Stephen King Nocny przypływ (doc)


Stephen KING
"Nocny przypływ"

Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI


Kiedy już chłopak umarł i wiatr rozwiał woń palonego ciała, wróciliśmy na
plażę. Corey miał ze sobą radiomagnetofon, jeden z tych tranzystorów wielkości
walizki, który wymaga chyba ze czterdziestu baterii. Odbiornik nie był może
najlepszy, ale za to bardzo głośny. Coreyowi przed A6 powodziło się bardzo
dobrze, lecz teraz nie miało to już najmniejszego znaczenia. Nawet ten olbrzymi
radiomagnetofon znaczył niewiele i był w zasadzie tylko ładnie wyglądającym
śmieciem. W eterze zostały dwie stacje, które mogliśmy złapać. Jedną z nich -
WKDM w Portsmouth - prowadził jakiś zwariowany prezenter, który dostał hopla na
punkcie religii. Odtwarzał płytę Perry'ego Como, odmawiał modlitwę, puszczał
płytę Johnny'ego Raya, czytał psalmy (każdy kończył słówkiem "sela", tak jak
robił to James Dean w filmie Na wschód od Edenu), a później jeszcze coś
wykrzykiwał. Takie tam różne głupoty. Pewnego dnia odśpiewał nawet ochrypłym,
matowym głosem Pogrzebową wiązankę kwiatów, czym przyprawił mnie i Needlesa o
wybuch histerycznego śmiechu.
Stacja Massachusetts była lepsza, ale mogliśmy łapać ją tylko w nocy. Zajmowały
się nią jakieś dzieciaki. Myślę, że przejęły nadajniki WRKO albo WBZ, kiedy
wszyscy pracownicy odeszli lub umarli. Nadawali cały czas dowcipy, jak WDOPE,
KUNT, WA6 czy inne rozgłośnie. Naprawdę śmieszne - można było pękać ze śmiechu.
Wracając na plażę, słuchaliśmy właśnie Massachusetts. Trzymałem Susie za rękę;
przed nami szli Kelly i Joan, a Needles skrył się już za pagórkiem i nie było
go widać. Na samym końcu wlókł się Corey ze swym radiem. Z głośników dobiegało
Angie Stonesów.
- Czy kochasz mnie? - zapytała Susie. - Chcę wiedzieć tylko to: czy mnie
kochasz?
Susie nieustannie domagała się takich zapewnień. Byłem jej pluszowym
misiaczkiem.
- Nie - odparłem.
Bardzo szybko tyła i jeśli pożyje wystarczająco długo, co było mało
prawdopodobne, jej ciało stanie się tłuste i sflaczałe. Już teraz bardziej
przypominała beczkę.
- Jesteś wstrętny - powiedziała i zakryła dłonią twarz.
W blasku połówki księżyca, która od godziny już świeciła na niebie, zalśniły
lekko jej lakierowane paznokcie.
- Znowu będziesz się mazać? - Zamknij się!
Najwyraźniej jednak zamierzała ponownie wybuchnąć płaczem. Cóż, jej sprawa.
Weszliśmy na wzgórze i tam przystanąłem. Zawsze w tym miejscu przystawałem.
Przed A6 była to plaża publiczna. Turyści, piknikowicze, ryjące nosami w piasku
bachory, grube i rozdęte jak worek babcie ze spieczonymi słońcem ramionami.
Papierki po cukierkach i patyki po lizakach, piękni ludzie pieszczący się na
rozłożonych kocach. Wymieszane zapachy spalin z pobliskiego parkingu, morskich
wodorostów i olejku do opalania marki "Coppertone".
Teraz jednak wszystkie te brudy i syfy zniknęły. Ocean po- chłonął je od
niechcenia, tak jak człowiek pochłania garść cracker jacksów. Nie było już
ludzi, którzy by wrócili i ponownie zaśmiecili plażę. Zostaliśmy tylko my; ale
nas było za mało, żeby narobić aż takiego bałaganu. Poza tym kochaliśmy plażę -
czyż to nie dla niej złożyliśmy tę ofiarę? Nawet Susie, ta mała suka. Susie z
grubym tyłkiem wbitym w wiśniowe dzwony.
Wokoło rozciągały się wydmy i biały piasek znaczony jedynie linią przypływów -
splątanymi pękami wodorostów i kawałkami drewna. W kłującym blasku księżyca
przedmioty rzucały ostre, wyraźne cienie barwy atramentu, a poświata otaczała
wszystko. Opuszczona wieża ratownika, stojąca jakieś dwadzieścia metrów od
budynku z prysznicami, sterczała w niebo białym szkieletem niczym kościsty
palec.
I przypływ, nocny przypływ, wzbijający w powietrze rozbryzgi piany, klekoczące
nieustannie o brzegi przylądka fale, bezkresne morze. Jeszcze zeszłej nocy te
białe grzywacze znajdowały się zapewne w połowie drogi z Anglii.
- Angie Stonesów - zagrzmiał głos w radiu Coreya. - Tę płytę, odprysk dobrych
czasów jak z atłasów, wygrzebałem dla was w magazynie wytwórni. Nazywam się
Bobby. To noc Freda, ale Fred złapał grypę. Jest cały spuchnięty.
Susie zachichotała, a na rzęsach trzepotały jej pierwsze łzy. Ruszyłem trochę
szybciej w stronę plaży, żeby się nieco uspokoiła.
- Poczekaj! - zawołał Corey. - Bernie? Ej, Bernie, zaczekaj! Chłopak w radio
zaczął czytać jakieś świńskie limeryki. W pewnej chwili z tła dobiegł głos
dziewczyny, która zapytała, gdzie jest piwo. Coś tam jej odpowiedział, a my już
byliśmy na plaży. Obejrzałem się, żeby zobaczyć, co robi Corey. Zjeżdżał jak
zwykle na plecach po piasku i wyglądał tak absurdalnie, że na chwilę zrobiło mi
się go żal.
- Biegnijmy - odezwałem się do Susie. - Po co?
Klepnąłem ją w tyłek, aż pisnęła. - To nam dobrze zrobi. Pobiegliśmy.
Pędziła za mną, dyszała mi w plecy jak koń i wołała, żebym zwolnił, ale ja już
wcale o niej nie myślałem. Wiatr gwizdał mi w uszach i odwiewał włosy z czoła.
Pełną piersią chłonąłem słone powietrze; ostre i cierpkie. Grzmiał przypływ.
Fale wyglądały jak pokryte pianą szkło. Zrzuciłem gumowe sandały i pognałem
boso po piasku, nie zwracając uwagi na sterczące tu i tam ostre muszle. Krew
kipiała mi w żyłach...
W mroku przede mną wyłonił się szałas. W środku czekał już Needles. Na zewnątrz
stali Kelly i Joan, trzymali się za ręce i patrzyli na bezkresną wodę. Upadłem
na ziemię, zacząłem się toczyć, aż nalazło mi piasku za koszulę. Chwyciłem
Kelly'ego za nogi. Upadł na mnie i wytarzał mi twarz w piachu. Joan wybuchnęła
śmiechem.
Rozradowani, zerwaliśmy się na nogi. Susie dawno już przestała biec i wlokła
się noga za nogą w naszą stronę. Corey prawie ją dogonił.
- Ogień - odezwał się Kelly.
- Naprawdę sądzisz, że nie kłamał mówiąc, że przyjechał tu aż z Nowego Jorku? -
zapytała Joan.
- Nie wiem.
Nie wydawało mi się to istotne. Kiedy go znaleźliśmy, siedział za kierownicą
wielkiego lincolna, był półprzytomny i bredził. Głowę miał rozdętą do rozmiarów
piłki footballowej, a jego szyja wyglądała jak ogromny serdel. Złapał Kapitana
Tripsa i niedługo mógł sobie pożyć. Zawlekliśmy go zatem na Punkt, skąd
rozciągał się przepyszny widok na całą plażę, i spaliliśmy chłopaka. Mówił, że
nazywa się Alvin Sackheim. Cały czas wzywał swoją babcię. Myślał, że to Susie
jest tą babcią. Strasznie ją to rozśmieszyło, Bóg jeden wie dlaczego. Susie
zresztą potrafią śmieszyć najdziwniejsze rzeczy.
Na to, żeby spalić chłopaka, wpadł Corey, ale wszystko zaczęło się od żartu. W
szkole Corey przeczytał multum książek o czarach i czarnej magii. Stojąc w
mroku obok lincolna Alvina Sackheima łypnął na nas chytrze okiem i oświadczył,
że jeśli złożymy ofiarę mrocznym bogom, to może duchy uchronią nas od A6.
Oczywiście nikt nie wierzył w te bzdury, ale zaczęliśmy rozmawiać o tym coraz
bardziej poważnie. Było to coś nowego i w końcu postanowiliśmy pójść za radą
Coreya. Przywiązaliśmy chłopaka do statywu potężnej lunety stojącej w punkcie
widokowym -jeśli wrzuciło się dziesięć centów, w pogodny dzień można było przez
nią dostrzec nawet Portland Headlight. Przywiązaliśmy go paskami od spodni, a
potem rozbiegliśmy się w poszukiwaniu suchego chrustu i kawałków wyrzuconego
przez ocean drewna - zupełnie jakbyśmy się bawili w ciepło i zimno. Alvin
Sackheim przez cały czas mamrotał coś do swojej babci. Susie szybko od- dychała
i błyszczały jej oczy. Najwyraźniej wszystko to bardzo ją ekscytowało. Kiedy
znaleźliśmy się na dole, po drugiej stronie wydmy, pochyliła się nade mną i
zaczęła mnie całować. Miała na ustach zbyt dużo szminki i smakowała jak tłusty
talerz.
Odepchnąłem ją. Wtedy właśnie zaczęła stroić fochy.
Wróciliśmy na górę i obłożyliśmy Alvina suchymi gałęziami
i chrustem do wysokości klatki piersiowej. Needles podpalił stos zapalniczką
"Zippo". Gałęzie w jednej chwili zapłonęły jasnym ogniem. Na koniec, tuż przed
tym, jak zajęły mu się włosy, chłopak zaczął krzyczeć. Śmierdziało wieprzowiną
po chińsku na słodko.
- Bernie, masz papierosa? - zapytał Needles. - Za tobą leży z pięćdziesiąt
kartonów.
Wyszczerzył zęby i pacnięciem dłoni zabił komara, który usiadł mu na ramieniu.
- Nie chce mi się ruszać.
Podałem mu zapalonego papierosa i usiadłem. Needlesa spotkałem w Portland,
dokąd wybrałem się pewnego dnia z Susie. Siedział na krawężniku przed State
Theatre i na wielkiej, starej gitarze Gibsona, którą gdzieś ukradł, wygrywał
melodie Leadbelly'ego. Dźwięk niósł się po całej Congress Street, zupełnie
jakby Needles grał w sali koncertowej.
Do szałasu dowlokła się wreszcie ciężko zdyszana Susie. .
- Jesteś wstrętny, Bernie.
- Daj spokój, Susie. Zmień płytę, bo ta zaczyna trzeszczeć. - Skurwysyn. Głupi,
nieczuły skurwysyn. Łachrnyta.
- Spadaj albo podbiję ci oko, Susie - odparłem. - Uważaj, bo się doigrasz.
Znów zaczęła płakać. W tym jednym była naprawdę dobra. Zbliżył się Corey i
próbował ją objąć. Uderzyła go łokciem w krocze, a on napluł jej w twarz.
- Zabiję cię!
Z krzykiem i płaczem ruszyła na niego, wymachując rękami jak wiatrak. Corey
cofnął się, prawie upadł, a potem wziął ogon pod siebie i zaczął uciekać. Susie
pędziła za nim, z ust płynął jej potok najordynarniejszych przekleństw. Needles
odchylił głowę i wybuchnął śmiechem. Poprzez huk przypływu dochodziły do nas
ciche dźwięki radia Coreya.
Kelly i Joan odeszli. Widziałem ich sylwetki nad samą wodą; spacerowali objęci
ramionami. Wyglądali jak z plakatu biura podróży: OCZEKUJE WAS BAJKOWA ST.
LORCA. Ale tak właśnie było. Stanowili wdzięczną parę.
- Bernie? - Co?
Siedziałem, paliłem i rozmyślałem o Needlesie, który bawił się swoją
zapalniczką "Zippo". Unosił przykrywkę, krzesał kółkiem iskrę i zapalał maleńki
ognik - jak jaskiniowiec posługujący się krzemieniem i hubką.
- Złapałem - powiedział Needles.
- Tak? - popatrzyłem na niego. - Jesteś pewien?
- Jestem. Boli mnie głowa. Boli mnie brzuch. Trudno mi sikać. J- Może to tylko
grypa z Hongkongu. Susie też ją przechodziła. Cały czas wołała o Biblię.
Roześmiałem się. Działo się to jeszcze wtedy, kiedy byliśmy na uniwersytecie -
mniej więcej tydzień przed zamknięciem uczelni i miesiąc przed tym, jak zaczęto
wywrotkami wywozić ciała, oblewać je benzyną i palić we wspólnych grobach.
- Popatrz.
Pstryknął zapalniczką i przysunął ognik do szczęki. Ujrzałem pierwsze trójkątne
plamki i lekką opuchliznę. No tak, to była A6.
- Masz rację - powiedziałem.
- Ale nie czuję się najgorzej - mówił. - Znaczy się umysłowo. Ale ty też ciągle
o tym myślisz.
- Wcale nie - skłamałem.
- Myślisz. Tak samo jak ten chłopak dzisiaj wieczorem. Też bez przerwy o tym
myślisz. Jeśli się nad tym wszystkim dobrze zastanowić, to wyświadczyliśmy mu
łaskę. Nie sądzę nawet, żeby zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje.
- Zdawał, zdawał.
Needles wzruszył ramionami i przekręcił się na bok.
- To i tak już nie ma znaczenia.
Paliliśmy, a ja patrzyłem na bijące o brzeg plaży fale. Needles złapał Kapitana
Tripsa. A więc wszystko zaczynało się od nowa. Był już późny sierpień i za
kilka tygodni nadejdą pierwsze chłody. Trzeba się powoli przenosić gdzieś pod
dach: Zima. A na Boże Narodzenie trup - być może my wszyscy będziemy już
trupami. W frontowym pokoju czyjegoś mieszkania, z drogim radiomagnetofonem
Coreya stojącym na regale wypełnionym egzemplarza- mi Reader ś Digest Condensed
Books. Słabe zimowe słońce malować będzie wzory okiennych ram na dywanie.
Obraz był taki sugestywny; że zadrżałem... Nikt przecież nie powinien myśleć o
zimie w sierpniu. To tak, jakby ktoś odwiedzał własny grób.
Needles roześmiał się.
- A widzisz? Cały czas o tym myślisz. Cóż miałem mu odpowiedzieć? Wstałem.
- Poszukam Susie.
- Bernie, być może jesteśmy ostatnimi ludźmi na Ziemi. Czy przyszła ci kiedyś
do głowy taka myśl?
W widmowym świetle księżyca, z podkrążonymi oczyma i białymi; nieruchomymi
palcami jak ołówki już teraz sprawiał wrażenie półtrupa.
Stanąłem nad samą wodą i rozejrzałem się. Nie zobaczyłem nic z wyjątkiem
będących w nieustannym ruchu garbów fal z delikatnymi lokami piany na
grzbietach. Powietrze drżało od grzmotu bijącego w brzegi morza - większego niż
cały świat; zupełnie jakbym trafił w sam środek burzy z piorunami. Zamknąłem
oczy i kołysałem się na bosych stopach. Piasek był zimny, mokry i twardy. Nawet
jeśli jesteśmy ostatnimi ludźmi, to co z tego? Bez nas świat również będzie
toczył się własnym torem aż do chwili, kiedy księżyc przestanie przyciągać masy
wód w ziemskich oceanach.
Na plażę wtoczyli się Corey i Susie. On człapał na czworakach, a ona jechała na
nim na oklep jak na mustangu i wpychała mu co chwila głowę pod nadbiegające
fale. Corey parskał i chlapał na wszystkie strony. Oboje byli przemoczeni do
nitki. Pobiegłem i popchnąłem Susie nogą. Corey plując wodą i bełkocząc coś pod
nosem natychmiast sobie poszedł - wciąż na czworakach.
Nienawidzę cię! - wrzasnęła Susie w moją stronę.
W bladej twarzy jej usta były czarnym półksiężycem i wyglądały jak wejście do
wesołego miasteczka. Kiedy byłem dzieckiem, matka prowadzała nas do Harrison
State Park, gdzie znajdował się lunapark. Bramę stanowiła olbrzymia głowa
klowna i do środka wchodziło się przez jego usta.
- Daj spokój, Susie. Wstawaj - powiedziałem, wyciągając do niej rękę.
Po krótkim wahaniu chwyciła ją i podniosła się. Do bluzki i ciała poprzylepiały
się jej ziarna mokrego piasku.
Nigdy mnie tak nie traktuj, Bernie. Nigdy...
Och, daj spokój!
Nie była wcale jak szafa grająca, która nie zagra, jeśli nie wrzuci się
dziesięciocentówki. Poszliśmy plażą w kierunku kompleksu rekreacyjnego. Facet,
który zajmował się plażą, miał na piętrze niewielkie mieszkanko. Było w nim
łóżko. Susie nie zasługiwała wprawdzie na łóżko, ale Needles miał rację. Nic
już nie miało znaczenia. W tej grze nikt nie liczył punktów.
Na górę budynku prowadziły zewnętrzne schodki. Przystanąłem przy nich na
chwilę, żeby popatrzeć przez wybite okno na znajdujące się w sklepie zakurzone
towary, których nawet nikt nie pofatygował się ukraść - stojaki z podkoszulkami
(na przodzie miały rysunek nieba i fal oraz napis "Anson Beach"), lśniące
bransolety barwiące nadgarstki na zielono już drugiego dnia, tandetne kolczyki,
piłki plażowe, zabrudzone widokówki, paskudnie pomalowane gliniane madonny,
plastikowe wymiociny (Jak prawdziwe! Wypróbuj na własnej żonie!), race i zimne
ognie na Czwartego Lipca, którego nikt już nie będzie świętować, ręczniki
plażowe ze zmysłowymi dziewczynami w bikini stojącymi pośród setek nazw
słynnych kurortów, chorągiewki (Pamiątka z Parku i Plaży Anson), balony i
kostiumy kąpielowe. W frontowej części zabudowań mieścił się również bar
szybkiej obsługi z wielkim napisem: SPRÓBUJ NASZEGO CIASTA Z MIĘ- CZAKAMI.
Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły średniej, spędzałem wiele czasu na plaży
Anson. Działo się to sześć lat przed A6. Kręciłem wówczas z dziewczyną imieniem
Maureen. Była duża i przepysznie zbudowana. Nosiła kostium kąpielowy w różową
kratę i zawsze mówiłem jej, że wygląda w nim jak owinięta obrusem. Szliśmy na
molo, pod gołymi stopami czuliśmy gorące deski i nagrzany piasek. Nigdy nie
spróbowaliśmy ciasta z mięczakami.
Na co patrzysz?
Na nic. Chodź.

Dręczył mnie koszmar. Śniłem o Alvinie Sackheimie. Siedział wyprostowany za
kierownicą lśniącego, żółtego lincolna i mówił o swojej babci. Pozostał z niego
tylko zwęglony szkielet i sczerniała, rozdęta głowa. Cuchnął spalenizną. Gadał
i gadał, i po pewnym czasie nie potrafiłem zrozumieć ani jednego słowa.
Obudziłem się zlany potem. Z trudem łapałem oddech.
Susie spała z nogami przerzuconymi przez moje uda; biała i spasiona. Zegarek
wskazywał trzecią pięćdziesiąt, ale nie chodził. Za oknem ciągle jeszcze
panował mrok. Huczał przypływ - jego punkt kulminacyjny. A to znaczyło, że jest
czwarta piętnaście. Niebawem wstanie świt. Zsunąłem się z łóżka i
pomaszerowałem do drzwi. Morska bryza przyjemnie chłodziła mi rozpalone ciało.
Na przekór wszystkiemu wcale nie chciałem umierać.
Przeszedłem w kąt pokoju i wziąłem puszkę piwa. Pod ścianą stały trzy czy
cztery kartony budweissera. Ciepłego, bo nie było prądu. Mnie, w
przeciwieństwie do większości ludzi, nie przeszkadza, jeśli piwo jest ciepłe.
Po prostu trochę bardziej się pieni. Piwo to piwo. Wyszedłem na schody,
usiadłem na stopniu, otworzyłem puszkę i zacząłem pić.
Tak oto cała rasa ludzka została zmieciona z powierzchni Ziemi. I to nie przez
broń atomową, nie przez wojnę biologiczną czy zanieczyszczenie środowiska; nie,
nic z tych przerażających rzeczy. Po prostu grypa. Chciałbym zamontować gdzieś
olbrzymią tablicę - może na Bonneville Salt Flats. Spiżowy Skwer. Każdy bok
liczyłby sześć kilometrów długości. Na użytek kosmitów, którzy w przyszłości
wylądują na Ziemi, napisałbym wielkimi literami: PO PROSTU GRYPA.
Cisnąłem pustą puszkę za balustradę. Upadła z głuchym brzękiem na ciągnący się
wokół budynku chodnik. W oddali widniał majaczący na piasku czarny trójkąt
szałasu. Zastanawiałem się, czy Needles śpi. Zastanawiałem się, czy ja
zasnąłbym na jego miejscu.
Bernie?
Stała w drzwiach ubrana w moją koszulę. Jakżeż jej nie znosiłem. Była spocona
jak świnia.
- Już mnie nie lubisz, Bernie?
Nic nie odpowiedziałem. Czasami było mi przykro z powodu tego wszystkiego. Nie
zasługiwała na mnie bardziej niż ja na nią.
- Czy mogę usiąść obok ciebie? - Nie zmieścisz się.
Wydała zdławiony, przypominający czkawkę dźwięk i zamierzała wrócić do pokoju.
- Needles złapał A6.
Zatrzymała się w pół kroku i popatrzyła na mnie. Twarz miała nieruchomą.
- Bernie, nie żartuj. Zapaliłem papierosa.
- Przecież on nie może... On już...
- Tak, przeszedł już A2. Grypę Hongkong. Podobnie jak ty, jak ja, jak Corey,
jak Kelly i Joan.
- Wiec to znaczy, że nie jest... - Uodporniony?
- Tak. To znaczy, że i my możemy to złapać.
- Nie wiem, może kłamał, że przechodził A2. Po to, żebyśmy mu pozwolili pójść z
nami - odparłem.
Na twarzy Susie pojawiła się ulga.
- Jasne, że tak. Na jego miejscu też bym skłamała. Nikt nie chce żyć
samotnie... - zawahała się. - Wracasz do łóżka?
- Za chwilę.
Zniknęła w mieszkaniu. Nie musiałem jej mówić, że A2 nie stanowi żadnej
gwarancji odporności na A6. Sama o tym dobrze wiedziała. Po prostu wymazywała
ten fakt ze świadomości. Siedziałem i obserwowałem przypływ. Osiągnął apogeum.
Przed laty Anson było skromnym ośrodkiem, gdzie uprawiano windsurfing. Na tle
nieba majaczył wyniosły Punkt. Czasami myślałem, że jest to stanowisko
obserwacyjne, ale naturalnie ponosiła mnie wyobraźnia. Czasami Kelly zabierał
na Punkt Joan. Ale nie sądzę, żaby zrobił to tej nocy.
Wtuliłem twarz w dłonie; czułem dokładnie ziarnistą fakturę skóry. Wszystko
kończyło się tak szybko i tak nędznie-nie było w tym odrobiny godności.
A przypływ bił w brzegi przylądka, bił i bił. Bez końca. Czysty i tubalny.
Latem, po skończeniu szkoły średniej, tuż przed rozpoczęciem studiów,
przyjechałem tutaj z Maureen, a z południowo- -wschodniej Azji nadciągała już
A6, żeby spowić świat swoim śmiertelnym całunem. Był lipiec, jedliśmy pizzę,
słuchaliśmy radia, które Maureen ze sobą wzięta, smarowałem jej plecy olejkiem
do opalania, ona smarowała moje, powietrze było gorące, piasek jasny, a słońce
niczym płonące szkło.

KONIEC

Skanował: Mando
www.StephenKing.one.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stephen King Nocny przypływ
Stephen King Nocny Przypływ
Stephen King Żebrak i Diament (doc)
Stephen King Truskawkowa wiosna (doc)
Stephen King Poranna dostawa (doc)
Stephen King Pole walki (doc)
King Stephen Nocny Przypływ
King Stephen Nocny przypływ
Stephen King Bunt (doc)
Stephen King Ktos na drodze (2)
Stephen King A Bedroom In The Wee Hours Of The Morning
Stephen King Diament

więcej podobnych podstron