Jan Brzechwa Pan Kleks działa


Jan Brzechwa
PAN KLEKS DZIAAA
"Sprawa Rezedy. Multiflora. Alojzy Bąbel. Repatriacja Bajdotów. Wszystko to wymaga
jeszcze załatwienia. Na razie więc pan Kleks nie będzie chciał opuścić Alamakoty.
Trzeba czekać. Bez pana Kleksa wyjechać nie mogę, gdyż tylko on potrafi dopomóc mi
w odnalezieniu rodziców. Czas ucieka. Mój biedny ojciec fruwa gdzieś po borach, lasach,
narażony na nieustanne niebezpieczeństwo, a ja muszę bezczynnie siedzieć w
Alamakocie i czekać na pana Kleksa."
Tak sobie. rozmyślałem, gdy po opuszczeniu Królewskich Ogrodów na wypożyczonych
hulajnogach pędziliśmy w kierunku miasta. Pan Lewkonik mknął jak rakieta i tylko od
czasu do czasu wołał nie oglądając się:
- Gazu! Nie zwalniać! Prawa wolna! Resorować w kolanie! Uwaga, zakręt!
Motorki hulajnóg jęczały i wyły, a przydrożne drzewa migały jak w przyśpieszonym filmie.
Tri-Tri szybował nad nami, co jakiś czas siadał mi na ramieniu i podawał w kilometrach
pozostałą jeszcze do przebycia odległość. Był jednak z natury bardzo roztrzepany, toteż
informacje jego wyglądały mniej więcej tak:
- Siedem... Trzy... Pięć... Siedem... Dwa... Cztery...
A pan Lewkonik zdyszanym głosem:
- Nie zwalniać! Jesteśmy na prostej! Pełny gaz!
Po godzinie tej szalonej jazdy dotarliśmy wreszcie na miejsce. Trzy córki pana
Lewkonika jeszcze spały, Tylko Hortensja krzątała się po pracowni
hydrometeorologicznej. Weronik pióropuszem z kogucich ogonów odkurzał barometry i
termometry, drugą zaś ręką przecierał szyby okienne oraz meble, a równocześnie
posuwając się na suknach, froterował podłogę. Tak się zapamiętał w swojej pracy, że
gdy stanęliśmy w drzwiach, omiótł nam kilkakrotnie twarze kogucią miotełką. Dopiero po
chwili spostrzegł się, że nie jesteśmy sprzętami, położył palec do ust i rzekł tajemniczym
szeptem:
- Pssst... Pan profesor zamknął się na klucz... Nie wpuszcza nikogo... Zaraz podam
śniadanie.
Byliśmy zmęczeni i głodni, więc z apetytem wypiliśmy po szklance gorącego soku
laktusowego i zjedliśmy jajka na twardo, które przydzielano wysokim dygnitarzom oraz
zagranicznym gościom.
Rozmawialiśmy między sobą szeptem, żeby nie przeszkadzać panu Kleksowi. Jedynie
Hortensja głośno szczebiotała nie zwracając uwagi na psykanie Weronika. Hortensja w
istocie rzeczy rozmawiała sama z sobą, a raczej głośno myślała. Właśnie teraz
wygłaszała swój monolog wewnętrzny:
- Wrócili bez Rezedy... Widocznie jej nie znalezli. Ojciec się nie odzywa, a pan
Niezgódka zagląda przez dziurkę od klucza do pokoju profesora. Wszyscy ludzie są
bardzo dziwni. Ojciec twierdzi, że gdy ktoś chce ukryć swoją głupotę, to powinien jak
najmniej mówić. A ja nie mam nic do ukrywania. Mówię to, co myślę, a myślę to, co
mówię.
Nikt z nas nie zwracał uwagi na paplaninę Hortensji, a ja również słuchałem jej tylko
jednym uchem, ponieważ drogim łowiłem odgłosy dochodzące z pokoju pana Kleksa.
Hortensja miała nadto osobliwy zwyczaj zadawania pytań, nie interesując się w
najmniejszym stopniu odpowiedzią, gdyż natychmiast odpowiadała sobie sama.
Tym razem zwróciła się do Weronika:
- Proszę pana, dlaczego pan, zajmując zaszczytne stanowisko dozorcy domowego,
opuścił kraj i przyjechał do Alamakoty? Powie pan, że należy korzystać z doświadczeń
innych narodów. Słusznie.
Z tym wszystkim Hortensja była dosyć męcząca. Miała jednak tyle wdzięku, że
traktowaliśmy jej gadatliwość z wielką wyrozumiałością.
Zabierała się właśnie do wygłoszenia nowego monologu wewnętrznego, gdy rozległo się
pukanie do drzwi i zjawił się nasz gospodarz, ministron Limpotron. Jako były sternik
bajdockiego statku zachował krzepki wygląd i tubalny głos.
- Rany koguta! - zawołał spojrzawszy na Weronika. - Coś podobnego! Mój pióropusz,
moje trofeum służy do odkurzania mebli! Skandal! Ten ogon zdobyłem przed trzema laty
w walkach kogutów. Na dwunastu zawodników mój kogut zwyciężył. A pan robi z trofeum
miotełkę do kurzu?!
Weronik stal z miną sztubaka przychwyconego ze ściągaczką w ręce. Usiłował schować
za siebie pióropusz, a równocześnie bełkotał bez sensu:
- Panie ministronie... Tu nie ma żadnego koguta!.... To jakieś nieporozumienie... Panna
Hortensja chciała zobaczyć, czy jej w tym do twarzy... Czyżbym śmiał okurzać pannę
Hortensję?... Dobra pogoda, panie ministronie! Barometr idzie na niż... Koguty nisko
latają... Któż by odważył się ruszać kogucie ogony...
Limpotron, udobruchany nieco, zawołał marynarskim basem:
- Dobrze już, dobrze! Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, a gościowi na ręce.
Mądra sentencja! I w dodatku sam ją niechcący wymyśliłem. Żebym tylko nie zapomniał
wpisać jej do księgi złotych myśli. Każdy ministron prowadzi taką księgę, a na Nowy Rok
odbywa się publiczne czytanie na posiedzeniu Rady Tronowej. Bez złotych myśli nie ma
dobrych rządów, moi państwo!
Te ostatnie słowa Limpotron wypowiedział tak głośno, że nagle z trzaskiem tworzyły się
drzwi od pokoju pana Kleksa i ukazał się w nich nasz uczony, w długich kalesonach i w
surducie zarzuconym na jedno ramię. Brodę miał rozczochraną, oczy zaczerwienione.
Powiódł wzrokiem po sali i rzekł z wymówką:
- Prosiłem, prawda? Prosiłem, żeby mi nie przeszkadzać. Muszę skupić myśli do stanu
najwyższego napięcia. Hortensja gada monotonnie, ale nie za głośno. To nawet pomaga
w pracy. O, Limpo! Co powiesz, przyjacielu?
Ministron nieznacznie się skrzywił, gdyż ludzie na jego stanowisku nie lubią poufałości,
ale zanadto szanował pana Kleksa, żeby dać to po sobie poznać. Rzekł więc uprzejmie:
- Jego Królewska Mość Kwaternoster I zaprasza całe towarzystwo na lody laktusowe z
daktylami. Przyjęcie odbędzie się w pałacowym ogrodzie o godzinie dwunastej
trzydzieści.
- Brawo! - zawołał pan Kleks. - przepadam za lodami! Zamawiam dla siebie trzy porcje!
Mówiąc to pomachał przyjaznie ręką Limpotronowi, po czym wrócił do swego pokoju. Po
chwili jednak uchylił drzwi.
- Adasiu - powiedział - chodz do mnie... Jesteś mi potrzebny!
Na to tylko czekałem. Skoczyłem do pokoju pana Kleksa, a on zamknął drzwi na klucz,
stanął na jednej nodze i oświadczył uroczyście:
- Dzisiejszy dzień przejdzie do historii ludzkości. Zapamiętaj dobrze tę datę.
Doprowadziłem moje wiekopomne dzieło do stanu doskonałości. Alojzy Bąbel nie różni
się już niczym od prawdziwego człowieka. O, proszę!
Alojzy siedział na parapecie okna i pałaszował jajecznicę ze szczypiorkiem, a jego
kanciasta i martwa zazwyczaj twarz nabrała rumieńców i wyrazu. Na mój widok Alojzy
przyjaznie uśmiechnął się, cmoknął ustami w moim kierunku, jakby mi posyłał całusa, i
powiedział filuternie:
- Wieki nie widzieliśmy się, Adasiu, co? Trzy lata za karę przeleżałem rozmontowany w
walizce pana Kleksa, trzy lata podróżowałem po świecie, wcielając się w różne postacie,
trzy lata byłem Pierwszym Admirałem Floty na służbie u Pigularza II, od roku płatałem
figle panu Kleksowi. Ale od dziś rozpoczynam normalne życie. Mam nadzieję, że więcej
nie zrobię wam wstydu. Szare komórki, które są sprężyną prawidłowego myślenia,
działają z idealną sprawnością. No, co tak patrzysz? Pierwszy raz widzisz prawdziwego
człowieka?
- Brawo, Alojzy! - zawołał z aprobatą pan Kleks. - Muszę ci, Adasiu, powiedzieć, że kiedy
mu wsączyłem do głowy olej Poczciwości i Posłuszeństwa, czyli olej P+P, uważałem
dzieło za ukończone. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że poszczególne elementy
mechanizmu nie są dostatecznie zabezpieczone w rezultacie Alojzy pogubił kilka detali i
stał się zdezelowanym automatem. Ale w ciągu ostatnich lat udało mi się dokonać
wynalazku niezwykłej wagi. Przy pomocy nader skomplikowanych zabiegów
chemicznych uzyskałem tworzywo całkowicie zbliżone do ludzkiej skóry, a następnie
poddałem je działaniu promieni omega. Skóra się przyjęła i powlokła całą postać
Alojzego. Osłona mechanizmu jest teraz niezawodna. Żadna sprężyna, żadna śrubka nie
może wypaść!
Słuchałem słów pana Kleksa pełen podziwu dla jego genialnego umysłu. Na stole, gdzie
przedtem leżała mapa z wykresami pogody, piętrzyły się skomplikowane instrumenty,
retorty, miniaturowe aparaty promieniotwórcze, Całe naukowe laboratorium pana Kleksa,
które nosił przy sobie w swoich przepaścistych kieszeniach. Był to nie lada bagaż, skoro
nawet z zapasowych kieszeni w kalesonach wystawały metalowe części przyrządów do
skrawania i łączenia skóry oraz szpryce napełnione cielistym barwnikiem.
Na życzenie pana Kleksa Alojzy popisywał się przede mną sprawnością umysłu i mięśni.
Posiadał nieprzebrane zasoby wiadomości i śmiało mógł uchodzić za żywą encyklopedię.
Omawiając szczegóły swojej konstrukcji powiedział:
- Wiesz, Adasiu, skóra ludzka jest najwspanialszym tworzywem. Nic nie może się z nią
równać. Reaguje na dotyk, posiada elastyczność, jest nieprzemakalna, odporna na
wahania temperatury, miękka, gładka. Ostatecznie sztuczne serce czy sztuczne płuca
potrafi zmajstrować pierwszy lepszy student medycyny. To żadna filozofia. Ale na to, by
z pospolitych składników uzyskać żywą skórę ludzką, trzeba być Ambrożym Kleksem,
wielkim Ambrożym Kleksem.
Uczony, słysząc te pochwały, spuścił skromnie oczy i ruchem pełnym godności
podciągnął kalesony, po czym zabrał się do wkładania spodni.
- Słuchaj, Alojzy - rzekł po chwili namysłu. - Cieszę się, że król zaprosił nas do siebie.
Mam z nim parę spraw do omówienia. Przede wszystkim. jednak pragnę zaprezentować
ciebie. Nie przez małostkową próżność, możesz być pewny. Byłoby to niegodne
uczonego. Muszę jednak prosić króla, aby ci wybaczył twoje niedorzeczne zachowanie z
przyprawioną nogą, W przeciwnym bowiem razie królewska straż schwyta cię i uwięzi.
- Mnie? Cha-cha-cha! - roześmiał się Alojzy. - Mogę jedną ręką podrzucić. sześciu
mężczyzn na wysokość drzewa. Ale ma pan rację, panie profesorze. Prawdziwi ludzie
nie powinni załatwiać spraw przy użyciu siły.
Pan Kleks tymczasem zapiął guziki kamizelki, włożył surdut, wreszcie palcami obu dłoni
rozczesał sobie brodę. Następnie wyjął z kieszeni srebrne puzderko, w którym
przechowywał swoje słynne wzmacniające pigułki. Jedną dał mnie, a drugą zażył sam.
Poczuliśmy się od razu rześcy i wypoczęci.
- Jesteśmy gotowi - rzekł pan Kleks do Alojzego. - Wróćmy teraz do reszty towarzystwa.
Mam nadzieję, że nie potrzebuję ci udzielać żadnych wskazówek. Wsączyłem do twego
mózgu całą zawartość mojej skarbonki pamięci. Wiesz tyle samo co ja. Idziemy. Proszę
za mną.
W sąsiedniej sali zastaliśmy Weronika i hodowcę róż oraz jego cztery córki. Na nasz
widok pan Lewkonik z przejęcia pocisnął brodawkę na nosie, Weronik dostał czkawki, a
cztery panny grzecznie dygnęły na powitanie.
Pan Kleks lewą rękę oparł na biodrze, drugą wyciągnął przed siebie i rzekł:
- Moi państwo, pozwólcie, że wam przedstawię: pan Alojzy Bąbel, mój uczeń i
wychowanek, absolwent Instytutu Spraw Zmyślonych.
- Panie profesorze - wtrącił hodowca róż - przecież myśmy się już z panem Bąblem
poznali w krainie Obojga Farmacji. Któż by nie pamiętał Pierwszego Admirała Floty,
kawalera wielkiej wstęgi piramidonu z gwiazdą. Moja córka Rezeda...
- Drogi panie Anemonie - przerwał pan Kleks - ludzie nauki wiedzą, że przeszłość
każdego człowieka zmienia się w miarę potrzeby, a nieraz ulega nawet zapomnieniu.
Pan Alojzy Bąbel stał się zupełnie kim innym i liczy się tylko to, co przed chwilą o nim
powiedziałem.
- O, ja się nie zgadzam - zaprotestował Weronik. - Pracuję uczciwie pięćdziesiąt lat jako
dozorca dyplomowany, lokatorzy obiecali wyprawić mi jubileusz i nie chcę zamienić mojej
przeszłości na inną.
- A co będzie z Rezedą? - zawołała Dalia i kichnęła siedem razy z rzędu. Zapomniałem
bowiem powiedzieć, że Dalia cierpiała na katar dzienny, który zaczynał się o świcie, a
ustawał tuż po zachodzie słońca.
- O ile mi wiadomo - wtrącił się Alojzy - panna Rezeda przebywała ostatnio w
Królewskich Ogrodach.
- Nie ma jej tam - rzekł ze smutkiem hodowca róż. - Ktoś porwał mi ją sprzed nosa i
uprowadził nie wiadomo dokąd. Niegodziwi ludzie bawią się moim dzieckiem jak piłką.
- Jeden-jeden - zauważył znacząco Alojzy. Natomiast pan Kleks podniósł palec do góry i
rzekł:
- Panną Rezedą zajmę się we właściwym czasie. Przecież już mówiłem, że pośpiech to
wróg rozsądku.
- Muszę wiedzieć gdzie jest Rezeda! - zniecierpliwił się pan Lewkonik. - Dosyć mam tej
niepewności.
Sytuacja stawała się naprężona, Alojzy jednak szybko ją rozładował.
- Przecież jesteśmy zaproszeni do króla na lody! Niech żyje król! - zawołał wesoło.
- Masz rację Alojzy - stwierdził pan Kleks. - Minęło już południe. Najwyższy czas
przerwać jałowe rozmowy, no i bezustanne kichanie. Król czeka. Ja pójdę przodem, a wy
parami za mną. Panna Rezeda się znajdzie, możecie być spokojni. Broda czuwa.
Proszę, ruszamy. Pan Lewkonik podaje ramię pannie Róży, pan Weronik prowadzi
pannę Dalię, Adaś pannę Hortensję. Tak, dobrze. A na końcu - Alojzy z panną Piwonią.
Domyślacie się zapewne, że Piwonia nie omieszkała przy okazji ułożyć krótkiego
wierszyka:
Broda loda dobra chłoda
Bąbel wrąbel zdrów nie szkoda.
Nauczyłem się już rozwiązywać te rymowane łamigłówki, zrozumiałem więc od razu, co
Piwonia chciała powiedzieć w swoim dwuwierszu. Chodziło jej o to, że człowiekowi z
brodą, czyli panu Kleksowi, zjedzenie dodatkowej porcji lodów grozi przeziębieniem,
natomiast Alojzy może ich "wrąbać" bardzo dużo bez szkody dla zdrowia.
Zająłem się tutaj wierszykiem Piwonii, a tymczasem po wyjściu z domu czekała nas
przykra niespodzianka. Na placu A-B zebrała się grupka Alamakotańczyków, wśród
których rozpoznałem kilku dozorców z Rezerwatu Zepsutych Zegarków. Byli bardzo
wzburzeni, rozprawiali między sobą, a gdy ujrzeli Alojzego, jeden z nich zawołał:
- To ten!
- O co chodzi? - zapytał pan Kleks.
Najstarszy z dozorców zbliżył się do nas i oświadczył wskazując na Alojzego:
- Poznaję go! Pracował w Rezerwacie. Wczoraj nagle się ulotnił. A dzisiaj rano
stwierdziliśmy kradzież dwustu siedemnastu rubinów. Nikt inny nie mógł tego zrobić.
- Panowie! - rzekł spokojnie Alojzy. - Niesłusznie mnie posądzacie. Proszę, sami
możecie się przekonać.
Mówiąc to wywrócił jedną po drugiej wszystkie swoje kieszenie. Nic w nich oczywiście
nie miał, nawet chustki do nosa, gdyż doskonałość jego konstrukcji wykluczała
możliwość kataru.
Dozorca przyglądał się Alojzemu ze zdumieniem, jako że nigdy jeszcze nie spotkał
człowieka, którego kieszenie byłyby całkowicie próżne. Nawet dzieci trzymają w nich
mnóstwo rozmaitych cennych drobiazgów, jak notesiki, scyzoryki, pudełeczka, znaczki
pocztowe, stalówki, sznurki, kamyki, muszelki czy kostki cukru. Natomiast Alojzy nie
posiadał dosłownie nic, ponieważ dopiero od kilku godzin stał się prawdziwym
człowiekiem.
Dozorca przestał więc interesować się jego osobą, za to z większą jeszcze
podejrzliwością spojrzał na Weronika, a potem na pana Lewkonika i na mnie. Pan Kleks
wyglądał tak dostojnie, że był poza wszelkimi podejrzeniami, chociaż miał trzydzieści
kieszeni, nie licząc dwóch zapasowych w kalesonach.
Grupa Alamakotańczyków przez ten czas znacznie się powiększyła i otoczyła nas ze
wszystkich stron.
- Proszę nas puścić - rzekł pan Kleks. - Jesteśmy gośćmi króla i właśnie idziemy do
niego na lody.
Ale Weronik przez zawodową solidarność wystąpił w obronie dozorców:
- Panie profesorze, ja na ich miejscu zrobiłbym to samo. Złodziej kradnie, a dozorca
odpowiada.
Po tych słowach wywrócił kolejno kieszenie i pokazał ich zawartość. Pan Lewkonik
ociągał się przez chwilę, w końcu jednak machnął ręką i rzekł:
- Trzeba prędzej z tym skończyć. Szkoda czasu. Proszę, patrzcie!. Jedna kieszeń...
druga... trzecia... czwarta... I tu jeszcze piąta... To są nasiona kwiatów, to płyn odżywczy,
a to fotografie rodzinne... W porządku?
Z niesmakiem przyglądałem się tej scenie, ale wobec zachowania Weronika i hodowcy
nie pozostało mi nic innego jak pójść w ich ślady. Zacząłem więc od zewnętrznej kieszeni
marynarki. Zagłębiłem w niej rękę i pod palcami poczułem coś sypkiego, w rodzaju
kaszy. Wyciągnąłem kieszeń na zewnątrz i osłupiałem. Na ziemię, posypały się rubiny.
Możecie sobie wyobrazić zarówno moje zmieszanie, jak i wzburzenie tłumu. Dwaj
dozorcy chwycili mnie za ręce, pozostali zaś rozbiegli się po placu, wzywając strażników
miejskich. Doleciały mnie okrzyki Alamakotańczyków. Jeden z nich zawołał:
- Złurdziej! Na patelnię złurdzieja!
Ktoś inny mu wtórował:
- Rzorcić draba kurgorturm na pordziurbanie!
Pan Kleks mówił coś wymachując rękami, ale nikt go nie słyszał.
W tym momencie z dachu sfrunął nagle Tri-Tri, usiadł mi na ramieniu i z jego
przepełnionego dziobka na oczach wszystkich posypały się do mojej kieszeni rubiny.
Sytuacja od razu stała się jasna.
Poczułem żal do kolibra. Dałem mu prztyczka w dziób, opróżniłem kieszeń z nowej porcji
rubinów i oświadczyłem dozorcom z godnością:
- Jak widzicie, nie mam z tym nic wspólnego. Nie potrzebuję waszych rubinów i nie
lękam się waszych kogutów. Idę na lody do króla. To wszystko.
Pan Kleks, wzruszony moimi słowami, otarł łzę, dumnie wysunął brodę do przodu i rzekł:
- Oto postawa godna uczonego!
Dalia kichnęła jedenaście razy, co w znacznym stopniu złagodziło rozdrażnienie
dozorców. Jeszcze półgłosem szemrali i naradzali się między sobą, ale na szczęście
nadbiegł zdyszany ministron Pogody i Czterech Wiatrów, wołając już z daleka:
- Panie, panowie! To nie wypada! Król czeka już od pół godziny, ministron Dworu szaleje.
Tak nie można!
Pan Kleks w kilku słowach opowiedział Limpotronowi o naszej przygodzie.
- Nie uszanowaliście królewskich gości - skarcił Limpotron dozorców. - Za niewłaściwe
podejście do sprawy każę wam zmniejszyć premię. Zamiast pięciu jajek na głowę
dostaniecie po trzy. To oduczy was bezduszności.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jan Brzechwa Pan Szczuka
Jan Brzechwa Czerwony kapturek
Jan Brzechwa Stryjek
Jan Brzechwa Żaba
Jan Brzechwa A głupiemu radość
Jan Brzechwa Astma
Jan Brzechwa?jki dla dorosłych
Jan Brzechwa Rzepka literacka
Jan Brzechwa Śledzie po obiedzie
Jan Brzechwa Sójka
Jan Brzechwa Pąsowa suknia
Jan Brzechwa Szelmostwa lisa witalisa
Jan Brzechwa Dwie gaduły
Jan Brzechwa Alamakota
Jan Brzechwa Amerykański pojedynek
Jan Brzechwa Wiec wariatów
Jan Brzechwa Foka
Jan Brzechwa Pożegnanie z bajką
Jan Brzechwa Żółw

więcej podobnych podstron