród tego tłumu postaci rozmaitych i dziwnie z sobą sprzecznych,
wśród zjeżdżającej się co chwila szlachty, która tłumoczki swe do
zabudowań klasztornych przenosiła, wśród niezwykłego w ciszy
zakonnej kwilenia dzieci, głosów kobiecych, uderzała przemykająca się
tu i ówdzie ze śmiechem, z pocieszeniami, powitaniami i żartami stara
niewiasta w żebraczym odzieniu, dobrze znana mieszkańcom
Częstochowy. Zwano ją, po imieniu tylko, Konstancją, a lud prosty, dla
pozoru może, może ze swawoli, mianował ją zwyklej Kostuchą. Istny to
też był szkielet, na którym tylko wyżółkła trzymała się skóra, osobliwszą
siecią zmarszczek pokryta. Wysokiego wzrostu, chuda, nieco
przygarbiona, z kijem w ręku, z płachtą szarą na głowie, w odartym
sieraku i chustach pooplątywanych na ramionach, z torbą pustą na
plecach, godłem stanu, Kostucha tego, co ją raz pierwszy zobaczył,
uderzała wyrazem twarzy zeschłej, bladej, a ożywionej jakby obłąkanym
uśmiechem, który jej nigdy nie opuszczał. Czarne oczy, ogniste, spod
brwi siwej błyskające, od tego śmiechu wiekuistego otoczyły się
promienistymi fałdami, rozchodzącymi się od ust i na czoło. Gęba
bezzębna, na wpół otwarta, śmiała się także, a nos prosty, niewielki
poruszał się przy tym z całą twarzą, drgającą i jakby wykrzywiającą się.
Kilka kosmyków siwych włosów wymykało się spod płachty i na skroń
spadało. Ruch żebraczki nad wiek jej był żywy, głos donośny, a wśród
poskoków, śpiewów i chichotania, z jakimi ją zawsze widywano, coś
smutnego się przebijało, cechującego obłąkanie, owoc wielkiej,
przecierpianej boleści... Nie była wszakże szaloną: pamięć, przytomność,
przebiegłość, nawet dowcip jej pozostał; ale ten śmiech, okryty
łachmanami i zgrzybiałością, zdawał się wyrobionym siłą, wywołanym
postanowieniem jakimś. Zwykłym jej mieszkaniem były kramiki pod
murami klasztornymi, w których noc spędzała latem i zimą na garści
słomy. W wielkie mrozy czasem ją kto miłosierniejszy z mieszczan okrył
starym kożuchem, czasem do chaty zawezwał. We dnie, rychło brzask,
stawała u drzwi kościelnych; tu lub w kruchcie modliła się na ogromnym,
drewnianym różańcu, z nadzwyczajnym przejęciem i gorliwością, nigdy
się o jałmużnę nie przypominając nikomu. Najczęściej grosz jej rzucony
inny żebrak pochwycił. Kostucha tylko się na to uśmiechała, bo kawałek
chleba zawsze miała przy furcie, a o resztę zdawała się nie dbać. Skoro
skończyło się nabożeństwo, wziąwszy kij, szła pod kramy, do miasteczka
lub na cmentarz, śpiewając, skacząc czasem i chętnie zawiązując z
każdym rozmowę, której pragnęła, którą lubiła. Znała tu wszystkich, bo
od lat kilkudziesięciu siedziała pod murami twierdzy, i nikogo nie było;
co by się z jej żartów nie uśmiechnął, co by na powitanie jej nie
odpowiedział. Przy ludziach zawsze się dziwnie okazywała wesołą.
Mówiono wszakże, iż gdy samu została, gdy sądziła, że na nią nikt nie
patrzał, siedziała posępna, płakiwała nawet; ale skoro na nią padło
ludzkie oko, natychmiast poczynała piosenkę i otwierała usta na uśmiech
swój zwykły.

A z tobąż, Kostucho, co będzie?
spytał Janasz Węgrzyn, gdy się ku
niemu zbliżyła.
Może i ty nam tu kule nosić pomożesz?

Zobaczymy
odparła, kłaniająć mu się nisko a szydersko.
Nie chce
mi się opuszczać moich pałaców, i choćby wojsko szwedzkiego chana
nadciągnęło, ja sobie zostanę, siedzieć będę, jak siedziałam, pod murem.

Ba! A kule?

Mnie one nie wezmą. Ho! Ho! Widzicie, skórę mam twardą i kości nie
miększe. Będę zbierała je jak orzechy i odnosiła wam, by ich nie zabrakło
w klasztorze.

Hę! To i wy myślicie, że się Szwedzi na klasztor pokuszą?

Jak dziś dzień; i czekałam na to jak kania dżdżu. To będzie harmider!
Buch! Bach! Dzwony sobie, armaty sobie, waćpanowie sobie
aj! aj!
Muzyka także, aż miło! Bal! Bal!... A nasza Najświętsza Panna z góry
stanie w obłokach i jak skinie białą rączką
już po Szwedach, jak
wymiótł...

Chwała Bogu! Dobrze nam prorokujecie!

Komu dobrze, a komu licho
cicho szepnęła Kostucha.

No, alboż co?
spytał Janasz z wejrzeniem na wpół żartobliwym, na
wpół niespokojnym.

Bo was taki, Janaszu, kochanie moje, kula nie minie.

Patrzcie, jaki mi z tego obdartusa prorok!

Cha! cha!
zaśmiała się Kostucha.
A jak się uląkł, jak pobladł!

Ja? Ja?
odparł Węgrzyn, prostując się i spluwając pogardliwie.
To
się po mnie nie pokaże, żebym babskich proroctw słuchał.

Kochanku Węgrzynie od Złotej Bani, przynajmniej się wyspowiadaj
zawczasu, bo cię święty Piotr nie puści na piwo do Abrahama, a słychać,
że ono lepsze niż wareckie.
To mówiąc, Kostucha rozśmiała się i zaczęła skakać przed Węgrzynem,
dziwne robiąc krygi, od ust posyłając pocałunki, kłaniając się,
chichocząc. Janasz spuścił głowę, niby nic nie uważał, ale sposępniał
widocznie. Od niego poszła żebraczka do jakiegoś chłopa, który obracał
muszkiet z obawą i niezgrabnością; zbliżyła się, pokłoniła mu się i
poczęła go musztrować. Chłop na widok tego dziwowiska gębę szeroko
otworzył, a Konstancja, korzystając z zagłupienia parobka, jęła mu
szybko dawać nauki o strzelbie i wojaczce.

Bo ty nie wiesz
odezwała się groźnie
że ja jestem pułkownikiem
regimentu Bosaków... Strzelba na ramię... ale nie tak, jakbyś cepisko
trzymał! Słyszysz? Nabijaj! Celuj! Pal! A pamiętaj, serdeczny mój, jak
będziesz strzelał do Szweda, to go nigdy nie bierz na cel w piersi, bo u
niego żebra mosiężne, a ramiona żelazne i łeb kamienny; zawsze rychlej
mierz w obwisłe brzucho i we flaki, to go zwalisz pewniusieńko, bo u
niego całe życie w kałdunie. Szwed też, żebyś wiedział, kochanku, ma
ręce słomiane. Kiedy zechce bić, nastaw mu się tylko, a nie poczujesz
razu, byle śmiało!
Wtem nadszedł ksiądz Mielecki, a żebraczka ustąpiła, śmiejąc się
jeszcze, i powitała go:

Chociaż ja pułkownikiem jestem, a to hetman, widzisz, gburze, skłońże
się jak przed wodzem.

Ej, stara! Stara! Że też ciebie jeszcze trzymają się żarty!

Prawda, ojcze! Wzięły się mnie, gdyby pijawki i puszczać nie chcą:
Cóż robić, ,aby dalej! Czołem, panie hetmanie, pójdę dalej, oglądać
wojsko wasze.
I wywijając kijem jak muszkietem, posunęła się w podwórze, ku
przybywającej szlachcie.

Sługa jaśnie wielmożnego pana!
odezwała się z przysadzistym
ukłonem do łysego szlachetki, który wózkiem przybył i nigdy podobno
takiego tytułu nawet od ludzi swoich na wsi nie słyszał. ,

Poczekaj, moja kochana, poczekaj!
odparł przyjezdny. Worek
zapakowany, dam ci później jałmużnę.

Bardzo dziękuję jaśnie wielmożnemu panu, za dziesięć lat stawię się po
nią.
To powiedziawszy, poskoczyła ku bramie chyżym krokiem, zaczepiając
po drodze każdego słowem, ruchem, ukłonami
wymknęła się na most i
znikła.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kordecki1
Kordecki45
Kordecki49
Kordecki37
Kordecki41
Kordecki32
Kordecki39
Kordecki9
Kordecki19
Kordecki38
Kordecki7
Kordecki35
Kordecki52
Kordecki22
Kordecki31
Kordecki3

więcej podobnych podstron