Wat Ewans niedoczarowany miecz


LAWRENCE WATT-EVANS

NIEDOCZAROWANY MIECZ

Część I
WIRIKIDOR
ROZDZIAŁ I
Bagno cuchnęło, a ostry i słony zapach zdawał się wypełniać głowę Valdera. Przez
długą chwilę spoglądał ponad labiryntem kęp wysokich traw i jeziorek płytkiej
wody, a potem niechętnie ruszył naprzód. Grunt poddał się i but zatonął po
kostkę w szarobrązowym błocie. Valder rzucił przekleństwo, potem zaśmiał się ze
swej złości i pobrnął dalej.
Wiedział, że wróg był o jakąś godzinę za nim. W porównaniu z tym bagno wydawało
się jedynie drobną niewygodą.
Po lewej stronie było otwarte morze, po prawej nieskończony pusty las,
prawdopodobnie pełen północerskich patroli i strażników, ludzkich albo
niekoniecznie. Gdzieś z tyłu podążali trzej północerze, którzy ścigali go od
czterech dni. Przed nim, wilgotne, zielone i cuchnące, leżały nadbrzeżne
mokradła.
Mógłby skręcić w prawo, uniknąć bagien i spróbować zgubić prześladowców wśród
drzew, ale uciekał przez las od czterech dni i jakoś nie stracili jego tropu.
Może mokradła będą lepsze.
Po kilku długich powolnych krokach w błocie trafił na kawałek twardego gruntu;
gdy stanął na nim, brudna woda wylała się z butów, które już od sześciu dni nie
były szczelne. Bagienna trawa zaszeleściła głośno, gdy ruszył naprzód po wąskiej
grobli. Znieruchomiał i obejrzał się przez ramię, lecz nie dojrzał niczego prócz
niezakłóconej linii sosen. Opadł na ziemię, by chwilę odpocząć.
Mokradła to pewnie pomyłka, powiedział sobie, gdy smród dotarł do jego nozdrzy.
Miał wrażenie, że tutaj żaden ruch nie jest możliwy bez hałasu - szeleszcząca
trawa była lepiej słyszalna niż chrzęst sosnowych igieł, chlupanie błota
niewiele lepsze, a wrogi czarownik z pewnością dysponował jakimś zaklęciem, czy
talizmanem, które poprawiało słuch. Nawet dwóch pozostałych północerzy mogło
dysponować słuchem ostrzejszym niż zwykle. Z tego co widział, Valder był niemal
pewien, że przynajmniej jeden z nich to shatra - pół człowiek, pół demon,
chociaż w ludzkiej postaci. Trudno było z czymś pomylić te niesamowicie płynne,
miękkie ruchy.
Wszyscy trzej mogli być shatra; jeśli chcieli, demoniczni wojownicy potrafili
maskować swe ruchy. Jeden z prześladowców był czarownikiem, ale Valder słyszał w
koszarach, że niektórzy czarownicy są shatra. Wydawało mu się bardzo
niesprawiedliwe, by jeden wrogi żołnierz miał przewagę na obu polach, ale
wiedział, że życie jest czasami bardzo niesprawiedliwe.
Nikt nie był pewien, do czego zdolni są shatra, ale ogólnie wierzono, że
posiadają magicznie czułe zmysły, chociaż pewnie nie na takim poziomie, jaki
może osiągnąć dobry czarownik. Valder musiał wiec zakładać, że ścigający patrol
potrafi go zobaczyć, usłyszeć i wywęszyć o wiele lepiej, niż mógłby to zrobić on
sam.
Tylko dzięki szczęściu udało mu się utrzymać przed nimi przez cztery dni.
Wyczerpał już kilka przygotowanych wcześniej zaklęć na zmylenie pościgu, jednak
żadne nie działało zbyt długo, a kompanijny mag nie wyposażył go w nic
przydatnego w walce. Valder był przecież tylko zwiadowcą - w razie spotkania z
przeciwnikiem miał uciekać do obozu i ostrzec przełożonych, a nie walczyć.
Zresztą nie interesowała go chwalebna śmierć w bitwie. Był po prostu jednym z
trzech milionów poborowych żołnierzy Ethsharu, który próbował przetrwać, a dla
zwykłego człowieka, w starciu z shatra, oznaczało to ucieczkę.
Przez pewien czas uciekał nocą, ponieważ większy księżyc był już w pełni, gdy
rozpoczął się pościg. Niestety, magiczny wzrok, który otrzymał, wychodząc na
rutynowy samotny patrol, wyczerpał się już sześć nocy temu.
Gęste poranne mgły pomogły mu nie gorzej od księżyca; na początku biegł na
ślepo, nie mając żadnego celu, więc nie przejmował się zgubieniem drogi we mgle;
uważał tylko, żeby nie spaść z urwiska. Ścigający musieli jednak ostrożnie
podążać jego śladem, co kilka kroków wykorzystując magiczne tropienie. Nie
posiadali chyba żadnych nienaturalnych, czarnoksięskich czy demonicznych środków
umożliwiających widzenie przez mgłę.
No i oczywiście przeciwnik musiał od czasu do czasu zatrzymywać się na posiłki
albo poszukać wody. On nie musiał jeść ani pić. Sprawiło to ostatnie magiczne
zaklęcie, które wciąż jeszcze działało - jedyny pozostały czar; wiedział, że
jeśli i ten się zużyje, będzie zgubiony. Mag jego oddziału znał się na swojej
robocie i Valder nie odczuł dotąd najlżejszych objawów głodu czy pragnienia.
Wymacał w sakiewce magiczny kamień krwawnika i upewnił się, że wciąż jest
bezpieczny.
Teraz jednak, kiedy dotarł do tego cuchnącego słonego bagna, zaczął się
zastanawiać, czy szczęście go nie opuściło. Usiadł na trawiastej grobli i
ściągnął buty, by wylać brudną wodę.
Tak naprawdę, uznał, szczęście opuściło go dwa miesiące temu, kiedy wróg dokonał
zaskakującego ataku znikąd i przebił się aż do morza, spychając siły Ethsharu
wzdłuż wybrzeża, dalej od lasów, na otwarte równiny. Było to zdarzenie wręcz
niezwykle pechowe dla Valdera, który podczas ataku był na samotnym patrolu i
krążył po lesie, wypatrując śladów wroga.
Szukał sabotażystów czy też partyzantów, a nie całej północnej armii.
Nadal nie rozumiał, w jaki sposób przeciwnik przebił się tak szybko. Kiedy
wrócił do obozu, zobaczył północerzy chodzących tam i z powrotem wśród dymiących
ruin jego bazy, leżącej pomiędzy nim a liniami Ethsharu. Nie spotkał żadnych
zwiadowców, żadnej przedniej straży... Nic go nie ostrzegło. Fakt, że wysłano go
samego, świadczył o tym, że przełożeni nie spodziewali się żadnych znaczących
sił przeciwnika w promieniu co najmniej kilkunastu mil.
Mając nieprzyjaciela z południa, morze z zachodu, a na wschodzie - aż do granic
Pomocnego Imperium - nic prócz leśnej dziczy, skierował się na północ. Miał
nadzieję oddalić się od obcych sił, znaleźć albo zbudować sobie łódź i
przepłynąć wzdłuż brzegu aż do linii Ethsharu. Wróg nie mógł się przebić zbyt
daleko na południe, z pewnością nie dalej niż do Fortecy generała Gora. Valder
nie znał się na łodziach, ale był prawie pewien, że przeciwnicy nie wiedzą
więcej. Północne Imperium było krajem lądowym; wątpił, czy istniała tam jakaś
flota.
Na nieszczęście żołnierze podążali za Valderem wzdłuż brzegu nie z powodu jego
obecności, tylko dlatego - jak mógł się domyślić - że obawiali się
ethsharyjskiego desantu. Podążał więc wciąż dalej, utrzymując dystans przed
zwiadowcami nieprzyjaciela. Czterokrotnie zatrzymywał się na wystarczająco
długo, by zacząć pracę nad tratwą, lecz za każdym razem północny patrol
podchodził tak blisko, że Valder musiał uciekać, nim zdołał zbudować coś
zdolnego do żeglowania.
Ale cztery dni temu był nieuważny. Zauważył go północerz, poruszający się z
nieludzko płynną gracją i szybkością shatra. Od tego czasu Valder uciekał. Kiedy
tylko mógł, starał się drzemać; używał każdej sztuczki, jaka przychodziła mu do
głowy, każdego zaklęcia, jakim dysponował.
Ściągnął z prawej nogi skarpetkę, wykręcił ją i powiesił na trawie, by wyschła.
Wiedział, że znów ją zamoczy, gdy tylko ruszy dalej, co zapewne nastąpi szybko.
Jednak póki odpoczywał, chciał, żeby podeschła. Zdejmował właśnie drugą, kiedy
usłyszał szelest trawy. Znieruchomiał.
Dźwięk rozległ się znowu, gdzieś z tyłu, na pomocy - Valder usiadł twarzą w
stronę, z której przyszedł, żeby łatwiej wypatrzyć prześladowców.
Wydawało się mało prawdopodobne, by nawet shatra zdołał go tak szybko okrążyć.
Być może, tłumaczył sobie, to tylko ptak albo jakieś zwierzę. Ostrożnie, z bosą
prawą stopą i ze skarpetką zwisającą z lewej, wstał jak najciszej i spojrzał
przez falujące źdźbła.
W trawie poruszało się coś wysokiego, ciemnoszarego, szpiczastego u Gory. Nie
shatra, a przynajmniej nie taki, jakich widywał - zwykle nosili okrągłe,
dopasowane hełmy, zakrywające niemal całą głowę. Nieprzyjacielscy czarownicy
mieli podobne czarne hełmy, tyle że obwieszone talizmanami, a zwykli żołnierze
używali tego, co zdołali znaleźć - najczęściej starożytnych, pordzewiałych
reliktów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Ten szary obiekt nie
przypominał żadnego z nich. W ogóle nie wyglądał jak hełm, raczej jak kapelusz.
Zastanowił się, czy to nie jakiś nieznany gatunek bestii, być może stworzony
magicznie, lub jakiś dziwaczny nieduży smok. Widział już szpiczaste kapelusze -
pamiętał, że kiedyś były standardowym wyposażeniem magów, dopóki ktoś nie
zauważył, że stanowią doskonały cel. Nie wyobrażał sobie jednak, co mógłby taki
kapelusz robić tutaj, tak daleko na północ i zachód od czegokolwiek
przypominającego cywilizację. Kto mógł nosić coś takiego na bagnach, na granicy
dziczy?
Usiadł znowu na ziemi i włożył skarpetkę, nie zważając na to, że wciąż kapie z
niej woda. Potem wciągnął drugą i oba buty.
Szelest nie cichł; czymkolwiek było to coś wysokiego z szarym czubkiem, chyba go
nie zauważyło. Znowu wstał, potem przykucnął i - ostrożnie rozgarniając trawę
rękami - zaczai przesuwać się powoli w stronę tajemniczego obiektu.
Choć uważał, to jednak jego ruchy nie były bezgłośne. Zatrzymał się więc i
nasłuchiwał.
Tamten także przystanął. Valder odczekał jedną, pełną napięcia chwilę, nim znów
rozległ się szelest - tamto coś się odsunęło. Valder ruszył za nim, starając się
posuwać tylko wtedy, kiedy poruszał się tamten. Jednak szelest zagłuszał hałasy
i trudno było ocenić, kiedy tamten się zatrzymuje.
Parę stóp od miejsca, gdzie siedział i zdjął buty, Valder znalazł się na
północnym krańcu suchej grobli, przed szerokim płytkim kanałem. Zanurzył w nim
stopę, dopóki podeszwa buta nie oparła się o twarde dno, cal czy dwa pod mułem;
potem dostawił drugą nogę. W końcu stanął w głębokiej na sześć cali cuchnącej
wodzie i w sześciu calach błota. Obie nogi miał znowu dokładnie przemoczone.
Przebrnął przez kanał; poruszał się wolno, żeby nie wywoływać plusku. W kanale
nie rosła trawa, a trzciny były rzadkie, mógł więc posuwać się naprzód bez
zbytniego hałasu. Usłyszał przed sobą nowe dźwięki: nie szelest, lecz stukot,
jakby ktoś przesuwał jakieś przedmioty.
Dotarł na drugą stronę kanału i wspiął się na brzeg, odsuwając trzciny i trawę.
Potem zatrzymał się i rozejrzał.
Szarego czubka nie było widać, ale pojawiło się coś innego, żółtobrązowego, co
wyglądało ciepło i zachęcająco w promieniach zachodzącego słońca. Było bardzo
podobne do krytego strzechą dachu. Oglądane z poprzedniego punktu obserwacyjnego
wtapiało się w otaczającą je roślinność.
Zaintrygowany widokiem ludzkiego mieszkania w miejscu, gdzie nie spodziewał się
ludzkich śladów, zapomniał na chwile o prześladowcach i ruszył naprzód, nie
sprawdzając, co się dzieje za nim. Wiedział, że mieszkaniec tej chaty równie
dobrze może być człowiekiem z północy, jak i Ethsharyjczykiem, lecz jeśli szary
przedmiot to naprawdę kapelusz, ten, kto go nosił, prawdopodobnie nie był
żołnierzem. Valder natomiast miał broń i był w miarę dobrze wyszkolony. U boku
wisiał mu miecz, a za pasem tkwił sztylet; miał też schowaną procę. Nosił
półpancerz z dobrej stali. Co prawda hełm zgubił dwa dni temu, a łuk porzucił,
kiedy skończyły się strzały, wciąż jednak był niemal pewien, że poradzi sobie z
dowolnym cywilem, czy to z północy, czy j z Ethsharu, czy skądinąd.
Jednym z powodów zainteresowania dachem był fakt, że tajemniczy właściciel mógł
przecież posiadać łódź, skoro mieszkał - czy mieszkała - na przybrzeżnych
mokradłach. To oszczędziłoby Valderowi kłopotów z budową tratwy, byłoby też
bezpieczniejsze i wygodniejsze.
Skradał się przez wysokie trawy, przez kolejny kawałek suchego gruntu, przez
zarośnięte trzciną pasma wody i błota, potem j znowu przez groblę, aż wreszcie
spojrzał z bliska na czystą małą chatę. Ściany obłożono wyschniętą żółtawą gliną
czy błotem, drewniane okiennice zasłaniały dwa małe okienka po obu stronach.
Dach, tak jak myślał, był kryty strzechą. Drzwi, z ciężką kotarą, prawie całkiem
odsuniętą, wychodziły na morze. Siedział w nich mieszkaniec chaty: starzec w
szarej szacie. Wysoki szpiczasty kapelusz położył na kolanie. Opierał się o
futrynę, spoglądał na morze i zachodzące słońce. Chata stała na najwyższym
punkcie mokradeł, nad krótkim, stromym i nagim zboczem, co dawało piękny widok
na fale i krzyczące mewy.
Valder nie zauważył żadnej broni, to jednak nie gwarantowało, że starzec jej nie
ma. Skąd Valder miał wiedzieć, co się kryje wewnątrz chaty? Kapelusz i szata
rzeczywiście przypominały starodawny strój maga, a każdy mag mógł być
niebezpieczny.
Nie zauważył niczego, co sugerowałoby pochodzenie człowieka - prócz tego, że
Północne Imperium miało bardzo niewielu magów, starodawnych lub nie. Z drugiej
jednak strony strój mógł należeć do jakiegoś nieznanego czarownika lub innego
magika z pomocy. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Nie miał zamiaru odwracać
się i odchodzić, skoro wciąż podążał za nim wrogi patrol. Mógłby się podkraść i
zaskoczyć starca, to jednak byłoby aktem wrogim i mogłoby go kosztować
sprzymierzeńca. Zresztą skradanie się w szeleszczącej trawie jest dość trudne. O
wiele lepiej, uznał, ujawnić swoją obecność i sprawdzić, jak zareaguje
mieszkaniec chaty.
Z takim postanowieniem wyprostował się i machnął ręką.
- Hej tam! - krzyknął.
Starzec drgnął gwałtownie, chwycił za pas ze sznura i rozejrzał się nerwowo.
- Hej! Tutaj! - zawołał Valder.
Starzec wreszcie zauważył Valdera, wstał i spojrzał na niego z wyraźnym
zdziwieniem.
- Kim jesteś, do diabła? - zapytał.
Mówił po ethsharyjsku. Valder odetchnął i przyjrzał mu się uważnie.
Starzec był niski i chudy; miał splątaną brodę i zwichrzone siwe włosy, ścięte
nierówno na wysokości ramion. Szara szata była czysta, lecz bardzo wytarta;
miała wyblakłe łaty na łokciach, a tu i tam sprane plamy. Szpiczasty szary
kapelusz upadł na ziemię, gdy jego właściciel wstawał. Z jednej strony
opasującego talię sznura zwisała skórzana sakiewka, a z drugiej sztylet w
pochwie, którego przedtem Valder nie zauważył. Prawa dłoń starca spoczęła na
rękojeści. Stopy miał bose, oczy szeroko otwarte, a usta rozchylone w zdumieniu.
Mimo sztyletu nie wydawał się groźny; przede wszystkim broń wciąż tkwiła w
pochwie, a doświadczony wojownik wyjąłby ją odruchowo. Valder domyślał się, że
starzec jest pustelnikiem i pewnie od lat nie widział innego człowieka.
Zdumienie obecnością przybysza było oczywiste.
- Zabłądziłem i jestem sam - odparł Valder.
Starzec patrzył na niego przez chwilę, po czym zawołał:
- Nie o to pytałem.
Mówił z irytacją. Jego zaskoczenie przeradzało się w gniew na intruza.
- Jestem żołnierzem. Odłączyłem się od swojej jednostki. Nie spodziewałeś się
chyba, że podam ci imię? Możesz przecież być nieprzyjacielskim magiem. Jeśli
zdradzę ci imię, zyskasz nade mną władzę.
Starzec zmrużył oczy i skinął głową, uznając rację Valdera. Potem skinął lewą
ręką, by przybysz się zbliżył. Prawa wciąż spoczywała na rękojeści sztyletu.
- Podejdź tu, żołnierzu - powiedział.
Z ręką na głowicy miecza Valder przedarł się przez kilka stóp trawy i parę
jardów błota i trzcin. Wreszcie, chlapiąc, wyszedł na otaczającą chatę niewielką
wysepkę suchego gruntu. Stał nieruchomo i czekał, aż starzec dokładnie go
obejrzy. Nie zapominał o ścigających go trzech żołnierzach z północy, jednak nie
ponaglał starca. Na razie nie warto go było straszyć.
- Ethsharyjczyk, co? - zapytał wreszcie starzec.
- Tak. Zwiadowca pierwszej klasy, z dowództwa zachodniego pod generałem Gorem.
- Zatem co tu robisz? W tej okolicy nie masz się za czym rozglądać. - Nim Valder
zdążył odpowiedzieć, starzec dodał nieoczekiwanie szorstko: - Nie zanosi się
chyba na bitwę, prawda?
- Zostałem odcięty od mojej jednostki na południu i ścigali mnie na północ.
Walki wciąż toczą się daleko stąd. Myślałem, że możesz mi pomóc: pożyczyć łódź
albo coś w tym rodzaju.
- Może i mogę. Nie mam łodzi, ale opowiedz mi o wszystkim i zobaczymy. - Wskazał
drzwi i pierwszy wszedł do chaty.
Valder uśmiechnął się. Starzec miał twarz jak dziecko: łatwo było odczytać jego
myśli. Najwyraźniej zapomniał, jak nad sobą panować czy ukrywać emocje. Zbyt
długo był sam. Valder wyraźnie widział, że początkowe zaskoczenie i zdziwienie
starca zmieniło się najpierw w irytację na intruza zakłócającego rutynę dni, a
potem w głębokie zaciekawienie. Nie był pewien, lecz domyślał się, że starzec
pragnie także odrobiny ludzkiego towarzystwa. Nawet pustelnik czuje się czasem
samotny.
Wszedł do chaty, pochylając głowę w drzwiach.
ROZDZIAŁ 2
Chcesz coś zjeść? - zapytał starzec, kiedy byli już w środku chaty. - Nie -
odparł krótko Valder. Pustelnik przystanął i obejrzał się na niego. - Stara
magia krwawnika? Zaklęcie Wytrwałości, tak? Valder z oporem przytaknął. Nie
spodziewał się, że starzec tak szybko odgadnie powód jego abstynencji. Gdyby
jakakolwiek żywność czy napój trafiły mu do ust, nawet gdyby wydzielał za dużo
śliny, zaklęcie zostałoby złamane i musiałby szukać jedzenia lub nieść zapasy
jak zwykły wędrowiec. Przyjęcie czegokolwiek od pustelnika było zatem
wykluczone. Na nieszczęście pustelnik wiedział teraz, że Valder niesie ze sobą
krwawnik, który - chociaż nie był bezcennym klejnotem - stanowił przedmiot
rzadko spotykany i dość kosztowny, zwłaszcza w dziczy na północy, daleko od
kopalni w Akalli.
Starzec najwyraźniej znał się trochę na magii, co zresztą Valder podejrzewał.
Inaczej nie zgadłby tak szybko, dlaczego znużony wędrowiec odmawia pożywienia.
Pustelnik odsunął się i otworzył okiennice, pozwalając gościowi rozejrzeć się po
wnętrzu chaty. Valder zrozumiał, że gospodarz dysponuje nie tylko pobieżną
znajomością magii.
Podstawowe umeblowanie było proste i praktyczne. Pod jedną ścianą znajdowało się
legowisko, złożone z materaca, poduszki i futer, pod drugą stał stół, na nim
miska, dzbanek, kilka garnków i narzędzi kuchennych. Przy stole ustawiono
wygodny wiklinowy fotel i dużą drewnianą skrzynię, mogącą służyć jako drugie
siedzisko albo niski stolik. Były to jedyne zwyczajne meble. Ale pozostała cześć
chaty wcale nie była pusta. Półki i szafki stały pod każdą ścianą, a regały
zajmowały większą część podłogi. Wszystkie wypełniono po brzegi butelkami,
fiolkami, pudełkami, słojami i dziwacznymi przedmiotami. Dla Valdera stało się
oczywiste, dlaczego pustelnik tak łatwo rozpoznał Zaklęcie Wytrwałości.
- Jesteś magiem, prawda? - spytał.
O ile wiedział, tylko magowi mogły się przydać takie przedmioty jak
zmumifikowane nietoperze czy zwierzęce organy w butlach. Czary, demonologia i
teurgia miały własne ceremonialne dekoracje, ale te do nich nie należały.
Starzec rozejrzał się po półkach i usiadł w fotelu.
- Tak, jestem - przyznał. - A ty?
- Nie - odparł Valder. - Jestem tylko żołnierzem.
- Ale masz zaklęcie.
- Wydają je każdemu zwiadowcy, który rusza na patrol na dłużej niż dzień i noc.
- Znów się rozejrzał, gdyż nagromadzone tu artykuły robiły na nim wrażenie.
- Usiądź - poprosił pustelnik, wskazując drewnianą skrzynię. - Usiądź i powiedz,
co się dzieje na świecie.
Stopy Valdera były zmęczone i obolałe - właściwie całe ciało miał zmęczone i
obolałe. Z wdzięcznością usadowił się na skrzyni i na chwilę pozwolił sobie
zapomnieć, że nie ma czasu na odpoczynek, gdyż ścigają go północerze. Buty
mlasnęły cicho, pozbawione obciążenia.
- Zdejmij je - poradził mag. - Rozpalę ogień i wtedy je wysuszysz. A ja jestem
głodny, nawet jeśli ty nie możesz jeść. Nie korzystam z tego zaklęcia, jeśli
tylko jest inne wyjście. Wyniszcza człowieka, gdy trwa zbyt długo. Sam zresztą
wiesz: może zniszczyć zdrowie. Jeśli nie boisz się, że zapach przełamie
zaklęcie, przygotuję sobie kolację.
- Ogień byłby wspaniały - zapewnił Valder i schylił się, by zdjąć buty. - Nie
chciałbym przeszkadzać; nie przejmuj siej i jedz.
Zdejmując drugi but, przypomniał sobie o prześladowcach.! Uświadomił sobie, że
mogą się tu zjawić lada chwila, jeśli nie zgubił ich, wchodząc na bagna.
- Aha... Magu? - spytał. - Czy znasz język północy? Słońce zachodziło i zapadał
już zmrok. Starzec wziął lampę na rybi olej i zapalił ją płomykiem, który
wystrzelił z czubka palca. Kiedy knot już się jarzył, zamknął palec w dłoni, by
zdusić płomień, a potem obejrzał się na gościa.
- Nie - odparł. - Nie było mi to potrzebne. A dlaczego pytasz?
- Ponieważ ściga mnie imperialny patrol. Powinienem wcześniej ci o tym
powiedzieć. Zauważyli mnie cztery dni temu i od tego czasu podążają za mną. Jest
ich trzech, jeden to czarownik, a przynajmniej jeden to shatra.
- Sprowadziłeś ich tutaj? - Głos starca zgrzytnął nieprzyjemnie.
- Tego nie jestem pewien. Może ich zgubiłem. Nie spodziewali się, mam nadzieję,
że spróbuję przekroczyć bagna, i ufam, że ich tropiciele, jeśli takich mają, nie
potrafią śledzić przez wodę. Gdybyś mówił ich językiem, to mógłbyś ich
przekonać, że mnie tu nie ma. W końcu tak daleko na pomocy spotkanie kogoś od
nich jest równie prawdopodobne jak kogoś od nas, nawet tu, na wybrzeżu. Gdybyś
nie odpowiedział po ethsharyjsku, kiedy zawołałem, nie wiedziałbym, po której
jesteś stronie. Spróbowałbym cię ominąć i iść dalej. Może zdołałbyś ich
przekonać, że faktycznie cię ominąłem?
- Żałuję, że przemówiłem po ethsharyjsku! Nie znam ich języka, nie oszukam ich
nawet przez chwilę. Do licha, przybyłem tutaj, żeby trzymać się z dala od wojny,
a nie żeby się pakować w starcie z shatra!
-Zastanawiałem się, dlaczego tu jesteś. Jeżeli zdezerterowałeś, to masz szansę
na ułaskawienie; pomóż mi wyrwać się tej trójce.
- Wcale nie...
Na zewnątrz rozległ się jakiś krzyk. Mag przerwał w pół słowa. Krzyczący używał
chrapliwego pomocnego języka.
- Niech to licho! - powiedział pustelnik. Sięgnął na półkę po grubą księgę w
skórzanych okładkach.
- Słuchaj, spróbuję wymknąć się i odciągnąć ich od ciebie - odezwał się Valder z
nagłym poczuciem winy. - Nie miałem zamiaru sprowadzać na nikogo kłopotów. -
Mówiąc to, wstał, zostawił buty i niepewnie ruszył do drzwi.
Mag nie zwracał na niego uwagi. Desperacko przewracał kartki grubego tomu i
mruczał coś do siebie.
Valder wychylił się przez drzwi i odskoczył, gdy strumień czerwonego ognia
przemknął obok i rozdarł ciemność o kilka cali od jego twarzy.
Rozległy się trzy ostre trzaski, a potem niesamowity gwizd, gdy czarodziejskie
pociski przemknęły przez wnętrze chaty mniej więcej na poziomie piersi i o włos
minęły ramię Valdera. Gwizd urwał się z trzema kolejnymi trzaskami, kiedy
pociski przebiły pomocną ścianę chaty.
Nie całkiem pewien, jak się tam znalazł, Valder odkrył, że leży na klepisku.
Uniósł głowę i zobaczył, że mag wciąż stoi z księgą w ręku, patrząc w
oszołomieniu na dziury w ścianie.
- Na dół, magu! - zawołał Valder. Starzec nie poruszył się.
- Nic ci się nie stało?! - krzyknął przestraszony Valder.
- Co? - Starzec drgnął.
- Magu, lepiej połóż się na ziemi, i to szybko. Na pewno spróbują znowu.
- Aha. - Mag w jednej chwili znalazł się na czworakach, nie wypuszczając
książki. - Co to było? - zapytał, zerkając na dziury.
- Nie wiem - odparł Valder. - Jakieś piekielne północne czary. Mag spojrzał na
żołnierza w słabym świetle olejowej lampy i szarości zmierzchu. Splątana broda
sięgała prawie podłogi, a szata podwinęła się nieco, odsłaniając chude kostki.
- Czary? Nie znam się na czarach.
- Ja też nie - odparł Valder. - Ale oni tak. - Wskazał kciukiem południową
ścianę.
Starzec zerknął na trzy otwory. Smużka dymu unosiła się z księgi przeszytej
jednym z pocisków. Pozostałe dwa rozbiły słoje, rozrzucając po podłodze odłamki
szkła.
- Ochrona - powiedział. - Potrzebujemy ochrony przed czarami. - Zaczął szybko
przewracać strony księgi.
Valder obserwował go uważnie. Żaden nowy atak nie nastąpił, co wydawało się
dobrym znakiem. Pomyślał, że wrogowie mogą czekać, aż ktoś się poruszy i stanie
ich celem. Jeśli tak, to długo poczekają - nie jest przecież durniem.
Starzec przerwał poszukiwania, uderzył dłonią w otwartą księgę spojrzał na
Valdera z gniewem i łękiem. Co to było? - zapytał. - Musze wiedzieć, przed czym
mam się bronić.
- Nie wiem, czym były te rzeczy, które przebiły ścianę, ale wiem kto je posłał.
Mówiłem ci: ściga mnie północny patrol.
Shatra! Wiesz kim są shatra, prawda?
- Nie jestem głupcem, żołnierzu. Shatra to demony-wojownicy. - Mniej więcej;
wyglądają jak ludzie, ale walczą jak demony.
- Niech cię diabli, żołnierzu! - wybuchnął mag. - Przybyłem tutaj, żeby uciec od
wojny!
- Już mi mówiłeś. Powiedz to im, może nie będą cię nachodzić. Nie sądzę, żeby
mieli coś przeciwko ethsharyjskim dezerterom.
- Nie musisz mnie obrażać, nie jestem dezerterem. Nigdy nie byłem w wojsku.
Pobierałem nauki cywilnego doradcy, a nie maga wojskowego. Trzydzieści lat
pracowałem jako doradca, nim wycofałem się i przybyłem tutaj, żeby prowadzić
badania.
- Badania? - Valder odruchowo schylił głowę, gdy kolejny pocisk ze świstem
przemknął przez chatę. Wpadł przez otwarte okno, a wylatując, przebił pudełko
szarobrązowego proszku i pozostawił za sobą opadający wolno obłok pyłu. - To
znaczy badania magiczne?
- Tak, badania magiczne. - Skinął ręką w stronę najbliższych zastawionych półek.
- Och. - Valder patrzył na starca zdumiony. - A ja uważałem, że ukrywasz się tu
z tchórzostwa! Wybacz mi, że źle cię oceniłem. Masz więcej odwagi niż ja, skoro
prowadzisz eksperymenty z magią.
- Nie jest tak źle - odparł skromnie starzec. Strzepnął pył, który osiadł mu na
rękawie i na książce.
- Słyszałem, że średnia długość życia magów badawczych to dwadzieścia trzy dni
robocze - dodał Valder.
- Tak, ale mówisz o badaniach wojskowych! Ja się tym nie zajmuję. Żadnych
ognistych zaklęć, run śmierci ani bojowych rydwanów. Pracowałem nad animacją i
byłem bardzo ostrożny.
Poza tym używam wielu zaklęć ochronnych. Tego właśnie dotyczy ta księga. Takie
zaklęcia były specjalnością mojego mistrza.
- Zaklęcia ochronne?
- Oczywiście.
- A znasz zaklęcia, które powstrzymają tych trzech?
- Nie mam pojęcia. Sam wiesz, żołnierzu, jaka jest magia: to trudna dziedzina,
nie da się powiedzieć, jak działa nowe zaklęcie, jeśli w ogóle działa. Jak dotąd
w swoich badaniach nie osiągnąłem wyników, na jakie liczyłem. Owszem, pojawiło
się parę interesujących wniosków, lecz nie wiem, czego mógłbym użyć przeciwko
shatra. Demony nie przypominają ludzi ani zwierząt, a shatra to półdemony,
prawda? Mam zaklęcie, które może nam pomóc... Niewiele to, ale najlepsze, co
mogłem znaleźć w pośpiechu. Nie zajmie więcej czasu, niż mamy, ani nie wymaga
odczynników, których nie posiadam. To urok awersji. - Podniósł się na kolana i
porwał z niskiej półki słój i nieduże drewniane pudełko.
Valder znieruchomiał i nasłuchiwał przez chwilę.
- Mam nadzieję, że potrafisz to zrobić szybko. Słyszę, że coś się tam rusza.
Pustelnik przerwał pracę, ściskając w dłoni garstkę zielonego proszku.
- Nie słyszę... - zaczął.
Reszta jego słów utonęła w narastającym ryku, gdy dach chaty zniknął w kuli
ognia. Mrugając i osłaniając oczy od blasku, Valder chwycił kościstą rękę starca
i bezceremonialnie pociągnął go po podłodze. Głowę trzymał nisko i uchylał się
przed padającymi ze wszystkich stron płonącymi odłamkami.
Mag sypnął proszkiem na nich obu, machnął wolną ręką i powiedział coś
niezrozumiałego. Tam, gdzie upadł proszek, błysnął jasny błękit; wydawał się
chłodny na tle pomarańczowego , blasku płonącej strzechy. Potem starzec chwycił
za sztylet u pasa i wrzasnął:
- Drzwi są z tamtej strony!
- Wiem - odparł Valder, przekrzykując trzask płomieni. - Właśnie dlatego tam
idziemy! Pewnie czekają na nas od frontu!
Wciąż ściskając lewą dłonią przegub starca, Valder dobył miecza i dźgnął ścianę
nad jego legowiskiem.
Tak jak przypuszczał, gładka powłoka była tylko cienką warstwą wysuszonego
błota, a ścianę zbudowano z trzciny. Błoto łatwo odpadło i mógł wyciąć otwór
przez suche źdźbła. Po chwili byli już na zewnątrz; stoczyli się do brudnej
wody. Mag otrząsał się gniewnie, a Valder rozglądał się, poszukując
przeciwników.
Zauważył kogoś po lewej stronie.
- Leż spokojnie - szepnął starcowi do ucha.
Pustelnik chciał zaprotestować, Valder szturchnął go rękojeścią miecza.
- Nie, posłuchaj - upierał się mag. - Mam zaklęcie, które może tu pomóc.
Żołnierz zerknął na ciemną postać wroga, który stał w sporej odległości i
wyraźnie nie zdawał sobie sprawy, że tu są. Potem spojrzał na szalejące na dachu
płomienie.
- No to dalej - powiedział. - Ale szybko i cicho.
Starzec kiwnął głową, aż poleciały krople wody, potem wyjął sztylet i ukłuł
Valdera w dłoń.
- Co jest, do...? - Żołnierz cofnął rękę; rana była tylko draśnięciem, ale
zabolała.
- Potrzebuję twojej krwi - wyjaśnił mag.
Rozsmarował krew na przedramieniu Valdera, pomazał kilkoma kroplami twarz i
szyję. Potem skaleczył własną rękę i podobnie naznaczył krwią siebie.
Za nimi ogień pożerał ściany chaty, pomarańczowym blaskiem oświetlając krąg
mokradeł. W mętnej wodzie odbicia wyglądały jak labirynt płomieni. Valder
wiedział, że gdzieś wśród czerni, poza oświetlonym obszarem, czekają północerze.
Nie widział ich jeszcze, gdyż ogień nie pozwalał oczom przyzwyczaić się do
ciemności, a z zaklęcia nocnego widzenia nie zostało już nic. Żałował, że nie ma
jednej z masek czarowników, których wrogowie używali, by widzieć w mroku; były
niewygodne i ciężkie, ale chyba nie zużywały się tak jak magiczny wzrok.
Starzec mamrotał jakąś inkantację, odczyniając swoją magię, czymkolwiek była.
Valder kolejny raz zastanowił się, czemu Ethshar wykorzystuje magię o wiele
częściej niż Imperium, a czary o wiele rzadziej. Ta różnica preferencji
magicznych nie była nowym problemem; dziesiątki razy dyskutował o tym z
towarzyszami w obozie. Wszyscy wiedzieli, że Imperium korzysta z demonologii, a
Ethshar z teurgii, ale to było rozsądne, gdyż bogowie stali po stronie Ethsharu,
a demony po stronie Imperium. Magia i czary nie miały takich ograniczeń, a
jednak mag na północy był rzadkim zjawiskiem, niemal równie rzadkim, jak
czarownik na południu. Wydawało się, że obie strony niezbyt często zatrudniają
czarodziejki, co zresztą było kolejną tajemnicą.
Wytrzeszczył oczy w ciemności i znowu dostrzegł żołnierza z północy, na samym
brzegu kręgu światła. To prawdopodobnie ten, pomyślał, który podpalił chatę. Z
wolna okrążał płomienie, najwyraźniej szukając śladów ucieczki swoich ofiar.
Valder rozpoznał w jego ręce jedną ze skomplikowanych metalowych różdżek,
używanych przez wojskowych czarowników. Zrezygnował z myśli o starciu z tym
człowiekiem sam na sam i o zabiciu go, zanim nadejdą jego towarzysze. Taka
różdżka mogła rozerwać człowieka na strzępy niemal natychmiast i z odległości
dwunastu kroków.
Coś wewnątrz płonącej chaty wybuchło z trzaskiem; brzęknęło szkło. Valder
przypomniał sobie półki i szafy pełne słojów i pudełek. Domyślał się, że
eksploduje jeszcze kilka, kiedy tylko dotrą do nich płomienie.
Nieprzyjacielski żołnierz obejrzał się, trzymając w pogotowiu różdżkę. Valder
rozpaczliwie i bezskutecznie szukał jakiegoś sposobu wykorzystania tej chwili
zaskoczenia. Gdyby ów człowiek się zbliżył, pojawiłaby się możliwość ataku. Na
bliski dystans czary byłyby nie lepsze od miecza, a nóż mógłby się okazać
najlepszy. Pomyślał o sztylecie maga i nagle uświadomił sobie, że inkantacja
ucichła. To przypomniało mu o krwi i zerknął na zranioną rękę.
Ze zgrozą otworzył usta. Zamiast zwykłego zadrapania zobaczył rozcięte do kości
ciało i gęstą, na wpół skrzepniętą krew. Kiedy otworzył usta, wylało się jej
więcej; popłynęła po brodzie w błoto. A jednak nie czuł bólu, nie licząc
lekkiego kłucia w ręce.
Zdziwiony i przestraszony, spojrzał na maga i cofnął się mimowolnie. Starzec był
na pewno martwy. Skórę miał białą jak trup, z szarosinymi plamami. Krew
wyciekała mu z nosa i ust, ręka była straszliwie okaleczona, a gardło rozcięte
aż po kręgosłup.
- Bogowie! - syknął Valder. Widocznie zaklęcie się nie udało. Słyszał, że czasem
obracają się przeciwko magom. Właśnie takie przypadki sprawiały, że badania
magiczne były śmiertelnie groźne.
Starzec uśmiechnął się. Jego twarz, cała pokryta na wpół zakrzepłą krwią, była
ohydna.
- Krwawe Oszustwo - szepnął. - Okropnie wygląda, prawda?
- Ty żyjesz? - Valder nie mógł w to uwierzyć, mimo że starzec ruszał się i
mówił.
- Oczywiście, że żyje. Ty też, a wyglądasz pewnie gorzej ode mnie. To prosta,
ale skuteczna sztuczka. Armia z niej nie korzysta?
- Nie wiem - przyznał Valder, patrząc z fascynacją na pustelnika.
- W każdym razie jest dobra. Jeśli jej nie używają, to są głupcami. A teraz
zamknij się i leż nieruchomo. Pomyślą, że jesteśmy martwi.
Valder patrzył jeszcze przez chwile na starca, po czym opadł na plecy i starał
się wyglądać na trupa. Coś jeszcze rozpadło się w płomieniach, rozległ się
głośny trzask. Valder odgadł, że zawalił się regał, a zawartość posypała się na
podłogę. Zerknął jeszcze na pustelnika i zobaczył, że nie śmieje się już .ze
swojej sztuczki. Twarz wykrzywiał mu gniew i ból na myśl o zniszczonym domu i
dorobku życia.
Kątem oka Valder zauważył, że wrogi żołnierz robi coś przy różdżce - może jakiś
mistyczny gest, a może tylko coś poprawiał. Potem uniósł ją na wysokość piersi i
skierował na resztki płonącej chaty. Czerwone strumienie światła przeszyły
powietrze i boleśnie podrażniły wzrok Valdera. Płonąca ruina zapadła się z
hukiem i zmieniła w dymiący stos o wysokości najwyżej dwóch stóp.
Rozległ się głośny syk.
Czarownik raz jeszcze poprawił coś przy różdżce i znów z niej wymierzył;
wydawało się, że coś przeskoczyło z różdżki na ruinę. Z białym błyskiem i
dźwiękiem jakby rozrywanego metalu dymiący stos zniknął w gradzie płonących
odłamków. Pozostał f tylko krater.
Przez kilka sekund grudy wrzącego błota i płonące trzciny spadały na bagno wokół
dwóch uciekinierów, spryskując ich obficie słoną wodą i mułem. Na szczęście
żadna nie trafiła. Valderowi zdawało się, że niektóre wręcz skręcały w
powietrzu, aby ich ominąć.
- Urok awersji - szepnął mag.
Zdawało się, że minęły całe godziny, nim znowu powróciła cisza i ciemność.
Valder leżał nieruchomo. Przez długą chwilę jedynym dźwiękiem był syk palących
się resztek, które gasły w bagnie. Potem usłyszał jakiś głos. Valder nie
rozumiał słów.
- Wiesz, co mówi? - szepnął.
- Nie - odparł starzec. - Mówiłem ci, że nie znam ich języka. Ktoś inny
odpowiedział pierwszemu i obaj się roześmiali!
A potem rozległ się chlupot stóp grzęznących w bagnie. Nawet nie próbowali się
skradać.
- Myślą, że zginęliśmy - szepnął Valder.
- O to właśnie chodzi.
Leżeli nieruchomo, słuchając chlupotania kroków. Kiedy dźwięk ucichł na chwilę,
Valder zaryzykował szybkie spojrzenie. Zobaczył dwóch wrogów z pochodniami,
szukających czegoś wokół krateru. Jeden zatrzymał się, przyklęknął i pokazał coś
towarzyszowi. Valder wytężył wzrok; nie był pewien, ale przedmiot wyglądał jak
spalona kość.
Żołnierze wymienili parę słów w swoim języku, jeden z nich zaśmiał się krótko i
nieprzyjemnie, a potem rozejrzeli się po mokradłach. Valder zamarł. Wzrok
przeciwnika spoczął dokładnie w miejscu, gdzie leżeli dwaj Ethsharyjczycy.
Mężczyzna krzyknął coś do swojego towarzysza, i ruszył w ich stronę, znikając z
pola widzenia Valdera, który nie odważył się poruszyć oczami.
Po chwili obuta noga stanęła w błocie tuż obok, a dłoń szarpnęła go za włosy i
pociągnęła do góry. Zabolało, ale Valder wciąż był bezwładny - nie reagował,
udając trupa. Krew ściekała mu z brody.
Przez chwilę myślał, czy nie wyciągnąć noża i nie zaatakować z zaskoczenia, ale
czarownik czekał, obserwował ich znad krawędzi krateru. Valder nie miał ochoty
na samobójstwo, nawet gdyby udało się zabrać ze sobą wroga. Miał po co żyć.
Zwisał bezwładnie w uchwycie prześladowcy.
Mężczyzna upuścił go w końcu i Valder upadł ciężko w błoto, poczuł ból, ale nie
zareagował.
Żołnierz skończył z Valderem i przetoczył nogą starca. Ramię maga opadło,
rozchlapując wodę.
Zadowolony, krzyknął coś, a potem odwrócił się i pomknął przez bagna. Po chwili
Valder odróżnił kroki dwóch oddalających się osób. Światło pochodni także
przygasło, pozostawiając Ethsharyjczyków w mroku.
Kiedy kroki ucichły, Valder odczekał jeszcze chwilę, by zyskać pewność. Twarz
miał w błocie, w nosie czuł smród gnijących wodnych roślin. Wreszcie powoli
uniósł głowę i rozejrzał się ostrożnie. Nie dostrzegł nawet śladu ludzkiej
obecności - oprócz siebie i maga. Kilka iskier wciąż tliło się tu i tam wśród
traw, owady brzęczały, oba księżyce stały na niebie, lecz noc była ciemna i
cicha.
Wolno i ostrożnie podniósł się na kolana, potem wstał. Woda spływała z fałd
przemoczonej tuniki i kiltu, wylewała się spod półpancerza. Gdy nikt nie
krzyknął, nie pojawiły się światła ani błyski broni czarownika, schylił się i
pomógł wstać mokremu, pokrwawionemu magowi.
Z początku starzec stanął trochę niepewnie i zaczął strzepywać brud z szaty.
Otrząsał dłoń z błota i wody, nie zważał na strumienie cieknącej krwi. Kiedy
uznał, że oczyścił się tak jak mógł, stanął i spojrzał przez mrok na krater,
gdzie jeszcze niedawno stał jego dom.
Gdy uświadomił sobie, co widzi, podbiegł do Valdera zaciskając pięści.
- Ty durniu! - wrzasnął. - Doprowadziłeś ich prosto do mnie! Zobacz, co
zrobili!
- Nie krzycz - szepnął rozpaczliwie Valder. - Nie wiem, jak daleko odeszli ani
jaki słuch mają shatra.
Mag umilkł, patrząc na odległą linię ledwo widocznych w świetle księżyca drzew.
Kiedy nie pojawiły się żadne groźne postacie, wskazał oskarżycielsko na krater.
- Patrz tylko! - jęknął.
- Przykro mi - zapewnił Valder ze szczerym żalem. Niezręcznie rozmawiało mu się
z kimś, kto wyglądał jak okaleczony trup. - Nie wiedziałem, że zrobią coś
takiego.
- Nie wiedziałeś - zadrwił mag. - No cóż, żołnierzu, teraz już wiesz. A co ja
mam robić, skoro, szukając ciebie, zamienili w proch mój dom? I nawet nie
zdążyłem zjeść kolacji!
- Przykro mi - powtórzył bezradnie Valder. - Jak mogę ci pomóc?
- Czy nie zrobiłeś już dosyć? Może po prostu idź sobie i zostaw mnie samego?
Księżyce stoją wysoko, będziesz dobrze widział.
- Nie mogę tak po prostu odejść. Co tu sam zrobisz?
- Co ja zrobię? Powiem ci: odbuduję mój dom, jak go zbudowałem poprzednio,
zdobędę jakoś materiały, choć nie mam pojęcia w jaki sposób, i dalej będę
prowadził badania. Tak jakby nigdy cię tu nie było, ty tępy idioto!
- Materiały? Wszystkie te butelki i słoje?
- Zgadza się, wszystkie słoje. Miałem tu wszystko, od krwi smoka po łzy
dziewicy. Dwadzieścia lat starannego zbierania, oszczędzania i kombinowania.
Bogowie tylko wiedzą, jak zdołam to zdobyć jeszcze raz.
- Zostanę i zrobię, co mogę, żeby pomóc.
- Nie chcę twojej pomocy! Po prostu odejdź!
- Ale dokąd mam pójść? Wrogi patrol uważa, że zginąłem, lecz wciąż jestem
odcięty, setki mil za liniami przeciwnika. Równie dobrze mogę tu zostać i pomóc
ci w odbudowie. Nie mam jak wrócić do domu.
- Nie chcę twojej pomocy. - Ton maga zmienił się ze słusznego gniewu w
rozdrażnienie.
- Ale dostaniesz ją, chyba że znajdziesz sposób, bym mógł wrócić na przyjazne
terytorium.
Mag spojrzał na niego z pogardą.
- Po prostu idź. Nikt nie będzie zaczepiał chodzącego trupa.
- Zaklęcie jest trwałe? - Valder był przerażony. Perspektywa ociekania
iluzoryczną krwią przez resztę życia była, delikatnie mówiąc, nieapetyczna.
- Nie - przyznał starzec. - Zużyje się za dzień czy dwa.
- Dwa miesiące trwało, nim doszedłem tak daleko na północ!
- Przecież nie sprawie, że polecisz, skoro wszystkie moje zapasy zniknęły! Nawet
najprostsza znana mi lewitacja potrzebuje odpowiednich odczynników, których już
nie posiadam. - Zastanowił się, ale nim Valder zdążył coś powiedzieć, podjął
znowu: - Mam pewien pomysł. Daj mi swój miecz. Machasz nim dookoła, więc równie
dobrze możemy go wykorzystać.
- Co? - Valder uświadomił sobie, że wciąż trzyma nagą broń. Nie schował jej do
pochwy, odkąd wyciął przejście przez ścianę chaty i złapał odruchowo, kiedy
wstawał z błota. - Po co ci miecz?
- Chcę się ciebie pozbyć, idioto.
- Jak? Zabijając mnie?
- Nie, oczywiście, że nie. Pewnie jesteś głupcem, ale to niewystarczający powód,
żeby cię zabijać. Nikogo nie zabijam. Poza tym jesteś Ethsharyjczykiem, choć
idiotą, a ja wciąż pozostaję lojalnym obywatelem. Nawet tutaj.
- Więc po co ci mój miecz?
- Zaczaruję go. Rzucę na niego każde zaklęcie, jakie znam, każdy czar, jaki
wymyślę, który pomoże ci przebić się z powrotem i zniknąć z mego życia na
zawsze.
- Możesz tego dokonać bez swoich odczynników?
- Coś mogę zrobić. Znam kilka zaklęć, które nie wymagają niczego dziwnego, a
parę z nich jest całkiem niezłych. Kiedy skończę, może nie będzie to
najpotężniejszy magiczny miecz na świecie, ale doprowadzi cię do domu. To
obiecuję. Mam jedno zaklęcie, które sam wymyśliłem, i jestem pewien, że załatwi
sprawę. Nie potrzebuję do niego żadnych odczynników, których nie znalazłbym na
bagnie. Jeśli zostaniesz tu zbyt długo, mogę cię zabić, jesteś Ethsharyjczykiem
czy nie, a żaden z nas chyba tego nie chce.
Valder niechętnie rozstawał się z bronią, choć propozycja była kusząca. Tak
naprawdę nie miał ochoty budować łodzi; nie był żeglarzem, a zbliżała się pora
sztormów. Nawet nie potrafił pływać.
- Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać? - spytał.
Mag parsknął tylko.
- Nie musisz mi ufać. Jesteś dwa razy większy ode mnie i trzy razy młodszy.
Jestem tylko słabym starcem, a ty wyćwiczonym zdrowym żołnierzem. Choćbym miał
miecz, i tak byś sobie ze mną poradził, prawda? Masz nóż za pasem, nie
zostaniesz całkiem bezbronny.
Valder nie dał się przekonać.
- Jesteś przecież magiem, a nie zwykłym starcem.
- W takim razie, jeśli jestem magiem dostatecznie potężnym, żeby sobie z tobą
poradzić, to jaką różnicę robi ten twój głupi miecz? Mam przecież własny
sztylet, gdybym potrzebował ostrza do jakiegoś zaklęcia. Jedno albo drugie: albo
jestem za stary i za słaby, żeby się mną przejmować, albo i tak mam już
przewagę. Nie ma pośpiechu, żołnierzu. Do rana i tak nie rzucę żadnego zaklęcia,
o którym warto by wspominać, bo muszę widzieć, co robię. Możesz albo zniknąć
stąd przed świtem, albo zostać i pozwolić zaczarować swój miecz. Możesz też
zostać i zdenerwować mnie tak, że zamienię cię... w coś niesympatycznego. To i
tak lepsze niż śmierć. Rób, co chcesz. W tej chwili spróbuję się trochę
przespać. Sprawdzę, czy potrafię zapomnieć, że nie jadłem kolacji i że mój dom
zmienił się w kupkę popiołu. A ty zrobisz, co zechcesz. - Odwrócił się i ruszył
przez bagno ku wypukłej krawędzi krateru.
Valder stał jeszcze przez chwilę z mieczem w ręku, z bosymi stopami w rzadkim
błocie, i zastanawiał się nad sytuacją. Po chwili wzruszył ramionami i podążył
za starcem.
ROZDZIAŁ 3
Deszcz zaczął padać po północy, jak ocenił Valder, chociaż chmury zakryły
księżyce i trudno było ocenić czas. Na godzinę czy dwie przed świtem deszcz
zrzednął i zmienił się w poranną mgłę. Kiedy promienie słońca zdołały przebić
się przez listowie drzew na południowym wschodzie i rozlać na mokradłach, Valder
był przemoczony i niewyspany. Najgorsze, że był straszliwie spragniony i
wściekle głodny; nie wiedział, czy to z powodu chluśnięcia wody z bagien, czy
strumieni krwi przy Krwawym Oszustwie. Coś jednak przełamało Zaklęcie
Wytrwałości. Krwawnik wciąż leżał bezpiecznie w sakiewce, ale post został
przerwany.
Mimo deszczu mag pozostał suchy, co Valder zauważył, kiedy światło poranka
ukazało siwe włosy starca - wciąż były rozczochrane, brudne i wysmarowane
fałszywą krwią, ale nie lepiły się do głowy. Uznał, że mag osiągnął ten godny
zazdrości stan, utrzymując jakoś urok awersji.
Starzec jednak nie wyglądał na zadowolonego. O pierwszym brzasku poderwał się i
zaczął przeszukiwać odpadki w kraterze, gdzie kiedyś stał jego dom. Na wszystkie
strony chlapał nierzeczywistą posoką.
Nie wyglądało, żeby rzucał jakieś zaklęcie, ale Valder nigdy nie czuł się pewnie
w kontaktach z obcymi magami dowolnego rodzaju; wiedział, że nie należy
przeszkadzać im w pracy. Poza tym w świetle dnia trwające jeszcze efekty
Oszustwa czyniły małego pustelnika niewypowiedzianie obrzydliwym.
Valder spędził noc między dwoma trawiastymi pagórkami, powyżej linii wody, ale
osłonięty od wiatru. Teraz usiadł na szczycie jednego z nich i obserwował
starca. Pustelnik usłyszał go i obejrzał się.
- A, jesteś, żołnierzu - powiedział. - Widziałeś coś do jedzenia?
- Nie - odparł Valder. - A ty?
- Też nie, a jestem głodny. Już od paru godzin burczy mi w brzuchu. Jak wiesz,
straciłem kolację.
- Wiem. Ja też jestem głodny i spragniony.
- Aha, zaklęcie się przełamało, tak? Nie powiem, że mi przykro, po tych
wszystkich kłopotach, jakie na mnie ściągnąłeś. Za drzewami płynie czysty
strumień - poinformował, wskazując mniej więcej na pomocny wschód. - Jeśli
znajdziesz coś, czym można nabrać wody, przynieś trochę. Sam możesz się napić na
miejscu, to mnie nie obchodzi. Rozejrzę się, czy nie złapię jakiegoś śniadania,
bo chyba nic nie zostało z mojej spiżarni. Możesz przy okazji przynieść trochę
drewna, żebym mógł ugotować to, co znajdę. Wszystko tu jest albo mokre, albo
spalone.
Valder skinął głową. Głos maga nie brzmiał przyjaźnie, lecz przynajmniej starzec
był skłonny do rozmowy.
- Zrobię, co będę mógł - obiecał.
- Dobrze. I daj mi swój miecz, muszę się mu przyjrzeć.
- Wciąż chcesz go jakoś zaczarować?
- Oczywiście. Jak inaczej zdołam się szybko ciebie pozbyć? Znalazłem tu parę
drobiazgów; poradzę sobie. Teraz daj mi broń i poszukaj czegoś, co nie
przecieka.
Valder wzruszył ramionami. Przekroczył rozsadzone resztki chaty, w których
grzebał mag, i wręczył mu swój miecz razem z pochwą. W końcu, tłumaczył sobie,
nie będzie mu potrzebny, kiedy pójdzie po wodę, a przydadzą się za to obie ręce.
Północerze odeszli, a z innymi zagrożeniami poradzi sobie, albo uciekając, albo
sztyletem.
Starzec przyjął broń i obejrzał pobieżnie, oceniając mało ozdobne lecz
praktyczne wykonanie, gardę, proste ostrze bez żadnych ornamentów. Skinął głową.
- Nada się doskonale. Przynieś wodę. Valder, bez słowa, zaczął szukać pojemnika.
Przy pierwszym obejściu krateru nie znalazł niczego odpowiedniego, ale gdy
rozejrzał się po zboczach, zauważył górną połowę bardzo dużego szklanego słoja.
Pokrywka wciąż była mocno przykręcona. Valder miał nadzieję, że to wystarczy.
Uważając na ostre krawędzie, chwycił pod pachę naczynie i ruszył w kierunku,
który wskazał mu starzec.
Jednak w przeciwieństwie do maga żołnierz nie przeżył długich lat na bagnie i
nie poznał wszystkich jego zakamarków. Musiał brnąć przez błotniste rowy,
wspinać się na sypkie wydmy, przekraczać morskie zatoczki, przeciskać przez
trzciny i wysokie trawy. Bose stopy pokryły się zadrapaniami i skaleczeniami, a
przemoczone skarpety rozpadały się w strzępy.
W końcu zrezygnował z trasy na wprost i skręcił ku najbliższemu skrawkowi
suchego lądu. Potem ruszył na północ pod gałęziami sosen, wzdłuż brzegu bagna.
Wreszcie trafił na strumień i uznał, że to ten, o którym mówił pustelnik.
Woda była czysta, ale słonawa, ruszył więc w Gorę, przeklinając maga.
Mniej więcej pięćdziesiąt sążni od miejsca, gdzie pierwszy raz spróbował wody,
strumień spływał przez kamienie, rozlewając się szeroko z jednego jeziorka do
drugiego wzdłuż wąskiej kamiennej ścieżki po zboczu wzniesienia. Woda w górnym
jeziorku była świeża, słodka i zimna. Valder położył się na brzuchu i pił
łapczywie.
Kiedy uniósł głowę, na moment zaszokował go widok krwi spływającej strumieniem.
Potem przypomniał sobie Oszustwo. Wybuchnął śmiechem.
Wypłukał słój, napełnił go i z ulgą stwierdził, że mieści rozsądną ilość wody.
Zostawił naczynie na brzegu, a potem rozejrzał się za drewnem.
Wiedział, że świeża sosna dymi i trzaska. Każde drzewo, póki było zielone, nie
paliło się zbyt dobrze, ale sosna wyjątkowo nie nadawała się na ognisko.
Rozejrzał się, w nadziei że znajdzie coś lepszego.
Odkrył złamany konar, kiedyś może czubek drzewa, lecz teraz jedynie wyschnięty i
pokrzywiony kawał drewna, długi na wzrost Valdera i gruby jak przedramię.
Połamany, z kupką drobnych gałązek, powinien się nadać.
Zebrał do sakwy gałązki i suche igły na rozpałkę, potem chwycił połówkę słoja, w
drugą rękę wziął konar i ruszył z powrotem.
Teraz droga okazała się o wiele trudniejsza. Chociaż znał już teren, musiał
pokonać dodatkowe problemy w postaci ciągniętego drewna i odwróconego słoja z
wodą. Starał się też, by drewno, i tak wilgotne po porannym deszczu, nie zamokło
jeszcze bardziej. To ostatnie okazało się na bagnie prawie niemożliwe. Zdołał
jednak dotrzeć do krateru, mocząc tylko jeden koniec konaru. W zaimprowizowanym
pojemniku zostało już niewiele wody.
Starzec nie od razu zauważył jego powrót. Pochylony nad mieczem, czubkiem palca
wypisywał w powietrzu o cal nad klingą lśniące błękitne runy. Valder spostrzegł,
że fałszywe rany maga powoli znikają, a na twarz powróciły rumieńce. Rzucił
konar na ziemię, postawił obok naczynie, po czym się rozejrzał.
Pustelnik zaprowadził coś w rodzaju porządku i zmienił krater z miejsca
zniszczenia w obóz wśród ruin. W pobliżu leżał stos krabów; Valder domyślił się,
że będą śniadaniem, choć nie miał pojęcia, jak ktokolwiek mógł znaleźć ich tak
wiele i tak szybko w tych wodach. Wokół siebie starzec ułożył rozmaite elementy
swoich tajemniczych materiałów: fragment czaszki, małe błyszczące kamienie,
odpryski jakichś minerałów i pięć ogarków świec. Valdera zdumiał fakt, że świece
przetrwały piekło ostatniej nocy.
Przez długą chwilę zastanawiał się, czy powinien znaleźć sobie jakieś zajęcie.
Wreszcie jednak mag uniósł głowę.
- Przyrządź kraby, dobrze? - powiedział. - Ugotuj, jeśli uważasz, że to naczynie
utrzyma wodę.
Valder spojrzał na kraby, potem na pęknięty słój i znowu na maga.
- Myślałem, że byłeś spragniony - zauważył.
- Nie. Jestem głodny. To ty byłeś spragniony. Gotuj kraby. Poirytowany Valder
zgarnął cztery kraby do słoja i zaczął rozpalać ognisko. Bez kłopotu połamał
drewno na odpowiednie kawałki i ułożył nad igłami. Odkrył jednak, że gałązki są
wciąż wilgotne po deszczu, choć wybierał najsuchsze, jakie znalazł przyklęknął,
powstrzymując przekleństwa, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś, co pozwoli
demonom przeszkodzić w zaklęciu maga, i raz za razem bez skutku krzesał iskry.
Po kilku minutach przysiadł na piętach i zauważył, że starzec stoi obok niego.
Mag bez słowa wyciągnął palec, który zapłonął na czubku jak świeca z paznokciem
zamiast knota - tak jak zeszłej nocy, gdy zapalał lampę. Wsunął palec w stosik
igieł, a te zapłonęły natychmiast. Zgasił płomyk, chowając palec w pięści, a
drugą ręką posypał płomienie żółtym proszkiem. Wymówił jakieś obce słowo. Ogień
z nagłym hukiem ogarnął całe drewno i słój. Po sekundzie gałązki płonęły już
równym płomieniem, a po chwili woda zaczęła parować.
- Zawołaj mnie, kiedy będą gotowe - polecił starzec i wrócił do miecza.
Valder obserwował go; sam siebie próbował przekonać, że mag nie jest
przyzwyczajony do kontaktów z ludźmi i nie ma pojęcia, jak irytujące jest jego
zachowanie. Kiedy starzec usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok miecza i rozpoczął
kolejny ciąg tajemniczych gestów, Valder odwrócił się do swojego
zaimprowizowanego garnka i zaczął sztyletem nakłuwać kraby - o wiele
gwałtowniej, niż wymagała tego sztuka kulinarna.
Próbował zmusić się do zachowania spokoju. Uciekł imperialnemu patrolowi, a
właściwie to ten stary dureń ocalił mu życie swoimi zaklęciami. Mag powiedział,
gdzie znaleźć wodę, zatroszczył się o żywność, rozpalił ogień, kiedy Valder nie
potrafił. Nie było żadnych powodów do irytacji oprócz całkowitego lekceważenia
przez starca zwykłych zasad dobrego wychowania. Valder zawsze miał szacunek dla
takich drobnych uprzejmości; wiele razy je wykorzystywał, by zażegnać bójki w
koszarach. Zastanawiał się, czy dwa miesiące samotności w lesie i cztery dni
rozpaczliwej ucieczki mogły tak wpłynąć na jego zachowanie, by usprawiedliwił
nieuprzejmość pustelnika.
Kiedy kraby nadawały się do jedzenia, był już spokojny. Ciepło ognia przepędziło
z jego włosów i ubrania wilgoć deszczu, mgły i bagna, a lepsze samopoczucie
fizyczne wpłynęło na poprawę nastroju.
- Magu! - zawołał. - Śniadanie gotowe!
Przez kilka sekund jedyną odpowiedzią było bulgotanie wody w pękniętym słoju i
trzaskanie płonących gałązek. Wreszcie mag przerwał tajemnicze gesty.
- Trzymaj je na ogniu, dobrze? - odparł. - Nie mogę teraz odejść...
- Jak chcesz.
Valder wzruszył ramionami. Nożem wyłowił kraba i usiadł, żeby go zjeść.
Zjadł trzy z czterech - jak można się spodziewać tak daleko na północy, żaden
nie był zbyt duży. Wrzucił trzy następne, oparł się plecami o wzgórek i siedząc
wygodnie, obserwował starca.
Ogarki paliły się, a dym wił nienaturalnie, tworząc coś, co przypominało
poszarpaną, zawieszoną w powietrzu koronkę. Miecz stał pionowo, bez podparcia, w
samym środku kręgu. Żołnierz nie miał wątpliwości, że mag robi coś z jego
bronią, jednak nie miał pojęcia co.
Głosem zaskakująco potężnym, jak na tak niskie, wychudłe ciało, starzec rzucił
pojedyncze słowo, którego Valder nie zrozumiał. Miecz i dym znieruchomiały w
powietrzu. Mag wstał, rozłożył ramiona, obszedł bokiem kolumnę zestalonego dymu,
potem odwrócił się i podszedł do ogniska.
- Pożyczę sobie twój nóż, żołnierzu. Wszystkie moje straciłem albo są w użyciu.
- Skinął ręką i Valder po raz pierwszy zauważył, że pod mieczem stoi na ostrzu
sztylet maga, który wiruje i lśni srebrzyście dużo mocniej, niżby to tłumaczył
blask słońca. Wzruszył ramionami i podał starcowi nóż.
Mag zjadł w milczeniu wszystkie cztery ugotowane kraby, łapczywie pochłaniając
mięso. Skończył i rzucił skorupy w mokradło.
- Magia wzmaga apetyt - wyjaśnił - a od dymu zaschło mi w gardle. Przynieś
więcej wody, żołnierzu, jeśli nie masz nic innego do roboty.
- Najpierw oddaj mi nóż - odparł Valder. Nie warto było wysilać się na dyskusję
czy uprzejmość wobec pustelnika.
Mag podał mu sztylet i Valder niechętnie ruszył do strumienia.
Przez resztę dnia na przemian siedział, nic nie robiąc, albo nosił wodę i
drewno, a raz trzy czarne sosnowe szyszki, których mag potrzebował do swych
zaklęć. Odkrył, że czarne sosnowe szyszki są rzadko spotykane - większość była
brązowa albo szara. Wreszcie znalazł samotne niebieskawe drzewo, gdzie rosły
pożądane obiekty.
Słońce sunęło przez pochmurne niebo i opadało ku morzu, a mag wciąż rzucał swe
zaklęcia. Ogniste rany i splatający się dym były tylko dwoma z wielu dziwacznych
efektów, które zaobserwował Valder. Coraz częściej zastanawiał się, co właściwie
starzec wyczynia z jego mieczem.
Dobrze po zachodzie słońca zdrzemnął się wreszcie przy ogniu, podczas gdy mag
rył w ziemi ogniste czerwone linie, używając przy tym jakiegoś złotego
przedmiotu. Obraz ten wydał się Valderowi dziwnie odpychający.
Obudził go głośny plusk i krzyk. Ocknął się i odruchowo sięgnął po miecz,
którego nie było. Rozejrzał się przestraszony.
Ognisko prawie wygasło, zniknął też magiczny blask. Nie było run w powietrzu,
linii na ziemi ani magicznych ostrzy. Dopiero po chwili zdołał rozpoznać
rozmazany kształt w mroku.
Mag zbliżał się, niosąc oburącz wsunięty do pochwy miecz.
- Masz, żołnierzu - rzekł, podając mu broń. - Weź swój piekielny miecz i wynoś
się stąd!
- Co? - Zaraz po przebudzeniu Valder nie był w najlepszej formie. Spojrzał tępo
na całkiem zwyczajną pochwę i rękojeść.
- Mówię, że skończyłem z twoim mieczem. Są na nim wszystkie zaklęcia, jakie
mogłem rzucić w tych okolicznościach. Jeżeli nie doprowadzi cię bezpiecznie do
domu, to w żaden inny sposób nie mogę ci pomóc. Weź go i idź. I nie wyciągaj,
póki nie znikniesz za horyzontem.
Wciąż oszołomiony Valder przyjął miecz, przyglądał mu się chwilę, a potem
zawiesił w zwykłym miejscu na pasie. O ile mógł dostrzec w słabym blasku żaru,
miecz wyglądał całkiem tak jak wtedy, kiedy Valder tu przybył. Gdy przypiął go
do pasa, sięgnął do rękojeści, by sprawdzić, czy lekko wychodzi z pochwy -
żołnierz musi czasem szybko dobywać broni.
- Nie, powiedziałem! - warknął mag, a koścista dłoń chwyciła go za przegub.
Patrząc na tę dłoń, Valder odruchowo zarejestrował zniknięcie ostatnich śladów
Krwawego Oszustwa. - Nie wolno go tutaj wyciągać! To niebezpieczne! Nie wyjmuj
miecza, dopóki nie będzie ci potrzebny, a nie będzie, póki się stąd nie
oddalisz.
- Jak chcesz - mruknął Valder i zdjął dłoń z rękojeści.
Mag uspokoił się.
- Tak już lepiej. Aha... Nadałem mu imię.
- Co? - Żołnierz wciąż był zbyt senny, by nadążyć za zmianą tematu.
- Dałem klindze imię. Teraz nazywa się Wirikidor.
- Wirikidor? Co to za unię, Wirikidor?
- Pradawne imię, żołnierzu. Pochodzi z języka tak starożytnego, że nawet jego
nazwa została zapomniana, i nie ma już śladu po ludziach, którzy nim mówili.
Oznacza "zabójcę wojowników". Było częścią zaklęcia, jakie rzuciłem, więc teraz
tak brzmi jego imię.
Valder zerknął w dół i z trudem powstrzymał odruch, by znów chwycić za rękojeść.
- Nie lubię nazywania mieczy. Inni tak robią, ale jakoś nigdy im to nie pomaga.
- Nie powiedziałem, że to ci w czymś pomoże, ale imię tego miecza brzmi teraz
Wirikidor. Pomyślałem więc, że powinieneś o tym wiedzieć, skoro będzie należał
do ciebie. To znaczy: powinien należeć. Jest na nim uśpione zaklęcie, wariant
Zaklęcia Prawdziwej Własności. Ktokolwiek dobędzie go pierwszy, stanie się
właścicielem do końca swoich dni. Dopilnuj, żebyś to był ty, żołnierzu, a klinga
będzie cię chronić.
- Jak będzie mnie chronić?
- Cóż... tego jeszcze nie jestem pewien.
- Będzie mnie chronić, jeśli jej dobędę, ale nie wolno mi dobyć klingi, dopóki
nie oddalę się stąd na kilka mil.
- Zgadza się.
- A co ma mnie chronić do tego czasu? Mag spojrzał na niego gniewnie.
- Twoje wrodzone umiejętności, oczywiście. Tyle że będziesz nieuzbrojony,
prawda? Musimy więc mieć nadzieję, że ochrona nie będzie ci potrzebna.
Valder był coraz bardziej rozbudzony i przytomny, dostatecznie, żeby uznać, że
kłótnia z magiem może nie być zbyt rozsądnym posunięciem. - Zapytał jednak:
- Wszystko, co możesz mi o nim powiedzieć, to tylko to, że będzie mnie chronił?
- To wszystko, co mam zamiar ci powiedzieć, durniu! A teraz bierz swój miecz i
wynoś się stąd.
Valder rozejrzał się w ciemności; blask żaru sięgał na sążeń czy dwa od ogniska,
a gęste chmury skrywały księżyc i gwiazdy. Nie dostrzegł śladów słońca ani na
wschodzie, ani na zachodzie.
- Która godzina? - zapytał.
- Skąd mogę wiedzieć? Skończyłem zaklęcie dokładnie o północy, przynajmniej tak
zamierzałem. Ale kłócisz się tu ze mną dość długo, żebym stracił rachubę, która
jest godzina. Po północy, ale jeszcze przed świtem.
- Ja też nie wiem, starcze - rzekł Valder - ale nie ruszę się stąd do świtu.
Zaczarowany miecz niewiele mi pomoże, jeśli potknę się i utonę w tym cuchnącym
bagnie.
Mag przyglądał mu się gniewnie przez chwilę, wreszcie kiwnął głową.
- Jak chcesz - burknął, odwrócił się i odszedł.
Valder obserwował jego znikające w mroku plecy i myślał, jak absurdalnie wygląda
w złości tak drobny człowieczek. Potem usiadł i przyjrzał się znajomej pochwie u
pasa. Nie dostrzegł żadnych różnic, a przecież mag pracował nad nią przez cały
dzień i połowę nocy, z pewnością wykorzystując prawdziwą magię. Pragnienie, by
wyjąć miecz i sprawdzić, czy klinga się zmieniła, było niezwykle silne. Valder
żywił jednak szacunek dla wszelkiego typu magii. Jeśli starzec stwierdził, że to
niebezpieczne, pewnie było niebezpieczne. Może na przykład w powietrzu pozostało
dość rozproszonej magii, by wywołać reakcję z zaklęciem na mieczu?
A może, zastanowił się nagle, mag postanowił odpłacić mu za zniszczenie domu i
raz dobyty miecz dokona straszliwej zemsty, której starzec woli nie oglądać?
Valder odpędził tę myśl. Nie miał właściwie wyboru - musiał ufać pustelnikowi.
Oparł się o wzgórek i szybko zasnął.
ROZDZIAŁ 4
Zbudził się ze sztywnymi obolałymi nogami. Wyprostował je powoli, potem ugiął
znowu, by trochę rozruszać. Gdy uznał, że ustoi, podniósł się i rozejrzał
dookoła.
Słońce, co odkrył ze zdziwieniem, stało już wysoko na niebie; nie miał zamiaru
spać tak długo. Nie zauważył ani śladu pustelnika.
Wytłumaczył sobie, że mag odszedł po wodę lub jedzenie. Postanowił poczekać, aż
wróci, żeby się pożegnać przed drogą na południe. Następnym zmartwieniem było
śniadanie. Rozejrzał się odruchowo.
Garść niezjedzonych krabów zniknęła; podejrzewał, że posłużyły starcowi jako
śniadanie. Pęknięty słój zniknął także, co potwierdzało teorię, że mag poszedł
po wodę. Gdy jednak rozejrzał się dokładnie, uświadomił sobie z wolna, że
zniknęło wszystko, co mogło nadawać się do użytku. Nic nie pozostało j w miejscu
chatki - tylko popiół i strzaskane szkło. Stosy ocalonych magicznych materiałów
zniknęły wraz z ich właścicielem.
Przekonał się, że miecz wciąż wisi bezpiecznie w pochwie j u pasa, i przyjął to
z ulgą.
Nie mógł sobie wyobrazić, jak starzec uprzątnął wszystko tak dokładnie ani gdzie
się oddalił z rzeczami. Zdziwiony, podszedł na brzeg krateru. Skrzywił się,
kiedy odłamki szkła pokłuły mu stopy.
Pośrodku krateru wyryto runy - czarne na białym tle. Nie były magiczne,
przekazywały tylko wiadomość w zwykłym piśmie Ethsharu.
"Znalazłem nowe miejsce", informowały. "Nie wracam. Powodzenia".
Brakowało podpisu, ale też w tych okolicznościach nie był potrzebny. Valder
przyjrzał się słowom, potem wzruszył ramionami - Możliwe, że mag ukrył się
gdzieś w pobliżu i wróci, gdy tylko Valder odejdzie; jeśli nawet, to już nie
jego sprawa. Najwidoczniej pustelnik wolał się rozstać bez dalszych rozmów, a
Valder nie widział powodu, by się temu przeciwstawiać. Raz jeszcze się rozejrzał
i ruszył przez bagno na południe.
Bez kłopotu dotarł do suchego lądu. W południe nie widział już ani nie czuł
słonych mokradeł, choć lekki zapach morza wciąż był wyczuwamy w podmuchach z
zachodu. Chciał jak najszybciej wrócić do swych towarzyszy i wydostać się z
pustkowia, lecz przystanął, gdy słońce sięgnęło zenitu. Potem usiadł gwałtownie
na porośniętej mchem kłodzie.
Poranione stopy nie mogły nieść go dalej bez odpoczynku; powodem nie był
dzisiejszy marsz - dwu-, może trzygodzinny, ale raczej wczorajsze wypadki i brak
butów. Nie tracił czasu, by zdobyć coś, co zastąpiłoby obuwie spalone na popiół
w chacie, lecz bez niego inaczej rozkładał się ciężar ciała, wzrastał nacisk na
części stopy, które nie były do tego przyzwyczajone.
Nie był pewien, jakie zastępcze obuwie może znaleźć; nigdy dotąd nie stracił
butów na patrolu. Nigdy nie słyszał o takim problemie - ani na szkoleniach, ani
podczas rozmów w koszarach. Kiedy para butów rozpadała się, była zastępowana
kolejną. O ile pamiętał, tego jednego nigdy w wojsku nie brakowało.
Skarpety, które wciąż miał na nogach, zużyły się zupełnie, na podeszwach zostało
tylko kilka nici; zdjął je z nóg i wyrzucił.
Jakby bolące stopy nie dokuczały dostatecznie, odczuwał też ostry głód. Po
drodze napotkał dość strumieni, żeby gasić pragnienie, ale nie mógł przecież
jeść sosnowych szyszek, a jedyną zwierzyną, jaką spotkał, była wiewiórka i nie
wpadł na pomysł, by ją ścigać.
Rozejrzał się po pustym lesie. Promienie słońca rzucały jasne plamy na poszycie
z sosnowych igieł. Nie miał jedzenia - wyszedł przecież tylko na dwudniowy
zwiad, wyposażony w Zaklęcie Wytrwałości. Kto mógł przewidzieć, że będzie
potrzebował żywności? Dwa miesiące przetrwał bez jedzenia dzięki magii
krwawnika, ale czar został złamany.
Nie miał też żadnych narzędzi, żeby zdobyć żywność. Posiadał pas, procę, nóż i
zaczarowany miecz, ale nic więcej. Miał także schowaną sztukę srebra, nie tyle
na szczęście, ale raczej dlatego, że nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, a
nawet jedna moneta wystarczy czasem, żeby przekupić chłopa - chociaż akurat w
pomocnych lasach niewielu ich mieszkało. Zdołał zachować krzemień i krzesiwo,
wciąż miał tunikę i pancerz, lecz hełm zgubił już dawno. W sakiewce bezpiecznie
spoczywał krwawnik, chwilowo bezużyteczny, dopóki Valder nie znajdzie maga,
który odnowi zaklęcie.
Zastanawiał się, czy pustelnik mógłby rzucić Zaklęcie Wytrwałości. Był zły na
siebie, że nie spytał, gdy miał okazję. Teraz, nawet gdyby wrócił, pewnie nie
odszukałby starca.
Oczywiście możliwe, że mag i tak nie mógłby mu pomóc. Valder wiedział, że
rzucanie zaklęcia wymaga jakiegoś tajemniczego proszku czy może dwóch, a zapasy
pustelnika spłonęły i niełatwo będzie je uzupełnić.
Przemyślał dokładnie, czym dysponuje, i uznał, że do zdobycia żywności najlepsza
będzie proca. Musi tylko znaleźć parę kamyków, a przynajmniej kawałków drewna
jako amunicji, no i zwierzę, które mógłby upolować.
Miecz był za duży i zbyt ciężki, by użyć go przeciwko wiewiórce. Valder w
zadumie przyjrzał się rękojeści u pasa. Może zdarzy się coś większego od
wiewiórki...
Rękojeść wyglądała tak jak zawsze: prosta, funkcjonalna i dość brzydka; szary
metal bez ornamentów i zdobień, zmiękczona od potu skóra uchwytu, przewiązana
zmatowiałymi mosiężnymi drutami. Nie było w niej nic eleganckiego, nic
przyciągającego wzrok. Nagle zastanowił się, czy mag w ogóle cokolwiek zrobił z
mieczem. Wiedział przecież, że istnieją zaklęcia, które nie mają żadnego
działania, jedynie wyglądają niezwykle magicznie - a przecież starzec nie miał
praktycznie żadnych odczynników. Może w swym gniewie, zrozumiałym po stracie
domu, oszukał nieproszonego gościa sztuczkami i iluzjami. To by wyjaśniało,
dlaczego zakazał dobywania miecza, póki sam nie zniknie; użycie broni wykazałoby
pewnie, że nie ma żadnego czaru.
A to, pomyślał Valder, byłoby dalszym ciągiem pecha. Pełen podejrzeń, wyjął
miecz z pochwy.
Ostrze wysunęło się gładko i błysnęło w słońcu, ale nie jaśniej, niż mógłby się
spodziewać. Nie zauważył żadnego nienaturalnego lśnienia, żadnych srebrzystych
iskier, a jedynie zwykły blask dobrze utrzymanej stali. Wysunął miecz do końca,
machnął kilka razy, wstał nawet i wykonał szybką, trochę niezręczną zasłonę i
ripostę przeciwko niewidzialnemu wrogowi. Nie dostrzegł śladów działania magii.
Klinga wyglądała i zachowywała się tak jak zawsze.
Opuścił miecz i nieco rozczarowany spojrzał wzdłuż ostrza. Nie był właściwie
zły, w końcu starzec mu nie ufał i chciał się pozbyć kłopotu. Możliwe też, że
wcale nie był tak wielkim magiem, za jakiego chciał uchodzić, choć z pewnością
dobrze radził sobie z drobnymi zaklęciami, takimi jak Krwawe Oszustwo czy
Ognisty Palec.
Przyjemnie byłoby mieć magiczną broń. Dodałaby mu odwagi. Nie ocaliłaby go przed
głodem, ale i tak by się cieszył.
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wrócić na północ i nie odszukać maga, lecz
zaraz zrezygnował. Pustelnik zniknął, nie warto go śledzić, a jeśli nawet by go
znalazł, to co by zrobił? Tak samo jak on, starzec miał własne kłopoty. Nie
warto było łączyć obu zestawów.
Myśl o powrocie na północ przypomniała Valderowi, że wciąż jest niedaleko
słonych mokradeł, a zatem wciąż blisko morza. Sosnowe lasy nie dostarczą mu
żywności, ale ocean owszem. Nawet jeśli nie znajdzie krabów, małży czy ostryg,
jeśli nie złapie żadnej ryby czy czegoś innego, zawsze może jeść wodorosty. A
więc zamiast na północ skieruje się na zachód i ruszy dalej brzegiem. Droga
będzie kręta, będzie okrążać każdą zatoczkę, ale przynajmniej oszczędzi mu lęku,
głodu i strachu przed zabłądzeniem.
Podjąwszy decyzję, spróbował włożyć miecz do pochwy.
Ostrze odsunęło się od otworu.
Przekonany, że ze zmęczenia źle wymierzył, spróbował znowu. I znowu czubek
miecza nie wsunął się w pochwę, ale zjechał w bok.
Nadal nie zastanawiając się nad tym, choć lekko zirytowany, objął szczyt pochwy
lewą dłonią, by skierować ostrze do wnętrza tak, by nie mogło się odchylić.
Udało się w tym sensie, że klinga faktycznie nie odskoczyła, ale wciąż nie mógł
jej wcisnąć; zamiast się odsunąć, po prostu znieruchomiała.
Naciskał coraz mocniej, aż użył całej swojej siły; cokolwiek jednak trzymało
miecz, nie poddawało się.
Początkowa irytacja szybko ustąpiła miejsca zdumieniu. Rozpiął pas i ustawił
pochwę przed sobą, aby przyjrzeć się jej dokładnie. Nie zauważył nic dziwnego,
nic odbiegającego od normy. Ogarnęło go nagłe podniecenie. A jednak mag nie
skłamał!
Usiadł ostrożnie i bardzo powoli, bardzo starannie przysunął miecz do pochwy.
Ostrze zachowywało się zwyczajnie, jak dowolny nieożywiony obiekt - do chwili
kiedy czubek zrównał się z otworem pochwy. Wtedy coś powstrzymywało ruch. Nie
miało znaczenia, czy ostrze było w samym środku otworu, czy z boku; po prostu
nie chciało się wsunąć.
Zafascynowany Valder odłożył miecz i wtedy odkrył, że nie może zdjąć dłoni z
rękojeści. Podniósł broń i przyjrzał się jej uważnie.
Nie dostrzegł żadnych różnic. Był to ten sam standardowy wojskowy miecz, który
nosił, odkąd został zwiadowcą. Mógł otworzyć dłoń i pomachać palcami, ale jak
się przekonał, nie był w stanie całkowicie odsunąć ręki od głowicy. Coś
magicznie wiązało je ze sobą. Podniósł rękę dłonią w dół, z wyprostowanymi
palcami, a miecz przylgnął do środka dłoni jak przyklejony.
Ale nie był przyklejony; Valder zacisnął palce na uchwycie i znowu je
wyprostował. Tym razem miecz zwisał z samych czubków.
Nie czuł żadnego bólu; po prostu miecz nie chciał odsunąć się od dłoni. Na
próbę, kiedy zwisał mu z dwóch palców, chwycił go lewą ręką i pociągnął.
Miecz odsunął się bez oporu, ale teraz przylgnął do lewej dłoni, tak jak
poprzednio do prawej przerzucił go kilka razy, a potem spróbował czegoś innego.
Kiedy miecz dotykał końców palców, Valder oparł czubek o drzewo, zaparł się
nogami i pchnął.
Dłoń oderwała się od rękojeści. Obie ręce miał teraz wolne, ale miecz przylgnął
do podeszwy prawej stopy.
Popatrzył na broń, niepewny, czy powinien się roześmiać, czy wrzeszczeć.
Zwyciężył śmiech; Valder uśmiechnął się szeroko i zachichotał. Przyklejony do
stopy miecz wyglądał po prostu głupio.
Wypróbował jeszcze kilka możliwości i odkrył, że miecz musi wprawdzie zachować
kontakt z jakąś częścią jego ciała, lecz nie jest specjalnie ważne z jaką. Mógł
zwisać z nosa, gdyby Valder miał na to ochotę, choć wtedy kołysał się w stronę
prawej ręki, jakby ją wolał i próbował do niej wrócić. Nie miało też znaczenia,
jaka część miecza go dotykała: rękojeść, klinga czy garda.
Zmęczony w końcu tą zabawą zostawił miecz pod stopą i zajął się pochwą.
Eksperyment wykazał, że sztylet wsuwa się w nią bez żadnych kłopotów; sosnowe
igły można do niej wrzucić i wytrząsnąć z powrotem. Najwyraźniej to miecz był
winien, nie pochwa.
Przekonał się o tym ostatecznie, próbując wcisnąć na klingę miecza pochwę
sztyletu; nie udało się, tak samo jak z pochwą miecza.
Próba owinięcia broni w kilt przekonała go, że klinga nie pozwala się zasłonić.
Materiał zsuwał się, unikając kontaktu z metalem. Wprawdzie Valder potrafił
przycisnąć parę cali tkaniny do ostrza, ale coś nie pozwalało jej na nim
utrzymać. Miecz nie dawał się schować i tyle.
To niezwykłe zachowanie miecza było tak intrygujące, że Valder ponad godzinę
spędził na dalszych z nim zabawach. Eksperymentował, ignorując burczenie w
brzuchu. Teraz już nie wątpił, że stary pustelnik rzucił jakieś zaklęcie, lecz
wciąż nie wiedział, jak ono działa. Próbował wszystkiego, co mu przyszło do
głowy, nie ryzykując tylko ataków na drzewa i kamienie, żeby nie złamać klingi.
Ale żadna z prób nie ujawniła jakiejś pożytecznej cechy miecza. Jedynymi znakami
magicznego działania była niemożność zakrycia ostrza i konieczność utrzymania
kontaktu z właścicielem. To ostatnie, pomyślał Valder, może się okazać
użyteczne. Nie musi się już martwić, że w bitwie zostanie rozbrojony. Z drugiej
strony trudno byłoby mu się poddać, gdyby zaszła taka potrzeba. Ogólnie wątpił,
czy te dwie magiczne cechy miecza wystarczą, żeby go ochronić, gdyby trafił na
kolejny wrogi patrol. Podejrzewał, że magia ma szersze działanie, jednak nie
potrafił określić jej natury.
Zaryzykował odważniejszy eksperyment: kalecząc na ostrzu mały palec lewej ręki,
przekonał się, że miecz nie chroni go przed ranami, że jest wyjątkowo ostry, ale
nie niepowstrzymany, gdyż nie stracił palca, i że nie zmienia swego zachowania
po skosztowaniu krwi. Zachowywał się dokładnie tak jak zwyczajny miecz,
przynajmniej jeśli chodzi o ostrze - tyle że większość nie jest aż tak ostra.
Ponieważ to Valder był właścicielem, więc oczywiście jego krew i palec mogą nie
wywoływać takich samych reakcji miecza, jak cudze.
Nie potrafił wymyślić już dalszych eksperymentów. Wstał i ruszył przed siebie,
tym razem kierując się na zachód, ku oceanowi. Miecz zwisał mu z ręki.
Kiedy dotarł na skalisty brzeg, słońce opadało już ku falom, malując szeroki
złoty pas od ziemi po horyzont. Głód ściskał żołądek Valdera, który zapomniał
się na chwilę i raz jeszcze bezskutecznie próbował wsunąć miecz do pochwy, by
łatwiej wejść między skały i poszukać czegoś do jedzenia. Reakcja broni
przypomniała mu o zaklęciu. W zadumie popatrzył na klingę, zastanawiając się,
czy może mu pomóc w zdobyciu żywności.
Nie zdołał wymyślić żadnej metody wykorzystania dziwactw miecza, więc zdecydował
się na drobny eksperyment. Zamieszał ostrzem w kałuży wody - bez skutku, choć z
zaciekawieniem zauważył, że wyjęty z wody miecz był zupełnie suchy. Metal
całkowicie pozbył się wody, czego nie potrafiła zwykła stal. Oznaczało to, że
pewnie Valder nie musi się martwić o rdzę.
Dalsze doświadczenie wyjawiło, że miecz nie jest idealnym narzędziem do
wykopywania małży, ale działa; że piasek nie brudzi ostrza; wykopywanie kamienia
nie tępi ani nie krzywi klingi - Valder nie wątpił już, że miecz ma specyficzne
cechy. Nie był jednak całkiem przekonany, czy te właściwości pomogą mu wrócić
bezpiecznie do domu.
Na kolację zjadł podgrzane na kamieniach małże i zaczął myśleć, co począć dalej.
Mało wiedział o mieczu.
- Wirikidorze! - zawołał, ale nic się nie stało. Rękojeść wciąż lgnęła mu do
ręki, jak wtedy, gdy wyjął miecz z pochwy.
- Hej, Wirikidorze! - krzyknął głośniej, unosząc broń. Nic się nie stało.
- Wirikidorze, zabierz mnie do domu! - rozkazał.
Znów nic się nie stało. Miecz błyszczał lekko w ostatnich promieniach słońca,
które opadło już do horyzontu.
- Wirikidorze, zdobądź mi jedzenie! - Małże nie wypełniły mu żołądka.
Nic się nie stało.
- Niech cię licho, Wirikidorze! Zrób coś!
Miecz nic nie zrobił; a wokół tylko pogłębił się mrok.
Myśląc, że może właściwości miecza związane są ze słońcem, Valder spróbował go
odłożyć. Rękojeść nie opuściła dłoni.
Przyszło mu do głowy, że może jest skazany na trzymanie miecza w dłoni przez
resztę życia, co nie wyglądało zachęcająco. Oczywiście znał wielu magów, więc z
pewnością znajdzie w końcu takiego, który potrafi odwrócić zaklęcie i uwolnić go
od dotyku rękojeści.
Mimo to, dopóki nie wróci do cywilizacji, będzie chyba skazany na swoją broń.
Zniechęcony, przestał bawić się mieczem i spróbował urządzić sobie biwak między
czarnymi skałami, powyżej linii przypływu.
ROZDZIAŁ 5
Przez jedenaście dni od pierwszego dobycia magicznego miecza Valder wędrował
wzdłuż brzegu, żywiąc się głównie małżami, krabami i od czasu do czasu jakąś
rybą. Wykonał na klindze wszystkie eksperymenty, jakie mu przyszły do głowy,
lecz bez specjalnych rezultatów. Ostrze pozostawało czyste i gładkie, rękojeść
nie odrywała się od dłoni, a on nie potrafił wsunąć miecza do pochwy. Stopy
bardzo mu stwardniały, miejsce pęcherzy zajęły odciski. Był już zmęczony
noszeniem nagiego miecza; na rękach także pojawiły się odciski.
Przez cały ten czas, przez wiele mil, które pokonał, nie zobaczył nawet śladu
innych ludzkich istot - ani półludzkich, jeśli już o to chodzi. Sądził, że
będzie musiał omijać północerskich strażników wybrzeża, ale nie - najwyraźniej
ci, których spotkał w drodze na północ, zostali wycofani. Widział tylko morze po
prawej stronie i puszczę po lewej. Brzeg, po którym kroczył, zmieniał się, od
piaszczystych plaż, poprzez nagie skały do stromych urwisk i z powrotem.
Szedł dalej na południe. Noce były coraz cieplejsze, a gwiazdy znajome. Sosnowe
lasy ustępowały innym drzewom, coraz więcej ptaków śpiewało w gałęziach albo
fruwało nad głową. Pojawiły się też zwierzęta, najczęściej małe: wiewiórki lub
króliki; raz zauważył jelenia, a kiedy indziej zdawało mu się, że widzi dzika.
Nie miał ze sobą łuku i strzał, a nie zamierzał stawać przed dzikiem z procą.
Dwa razy jednak, raczej dzięki uporowi i szczęściu niż umiejętnościom, dodał do
swej diety królika.
Wczesnym popołudniem dwunastego dnia podróży ścigał właśnie trzeci z takich
delikatesów i oddalił się na pięćdziesiąt sążni w głąb lądu, kiedy usłyszał
jakiś szelest w krzakach przed sobą. Szelest o wiele za głośny, aby wywołała go
niedoszła ofiara. Zamarł z procą zwisającą z prawej ręki i nagim mieczem w
lewej. Przy rękojeści ściskał kilka wygładzonych przez wodę kulistych kamyków.
Szelest przycichł, a po nim nastąpiły inne ciche odgłosy. Valder ocenił, że ich
źródło znajduje się gdzieś po prawej stronie, za gąszczem kwitnących krzewów.
Patrzył w skupieniu przez liście i kiedy szelest rozległ się znowu, rozpoznał
kształt czegoś poruszającego się w krzakach, czegoś wielkością i kształtem
przypominającego człowieka.
Po raz pierwszy od wielu dni przypomniał sobie, że znajduje się na terytorium
nieprzyjaciela. Poprawił procę i wsunął w nią kamień, gotów zakręcić i
zaatakować przy pierwszym ruchu.
Ktokolwiek czy cokolwiek kryło się w krzakach, chyba go nie zauważyło, gdyż
wcale nie ukradkowo sunęło w stronę morza.
Kiedy wynurzyło się z zasłony liści, Valder mógł się przyjrzeć dokładnie. Tak
jak się spodziewał, tajemnicza postać była północerzem, ale nie shatra czy
wojskowym czarownikiem albo inną śmiertelną groźbą, tylko całkiem zwyczajnym
młodym człowiekiem bez hełmu i żadnych ozdób czy insygniów na typowym mundurze i
ekwipunku.
Nie sprawiał wrażenia, że może być groźny. Stał niemal dokładnie plecami do
Ethsharyjczyka, nieświadomy zagrożenia. A jednak był wrogiem. Valder zawahał
się.
Północerz był o sto stóp od niego i oddalał się coraz bardziej. Valder nie
radził sobie z procą tak dobrze, by mieć pewność, że trafi, a co dopiero, że
powali przeciwnika. Gdyby chybił, odgłos upadającego kamienia prawie na pewno
zaalarmowałby żołnierza, który - jak większość północerzy - nosił na plecach
kuszę.
Valder nie miał ochoty stać się celem dla bełtu. Postanowił zaczekać, w nadziei
że młody człowiek nie zauważy go i odejdzie.
Wirikidor drżał lekko w dłoni, a rękojeść była cieplejsza niż zwykle. Po raz
pierwszy, odkąd zobaczył przeciwnika, Valder przypomniał sobie, że trzyma
magiczny miecz, a rzucone na broń zaklęcie powinno bezpiecznie zaprowadzić go do
domu. Zerknął na ostrze i bez namysłu poprawił uchwyt.
Jeden z kamieni do procy upadł na ziemie, z głośnym trzaskiem uderzając w
zapiaszczoną skałę.
Północerz znieruchomiał, a potem zaczął się powoli odwracać. Poruszał się
swobodnie i bez pośpiechu - najwyraźniej podejrzewał o wywołanie hałasu jakieś
małe zwierzę, nie wroga. Valder wiedział jednak, że północerz nie może go nie
dostrzec. Uniósł procę i zakręcił nią mocno.
Na widok Ethsharyjczyka północerz ze zdumieniem otworzył usta. Rozpoznawszy
procę, uchylił się szybko, upadł na kolana, a potem płasko na ziemię.
Niezgrabnie sięgnął po kuszę.
Valder wypuścił kamień, choć wiedział, że chybi. Pocisk przeleciał dwie stopy
nad głową przeciwnika i o stopę w bok.
Gdy tylko pocisk wyleciał z procy, Valder ukrył się za pobliskim dębem. Wsunął
procę za pas i przerzucił Wirikidora do prawej ręki, by był gotów do użytku.
Wrogi żołnierz nie podniósł alarmu, nie zawołał o pomoc, co oznaczało, że w
zasięgu głosu nie ma żadnych sprzymierzeńców. Valder na to liczył. Jeśli zdoła
dopaść go i zabić, będzie bezpieczny, przynajmniej chwilowo. Jeśli potrafi
rozbroić północerza i jakoś skłonić go do poddania, tym lepiej. Zakładając
oczywiście, że tamten znał choć podstawy ethsharyjskiego, gdyż Valder nie
potrafił wymówić ani słowa w języku Imperium. Nie był nawet pewien, czy wszyscy
północerze używają tej samej mowy.
Przeciwnik wyglądał na młodszego niż Valder; pewnie nie miał jeszcze dwudziestu
lat. Nie był chyba też szczególnie groźny, a gdyby byli tak samo uzbrojeni,
Valder poczułby się pewny zwycięstwa. Północerz miał jednak kuszę, a Valder swój
zaklęty miecz. Kusza jest bardzo skuteczną bronią, lecz wolno się ją ładuje.
Zaklęty miecz pozostawał niewiadomą.
- No cóż, Wirikidorze - mruknął Valder. - Co teraz robimy? Miecz nie zareagował,
choć wydawało się, że niezbyt pewnie spoczywa w dłoni, jakby walczył sam ze
sobą.
Valder ostrożnie wyjrzał zza drzewa. Północerz wciąż leżał na ziemi, ale zdążył
już wymierzyć kuszę. Kiedy zobaczył Valdera, pociągnął spust.
Ethsharyjczyk odskoczył i bełt przemknął ze świstem obok niego, znikając w
lesie. Wykorzystując okazję, jaką dała mu niecierpliwość przeciwnika, Valder
wyskoczył z ukrycia i biegiem ruszył ku niemu przez krzaki.
Północerz właśnie odkrywał, że niemożliwe jest załadowanie kuszy, gdy leży się
na brzuchu i nie ma jej o co oprzeć. Gdy spojrzał w Gorę, ujrzał biegnącego
Valdera. Przestraszony, odrzucił broń - na co liczył Valder - chwycił miecz i
przetoczył się na plecy.
Dzieliła ich odległość większa, niż się wydawało. Nim Valder go dopadł,
nieprzyjacielski żołnierz stał już na nogach z mieczem w ręku. Valder zwolnił
zatem i zatrzymał się kilka kroków od niego.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, a Wirikidor drżał i napierał na dłoń.
Ethsharyjczyk nie śpieszył się. Wolał odczekać chwilę, sprawdzić, do czego jest
zdolny przeciwnik, a dopiero potem przystąpić do walki. Młodość nie zawsze
oznacza brak doświadczenia, a ruchy północerza nie ustępowały szybkością jego
własnym. Valder był wyższy, miał dłuższe ramiona, był też pewien, że jest
sprytniejszy i bardziej zdeterminowany. Wolał jednak zachować ostrożność - nie
był wybitnym szermierzem. Północerz może być szybszy lub sprawniejszy. Albo
jedno i drugie.
Wróg przesunął się o krok. Valder obrócił się lekko w miejscu, stając do niego
przodem.
Północerz pochylił się. Valder ani drgnął. Północerz ciął mieczem. Choć Valder
nie zdawał sobie sprawy, że reaguje, Wirikidor poderwał się, odbił
nieprzyjacielskie ostrze w bok, przesunął się obok niego i w błyskawicznym
pchnięciu przeciął krtań przeciwnika.
Valder nie miał takich zamiarów. Obaj mężczyźni patrzyli w zdumieniu na lśniącą
stal, która ich połączyła. Północerz otworzył usta i zacharczał, potem trysnęła
krew.
Valder próbował cofnąć miecz; nic już nie musiał robić, rana była prawdopodobnie
śmiertelna. Przeciwnik był prawie chłopcem. Jeśli zachował jakieś szansę na
przeżycie, Valder nie chciał mu ich odbierać. Żołnierz, wyraźnie już niezdolny
do walki, opuścił miecz; krew lała mu się z ust. Po chwili rozluźnił palce i
wypuścił miecz na zasłaną płatkami kwiatów ziemie.
Jednak ostrze Wirikidora nie chciało się cofnąć. Zamiast tego miecz skręcił się
w dłoni Valdera, rozrywając przeciwnikowi szyję.
Valder przyglądał się klindze ze zgrozą. Jego ręka się nie poruszyła: miecz tak,
ale nie dłoń. Wirikidor zabił wroga z własnej woli.
Młody żołnierz Imperium zsunął się z ostrza i padł martwy na ziemię. Valder
drgnął i puścił magiczną broń. Wirikidor upadł kilka cali od twarzy zabitego.
Ethsharyjczyk patrzył, a jego zgroza ustępowała miejsca zdumieniu. Miecz wypadł
mu z ręki! Czyżby czar został złamany?
Podniósł go ostrożnie i znowu upuścił. Nie wyczuł żadnego oporu. Miecz
zachowywał się jak każdy inny kawałek nieożywionej stali.
Zdziwiony, podniósł go znowu i obejrzał uważnie. Ostrze było nie zmienione, tyle
że - inaczej niż woda - przylgnęła do niego krew ofiary. Wytarł klingę o rękaw
zabitego, a potem ostrożnie wsunął do pochwy u pasa.
Weszła gładko, nie stawiając żadnego oporu.
Przyjrzał się rękojeści. Czy zaklęcie było jednorazowe? Czy użycie miecza zużyło
czar? Mag powiedział, że "Wirikidor" oznacza "zabójcę wojowników". Cóż, zabił
kogoś, choć Valder nie był całkiem przekonany, czy północerz kwalifikował się
jako wojownik.
Zastanawiał się przez chwilę, potem wyjął miecz z pochwy i obejrzał go jeszcze
raz. Nie zauważył niczego nowego: zwykłe stalowe ostrze, jakie miał od zawsze.
Wzruszył ramionami i próbował wsunąć je na miejsce.
Klinga odsunęła się od otworu pochwy. Popatrzył na nią.
- Niech to licho - powiedział. - Niech demony porwą tego skretyniałego maga!
Wiedział, że nie warto dyskutować z Wirikidorem. Jeśli miecz nie chciał wejść do
pochwy, to schowanie go było niemożliwe.
Ogołocił ciało północerza z zapasów i innych użytecznych rzeczy, w tym z kuszy.
Bez wielkiej nadziei - biorąc pod uwagę wzrost przeciwnika - spróbował wciągnąć
na nogi jego buty. Tak jak się spodziewał, żadna część odzieży nie była tak
duża, żeby na niego pasowała.
Tłumaczył sobie, że przynajmniej dowiedział się czegoś
0 swojej magicznej osłonie. Przede wszystkim miecz był żądny krwi, po drugie,
krew najwyraźniej likwidowała częściowo działanie zaklęcia, ale tylko do czasu,
gdy trafił do pochwy i znowu został wyjęty.
Znieruchomiał nagle. Nie, pomyślał, to nie jest takie proste. Przecież skaleczył
się, żeby sprawdzić ostrze, i nie wywarło to żadnego efektu. To nie krew tak
działała, ale coś innego.
Słyszał legendy o magicznej broni, pochodzącej od demonów czy czarodziejów -
broni, która wysysa duszę ofiar. Czy to możliwe, żeby nosił taki miecz? Nie
słyszał jeszcze, aby mag umiał stworzyć coś takiego. Ale w końcu stary pustelnik
wykorzystywał zaklęcia własnego pomysłu.
Typowa wersja takich opowieści mówiła jednak, że ofiary ginęły zawsze z wyrazem
nieopisanej grozy na twarzach. Zerknął na twarz zabitego. Nie była spokojna,
jednak wyraz szoku i bólu nie odpowiadał opisowi tych, którym broń kradła duszę.
Nie, raczej nie dusza północerza nasyciła Wirikidora i pozwoliła, choć na
krótko, powrócić do pochwy. Być może krew właściciela nie działała, ale dowolna
inna - owszem. Pustelnik mówił przecież, że rzucił na miecz coś w rodzaju
Zaklęcia Własności.
Przypomniał sobie nieprzyjemne uczucie, gdy miecz sam poruszył się w ręku, jakby
postanowił rozciąć przeciwnikowi gardło. Nie, miecza nie zadowalała odrobina
krwi. Chciał odebrać życie. Nie duszę, być może, ale życie.
Nie była to przyjemna myśl. Wirikidor rzeczywiście może chronić, lecz Valdera
jakoś nie cieszyło posiadanie takiej broni. Przede wszystkim niewygodnie było
nosić wciąż nagi miecz. Obiecał sobie, że następnym razem, kiedy wsunie go do
pochwy, zostawi go tam, póki nie będzie potrzebny.
Odłożył na razie rozważania o naturze miecza. Kolejnym ważnym pytaniem było: co
robił tutaj żołnierz Imperium? Jego nonszalancja sugerowała, że nie spodziewał
się żadnych działaj) Ethsharyjczyków, w każdym razie nie w najbliższej okolicy
Valder zgadywał, co tamten robił w krzakach, przynajmniej po odgłosach - nawet
północerze muszą czasem opróżnić pęcherz. Ale skąd się tam wziął? O ile Valder
mógł ocenić, wciąż znaj. dowal się kilkanaście mil za północnymi liniami wroga,
chyba że siły Ethsharyjczyków dokonały udanego kontrataku.
Ta myśl dodawała mu odwagi, choć Valder nie był pewien, czy ma ona jakieś
podstawy. Rozejrzał się w nadziei, że wykryje ślady północerza.
Znalazł trop z zaskakującą łatwością. Żołnierz nie próbował się ukrywać, a
sądząc z tego, jak mocno wydeptana była ścieżka, korzystał z niej wielokrotnie.
Z Wirikidorem w ręku Valder podążył nią przez las na południowy zachód. Po paru
minutach dotarł na szczyt skalistego występu i odkrył niewielki obóz północerza.
Zadanie tamtego stało się jasne: umieszczono go tu, by obserwował brzeg,
wypatrując inwazji Ethsharyjczyków. Stanowisko na wzniesieniu gwarantowało mu
dobry widok na kilka mil plaży. Oczywiście nie spodziewał się ataku od strony
lądu. Obecność Ethsharyjczyka musiała być szokiem.
Valder zrozumiał, że wciąż może tylko zgadywać, jak daleko ma jeszcze do linii
wroga. Nie wiedział, jak dużą część wybrzeża przeciwnik uznał za wartą
pilnowania. Jego armia może być o milę stąd, albo o sto mil. Był tylko pewien,
że wojna wciąż się toczy, jak zawsze, gdyż inaczej nikt nie wystawiałby
wartowników na brzegu.
Pojawiło się kilka istotnych pytań. Kiedy miał się zjawić zmiennik żołnierza?
Jak daleko od siebie umieszczono posterunki? Czy warto przesunąć się w głąb
lądu, żeby ich uniknąć? Valder zerknął na Wirikidora. Jest chroniony, powiedział
sobie; może chodzić, gdzie ma ochotę. Strażnicy nie będą mu sprawiać kłopotów.
A jednak nie, poprawił sam siebie, wciąż istniały kusze, nie wspominając o
wyrafinowanej broni czarowników i shatra. Wolał nie spotykać więcej żołnierzy
wroga, niż musiał, i - jeśli to możliwe - raczej na bliskim dystansie, gdzie
Wirikidor, jak się zdawało, będzie walczył za niego.
Poza tym nie miał specjalnej ochoty zabijać północerzy, choć czuł lekkie wyrzuty
sumienia, kiedy przyznawał się przed sobą do tak niepatriotycznych myśli.
Zamieszanie na tyłach sił Imperium mogłoby odciągać wrogów od jego rodaków i
towarzyszy broni. Wiedział o tym, wiedział też, że powinien wywołać jakiś zamęt
poza liniami wroga - lecz nadal wolał nikogo nie zabijać. Uznał, że o wiele
lepiej będzie unikać kłopotów.
Zmiennik strażnika mógł się pojawić lada chwila, albo za parę dni. Valder wolał
nie ryzykować bez potrzeby. Odwrócił się i wszedł w las, oddalając się od morza.
ROZDZIAŁ 6
Dwa dni później Valder zaczął marzyć o tym, aby znaleźli go wrogowie i żeby mógł
w końcu, po zabiciu kogoś, schować broń do pochwy. Od trzynastu dni wbrew swej
woli nosił w ręku nagi miecz i miał tego serdecznie dosyć. Usiłował wcisnąć go
za pas albo umieścić na łydce, ale ten sposób był na dłuższą metę zbyt
niewygodny.
Zdążył oddalić się już spory kawałek od brzegu i nie zamierzał wracać, by
napotkać kolejnego strażnika. Jednak myśl o spotkaniu samotnego zwiadowcy
wydawała się kusząca. Spocone dłonie i zmęczone nadgarstki zmniejszały niechęć
do rozlewu krwi.
Pamiętając o tym, starał się poruszać cicho, na wypadek gdyby myśli o
nieprzyjacielu skłoniły bogów do przysłania mu jakiegoś. Nie chciał dać się
zaskoczyć. Las gęstniał, a plątanina rododendronów ograniczała wybór drogi,
dlatego starannie wybierał szlak, patrzył pod nogi i pochylał głowę, unikając
niskich gałęzi. Po dwóch miesiącach tułaczki zaniedbane włosy zwisały mu do
oczu, a że ręce miał zmęczone, nieczęsto odgarniał je z czoła. Tylko traf
sprawił, że dostrzegł imperialny patrol, nim oni go zauważyli - uniósł głowę
akurat w odpowiednim momencie. Żaden z trzech wrogich żołnierzy nie miał takiego
szczęścia.
Valder zamarł na chwilę i obserwował. Cała trójka poruszała się z niezgrabnością
typową dla zwykłych ludzi - u żadnego nie dostrzegł tej płynnej gracji, która
charakteryzowała shatra. Przyjął to z ulgą.
Zastanawiał się, co właściwie tu robią. Co sprawiło, że ktoś uznał patrol na
tyłach za konieczny? Może działali w tej okolicy zwiadowcy Ethsharu? Ale, już
myśląc o tym, wolno sięgnął po zdobyczną kusze, przewieszoną przez plecy.
Miecz w ręku nie ułatwiał ruchów: ostrze zaczepiło o gałąź, kiedy starał się
przygotować kuszę do strzału. Dźwięk nie był głośny, ale któryś z oddalonych o
trzydzieści sążni północerzy wyraźnie go usłyszał. Przystanął, obejrzał się i
zobaczył Ethsharyjczyka.
Krzyknął coś w północnym języku, a potem ruszył w stronę Valdera, równocześnie
sięgając po miecz. Valder domyślił się, że przeciwnik nie chce używać kuszy. Nie
wszyscy żołnierze po obu stronach byli dobrymi strzelcami.
Dwóch pozostałych ruszyło za nim. Pierwszy, co Valder zauważył, uśmiechał się z
podnieceniem. Jak strażnik na brzegu, cała trójka była młoda, bardzo młoda, i -
jak pomyślał Valder - nie zdążą się zestarzeć, jeśli będą tak nieuważni.
Wyraźnie liczyli, że wezmą go żywcem, że skapituluje wobec liczebnej przewagi.
Zupełnie nie pomyśleli o możliwości zasadzki czy magicznej obrony. Zobaczyli
człowieka w szarym półpancerzu i zielonym kilcie ethsharyjskiej armii i
zapomnieli o wszystkim prócz tego, że spotkali wroga i że mogą okryć się chwałą.
Zdjął z pleców kusze, lecz cięciwa oplotła tę samą gałąź, o którą uderzył
mieczem. Zaklął tylko, odrzucił kuszę, która zawisła na gałęzi, i ruszył
naprzód. Mam magiczny miecz, Wirikidora, zabójcę wojowników, powiedział sobie.
Czego mógłbym się obawiać?
Pierwszy z północerzy zatrzymał się o dziesięć stóp od Valdera, wyraźnie
zdziwiony, że ofiara nie rzuca się do ucieczki, nie pozwalając ścigać się jak
jeleń. Towarzysze dogonili go i cała trójka wpatrywała się w Valdera i nagą stal
w jego dłoni.
Dowódca krzyknął coś, a Valder domyślił się, że żąda kapitulacji.
- Nie rozumiem ani słowa - odparł.
Trzej północerze rozmawiali przez chwilę, a potem jeden z nich zawołał na próbę:
- Ty walczyć?
- Nie poddam się, jeśli o to ci chodzi - odpowiedział Valder. Widząc brak
zrozumienia, uznał, że zdanie było zbyt trudne, jak na ograniczony słownik
tamtego. Dodał więc dla wyjaśnienia: -Tak, ja walczyć.
- A!
Trzy miecze błysnęły w słońcu i przywódca północerzy ruszył naprzód. Valder
odgadł, że ma około osiemnastu lat. Pozostali byli chyba młodsi.
Odniósł wrażenie, że Wirikidor ciągnie go do przodu, do starcia. Nie próbował
nawet udawać, że kontroluje swoje działania.
Brzęknęła stal.
Dwaj pozostali trzymali się z tyłu i Valder szybko zrozumiał dlaczego. Pierwszy
z północerzy, mimo swego młodego wieku, był znakomitym szermierzem,
prawdopodobnie mistrzem oddziału. Klinga jego miecza migotała niczym rozgrzane
powietrze na tle letniego nieba. Towarzysze mogli mu tylko wchodzić w drogę. Ta
oczywista sprawność w najmniejszej mierze nie przeszkodziła Wirikidorowi; każdy
cios odparowywał z nadprzyrodzoną prędkością, a kiedy północerz cofnął się
zaskoczony, ominął jego gardę i trafił w krtań.
Valder uznał, że Wirikidor chyba lubi gardła. Nie wiedział, czy ma to jakieś
znaczenie. Wyrwał ostrze z rany, gdy tylko miecz rozerwał szyję przeciwnika.
Żołnierz osunął się martwy na ziemię, a jego miecz stuknął o korzeń drzewa.
Jego towarzysze patrzyli na dowódcę zdumieni i przestraszeni. Valder zrobił krok
naprzód, czekając, aż Wirikidor zaatakuje następnego.
A miecz nie reagował. Ruch Valdera doprowadził tylko do tego, że bliższy z
przeciwników otrząsnął się z oszołomienia i sięgnął mieczem do gardła Valdera.
Ethsharyjczyk ledwo zdążył odbić cios Wirikidorem.
Zaskoczony faktem, że miecz nie próbuje walczyć samodzielnie, Valder cofnął się
przed atakiem wroga i zarobił niewielkie draśnięcie w ramię. Dopiero wtedy się
opanował. Na szczęście drugi z młodzików był mniej wprawny od pierwszego, a
trzeci wciąż stał za daleko, by włączyć się do starcia.
- Niech cię licho, Wirikidorze! - krzyknął Valder. - Czemu nie walczysz?
Nie było odpowiedzi. Miecz zachowywał się jak każda inna, całkiem niemagiczna
klinga. Valder przeszedł testy minimalnej sprawności w szermierce, niezbędne, by
uzyskać rangę zwiadowcy pierwszej klasy, lecz nie był szermierzem doskonałym,
ani nawet bardzo dobrym. Jednak sprzyjało mu szczęście - północerz nie był ani
odrobinę lepszy. Okazał się szybszy od Valdera, ale miał mniej doświadczenia -
nic dziwnego u szesnasto-, czy siedemnastoletniego chłopca. Siły były równe,
pojedynek mógł potrwać, choć Valder wiedział, że tylko do chwili, gdy trzeci z
wrogów otrząśnie się po szoku.
Wtedy jego przeciwnik potknął się o korzeń czy o ciało towarzysza - tego Valder
nie zauważył. Wykorzystał okazję i magicznie ostra klinga Wirikidora cięła
północerza głęboko w prawe ramię, rozrywając je aż do kości. Chłopak wypuścił
miecz, a Valder z szerokiego rozmachu uderzył go w szyję. Żołnierz padł na
ziemię i już nie wstał.
Trzeci z północerzy zbyt późno ocknął się z oszołomienia. Postanowił nie walczyć
samotnie z człowiekiem, który zabił dwóch jego ziomków. Odwrócił się więc i
rzucił do ucieczki.
Valder go nie ścigał. Chłopak był oczywiście szybszy, nawet gdyby groza nie
dodawała mu sił. Poza tym pościg mógł go doprowadzić wprost do obozu wroga.
Przyjrzał się zatem pokonanym przeciwnikom.
Drugi z nich wciąż oddychał. Zdołał przycisnąć lewą rękę do rany na szyi.
Valder patrzył na niego, zastanawiając się przez chwilę, czy powinien go dobić,
czy raczej opatrzyć ranę. Szybko zdecydował, że ani jedno, ani drugie. Chwycił
wiszącą na gałęzi kuszę i - podobnie jak tamten chłopak - odwrócił się i
pobiegł. Nie widział potrzeby zabijania bezbronnego człowieka, wroga czy nie,
zwłaszcza że ostatni z przeciwników umknął i lada chwila mógł wrócić z
posiłkami.
Gdy Valder oddalił się już od miejsca walki, przystanął, by odetchnąć. Zaważył,
że po wielu dniach marszu przez las na bosaka stopy rzeczywiście mu stwardniały.
Przed chwilą biegł przecież na ślepo po patykach, kamieniach i krzakach, nie
dbając, na co nadepnie.
Zastanowił się, czy nie wrócić po buty któregoś z pokonanych, lecz uznał, że
lepiej nie ryzykować.
Znalazł w sakiewce kawałek szmaty i starł krew z Wirikidora. Potem osunął się na
powalone, porośnięte mchem drzewo i pilnie patrzył w stronę, z której nadbiegł.
Miecz sprawił się znakomicie przeciwko pierwszemu północerzowi i prawie na pewno
ocalił mu skórę, ale potem, wobec drugiego, magiczne ożywienie zniknęło
całkowicie. Valder zerknął na świeżo wytarte ostrze. Czyżby zaklęcie już się
zużyło?
Nie mógł tego sprawdzić. Gdy metal był czysty, wsunął miecz do pochwy; udało mu
się to bez żadnych przeszkód.
Oczywiście o niczym to nie świadczyło. Kiedy zabił strażnika na brzegu, zrobił
tak samo.
Nagłe przyszła mu do głowy pewna myśl i ze zdziwieniem spojrzał na rękojeść.
Może to jest wyjaśnienie? Może miecz jest skuteczny tylko przeciwko samotnym
przeciwnikom? Może trzeba wsunąć go do pochwy, żeby ponownie nabrał mocy i znów
zaczął działać samodzielnie?
Pomyślał, że to może się okazać bardzo niewygodne. Nie wyobrażał sobie bitwy z
taką bronią - wspaniałą, dopóki nie zabije jednego wrogiego żołnierza - która
potem zmienia się w zwyczajny miecz, a raczej miecz z czarem ostrości. To lepsze
niż nic, ale jednak niewiele. Trudno w wirze bitwy co chwila chować miecz do
pochwy, a potem dobywać go na nowo.
Broń może mu pomóc w powrocie do domu, lecz tylko wtedy, gdy będzie uważał, by
nie potykać się więcej niż z jednym, najwyżej dwoma przeciwnikami naraz.
Pierwszego załatwi miecz, z drugim może walczyć na równych warunkach, lecz poza
tym nie będzie miał szans większych niż zwykły żołnierz.
Zastanowił się, czy pustelnik wiedział, jak działa zaklęcie, a jeśli tak, czy
uświadamiał sobie, jak ogranicza to jego użyteczność?
Zresztą, pomyślał, to tylko domysły. Teoria jednego wroga na jedno dobycie
miecza pasowała do faktów, lecz nie bardziej niż tuzin innych możliwych
wyjaśnień, na przykład o niewielkim ładunku magicznym, który wyczerpał się po
dwóch zabójstwach. Mógłby sprawdzić tę możliwość, wyciągając miecz z pochwy
jeszcze raz, by zobaczyć, czy pozwoli schować się z powrotem, jednak zawahał
się. Marsz z nagim mieczem był bardzo męczący i wolał nie narażać się na to po
raz kolejny. Zostawił klingę w pochwie i zastanowił się nad sytuacją.
Wciąż był zagubiony za liniami nieprzyjaciela, lecz teraz, dzięki ucieczce
trzeciego północerza z patrolu, wróg wiedział o jego obecności. Co więcej, w
pośpiechu zostawił wyraźny trop, prowadzący z miejsca walki aż tutaj. Pora
zniknąć, powiedział sobie.
Nie chciał zawracać na północ - to oddaliłoby go od celu, a i tak w końcu
musiałby wrócić. Na południu zapewne ciągnęły się linie nieprzyjaciela, a na
zachodzie był ocean. Rozważył możliwość powrotu na brzeg i budowy lub zdobycia
łodzi, jednak szybko porzucił tę myśl. Nie był żeglarzem. Poprzednio planował
powrót łodzią, gdyż nie przyszła mu do głowy żadna inna możliwość - a przecież
zawsze były inne możliwości. Wystarczyło dobrze się zastanowić.
Pozostał więc wschód, ale wrogowie niemal na pewno spodziewają się po nim
ucieczki w tym właśnie kierunku. Przecież trzy pozostałe mogli wyeliminować tak
samo jak on.
Podjął decyzję nie tyle drogą logicznego myślenia, ale dlatego, że wydawała się
poprawna. Skieruje się na południowy wschód. Ścigający nie będą się spodziewać,
że ruszy ku siłom wroga, a skręcając na wschód, miał nadzieję, że w którymś
miejscu, gdzie się go nie spodziewają, zdoła się prześliznąć między nimi.
Będzie się starał nie zostawiać śladów, co może być trudne, jeśli nieprzyjaciel
wyśle czarowników albo tropicieli shatra. Ale - jak to się czasem zdarza - jeden
z dotychczasowych problemów może się obrócić na jego korzyść: bose stopy
zostawiają ślady mniej wyraźne od obutych.
Wstał. Sprawdził, czy pochwa jest bezpiecznie przymocowana do pasa, a Wirikidor
tkwi w niej mocno, po czym wsunął się między drzewa. Szedł tak lekko i cicho,
jak tylko potrafił.
Tej nocy nie rozbijał biwaku ani nie rozpalał ognia. Wspiął się tylko na drzewo
i ulokował na bezpiecznym konarze. Nie zauważył pościgu, ale pamiętał, jak długo
musiał uciekać przed patrolem, który podążał za nim aż do bagien pustelnika.
Teraz wolał nie ryzykować.
ROZDZIAŁ 7
Valder obudził się o świcie sztywny i obolały. Rozprostował ręce i nogi, lecz
zanim jeszcze wstał z rozgałęzienia drzewa, gdzie spędził noc, spojrzał na
ziemię pod sobą.
Zamarł.
Wciąż nie widział śladów wrogiego pościgu, ale chyba wolałby zobaczyć północerza
niż to, co czekało na dole: spod drzewa spoglądał na niego nieduży smok.
Miał barwę lśniącej zieleni i Valder oceniał, że może mieć piętnaście stóp
długości, łącznie z ogonem. Prawdopodobnie nie umiał jeszcze mówić; mały smok to
młody smok, a młode zwykle są głupie. Skrzydła złożone na grzbiecie utrudniały
Valderowi ocenę rozpiętości, ale sam fakt, że smok stał tam na dole, kiedy
człowiek siedział na drzewie, sugerował, że raczej nie umie latać. Wiele, być
może nawet większość smoków tego nie potrafiła.
Bestia spojrzała na niego łakomie i syknęła, co brzmiało tak, jakby ktoś zalewał
ognisko wodą. Dźwięk nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do smoczych
zamiarów.
Valder zastanowił się, czy jest to smok dziki od urodzenia, czy też był hodowany
przez północerzy i uciekł lub został wypuszczony na wolność. Jeśli był chowany
na smoka wojskowego, to może uda się go kontrolować. - Hej, smoku! - krzyknął. -
Siad!
Smok patrzył tylko cały czas; syknął znowu. Jeśli był chowany w niewoli, to nie
zapamiętał tresury... A może potrafił odróżnić ethsharyjski od języka północy?
Valder nie wiedział, jakich rozkazów może słuchać imperialny smok. Miał
nadzieję, że wystarczy sam ton głosu. Piętnastostopowy smok oznaczał pewną
śmierć dla człowieka nieuzbrojonego i był godnym przeciwnikiem dla w pełni
wyposażonego żołnierza. Valder jednak przypomniał sobie, że ma magiczny miecz.
Dobył Wirikidora.
Miecz wyglądał i zachowywał się dokładnie tak jak zawsze. Valder zaczepił go o
gałęzie drzewa i próbował zdjąć dłoń z rękojeści. Przylgnęła do ręki i nie mógł
jej wypuścić. To znaczyło, że miecz wciąż miał w sobie magię, co było kolejnym
dowodem na teorię jednego wroga przy jednym dobyciu z pochwy.
No cóż, powiedział sobie, smok to właśnie jeden wróg.
Chwycił miecz w prawą rękę i nagle uświadomił sobie, że choć zaskoczony i nie do
końca rozbudzony, zrobił coś bardzo głupiego. Powinien najpierw użyć kuszy:
kilka dobrze wymierzonych bełtów mogłoby skłonić smoka do poszukiwania
łatwiejszego łupu. Teraz wątpił, czy siedząc na gałęzi z mieczem w ręku, potrafi
naciągnąć, naładować, wymierzyć i wystrzelić.
Mógłby, pomyślał, umieścić miecz na czole, czy gdzie indziej, ale nawet wtedy
naciąganie kuszy na konarze drzewa nie byłoby łatwe... a miał w ręku nagi miecz.
Kusza była może bardziej godna zaufania niż tajemnicze zaklęcie, ale już czuł,
że opuszcza go entuzjazm. Lepiej atakować z bronią w ręku, gdy wciąż jeszcze
zachował resztkę odwagi. Z tą myślą, bez żadnego ostrzeżenia zeskoczył z drzewa,
celując w gardło smoka.
Smok dostrzegł atak i całkiem zaskoczony stanął dęba. Valder chybił i wylądował
na ziemi. Zdołał utrzymać równowagę i zmienił upadek w przewrót, dlatego nie
odniósł obrażeń i zdążył się podnieść, zanim smok zareagował.
Upadek oszołomił go nieco, więc nie stał na nogach zbyt pewnie. Nie panował nad
swoimi ruchami tak, by zaatakować, trzymał tylko Wirikidora przed sobą, jakby to
był magiczny talizman, który odepchnie potwora.
Właściwie miał nadzieję, że miecz to właśnie zrobi. Że z własnej woli będzie go
bronił przed smokiem. Ta nadzieja się nie spełniła: smok się nie cofał, a
Wirikidor nie reagował. Kołysał się tylko w niepewnej dłoni, jak mógłby to robić
każdy inny Miecz; nie zdradzał nawet śladu nadprzyrodzonej niezależności ruchu,
którą objawił w walce z dwoma ludzkimi przeciwnikami.
Smok uspokoił się i przez chwile spoglądał na człowieka. Wygiął długą szyje, a
złociste oczy i ostre jak igły kły znalazły się o kilka cali od klingi
Wirikidora. Valder patrzył także, uświadamiając sobie z wolna, że Wirikidor nie
ocali go samodzielnie. Wyprowadził ciecie, rozpaczliwie próbując nadać mu
odpowiednią siłę.
Potwór z niezwykłą szybkością odsunął głowę, a potem przednią łapą uderzył w
klingę, najwyraźniej planując wytrącić Valderowi miecz z ręki.
W zwykłych okolicznościach cios smoka z pewnością by do tego doprowadził. Jednak
tym razem miecz był Wirikidorem i zaklęcie nie pozwalało mu opuścić dłoni
Valdera. Trafiony łapą odleciał na bok, tak jak smok zaplanował, ale pociągnął
za sobą rękę i całe ciało Valdera. Smok nie tak to sobie wyobrażał. Uderzenie
odsunęło posiłek poza zasięg pazurów.
Valder uświadomił sobie, co się stało, dostatecznie szybko, by nieoczekiwane
szarpniecie w bok zakończyć przewrotem, który oddalił go od smoka jeszcze
bardziej. Poderwał się natychmiast i nie tracąc czasu, rzucił się do ucieczki w
stronę najgęstszych drzew, gdzie przy odrobinie szczęścia bestia może się nie
zmieścić. Zyskał niewielką przewagę - potwór spodziewał się raczej, że człowiek
będzie walczyć, a nie uciekać, więc nie ruszył za nim od razu.
Valder nie przejmował się szczegółami, po prostu biegł w nadziei, że smok nie
będzie go gonił albo zmęczy się pościgiem. Był gotów bronić się, jeśli zajdzie
potrzeba. Cichy bieg nie jest charakterystyczny dla smoków, więc Valder był
pewien, że pozna po odgłosach, gdy bestia się zbliży. Będzie miał dość czasu na
decyzję.
Jednak minęło sporo sekund, a może cała minuta, zanim usłyszał smoka
przedzierającego się przez drzewa. Dało mu to znaczącą przewagę. Co więcej,
leśne poszycie spowalniało potwora o wiele bardziej niż człowieka. Valder mógł
więc zachować swą malejącą przewagę przez spory dystans. Wiedział, że smoki są
szybsze od ludzi; biegnąc, modlił się, by smok stracił zainteresowanie, by
pojawiła się jakaś kryjówka albo żeby ocalił go jakiś cud, gdyż ten przeklęty
magiczny miecz wyraźnie nie miał na to ochoty.
Wirikidor zwisał mu z ręki. Valder nie musiał się martwić, że go zgubi, ale
pilnował, żeby się w coś nie zaplątał, nie spowolnił go albo nie zatrzymał w
biegu.
Grunt był nierówny; po chwili Valder biegł w Gorę po rozjaśnionym słońcem
zboczu. Musiał trochę zwolnić i wydawało mu się że czuje już zbliżającego się
smoka. Starał się sam siebie przekonać, że odgłosy pościgu wcale nie stają się
głośniejsze.
Dotarł na szczyt wzgórza i nagle skończył się las. Zbiegał do praktycznie nagiej
rzecznej doliny, a wprost przed sobą widział obóz. Wiedział, że musi to być
placówka Imperium, jednak syk smoka za plecami przekonał go, by raczej nie
zatrzymywać się i nie skręcać. Pędził więc w stronę pół tuzina szarych namiotów
i garstki ubranych na czarno ludzi, zebranych wokół resztek nocnych ognisk.
Usłyszał, że ktoś krzyknął na alarm, jednak nie zdążył zastąpić mu drogi. Valder
dobiegł do pierwszego namiotu, schował się za nim i wyjrzał ostrożnie.
Smok pędził dalej, choć zwolnił teraz, widząc namioty i ludzi. Valder zgadywał,
co myśli bestia. Po co ścigać jeden kłopotliwy posiłek, skoro jest tu tuzin
takich, co nie uciekają?
Rzeczywiście, północerze nie uciekali. Wbiegli do namiotów po broń, a kobiety -
było tutaj kilka kobiet, które Valder uznał za żony oficerów, a może
markietanki, ponieważ nie nosiły szaroczarnych północerskich mundurów - skuliły
się za dymiącym paleniskiem.
Smok podszedł wolno, jakby nie chcąc straszyć swych ofiar. Żołnierze pojawili
się z naciągniętymi kuszami, oficer rzucił jakąś komendę i pofrunęły bełty.
Valder postanowił nie czekać na wynik walki. Jak dotąd, północerze nie zwracali
na niego uwagi. Zapewne większość nawet go nie zauważyła, a inni, mimo
półpancerza i zielonego kiltu, mogli sobie nie zdawać sprawy z tego, że jest
Ethsharyjczykiem. Jednak dobrze wiedział, że szczęście potrwa tylko do chwili,
kiedy rozprawią się ze smokiem. Ruszył więc dyskretnie za namiotami w stronę
rzeki. Żałował, że trzyma w ręku nagi miecz, przez co bardziej rzuca się w oczy,
lecz nie chciał tracić czasu, by jakoś go ukryć.
Większość bełtów odbiła się od łusek smoka, jednak dwa trafiły w paszczę i oko.
Valder usłyszał wrzask bestii, zerknął za siebie i zobaczył, że smok ucieka na
wzgórze. Kilku żołnierzy, którzy nie naciągali kusz, ruszyło w pościg - wyraźnie
nie chcieli pozostawiać w okolicy rannego smoka. Bieg utrudniało im zbocze i
wysoka trawa. Valder nawet nie zauważył tej trawy, kiedy pędził w dół -
przerażony, nie był specjalnie spostrzegawczy. On sam w żadnych okolicznościach
nie ścigałby rannego smoka. Wystarczyłoby, że by go odpędził. Ale nie zamierzał
się skarżyć; każdy człowiek, który ruszył w pogoń za smokiem, oznaczał jednego
mniej do pościgu za Valderem.
Zbiegł z brzegu do wody. Rzeka miała dziesięć sążni szerokości, lecz nurt był
mętny i leniwy. Valder miał nadzieję, że jest też dostatecznie płytka, by mógł
przejść na drugą stronę. Nie miał ochoty w pośpiechu uczyć się pływania,
zwłaszcza w pancerzu, z mieczem i kuszą.
Dno rzeki pokrywał muł. Zapadł się weń tak, że woda sięgnęła mu do bioder
zamiast do kolan. Czuł, że o bose stopy ocierają się jakieś małe śliskie
stworzenia. Parł naprzód. Skupiony na marszu przez muł, nie zwracał uwagi na
dochodzące z obozu krzyki, syki i inne hałasy. Wirikidora trzymał nad wodą. Choć
zachowanie miecza często go irytowało, była to cenna broń i wolał nie nadużywać
jej odporności na rdzę.
Przebiegł kilkanaście kroków od brzegu i zatrzymał się. Po czuł, że dno opada
nagle, więc się cofnął, przeszedł kawałek pod prąd i spróbował znowu.
Jakiś krzyk zabrzmiał mu w uszach. Prawie natychmiast usłyszał, jak ktoś za nim
rozchlapuje wodę. Wyprostował się i odwrócił błyskawicznie, a Wirikidor błysnął
w szerokim cięciu.
Czuł dobrze, że mieczem kierowała jego własna ręka, nie zaklęcie. Dłoń
poprowadziła klingę szybciej, niż Valder potrafił odwrócić głowę. Kiedy w końcu
dostrzegł, kto go ściga, ujrzał czubek ostu rozcinający policzek ładnej młodej
kobiety. O ile mógł rozpoznać, nie była uzbrojona. Przycisnęła coś do twarzy i
cofnęła się zaszokowana.
Przerażony Valder czekał, aż Wirikidor dokończy dzieła, miecz pozostał spokojny.
Po chwili wahania odwrócił się więc i pobrnął dalej przez rzekę.
Kobieta chwiejnie wróciła na brzeg i upadła, wciąż ze stopami w wodzie. Patrzyła
na Ethsharyjczyka, a krew spływała między jej palcami.
Bez dalszych kłopotów Valder dotarł na drugi brzeg; nie musiał pływać, choć w
pewnym momencie woda sięgnęła mu do szyi. Czując się już bezpiecznie, szybko
spojrzał za siebie. Jacyś ludzie podbiegli, by pomóc zranionej kobiecie.
Patrzyli na niego, ale nikt nie próbował go ścigać. Valder domyślił się, że
najodważniejsi wojownicy wciąż gonili smoka.
Nie tracąc czasu, wyszedł na suchy grunt. Woda ściekała mu z tuniki i kiltu.
Wspiął się na trawiaste zbocze.
Przed sobą zobaczył rzadko rosnące drzewa, ale lasu nie było widać; zastąpiła go
szeroka falista równina. Dotarł do rozległych stepów.
Nie podziwiał krajobrazu, lecz pomaszerował dalej, zostawiając za sobą wyraźną
ścieżkę zdeptanej trawy. Nie miał pojęcia, jak mógłby zacierać tu własne ślady -
został przeszkolony do działań w lasach.
W marszu rozmyślał nad wydarzeniami tego ranka. Wirikidor nie próbował atakować
smoka, nie upierał się przy zabiciu kobiety. A jednak zachował część magii,
gdyż, choć Valder próbował, nie potrafił schować go do pochwy. Skosztował krwi z
policzka kobiety, ale to mu nie wystarczyło. Dziwne.
Raz jeszcze przemyślał wszystko, co wiedział o mieczu. Prawdę mówiąc, nie było
tego wiele. Znał jego imię, ale poza tym dysponował tylko własnymi obserwacjami.
Stary pustelnik mówił, że Wirikidor oznacza "zabójcę wojowników". Czy coś z tego
wynika?
Zatrzymał się nagle, gdy przyszła mu do głowy pewna myśl. .Zabójca wojowników",
mówił starzec. Nie bestii czy nieuzbrojonych kobiet. To wyjaśnia jego
zachowanie: miecz walczył za swego właściciela jedynie przeciwko wojownikom.
Valder zmarszczył brwi i ruszył dalej. Oczywiście, takie rozwiązanie ma swoje
wady. Jak pasuje do wcześniejszej teorii jednego wroga na jedno dobycie miecza?
Czy pozostałych żołnierzy północy nie uznał za wojowników, czy też zabijał tylko
jednego wojownika po każdym wyjęciu z pochwy?
Od odpowiedzi na to pytanie mogło zależeć jego życie. Powinien jak najszybciej
poznać odpowiedź. Szedł więc naprzód i myślał intensywnie.
ROZDZIAŁ 8
Przed wieczorem tego samego dnia, w którym minął obóz północerzy, Valder
uświadomił sobie, że ktoś go ściga. Step nie był jednolicie porośnięty - duże
obszary zostały stratowane przez ludzi i zwierzęta, gdzie indziej wypasano
bydło, a wysokość traw zależała też od gleby. Zdarzały się miejsca, gdzie źdźbła
nie sięgały mu do kolan, a nawet do kostek. Takie obszary nie dawały żadnej
możliwości ukrycia czy maskowania. Przechodząc przez jedno z takich miejsc, na
szczycie wzniesienia obejrzał się przypadkiem i dostrzegł w oddali postać,
podążającą jego śladem.
Początkowo sam siebie usiłował przekonać, że wziął za człowieka jakieś zwierzę
albo że zobaczył przypadkowego wędrowca, który akurat znalazł się za nim. Jednak
kilka minut później obejrzał się znowu i ujrzał tę samą sylwetkę, wciąż na jego
tropie i wyraźnie bliżej.
Nadal nie zaniepokojony, przystanął na szczycie kolejnego wzgórza i ponownie się
obejrzał. Tym razem obserwował prześladowcę przez kilka minut. I z każdą chwilą
coraz bardziej tracił nadzieję.
Postać szybko zmniejszała dystans, choć przecież Valder nie tracił czasu. Co
więcej, poruszała się płynnymi, gładkimi ruchami, a Valder próbował sam siebie
przekonać, że to iluzja spowodowana falowaniem traw, kryjących stopy tamtego.
Wkrótce jednak musiał pogodzić się z faktem, że to, co go ściga, to albo shatra,
albo coś bardzo podobnego. Modlił się do bogów, jakich mogła posiadać ta
równina, żeby shatra nie okazał się także czarownikiem, A modląc się, zsunął z
ramienia kuszę i próbował ustawić mechanizm zamka. Miecz w ręku utrudniał ruchy,
jednak Valder założył cięciwę i wsunął stopę w klamrę, by ją naciągnąć. Cięciwa
pękła.
Zrozpaczony patrzył na zwisające resztki. Uświadomił sobie, że w ogóle o nią nie
dbał, nawet gdy przekroczył rzekę. Cięciwa z pewnością przemokła. Półtora dnia
chyba nie wystarczyło, aby przegniła, ale woda z pewnością rozmiękczyła ją i
powiększyła dawniejsze uszkodzenia. Pozwolił, by mokra cięciwa wyschła na
słońcu, i to pewnie spowodowało jej zniszczenie.
Co prawda nie miał wprawy w strzelaniu, ale zdobyczna kusza byłaby najlepszą
obroną przeciwko shatra. Na bliski dystans nawet najwolniejszy, najsłabszy
shatra był więcej niż równym przeciwnikiem dla zwykłego człowieka. Na większy
dystans procy brakowało dokładności i siły uderzenia, by powstrzymać napastnika.
Kusza dawała szansę, choć krążyły legendy o shatra nie tylko uchylającymi się
przed strzałami, ale wręcz chwytającymi je w powietrzu.
Skoro kusza była bezużyteczna, pozostała mu tylko proca. Wyjął ją zza pasa i
wtedy przypomniał sobie, że nie ma kamieni, a nie znajdzie ich w wysokiej
trawie. Nie nosił ze sobą amunicji - w lesie zawsze mógł znaleźć kamienie,
orzechy albo inne drobne przedmioty.
Miał tylko krwawnik, ale jakoś nie potrafił się zmusić, by zmarnować go na
daleki strzał do trudnego celu. Poza tym ładowanie i użycie procy, kiedy wciąż
trzymał miecz, nie będzie łatwą sprawą.
Owszem, mógł na chwilę umieścić miecz na łydce, ale nadal nie miał amunicji.
Przeklinał się za swoją bezmyślność, za to, że polegał na kuszy, ale zapomniał o
nią zadbać.
Spojrzał na Wirikidora. Shatra z pewnością byli wojownikami, lecz miecz okazał
się tak niegodny zaufania, że Valder nie wyobrażał sobie, by dobrze posłużył mu
w walce.
Jednak to była jego jedyna szansa. Unosząc głowę, zobaczył, że prześladowca nie
podąża już jego tropem, ale idzie zygzakami wśród traw, zmieniając tempo, aby
stać się jak najtrudniejszym celem. Wyraźnie wiedział, że został zauważony.
Nawet gdyby posiadał więcej amunicji niż tylko pojedynczy klejnot, Valder nie
miałby właściwie żadnej szansy, by trafić go z procy.
Rozejrzał się po równinie. Zobaczył kilka rzadko rosnących drzew - z których
żadne nie stało na tyle blisko, aby stanowić osłonę - i tylko puste niebo nad
głową. Ścigany przez półdemona, nie miał żadnej kryjówki, żadnej szansy na
ucieczkę - tylko Wirikidora do ochrony. Praktycznie jestem już martwy, pomyślał.
Owszem, może miecz jest zaczarowany, ale musiałby stać się cud, by go ocalił.
Nie chciał umierać. Powietrze pachniało słodko, słońce grzało... Naprawdę nie
zależało mu, żeby teraz odejść i nigdy więcej nie poczuć wiatru ani nie zobaczyć
nieba. Żaden ethsharyjski żołnierz nie zabił nigdy shatry w bezpośrednim
starciu. Valder dobrze o tym wiedział, ale postanowił spróbować. Zaczarowany
miecz może być dla niego ratunkiem.
Szukał w myślach czegokolwiek, co dałoby mu przewagę, choćby niewielką. Może
któreś miejsce byłoby lepsze to tutaj? Nic nie znalazł. Cokolwiek by zrobił,
musiał spotkać się z shatrą na otwartej trawiastej równinie, a żadna jej część
nie wydawała się lepsza od pozostałych.
Zdecydował się nie uciekać. Wiedział, że demony i im podobni nie mają żadnych
oporów przed atakowaniem człowieka z tyłu. Jeśli miał zginąć, wolał umrzeć,
stojąc twarzą w twarz z przeciwnikiem. Może nagły atak zaskoczyłby shatrę? Nie,
atak tylko szybciej doprowadzi go do śmierci.
Spróbował więc rozluźnić się, nacieszyć ostatnimi chwilami życia i zachować siły
na nadchodzącą walkę.
Niebo było bardzo błękitne, chmury stały się białymi pasmami na wschodnim
horyzoncie, a słońce opadało ku zachodowi, barwiąc na złoto falujące trawy.
Kiedy szedł, dzień wydawał się dość ciepły, ale teraz, gdy stał nieruchomo na
wietrze, uznał, że pogoda jest idealna.
Nie lubił zbytnio trawy i stepów. Dorastał wśród lasów, a w wojsku cały czas
służył w lasach. Prawem kontrastu otwarty teren sprawiał wrażenie nagiego i
odsłoniętego. Najbardziej podobało mu się ogromne, jasne niebo.
Shatra zatrzymał się jakieś sto sążni od niego i obserwował pilnie. Valder
widział słońce błyszczące na czarnym, dopasowanym hełmie demona. Uświadomił
sobie, że znalazł się już w zasięgu czarodziejskich broni, jakich shatra często
używali. Może demon zastanawia się, czy atakować teraz, czy może podejść bliżej?
Valder wiedział, że przeciwko czarom bojowym nie ma żadnych szans. Padł na
ziemię, kryjąc się w trawie. Nie zauważył żadnych różdżek ani talizmanów, ale
sytuacja i bez tego była fatalna, wolał więc nie podejmować zbędnego ryzyka.
Zdawało mu się, że leży tak już długie godziny, przechylony trochę na lewą
stronę, gotów poderwać się z uniesionym mieczem. Nasłuchiwał, lecz słyszał tylko
szelest traw na wietrze.
Patrzył, ale ze swego miejsca widział tylko źdźbła o kilka cali od nosa.
Zastanowił się, czy nie odczołgać się na bok, z dala od ścieżki, w nadziei że
shatra zgubi jego trop. Zrezygnował jednak, gdy na próbę wyciągnął rękę. Trawy
nie były szczególnie wysokie i zaszeleściły głośno, gdy nimi poruszył. Shatra
znajdzie go bez trudu.
- Żołnierzu! - zawołał przeciwnik po ethsharyjsku, choć z wyraźnym nieprzyjemnym
akcentem. - Żołnierzu! Wstań i możemy porozmawiać!
Valder leżał nieruchomo i milczał.
- Żołnierzu, nie musisz ginąć. Dobrze traktujemy jeńców. Wstań i odrzuć broń, a
możesz przeżyć!
Taka zachęta do poddania się była czymś niezwykłym. Na ogół północerze obciążali
się jeńcami nie bardziej chętnie niż Ethsharyjczycy. W końcu jeńców trzeba było
utrzymywać do końca życia, gdyż wojna trwała od niepamiętnych czasów i
prawdopodobnie będzie trwała do końca świata. Shatra miał jakiś powód, by
próbować schwytać Valdera żywego. Najprawdopodobniej północerze chcieli się
dowiedzieć, jakim cudem samotny nieprzyjaciel znalazł się na ich tyłach, a może
też, czy smok był częścią sił ethsharyjskich.
Przypominając sobie własne wyczyny, Valder uznał, że musiał wywrzeć spore
wrażenie. Pojawił się tajemniczo znikąd usunął strażnika na brzegu, w równej
walce zabił świetnego szermierza i poważnie ranił drugiego, a na zakończenie
doprowadził głodnego młodego smoka do imperialnego obozu, prawdopodobnie sporo
oddalonego od linii frontu.
Zastanowił się, jak długo by żył, gdyby przyjął propozycję shatry - i jak długo
by umierał. Podobno północerze bardzo pomysłowo używali tortur. I pewnie nie
byliby delikatni wobec kogoś, kto sprawił im tyle kłopotów. Nierozsądnie byłoby
wierzyć, że pozwolą mu umrzeć ze starości.
- Żołnierzu, nie bądź głupi. Jeśli się nie poddasz, zanim doliczę do pięciu,
będę musiał cię zabić.
Valder zauważył, że głos nieprzyjaciela dochodzi z bliższej odległości.
Postanowił - z początku podświadomie - że nie będzie próbował kapitulacją kupić
sobie kilku dni życia, choć nie miał żadnych ważnych informacji, które mogliby z
niego wyciągnąć. Nie wiedział, gdzie jest jego oddział, dokąd odszedł pustelnik
ani właściwie nic o Wirikidorze. Nie chciał umierać, ale nie chciał też żyć w
bólu i hańbie. Zresztą, choćby próbował, i tak nie mógł odrzucić Wirikidora;
miecz na to nie pozwoli.
Słuchał uważnie, jak shatra zaczyna liczyć.
- Jeden!
Ocenił, że północerz jest oddalony najwyżej o trzydzieści stóp. - Dwa!
Musiał stać z przodu i trochę z lewej. Pewnie znał pozycję Valdera i starał się
podejść od mniej groźnej strony.
- Trzy!
Valder podciągnął nogi. Zmienił decyzję - postanowił zaatakować shatrę.
- Cztery!
Poderwał się i przez wysokie do kolan trawy pobiegł w stronę wroga, który stał
mniej więcej tam, gdzie Valder się go spodziewał.
Shatra nie był zdziwiony. Uśmiechnął się, widząc zbliżającego się Valdera, i z
leniwą gracją uniósł własny miecz.
Widząc ostrze, Valder zrozumiał, że albo shatra nie ma czarodziejskiej broni,
albo woli jej nie używać. Wyciągnął Wirikidora w stronę jego gardła.
Miecz shatry poderwał się i odbił ostrze.
Ale Wirikidor zareagował na swój sposób. Owinął się wokół klingi przeciwnika i
ciął ukośnie, trafiając shatrę w ramię. Coś zasyczało dziwnie, z rany
wystrzeliły żółte iskry, a dopiero po nich pojawiła się zwykła czerwona krew.
Valder patrzył w zachwycie. Jako pierwszemu udało mu się zranić shatrę!
Wirikidor jednak go ocali! Spróbował rozluźnić się i pozwolić, by miecz toczył
swoją walkę.
Wirikidor jednak nie chciał współpracować. Odskoczył od rany, jak uderzony, choć
shatra, równie zdziwiony jak Valder, odstąpił tylko i przyjął obronną postawę.
Stali obaj o cztery stopy od siebie, obaj czujnie wpatrzeni w Wirikidora.
Shatra, naturalnie, opanował się pierwszy. Zaatakował błyskawicznym pchnięciem w
krocze Valdera. Wyraźnie nie przejmował się krwawiącym ramieniem.
Wirikidor nie zareagował, lecz Valder zdołał odskoczyć z linii ciosu. Stracił
jednak równowagę i usiadł na ziemi. Gdy próbował się podnieść, miecz północerza
skierował się ku jego krtani.
Wirikidor błysnął w powietrzu, związał ostrze wroga, odepchnął je, wyminął dłoń
shatry i ciął rękę po wewnętrznej stronie łokcia.
Tym razem nie było żadnego dźwięku, tylko pojedynczy żółty błysk, a po nim
pierwsze krople krwi. Wirikidor sprawiał wrażenie, że się waha. Nie zmienił się
w pozbawiony życia metal, lecz raczej zatrzymał w powietrzu. Zdawało się, że
wibruje lekko.
Shatra nie był tak niezdecydowany. Dwie rany w prawej ręce, choć zaledwie
draśnięcia, wpłynęły jednak na jego sprawność. Zmienił więc pozycję i zanim
ponowił atak, przerzucił miecz do lewej ręki. Dzięki temu Valder miał dość
czasu, by przyklęknąć na jedno kolano.
Przez chwilę nie nadążał wzrokiem za tym, co się działo, choć jego prawa ręka
była w centrum wydarzeń. Z początki shatra atakował, potem się bronił, gdy
Wirikidor odbijał każdy atak i ripostował, a wszystko działo się zbyt szybko, by
oko zdołało nadążyć. Miecz nie pozostawił ani jednej chwili shatra mógł się
cofnąć i wyjść poza zasięg klingi. Krew spłynęła czerwienią po czarnej tunice
północerza i spryskiwała trawę, potem nagle wszystko się skończyło. Valder,
wciąż klęcząc - nie zdążył bowiem nawet wstać - trzymał miecz wbity w serce
wroga - Patrzył, jak tamten wypuszcza broń, która pada na trawę ze lśniącą, nie
splamioną klingą.
Shatra jednak nie byli zwykłymi śmiertelnikami i północerz żył jeszcze. Spojrzał
na ostrze przebijające mu pierś i chwycił je oburącz. Prawą ręką poruszał trochę
niepewnie.
Valder spoglądał na to z przerażeniem. Nie wątpił, że Wirikidor trafił shatrę w
serce; ostrze weszło w pierś północerza po lewej stronie od mostka. A on wciąż
żył.
A może, pomyślał, shatra nie mają serca...? Przecież nie są ludźmi.
Próbował wyrwać miecz, lecz ludzkie reakcje nie mogły się równać z ruchami
demona. Dłonie chwyciły za ostrze Wirikidora.
Miecz skręcił się, rozerwał pierś shatry i to rzeczywiście był koniec. Ręce
demona opadły, północerz legł na plecach i zsunął się z magicznego ostrza. Leżał
nieruchomo wśród zdeptanej trawy.
Valder usiadł znowu, patrząc na trupa, jakby się bał, że wróci do życia. W
rozdartej piersi widział dowód nieczłowieczeństwa shatry. Lśniło tam coś
gładkiego, śliskiego i czarnego, zupełnie innego niż ludzkie ciało i kości. Na
zewnątrz stwór wyglądał jak człowiek - wysoki i jasnowłosy jak większość
żołnierzy Imperium.
W końcu Valder zerknął na wciąż ściskanego w dłoni Wirikidora. Bolał go
nadgarstek - w czasie walki miecz ciągnął za sobą jego rękę, wskutek czego
poruszała się o wiele szybciej niż zwykle.
Miecz go ocalił. Z początku się wahał, ale jednak ocalił. Valder wytarł ostrze
skrajem tuniki martwego północerza, a potem z westchnieniem ulgi schował broń. O
wiele lepiej trzymać ją w pochwie niż nagą w ręku.
Zastanawiał się dlaczego miecz od razu nie próbował walczyć. Przecież shatra bez
wątpienia był prawdziwym wojownikiem. Samo słowo "shatra" jest podobno dawnym
określeniem wielkiego wojownika, choć wyraźnie nie w tym samym języku, którego
pochodzi imię miecza.
Miecz zawahał się po każdej z dwóch ran, które zadał, myślał Valder, wpatrzony w
ciało wroga. Z obu niemal poleciały iskry - może klinga natknęła się na
demoniczną część shatry i to ja spowolniło? Shatra byli na wpół ludźmi, na wpół
demonami - może Wirikidor nie radził sobie z demonami? Valder uznał, że ma to
jakiś sens.
Kiedy z wolna przychodził do siebie, uspokajając oddech usłyszał cichy szelest i
coś, co przypominało odległe ludzkie głosy. Odruchowo sięgnął po miecz, lecz
opanował się szybko. Nie chciał znowu nosić nagiego ostrza, gdyby przypadkiem
udało się uniknąć walki. Ostrożnie wstał i spojrzał za siebie, oczekując
kolejnych północerzy. Nie dostrzegł żadnego.
Szelest nie ustawał, a głosy były coraz bliżej. Valder zdał sobie sprawę, że
dobiegają z przeciwnego kierunku. Odwrócił się i zobaczył pół tuzina ludzi,
zbliżających się przez trawę; za nimi szli inni, a na horyzoncie następni.
Jego nadzieje przygasły gwałtownie. Wirikidor bez żadnych kłopotów rozprawi się
z pierwszym, ale jeśli teoria jednego wojownika na jedno dobycie miecza była
poprawna, potem może liczyć tylko na własne siły. Wiedział, że przeciwko tak
wielu me ma żadnej szansy. Wydawało się, że trafił na całą pomocną armię - Hej,
ty! - krzyknął jeden z ludzi w dobrym ethsharyjskim.
- Nie ruszaj się!
Valder spojrzał na trupa leżącego u jego stóp. Przynajmniej powiedział sobie,
zabił shatrę. Niewielu może się tym poszczycić. Westchnął i rozważał, czy lepiej
się poddać, czy zginąć w walce. Był pewien, że umrze tak czy tak. Nie chciał,
ale potrafił się z tym pogodzić, skoro nie miał wyboru.
Słońce poczerwieniało na zachodzie, cienie wydłużyły się, a on miał za sobą
wiele miesięcy samotności i spotkań z wrogiem. Może dlatego tak długo trwało,
zanim zrozumiał sytuację. Dopiero kiedy sześciu ludzi z pierwszej grupy zbliżyło
się na pięćdziesiąt sążni, rozpoznał ich mundury.
Nie byli północerzami - byli przednią strażą ethsharyjskiej armii.
Udało mu się. Wirikidor doprowadził go do domu.
Część II
NIECHĘTNY SKRYTOBÓJCA
ROZDZIAŁ 9
Oczywiście zabrali mu broń. Mimo kłopotów, jakie sprawiał Wirikidor, niechętnie
się z nim rozstawał. Nie dlatego, że przywiązał się do miecza, który tyle razy
ocalił mu życie, ale raczej z powodu nieokreślonego uczucia niepokoju na myśl o
tym, że ktoś inny będzie go trzymał w dłoni.
Żołnierz, który skonfiskował mu broń, niechętnie brał Wirikidora do ręki.
Wykonywał jednak rozkazy, więc przyjął go wraz ze sztyletem, procą Valdera i
kuszą z pękniętą cięciwą.
Po krótkiej dyskusji ktoś przyniósł mu parę butów, które Valder przyjął z
wdzięcznością; nawet nieźle pasowały.
Dowodzący grupą oficer w brązowym mundurze zadał mu kilka pytań: kim jest, jak
znalazł się w tym miejscu i czy wie cokolwiek o pozycji nieprzyjaciela. Nie
mając ochoty na długie tłumaczenia, Valder podał swoje imię, stopień i
jednostkę, wyjaśnił, że kilka miesięcy wcześniej został odcięty od głównych sił
i oświadczył, że jedynym stanowiskiem wroga, jakie zauważył, był niewielki obóz
o dzień marszu na północny zachód.
Zdawało się, że oficer przestał się nim interesować. Valder zawahał się.
- Sir, kim jesteście? Co tu robicie? Wydawało mi się, że wciąż jestem za
północerskimi liniami.
Oficer spojrzał na niego podejrzliwie.
- Nic ci nie mogę powiedzieć - odparł. - Możesz być szpiegiem.
Valder musiał przyznać, że z punktu widzenia oficera była to całkiem realna
możliwość.
- Aha - mruknął.
Widząc jego rozczarowanie, oficer się zlitował.
- Przypuszczam, że w niczym to nie zaszkodzi - rzekł - jeśli ci powiem, że
według nas nie ma w okolicy żadnych północerskich linii, za którymi mógłbyś
przebywać.
Valder nie był pewien, czy cieszyć się z tego strzępka informacji, czy też nie.
Otwierał on szerokie możliwości spekulacji. Umilkł więc i czekał na polecenia,
podczas gdy oficer zastanawiał się nad czymś.
Młody żołnierz z grupy, która znalazła Valdera, podszedł nagle i zasalutował,
sztywno sięgając grzbietem dłoni do ramienia, w defiladowym stylu.
- Sir - powiedział. - Ten martwy północerz to shatra. Oficer uniósł głowę.
-Co?
- Zwłoki, które znaleźliśmy przy tym człowieku. To shatra. Nie ma wątpliwości.
Ciało jeszcze nie ostygło.
Oficer spojrzał na Valdera z zaciekawieniem.
- Możesz to wyjaśnić, zwiadowco?
Valder z nonszalancką miną wzruszył ramionami.
- Śledził mnie. Myślę, że z tego obozu, o którym wspominałem. Zabiłem go tuż
przed spotkaniem z wami.
- Zabiłeś shatrę?
- Tak.
- W pojedynkę? -Tak?
- Jak?
- Moim mieczem. Jest zaklęty. - Skinął dłonią w stronę Wirikidora.
Oficer podążył wzrokiem za jego gestem, po czym przyjrzał mu się z uwagą.
- Co robi. zwiadowca z zaklętym mieczem? - zapytał.
- Nie był zaklęty, kiedy go dostałem. Jakieś dwa tygodnie temu na bagnach na
północy spotkałem maga. Rzucił na miecz kilka zaklęć, żeby pomógł mi wrócić do
jednostki.
Oficer nie próbował nawet ukryć niedowierzania. Valder zrozumiał, jak
bezsensowna musi się wydawać jego opowieść. Zanim jednak zdążył coś dodać,
oficer podjął decyzję.
- No dobrze, twój miecz jest zaklęty. W takim wypadku to już nie mój kłopot.
Magowie generała postanowią, co z tobą zrobić. Sierżancie Karn! Razem z waszą
sekcją dostarczycie tego człowieka i jego rzeczy do obozu! Potem odwrócił się i
zajął innymi sprawami, Valder już go nie obchodził.
Sierżant Karn był czarnowłosym olbrzymem, potężnie zbudowanym, wzrostu powyżej
sześciu stóp. Jego grupa składała się z pół tuzina młodych żołnierzy, w których
Valder domyślił się nowych rekrutów. Mieli nie wytarte jeszcze zielone kilty,
ich półpancerze błyszczały, a najstarszy wyglądał najwyżej na osiemnaście lat.
Valder pozdrowił ich w nadziei, że nawiąże rozmowę, lecz sierżant szybko
przerwał te próby.
- Może być szpiegiem - przypomniał swoim ludziom.
Po dziesięciu minutach od otrzymania rozkazu Karn zapakował broń i rzeczy
Valdera do bagażu i poprowadził swój oddział na południe po świeżo wydeptanej
ścieżce wśród traw. Ścieżka była z początku najprostszym i najwęższym ze
szlaków, zaledwie linią, po której przeszło kilkunastu ludzi. Reszta
ethsharyjskich wojsk poruszała się rozproszona po równinie. Ale oficer dowodzący
i jego oddział przesuwali się zwartą grupą, zostawiając za sobą szlak.
Gdy oddział Karna podążał na południe, mijali ludzi idących na północ: wozy z
zapasami, żołnierzy, posłańców, a nawet zaciekawionych cywili. Wyprzedzali
schwytanych północerzy oraz rannych, wycofujących się powoli; ich z kolei
wyprzedzali gońcy. Zanim pokonali milę, ścieżka zmieniła się w drogę, gdzie
trawę wydeptano do gołej ziemi. Była to przyjemna ulga dla zmęczonych nóg
Valdera, który od tak dawna sam wydeptywał swoje ścieżki, chociaż ogólnie żaden
marsz go nie cieszył. Nie pomagał też fakt, że żołnierz niosący Wirikidora
potykał się stale i wpadał na niego.
Wkrótce potem minęli dymiące ruiny imperialnej placówki. Valder przyglądał się
im zafascynowany, ale inni, wyraźnie nie zainteresowani, kazali mu ruszać.
Słońce zaszło już i dzień przygasał, kiedy Karn zarządził postój.
- No dobrze, chłopcy - powiedział. - Odpoczniemy chwilę i zobaczymy, czy nie
podwiezie nas jakiś wracający pusty wóz. Kiedy ludzie na linii zjedzą już
kolację, kilka powinno się trafić.
- Nie zatrzymamy się na noc? - spytał Valder.
Sierżant spojrzał na niego z pogardą. Wyraz jego twarzy był rozpoznawalny nawet
w zapadającym zmroku.
- Nie, nie zatrzymujemy się na noc. Prowadzimy kampanię, żołnierzu!
- Ja nie - zaprotestował Valder. - Od dwóch tygodni idę boso, a od trzech
miesięcy jestem na nogach i potrzebuję odpoczynku!
- Odpoczniesz na wozie - odparł Karn i odwrócił się.
Tak jak przewidział, jadący na południe pusty wóz pojawił się jakieś pół godziny
później, gdy Karn popędzał żołnierzy, by z wysokich traw robili pochodnie.
Valder odmówił pomocy, więc to on pierwszy ujrzał nadjeżdżający, oświetlony
pochodniami wóz.
Kiedy już wsiedli, dalsza część drogi okazała się niemal przyjemna; powierzchnia
była tak gładka, że nawet pozbawiony resorów, zaprzężony w woły wóz nie
podskakiwał zanadto. Valder zdołał więc zdrzemnąć się aż do świtu.
Do obozu dotarli wczesnym popołudniem. Gdy wjechali na szczyt wzniesienia, na
pierwszy rzut oka widok był rzeczywiście imponujący. Aż po horyzont ciągnęły się
w trzech kierunkach szeregi ciemnozielonych namiotów, a wśród nich unosiły się
setki smug dymu z ognisk. Tu i tam widać było otwartą przestrzeń. Oczywiście,
obóz leżał w wąskim zagłębieniu, więc horyzont nie był zbyt odległy, jednak na
Valderze widok ten wywarł spore wrażenie. Z pewnością obozowisko było o wiele
większe niż wszystkie, które dotąd widział. Ocenił, że przebywa tu ponad
pięćdziesiąt tysięcy ludzi; na jednym z otwartych placów stał spętany smok, na
innych pasły się konie lub woły. Valder mógł się przyglądać przez parę minut,
gdyż na wzniesieniu wóz stanął, zatrzymany rutynowo przez wartowników.
Przepuścili ich szybko i wóz zjechał po zboczu, mijając zewnętrzną linię
namiotów. Przy trzecim rzędzie sierżant Karn dał znak woźnicy, który zwolnił i
pozwolił pasażerom wysiąść.
Potem oddział rozdzielił się; oprócz eskortowania więźnia żołnierze mieli za
zadanie przewieźć rozmaite papiery oraz zdobyczne materiały i dostarczyć je w
różne miejsca. Sierżant wybrał trzech, by odprowadzili Valdera i zanieśli zbiór
magicznych - lub potencjalnie magicznych - obiektów do sektora magów. On sam i
pozostali odeszli gdzieś indziej.
Valdera poprowadzono w głąb obozu na kolejne wzniesienie, za którym zobaczył nie
proste linie wojskowych brezentów, lecz krąg jaskrawych namiotów najrozmaitszych
kształtów, rozmiarów i kolorów, ustawionych wokół sporego obszaru otwartej
przestrzeni.
Eskorta zatrzymała się przy nakreślonej linii, dziesięć kroków od zewnętrznego
brzegu kręgu. Valder również przystanął, choć nie widział ku temu powodu.
Czekali tam przez kilka minut i zaczynał się już niecierpliwić, gdy na ich
spotkanie wyszła szybkim krokiem kobieta w średnim wieku, okryta błękitną szatą.
- Materiały z frontu - wyjaśnili żołnierze, nim zdążyła się odezwać.
- Zajmę się tym - odparła.
Jeden z eskorty chwycił Valdera za ramię i pociągnął do przodu.
- Znaleźliśmy też tego człowieka. Twierdzi, że był odcięty od swojego oddziału i
wrócił, korzystając z magicznego miecza. Powiedz swoim ludziom, żeby to
sprawdzili. A tu jest ten miecz.
- Wskazał Wirikidora, wciśniętego do worka razem z resztą majątku Valdera.
Kobieta spojrzała z zaciekawieniem na zwiadowcę.
- Zajmę się tym - powtórzyła.
- Gdzie mam to wszystko złożyć?
Odwróciła się i wskazała nieduży różowy namiot.
- Tam, na stole, jak zwykle. Osłony nie są podniesione, więc możecie przejść. A
tym wojakiem i jego mieczem na razie zajmę się sama.
- Dobrze. - Żołnierz wręczył jej worek z rzeczami Valdera. Wirikidor sterczał
niezgrabnie z otworu. - Jest twój.
- Chodźmy więc - powiedziała i odeszła w stronę pawilonu w czerwono-białe pasy.
Valder posłusznie ruszył za nią.
ROZDZIAŁ 10
Dopiero po dwóch dniach pozwolono mu opuścić sektor magów. Przez ten czas
przechodził z rąk do rąk, poddawany magicznym badaniom, przesłuchaniom, analizom
i jasnowidzeniom. Sprawdzano, czy rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje, czy
nie został opętany przez demony lub czy nie rzucono na niego czaru magicznego
panowania. Nie znaleziono niczego możliwego do wykrycia przez najnowsze metody
współczesnej magii i czarnoksięstwa, a w obozie nie było kompetentnego
czarownika.
Valdera to zdziwiło - z pewnością Ethshar dysponuje paroma dobrymi czarownikami,
i w tak dużym obozie powinni jakiegoś mieć!
Na szczęście - jeśli nie liczyć tych ciągłych przesłuchań - nie był źle
traktowany. Kobieta w błękitnej szacie okazała się kimś w rodzaju urzędnika:
działała jako pomocnik i łącznik między społecznością magów a resztą świata,
lecz sama nie była magiem. Znalazła Valderowi pryczę w białym namiocie
ozdobionym złotem. Drugą pryczę zajmował starzec, leżący w transie, który nie
poruszył się nawet przez cały czas pobytu Valdera. Kobieta umawiała go również
na spotkania z rozmaitymi magami, którzy mieli badać jego sprawę.
Wkrótce po przybyciu powierzono go nerwowemu młodemu magowi. Inny skontaktował
się z dawnym oddziałem Valdera, a raczej z tymi, którzy przeżyli. Wkrótce po
nawiązaniu kontaktu tęgi teurg wygadał się, że jednostka wzięła na siebie całą
energię natarcia wroga w stronę morza, doznała ciężkich strat i właściwie już
nie istniała. Nieliczni ocaleni zostali rozesłani do innych oddziałów. Na
szczęście znaleźli się wśród nich ludzie, którzy znali Valdera - na przykład
Tandellin, jego kolega i namiotu. Poprzez obrazy senne potwierdzono więc jego
tożsamość zaraz następnej nocy po przybyciu do obozu.
Za przesadną ostrożność uznał Valder fakt, że metodami czarnoksięskimi
sprawdzili nawet sny magów, by wykluczyć wszelkie wrogie sztuczki.
Oczywiście każda próba potwierdzała jego opowieść, ponieważ każde słowo było
prawdą. W końcu przesłuchujący uwierzyli w jego uczciwość i dokładność. Dopóki
nie próbował tłumaczyć wszystkiego swoim wybawicielom - a może strażnikom - nie
zdawał sobie sprawy, jak mało prawdopodobnie brzmi ta historia. Ocalony, samotny
i zagubiony, błąkał się przez dwa miesiące daleko za liniami wroga. Przed wrogim
patrolem, który pod każdym względem przewyższał go możliwościami bojowymi,
uratował go tajemniczy pustelnik, o którym nikt nie słyszał... Valder musiał
przyznać, że taka opowieść brzmiała niewiarygodnie, zanim jeszcze włączył do
niej Wirikidora. A potem, aby ukoronować całość, w samotnej walce zabił shatrę,
w co nikt by nie uwierzył, gdyby nie znaleźli go stojącego samotnie nad ciepłymi
jeszcze zwłokami. Podejrzewał, że wielu ludzi nadal w to nie wierzy, mimo
świadków i magicznych potwierdzeń.
W końcu jednak po dwóch dniach badań cała jego historia została oficjalnie
uznana i pozwolono mu wyjść z obozu. Potem magowie zajęli się Wirikidorem.
Naturalnie, dopóki nie potwierdzono tożsamości Valdera, nie mógł nosić broni.
Poza tym nikt nie dotykał Wirikidora, na wypadek gdyby krył w sobie jakieś
pułapki. Miecz pozostawał na stole w różowym namiocie, obok innych nieznanych
obiektów magicznych. Wciąż wyglądał jak zwyczajny, wojskowy miecz. Ale kiedy
przyniesiono go do otwartego kręgu, Valder bez żadnej wątpliwości wyczuł, że
jest to Wirikidor.
W tej chwili trafił w ręce rudowłosej młodej kobiety - maga w ciemnozielonej
szacie, która odmówiła podania swego imienia, i mężczyzny zwanego Darrendem z
Calimoru, ciemnowłosego, średniego wzrostu i nieokreślonego wieku. Nosił typową
wojskową tunikę i kilt, ale nie miał pancerza ani miecza. Zamiast prostego
żołnierskiego sztyletu miał u pasa ozdobny ceremonialny nóż, a zamiast hełmu
miękką zieloną czapkę. Valder zakładał, że to mag, chociaż nie widział, by
rzucał jakieś zaklęcia. Oboje stali przy nim, kiedy łączniczka przyniosła miecz.
- To on, tak? - spytał Darrend.
- Tak - odparł bez wahania Valder. - To Wirikidor. Darrend zerknął na niego,
potem wziął broń od łączniczki.
- Słyszeliśmy oczywiście twoją historię, więc wiemy co nieco o zachowaniu tego
miecza. Ale jak możesz być pewien, że to twoja broń, a nie inna?
Valder wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Ale jestem pewny.
- Jest nieaktywny, dopóki przebywa w pochwie. Sprawdziliśmy to zaraz po twoim
przybyciu. Czy przewidujesz, co może zrobić, gdyby ktoś go wyciągnął?
- Właściwie nie - przyznał niechętnie. - Ale za każdym razem, kiedy wynajmowałem
miecz, nie mogłem go wsunąć do pochwy, dopóki nie zabił człowieka.
- Czy spieszył się, by kogoś zabić? Zakłopotanie Valdera rosło.
- Nie wiem - wyznał. - Kiedy go wyciągałem, najbliżej stojący człowiek zawsze
był wrogiem, więc za każdym razem zabijałem go możliwie szybko. A właściwie
miecz zabijał.
- Niewiele nam to daje. Najlepiej chyba założyć, że będzie żądał ofiary
natychmiast.
- To możliwe - zgodził się Valder.
- Musimy go wyjąć z pochwy i zbadać, wiec chyba powinniśmy znaleźć jakąś
potencjalną ofiarę.
- Jak chcecie to zrobić? - zdziwił się Valder i natychmiast pożałował pytania.
Przypomniał sobie północerskich jeńców, których widział na południowej drodze.
- Muszę porozmawiać z generałem Karanninem - odparł Darrend. - Do tego czasu
możesz nosić ten miecz. Bez broni w obozie wyglądałbyś dziwnie, a jeżeli
rzeczywiście jest na nim jakieś zaklęcie własności, jak to podejrzewam,
rozdzielanie na dłuższy czas może być groźne.
Wręczył Valderowi broń w pochwie. Zwiadowca z ponurą miną odebrał miecz i
umieścił w zwykłym miejscu u pasa.
- Póki nie znajdziemy jeńca, nie będziesz nam potrzebny - rzekł Darrend. -
Możesz chodzić gdzie masz ochotę, bylebyś nie opuszczał obozu. Jednak wróć tu o
zmroku.
- Dziękuję - rzucił Valder.
Darrend skinął głową na pożegnanie i odszedł. Po chwili wahania obie kobiety też
odeszły. Pozostał sam w kręgu magów.
Przez moment nie był pewien co powinien robić. Nie miał w obozie przyjaciół.
Wprawdzie jego dawny oddział został rozformowany, ale żaden z kolegów nie dotarł
tak daleko w głąb lądu, a od czasu przybycia poznał tylko przesłuchujących.
Istniała możliwość, choć niewielka, że w obozie znajdzie się jakiś kuzyn czy
inny krewniak, ale nie miał pojęcia, gdzie mógłby ich szukać.
To znaczyło, że z nikim nie chciał się spotkać. A po niemal trzech miesiącach
całkowitej izolacji najbardziej ze wszystkiego pragnął wieści. Nie protestowałby
także przeciwko butelce wina i kobietom. Śpiew tylko w ostateczności, jako że
nigdy nie miał muzycznych talentów. Z rozmów z magami uzyskał pewne informacje,
ale tylko tyle, by zaostrzyć apetyt na prawdziwe wiadomości. Do posiłków
podawano mu tylko wodę albo słabe piwo, więc myśl o dobrym alkoholu, winie lub
czymś mocniejszym, wydawała się kusząca. Kobiety, które dotąd spotykał, były
niedostępne, nieatrakcyjne, albo jedno i drugie.
Jeśli obóz zbudowano według wzoru wszystkich innych znanych mu obozów, wiedział
dokładnie, gdzie szukać tego, czego pragnął, choć miejsce to nie znajdowało się
w oficjalnych granicach obozowiska. Niewielka była też szansa, by zdążył wrócić
przed nocą.
Do diabła, pomyślał, chyba zasłużył sobie na odrobinę odpoczynku. Od momentu
schwytania demonstrował przecież chęć współpracy. Ruszył więc na południe, do
tylnej części obozu, gdzie z pewnością rozłożyli się markietani.
Rzeczywiście, tak jak się spodziewał, namioty i szałasy markietanów rozciągały
się na równinie, na południe od głównego obozu. Największe były albo barami,
albo zamtuzami. Pozostałe spełniały inne potrzeby, w niektórych mieszkały nawet
rodziny żołnierzy, co było oficjalnym powodem, dla którego tolerowano takie
obozowiska. Valder zignorował niezależne wróżki, żony oficerów i inne szacowne
czy na wpół szacowne osoby i skierował się wprost do dużego beżowego namiotu,
gdzie wisiały duże czerwone latarnie.
Wieści, uznał, są najważniejsze, zresztą nie minęło jeszcze popołudnie.
Podejrzewał, że wieczoru może już nie pamiętać, a nie chciał zapomnieć czegoś
ważnego. Z tą myślą zajął miejsce przy stole przed namiotem, w na wpół pustej,
zaimprowizowanej tawernie. Chwilowo zignorował to, co czekało za zasłoną z
paciorków. Zamówił lekkie wino, ponieważ chciał zacząć powoli.
Tak jak na to liczył, siedziało tu kilku ludzi. O tej porze byli wśród nich
solidni pijacy i bez trudu skłonił jednego z nich do mówienia. Rzucał pytanie,
gdy tylko strumień słów zdawał się wysychać, i podnosił puchar do ust na tyle
często, by oberżysta nie narzekał.
Zaczął rozmowę od zwykłego narzekania na nędzne wojskowe życie, ale szybko
wyjawił, że był przez parę miesięcy odcięty od głównych sił.
- Straciłem coś ważnego? - zapytał na wpół żartobliwie. - Jakiś generał padł
trupem albo co?
- Nie - odparł jego towarzysz, porucznik Sidor. - Wciąż Gor, Terrek, Anaran i
Azrad wszystkim rządzą, oni i ich sługusy, jak nasz drogi generał Karannin,
który siedzi na środku pustkowia, bo nie chce sprawiać kłopotów.
To brzmiało ciekawie. Valder ponaglił porucznika.
- Jakich kłopotów? - spytał.
W tyradzie, jakiej wysłuchał, nie wszystko było dla niego jasne, ale w zasadzie
chodziło o to, że nieprzyjaciel był niemal w rozsypce, a generał Karannin jakoś
tego nie wykorzystywał. Atak północerzy w stronę morza, który odciął Valdera od
jego oddziału, był najwyraźniej rozpaczliwym manewrem, i to nieudanym. Wszystkie
siły, jakie mogło zgromadzić Imperium, zostały wykorzystane w tym błyskawicznym
natarciu, mającym otoczyć zachodnie skrzydło ethsharyjskiej armii i otworzyć
wzdłuż wybrzeża drogę do Starego Ethsharu, a przynajmniej do bazy admirała
Azrada. Atak się nie udał; ethsharyjski opór był wystarczająco silny, by
wycieńczyć północne siły uderzeniowe. Nim dotarły do Fortecy - nadbrzeżnej
twierdzy generała Gora - nie pozostało z nich wiele.
Wiedząc o słabości nieprzyjaciela, Ethshar kontratakował na szerokim froncie.
Wojsko poruszało się po równinach, niemal nie napotykając oporu. Nieliczni
pochwyceni północerze byli po prostu zwiadowcami, strażnikami czy resztkami
linii zaopatrzenia sił uderzeniowych. Zostali na tyłach, gdy załamała się
ofensywa.
Dla każdego z odrobiną rozumu w głowie było oczywiste, co porucznik powtarzał
wielokrotnie, że Imperium wreszcie skończyli się żołnierze, więc poprowadzono
ostatni atak, póki wciąż jeszcze miał kto walczyć. Wszyscy widzieli, że
północerze są ostatnio coraz młodsi. Aby zakończyć wojnę, armii Ethsharu
pozostało tylko pomaszerować wprost do stolicy Imperium i zająć miasto.
Generałowie, oczywiście, nie chcieli tego zrobić, mówił Sidor z głębokim
sarkazmem. Generałowie, jak twierdził, bali się, że cała ta sytuacja to pułapka
albo sztuczka, choć przecież każdy widzi, co się dzieje. Zwłaszcza generał
Karannin upierał się, aby nacierać z czymś, co Sidor nazwał absurdalną
ostrożnością. Sam fakt, że obóz tkwił w miejscu od dwóch dni, był dla Sidora
dowodem, że Karannin marnuje idealną okazję, by zakończyć tę ciągnącą się bez
końca wojnę.
Valder jednak miał pewne wątpliwości. Sam widział, że Imperium wciąż ma sporo
czarowników i shatra, nawet jeśli zaczyna im brakować zwykłej piechoty. Poza tym
nikt nie wiedział, jakich innych niespodzianek mogą dostarczyć północerskie
opiekuńcze demony, gdyby shatra okazali się niewystarczający.
Wojna trwała już od stuleci. Wydawało się mało prawdopodobne, by po tylu
pokoleniach walczących w armii akurat Valder miał szczęście ujrzeć koniec
zmagań.
Oczywiście, był pierwszym w rodzinie, który miał magiczny miecz, ale to
drobiazg, podczas gdy koniec Wielkiej Wojny doprowadziłby do powstania całkiem
nowego świata.
Udało mu się przesiedzieć ponad godzinę przy jednym pucharze wina, słuchając
plotek i tyrad Sidora. W końcu wino się skończyło, uznał więc, że pora przejść
do poważniejszego pijaństwa. Zamówił kubek oushki i wypił łyk, a Sidor gniewnie
tłumaczył, dlaczego wojna powinna już być wygrana.
Napój palił w gardle. Valder zakaszlał. Już dawno nie pił oushki i uświadomił
sobie, że nie smakuje mu tak jak kiedyś. Perspektywa pijaństwa wydała się nagle
mniej pociągająca. Teraz, kiedy się zastanowił, właściwie w ogóle nie chciał się
upić. Owszem, kiedyś robił to wieczorami, nie mając nic lepszego do roboty, ale
najważniejsze przy tym było towarzystwo - przyjaciele, których tu nie ma, a
wielu prawdopodobnie nie żyje. Przyszedł do tawerny z przyzwyczajenia, a Sidor
był marną namiastką towarzyszy, z którymi przeżył lata.
Zerknął na zasłonę z paciorków, niepewny, czy ma ochotę na to, co za sobą
skrywała. Opuścił dłoń do sakiewki i odkrył, że nie jest to ważne. Zapomniał, że
nie ma pieniędzy... Prawdę mówiąc, cały jego majątek składał się z jednej sztuki
srebra, którą nosił przy sobie każdy zwiadowca. Owszem, magowie ustalili jego
tożsamość, lecz nikt nie wypłacił mu zaległego żołdu, a wszystkie rzeczy, które
zostawił, prawdopodobnie zaginęły, kiedy wróg rozbił jego oddział. Jedna moneta
pewnie nie wystarczy, żeby zapłacić za te dwa napitki.
Rozejrzał się, zachowując obojętną minę i zauważył, że oberżysta nie patrzy w
jego stronę. Rzucił sztukę srebra na stół i odszedł. Serce biło mu trochę
szybciej, niż powinno.
Nikt za nim nie krzyczał. Słońce czerwieniało już na zachodzie, uznał więc, że
lepiej posłuchać rozkazów i wrócić do kręgu magów.
ROZDZIAŁ 11
Namiot generała Karannina nie był bardziej luksusowy z zewnątrz czy w środku niż
namioty jego oficerów. Nawet liczba pryczy się zgadzała, gdyż sekretarz i
dwóch adiutantów mieszkało razem z nim, aby byli zawsze pod ręką. Namiot był
jednak trochę większy, a te dodatkową przestrzeń zajmował ustawiony na końcu
stół. Pod nim leżał stos ekwipunku.
Valdera trochę zdziwił ten brak ostentacji. Nie był pewien, czy wynika on z
praktycznej natury generała, czy jest raczej demonstracją egalitaryzmu. Czekał
około pięciu minut w asyście dwóch żołnierzy, zanim zjawił się generał. Magowie,
którzy przyprowadzili tu Valdera, zaraz wyszli. Zwiadowca rozglądał się więc z
zaciekawieniem. Nie spodziewał się, że stanie przed samym generałem.
Karannin był niski, siwiejący, miał brązowe włosy i zielone oczy. Nosił zwykły
zielony kilt i brunatną tunikę. Poruszał się szybko i energicznie. Wpadł do
namiotu jak sztormowa fala.
- Ty jesteś Valder - powiedział, odsuwając klapę. Zwiadowca zasalutował,
dotykając otwartą dłonią ramienia.
- Valder z Kardoret, zwiadowca pierwszej klasy, grupa zachodnia, dywizja
nadbrzeżna, trzeci regiment, odłączony, sir.
- Dobrze. Siadaj.
Valder posłuchał, zajmując miejsce na skraju najbliższej pryczy. Generał stał
przez całą rozmowę, czasami robił kilka kroków tam i z powrotem, zatrzymywał się
na chwilę, potem ruszał znowu.
- Magowie mówili mi o tobie. Próbowali mnie przekonać, abym przydzielił im
skazanego więźnia. Zostałeś odcięty szturm nieprzyjaciela w stronę brzegu?
- Tak, sir.
- Czy ktoś, ci mówił, co się stało? Jak się zakończył ten atak?
- Nie, sir, właściwie nie - odparł Valder. Oficjalnie nic nie wiedział, a wolał
nie opowiadać o swojej pogawędce z pijanym porucznikiem.
- Dobrze. Widać nie wszyscy moi ludzie to gaduły. Czyli przeżyłeś i uciekłeś na
północ, gdzie spotkałeś maga, lub pustelnika, którego wziąłeś za maga, a on
rzucił zaklęcie na twój miecz. Zgadza się?
- Tak, sir.
Valder wolał nie zaznaczać, iż ponad wszelką wątpliwość wie, że pustelnik był
magiem.
- Jakie to było zaklęcie? Mówił coś? Nie pytam cię, synu, o szczegóły, tylko czy
cokolwiek powiedział?
- Nie, sir. Zdaje się, że specjalnie unikał tłumaczenia mi czegokolwiek. Obawiam
się, że nie byliśmy wtedy w najlepszych stosunkach.
- Jesteś absolutnie pewien, że nic nie wspominał o naturze zaklęcia? Nie
wymienił żadnych imion?
- Powiedział, że rzucił każde zaklęcie, jakie mógł, nie posiadając właściwie
żadnych odczynników. A przynajmniej każde, które uznał za użyteczne. O ile
pamiętam, wspomniał o jakimś zaklęciu własności. Powiedział też, że imię miecza
brzmi Wirikidor i że nie wolno mi go wyjmować, dopóki się nie oddalę.
- Mówiłeś to moim ludziom, kiedy cię pytali?
- Tak, sir.
- Moi magowie to słyszeli?
- Tak, sir.
- To jest twój miecz, tak? Ten który został zaklęty? - Zatrzymał się na chwilę i
wskazał na pas Valdera.
- Tak uważam, sir.
- Używałeś tego miecza? Walczyłeś ze smokiem, zabiłeś wartownika czy dwóch oraz
przeciwnika, którego uznałeś za shatrę?
Valder stłumił odruch protestu na pełen powątpiewania ton, generał wspomniał o
zabiciu shatry. Karannin nie był prawdzie Gorem, Azradem, Anaranem czy
Terrekiem, ale jednak był generałem, cokolwiek Sidor o nim myślał. Nie należy
się kłócić z generałami.
- Tak jest, sir.
- Moi magowie mówią, że dobywanie tej broni może być niebezpieczne.
- Tak jest, sir, może być. Od chwili zaklęcia, za każdym razem, gdy wyjmowałem
miecz z pochwy, przy pierwszej okazji zabijał człowieka.
Karannin przyjrzał mu się uważnie. _ Wyjaśnij to.
- Sir, kiedy już wyciągnę ten miecz, nie zdołam go wsunąć do pochwy ani odłożyć,
dopóki nie zabiję nim człowieka. Co więcej, nie jestem całkiem pewien, czy mogę
wybierać tego człowieka. Proszę pamiętać, sir, że pustelnik nie pozwolił mi
wyjąć miecza w swojej obecności. Jak dotąd nie dobyłem go w obecności
kogokolwiek, kto nie byłby nieprzyjacielem, więc nie miałem okazji tego
sprawdzić.
Generał spojrzał na niego chytrze.
-Miecz może działać samodzielnie? Nie musisz nim kierować?
- Tak jest, sir, zgadza się. W ten sposób przeżyłem spotkanie z shatrą. Gdybym
to ja kierował ostrzem, byłbym już martwy.
- Słyszałem o czymś takim. Ale te zaklęcia nie są do końca godne zaufania.
- Tak jest, sir.
Karannin przyglądał mu się jakieś trzy sekundy, po czym rzucił do jednego ze
strażników:
- Sierżancie, wezwijcie tu magów, a potem poproście kapitana Dara, żeby
przyprowadził jeńca.
Żołnierz skinął głową i wyszedł z namiotu. Karannin znowu zaczął krążyć, ale nie
zadawał już pytań.
Po chwili strażnik wrócił i stanął z boku, pozwalając wejść Darrendowi i młodemu
rudowłosemu magowi. Za nimi wkroczył krępy czarnowłosy mężczyzna w mundurze
kapitana, ciągnąc za ramię młodego żołnierza z rękami związanymi na plecach,
niezwykle obszarpanego i - sądząc po zapachu - od dawna niemytego. Ku zdumieniu
Valdera więzień był Ethsharyjczykiem, a nie północerzem.
-1 co, kapitanie Dar? - spytał generał.
- To Felder, syn Yengera, sir - odparł kapitan. - Został schwytany na okradaniu
ciał swoich towarzyszy. Zabierał im kosztowności. Gdy go zauważono, zaczął
uciekać; otoczony dwa dni później, dźgnął w brzuch oficera. Został skazany na
chłostę, ponieważ było to jego pierwsze wykroczenie, a oficer przeżył. Jednak
trzy dni temu, czekając na karę, próbował ucieczki i rozbił głowę jednemu ze
strażników. Czekaliśmy, żeby się przekonać, czy strażnik przeżyje, zanim
postanowimy, co zrobić z tym człowiekiem; zmarł dziś rano. Czy ten wystarczy?
- Chyba tak, kapitanie. Magowie? Valder? Może być? Valder wzruszył ramionami,
rudowłosy zaczął się jąkać, a Darrend powiedział: -Może. Więzień przyglądał się
im, próbując zrozumieć, co się dzieje.
- A więc dobrze. Chcę to widzieć. Zwiadowco, oddajcie Darrendowi swój miecz.
Valder niechętnie odpiął Wirikidora od pasa i przekazał magowi. Ten wziął go
ostrożnie, chwycił lewą dłonią pochwę, a prawą położył na rękojeści, gotów do
wyjęcia miecza.
Valder z posępną fascynacją wpatrywał się w dłonie Darrenda.
- Sir, czy muszę tu zostawać? - zapytał. - Wolałbym na to nie patrzeć.
Generał zerknął na niego.
- Spodziewacie się zagrożenia?
- Nie, sir. Po prostu nie chcę tego widzieć.
- Delikatny?
- Tak jest, sir.
- No dobrze, możesz odejść, ale nie opuszczaj obozu.
- Tak jest, sir.
Valder z wdzięcznością wysunął się za klapę namiotu, zadowolony, że jest już na
zewnątrz, z daleka od nieuchronnego zabójstwa. Zastanawiał się, gdzie teraz
pójść.
Wiedział, że gdzieś musi być płatnik, a należał mu się trzymiesięczny żołd. Nie
przebywał w swojej jednostce, wiec pewnie będzie musiał sporo tłumaczyć, ale
miał nadzieję, że dostanie przynajmniej część tego, co byli mu winni. Niedaleko
namiotu tał jeszcze jeden strażnik - oprócz tych wewnątrz. Valder usłyszał
jakieś głosy ze środka i uznał, że woli oddalić się poza zasięg słuchu, a nie
tylko stracić z oczu to, co z pewnością będzie egzekucją Feldera, syna Yengera.
Me miał nic przeciwko skazywaniu takich przestępców, ale nie lubił oglądać
niczyjej śmierci.
Skręcił w lewo, przypadkowo wybierając kierunek, i ruszył przed siebie.
Kilka namiotów dalej skręcił znowu i skierował się w stronę przyobozowego
miasteczka. Pomyślał, że może ktoś postawi mu drinka. Mimo niedawnych
doświadczeń z oushką uznał, że przydałby mu się kieliszek.
Dotarł mniej więcej do połowy drogi, kiedy usłyszał, że ktoś go woła.
Zaskoczony, obejrzał się i zobaczył, że macha do niego młody żołnierz.
Zaczekał chwilę, aż żołnierz go dogoni.
- Czy jesteś Valderem z Kardoret? - spytał.
- Tak - odparł zdziwiony. Pierwszy raz widział tego człowieka.
- Generał chce cię natychmiast widzieć w swoim namiocie. Wciąż zdziwiony, Valder
podążył za żołnierzem do namiotu generała.
Gdy tylko wszedł za klapę, Karannin przerwał swój spacer i rzucił gniewnie:
- Mówiłeś, że używałeś tego piekielnego miecza?
- Tak jest, sir.
- Więc dlaczego, do diabła, nikt nie potrafi go wyjąć i oddać magom do badań?
To pytanie zaskoczyło Valdera.
- Nie wiem, sir. - Nie przyszło mu do głowy, że ktokolwiek będzie miał z tym
trudności.
Generał nie ruszył wokół namiotu, tylko stał nieruchomo i patrzył na Valdera,
jakby spodziewał się, że ten powie coś więcej. Valder milczał przez chwilę; nie
miał specjalnej ochoty na współpracę - w końcu nie potraktowano go tu zbyt
uprzejmie. Ale potem przypomniał sobie, jakie są kary za bezczelność.
- Nigdy nie miałem kłopotów z wyjęciem miecza, sir - dodał.
- Czasami włożenie go do pochwy okazywało się niemożliwe, ale wyjęcie nigdy.
Aha, pustelnik powiedział mi, że imię miecza oznacza "zabójcę wojowników".
Podejrzewam, że ta broń czuje jakiś związek z żołnierzami. Może ludzie, którzy
próbowali wyjąć miecz, jakoś mu nie odpowiadali?
Generał patrzył na niego jeszcze przez sekundę, po czym warknął gniewnie:
- Jeden z magów, którzy próbowali go wyjąć, to Darrend z Calimoru, trzykrotnie
wyróżniony za odwagę w boju; raz zaskoczony bez narzędzi swego fachu walczył i
zabił wrogiego czarownika, uzbrojony jedynie w swój ceremonialny sztylet.
Zresztą sarn też próbowałem wyjąć ten miecz. Jeśli to ostrze nikogo z nas nie
uważa za wojownika, to chciałbym wiedzieć, na kogo się zgodzi.
Valder zdumiał się.
- Nie wiem, sir.
Spojrzał na Darrenda z zainteresowaniem, zastanawiając się, ile lat ma ten mag.
Wyglądał na trzydzieści - to niewiele jak na szacunek, którym wyraźnie darzył go
generał. Nie sprawiał przy tym wrażenia człowieka, który często bywa w boju.
- Przekonajmy się. Oto miecz, zwiadowco pierwszej klasy. Zobaczymy, czy ty
potrafisz go wyjąć, skoro Darrend nie umiał.
- Eee, sir... Mogę coś powiedzieć?
- Mów, do licha. Po to tu jesteś.
- Sir, naprawdę wolałbym nie dobywać miecza. Wprawdzie nie zależy mi na tym
więźniu, ale wolałbym go nie zabijać. Zabicie nieprzyjaciela w bitwie to jedna
sprawa, dokonałem tego kilka razy, ale uśmiercenie bezbronnego człowieka w takim
samym mundurze jak mój to coś zupełnie innego.
- Twoje skrupuły z pewnością dobrze o tobie świadczą - odparł generał. -
Jednakże jeśli mamy zobaczyć działanie tego magicznego miecza, ty musisz go
wyjąć z pochwy. Oczywiście zakładając, że ktokolwiek to potrafi.
Zwlekając i mając nadzieję na cud, Valder zwrócił się do Darrenda:
- Próbowałeś wyjąć Wirikidora? Darrend skinął głową.
- Tak jakbym starał się rozerwać stalowy pręt. W dodatku dość gładki:
wyślizgiwał mi się z ręki.
- Ja też próbowałem - dodał drugi mag. - Wydawało się, że połamie mi palce.
- Naprawdę? - Valder spojrzał na miecz w ręku generała. -Nigdy nie miałem
kłopotów.
- Wszyscy próbowaliśmy - oznajmił Karannin. - Śliski ten miecz, nie ma co. -
Wręczył go Valderowi rękojeścią do przodu.
Zwiadowcy nie wydawał się śliski. Palce zamknęły się mocno na znajomym uchwycie.
Zerknął niechętnie na czekającego więźnia - przestępca pocił się obficie, usta
miał zamknięte, a wzrok wbity w maszt namiotu.
Oczywiście, tłumaczył sobie Valder, nikt nie jest pewien, że Wirikidor będzie
się upierał przy zabójstwie. To tylko hipotezy i domysły... Niechętnie wyjął
miecz z pochwy.
Ostrze wysunęło się gładko, jak zawsze, miał jednak wrażenie, że drży
wyczekująco.
- Oto jest - powiedział Valder, demonstrując nagą klingę generałowi i magom.
- Możesz go schować do pochwy? - spytał Darrend. Valder spróbował, ale Wirikidor
nie tylko nie dał się wsunąć, ale stawiał czynny opór. Zwiadowca uświadomił
sobie, że miecz próbuje zająć pozycję do ataku na jednego z ludzi w namiocie.
Generał stał najbliżej i Valder czuł, że miecz ciągnie jego rękę w stronę
Karannina. Zrozumiał, że skoro miecz został uwolniony z pochwy, nie ma wielkiego
wyboru. Odwrócił 'się więc i zrobił krok w stronę Feldera.
Wirikidor błysnął i rozciął więźniowi gardło, odcinając niemal głowę. Więzień
zginął, charcząc i otwierając w zdumieniu oczy i usta. Gdy osunął się na ziemię,
Valder poczuł, że drżenie miecza ustąpiło. Trzymał w ręku coś, co wydawało się
całkiem zwyczajną klingą.
- Nie chowaj go! - zawołał Darrend.
- Nie miałem zamiaru - odparł Valder. - Chcieliście go zbadać, tak? Proszę
bardzo, możecie go wziąć. - Obrócił miecz i podał Darrendowi rękojeścią naprzód.
Po chwili dodał jeszcze pochwę.
Magowie przyjęli oba przedmioty, a Valder uśmiechnął się z ulgą, gdy tylko miecz
opuścił jego rękę. Uśmiech jednak zgasł chwilę później, kiedy spojrzał na leżące
ciało. Obrzydzenie ścisnęło mu krtań.
Z zadowoleniem uwolnił się od miecza, odpowiedzialnego za takie zabójstwo.
Żałował, że nie może uwolnić się od generała, który je zorganizował, i od magów,
którzy tego zażądali.
ROZDZIAŁ 12
Magowie zatrzymali Wirikidora, lecz miejsce noclegowe w ich kręgu było cenne,
wiec następnego dnia po zabiciu Feldera zwiadowcę przeniesiono i przydzielono mu
kwaterę z trzema porucznikami. Poprzedni, czwarty mieszkaniec namiotu, zaginął w
akcji, w wyniku krótkiej, nierozstrzygniętej potyczki między nacierającymi
Ethsharyjczyka-mi a niewielkim oddziałem północerzy, wśród których znalazł się
przynajmniej jeden czarownik.
Porucznicy nie byli zachwyceni obecnością Valdera. Mieli nadzieję na powrót
towarzysza albo na więcej miejsca. Bez entuzjazmu powitali obcego żołnierza z
innej grupy wojsk i nawet nie oficera. Jakiś porucznik byłby kimś, z kim można
pogadać, wymienić opowieści, może zastępować się nawzajem w obowiązkach. Zamiast
tego trafił do nich dobry zwiadowca, nie dorównujący im rangą, lecz mający o
wiele więcej doświadczenia, a w dodatku bez przydzielonych formalnych
obowiązków.
Valder rozumiał ich, więc zrobił wszystko, by jakoś się dostosować. Nie miał
rzeczy, które zajmowałyby cenne miejsce, a brak obowiązków pozwalał mu godzić
się na dowolne godziny, jakie były dla nich wygodne. Był gotów nie spać przez
dłuższy czas, gdyby chcieli poświęcić go rozmowie, albo siedzieć cicho czy nawet
wychodzić na dłużej, jeśli tego życzyliby sobie współmieszkańcy.
Był też chętnym słuchaczem, gdyż chciał się dowiedzieć wszystkiego, co stracił -
nie tylko w okresie, kiedy błąkał się na pomocy, ale i wcześniej, ponieważ jego
oddział działał w izolacji. Zresztą sam dźwięk ludzkich głosów, niezależnie od
słów, dodawał mu otuchy.
Wszyscy lubią dobrych słuchaczy, wiec po kilku godzinach jego przyjazna postawa
i wyraźne zaciekawienie wszystkim, co nowi towarzysze mieli do powiedzenia,
złagodziły początkową niechęć. Jeden z trójki, młody chudy dwudziestodwulatek,
świeżo przybyły z obozu szkoleniowego w pobliżu portu Shan, zaczął opowiadać.
Nazywał się Radler, syn Datheta, i choć był tylko rok młodszy od Valdera,
wydawał się zwiadowcy zaledwie chłopcem.
Radler zgadzał się ogólnie z oceną Sidora co do sytuacji strategicznej, jednak
powolne natarcie tłumaczył raczej złym stanem dróg i brakiem zaopatrzenia niż
strachem ethsharyjskich dowódców. Zachodnie zgrupowanie generała Gora i środkowe
generała Anarana przesuwały się naprzód, likwidując rozproszone jednostki
nieprzyjaciela. W głębi lądu Azrad robił, co mógł, by zapewnić im wsparcie
logistyczne, lecz brakowało zarówno zapasów, jak i ludzi. Wojska wschodniego
zgrupowania generała Terreka wciąż tkwiły w miejscu - na jego froncie nie
dokonano żadnego desperackiego ataku. Terrek, podejrzewając zasadzkę, niechętnie
podsyłał coś swoim kolegom.
Generał Karannin był podwładnym Gora, tak jak sądził Valder, choć dopuszczał też
możliwość, że to jeden z ludzi Anarana, który zapędził się zbyt daleko na
zachód. Gor podobno wciąż przebywał w swojej nadbrzeżnej Fortecy i raczej
koordynował ruchy wojsk, niż osobiście prowadził je na wroga.
Obie strony doznały ciężkich strat - tak przynajmniej sądził Radler, mimo
stosunkowo nielicznych sił Imperium, ponieważ nieproporcjonalnie wielu z nich
było albo czarownikami, albo shatra. Mimo to Radler, tak jak Sidor, uważał, że
długa wojna wreszcie zbliża się do końca.
Valder nie bardzo w to wierzył, nie chciał jednak zniechęcać młodego oficera.
Dlatego nie wyrażał głośno swoich wątpliwości.
Kiedy wyczerpali temat, Valder wysłuchał obozowych plotek. Niestety, żadna nie
wspominała o kimś, kogo by znał. Zapytał o Darrenda, ale nikt z jego
współmieszkańców nie wiedział nic o magu.
Zbliżał się wieczór i jeden po drugim trzej porucznicy wychodzili z namiotu.
Radler miał służbę - dowodził oddziałem zaopatrzenia. Korl i Tesra nie mówili,
gdzie idą. Valder podejrzewał, że wybierają się do zamtuzów w przyobozowym
mieście. Nie miał pieniędzy, a zatem nic lepszego do roboty - było już za późno,
żeby szukać płatnika - wiec spróbował się zdrzemnąć.
Obudził go szelest odsuwanej klapy namiotowej.
- Przepraszam, sir - powiedział żołnierz, stając tyłem do światła, tak że
Valder nie widział jego twarzy. - Sądzę, że to pańskie.
Wyciągnął w jego stronę nagi miecz, rękojeścią naprzód.
Valder wziął go odruchowo, potem zaczął protestować. Jednak umilkł nagle, zanim
wymówił pierwsze słowo, gdyż uświadomił sobie, że miecz faktycznie należy do
niego.
To przecież bez sensu. Magowie mieli badać Wirikidora. Z pewnością jeszcze nie
skończyli. A jeśli tak, to dlaczego mu go oddali? I gdzie jest pochwa? Odwrócił
się do wejścia, ale żołnierz już zniknął.
Usiadł, zaczepiając o coś nogą, sięgnął w dół i - tak jak podejrzewał - znalazł
leżącą na ziemi pochwę Wirikidora. Podniósł ją i obejrzał, trzymając miecz w
ręku.
Zdziwiony, wstał i wyjrzał z namiotu; nikogo nie było w pobliżu, nikt go nie
podglądał. Wciąż zaskoczony wyszedł na wieczorne słońce i rozejrzał się dookoła.
Ludzie w obozie zajmowali się swoimi sprawami: ostrzyli miecze, jedli,
rozmawiali, spieszyli w różne strony. Nie zobaczył nawet śladu żołnierza, który
dostarczył mu miecz.
Wzruszył ramionami i podążył do kręgu magów. Nie był pewien, czy powinien dostać
z powrotem ten miecz, czy nie. Na pewno magowie będą wiedzieć.
Kiedy stanął przed namalowaną kredą linią, gdzie zaczynały działać zaklęcia
strzegące, ktoś zauważył go i krzyknął. Z kolorowych namiotów wybiegli ludzie.
Stał na linii, dopóki ktoś na niego nie skinął. Po chwili znalazł się wewnątrz
kręgu, otoczony przez magów. Wśród nich był Darrend.
- A więc tu jesteś - zauważył.
- Jestem - przyznał Valder. - A gdzie powinienem być?
- Trudno mi powiedzieć, żołnierzu, ale twój miecz powinien się właśnie tutaj
znajdować. Nikt nie miał prawa go wynosić, jednak zniknął, gdy tylko na chwilę
spuściliśmy go z oczu. Nie magicznie; ktoś z nim odszedł. Kiedy szukaliśmy
miecza, to samo zdarzyło się z pochwą. A teraz ty przyszedłeś, niosąc i jedno, i
drugie. Dziwne, prawda?
- Być może, sir - zgodził się Valder. Miał wrażenie, że Darrend ma rangę
oficera. - Ale ja nic nie zrobiłem. Zresztą nie przyniósłbym ich wtedy z
powrotem, prawda? Ktoś po prostu wręczył mi miecz, a pochwę znalazłem na
podłodze w namiocie, jakby ktoś ją tam podrzucił, kiedy się zdrzemnąłem.
Magowie porozumieli się wzrokiem.
- Moim zdaniem to Zaklęcie Prawdziwej Własności, a w każdym razie jakaś zbliżona
wersja - zauważył jeden z nich.
Darrend zmarszczył brwi.
- Sprawdzałem je i dostałem dwuznaczne wyniki. To nie jest standardowa forma,
ale rzeczywiście może być coś pokrewnego.
- Przecież dlatego nikt inny nie mógł go wyjąć - zauważył rudowłosy. - A teraz
znalazł sposób, żeby wrócić do Valdera, jakby przypadkiem. To Zaklęcie
Prawdziwej Własności w czystej formie.
- W czystej, lecz trochę dziwnej - nie ustępował Darrend. - Jest w nim coś
niezdrowego.
- Moim zdaniem w Prawdziwej Własności zawsze jest coś niezdrowego - dodał ktoś
trzeci.
- Nie, to inna sprawa. Badałem go, oczywiście. Kiedy nikt nie mógł wyjąć miecza,
od razu przyszła mi do głowy Prawdziwa Własność. Ale nie ma śladu użycia złotego
pierścienia, a jak Zaklęcie Prawdziwej Własności może działać bez złotego
pierścienia?
Valder nie miał pojęcia o czym mówi Darrend. Niedawno dopiero przebudzony z
drzemki, wciąż jeszcze nie całkiem wypoczęty po niedawnych przygodach, chciał
tylko pozbyć się miecza.
- Nieważne, czy jestem Prawdziwym Właścicielem, czy nie, ale wolę, żebyście
wzięli ten miecz i skończyli swoje próby - rzekł niechętnie. - Sir - dodał
odruchowo.
- Tak, oczywiście - zgodził się Darrend i ujął rękojeść. Valder oddał mu miecz i
pochwę. Zatrzymał się na chwilę.
- Jak długo potrwają próby?
- Nie mam pojęcia. - Darrend wzruszył ramionami. - Zależy od tego, co z tym
mieczem zrobiono. Jeśli będziemy mieli szczęście, skończymy do północy. Jeśli
nie, możemy się nigdy nie dowiedzieć.
- Aha. - Valder spojrzał jeszcze na miecz. - No cóż, powodzenia, sir. - Odwrócił
się i ruszył do swego namiotu.
Był prawie pewien, że wcześniej czy później albo miecz znajdzie sposób, by do
niego wrócić, albo on zostanie ściągnięty do miecza. Zastanawiał się, czyjego
przyszłość jest nierozerwalnie związana z Wirikidorem i czy czar można
przełamać, albo po prostu usunąć Zaklęcie Prawdziwej Własności, by każdy mógł
używać broni.
Darrend patrzył, jak zwiadowca odchodzi. Walczył z nagłym pragnieniem, by
podążyć za nim. Zdał sobie sprawę, że mimowolnie szuka pilnych spraw, które
mógłby załatwić w okolicy namiotu Valdera.
Zirytowany rozpoznał działanie Zaklęcia Prawdziwej Własności, próbującego
dostarczyć miecz do jego pana, czy może niewolnika. Z magicznymi mieczami
człowiek nigdy nie był pewien... Rzucił proste kontr zaklęcie przeciwko
przymusowi i pomaszerował w stronę namiotu-laboratorium.
ROZDZIAŁ 13
Po czterech dniach, dniach podczas których połowa obozu spakowała się i ruszyła
na północ, a Valder nie robił nic - odebrał tylko zaległy żołd - magowie
zakończyli badania Wirikidora. Zaraz po obiedzie posłaniec znalazł Valdera i
sprowadził do kręgu magów.
W niebiesko-złotym namiocie czekał na niego Darrend. Wirikidor i pochwa leżały
na pryczy. Valder usiadł na drugiej i słuchał wyjaśnień maga.
- Zakończyliśmy badania miecza, który nazywasz Wirikidorem, choć nie chciał
pozwolić, żeby posługiwał się nim ktokolwiek oprócz ciebie, i wciąż próbował do
ciebie wrócić. Pozostało kilka szczegółów czaru, których nie możemy rozpracować
metodami, jakimi dysponujemy w tej chwili. Lecz podstawowe cechy zbadaliśmy do
końca.
Valder skinął głową i słuchał uważnie.
- Omówiłem to z generałem. Nie wiem, czy planuje jakoś to wykorzystać, ale
uznał, że właściciel miecza powinien być poinformowany.
- To bardzo miło z jego strony - zauważył Valder z lekkim sarkazmem.
- Owszem. Po pierwsze, mieliśmy rację co do Zaklęcia Prawdziwej Własności. Na
miecz rzucono pewien wariant tego zaklęcia, ale w zdegenerowanej i niezdrowej
formie. Zaklęcie Prawdziwej Własności jest dostatecznie fatalne samo w sobie,
gdyż nikt jeszcze nie zdołał ustalić, czy to osoba jest właścicielem zaklętego
obiektu, czy obiekt jest właścicielem osoby. W tym przypadku wygląda to jednak
wyjątkowo marnie, ze względu na niestabilną naturę zaklęcia. Związek między
mieczem a tobą jest silny i zostanie taki przez... cóż, dłuższy czas. Zanim to
wyjaśnię, może wspomnę o innych sprawach.
Przerwał, jakby nie był pewny co mówić. Valder ponaglił go pytaniem:
- Jakich sprawach?
- Inne zaklęcia. Jest ich kilka, a wszystkie są ze sobą splecione. Nigdy jeszcze
nie spotkałem się z czymś podobnym. Jest na przykład Nieśmiertelne Ożywienie
Ellrana - to paskudnie nieprzyjemne zaklęcie i moim zdaniem ten twój zwariowany
pustelnik nie miał prawa go używać. Jest nieodwracalne, całkowicie
nieodwracalne, a co gorsza, sprawia, że każde związane z nim zaklęcie także jest
nieodwracalne. To właśnie Ożywienie pozwala twojemu mieczowi poruszać się
samodzielnie, jak zresztą sam zauważyłeś. Ono powoduje, że inne zaklęcia rzucone
na miecz są trwałe i nie do złamania. Chyba że ktoś użyłby naprawdę potężnych
kontr zaklęć, jednak nawet wtedy byłoby to bardzo niebezpieczne. Kombinacja
Ożywienia i Prawdziwej Własności skutkuje w powiązaniu twojej osoby i twojego
życia z mieczem. Przełamanie tych zaklęć mogłoby cię w najlepszym przypadku
zabić, a także zniszczyć miecz.
Valder patrzył na klingę leżącą na pryczy. Wiadomości nie były tak całkiem
zaskakujące. Oczywiście wciąż nie było jasne, czym się to wszystko skończy, lecz
był przekonany, że posiadanie Wirikidora nie będzie przelotnym incydentem w jego
karierze.
- Ma to oczywiście swoje dobre strony - kontynuował Darrend. - Miecz jest
praktycznie niezniszczalny i, o ile mogliśmy to stwierdzić, ma też tę zaletę, że
nie możesz być teraz zabity żadnymi zwykłymi środkami. Twoje życie jest w
mieczu, rozumiesz? I niczym oprócz miecza nie można ci go odebrać. Jeżeli miecz
zostanie zniszczony, umrzesz; to pewne. Ale jest prawie niemożliwe, by
ktokolwiek, nawet bardzo potężny mag, zdołał uszkodzić miecz, a co dopiero go
zniszczyć. Nieśmiertelne Ożywienie Ellrana jest rzeczywiście bardzo bliskie
nieśmiertelności, którą ma w nazwie. Sam miecz może cię zabić w pewnych
okolicznościach. O ile mogę jednak ocenić wyniki badań moich towarzyszy, nic
innego na świecie nie jest do tego zdolne.
- Co? - Valder zamrugał. Miał wrażenie, że nie całkiem rozumie Darrenda. Wstrząs
wytrącił go ze stanu, w którym tkwił od czasu śmierci Feldera.
- Nie można cię zabić, Valder. Nie możesz zginąć od niczego, chyba że od klingi
Wirikidora albo gdyby ktoś znalazł sposób na zniszczenie miecza.
- Co? - Valder wytrzeszczył oczy, wciąż nie rozumiejąc.
- Nikt nie zamierza zniszczyć miecza, coś takiego prawie na pewno spowodowałoby
katastrofę. Valder, będziesz żył, dopóki nie zginiesz od ostrza Wirikidora. Od
chwili, gdy po raz pierwszy go dobyłeś, nie możesz zginąć w żaden inny sposób.
Zwiadowca przyglądał mu się w niemym zdumieniu.
- To nie znaczy, że jesteś nietykalny. Możesz odnosić rany, ale nie możesz
umrzeć. Można cię okaleczyć, torturować, oślepić, ogłuszyć, doprowadzić do
obłędu, pozbawić kończyn, a nawet pociąć na kawałki. Ale nie umrzesz, dopóki
Wirikidor cię nie zabije. To właśnie jest w Nieśmiertelnym Ożywieniu takie
paskudne.
Valder starał się jakoś przyswoić tę informację.
- Nie mogę umrzeć?
- Nie w zwykły sposób. Jednakże jest tu pewien haczyk i zaczyna działać to
niestabilne zaklęcie. Twój pustelnik zastąpił czymś pierścień z litego złota,
który ma być częścią Zaklęcia Prawdziwej Własności. W efekcie czar jest
niedopełniony. Zostałeś prawdziwym właścicielem miecza, kiedy pierwszy raz
wyjąłeś go z pochwy; ktokolwiek by to zrobił, miałby go na własność. Jednakże ze
względu na tę skazę nie zostaniesz właścicielem na zawsze. Tylko złoto nigdy nie
niszczeje, a nie ta substancja, której użyto zamiast niego. Będziesz mógł wyjąć
miecz i użyć go sto razy, może raz czy dwa więcej, i to wszystko. Potem miecz
wyrzeknie się ciebie. Następnym razem, gdy zostanie wyjęty - a ty, Valderze z
Kardoret, będziesz jedynym człowiekiem w całym Ethsharze, niezdolnym do wyjęcia
go z pochwy ktokolwiek tego dokona, będzie jego nowym właścicielem. Ty zaś
zostaniesz pierwszym człowiekiem, który zginie od klingi Wirikidora. Nowy
właściciel będzie mógł użyć miecza dziewięćdziesiąt dziewięć razy, o jeden raz
mniej niż ty. A potem miecz zwróci się przeciwko niemu. Trzeci właściciel będzie
miał dziewięćdziesiąt osiem i tak dalej, aż za setki lat jakiś biedny dureń
wydobędzie ten miecz, a on zwróci się natychmiast przeciwko niemu. To całkowicie
zużyje moc zaklęcia i od tej chwili nie będzie już żadnego prawdziwego
właściciela.
- Chwileczkę. Nic nie może mnie zabić, ale Wirikidor zwróci się kiedyś przeciwko
mnie i zabije?
- Trafiłeś mniej więcej w sedno.
Valder wpadł we wściekłość.
- To szaleństwo! Co to za zaklęcie? Darrend wzruszył ramionami.
- Pustelnicy często są szaleni. Podejrzewam, że ten nie bardzo cię lubił.
- Ile to potrwa? Ile życia mi zostało?
- Kto wie? Wygląda na to, że termin nie jest wyznaczony. Nie ma żadnego
przymusu, żeby wyjmować miecz. Zostaw go w pochwie, a teoretycznie będziesz żył
wiecznie.
Valder spojrzał na maga, a potem na miecz. Wciąż miał kłopoty ze zrozumieniem
tych wyjaśnień. Jako żołnierz godził się, choć niechętnie, z faktem, że w każdej
chwili może zginąć. Teraz nie było to już prawdą. Jak ten pustelnik mógł
wprowadzić taki chaos w jego życie?
Wciąż jednak można go zranić.
- Nie jestem pewien czy to mi się podoba - powiedział wolno. - Czy można cofnąć
to zaklęcie?
Darrend westchnął.
- Ja nie potrafię. I nie sądzę, by komukolwiek się udało. Ten pustelnik miał
albo dużo szczęścia, albo był bardzo utalentowanym magiem. Aby cofnąć czar,
potrzebne byłoby zaklęcie potężniejsze niż wszystkie, które rzucił na miecz, tak
są ze sobą powiązane. Wątpię czy jakiś mag na świecie by sobie z czymś takim
poradził. Ja na pewno nie. Nieśmiertelne Ożywienie Ellrana jest zwykle
klasyfikowane jako zaklęcie ósmego rzędu, a to tylko jedno z wykorzystanych.
Jeden mag na stu. potrafi przekroczyć rząd czwarty i przeżyć. W dobrej formie
dam sobie radę z jednym zaklęciem ósmego rzędu... ale nie z taką plątaniną.
Nikt, o kim słyszałem, z wyjątkiem może Fendela Wielkiego, nie potrafiłby
rozplatać tego węzła. - Przerwał, zaskoczony nagle jakaś myślą. - Przyszło mi do
głowy, że nikt właściwie nie wie, co się stało z Fendelem. Myślisz, że to mógł
być twój pustelnik?
Valder wzruszył ramionami.
- Całkiem możliwe.
- Chyba raczej nie. - Darrend machnął ręką.
- Nie ma innego sposobu cofnięcia zaklęcia? Innego niż to prawie niemożliwe
kontrzaklęcie?
- Ja takiego nie znam. Są legendy o sposobach całkowitego zlikwidowania magii,
jakby zdmuchnięcia świecy, ale nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy. Gdyby
istniały, ci z północy na pewno już by je odkryli i wykorzystali przeciwko nam.
Valder wiedział, że takie opowieści można włożyć między bajki.
- Ale po co się tym przejmować? - mówił Darrend. - Nie musisz zdejmować
zaklęcia. Nie będzie trudno z nim żyć, bylebyś zachował ostrożność z dobywaniem
czy nie dobywaniem miecza. Będziesz go musiał nosić przy sobie, oczywiście.
Porzucanie gdzieś prawdziwie posiadanego obiektu może być niebezpieczne. Jeśli
dostarczenie go do ciebie będzie wymagało sztormu czy trzęsienia ziemi, to kiedy
zaklęcie zgromadzi dostateczny potencjał, nadejdzie wielka fala czy trzęsienie.
I wszelkie związane z tym zniszczenia. To dość bezlitosne zaklęcie.
- Aha - powiedział Valder.
Myślał już, żeby gdzieś dyskretnie zakopać Wirikidora, by uniemożliwić
wyciągnięcie go po raz sto pierwszy, może dziewięćdziesiąty dziewiąty albo
którykolwiek.
- Myślę, że to załatwia kwestię własności - rzekł Darrend. -A teraz co do
imienia miecza i tego, co robi. Pustelnik powiedział ci, że Wirikidor oznacza
"zabójcę wojowników", ale to błędne tłumaczenie. Bliższy prawdy byłby "zabójca
mężczyzn". Nie interesuje go, czy ofiary są wojownikami, byle były ludźmi, płci
męskiej i w wieku dorosłym.
- Aha - powtórzył Valder. To wyjaśniało, dlaczego miecz nie zabił smoka ani
kobiety i czemu wahał się w walce z półludzkim shatrą.
- Co więcej, jak sam to odkryłeś, to raczej zabójca mężczyzny, niż mężczyzn.
Interesuje go odebranie tylko jednego życia przy każdym wyjęciu z pochwy.
- To zauważyłem - potwierdził Valder.
- Owszem, jestem tego pewien. Za każdym razem, kiedy wyjmiesz go z pochwy,
zabije mężczyznę tak szybko, jak tylko zdołasz dostarczyć mu ofiarę. Z tym
musisz naprawdę uważać. Myślę, że możesz kontrolować, którego człowieka zabije
spośród kilku, ale wątpię, czy możesz całkowicie go powstrzymać. Musi kogoś
zabić. Widziałeś, jak było z tym skazańcem. W walce z jednym przeciwnikiem
jesteś właściwie niezwyciężony, w takim zakresie, w jakim może to zapewnić
magia. Nie musisz się przejmować, że ktoś przewyższa cię umiejętnościami. Poza
Ożywieniem, które pozwala mu działać, ma trzy dodatkowe błogosławieństwa, z
których jednego nigdy nie spotkałem, w tym Zaklęcie Wiecznej Ostrości, oraz
kilka drobnych uroków. Może ten twój pustelnik był wariatem, ale znał się na
magii i nie miał oporów przed jej użyciem. Jeśli potrafił zrobić coś takiego,
gdy większość jego materiałów uległa zniszczeniu, z pewnością byłby bezcenny w
działaniach wojennych.
- Mówił, że odsłużył już swoje.
- Jeśli tak, to albo ukrywał swoje talenty, albo rozwinął je później. A może to
jego trzymano w tajemnicy. Jestem pewien, że słyszałbym o kimś z takimi
umiejętnościami.
- Wyglądał na starego - przypomniał sobie Valder. - Może to było przed pańskim
czasem. A może to on jest Fendelem Wielkim, o którym pan wspominał. Sam nie
wiem.
- Cóż, kimkolwiek jest, dostałeś od niego imponującą broń. Może nie piękną, ale
potężną. Zwracam ci miecz. Nie chcę, żeby zaklęcie własności stało się
niebezpieczne, ale ostrzegam, że powinieneś być wyjątkowo ostrożny.
Zdjął miecz i pochwę ze stołu i wręczył Valderowi. Ten przyjął broń, wsunął
klingę do pochwy i zawiesił u pasa.
- Przyzwyczajaj się - powiedział Darrend. - Ty i Wirikidor będziecie razem przez
resztę twojego życia. Lepiej więc przywyknij do jego zachowania. Bądź wdzięczny,
że nie ma własnej duszy; ma odruchy, ale żadnego umysłu, który mógłbym wykryć,
żadnych zachcianek, żadnej osobowości. To bardzo potężny i cenny przedmiot, a
także bardzo niebezpieczny dla ciebie i innych.
- Tak jest, sir. - Valder nie był pewien czy Darrend jest oficerem, ale mówił
jak oficer i wzbudzał szacunek, więc to "sir" wydawało się naturalne.
- Pamiętaj, że zachowa cię przy życiu, ale nie gwarantuje bezpieczeństwa. Nie
bądź zbyt pewny siebie, bo możesz skończyć tak pokaleczony lub poraniony, że
śmierć byłaby łaską. I nie zapominaj, że twoim przeznaczeniem jest zginąć od
jego ostrza. Ten miecz jest jednocześnie przyjacielem i wrogiem. Pamiętaj o tym.
- Tak jest, sir.
Nie sądził, by zdołał zapomnieć o czymś tak ważnym.
- Przekazałem pełny raport, a twoi zwierzchnicy zastanowią się, co z tobą
zrobić. Ponieważ twoja poprzednia jednostka została rozformowana, jak
zrozumiałem, dostaniesz przydział tutaj. Myślę, że znajdą jakieś zastosowanie
dla Wirikidora. Szkoda by było marnować takie możliwości.
- Tak jest, sir. - Valder wciąż jeszcze rozmyślał o tym, co usłyszał. Nie
zastanawiał się nad nowymi obowiązkami, które zechcą mu powierzyć.
- Generał chyba wierzył, że możemy stworzyć więcej mieczy podobnych do
Wirikidora. W końcu broń, która pozwala zabić w walce shatrę, byłaby bardzo
przydatna. Niestety, choć rozpoznaliśmy większość rzuconych zaklęć, nie mamy
pojęcia, jak je odtworzyć, nie zabijając przy tym pół tuzina ludzi. Wygląda więc
na to, że ty, Valder z Kardoret, pozostaniesz wyjątkowy.
Zwiadowca nie był w stanie wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi. Po chwili
zastanowienia powtórzył więc tylko:
- Tak jest, sir.
- To wszystko - rzekł Darrend i wskazał mu klapę namiotu. Valder wstał.
- Tak jest, sir - powtórzył raz jeszcze i wyszedł w światło dnia.
ROZDZIAŁ 14
Usiadł na pryczy z Wirikidorem u boku. Rozmyślał o tym, czego dowiedział się od
Darrenda. Mag był chyba całkiem pewien swoich teorii, a Valder nie widział
powodu, żeby w nie wątpić, choć słyszał kiedyś, że magiczna analiza zaklętej
broni nie zawsze jest godna zaufania. W mroku namiotu spojrzał na miecz. Tak jak
zawsze, wyglądał na zwykłą broń, a jednak jego moc czyniła podobno właściciela
praktycznie nieśmiertelnym, byle tylko nie wyjmował go zbyt często. Od
opuszczenia bagna wyjął go z pochwy trzy... nie, cztery razy. Zabił strażnika
wybrzeża, szermierza, shatrę i więźnia. Pozostało wiec minimum dziewięćdziesiąt
cztery i maksimum dziewięćdziesiąt osiem wyjęć, co wydawało się bezpiecznym
marginesem. Bardzo niewielu żołnierzy w ciągu całej wojskowej kariery spotykało
setkę wrogów na bliską odległość - nie mówiąc już o zabiciu tak wielu. Odsłużył
sześć lat przed zaklęciem Wirikidora i nie był pewien, czy w ogóle kogokolwiek
zabił.
Oczywiście padła sugestia specjalnej służby. Ta perspektywa może sprowadzić
kłopoty. Był zwiadowcą i wolałby nim pozostać, jeśli w ogóle musiał być
żołnierzem. Zastanowił się, do jakiej to niezwykłej służby będą pasować
niezwykłe możliwości Wirikidora.
Z pewnością nie zostanie nauczycielem szermierki ani nikim takim, kto musi
wyciągać miecz z jakichkolwiek powodów innych niż walka na śmierć. To
eliminowało obowiązki wartownicze i strzeżenie jeńców, chyba że miałby nosić
drugi miecz, co z kolei, delikatnie mówiąc, byłoby dość niewygodne.
Byłby znakomitym katem, ale to chyba marnowanie możliwości miecza. Zresztą ten
pomysł bardzo mu się nie podobał. W ogóle nie lubił zabijać, szczególnie ludzi,
a zwłaszcza Ethsharyjczyków. Fakt, że byliby bezbronnymi więźniami, zniechęcał
go jeszcze bardziej. Zresztą, jak dobrze pamiętał, armia od stuleci nie ścinała
głów ani nie korzystała z usług zawodowych katów. Mordercy i dezerterzy byli
wieszani przez tego, kto akurat znalazł się pod ręką. Ten biedak, którego zabił
w namiocie generała, był wyjątkiem; śmierć od miecza zdarzała się tylko w
bitwie.
Próbował logicznie rozważyć tę kwestię. Jeśli magowie prawidłowo to ocenili,
magia Wirikidora miała utrzymywać go przy życiu i zabijać innych mężczyzn -
pojedynczo. Ludzie, których jego zwierzchnicy najbardziej chcieliby zabić, to
żołnierze przeciwnika. Wynika z tego, że zapewne wyślą go, by zabijał
północerzy.
Czy to rzeczywiście specjalna służba? I czy to praktyczne wysyłać go do bitwy,
skoro po każdym zabójstwie będzie musiał chować miecz do pochwy, aby znowu móc
skorzystać z magicznej mocy?
Westchnął ciężko. Jakiekolwiek specjalne obowiązki go czekały, na pewno będą
niebezpieczne i nieprzyjemne. Nie warto więc zatruwać sobie życia już teraz,
martwiąc się wcześniej, niż to konieczne. Będzie miał na to dość czasu, gdy
dowie się, co go czeka. Niezależnie od obowiązków, jakoś to przeżyje, albo
znajdzie jakieś inne wyjście. Zawsze jest jakieś wyjście.
Z tą myślą położył się i zasnął. Znalazł się we śnie - w oczywisty sposób we
śnie, jak go o tym zapewniały ogromne runy na murze przed nim: "Ten sen
dostarczyła ci Sharassin z Shan". Pomyślał, że takie runy mogą być rzeczywiście
wymalowane na jakimś prawdziwym murze, nie miał jednak powodu, by wątpić w to, o
czym go informowały. Zresztą czuł się tak, jakby śnił. Gdy tylko je odczytał,
runy poruszyły się, przekształciły i teraz głosiły: "Sny i magia komunikacyjna
wszelkiego typu w rozsądnych cenach".
To kończyło reklamę. Runy rozpłynęły się, a przed Valderem pozostał tylko ślepy
kamienny mur.
- Cześć, Valder - usłyszał za plecami znajomy głos.
Odwrócił się. Był w bibliotece; ściany z szarego kamienia pokrywały półki pełne
książek i zwojów. Sufit zrobiono z drewnianych kasetonów, podłogę tworzyła
kamienna posadzka. Pośrodku sali stał duży dębowy stół, a na nim siedział
przystojny młody człowiek w wieku około dwudziestu lat, w wojskowej tunice i
kilcie, ale bez pancerza i hełmu. Miał kędzierzawe, czarne, rozwichrzone teraz
włosy, oczy jasne, a na twarzy szeroki uśmiech. Valder poznał go od razu. Był to
jego dawny współmieszkaniec z namiotu, Tandellin, syn Landina.
- Powiedzieli mi, że przeżyłeś, ale chciałem sam zobaczyć - powiedział.
Valder uśmiechnął się.
- Mnie też powiedzieli, że wciąż żyjesz, ale pomyślałem, że lepiej nie
sprawdzać. Ile kosztuje cię to zaklęcie?
- Nie tak wiele. Sharassin to moja przyjaciółka. Musiałem tylko zakupić
składniki i dostarczyć kilka fiolek krwi. Jednym ze składników był talerz z
kutego srebra, więc mam nadzieję, że to docenisz.
- Ależ doceniam! - zapewnił szybko Valder. - Ile mamy czasu? Tandellin wzruszył
ramionami.
- Nie jestem pewien. Myślę, że dopóki się nie zbudzisz.
- No to sporo, bo dopiero zasnąłem. - Zawahał się. - Przynajmniej tak mi się
wydaje, ale wiesz jak to jest ze snami.
- W takim razie nie marnujmy go. Opowiedz, co się stało. Wszyscy myśleli, że
północerze załatwili cię wtedy, gdy wyskoczyli na nas z lasu.
Valder opowiedział o swoich przygodach, zadowolony, że może to robić we własnym
tempie i nie zachowując całkowitej powagi. Chociaż opowiadał tę historię kilka
razy, po raz pierwszy mówił do przyjaciela, a nie do przesłuchującego.
- A co z tobą? - zapytał na koniec.
- Siedziałem w obozie, kiedy zaczął się atak. Na początku wyskoczyłem z łukiem
i mieczem, jak wszyscy inni, ale kiedy zobaczyliśmy, że nie mamy szans, kapitan
Lorret posłał pół tuzina ludzi na południe, żeby sprowadzić posiłki. Wybrał
najmłodszych, pewnie dlatego, że jego zdaniem najszybciej biegamy. Byłem jednym
z tych wybranych. Kazał mi kierować się prosto do Fortecy generała Gora. Tak
zrobiłem i wciąż tu jestem. Byłem zbyt zmęczony, żeby wracać do walki, chociaż
stałem z łukiem na murach, kiedy w końcu wróg dotarł aż tutaj. Nie sądzę, żebym
kogoś trafił. Spędziłem też trochę czasu z magami, ale nie zaczarowali mi mojego
miecza, tylko serce. A może raczej trochę niżej położoną część ciała. Musisz
poznać Sharassin, jest naprawdę... Musisz ją zobaczyć.
Valder roześmiał się. Chociaż to był tylko sen, czuł się naprawdę dobrze. W
ostatnich miesiącach rzadko się śmiał. To wspaniałe uczucie wiedzieć, że ktoś
gdzieś wciąż się nim przejmuje. Już lata temu stracił kontakt z rodziną,
przyjaciele pojawiali się i odchodzili. Z nich wszystkich tylko Tandellin zadał
sobie kłopot, by go odszukać.
Zapytał o innych kolegów i ze smutkiem dowiedział się, jak wielu z nich zginęło
czy przepadło bez śladu. Potem rozmawiali głównie o plotkach z Fortecy.
Tandellin rzucał właśnie sprośne sugestie, dlaczego generał Gor się nie ożenił,
kiedy Valder poczuł nagle, że ktoś go chwyta za ramię i potrząsa. Ściany
biblioteki zafalowały wokół i zamgliły się.
- Chyba się budzę! - zawołał. - Bądź w kontakcie!
A potem Tandellin i biblioteka zniknęły, a on sam leżał na pryczy w obozie
generała Karannina i patrzył na dwóch strażników o ponurych twarzach,
oświetlonych niesamowicie przez pojedynczą, przesłoniętą latarnię.
Rozejrzał się po namiocie. Radler i Korl przyglądali się w milczeniu ze swoich
łóżek. Tesra spał, nie wiedząc o niczym.
- Chodź - polecił jeden ze strażników głosem przypominającym zgrzyt kamieni.
Valder zsunął się z pryczy i stanął na nogi. Jakoś udało mu się nie zaczepić o
nic Wirikidorem. Chciał przygładzić włosy i poprawić ubranie, lecz strażnicy
uprzejmie zasugerowali, żeby nie marnował czasu. Chwycili go za ramiona i
wyprowadzili z namiotu, łagodnie acz stanowczo.
Valder ruszył więc bez żadnych oporów czy zwłoki. Najwyraźniej wkrótce się
dowie, jaką specjalną służbę mu przydzielono. Strażnicy nie odzywali się;
doprowadzili go do całkiem zwykłego namiotu w pobliżu smoczej zagrody, wepchnęli
do środka, a potem zniknęli wśród nocy.
Wewnątrz stanął przed dwoma mężczyznami: wysokim oficerem o ciemnych włosach i
niskim bladym człowiekiem w cywilnym ubraniu, który jednak nosił miecz przy
boku, jak żołnierz.
- Kapitan Endarim - przedstawił się oficer. - Ty jesteś Valder z Kardoret?
Zwiadowca potwierdził.
- Dobrze. Chyba wymyśliliśmy co z tobą zrobić.
To zdanie nie wymagało raczej odpowiedzi, więc Valder milczał. Zrobił uprzejmie
zainteresowaną minę i spojrzał na drugiego mężczyznę, zachęcając wzrokiem, żeby
się przedstawił. Nic z tego.
- Darrend i pozostali wyjaśnili mi w przybliżeniu działanie twojego miecza -
mówił oficer. - Zeznali także pod przysięgą wobec dobrego teurga, że nie
potrafią go odtworzyć. Oznacza to, że jesteś wyjątkowym materiałem, którego nie
wolno nam marnować. - Na chwilę uniósł się na palcach nóg, a potem opadł, jakby
dla podkreślenia tych słów.
- Tak jest, sir - odparł odruchowo Valder.
Nie podobało mu się, że nazwano go materiałem. Był to przykry kontrast po miłej
magicznej rozmowie z Tandellinem.
- Długo się zastanawialiśmy jak najlepiej cię wykorzystać. Wprowadzenie cię do
otwartej bitwy to marnotrawstwo. Żeby skutecznie walczyć, musiałbyś bez przerwy
chować i wyciągać miecz, a tymczasem ktoś mógłby cię zabić.
- Tak jest, sir - powtórzył Valder.
Zauważył, że napuszony kapitan nie wie o prawie nieśmiertelności, którą
teoretycznie gwarantuje miecz. Ale co z tego? Nawet jeśli Valder nie mógł
zginąć, nie miał też ochoty być pociętym na kawałki, więc teza była w zasadzie
słuszna.
- Zostałeś przeszkolony do zwiadu i przez ostatnie miesiące udowodniłeś, że
potrafisz zadbać o siebie i przeżyć samotnie za liniami nieprzyjaciela. Jak
rozumiem, łatwo i szybko potrafisz zabić dowolnego człowieka. To pozwoli ci
rozprawić się z wartownikami. Powiedziano mi, że miecz zapewnia pewną ochronę,
choć nie całkiem to zrozumiałem. Jesteś doskonale wyposażony, by walczyć z
pojedynczymi osobami, a nie grupą. Uznaliśmy, że jedna funkcja idealnie pasuje
do człowieka o twoich możliwościach. Zamierzamy cię posłać nie na żołnierzy
wroga, ale przeciwko ważnym osobom: generałom, czarownikom, członkom rządu itd.
Każdy taki człowiek, którego usuniesz, wart jest dziesiątki, może setki
żołnierzy. Zrozumiałeś? Valder rozumiał, aż za dobrze.
- Chce pan, abym został skrytobójcą?
- To brzydkie słowo, ale domyśliłeś się prawidłowo.
- Nie jestem pewien... Endarim przerwał mu.
- Zanim powiesz coś więcej, pozwól, że cię zapewnię, iż płaca za taką pracę jest
wyjątkowo wysoka. Na początku zostaniesz kapitanem, a potem możesz awansować.
Nie będziesz miał innych obowiązków. Poza wypełnianiem zadań możesz robić co
chcesz.
- Nie o to chodzi - powiedział Valder. - Nie jestem pewien, czy dam sobie radę.
Nie wiem, na przykład, jak znaleźć tych ludzi, których mam zabić. I w ogóle nie
podoba mi się pomysł zabijania.
- Oczywiście, że nie lubisz zabijać - przerwał mu Endarim - ale to jest wojna,
żołnierzu. Im więcej szkód wyrządzimy Imperium, dowolnymi sposobami, tym mniej
szkód będą mogli wyrządzić nam. Jeśli zabijesz jednego wrogiego czarownika, być
może ocalisz życie dziesięciu albo więcej swoich towarzyszy broni! Co do spraw
technicznych, pomogą ci nasi magowie. Używaliśmy już wcześniej skrytobójców.
Odszukiwanie celów i przerzut naszych ludzi w odpowiednie miejsce nigdy nie
sprawiały specjalnych trudności. Problem polegał raczej na przedostaniu się
przez ochronę osobistą i wyciągnięciu naszych ludzi żywych. Twój miecz powinien
znacznie to ułatwić.
- Kiedy ja...
- Posłuchaj, Valder, do tej pracy wolimy brać ochotników, ale ty jesteś
przypadkiem wyjątkowym. Jeżeli będzie trzeba, rozkażę ci podjąć tę służbę,
ponieważ dzięki swojemu mieczowi jesteś jednym z najbardziej obiecujących
kandydatów, a w tej chwili bardzo jest nam potrzebny dobry skrytobójca.
Wolelibyśmy jednak, żebyś poszedł z własnej woli; zwiększy to znacznie twoje
szansę przetrwania. Nie będziemy się jednak upierać. Jeśli odmówisz wykonania
rozkazu, możemy się nawet odwołać do magicznego przymusu.
- Czy pan mi rozkazuje, sir?
- Nie, jeszcze nie. Posłuchaj, spróbuj raz i zobacz, co o tym myślisz. Jeśli
będzie to dla ciebie o wiele gorsze od regularnej walki, może zdołamy umieścić
cię gdzie indziej. Ale ten magiczny miecz, który ci się trafił, nie gwarantuje
lepszego traktowania w ethsharyjskiej armii, żołnierzu. Tak czy inaczej, musisz
walczyć i musisz zabijać.
- Tak jest, sir.
Valder nie był zachwycony. Zrozumiał jednak, że ma do wyboru tylko posłuszeństwo
albo dezercję, a nie był dezerterem. Wiedział doskonale, że północerze są
bezlitośni i zamierzają zniszczyć Ethshar. Kochał swoją ojczyznę i rodaków,
nawet jeśli ostatnio rzadko ich widywał. Znał tylko armię, ponieważ tu właśnie
przebywał, odkąd skończył szesnaście lat, a dla zdrowego młodego chłopaka było
to jedyne możliwe miejsce. Nie miał wyboru. Zawsze wierzył, że z każdej sytuacji
jest jakieś wyjście, lecz tu go nie dostrzegał.
- Dobrze - stwierdził kapitan. - Bardzo dobrze. Formalne rozkazy otrzymasz
jutro. Będziesz też dostawał żołd zgodnie z nową rangą.
- Tak jest, sir.
- Valder, na twoim miejscu nie mówiłbym nikomu, czym się zajmujesz. Nie byłoby
dobrze, gdyby ktoś wiedział, że wykorzystujemy skrytobójców, a już z pewnością
tobie osobiście nie wyjdzie to na dobre. Ta praca może się wydawać z początku
niezwykła i romantyczna, lecz skrytobójcy nigdy nie są naprawdę popularni.
Ludzie się przy nich denerwują.
- Tak jest, sir.
Valder zastanawiał się z początku, dlaczego sprowadzono go tutaj w środku nocy.
Teraz zrozumiał, że dla zachowania w tajemnicy tego skrytobójczego projektu.
- Gdyby ktokolwiek pytał, od tej pory jesteś asystentem magów.
- Tak jest, sir.
- Dobrze. Zaczniesz natychmiast. Obecny tu Kelder powie ci, co robić. - Kapitan
wskazał cywila.
Valder spojrzał na niego z nieukrywanym zaciekawieniem.
- Chodźmy - powiedział człowiek zwany Kelderem.
Odezwał się po raz pierwszy - wysokim cienkim głosem.
Valder przyjrzał mu się. Mężczyzna był niski, średniej budowy, z niezwykle
splątaną brodą i wąsami. Cerę miał bladą i niezdrową, włosy brązowe,
przerzedzone. Ubranie nosił całkiem zwyczajne, chociaż lepsze niż chłopi. U pasa
zwisał mu typowy wojskowy miecz, całkiem podobny do Wirikidora.
Po tej inspekcji Valder zerknął na kapitana, który tymczasem zajął się już czymś
innym: przeglądał stos papierów na pryczy. Valder w myślach tylko wzruszył
ramionami, odwrócił się i wyszedł za cywilem.
Kierowali się na tyły obozu obok smoczych zagród i ostatnich rzędów namiotów do
przyobozowego miasteczka, gdzie karczmarze i dziwki wciąż pracowali, mimo
późnych godzin. Główny obóz pogrążony był w ciemności, lecz tutaj połowa
namiotów była jasno oświetlona, często kolorowymi latarniami. Valder słyszał
dobiegający skądś śpiew, a raz niemal potknął się o dwóch nieprzytomnych,
najwyraźniej mocno pijanych żołnierzy.
Kelder minął najbardziej hałaśliwy obszar, przeszedł obok jasnych latarni i
skąpo odzianych kobiet. Dotarł niemal na skraj okręgu namiotów żon żołnierzy,
który służył jako targ, i skręcił do małego namiotu. Ta nagła zmiana kierunku
zupełnie Valdera zaskoczyła.
Zatrzymał się nagle, a potem skręcił za Kelderem.
W małym namiocie nie było mebli, ani nawet miejsca na nie. Za łóżko służyła
pikowana mata. Valder usiadł na ziemi i spytał:
- Kim ty jesteś, u diabła?
- Nazywam się Kelder - odparł cywil. - Bez imienia ojca, bez miejsca urodzenia,
bez przydomku. Po prostu Kelder. Jestem szpiegiem.
Uśmiechnął się, jakby właśnie wygłosił jakiś żart. Valder patrzył na niego,
niepewny, czy żartuje.
- Poważnie - mówił dalej. - Jestem szpiegiem. Nawet więcej: dowodzę operacjami
szpiegowskimi na całym froncie, co niestety niewiele oznacza, ponieważ nie
prowadzimy żadnych, o jakich warto by wspominać. Generał Gor wysłał mnie, żeby
to naprawić, a przypadkiem zjawiłem się na czas, żeby usłyszeć o tobie i
mieczu. Może zainteresuje cię, że siedmiu magów i dwie czarodziejki szukają
twojego tajemniczego pustelnika, używając wszelkiej magii, jaką mają do
dyspozycji, a cały oddział teurgów zbiera o nim informacje. Traktujemy tę sprawę
bardzo poważnie. Posłaliśmy już na wybrzeże grupę zwiadowczą, żeby go odnaleźć.
Na razie nie mamy niczego, ale mag, który tak od niechcenia rzuca na prawo i
lewo zaklęciami ósmego rzędu, wart jest odrobiny wysiłku. Nie mamy takich wielu.
Ale czy znajdziemy go czy nie, mamy ciebie i Wirikidora.
Valderowi nie przyszła do głowy żadna odpowiedź. Patrzył na mężczyznę w
półmroku; jedyne światło sączyło się przez brezent namiotu.
- Przypuszczam, że czujesz się nieco oszołomiony. Byłeś zwyczajnym zwiadowcą na
nieważnym fragmencie wybrzeża, a teraz wmieszałeś się w dziwne sprawy magów,
szpiegów i skrytobójców. Tak w życiu bywa. Chciałbym zostawić ci trochę czasu,
żebyś się z tym pogodził, ale właśnie czasu nie mamy zbyt wiele. Muszę cię
wyszkolić, a potem ruszasz do pracy. Przy odrobinie szczęścia za dziesięć dni
zabijesz głównego czarownika Północnego Imperium na froncie zachodnim.
Valder próbował protestować.
- Może to inaczej sformułuję - powiedział Kelder. - W ciągu najbliższych
dziesięciu dni dasz Wirikidorowi okazję, żeby zabił głównego czarownika. -
Uśmiechnął się. - Będziesz bardzo pożytecznym człowiekiem, Valderze.
Valder nie był tego pewien, ale nie chciał się kłócić. Jeśli skrytobójstwo okaże
się nie do zniesienia, zrezygnuje i przeniosą go gdzie indziej. Jakoś nie mógł
uwierzyć, że zdoła zabić jakiegokolwiek czarownika.
Dziesięć dni później, kiedy stał nad ciałem martwego czarownika, wciąż trudno mu
było uwierzyć.
ROZDZIAŁ 15
Pierwszych pięciu zabójstw dokonał szybko, w odstępach dwóch, trzech dni. Za
każdym razem Kelder mówił mu, jak odszukać i zidentyfikować cel, a mag lub dwóch
przerzucało go mniej więcej w pobliże. Za każdym razem udawało mu się wydostać
bez żadnych poważnych obrażeń. Dwójka z tych pięciu była czarownikami; kim byli
pozostali, tego mu nie powiedziano.
Wirikidor likwidował ich szybko. Rozprawiał się także ze strażnikami i innymi
przeszkodami. Przyjemną niespodzianką okazało się odkrycie, że czarownicy
umierają tak łatwo jak wszyscy inni, gdy już trafi ich ostrze. Spodziewał się
raczej, że będą równie trudni jak shatra, że chwycą miecz albo zaczną wykonywać
jakieś niesamowite czy groźne gesty, choć powinni już być martwi. Jego lęki
okazały się bezpodstawne - po podcięciu gardła czarownicy padali i umierali jak
zwykli ludzie.
Co nie znaczy, że nie było żadnych kłopotów. Jeden z czarowników miał brzydki
metalowy talizman, który plunął magicznym ogniem i dość poważnie poparzył mu
lewą rękę. Valder zabrał ten talizman ze sobą, ale przekazał go Darrendowi do
badań i więcej go nie widział.
Po piątej misji dali mu spokój na całe sześć dni, żeby wypoczął i miał czas się
zastanowić.
Wieczorem szóstego dnia leżał wyciągnięty na swojej pryczy, patrząc na ciemne
płótno nad głową. W lewej, poparzonej magią ręce wciąż czuł tępy ból, mimo
szybkiego zastosowania skutecznego zaklęcia leczącego. Ten ból, połączony z
długotrwałym efektem zbyt skromnej kolacji spłukanej oushką, sprawiał, że nie
mógł się skupić.
Zresztą oushka też nie była dobra. Valder podejrzewał, że pędzą ją tu na
miejscu, a był całkiem pewien, że rozcieńczają przy tym wodą. Rozcieńczona
oushka zastępowała wino jako napój powszechnego stosowania, gdyż wino - ze
względu na braki zaopatrzenia - stawało się zbyt kosztowne.
Zresztą braki dotyczyły nie tylko wina, dlatego kolacja okazała się taka
skromna. Armia coraz bardziej opierała się na plądrowaniu niż na właściwych
liniach zaopatrzenia, a stepy i lasy nie dostarczały zbyt wiele żywności.
Zaklęcia wytrwałości pozostawiano w działaniu, kiedy ludzie wracali z patrolu,
żeby oszczędzać żywność, a także dlatego, że było coraz mniej magów, by zaklęcie
odnowić, gdy żołnierze wyruszali ponownie.
Valderowi wydawało się, że wszystkie zapasy są na wyczerpaniu. Magowie, którzy
pomagali mu przy zabójstwach, zmieniali się każdej nocy, w zależności od tego,
kto był akurat dostępny. W całym obozie pozostało ich bardzo niewielu. Od swoich
współmieszkańców słyszał, że całe regimenty wyruszały do bitwy bez magicznego
wsparcia. Nowi żołnierze już nie przybywali z tyłów i obóz powoli pustoszał.
Valder zastanawiał się, czy w ogóle są jeszcze wysyłane na front jakieś
oddziały. Nie był pewien, co się dzieje z ludźmi i sprzętem, ale miał wrażenie,
że jednego i drugiego jest o wiele mniej niż za dawnych czasów.
Czy to możliwe, pytał sam siebie przez mgiełkę bólu i alkoholu, że wojna
naprawdę zbliża się do końca? Nie wydawało się to możliwe. Jednak nie było też
możliwości, by w takich warunkach armia przetrwała zbyt długo.
Co się stanie, myślał, jeśli wojna naprawdę się skończy? Jaki los go czeka? Co
zrobi ze swoim życiem? Co zrobić z życiem, które może trwać wiecznie, jeśli
tylko uniknie dobywania miecza?
Przypuszczał, że to samo, co z każdym innym. Nikt przecież nie wiedział, jak
długo będzie żył; Valder też tego nie wiedział, tyle że dla niego zasady były
inne.
A jednak, co właściwie chciał ze sobą zrobić - nieważne, czy miało to trwać
normalną liczbę lat, czy całą wieczność?
Wiedział, czego nie chce. Nie chciał już nikogo zabijać. Wliczając wartowników i
innych, a także swoje cele, dodając tę czwórkę, którą zabił przed dotarciem do
obozu, dobył Wirikidora siedemnaście razy i siedemnastu mężczyzn zginęło od jego
ostrza. To zbyt wielu. Jeśli nastanie pokój, nie zamierzał więcej wyciągać
Wirikidora z pochwy.
Nie miał też ochoty na przygody. Tych przeżył dosyć, najpierw przez trzy
miesiące na pustkowiu, a potem przy tych pięciu zabójstwach. Marzył, by osiąść
gdzieś spokojnie, znaleźć kawałek ziemi, może założyć rodzinę. Nie chciał farmy
- nie interesowała go praca na roli, nie przepadał za zwierzętami. Może sklep? -
nie znał się na handlu, ale perspektywa wydawała się kusząca.
Bolała go głowa. Przypomniał sobie, że nadal jest żołnierzem i że trwa wojna,
tak jak zawsze. Będzie jeszcze trwała po jego śmierci, nawet jeśli dożyje
późnego wieku. Obietnica wiecznego życia wciąż była zbyt nowa, zbyt
nieprawdopodobna, by ją zaakceptować. Do tej pory żył ze świadomością własnej
śmiertelności, więc na razie wolał tę obietnicę ignorować.
Jeśli wojna się nie skończy, będzie żołnierzem, dopóki nie odsłuży pełnych
trzydziestu lat. W wieku czterdziestu sześciu opuści wojsko - to dwa razy więcej
niż miał w tej chwili. Nie umiał sobie tego wyobrazić. Niektórzy ludzie w tym
wieku wciąż są silni i zdrowi. Generał Anaran miał chyba z pięćdziesiąt, a wciąż
był w świetnej formie. Valder też może mieć szczęście, może zachować wigor i
gotowość do rozpoczęcia nowej kariery. Armia zwykle proponowała takim ludziom
awans i inne zachęty, by przedłużyli okres służby, lecz Valder obiecał sobie, że
nie będzie taki głupi i nie da się skusić. Wyjedzie i otworzy gdzieś sklep. Może
będzie handlował winem, a może zostawi Wirikidora na zapleczu i zapomni o nim.
Nawet praca dla jakiegoś bogatego kupca mogła być ciekawa. Wszystkim cywilnym
firmom brakowało ludzi, gdyż armia miała pierwszeństwo.
Przez całe życie przyjmował rozkazy - najpierw od rodziców, potem od oficerów.
Słuchanie rozkazów kupca nie może być gorsze, a przy tym Valder pozbędzie się
odpowiedzialności i ryzyka prowadzenia własnego interesu.
Z drugiej strony miał już dość przyjmowania rozkazów od kogokolwiek, a wciąż
pozostało mu ponad dwadzieścia lat do odsłużenia. Trudno powiedzieć, co będzie
lubił w wieku lat czterdziestu sześciu. Ludzie się zmieniają, uznał, a on nie
jest wyjątkiem.
Właśnie doszedł do tych głębokich wniosków, kiedy klapa namiotu odsunęła się i
wkroczył Kelder.
Zaskoczony Valder zsunął nogi na podłogę i usiadł. Zanim zdążył się podnieść,
Kelder rzucił:
- Nie wstawaj.
Valder został na pryczy, spoglądając na szpiega.
- Mogę usiąść? - spytał grzecznie Kelder.
Valder skinął w stronę pustej pryczy naprzeciw. Był zdziwiony. Kiedy zobaczył
Keldera, uznał, że odpoczynek dobiegł końca i wyślą go, by zabił kolejnego
imperialnego dygnitarza. W takim przypadku jednak wzywano go zwykle na odprawę
do namiotu Keldera w obozowym miasteczku albo do kapitana Endarima, niedaleko
smoczych zagród. Nie był pewien, czego się spodziewać; wizyta szpiega mogła
oznaczać cokolwiek. Próbował szybko zdecydować, czy odważyć się i znowu
zaprotestować przeciwko funkcji skrytobójcy. Po kilku zakończonych sukcesem
misjach nikt nie przyjmował jego protestów poważnie.
Nie mieli pojęcia, jak to jest być samotnym, przerażonym człowiekiem we wrogim
obozie czy mieście, wiedzieć, że powrót nastąpi tylko wtedy, gdy wykona zadanie
albo dozna poważnych ran. Nie był bohaterem, nienawidził samej myśli o bólu,
dokonywał zabójstw możliwie szybko i skutecznie, aby szybciej wrócić do domu.
Kelder znał jego poglądy, ale wciąż go posyłał. Valder uznał, że nie warto
wracać do tej sprawy.
- Zaczynałem się już zastanawiać, co się z panem stało - powiedział tylko.
- Wyjeżdżałem - odparł Kelder. - Ale już wróciłem. Mam dla ciebie nowe rozkazy.
- Jakie rozkazy?
- Od generała Gora. Powiedziałem mu o tobie, a on uważa, że marnujesz się tutaj,
zabijając czarowników i urzędników.
Valder nie był pewien, czy to dobra, czy zła wiadomość. Chociaż nie znosił
swojego zajęcia, zawsze istniała możliwość, że generał Gor znajdzie mu coś
jeszcze gorszego.
Lekki dreszcz przeszedł go na wieść, że generał Gor w ogóle o nim myślał. Gor
dowodził całą ethsharyjską armią lądową na zachód od dorzecza Wielkiej Rzeki.
Był jednym z czterech czy pięciu najważniejszych ludzi w Ethsharze, obok
admirała Azrada, generałów Anarana oraz Terreka, i być może tego, kto był
aktualnie cywilną głową państwa.
- A co - zapytał w końcu Valder - zaplanował generał Gor?
- Nie próbuje zgadywać myśli generała Gora, a nawet gdybym zgadł, to i tak bym
nie powiedział. Przywiozłem rozkazy przenoszące cię spod komendy generała
Karannina do sztabu generała Gora, natychmiast, z zachowaniem stopnia i
stanowiska. Wydaje mi się, choć to tylko domysły i w razie czego wszystkiemu
zaprzeczę, że nasz znakomity dowódca nie ma zarzutów co do twojej obecnej
służby. Z wyjątkiem doboru celów.
- Czyli kolejne skrytobójstwa?
- Tak sądzę.
- A jeśli odmówię?
- Nie bądź głupi, Valder. To byłaby zdrada, wiesz o tym.
- Ale, do licha, panie Kelder, ja nie chcę być skrytobójcą! Umieram ze strachu i
nienawidzę zabijania ludzi. Od tego robi mi się niedobrze.
- Są takie chwile, kiedy ja też nie lubię być szpiegiem.
- Myślę, że szpiegowanie by mi nie przeszkadzało. Mógłbym się tym zająć?
- Być może. Trudno powiedzieć. Przyjechałem tylko po to, by przekazać rozkazy i
dostarczyć cię bezpiecznie do kwatery Gora na wybrzeżu. Dziś jest już za późno,
wyruszymy o świcie.
- Ale... - protest Valdera ucichł. Kelder uśmiechnął się smętnie.
- Współczuję ci, naprawdę. Ale nie masz wyboru. Ten pustelnik do końca życia
wpędził cię w pułapkę zaklętego miecza. Nie możemy pozwolić, by coś takiego
pozostawało niewykorzystane.
Valder zerknął niechętnie na Wirikidora, który wisiał u stóp pryczy. Szpieg
wstał i odsunął klapę namiotu.
- Wyjeżdżamy o świcie - powtórzył.
Valder patrzył za nim, a potem położył się w nadziei, że jakimś cudem świt nie
nadejdzie.
Świt jednak przybył zgodnie z planem i opuścili obóz.
Valder zdziwił się środkiem transportu. Nie dosiedli koni ani nie użyli zaklęć
lewitacji. Kelder zaprowadził go do małego lawendowego namiotu w kręgu magów.
Namiot był pusty, jeśli nie liczyć zdobnego gobelinu, który sprawiał wrażenie,
że jest zupełnie nie na miejscu w wojskowym obozie. Zwisał z poprzeczki
przybitej do tylnego masztu, a bogate frędzle u dołu zamiatały ziemię. Gobelin
przedstawiał widok na morze oglądane z kamiennego szańca.
Kelder spokojnie wszedł prosto w gobelin, pociągając za sobą Valdera.
Ten ze zdumieniem odkrył, że stoi obok Keldera na przybrzeżnych umocnieniach
Fortecy generała Gora. Poczuł w nozdrzach słone powietrze i po raz pierwszy
uświadomił sobie, jak się przyzwyczaił do obozowego smrodu, zapachu potu, kurzu
i zwierząt. Słońce właśnie wschodziło, wypływało nad morze, oblewając złotem
szczyty fal.
Odwrócił się, myśląc, że zobaczy otwór małego namiotu, jednak za plecami
wyrastały mu Gorne poziomy Fortecy.
- Ten gobelin - zauważył Kelder - to zaklęcie dwunastego rzędu. Pewien bardzo
dobry mag tkał go przez cały rok, ale jest przydatny. Pilnują, żeby nie
przebudowywać tego fragmentu szańców, bo to warunek działania gobelinu. Ma pewne
wady, oczywiście. Zauważyłeś pewnie, że działa tylko w jedną stronę i musieliśmy
zostawić go za sobą. Przewiozą go tam, gdzie znów będzie potrzebny. Chciałem cię
dostarczyć tu natychmiast, a nie ma niczego szybszego, więc zażądałem wydania
gobelinu. Nikt go akurat nie używał i dostałem zgodę bez problemów.
Wciąż zdumiony, Valder wpatrywał się w kamienne mury Fortecy, jakby chciał się
upewnić, że to nie sen albo iluzja.
- Aha - powiedział. A potem przyszła mu do głowy pewna myśl. - A dlaczego
czekaliśmy aż do świtu, skoro gobelin działa natychmiast?
- Ponieważ gobelin przedstawia to miejsce tuż po wschodzie słońca. Przybylibyśmy
o świcie niezależnie od godziny wyjścia, ale wole przespać te parę godzin w nocy
niż spędzić je w jakimś magicznym piekle. Moglibyśmy wejść do gobelinu o
dowolnej porze, to prawda, ale nie zjawilibyśmy się tutaj aż do pory, którą
pokazuje obraz, niezależnie od tego, jak długo trzeba by na to czekać. Niczego
byśmy nie zauważyli; dla nas podróż byłaby natychmiastowa, lecz w rzeczywistości
stracilibyśmy te nocne godziny. Raz to zrobiłem i zakłóciło mi to system snu na
parę dni. Pogoda też na niego wpływa. Może nawet straciliśmy dzień czy dwa,
jeśli padało, lecz prognozy były niezłe, więc nie sądzę, by tak się stało.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- Oczywiście, że nie. To tajemnica wojskowa, jak niemal każda użyteczna magia.
Tylko Gildia Magów i najważniejsi oficerowie wiedzą o potężnych zaklęciach.
Zdumiałbyś się, wiedząc, co potrafi magia. Istnieją zaklęcia dla wielu rzeczy,
które trudno sobie nawet wyobrazić.
- Nie mogliby utkać więcej gobelinów?
- Są inne, ale w tej chwili żaden mag nie ma dość czasu, żeby go poświęcić na
proces tkania.
Valder opanował już zdumienie i zaczynał rozsądnie myśleć.
- Czy nie można ich wykorzystać, żeby przerzucać skrytobójców albo i całe
regimenty za linie nieprzyjaciela, a może nawet wprost do ich stolicy?
Szpieg westchnął.
- Śliczna teoria, prawda? Ale nic z tego. Mag, który tka gobelin, musi bardzo
wyraźnie widzieć wyplataną scenę. Jeśli odwzorowanie nie jest doskonałe aż do
najdrobniejszych szczegółów, gobelin nie będzie działał, a przynajmniej nie
będzie działał jak należy. Nie mamy sposobu na taki wgląd za linie
nieprzyjaciela. Nasze zaklęcia zwiadowcze wystarczają do większości potrzeb, ale
nie do czegoś takiego. - Po chwili dodał: - Na razie.
Valder uznał, że nie należy drążyć tego tematu. Zamiast tego rozejrzał się po
blankach. Widział już tę Fortecę z daleka, o ile to naprawdę kwatera generała
Gora. Nie był jednak za murami. Gdzieś tutaj, przypomniał sobie, przebywa
Tandellin.
Twierdza była imponująca. Kamienne mury wydawały się grube na kilka stóp, a
podejścia tak strome, że nie widział ich z miejsca, gdzie stał. Nie ośmielił się
wyjrzeć zbyt daleko za parapet; od wysokości kręciło mu się w głowie.
Ze swego miejsca nie widział niczego prócz morza, nieba i kilku mew. Bardzo
daleko na północnym wschodzie dostrzegał linię ciemnych wzgórz. Cytadelę
zbudowano w najwyższym punkcie okolicy, na ostrym urwisku, wyrastającym nad
skalistym brzegiem oceanu; tyle zapamiętał z poprzedniej wizyty.
Mur, na którym stał, rozciągał się na prawie pięćdziesiąt sążni w obie strony. Z
tyłu znajdował się dziedziniec: szeroki na ponad sto stóp, ale tak długi, że
wydawał się nieproporcjonalnie wąski. Dziesiątki, może setki ludzi zajmowało się
tam swoimi sprawami. Mężczyźni ostrzyli miecze albo ćwiczyli szermierkę, kobiety
wieszały ubrania, wiele osób siedziało albo stało w grupach i rozmawiało. Na
północnym narożniku dwaj strażnicy spoglądali na ocean, od południa łuk muru i
niewielka strażnica skrywały przed wzrokiem Valdera drugą parę.
- No cóż - rzekł Kelder - jeśli skończyłeś się zachwycać widokiem, to mamy
umówione spotkanie z kimś ze sztabu generała Gora, niejakim kapitanem Dumerym,
który ma ci wyznaczyć kwaterę i kolejne zadanie.
- Aha - mruknął bez entuzjazmu Valder. Nie interesowały go żadne zadania, a samo
wspomnienie o nich zepsuło całą radość z pobytu tutaj.
Kelder nie zwracał uwagi na jego ton. Poprowadził Valdera schodami w dół na
dziedziniec. Potem poszli dalej przez plac, westybul, korytarzem, w dół po
schodach, i znowu korytarzem. Przekroczyli spory hali, kolejny korytarz, weszli
schodami do mniejszego hallu i dalej do przedpokoju. Wreszcie dotarli do
niewielkiej komnaty, której ściany były całe pokryte półkami. Valder ze
zdumieniem zobaczył wąską szczelinę okienną z widokiem na ocean. Sporo krążyli,
ale był przekonany, że znaleźli się raczej na południowej stronie Fortecy, nad
stoczniami, a już na Pewno nie blisko morza.
W pokoju czekał na nich niewysoki siwy mężczyzna, który wskazał im krzesła. Sam
przysiadł na stołku, tak że gdy Valder i Kelder zajęli dwa niskie krzesła, mimo
swego wzrostu mógł patrzeć na nich z góry.
- Ty jesteś Valder? - zapytał. Głos miał nieco piskliwy, ale stanowczy. Valder
skinął głową.
- A to jest Wirikidor? -Tak.
- I działa tak, jak mówił Darrend?
- Na to wygląda.
- Dobrze. W takim razie chcemy, żebyś zabił imperatora Północy.
Valder w niemym zdumieniu spojrzał na mężczyznę. Kelder drgnął.
- Nie mówi pan poważnie! - zawołał. Siwowłosy mężczyzna wzruszył ramionami.
- Może nie. Ale jeśli uda nam się go zlokalizować, myślę, że to najlepszy cel. W
końcu, o ile wiem, nikt nigdy nie miał takiego miecza i podejrzewam, że nie ma
przeciwko niemu obrony. A mogą się obronić praktycznie przed wszystkim, czym ich
atakujemy - westchnął. - Niestety, nie potrafimy zlokalizować imperatora. Nigdy
nie umieliśmy. Więc będziemy cię posyłać przeciwko wszystkim ważnym osobom,
które potrafimy znaleźć. Jakiś problem?
- Aha - mruknął znowu Valder, usiłując zyskać czas do namysłu. - Wie pan,
podobno ten miecz w końcu zwróci się przeciwko mnie. Po pewnej liczbie wyjęć z
pochwy.
- Tak, oczywiście, ale sporo jeszcze zostało. Darrend mówił, że możesz zabić
mniej więcej sto razy, nim miecz cię zabije. A wykorzystałeś z tego ile? Pięć?
- Siedemnaście - poprawił go Valder.
- Aż tyle? Zresztą i tak zostaje nam mniej więcej osiemdziesiąt trzy.
Valder był zrozpaczony, ale nie wiedział, jak ma protestować. Zanim się
zdecydował, siwowłosy mężczyzna machnął ręką, kończąc spotkanie.
- Wezwę cię, gdy będziesz potrzebny - rzucił. - Mój sekretarz poinformuje cię,
gdzie masz teraz pójść.
Valder zaczai coś mówić, lecz Kelder uciszył go i szybko wypchnął z pokoju.
ROZDZIAŁ 16
Dopóki Valder pozostawał w Fortecy, jego życie, jako skrytobójcy generała Gora,
nie było szczególnie nieprzyjemne. Jedzenie podawano dobre i dużo, co nie
zdarzało się w obozie Karannina. Co prawda sporo potraw - o wiele więcej, niżby
to Valderowi odpowiadało - przyrządzano z owoców morza. Podłogi były pokryte nie
ziemią czy błotem, lecz gładkim kamieniem, zresztą większość czymś zasłonięte:
dywanami, matami, a przynajmniej rozrzuconym sitowiem, nie były więc ani zimne,
ani twarde. Gdzieś w trzewiach Fortecy otrzymał własny niewielki pokój z małą
szczeliną okna, przez którą wpadało powietrze, a przez kilka godzin dziennie
nawet trochę słonecznych promieni, kiedy słońce znajdowało się w odpowiedniej
części nieba. Nie mógł wyjrzeć przez ten otwór, położony osiem czy dziesięć stóp
nad podłogą, ale sądził, że wychodzi na południowy zachód.
Aby nie wzywano go do prac fizycznych, otrzymał nowe ubranie. Oddał wytarty
stary mundur, a od tej pory miał nosić szaro-czarną tunikę i czarny kilt, który
świadczył o tym, że tak ubrany człowiek wypełnia specjalne polecenia generała
Gora. Kostium ten był praktyczny przy skradaniu się po zmroku
I nosił znamiona surowej elegancji, Valder jednak uznał, że trochę zanadto
przypomina mundury północerzy. Niechętnie się w nim pokazywał, dopóki nie
zauważył w Fortecy innych, w tym Keldera, ubranych podobnie.
Szybko się przekonał, że nowy mundur dawał jedną znaczącą przewagę - pociągał
kobiety. Valder, nie wiedząc, jakich to specjalnych usług wymagał zwykle generał
Gor, nie był pewien, dlaczego mundur tak działa. Trudno jednak zaprzeczyć, że
kobiety, które wcześniej ledwo zwracały na niego uwagę, teraz spoglądały
pożądliwie i szukały pretekstu, żeby nawiązać rozmowę. Ponieważ nie wiedział,
gdzie skieruje go kolejna misja, która może zakończyć się schwytaniem czy
okaleczeniem, wolał nie nawiązywać trwałych związków. Czasem jednak poświęcał
godzinę, by towarzyszyć jakiejś szczególnie chętnej czy atrakcyjnej młodej
kobiecie do jej kwatery.
Miał nadzieję, że nie były rozczarowane, a szaro-czarny mundur nie sugerował, że
powinny oczekiwać od niego czegoś więcej niż od zwykłego mężczyzny.
Niemal cały dzień poświęcił na odszukanie w Fortecy Tandellina. Koszary mieściły
się dość daleko od regionów, które Valder odwiedzał. Jednak gdy tylko zadomowił
się na dobre, postanowił odnaleźć dawnego towarzysza.
Tandellin zamieszkał w Fortecy na stałe, wcielony do jej garnizonu. Przez sześć
godzin dziennie trzymał wartę na szańcach, a przez kolejne sześć był gotów do
służby jako posłaniec. Wezwania zdarzały się często, chłopak znalazł jednak
czas, żeby następnego dnia wieczorem pogadać i napić się z Valderem w rzadko
używanym magazynie.
Po wymianie kilku uprzejmych zdań Valder spytał:
- Jak leci? Wciąż wysługujesz się tej magiczce?
- Sharassin? Nie.
Odpowiedź była niezwykle krótka.
- Co się stało? - spytał Valder. Tandellin uśmiechnął się krzywo.
- Jeśli już musisz wiedzieć, odkryła, gdzie spędzałem czas, kiedy nie byłem na
służbie, a ona była. Nie przyjęła tego dobrze. Nie ma czego żałować, zresztą
kilka dni temu i tak ją przenieśli.
Valder też się uśmiechnął.
- Więc gdzie spędzałeś ten czas? Czy może nie zawsze w tym samym miejscu?
- Och, w tym samym miejscu. Ma na imię Sarai Zielonooka. Valder czekał, ale
Tandellin nie miał ochoty kontynuować.
- O co chodzi? - zdziwił się. - Żadnych opisów, żadnych sugestii, że koniecznie
muszę ją zobaczyć? A może jest w niej coś niezwykłego?
Tandellin uśmiechnął się, rozmarzony.
- Może jest.
- No cóż, jeśli to prawda, to gratuluję. Valder był szczerze zadowolony. Święcie
wierzył w miłość i małżeństwo, przynajmniej zawsze to powtarzał, choć sam jak
dotąd nie przejawiał żadnych inklinacji w tym kierunku. Z zadowoleniem
stwierdził, że Tandellin, po szaleńczym okresie młodości, zdradza objawy
ustatkowania. Valder był przekonany, że świat potrzebował ustatkowanych ludzi -
czegoś, co da stabilizację i stłumi chaos tej wiecznej wojny.
Ta myśl przypomniała mu o jego własnym udziale w tej wojnie, o próbach siania
chaosu wśród nieprzyjaciela. Zabijał przecież ludzi, którzy utrzymywali
porządek. Zastanawiał się, czy północerze próbowali wykonywać w Ethsharze
podobne misje. Jeśli tak, to chyba nie odnosili wielkich sukcesów, gdyż
przybliżone miejsca pobytu dowódców: Azrada, Terreka, Gora i Anarana były
powszechnie znane. Mimo to żaden skrytobójca ich nie zabił.
Gdybym miał wybór, uznał Valder, wolałbym raczej utrzymywać porządek w Ethsharze
niż szerzyć chaos w Imperium. Odkąd jednak został właścicielem Wirikidora nie
miał takiego wyboru. Sam Wirikidor jest czynnikiem budzącym chaos, a
zwierzchnicy Valdera nie pozwolą, aby pozostał w pochwie dostatecznie długo, by
mógł o nim zapomnieć, jak to sobie wymarzył. Pewnie już wkrótce znajdą godny cel
i znowu zostanie wysłany, by użyć Wirikidora. Takie myśli odbierały mu sporą
część przyjemności życia w Fortecy.
Trzy dni po przybyciu odszukał go sekretarz kapitana Dumery'ego i zaprowadził na
odprawę.
Pierwsza misja powiodła się. Zdołał szybko zabić wrogiego generała, którego mu
wskazano, i to bez zabijania innych osób. Lista ofiar miecza wzrosła do
osiemnastu.
Następna misja, trzy dni później, zakończyła się klęską. Valder wykonał swoją
część zadania, lecz była to misja łączona - brał w niej udział także mag,
zajmujący się transportem, i zarozumiały młody złodziej. Ten złodziej zawalił
swoją cześć. Valder i mag uszli z życiem, choć magowi została długa blizna, a
lista ofiar Wirikidora wzrosła do dwudziestu pięciu. Nie było na niej ostatniego
celu.
Dwudziestu pięciu załatwionych, siedemdziesięciu pięciu pozostało... Albo
siedemdziesięciu trzech czy siedemdziesięciu siedmiu. Valder zaczął się niemal
niecierpliwić, czekając na kolejne zadanie. Jeżeli będzie używał Wirikidora w
takim tempie, w ciągu paru miesięcy musi zrezygnować z zabijania. Dumery nie
może mu nakazać wyjęcia miecza, gdy szansa na to, że zwróci się przeciwko
właścicielowi, stanie się zbyt poważna. Potem Valder pozostanie żołnierzem, ale
już nie skrytobójcą. Pozostawi Wirikidora bezpiecznie w pochwie i będzie walczył
zwyczajną bronią.
Przez cały dzień odpoczywał po ostatniej misji, zanim wezwano go już nie do
małego gabinetu kapitana Dumery'ego, ale na spotkanie z samym generałem Gorem.
Poszedł trochę wystraszony.
Gor ze Skał, czarnowłosy i czarnobrody, był średniego wzrostu i krępej budowy, o
szerokich ramionach i biodrach. Ubrany w zwykłą brązową tunikę i zielony kilt
ethsharyjskiej armii, stał w rozkroku, jakby utrzymywał równowagę. Insygnia
rangi zwisały z łańcucha na jego szyi.
- Valder, tak? - zapytał.
- Tak jest, sir - odparł Valder.
- Od tej chwili będziesz otrzymywał rozkazy ode mnie i nikogo więcej: nie od
kapitana Dumery'ego, Keldera, Azrada, Anarana czy Terreka. Zrozumiano? Jeśli
będziesz potrzebny, poślę po ciebie. Ale dokąd masz iść i co zrobić, kiedy
opuścisz Fortecę, dowiesz się ode mnie i od nikogo innego. Nie chcę cię marnować
na takie bałaganiarskie sprawy, jak ta ostatnia, którą wymyślił Dumery.
Poradziłeś sobie dobrze, sprowadziłeś z powrotem Cardela, a bogowie wiedzą, że
potrzebny jest nam każdy mag. Ale przede wszystkim w ogóle nie powinniście tam
trafić. Zmarnowałeś siedem ciosów ze stu!
- Tak jest, sir - odparł Valder ze spokojną rezygnacją.
- Dobrze. Posiłki i żołd dostajesz na czas?
- Tak jest, sir.
- W porządku. Wreszcie dochodzimy do czegoś w tej wojnie i potrzebna jest nam
każda pomoc, nawet mieczem, na który rzucił klątwę jakiś obłąkany, do dziś
nieodnaleziony pustelnik. Może ci się nie podobać to, co robisz, i wcale bym się
nie zdziwił. To niezbyt chwalebne: zakradać się nocą i zabijać ludzi
niepokonanym magicznym mieczem. W pewnym sensie to bardziej rzeź niż wojaczka.
Ale pamiętaj, że robisz coś użytecznego, co może okazać się kluczowe dla wyniku
tej wojny.
- Tak jest, sir.
Podziwiał Gora, że odgadł jego wątpliwości i próbował je rozwiać. Nie zgadzał
się z nim - jego obiekcje były raczej emocjonalnej niż racjonalnej natury, nie
miały nic wspólnego z chwałą czy jej brakiem. A jednak generał przynajmniej
próbował pomóc pogodzić się z rolą i poświęcił mu więcej uwagi, niż Valder się
spodziewał.
- A więc powodzenia. Poślę kogoś, kiedy będziesz mi potrzebny.
Valder skinął głową, skłonił się i odszedł.
Generał Gor trochę go oszołomił, przekazując mu w ciągu trzech minut wszystko co
ważne i załączając krótkie przemówienie dodające odwagi. Kiedy jednak Valder się
zastanowił, uznał, że skrytobójstwo nie przypomina właściwie pracy rzeźnika,
raczej włamywacza - tyle że zamiast klejnotów kradnie się życie.
Przy możliwościach i zwyczajach Wirikidora to rzeczywiście przypominało
kradzież. Minęło dziesięć dni, zanim Gor posłał po niego i wyznaczył mu kolejne
zadanie. Zaplanowano je dokładnie i przebiegło bez kłopotów. To, jak miał odkryć
Valder, było typowe w pracy dla Gora. Generał nie planował skrytobójstwa
osobiście, lecz przeglądał plany i poprawiał je albo odrzucał, gdy były
niedopracowane czy niepełne.
Od tej chwili tylko w rzadkich i bardzo trudnych misjach Wirikidor opuszczał
pochwę więcej niż raz. Same misje trafiały się rzadziej, ale wydawały się
ważniejsze. Valder usunął ministra transportu Imperium, różnych generałów, nawet
księcia, a także kilka nieznanych sobie celów. Zlecenie przychodziło średnio raz
na trzy tygodnie.
Pomiędzy misjami mógł do woli zwiedzać Fortecę. Wolne od służby chwile spędzał z
Tandellinem przy winie i grach. Lecz przez większość czasu leżał w łóżku z
kobietami lub samotnie, wpatrując się smętnie w sufit.
Zima nadeszła i minęła, a Valder, choć coraz bardziej niechętnie, wciąż
wykonywał swoje obowiązki. Liczba ofiar rosła. Po pewnej złożonej misji, która
wymagała usunięcia trzech powiązanych celów, co do których miał przypuszczenia,
że są rodziną arystokratów z północy, z przerażeniem odkrył, że nie jest już
pewien, ile ofiar ma na koncie.
Od czasu do czasu któryś z jego przelotnych związków rozwijał się w coś
poważniejszego. Pierwszą była dziewczyna imieniem Hinda, która została w jego
pokoju ponad miesiąc, nim znalazła, sobie weselszego towarzysza. Po niej nastała
kobieta, która przedstawiała się jako Alir; Valder podejrzewał, że nie jest to
prawdziwe imię, choć jedynym powodem tych podejrzeń była jej niezwykle
romantyczna natura. Alir była chyba przekonana, że kiedy tylko Valder opuszcza
Fortecę, robi coś wspaniałego i podniecającego. Odeszła w końcu, kiedy nawet w
łóżku nie chciał powiedzieć, czym się zajmuje w służbie u generała Gora.
Oprócz kochanek zyskał także przyjaciół obu płci, choć żadne z nich nie było mu
szczególnie bliskie. Polubił Sarai Zielonooką, wesołą, mniej więcej
osiemnastoletnią dziewczynę; cieszył się, gdy Tandellin zapraszał ją na ich
wspólne wieczory. Od czasu do czasu spotykał Keldera i odkrył, że od kiedy mały
mężczyzna nie wskazuje mu już, kogo ma zabijać, jest miłym towarzyszem. Nie
lubił kapitana Dumery'ego, który chyba niezbyt dobrze przyjął usunięcie Valdera
spod jego władzy. W tej niechęci wspierało go kilku ludzi z oddziału Tandellina,
niewielu jednak zgadzało się z oceną Keldera, którego ogólnie uważano za durnia.
Nadeszło lato roku 4997 i czternastego dnia Latożaru Valder doszedł do
osiemdziesięciu ofiar, z dokładnością do jednej.
Przez długi czas leżał sam w pokoju, wpatrywał się w sufit i rozmyślał. Zabił
osiemdziesięciu mężczyzn. Z pomocą starego pustelnika i jego magicznego miecza
przerwał osiemdziesiąt żywotów. Większość żołnierzy nigdy nikogo nie zabijała. W
ciągu sześciu lat zwykłej służby ani razu nie był pewien, czy kogoś zabił.
Owszem, ranił ludzi w rozmaitych potyczkach albo z łuku, ale nigdy nie widział
nikogo, komu odebrał życie.
Wirikidor za to nie pozostawiał miejsca na wątpliwości. Zabił osiemdziesięciu
mężczyzn i tyleż dusz posłał tam, gdzie trafiały dusze północerzy - zapewne do
piekła. Ci ludzie mogli być różni: dobrzy, źli albo trochę tacy i tacy. Wiedział
o nich tylko tyle, że byli wrogami Świętego Królestwa Ethsharu.
Ciekawe, dlaczego ten kraj nazywa się królestwem? O ile wiedział, nigdy nie było
tu prawdziwego króla. Nie miał pojęcia, jak działa cywilny rząd, skoro całe
życie spędził w armii, poza tradycyjnymi granicami państwa, w krainach, gdzie
żyli tylko żołnierze. Ale sądził, że słyszałby o królu, gdyby taki istniał.
Co pomyślą bogowie o człowieku, który zabił osiemdziesięciu ludzi? Czy potępią
go jako mordercę, czy może pochwalą za pomoc w oczyszczaniu świata z wrogów
kierowanych przez demony? Wszyscy zgadzali się, że bogowie wolą Ethshar od
Imperium, ale dlaczego nie interweniują bezpośrednio w tej wojnie, nawet jeśli
się ich o to prosi? Pewna szkoła myślicieli sugerowała, że bogowie prowadzą
wojnę na całkiem innym poziomie, lecz demony pomagające Pomocnemu Imperium
przeciwstawiają się tak mocno, że żaden ślad tego konfliktu nie dociera do
świata. Inna szkoła twierdziła, iż bogowie są tak czyści, że niezdolni do
jakiejkolwiek agresji, a przemoc jest dla nich tak ohydna, że nie mogą pomóc
nawet swemu wybranemu ludowi. Były też rozmaite odmiany tych teorii. Jeśli więc
bogowie nie znosili przemocy, to czy, używając Wirikidora, Valder skazał się na
potępienie?
Jeśli tak, to za późno, żeby coś na to poradzić. Żałował, że w ogóle dobył tego
miecza, że komukolwiek powiedział, jakim cudem owego dnia na równinach udało mu
się zabić shatrę.
Rozmyślania przerwał mu czyjś krzyk na korytarzu; słowa były niezrozumiałe, więc
starał się nie zwracać uwagi na hałas.
Był przecież, tłumaczył sobie, młodym człowiekiem - miał zaledwie dwadzieścia
trzy lata. Posiadał magiczny miecz, który teoretycznie nie pozwoli mu umrzeć. A
jednak w ciągu zaledwie roku od zdobycia tej cudownej broni, po mniej niż jednej
czwartej służby w wojsku, zużył cztery piąte właściwości miecza.
A to, powiedział sobie, jest głupie. To idiotyzm w ten sposób marnować sobie
życie. To życie związane było z posiadaniem miecza i z każdym zabójstwem tracił
jego cześć. Zwierzchnicy zmuszali go, by to życie odrzucał.
Obiecał sobie, że nie zgodzi się na dalszą taką służbę. Tak uprzejmie, jak to
tylko możliwe, przy pierwszej okazji powie generałowi Gorowi, że on, Valder z
Kardoret, wypełnił już swoją misje w tej wojnie i nie zamierza zajmować się
dłużej skrytobójstwem. W końcu nie mogą go zabić - to potrafi tylko Wirikidor.
Krzyki na korytarzu wciąż trwały, a teraz ktoś dobijał się do jego drzwi. Valder
zirytowany wstał i odsunął skobel.
Wbiegł zdyszany Tandellin.
- Słyszałeś?
- O czym?
- Wróg przebił się na wschodnim froncie, prosto do naszej ojczyzny! Mówią, że
Stary Ethshar jest oblegany przez demony, prawdziwe demony, nie shatra! Generał
Terrek nie żyje, a siły Królestwa się cofają. Wszyscy mają być gotowi do
wymarszu. Magowie przygotowują zaklęcia. Lada chwila wyślą nas na front.
- Demony?
- Słyszałem o nich setki opowieści! Stanowczo dzieje się coś dziwnego!
- Demony!
Wirikidor na nic się nie przyda przeciwko demonom. Valder nie miał pojęcia, co
mogłoby się przydać, ale nie wiedział też, co może się nie przydać - oprócz jego
własnego miecza, który upierał się, żeby zabijać tylko ludzi. Nie znał nikogo,
kto walczyłby z demonem. Nawet nieliczni ethsharyjscy demonologowie albo
teurdzy, którzy pracowali po obu stronach, nie walczyli bezpośrednio z demonami,
które przywoływali. Panowali nad nimi jedynie poprzez złożone więzy magiczne i
skomplikowane modły, jakich tylko wywołujący mógł używać. Jeśli ci z północy
naprawdę rzucili demony na Ethshar, wojna mogła się zakończyć bardzo szybko -
być może w ogóle bez zwycięstwa.
To chyba odpowiednia chwila, pomyślał, żeby interweniowali bogowie, jeśli w
ogóle czekali na odpowiednią chwilę. Jak ci magicy w pieśniach, którzy zawsze
pojawiają się w ostatniej zwrotce, żeby ocalić już prawie zgubionych bohaterów.
Przypiął miecz i ruszył do kwatery generała Gora. Chciał sprawdzić, czy są
jakieś rozkazy. Wiedział, że pora nie jest odpowiednia, by rezygnować ze służby.
ROZDZIAŁ 17
Valder siedział w pustym kamiennym pokoju i czuł się głupio. Oczywiście Gora
oblegano pytaniami, radami, żądaniami, groźbami i informacjami. Nie miał czasu
dla zwykłego skrytobójcy. Valder wiedział, że gdyby przez chwilę się zastanowił,
zrozumiałby to już wcześniej. Co może zrobić skrytobójca w bitwie z demonami?
Ale skoro już tu przyszedł i zaproponował swoją służbę, teraz nie miał zamiaru
wracać do pokoju. Siedział więc i patrzył, jak wbiegają i wybiegają oficerowie i
posłańcy, i czekał, aby być gotowym, gdyby go wezwano. Może w przelocie zdoła
przy tym pochwycić jakieś informacje. Wszyscy magowie w Fortecy, i jeszcze paru
sprowadzonych dodatkowo, pilnie gromadzili wieści - magowie poprzez rozmaite
zaklęcia, teurgowie modlitwami, czarodziejki i samotny czarownik dziwnymi
sposobami, których Valder nie pojmował. Plotka głosiła, że dwaj demonolodzy Gora
nie zdołali nawiązać kontaktu z czymkolwiek - to zdawało się potwierdzać, że
dosłownie wszystkie demony piekła ruszyły na wschód.
Ludzie wbiegali i wybiegali. Od czasu do czasu Valder przechwytywał strzępki
rozmów; ktoś w końcu zatrzyma się, by odpocząć, albo będzie musiał zaczekać, i
być może zechce odpowiedzieć na pospieszne pytanie. Nikt chyba nie był pewien,
co się właściwie dzieje. Zza drzwi gabinetu dobiegał ciągły gwar, lecz Valder
niczego nie mógł zrozumieć.
A potem, nagle, rozmowy ucichły. W tym milczeniu, kiedy zamierały echa wśród
kamiennych ścian, Valder usłyszał pojedynczy okrzyk:
- Bogowie!
Rozległy się zdziwione głosy, które równie nagle przerwały cisze. Oficerowie i
żołnierze chcieli wiedzieć, co uciszyło magów.
Valder nie zrozumiał odpowiedzi, ale zdumiał go wybuch radości. Nie mógł już
dłużej wytrzymać. Wstał i podszedł do drzwi.
- Co się dzieje? - zapytał strażnika.
- Nie jestem pewien, sir - odparł żołnierz, patrząc z szacunkiem na mundur
Valdera.
- Nie słyszałeś, co tam mówili? Dlaczego zaczęli krzyczeć?
-Nie jestem pewien, sir. Myślę, że ktoś powiedział coś o kontrataku, że sami
bogowie przystąpili do walki. Ale przecież bogowie nie mogli tego zrobić,
prawda? - Głos żołnierza brzmiał błagalnie i niepewnie, choć młody człowiek
usiłował zachować spokój, jak przystoi wartownikowi.
- Sam nie wiem - rzekł Valder. - Nie jestem teologiem. Cała ta sprawa wydawała
się nierzeczywista. Valder dobrze wiedział, że bogowie i demony istnieją, zawsze
istnieli, ale - poza półkrwi shatra - trzymali się z daleka od ludzkich spraw.
Interweniowali na tym świecie tylko wtedy, gdy przyzywano ich złożonymi
inwokacjami, a i wówczas zwykle proponowali ledwie coś więcej niż radę, od czasu
do czasu jakiś niewielki cud. Czyżby to się zmieniło? Miał wrażenie, że cały
wszechświat wywraca się wokół niego do góry nogami.
Zastanowił się przez moment, czy może nie leży w delirium na bagnie, nie jest
lato 4996 i czy nie wyobraża sobie tego wszystkiego. Przez dwadzieścia dwa lata
wiódł normalne życie, nudne i przewidywalne: rodzicami Valdera byli żołnierz i
jego kobieta, wychowywał się w rozmaitych obozach i wioskach, do armii zaciągnął
się w wieku szesnastu lat, ukończył szkolenie zwiadowcy i trafił na wschodnie
wybrzeże, gdzie nigdy nie działo się nic ważnego. A potem nagle wszystko się
zmieniło. Wróg zaatakował jakby znikąd, rozbił oddział, a jego zmusił do
ucieczki na pustkowia. Tam spotkał starego pustelnika, który zaczarował miecz,
gwarantując mu w ten sposób możliwość wiecznego życia, albo dość paskudnej
zguby. To zaklęcie uczyniło z niego skrytobójcę, przekradającego się ulicami
północnych miast i obozów, o istnieniu których większość jego towarzyszy nawet
nie wiedziała. Dawnych towarzyszy, gdyż praca skrytobójcy oddaliła go od
kolegów.
Wszystko to jednak wydawało się rozsądne i logiczne w porównaniu z wiadomością,
że demony zaatakowały wschodni Ethshar, a sami bogowie podjęli kontratak. Świat
zawsze obfitował w magię, zawsze władały nim niewidzialne moce - moce te jednak
były przewidywalne, chyba że próbowali nimi manipulować ludzie. A bogowie nie
byli skłonni do kaprysów.
Co ten nadprzyrodzony konflikt może oznaczać dla świata, dla wojny, dla Ethsharu
i Valdera?
Okrzyki radości w gabinecie były coraz głośniejsze, rozbrzmiewały coraz
potężniej, a potem znowu ucichły. Teraz Valder usłyszał głos wydający rozkazy i
po chwili obok niego wylał się strumień mężczyzn i kobiet. Wśród nich był
Kelder. Zauważył Valdera i przystanął, usuwając się na moment z ludzkiej rzeki.
- Idź odpocznij - powiedział. - Teraz nic już nie można poradzić; wszystko jest
w rękach bogów. To już nie jest takie pobożne powiedzenie, ale szczera prawda.
Wracaj do swojego pokoju i prześpij się, żebyś był wypoczęty, gdyby trzeba było
szybko stąd wyruszyć. Wszyscy dostają ten sam rozkaz: czekaj i bądź gotów. Idź.
Valder wstał niechętnie i odszedł. Nie był śpiący, ale rzucił się na pryczę,
wsunął dłoń pod materac i chwycił za sznurową siatkę pod spodem. Leżał tak,
wpatrzony w sufit, aż przestudiował dokładnie każde załamanie i kształt każdego
kamienia.
Wszechświat na wschodzie rozpadał się, a on nic nie mógł na to poradzić.
W końcu chyba się zdrzemnął, bo obudziło go stukanie do drzwi.
- Co? - wymamrotał w odpowiedzi.
- Wszyscy na górny dziedziniec. Generał Gor ma coś ogłosić. Wszyscy wychodzić!
Kimkolwiek był goniec, miał głos niczym lawina. Grzmiał w korytarzu, budząc
wszystkich bez wyjątku.
Valder był wciąż ubrany, a w tej chwili nie przejmował się swoim wyglądem. Wstał
więc natychmiast i bez zbędnych ceregieli ruszył na górny dziedziniec. Miał
nadzieję, że znajdzie miejsce, skąd będzie mógł usłyszeć generała bezpośrednio,
nie polegając na heroldach.
Nadzieja nie przetrwała długo - do chwili gdy dotarł na szczyt schodów. Nic
dziwnego, gdyż jego leżący na uboczu korytarz był pewnie ostatnim, do którego
przyszedł goniec. Mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci tłoczyli się na dziedzińcu;
niektórzy stali na parapetach. Valder odsunął się na bok, by przepuścić
biegnących za nim, i rozejrzał się za generałem Gorem. Miał nadzieję, że
wszystko, co ważne, zobaczy ze swego miejsca. Hałas był niewiarygodny, nawet pod
otwartym niebem - jakby wszyscy obecni usiłowali odgadnąć, co Gor ma do
powiedzenia.
Ta rozrywka nie zainteresowała Valdera, skoro po krótkim oczekiwaniu miało się
wszystko wyjaśnić. Zastanawiał się za to, kim są te setki ludzi. Miał wrażenie,
że jest ich tu więcej, niż mieściła Forteca. Czyżby zostali wezwani z całej
okolicy?
Zanim zdążył to przemyśleć, odepchnęli go wybiegający zza drzwi strażnicy. Ku
jego zdumieniu tuż za nimi pojawił się sam generał. Wyszedł na słońce - teraz
Valder zauważył, że jest późny ranek, nie był pewien jakiego dnia - i wszedł na
rezerwową drabinę na blanki. Okazało się, że Valder stoi tuż pod nim, w
pierwszym rzędzie tłumu. Spodziewał się raczej, jak pewnie wszyscy, że generał
pojawi się w innym miejscu. Po kilku minutach hałas ucichł, gdy ludzie stopniowo
dostrzegali przybycie dowódcy.
Wreszcie rozmowy umilkły; słychać było tylko posapywanie, przestępowanie z nogi
na nogę, szelest ubrań. Gor zaczerpnął tchu i oznajmił potężnym donośnym głosem:
- Jestem Gor ze Skał, do tej pory najwyższy dowódca, marszałek polowy i generał
dowodzący Zachodnimi Armiami Świętego Królestwa Starożytnego Ethsharu.
Valdera zdziwiła ta oficjalna prezentacja. Z pewnością wszyscy obecni wiedzieli
kim jest Gor!
- Przyszedłem tu dzisiaj, aby powiedzieć wam o kilku sprawach. Świat, w jakim
teraz żyjemy, nie jest tym, który znaliśmy kiedyś. Nadszedł czas, by ujawnić, że
większość z was nie znała dawnego świata tak dobrze, jak mogło wam się wydawać.
- Przerwał, aby nabrać tchu, a wśród tłumu przetoczył się cichy pomruk. Gor
rozejrzał się, zawahał, a potem krzyknął: - Wojna skończona!
Jeśli zamierzał mówić coś dalej, nie dano mu takiej szansy. Fala radości
wzniosła się jak burzowy wiatr. Uśmiechnął się więc tylko i spojrzał na morze
twarzy i machających rąk. Rękawem otarł pot z czoła, a później złożył ręce na
piersi, czekając, aż ucichnie gwar.
Ale gwar nie cichł, tymczasem Gor mruknął pozornie do siebie, ale tak głośno, że
Valder zdołał usłyszeć:
- O bogowie, zawsze chciałem dożyć chwili, kiedy to powiem. Wreszcie po minucie
wiwaty trochę ucichły, a Gor uniósł ręce, prosząc o spokój. Usatysfakcjonowany,
podjął mowę:
- Większość z was słyszała zapewne, że nasz pradawny wróg, Pomocne Imperium,
pchnęło na wschodnie rubieże naszego kraju demony z samego piekła. To prawda. Z
przykrością muszę powiedzieć, że początkowo atak się powiódł. Jeśli ktoś z was
miał rodzinę lub przyjaciół na wschód od południowych Gor, to obawiam się, że
zginęli. Częściowe raporty, jakie zdołali dostarczyć magowie, sugerują, że całe
wschodnie ziemie, od granic Imperium aż po południową krawędź świata, są teraz
płonącą pustynią. Generał Terrek nie żyje, a jego armie są rozbite.
Przerwał, by ludzie uświadomili sobie treść słów. Pełne zdumienia pomruki
rozległy się na chwilę i ucichły, wcześniejsza euforia opadła. Valder był
przekonany, że wielu ludzi zastanawia się teraz, czy wojna skończyła się
zwycięstwem, czy porażką. Ze swej strony był pewien, wnioskując z twarzy Gora i
z faktu, że Forteca wciąż stała nieuszkodzona, że w najgorszym razie
doprowadzono do zawieszenia broni.
Gor mówił dalej:
- Fakt, że podli wrogowie uciekli się do pomocy demonów, mimo straszliwej ceny,
jakiej ta pomoc zawsze wymaga, dowodzi, że nasze domysły były słuszne. Ich
sytuacja stała się rozpaczliwa i nie mogli wygrać za pomocą żadnych innych
środków.
Znów przerwał na chwilę.
- Wielu z was mogło też usłyszeć o boskiej interwencji. Z przyjemnością muszę
stwierdzić, że ta historia też jest prawdziwa! Sami bogowie w swej chwale
wsparli swój wybrany lud! Teurgowie powiedzieli mi, że pradawny pakt zakazywał
bogom i demonom bezpośredniego uczestniczenia w ludzkich sprawach. I gdy ten
pakt został złamany przez północerzy i ich demonicznych nauczycieli, bogowie
mogli wymierzyć boską karę za wieki niesprawiedliwości i zła. Potwierdziliśmy tę
boską interwencje wszelkimi środkami, jakie mamy do dyspozycji: proroctwami,
jasnowidzeniem, oneiromancją. Zweryfikowaliśmy wszelkimi sposobami, jakie
przyszły nam do głowy. Nie ma żadnej wątpliwości co do skutków, choć pewnie
nigdy nie poznamy szczegółów. Jedynie mieszkańcy Północnego Imperium byli
świadkami końcowej rozprawy, a od wczorajszego dnia Północne Imperium nie
istnieje!
Urwał, czekając na nieuniknione okrzyki radości. Kiedy tłum ucichł, Gor podjął
przemowę.
- Bogowie w jeden dzień osiągnęli to, czego my nie zdołaliśmy przez wszystkie
wieki wojny. Czarne Miasto, stolica Imperium, zostało starte z powierzchni
świata, jakby w ogóle nie istniało, a pozostałe miasta północy leżą w gruzach,
albo gorzej. Armia Imperium została rozbita i rozproszona. Demony zmuszono do
powrotu do Podziemi. Dokonawszy tego, bogowie także powrócili w Niebiosa,
przysięgając, że nigdy więcej nie będą w tak bezpośredni sposób uczestniczyć w
ludzkich sprawach. Przejścia do świata, zarówno z Niebios, jak i Podziemi,
zostały na wieczność zapieczętowane. Nie będzie już proroków, nie będzie shatra
ani demonów krążących po nocy, boskich posłańców ani nieprzewidzianych cudów.
Pomódlmy się wszyscy z wdzięcznością do istot, które odrzuciły swe zasady
niestosowania przemocy, by bronić nas przed złem!
Te słowa wywołały okrzyki radości, a potem gwar. Kiedy Gor uznał, że większość
obecnych patrzy na niego wyczekująco, przemówił znowu:
- Obawiam się, że mam też kilka nieprzyjemnych wieści. Tłum otrzeźwiał nagle.
Zapadła pełna niepokoju cisza.
- Och, nie wszystkie są złe. Wojna skończona, wygraliśmy z bożą pomocą. Trzeba
wymieść grupy pomocnych maruderów, ale to nic ważnego. Jednakże świat nie jest
taki, jak sobie wyobrażaliście, że będzie w chwili zakończenia wojny;
przynajmniej ci z was, którzy w ogóle o tym myśleli. Przede wszystkim, z powodu
odejścia bogów, niektóre prawa magii mogły się zmienić. Nie jestem magiem,
trudno mi wyjaśnić to dokładniej. Moi doradcy zapewniają jednak, że magia, którą
uważaliśmy za naturalny element świata, może już dłużej nie działać. Co to
oznacza, przekonamy się wkrótce. Dla większości to tylko nieistotny szczegół. O
wiele ważniejsze dla was wszystkich jest to, że czegokolwiek oczekiwaliście,
koniec wojny nie oznacza, że powrócicie do naszej ojczyzny, Starego Ethsharu. To
niemożliwe.
Gor nie chciał chyba przerwać w tym miejscu, ale hałas był taki, że nie miał
wyboru. Uniósł ręce i czekał, aż tłum uspokoi się nieco. Dopiero wtedy mówił
dalej.
- Są dwie ważne przyczyny, dla których Azrad, Anaran i ja nie poprowadzimy was
do domu. Po pierwsze, nie ma tam po prostu miejsca dla trzech milionów mężczyzn
i kobiet, którzy w tej chwili zamieszkują w obozach na polach bitew. Wschodnia
połowa Ethsharu, tak, cała połowa, została zniszczona przez inwazję demonów i
teraz nie nadaje się do zamieszkania. Cóż, wszyscy wiecie, że wojna ciągnęła się
od stuleci, a nasza obrona była solidna. Mimo strat wojennych populacja naszej
ojczyzny cały czas rosła. Po prostu nie ma miejsca dla nikogo więcej.
Przerwał. Tłum czekał z niepokojem.
- To pierwszy przyczyna. Druga była przez lata utrzymywana w sekrecie, aby nie
wpłynęła na morale armii i nie pomogła przeciwnikowi. Teraz, kiedy przeciwnik
już nie istnieje, nadszedł czas, by wyjawić prawdę. Nie ma już Ethsharu.
Gor przerwał znowu, jakby oczekiwał głośnej reakcji, ale zapadła tylko pełna
zdumienia cisza.
- A raczej - podjął - powinienem powiedzieć, że nie ma Starego Ethsharu. Rząd
upadł prawie sto lat temu i tam, gdzie kiedyś istniało Święte Królestwo
Starożytnego Ethsharu, a przynajmniej jego zachodnia połowa, powstały teraz
dziesiątki skłóconych małych królestw. Każde z nich uważa, że jest prawomocnym
rządem kraju, a zatem i naszymi zwierzchnikami. My w armii nie uznaliśmy żadnej
z tych frakcji. Działaliśmy niezależnie: Azrad, Anaran i ja, oraz Terrek, aż do
swojej śmierci. Nie odpowiadaliśmy przed nikim oprócz nas samych. My czterej
zostaliśmy wybrani nie przez rząd cywilny, jak kazaliśmy wam wierzyć, lecz przez
generałów, którzy dowodzili przed nami. Handlowaliśmy z tymi małymi królestwami,
tworzącymi kiedyś Stary Ethshar, kupowaliśmy od nich potrzebne zapasy,
broniliśmy ich przed wojskami Imperium, lecz nigdy nie uznaliśmy ich władzy. To
my jesteśmy rządem Ethsharu: nie Starego Ethsharu, który był kiedyś ojczyzną
naszego ludu, lecz nowego Ethsharu, Hegemonii Ethsharu, wszystkich krain, które
zostały zdobyte i utrzymane przez nasze zwycięskie armie. Wszystkie ziemie,
które leżą poza dawnymi granicami, naprawdę wszystkie, skoro Imperium zostało
zniszczone, należą do nas. Do was! Zostały zdobyte dzięki waszej sile, waszej
krwi i odwadze. Należą do was, nie do tych tchórzy, co zostali na tyłach i nie
potrafili nawet utrzymać jedności narodu!
Te słowa miały pewnie wzbudzić entuzjazm, jednak okrzyki były słabe i wkrótce
ucichły. Każdy z obecnych na dziedzińcu starał się pojąć to, co właśnie zostało
powiedziane, ocenić, odgadnąć co to oznacza dla niego, jakie miejsce przypadnie
mu w nowym porządku.
Valder nie był pewien, czy to rzeczywiście jest nowy porządek, kiedy i tak
generałowie rządzili wszystkim od stuleci.
- Wiele zostało do zrobienia - podjął Gor, skrywając rozczarowanie tą mało
entuzjastyczną reakcją. - Ta twierdza stanie się naszą nową północno-zachodnią
stolicą, jedną z trzech, i będzie nazwana Ethsharem ze Skał. Spodziewam się, że
jeszcze za naszego życia, skoro nie ma już potrzeb wojennych, rozrośnie się w
wielkie i piękne miasto.
Niespokojny pomruk wzbierał to tu, to tam wśród tłumu.
- Oczywiście, żołnierze zostaną zwolnieni tak szybko, jak to tylko możliwe.
Pozostaną niewielkie kontyngenty, które zadbają o pokój i będą stanowić obronę
przeciwko wszelkim ocalałym maruderom z pomocy. Mój sztab chwilowo zatrzyma
władzę, ale zostanie przekształcony z grupy wojskowej w rząd cywilny. Pozostali
będą zwolnieni jak najszybciej, z pełnym żołdem, ma się rozumieć. Potem możecie
zostać tu i budować nasze piękne miasto albo odejść, gdziekolwiek zechcecie, i
robić, co wam się spodoba. Dla tych, którzy zajmą się rolnictwem czy inną pracą
na roli, wszelkie ziemie Hegemonii, które nie są prywatną własnością, wszelkie
równiny, sięgające od tego oceanu aż po Wielką Rzekę, są dostępne za darmo dla
każdej rodziny, która je zechce. Musicie tylko wyszukać sobie nowy dom, zgłosić
to i korzystać. Będą uznawane żądania tylko tych, którzy pracują na ziemi. Nie
trzeba nam właścicieli ziemskich i innych pasożytów.
Valder usiłował przetrawić te wieści. Jak zostać kupcem winnym? Czy będzie
musiał przejąć jakąś winnicę? Nie interesowała go hodowla winogron i produkcja
wina, chciałby je tylko sprzedawać. Czy będzie miał taką szansę pod nową władzą?
I co zrobi z Wirikidorem? Kupiec nie potrzebuje miecza.
Nie ma się czym martwić, powiedział sobie. Może zwyczajnie odłożyć gdzieś
Wirikidora i zapomnieć o nim. Prowadzić normalne życie - życie, które będzie
trwało bez końca. Nikt go nie zmusi, żeby zabił jeszcze dwudziestu ludzi. Nie w
czasach pokoju.
Tak głęboko zamyślił się nad własną przyszłością, że nie zwracał uwagi na
zebranych wokół ludzi, niespokojnych i zniecierpliwionych.
- To wszystko - rzekł Gor. - Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Jeśli macie
jakieś pytania, zwróćcie się do waszych przełożonych. Nie będzie więcej
tajemnic. I tak szybko, jak to tylko możliwe, przestaniemy być Dowództwem
Zachodniego Zgrupowania Świętego Królestwa Ethsharu, a staniemy się integralną
częścią nowej Hegemonii Ethsharu. Nie będę już generałem, raczej zarządcą miasta
Ethshar ze Skał. Po długich wiekach nastał pokój! Wojna się skończyła i do nas
należy zwycięstwo!
Nawet pogrążony w myślach Valder zauważył, że tłum był wciąż tak niespokojny,
tak zaskoczony i zagubiony, że ostatnie słowa, które powinny wzbudzić entuzjazm,
zyskały tylko krótkie niepewne oklaski.
ROZDZIAŁ 18
Przez trzy dni od przemowy samozwańczego suwerena najbardziej zapracowanym
człowiekiem w całej Fortecy był płatnik. Setki żołnierzy postanowiło wykorzystać
obietnicę Gora i odchodzili do cywila tak szybko, jak tylko mogli załatwić
sprawy z biurokracją. Oczywiście każdy zabierał swój żołd, zmniejszony o opłatę
za wcześniejsze zwolnienie z wojska. Opłata była starannie obliczona, tak by
skarbiec zachował wypłacalność, a jednocześnie żeby nikt nie czuł się oszukany.
Uznano, że właściwą kwotą będzie jedna sztuka srebra; Valder musiał przyznać, że
to rozsądne. Słyszał, że sprawy pieniężne załatwiano szybko i uczciwie.
Gdy jednak on spróbował odebrać swój żołd i odejść, odmówiono mu. Poborowi
żołnierze mogli zakończyć służbę kiedy chcieli, ale oficerów i żołnierzy służb
specjalnych poproszono, by poczekali.
Valder myślał, czy nie spakować się i po prostu nie odejść. Nie sądził, by w
ogólnym chaosie ktokolwiek przejął się jednym dezerterem. Jednak armia była mu
winna solidną sumkę. Skrytobójstwo miało swoje wady, ale przynajmniej dobrze
płacili. Wiedział, że aby założyć sklep z winem, będzie potrzebował pieniędzy.
Dlatego czekał.
Jak dotąd, cały czas działał, zakładając, że naprawdę chce zostać kupcem winnym.
Gdy jednak perspektywa stała się bliską rzeczywistością, a nie tylko mglistym
planem, pojawiły się wątpliwości. Co wiedział o handlu?
Cokolwiek jednak zechce robić, na pewno będą mu potrzebne pieniądze. Nie stanie
się nic złego, jeśli poczeka parę dni, aby je odebrać. Tandellin także na razie
został, gdyż nie zdecydował jeszcze, co ze sobą począć. Wyjaśnił to słowami:
"Czemu mam rezygnować z darmowego noclegu i wyżywienia?". Sarai również została;
po nadejściu pokoju oboje byli zgodni, że pobiorą się, gdy tylko znajdą wolną
chwilę.
Valder był trochę niespokojny, zostając w Fortecy. Próbował się pocieszać,
obserwując mężczyzn i kobiety sunących w dół po zboczach, opuszczających coraz
bardziej puste korytarze. Widział ich twarze: jednych, gdy oglądali się, by po
raz ostatni spojrzeć na Fortecę, innych, gdy wychodzili i ruszali przed siebie.
Niektórzy uśmiechali się, pełni życia i nadziei, gotowi zdobyć dla siebie
kawałek świata. Inni wyglądali na zmartwionych i niepewnych, zostawiając za sobą
jedyne życie, jakie znali.
Przez trzy dni świeżo upieczeni cywile odchodzili ze wzgórza i przez trzy dni, w
nieregularnych odstępach czasu, żołnierze wchodzili do Fortecy samotnie, w
patrolach, oddziałach czy całych regimentach, by przekształcić się w cywilów i
dołączyć do wypływającego strumienia ludzi. Oczywiście niektórzy postanowili
zostać żołnierzami, więc liczba mieszkańców koszar zmieniała się, a nie spadała
jednostajnie.
Jak dotąd Gor nie zrobił niczego, by - jak obiecał - zbudować miasto wokół
Fortecy i przylegających do niej stoczni. I tak jednak rozrastało się dookoła
miasto szałasów, miasto namiotów i prymitywnych chat. Ludzie przybywali
szybciej, niż można było ich rozliczyć i odesłać. Nikt nie próbował nawet szukać
miejsca wewnątrz murów dla wszystkich nowo przybyłych. Co więcej, wielu z nowych
cywilów, którzy schodzili ze wzgórza, docierało nie dalej niż do tych
zaimprowizowanych obozów.
Valder nie wychodził z Fortecy, z obawy, że trudno byłoby mu wrócić. Wysoki
wąski pokój z niedostępnym oknem nie znaczył wiele, ale Valder przyzwyczaił się
do niego i szczerze mówiąc, wolał kamienne podłogi od klepiska. Podejrzewał, że
kiedy ktoś znajdzie wolną chwilę, żeby zająć się kwaterami, pokój ten trafi do
kogoś bardziej użytecznego w czasach pokoju niż on. Zamierzał jednak
wykorzystywać go, póki mógł.
W końcu całe godziny zaczął spędzać na blankach nad największą bramą od strony
lądu. Obserwował odchodzące tłumy i próbował rozstrzygnąć, czy rzeczywiście im
zazdrości, czy nie. Nie ukrywał, gdzie spędza wolny czas, nie był więc
zdziwiony, kiedy trzeciego dnia po przemowie suwerena ktoś zawołał go głośno po
imieniu.
Obejrzał się i zobaczył posłańca, chłopca może dwunastoletniego, stojącego na
szczycie najwyższej drabiny.
- Ty jesteś Valder z Kardoret, panie? Valder skinął głową.
- Szukałem was wszędzie! Generał, to znaczy suweren, chce z wami zaraz
rozmawiać.
- To znaczy generał Gor? - zdziwił się Valder.
Nie przychodziło mu do głowy, dlaczego Gor chciałby go widzieć, zwłaszcza teraz,
kiedy wojna się skończyła. Nie było już wrogich dygnitarzy do zabijania.
A może byli? Może wyślą go przeciwko maruderom? Docierały tu wieści o potyczkach
z pomocnymi siłami, które wciąż jeszcze walczyły.
Oczywiście ci, którzy nie walczyli, byli często wyrzynani w pień przez
entuzjastycznych Ethsharyjczyków, nawet po kapitulacji. Valder nie dziwił się
więc, że stawiali opór. Mimo to nie sądził, by specjalne możliwości Wirikidora
były przydatne. Magowie i zwykli żołnierze lepiej od skrytobójców nadawali się
do takiej pracy.
Może ma się zająć jakimś shatrą, z którym magowie nie mogą sobie poradzić?
- Tak, generał Gor - zgodził się chłopiec. - Tylko że teraz jest suwerenem.
Słyszeliście jego przemowę?
- Tak, słyszałem - potwierdził Valder, schodząc po drabinie. Zastanawiał się,
jak należy zwracać się do suwerena.
Poszedł za chłopcem do Fortecy; przez labirynt pokojów i korytarzy dotarł do
gabinetu Gora. Przejście od władzy wojskowej do cywilnej nie przyniosło w
komnacie żadnych zmian.
Sekretarz pochylił się i, odpowiadając na nie zadane pytanie Valdera, szepnął z
gąszczu swojej brody:
- Zwracajcie się do niego "panie". Najwyraźniej ten problem pojawił się już
wcześniej. Gor uniósł głowę.
- O, Valder. Chciałem porozmawiać z tobą na osobności.
Wstał, przeszedł przez gabinet i otworzył w przeciwległej ścianie niewielkie
drzwi, których Valder nigdy dotąd nie zauważył. Skinął ręką, a Valder z wahaniem
przekroczył próg i znalazł się w maleńkim pokoiku. Zerknął jeszcze przez ramię i
zorientował się, że z pół tuzina sekretarzy i adiutantów w gabinecie było równie
jak on zdumionych tą nieoczekiwaną tajemnicą.
Wewnątrz nagiej kamiennej komory Gor starannie zaniknął drzwi i przekręcił
klucz. Pokój był nieduży, miał może osiem stóp szerokości i dziesięć długości.
Jedyne umeblowanie stanowiły dwa proste drewniane krzesła. Gor usiadł na jednym
i wskazał Valderowi drugie.
Valder czujnie zajął miejsce. Kiedy już siedzieli, Gor nie tracił czasu na
długie wstępy.
- Nie wiem, co planowałeś robić, kiedy nadejdzie pokój, ale chciałbym, abyś
został tutaj.
- Jako żołnierz, znaczy? - zająknął się Valder.
- Jako członek mojego personelu. Bez znaczenia: żołnierz czy cywil. Jak wolisz.
- Dlaczego? Co miałbym robić?
- Dlaczego? Ponieważ uważam, że skrytobójca może się okazać użyteczny.
- Skrytobójca? W czasie pokoju? - Valder był zaszokowany i nie próbował tego
ukryć.
- W czasie pokoju może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Kiedy teraz ktoś
zacznie mi sprawiać kłopoty, nie mogę kazać go powiesić; już nie. A wiem, że są
ludzie niezadowoleni z triumwiratu, który stworzyliśmy. Na bogów, są takie
chwile, kiedy sami nie jesteśmy z siebie zadowoleni! Ale to i tak lepsze niż
chaos, a on właśnie by nastąpił, gdybyśmy odeszli. To właśnie stało się w Starym
Ethsharze, kiedy nie było jasne, kto rządzi. Nie jest to dobra sytuacja:
wszystkie te małe królestwa walczące o kości po wielkim. Nie chciałbym, żeby
powtórzyło się to tutaj, w Hegemonii. Użyję wszelkich możliwych metod, wszelkich
środków, jakie tylko okażą się konieczne, by do tego nie dopuścić. Wśród nich
także skrytobójstwa. Magowie zajmą się częścią działań, lecz magia zostawia
ślady, poza tym przed magią można się bronić. Ale twój miecz jest wyjątkowy.
Radziłeś sobie na północy, w miejscach gdzie magowie nie mogli dotrzeć. Teraz
nie będzie różnicy. Poza tym może czasem wystąpić potrzeba, by wyeliminować
jednego czy drugiego maga, a mają swoją gildię i są wobec niej bardziej lojalni
niż wobec kogokolwiek, w tym mnie czy innego śmiertelnika. Rzadko można ich
skłonić, by atakowali siebie nawzajem. Uważam, że Wikridor, czy jak on się tam
nazywa, to właśnie to, czego mi trzeba, by utrzymać w ryzach Gildię Magów.
- Wirikidor - poprawił odruchowo Valder.
- No to Wirikidor.
- Hmm,...
- I co na to powiesz? Będzie ci się to opłacało. Obiecuję.
- Sir... to znaczy, panie, nie sądzę, bym mógł się zgodzić. Tego dnia, kiedy
powiedziałeś nam, panie, o zakończeniu wojny, planowałem zjawić się tu,
zrezygnować i poprosić o inne zadania. Nie podoba mi się skrytobójstwo. Nie
wytrzymam tego dłużej. Nie mam talentu do takich zabójstw. Gdybym przypadkiem
nie został właścicielem tego miecza, to nie... W każdym razie z pewnością nie
byłbym skrytobójcą.
- Dlaczego nie?
- Bo nie lubię zabijać! Nie lubię niebezpieczeństwa, przekradania się i
zabijania. Nie lubię krwi. Kiedy toczyła się wojna, nie było tak źle. W końcu
wszyscy to robili: zabijali albo ginęli. Był ku temu powód, broniliśmy się.
Teraz nie zabijałbym wrogów, ale naszych ludzi, tylko po to, żeby ciebie
chronić. Ja...
- Valder nagle zrozumiał, że nie tylko wyraża się niewłaściwie, ale niewiele
brakowało, by powiedział coś nieodwracalnie nietaktownego. Nagle zmienił front.
- A poza tym ten miecz, jak wiesz, panie, jest przeklęty i jeśli wciąż będę go
używał, wkrótce zwróci się przeciwko mnie. I tak nie mógłbym ci długo służyć.
Chciałbym tylko, sir... panie, odebrać swój żołd i wycofać się w spokoju. Może
założę jakiś sklep? Nie interesuje mnie walka, zabijanie, rząd czy polityka.
Nigdy mnie nie interesowały. Proszę cię, panie, nie zrozum mnie źle, ale pozwól
mi odejść.
- Patrzył na Gora z nadzieją.
Suweren, wyraźnie zirytowany, początkowo opierał się na krześle, potem pochylił
się, kładąc łokcie na kolana. Teraz wstał, a dłoń odruchowo opadła mu na
rękojeść miecza.
- Jesteś pewien swojej decyzji?
Valder wstał, ale świadomie trzymał ręce z dala od Wirikidora.
- Jestem całkiem pewien, panie. Nie zostanę twoim skrytobójcą.
Ogarnęła go dziwna pewność siebie, gdy stał tak przed Gorem. Oto odmawiał
jednemu z trzech najpotężniejszych ludzi na świecie i nie miał się czego
obawiać! Gor nie mógł go zabić, Wirikidor tego dopilnuje. Nie mógł też
zdegradować Valdera ani postawić go przed sądem wojennym, skoro wojna się
skończyła. Valder był pewien, że próba osądzenia człowieka, który tylko próbował
odejść z armii, wywołałaby publiczny skandal, na który Gor raczej nie mógł sobie
pozwolić. Natomiast degradacja nie miała już znaczenia.
Gor chyba wyczuł, że Valder zmienił front. Sam stał się mniej pewny, mniej
rozgniewany, gdy spoglądał na Wirikidora.
- Mam nadzieję, że nikomu nie powtórzysz tej rozmowy - rzekł. - Nie byłbym z
tego zadowolony. Mogłyby się zdarzyć niemiłe rzeczy. Mogę pozwolić ci odejść,
Valderze z magicznym mieczem, ale nie pozwolę, byś pracował przeciwko mnie.
Wiem, że ten miecz strzeże cię przed śmiercią, ale są inne nieprzyjemne rzeczy,
które mogą ci się przytrafić. Pamiętaj o tym i milcz.
- Będę pamiętał.
- Dobrze. - Gor odwrócił się i otworzył drzwi. - W takim razie to wszystko.
- Niezupełnie, panie.
Valder został na miejscu i pozwolił, by jego dłoń przesunęła się nieco bliżej
głowni Wirikidora. W tym pokoiku on był górą. Jeśli wyjmie Wirikidora z pochwy,
nie ma wątpliwości, że Gor zginie. Oczywiście nie będzie też wątpliwości co do
tego, kto go zabił, choć Valder zawsze może twierdzić, że to wypadek. Ze względu
na kapryśną naturę Wirikidora ludzie mogą w to uwierzyć.
Nie miał zresztą zamiaru dobywać miecza. Sama możliwość wystarczała za groźbę.
-Tak?
Valder wyczuł, że Gor był spięty i bardzo niebezpieczny. Może liczył, że zrani
Valdera i będzie się bronił na tyle długo, by wybiec. Wtedy miecz będzie mógł
wybrać z większej liczby ofiar.
- Zdaję sobie sprawę, że to wielka prośba, ale gdybyś zechciał, panie, wysłać
wiadomość do płatnika, by wyliczył mój żołd, to zwolnię się ze służby i zajmę
swoimi sprawami. Nie potrzebujesz mnie tutaj, panie, żebym chodził i rozmawiał z
ludźmi.
- To wszystko? - Gor uspokoił się wyraźnie. Odwrócił się, otworzył drzwi,
wysunął głowę i krzyknął do czekających w głównym gabinecie: - Bragen! Zawiadom
płatnika, że Valder z Kardoret został zwolniony ze służby bez żadnych zarzutów i
należy mu wypłacić pełny żołd, gdy tylko tego zażąda!
- Tak, panie - odparł sekretarz, który doradzał Valderowi jak zwracać się do
Gora.
- Dziękuję, panie - rzucił Valder, wyminął Gora i wyszedł z pokoiku.
Gor nie odpowiedział, krzyczał już na jakiegoś innego oficera.
Valder i Bragen bez słowa ruszyli obok siebie korytarzem. Valder rozmyślał i
planował przyszłość tak pilnie, jak nie robił tego od miesięcy.
Gor nie rzucał gróźb na próżno. Z całą pewnością miał na swych usługach magów,
którzy nie cofną się przed jednym czy drugim zabójstwem. Może uznać, że Valder
na wolności jest zbyt niebezpieczny, zwłaszcza tutaj. Właśnie dlatego Valder
prosił o natychmiastowe zwolnienie i pełny żołd. Wolał nie zostawać w Fortecy,
gdzie Gor może spotkać go przypadkiem i przypomnieć sobie, że Wirikidor jest
prawdziwym zagrożeniem - w Fortecy, gdzie Valdera łatwo odszukać, jeśli suweren
postanowi jakoś załatwić tę sprawę. Nadeszła pora, by ruszać, i to szybko. Nie
miał ochoty zostać oślepiony, okaleczony czy uwięziony.
Nie był nawet pewien, czy powinien tracić czas na powrót po osobiste rzeczy albo
pożegnanie z Tandellinem i przyjaciółmi. Uznał jednak, gdy płatnik odliczał jego
monety, że Gor jest zbyt zajęty, by się nim przejmować - przynajmniej jeszcze
przez kilka godzin. Odbierze pieniądze i będzie miał czas, aby zabrać rzeczy i
zatrzymać się na chwilę w koszarach.
Kiedy już to postanowił, zaczął się zastanawiać, dokąd powinien wyruszyć. Na
zachodzie leżał ocean, a na północy pustkowia, wybór wiec był mocno ograniczony.
Od wschodu miał tereny dawnego Zgrupowania Centralnego pod dowództwem Anarana z
Piasków. Co dalej, nie był pewien, jako że atak demonów starł dawne Zgrupowanie
Wschodnie. Gdzieś na południowym wschodzie było Zgrupowanie Nadbrzeżne Azrada,
od zawsze zajmujące się raczej zaopatrzeniem i komunikacją niż walką. Jeszcze
dalej, za Zatoką, leżały małe królestwa, które kiedyś tworzyły ojczyznę
Ethsharyjczyków.
Valder nie miał ochoty na włóczęgę po dziczy ani na samotność. Jeśli miał ukryć
się przed Gorem, co może być rozsądne, łatwiej będzie zgubić się w tłumie niż
gdzieś na pustkowiach. Każdy porządny mag może określić obszar, na którym
znajduje się poszukiwany osobnik; wystarczy do tego kilka prostych zaklęć. Jeśli
będzie w okolicy sam, takie metody łatwo pozwolą go odszukać. Zaklęcie jednak
nie potrafi wskazać jednego człowieka pośrodku obozu.
Forteca i najbliższe okolice były oczywiście dostatecznie zaludnione, ale wolał
nie zostawać tak blisko. A co z dwoma pozostałymi sztabami?
Anaran przebywał na południowym wybrzeżu, po drugiej stronie głównego
zachodniego półwyspu. Siedziba Azrada, podobno prawdziwe miasto, nie zwykły
obóz, leżała jeszcze dalej, na północno-wschodnim brzegu wschodniego półwyspu,
niedaleko ujścia Wielkiej Rzeki, niemal na granicy małych królestw. W końcu
Azrad dowodził w portach i na wybrzeżu całego świata. Jego zgrupowanie było
ogniwem łączącym trzy pozostałe i dawną ojczyznę.
Baza Azrada wydawała się obiecująca. Leżała za siedzibą Anarana, a zatem była
mniej dostępna dla Gora. Co więcej, Valder ocenił, że będą tam większe
możliwości do zrobienia interesu, skoro handel i tak jest już rozwinięty. Być
może nie zostanie handlarzem win, ale na wszystkich bogów, coś sobie znajdzie i
nie skończy przecież jako rolnik.
Kiedy zatrzymał się i powiedział Tandellinowi, że wyjeżdża, młodzieniec
naturalnie spytał, dokąd się wybiera.
- Sam nie wiem - mruknął Valder.
- Owszem, wiesz. Nie wyjeżdżałbyś tak nagle, gdybyś nie miał jakiegoś celu.
- Niby tak - przyznał niechętnie Valder. - Myślałem o rodzinnym porcie Azrada.
Pewnie jest tam mnóstwo pracy.
- Też tak myślę. Zatem powodzenia! - Z tymi słowy Tandellin uścisnął go, a potem
odszedł.
Valder był lekko zdziwiony. Oczekiwał, że Tandellin zechce przedłużyć tę
rozmowę, a nie przerwie jej tak nagle. Niepewny, czy powinien poczuć ulgę, czy
urazę, skierował się do bramy. Ledwie godzinę po rozmowie z suwerenem, z pełną
sakiewką u pasa, maszerował już ze wzgórza w stronę głównej kwatery Azrada.
ROZDZIAŁ 19
Valder nie był żeglarzem, ani nawet specjalnie nie lubił morza, choć zgadzał
się, że zapach soli w przyjemny sposób odświeża powietrze. Jednak po dłuższym
namyśle postanowił podróżować raczej statkiem niż po lądzie. Oceniał, że baza
Azrada leży ponad trzysta mil od Fortecy; nawet w najlepszych okolicznościach
byłby to długi meczący marsz. W dodatku okoliczności nie były najlepsze, na
przykład z powodu stanu dróg. Większa część trasy przebiegała przez terytoria
będące w ostatnich dziesięcioleciach przedmiotem sporu. Chociaż zbudowano drogi,
by ułatwić przerzuty wojska, były one raczej prowizoryczne i nie utrzymywano ich
w należytym stanie. Zresztą liczne gościńce zostały zniszczone podczas bitew.
Trasę tę musiał pokonać pieszo - nie miał szans ani na konia, ani żadne z
jucznych zwierząt. Ludzie, którzy przed nim opuścili Fortecę, wykupili albo
wykradli wszystkie okoliczne zwierzęta.
Kiedy to zrozumiał, wsiadł na pierwszy statek, na którym znalazł miejsce. Na
szczęście pływały regularnie, więc nie stracił zbyt wiele czasu.
Ze zdziwieniem odkrył, że statki te przywoziły ludzi z południa i wschodu -
ludzi, którzy mieli nadzieję na większe możliwości wokół tej najbardziej na
północ wysuniętej z trzech nowych stolic. Mniej zdziwiła go obserwacja, że
dziesiątki innych wędrowały tak jak on, opuszczając Fortecę i podążając do
okolic bliższych dawnej ojczyzny.
Zastanawiał się, jak wyglądają sprawy w innych miejscach. Czy cała Hegemonia
była tak niespokojna? Nagły koniec wojny pozostawił setki, a nawet tysiące ludzi
w niepewności, jak ułoży się ich życie.
Stał przy relingu na statku, patrzył na oddalającą się z wolna twierdzę Gora i
przekonywał sam siebie, że dokonał właściwego wyboru. Owszem, wszyscy żyjący
przyjaciele wciąż przebywali w Fortecy lub w jej pobliżu, jednak ten wyjazd
oznaczał zerwanie z przeszłością skrytobójcy i całym dawnym życiem. W mieście
Azrada nikt nie będzie go znał, nikt nie będzie wiedział, że Wirikidor jest
czymś więcej niż zwykłym mieczem, który może nosić każdy weteran. Z czasem pozna
nowych przyjaciół, których nie będzie obchodziło, co robił podczas wojny. Czeka
go spokojny żywot, dopóki nie wyjmie z pochwy Wirikidora.
A jeśli miecz pozostanie w pochwie dostatecznie długo, Valder może przeżyć
wszystkich, którzy wiedzą o jego istnieniu.
Zastanawiał się, czy to dobrze. Kochał życie, a przynajmniej zwykle je lubił;
może jednak w końcu będzie zmęczony? Nieskończone życie, gdy wszyscy wokół będą
się starzeć i umierać, może być przygnębiające. Oczywiście on pewnie też będzie
się starzał.
Ta myśl uderzyła go nagle. Jak to działa? Czy miecz zachowa jego młodość, czy
tylko życie? Nie chroni go od ran - czasami odczuwał ból w lewej ręce, którą
zranił czarownik - więc dlaczego miałby go chronić przed starością?
A w takim przypadku, czy rzeczywiście nie dopuści do śmierci ze starości?
Darrend mówił, że bez łamania zaklęcia Valder może zginąć jedynie od klingi
Wirikidora. Więc prawdopodobnie miecz jakoś utrzyma go przy życiu.
Życie przez kilkaset lat i normalne starzenie może być gorsze od śmierci, jeśli
w ogóle istnieje coś takiego. Widywał już znużonych mężczyzn po sześćdziesiątce
i innych, którzy wciąż cieszyli się życiem pomimo osiemdziesięciu lat. Ale po
stu czy dwustu życie nie będzie już pewnie warte przeżywania.
Cóż, może miecz jakoś zachowa jego młodość. Miał dość czasu, żeby się o to
martwić. Zresztą z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, choć nie zawsze łatwe
czy przyjemne. Odwrócił się i zszedł pod pokład. Żołądek zaczął się buntować.
Statek zatrzymał się na krótko w miasteczku zwanym Shan z Morza, na krańcu
południowo-zachodniego półwyspu, ale Valder nie zwrócił na ten fakt uwagi. Zbyt
mocno dręczyła go choroba morska, by mógł wstać z hamaka.
Następny postój wypadł w ogromnym warownym obozie Anarana, zwanym teraz
Ethsharem na Piaskach. W tym czasie Valder czuł się na tyle dobrze, by wyjść
niepewnie na pokład i oprzeć się ciężko o reling. Zastanawiał się już, czy nie
zejść ze statku i nie zakończyć swych cierpień, stając znów na lądzie; uznał
jednak, że lepiej płynąć dalej. Czuł się coraz zdrowszy, a wiedział, że w
mieście Azrada będzie bezpieczniejszy.
Zresztą labirynt namiotów i prowizorycznych baraków, pokrywający płaski
piaszczysty grunt, nie wyglądał zachęcająco. Pośrodku wznoszono duży budynek z
polerowanego kamienia - rusztowania okrywały wielką niedokończoną kopułę. Wzdłuż
brzegu ciągnął się rozległy system latarni morskich, urządzeń portowych i
baterii obronnych, a w dali widział imponujące mury miasta. Poza tym Ethshar na
Piaskach był plątaniną wąskich, nie wybrukowanych uliczek, przy których
wyrastały najrozmaitsze namioty i prymitywne chaty, zbite chyba z resztek i z
wyrzuconego przez morze drewna. W takich konstrukcjach mieszkała niewyobrażalna
liczba ludzi, chyba nawet więcej niż w Ethsharze ze Skał.
Valder obserwował to wszystko, kiedy statek sunął w stronę nabrzeża. Mimo
choroby morskiej uznał, że lepiej zostać na pokładzie i płynąć do portu Azrada.
Ethsharu Azrada, jak pewnie nazywano teraz tamto miejsce.
Dzień czy dwa po wypłynięciu z Ethsharu na Piaskach decyzja ta okazała się
rozsądna. Żołądek przyzwyczaił się do kołysania statku i Valder mógł już
swobodnie spacerować po pokładzie. Patrzył, jak w dali przesuwa się coraz
bardziej zielone i porośnięte drzewami wybrzeże. Kiedy minęli falochrony na
szczycie półwyspu, dzielącego Wielki Ocean od Zatoki Wschodniej, okolica wydała
się jeszcze piękniejsza - najpiękniejsza, jaką Valder w życiu oglądał.
Wreszcie, dwa tygodnie od opuszczenia Fortecy, ujrzał Ethshar Azrada. Z początku
była to tylko szara linia na horyzoncie, wśród zieleni. Rosła i rosła, aż
przesłoniła cały brzeg. Zanim statek przesunął się wzdłuż jednego z kanałów do
doku, Valder miał czas, by zmienić perspektywę. To nie był obóz, w żadnym
znaczeniu tego słowa. Nawet miasto wydawało się określeniem zbyt skromnym. Było
większe od wszystkich, jakie oglądał - większe, niż sobie wyobrażał, że jest
możliwe. Nadbrzeże ciągnęło się całymi milami, a każdy cal pokrywały doki,
składy, mola i domy. W głąb lądu wcinały się dwa szerokie kanały, a nad ich
brzegami również stały doki i portowe składy. Nigdzie nie zauważył namiotów czy
szałasów. Budynki były kamienne i ceglane, niezbyt nowe.
To rozsądne, oczywiście. Miejsce to było sztabem nie armii lecz marynarki
wojennej, a także systemu zaopatrzenia, który pozwalał wyżywić i wyekwipować
obie grupy wojsk lądowych. Choć formalnie znajdowali się poza granicami Starego
Ethsharu, wróg nigdy nie zdobył tego terenu, nie zbliżył się nawet i nie
zagroził mu w żaden sposób. Nie było więc powodu, by nie budować tu domów, a
marynarka nie miała wiele do roboty z przykutym do lądu przeciwnikiem.
Rozmyślania Valdera przerwała brutalnie grupa marynarzy w niebieskich kiltach.
Maszerowali ramię w ramię przez pokład i krzyczeli:
- Wszyscy na brzeg! Wszyscy na brzeg!
Udało mu się jeszcze wrócić do maleńkiej kabiny i zabrać swój bagaż. Potem, wraz
z resztą podróżnych zszedł trapem na nabrzeże, gdzie pozostawiono ich samym
sobie. Niektórzy z nowo przybyłych niemal natychmiast odwrócili się i głośno
żądali przejazdu gdzie indziej: do Ethsharu ze Skał, Ethsharu na Piaskach, do
Shanu z Morza - gdziekolwiek, byle nie zostawać w tym dziwnym ponurym miejscu z
kamienia i cegły. Nikt z nich nie widział jeszcze prawdziwego miasta - w tej
chwili było przecież jedynym w całej Hegemonii, choć już budowano dwa następne,
a podróże do Małych Królestw zostały mocno ograniczone na mniej więcej stulecie.
Valder był wyjątkiem. Podczas swoich skrytobójczych wypraw zwiedził trzy różne
miasta na północy, więc nieskończone szeregi budynków, nagie ściany i ulice nie
były mu całkiem obce i nieznane. Północne miasta były mniejsze i niemal
porzucone, natomiast Ethshar Azrada aż kipiał życiem, co było chyba dobrym
znakiem. Takie miasto dawało więcej możliwości niż dwa pozostałe Ethshary.
Ruszył wzdłuż nabrzeża, doszedł do wody i skręcił w lewo, w głąb lądu.
Ulica, którą wybrał, biegła równolegle do kanału. Jak można się było spodziewać
tak blisko portu, stały przy niej budynki, które na parterze miały sklepy, a na
piętrze zamtuzy lub składy. Nie widział oberży, co wydawało się dziwne,
natomiast wśród sklepów dostrzegł dostawców okrętowych, powroźników, bednarzy,
cieśli, żaglomistrzów i niepokojącą liczbę sklepów z winem. Rynek tutaj,
uświadomił sobie, był już niemal nasycony. Jeśli chce handlować winem, musi udać
się gdzie indziej, a jeśli chce tu zostać, powinien znaleźć sobie inne zajęcie.
Zauważył to wszystko, przeciskając się przez tłum. Ulica była pełna ludzi - szli
w obie strony, ubrani w różnorodne fantazyjne stroje. Na którymś ze skrzyżowań
tłum był tak gęsty, że Valder musiał przeciskać się do środka, inaczej
zepchnęliby go przez niski parapet do kanału. W duchu dziękował, że cały ruch
odbywa się pieszo; konie czy woły całkiem zablokowałyby przejście.
Niedaleko nadbrzeża, gdzie zszedł ze statku, biegnąca wzdłuż kanału ulica
krzyżowała się ukośnie z inną. W tym miejscu urządzono spory trójkątny plac
targowy, gdzie rolnicy i rybacy sprzedawali swoje towary. W bliższym końcu na
wzniesionej platformie stało trzech mężczyzn; jeden z nich wykrzykiwał w stronę
grupki ludzi jakieś liczby, a drugi nosił kajdany. Valder uświadomił sobie ze
zdumieniem, że właśnie widzi sprzedaż niewolnika.
Oczywiście wiedział, że takie rzeczy istnieją. Nieliczni jeńcy z północy, którzy
przeżyli, pewnie kończyli właśnie jako niewolnicy. Niewolą karano niektóre
przestępstwa. Po raz pierwszy jednak bezpośrednio spotkał się z instytucją
niewolnictwa.
Zastanawiał się, skąd pochodzi sprzedawany mężczyzna i jak znalazł się w tej
sytuacji, oraz jak drogi jest niewolnik. Nie miał zamiaru go kupować, na nic by
mu się nie przydał, zresztą wolał uniknąć dodatkowej odpowiedzialności. Mimo to
był ciekaw ile - w srebrze - warte jest życie człowieka. Przecisnął się do
przodu, żeby posłuchać.
Spóźnił się. Handlarz krzyknął "Sprzedane!" akurat w chwili, gdy Valder dotarł
dostatecznie blisko, by zrozumieć słowa. Czekał jeszcze przez chwile, chcąc
sprawdzić, czy nie pojawią się następni niewolnicy na sprzedaż, jednak ten był
chyba ostatni w partii. Handlarz zszedł z platformy, a drugi wolny mężczyzna
odprowadził niewolnika na bok.
Lekko rozczarowany, ale też podekscytowany egzotyką miasta, Valder wzruszył
ramionami, odwrócił się i niemal nadepnął na ogon maleńkiego złocistego smoka
długości ledwie trzech stóp. Prowadziła go na łańcuchu pulchna kobieta w
czerwonym aksamicie. Valder patrzył zdumiony; nie zdawał sobie sprawy, że nawet
nowo narodzone smoki mogą być tak małe.
Kiedy potwór zniknął w tłumie, Valder ruszył dalej. Przeciskał się teraz na
południe, na koniec placu targowego. Dotarł już na sam środek, kiedy uświadomił
sobie, że nie ma pojęcia, dokąd właściwie zmierza. Znajdował się w Ethsharze
Azrada i nie zamierzał podróżować dalej. Porzucił już nadzieję na założenie
sklepu z winem - konkurencja była zbyt duża i zbyt dobrze ustawiona. Samotny w
obcym mieście, miał tylko kilka osobistych drobiazgów, trochę odzieży, pełną
sakiewkę, magiczny miecz i nic więcej.
Oczywiście najpierw musiał znaleźć pożywienie i schronienie na noc. W mieście z
pewnością są gospody, musi ich tylko poszukać. Kiedy będzie już miał pokój i
posiłki, wtedy spokojnie się zastanowi, co dalej. Miał przed sobą całe życie,
być może nawet bardzo długie życie, i mógł z nim zrobić co zechce. Był wolny,
niczym nie związany, bez żadnych obowiązków i planów.
Spodziewał się, że znajdzie gospodę w pobliżu portu, jednak żadnej nie zauważył.
Zatem następnym logicznym miejscem będą okolice bram miasta. Pozostało tylko
rozstrzygnąć, gdzie leży najbliższa z nich.
Dotarł do wąskiego końca placu, skąd wybiegały dwie ulice: jedna na wschód przez
ujście kanału, druga skręcająca na południowy zachód. Wybrał tę drugą i
pomaszerował przed siebie.
Tłum nieco się przerzedził, choć chyba poruszał się szybciej i wciąż był złożony
tylko z pieszych.
Jakieś pięćset stóp od skrzyżowania ulica dobiegała do innej. Miał wybór miedzy
północnym zachodem a południowym wschodem. Przez chwilę stał zamyślony na rogu,
po czym zatrzymał przechodnia w jasnożółtej tunice.
- Którędy do bramy miasta? - zapytał. Mężczyzna spojrzał na niego.
- Zachodniej?
- Jeśli ta jest najbliższa.
Mężczyzna wyciągnął rękę na południowy wschód i powiedział:
- Pójdziesz tędy, aż do ulicy Mostowej, skręcisz w prawo, potem prosto, aż
dojdziesz do Zachodniej, pójdziesz nią do Ciesielskiej, a ona dobiega do placu
przy bramie zachodniej.
Zanim Valder zdążył podziękować, albo prosić o więcej szczegółów, mężczyzna
odwrócił się i zniknął w tłumie. Valder zaczął się zastanawiać czy może zadał
niewłaściwe pytanie. Z pewnością są jakieś gospody bliżej.
Dostał jednak wskazówki, więc podążył zgodnie z nimi. Ulica prowadząca na
południowy wschód jedną przecznicę dalej dobiegała do szerokiej alei. Choć nie
zauważył żadnego mostu ani tabliczki z nazwą, Valder założył, że to właściwa, i
skręcił w prawo.
Mostowa, jeśli to była ta, zdawała się ciągnąć w nieskończoność, i była równie
zatłoczona jak inne. Przeszedł już mniej więcej pół mili, przeciskając się
między ludźmi, i dotarł do skrzyżowania, gdzie aleja nie biegła dalej prosto,
lecz skręcała ukośnie. Valder zawahał się, uznał jednak, że to pewnie
skrzyżowanie z Zachodnią, i skręcił w prawo. Rzut oka na słońce przekonał go, że
zmierza teraz na zachód.
W miarę, jak szedł, zmieniała -się okolica. Dostawcy okrętowi i powroźnicy
zniknęli, kiedy zostawił za sobą kanał. Zastąpili ich kołodzieje i kowale, a
zamtuzy i składy ustąpiły miejsca rezydencjom. Przy tej ulicy handlowali tkacze,
kupcy bławatni, druciarze, kowale i garbarze. Valder nigdy jeszcze nie widział
tylu zebranych razem warsztatów. Dowolna ulica miasta miała ich więcej niż
wędrowne targi, które obsługiwały wojskowe obozy.
Budynki tutaj wydawały się nowsze niż przy kanale, wznoszono je w nowoczesnym
stylu, górne pietra urządzano w drewnie, zamiast - zgodnie ze starym zwyczajem -
od fundamentów po kalenice budować z solidnego kamienia. Oczywiście to logiczne:
miasto powstało w okolicy portu i stopniowo rozrastało się w głąb lądu.
Ulica Zachodnia dobiegała do innej, przecinającej ją ukośnie. Valder bez wahania
skręcił w lewo, na południowy zachód. Niezależnie od abstrakcyjnych rozważań
słyszał i wyczuwał targ, a z rogu Zachodniej dostrzegł szczyt kamiennej wieży i
uznał, że to pewnie brama.
Rzeczywiście, za następnym zakrętem prosty kawałek ulicy prowadził aż do placu
targowego, bardzo zatłoczonego, leżącego w cieniu dwóch wysokich wież.
Chciał ruszyć szybciej, gdyż długi spacer wyczerpał jego cierpliwość, to jednak
okazało się niemożliwe. Miał wrażenie, że znaczna część tłumu na ulicy w ogóle
się nie porusza; wielu ludzi po prostu stało w miejscu.
Wcisnął się w strumień sunący wolno w stronę placu. Cały czas zdumiewały go te
tłumy. Nie podejrzewał nawet, że na świecie żyje tylu ludzi, ilu widział w
Ethsharze Azrada.
Czyjaś ręka zagrodziła mu drogę i usłyszał, jak ktoś zażądał wsparcia dla
kalekiego weterana.
Valder z niechęcią odsunął dłoń i pomaszerował dalej. Żebracy! Jakoś nie
spodziewał się żebraków w tym ogromnym bogatym mieście, choć oczywiście rozsądek
podpowiadał, że muszą się tu znaleźć. W naturalny sposób trafiali tam, gdzie
były pieniądze, a w Ethsharze Azrada z pewnością były.
Zauważył szyld przedstawiający ogromny złoty puchar z przelewającym się nad
krawędzią purpurowym winem. Rząd run pod spodem głosił: "Posiłki i noclegi".
Valder skierował się w tamtą Stronę.
Sporo ludzi, większość ze zmarszczonymi czołami, stała wokół drzwi do gospody.
Nie przeszkadzali jednak, gdy Valder przecisnął się między nimi. Przestąpił
próg, wszedł do mrocznego wnętrza i znieruchomiał.
Gospoda była niemal tak zatłoczona jak ulica. Główna sala tuż za drzwiami miała
ponad dwadzieścia stóp szerokości, ale wolna pozostała tylko wąska ścieżka,
prowadząca od drzwi do kominka i dalej, wzdłuż rzędu beczek do przeciwległego
kąta, gdzie były schody i dwoje drzwi do innych pomieszczeń. Poza tym podłogę
całkowicie pokrywały koce, zastępujące wszystkie zwykłe meble w gospodzie. Koce
były ułożone równo, w prostokątach szerokości dwóch stóp i długości sześciu, a
na każdym siedział, leżał albo stał mężczyzna lub kobieta z bagażem ułożonym na
jednym końcu legowiska. Niektórzy mieli tylko zapasową tunikę, inni duże
nieporęczne toboły. Praktycznie wszyscy nosili zieleń i brąz ethsharyjskiej
armii.
Zdziwiony i zakłopotany, podążył ścieżką obok paleniska i zatrzymał się przy
pierwszej beczce. Zza drzwi na tyłach wyszedł oberżysta.
- Czym mogę służyć? - zapytał.
- E... Na razie kufel piwa.
- To będą cztery sztuki srebra - ostrzegł gospodarz. Valder patrzył na niego
zdumiony. Szok sprawił, że na moment zapomniał o legowiskach na podłodze.
-Co?
- Cztery sztuki srebra, powiedziałem. Zostało nam tylko pół antałka, a przez
najbliższy tydzień nie będzie dostawy.
- W takim razie rezygnuję. A woda?
- Miedziaka za kufel. I nie mam wydać ze srebrnika.
- To szaleństwo! Sprzedajesz piwo za cenę dobrego wina z południa, a wodę w
cenie najlepszego piwa!
- To prawda, panie. Rzeczywiście sprzedaję. Tyle wytrzyma rynek i byłbym
głupcem, nie biorąc tego, co mogę, póki ci biedacy wciąż mają swój żołd do
wydania.
- To rozbój!
- Nie, drogi panie. To uczciwy handel. Bramy i place targowe są tak zatłoczone,
drogi pełne, a statki zajęte przez pasażerów, że nie docierają tu żadne dostawy.
Mamy niezłą studnię na tyłach, ale nie jest bezdenna i można z niej wyciągnąć
tylko ograniczoną ilość wody. Słyszałem, że tawerny bliżej bramy przyjmują już
tylko złoto.
- A pokoje? - wszystkie zajęte, panie, i podłogi także. Jestem człowiekiem
uczciwym i nie będę cię oszukiwał. Nie mam takiego miejsca, żebyś nie blokował
mi drogi. Na górze śpią po czterech na łóżku i po sześciu na każdym kawałku
podłogi. Koc i miejsce na dole kosztowałoby cię jedną sztukę srebra, gdyby mi
jakieś zostało.
- To szaleństwo. Skąd biorą się ci ludzie?
- Owszem, szaleństwo, panie. Z tym nie będę się spierał. Wydaje się, że cała
armia Ethsharu trafiła pod Zachodnią Bramę. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Wszystko z powodu końca wojny; jestem pewien, że już nigdy nie zobaczymy czegoś
podobnego. Jeśli ceny znowu spadną, pod koniec roku wycofam się z interesu jako
człowiek bogaty. Ale kto może wiedzieć, co się stanie z cenami, kiedy już raz
zaczęły się zmieniać? Armia już ich nie ustala, więc muszę żądać tyle, ile mogę.
- Mam pieniądze, oberżysto, ale niech mnie demony porwą do północnego piekła,
jeśli zapłacę sztukę srebra za wodę.
- Wystarczy miedziak.
- Tego też nie zamierzam zapłacić. Oberżysta wzruszył ramionami.
- Jak chcesz. I bez ciebie, panie, mam dość klientów.
- Czy jest jeszcze w tym mieście jakieś miejsce, gdzie wciąż uczciwie ustalają
ceny?
- Nie mam pojęcia. Może jest gdzieś jeszcze jakiś dureń. Jeśli tak, to z
pewnością osuszył już wszystkie swoje beczki.
- Jeszcze się przekonamy. - Zanim skończył mówić, wiedział, że jego słowa
zabrzmiały głupio.
Odwrócił się i - demonstrując zły humor - przeszedł do wyjścia wprost przez
szachownicę koców, nie zwracając uwagi na gniewne protesty tych, których
nadepnął.
ROZDZIAŁ 20
Valder przekonał się ze zdumieniem, że sytuacja jest właśnie taka, jak opisywał
właściciel "Przepełnionego Pucharu". Każdy krok w stronę rynku przy Bramie
Zachodniej łączył się z kolejnym skokiem cen. Gospody i tawerny przylegające do
rynku faktycznie nie przyjmowały mniej niż sztukę złota, nawet za wodę, nie
mówiąc o chlebie, serze czy piwie. Valder ocenił, że cały jego żołd, który
uważał za wystarczający, aby przeżyć spokojnie dwa lata lub więcej, ledwie mu
wystarczy na dobry obiad i noc w pokoju w oberży "Na Barbakanie", która, co
dziwne, nie mieściła się w barbakanie, a nawet do niego nie przylegała. Barbakan
był podstawą jednej z dwóch wież i wciąż obsadzali go żołnierze, podobnie jak
obie wieżyce i mur. Tawerny i oberże stały po przeciwnej stronie placu, a "Na
Barbakanie" tkwiła w samym środku.
Dziwne, ale południowy i północny bok placu były całkiem otwarte, zaznaczone
tylko nieco niższym poziomem gruntu. Valder widział ciągnące się mury miasta.
Równolegle do nich, ale oddalona o sto stóp, biegła szeroka ulica, prosta, dokąd
sięgał wzrokiem. W nierównym zagłębieniu między murem a ulicą nie było żadnych
domów, żadnych konstrukcji, były natomiast koce podobne do tych, jakie widział w
"Przepełnionym Pucharze" - całe ich setki, a każdy miał właściciela. Ci ludzie,
uświadomił sobie Valder, to weterani - zbyt biedni albo zbyt oszczędni, by
płacić za miejsce w gospodzie czy tawernie. Kilku, jak zauważył, było rannych
czy kalekich, a większość obdartych i brudnych. Kiedy odwiedził już kilkanaście
oberży, nie znajdując jedzenia, picia ani noclegu za cenę, jaką skłonny był
zapłacić, Valder stanął pośrodku placu, otoczony przez sunące tłumy. Na północy
i południu widział bezdomnych weteranów na ich żałosnych kocach. Na wschodzie
stały te nieprawdopodobnie kosztowne gospody, na zachodzie wyrastała brama,
szeroka na pięćdziesiąt stóp i równie wysoka. Jednak wydawała się niewielka
wobec dwóch potężnych wież. Poczuł nagle, że musi z kimś porozmawiać - nie z
chciwym oberżystą ani z włóczącym się bez celu weteranem, ale kimś rozsądnym i
zorientowanym. Nie wiedząc właściwie dlaczego, skierował się do bramy.
Wież pilnowali oczywiście prawdziwi żołnierze, wciąż w pełnym umundurowaniu.
Valdera dziwnie uspokoił widok wypolerowanych pancerzy i wyprostowanej postawy.
Trzej ludzie uważnie kierowali ruchem przez bramę, odpowiadali na wykrzykiwane
pytania i przepuszczali tylko pieszych. Czwarty z nich najwyraźniej był chwilowo
wolny - siedział na składanym płóciennym krzesełku, oparty o kamienną ścianę
barbakanu.
Valder podszedł bliżej i również oparł się o mur. Żołnierz zerknął na niego, ale
milczał. Valder wywnioskował, że jego towarzystwo nie jest tu źle widziane.
- Długo to już tak trwa? - zapytał, kiedy milczenie przeciągało się i z
uprzejmego zmieniało w nieco krępujące.
- Masz na myśli te tłumy? Ze dwa lub trzy tygodnie, odkąd ogłosili, że wojna
skończona. Nikt nie wie co robić bez rozkazów, więc przyjechali tutaj w nadziei,
że ktoś im powie.
- Przecież to nie może tak trwać wiecznie.
- Nie, nie przypuszczam. Prędzej czy później zjawią się tu wszyscy, zobaczą ten
chaos, zrezygnują i odjadą.
- Ale wielu pewnie zostanie. Przecież to będzie bardzo wielkie miasto, jeszcze
większe niż do tej pory.
- Och, oczywiście. Już teraz wytyczają nowe ulice, gdzie tylko znajdą miejsce
wewnątrz murów.
- Czy ktoś ma jakieś plany co do tych ludzi?
- Właściwie nie. Co można zrobić? Mamy rozkaz nie wpuszczać tu koni ani wołów,
żeby zmniejszyć tłok na ulicach. Azrad kazał wydać darmowe koce, żeby nikt nie
musiał spać w błocie, ale to chyba wszystko. Nie ma co z nimi zrobić. Na
zewnątrz
- Nie wiedziałem, że jest aż tak wielkie.
Valder spojrzał na zatłoczony plac - tłum chyba się przerzedzał, albo tak się
tylko wydawało w zapadającym zmroku. Ze zdziwieniem zauważył, że słońce opadło
za zachodni horyzont i cień miejskiego muru przesłaniał wszystko w polu
widzenia. Do tej pory nic nie jadł i nie miał gdzie zatrzymać się na noc.
- Ile tu jest bram? - spytał.
- Trzy, chociaż planują przebić czwartą na południowym zachodzie.
- I oberże są przy wszystkich?
- Pewnie tak, ale do Bramy Zachodniej trafia najwięcej ludzi. Tędy biegnie
główny trakt, droga do Ethsharu Anarana, Gora i północnych ziem. Pozostałe bramy
prowadzą tylko do miejscowych gospodarstw na półwyspie. Myślę, że większość
oberży jest tutaj.
- Jak daleko stąd do następnej bramy?
Żołnierz odchylił się na swoim krzesełku i zastanowił przez chwilę.
- Myślę, że będzie dwie mile, a może więcej. To duże miasto. Valder zerknął na
rzednący tłum i ciemniejące niebo. Przed niektórymi gospodami i sklepami
zapalono pochodnie, lecz na ulicach będzie ciemno. Był już zmęczony i nie
pociągał go dwumilowy marsz przez obce miasto nocą - zwłaszcza że miał tylko
niewielką szansę na poprawę sytuacji przy innych bramach.
- Może wezmę jeden z tych koców - powiedział. - Wygląda na to, że spędzę tę noc
na Stustopowym Polu.
Żołnierz uśmiechnął się.
- Słusznie. Żołd musi wystarczyć na długo, prawda? - Wyprostował się, złożył
przednie nogi krzesełka i wstał. Skinął głową i zniknął za drzwiami wartowni. Po
chwili wrócił z brązowym zawiniątkiem. - To dla ciebie - powiedział i rzucił
Valderowi koc.
Valder nie odpowiedział. Podziękował skinieniem głowy i zniknął w tłumie.
Kierując się ulicą Wałową na południe, szukał wolnego miejsca na Stustopowym
Polu. Zwracał też uwagę na jego mieszkańców; im bardziej oddalał się od placu,
tym gorzej wyglądali.
Zanim minął sześć przecznic, wsunął koc pod pachę, by mieć wolne ręce; prawą
dłoń oparł na rękojeści miecza, a lewą ściskał sakiewkę.
Mur, a wraz z nim ulica Wałowa, skręciły trzy razy, nim Valder znalazł sobie
miejsce. Ocenił, że do placu targowego przy Zachodniej Bramie jest prawie mila,
i zastanowił się, czy nie iść dalej, do drugiej bramy.
Szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu. Zapadła noc, światło z nielicznych
pochodni i latarni nie pomagało wiele. Wolał nie wędrować dalej w takich
warunkach, zwłaszcza z pełną sakiewką. Co gorsza, jeśli legowiska przybywających
przez Bramę Zachodnią sięgały aż tutaj, to wchodzący do miasta przez sąsiednią
bramę mogą sięgać tak samo daleko w stronę przeciwną. Mógłby więc trafić w ścisk
podobny do tego, z którego właśnie się wyrwał. Brama Zachodnia jest podobno
najbardziej ruchliwa, lecz pozostałe są pewnie równie zatłoczone i kosztowne.
Było oczywiste, że w Ethsharze Azrada do niczego nie dojdzie; zbyt wielu ludzi
dotarło tu przed nim i wszelkie możliwości zostały już wykorzystane. Musi ruszyć
na wieś, przynajmniej chwilowo. Nadal nie miał ochoty na to, by wieść życie
rolnika, ale jakaś okazja na pewno się przecież trafi.
Nic nie jadł, odkąd zszedł ze statku. Żołądek dawał znać o sobie głośno, gdy
Valder rozkładał koc na ubitej nagiej ziemi. Obiecał sobie, że rano kupi coś do
jedzenia - niezależnie od ceny.
Przyjrzał się czujnie sąsiadom i ułożył na kocu, wciąż prawą ręką ściskając
głownię Wirikidora, a lewą sakiewkę - nie miał ochoty zostać okradziony. Zasnął
wreszcie, a gdy obudził się o świcie, miecz i sakiewka znajdowały się na swoich
miejscach. Jeśli byli tu jacyś złodzieje, pewnie znaleźli łatwiejszy łup.
Zesztywniał po całej nocy spędzonej na kocu. Wstał niepewnie i przeciągnął się
energicznie. Wokół niego mężczyźni i nieliczne kobiety wciąż spali. Tylko
kilkoro przebudziło się, a nawet wstało, inni siedzieli i rozglądali się sennie.
Valder poczuł, że od samego patrzenia na nich ogarnia go depresja. Ile
potencjału szło tu na marne! Postanowił, że przynajmniej on nie będzie gnił na
Stustopowym Polu. Wydostanie się z miasta i znajdzie swoje miejsce. Nigdzie poza
Ethsharem Azrada nie widział tak potwornego wzrostu cen; oczywiście przebywało
tu o wiele więcej ludzi niż gdzie indziej. Miał więc nadzieję, że poza miastem
oszczędności pozwolą mu przetrwać.
Chciał zgubić się w tłumie, by Gor nie mógł go znaleźć, jeśli nagle uzna, że
byli skrytobójcy są niebezpieczni. Jednak tłum w tym mieście był większy, niż
Valder potrafił sobie wyobrazić. Teraz więc chciał jak najszybciej zostawić
miasto za sobą. Zwinął koc, starannie obchodząc sąsiadów, dotarł do ulicy,
skręcił w lewo i ruszył do Zachodniej Bramy.
Nie zwrócił niczyjej uwagi, gdy wychodził przez bramę na gościniec i nie
zauważył strażnika, z którym rozmawiał poprzedniego dnia.
Do południa był już cztery mile od murów.
Dzień upływał i ruch na drodze narastał. Z początku było niemal pusto, a teraz w
obie strony podążał zwarty strumień podróżnych. Do miasta wciąż kierowali się
ludzie z rozwiązanych armii. Inni, którzy poznali już sytuację, odchodzili z
Ethsharu Azrada, by szukać lepszych miejsc.
Valder uznał wizyty w mieście za daremne. Próbował więc zatrzymać jakąś grupę i
wytłumaczyć im, że niczego tam nie znajdą. Nie zwracali uwagi na ostrzeżenia.
- Może nie ma tam nic dla ciebie, kolego, ale my nie będziemy tacy wybredni -
stwierdził ich przywódca, patrząc znacząco na szaro-czarny mundur Valdera.
Jak większość, ubrany był w zieleń i brąz. Do tej pory niewielu ludzi szukało
cywilnych ubrań, choć insygnia i oznaki rangi widywało się rzadko. Do
półpancerzy mieli prawo tylko ci, którzy pozostali w armii.
- Nie jestem wybredny - przekonywał go Valder. - Tam całe miasto jest
zatłoczone, zaczyna brakować jedzenia, a miejsce do spania kosztuje więcej za
noc, niż powinno za rok.
- Wolimy sami to zobaczyć. Nie znamy cię, dlaczego mamy ci wierzyć?
Valder wzruszył ramionami.
- Próbowałem tylko pomóc.
- Nie potrzebujemy twojej pomocy - rzekł przywódca i odwrócił się.
Valder patrzył bezradnie, jak idą dalej w stronę bramy. Kiedy stracił ich z
oczu, również się odwrócił i ruszył dalej.
Trakt wybiegał z miasta na zachód, lecz wkrótce skręcał łagodnie na północ,
prowadząc z półwyspu na ląd. Valder poznał podstawy geografii - dość, by
wiedzieć, że wszelkie szlaki z Ethsharu Azrada, do jakichkolwiek ciekawych
miejsc muszą prowadzić na północ, do przesmyku na kontynent, to na południu,
wschodzie i zachodzie nie doprowadzą do niczego prócz otwartego morza.
Przypuszczał, że cześć napotkanych ziem nadaje się pod uprawę, choć miał
wrażenie, że i tak jest zbyt piaszczysta. Zresztą nie miał ochoty niczego
uprawiać.
To znaczyło, że musiał kierować się na północ, i to właśnie robił. Kiedy dotrze
do głównego lądu, będzie miał większy wybór. Może znowu skręcić na zachód,
wzdłuż wybrzeża do Ethsharu na Piaskach, ale wtedy zbliży się do Gora. Ethshar
na Piaskach był mniej zatłoczony niż Ethshar Azrada, był też bardziej
prymitywny, lecz Valder nie miał pewności, czy to lepiej. Dalej na północy
leżały kopalnie i góry odebrane Północnemu Imperium w ciągu ostatniego stulecia,
a jeszcze dalej ruiny samego Imperium. Nie interesowało go górnictwo - dobrze
wiedział, że na klejnotach i metalach bogacą się nie zwykli górnicy, ale
właściciele kopalń, którzy od górników kupują i im sprzedają. Handlarz win
mógłby nieźle prosperować w górniczej okolicy, ale przede wszystkim musiałby
mieć jakiś towar, a Valder jak dotąd nie miał ani towaru, ani pomysłu skąd go
wziąć.
W całym szerokim łuku lądu między kopalniami a Ethsharem na Piaskach były tylko
pustkowia, lasy, stepy i z rzadka gospodarstwa, które założono, by wykarmić
wojska walczące na tych pustkowiach. Wojsko rozbijało obozy na równinach i w
lasach, ale teraz armie zostały rozformowane. Kilka obozów może przetrwać jako
wioski czy miasteczka, Valder wątpił jednak, czy mają coś do zaoferowania.
W ten sposób wykluczył wszystkie kierunki od południa przez zachód aż do
północnego wschodu. Pozostał mu tylko wschód i południowy wschód. Tam leżała
dawna ojczyzna, choć nigdy nie była jego domem. Urodził się w obozowym
miasteczku w Kardoret, w bazie na granicy między Zgrupowaniem Zachodnim i
Środkowym; nigdy nie widział Starego Ethsharu. Oficjalna wersja - a nie miał
powodu, by w nią wątpić - głosiła, że rozpadł się na dziesiątki walczących ze
sobą małych państw. Valder miał już dosyć wojny, zastanawiał się jednak, czy nie
znajdzie tam dla siebie jakiegoś miejsca. Z pewnością Gor ze Skał nie miał tam
władzy i nie mógł go ścigać; Hegemonia Ethsharu objęła tylko ziemie poza dawnymi
granicami.
Może zresztą niepotrzebnie martwił się o suwerena... Jednak nawet w tym
przypadku pociągała go perspektywa zobaczenia kraju, o który tak długo walczył,
ziemi, która swą historią sięgała czasów sprzed wojny. Weteranom zwykle
brakowało wyobraźni, godzili się więc z oficjalną wersją i zostawali w
Hegemonii. Konkurencja w Małych Królestwach może nie być taka ostra.
To go przekonało. Ruszy do Małych Królestw, tam gdzie kiedyś leżał Stary
Ethshar. To znaczy, że musi trzymać się prawej strony na każdym większym
rozwidleniu i podążać traktem wokół pomocnego krańca Wschodniej Zatoki.
Jak dotąd nie spotkał żadnych rozwidleń. Trakt biegł wzdłuż przesmyku.
Mimo narastającego zmęczenia Valder maszerował przez całe popołudnie. Nie był
przyzwyczajony do marszu - po wymuszonej bezczynności nad morzem i długiej
służbie skrytobójcy, gdzie szybkość i skradanie się były ważniejsze niż
wytrzymałość. Co więcej, uświadomił sobie, że złamał własną obietnicę i tak
szybko wyszedł z miasta, że w efekcie nic nie jadł od ostatniego posiłku na
statku, czyli śniadania dzień wcześniej. Wodę znalazł w kilku małych
strumieniach przecinających trakt, wciąż jednak nie miał jedzenia.
Zresztą, jeśli o to chodzi, strumyków też od dość dawna nie widział. Chociaż
dzień był zaledwie przyjemnie ciepły, Valder odczuwał rosnące pragnienie.
Przeklinał sam siebie, że nie zaplanował tej drogi staranniej i nie przygotował
zapasów.
Spodziewał się, że wszystko co potrzebne znajdzie w Ethsharze Azrada.
Nieprawdopodobnie wysokie ceny zaszokowały go tak, że zapomniał o zakupach.
Zrezygnował, choć nie brakowało mu gotówki. Teraz płacił za swoje skąpstwo.
Żałował, że nie zdobył gdzieś Zaklęcia Wytrwałości, ale i tak nie miał już nawet
krwawnika - zgodnie z rozkazem oddał go po swym ostatnim zabójstwie.
Jeśli zwykłe jedzenie i picie było w mieście tak nieprawdopodobnie kosztowne,
zastanawiał się, jaką ogromną kwotę musiałby zapłacić, żeby zdobyć krwawnik.
Przekonywał sam siebie, że gdzieś przy trakcie musi się znaleźć oberża czy
tawerna, a przynajmniej jakieś gospodarstwo, gdzie kupi chleb i piwo albo
znajdzie wodę. Myśląc o tym, maszerował dalej. Zdołał nawet przyspieszyć trochę
kroku.
Słońce czerwieniło się na zachodzie, kiedy dotarł do rozstajów. Wtedy, jak
postanowił wcześniej, skręcił w prawo. Niektórzy podróżni rozkładali się już
przy drodze na noc: jedni rozbijali biwaki, inni po prostu rzucali koce na
ziemię. Praktycznie wszyscy podążali lewą odnogą drogi. Valder uświadomił sobie,
że musi to być trasa zarówno do terytoriów Anarana, jak i do krain północnych.
Ponieważ droga po lewej prowadziła wprost na zachód, a po prawej na północ, to
gdyby nie podróżni, uznałby, że jest odwrotnie. Jednak wśród tych nadchodzących
z zachodu byli mężczyźni i kobiety w ubraniach o wiele cieplejszych, niż tego
wymagał klimat; niektórzy u pasów, albo na plecach nieśli narzędzia górnicze.
Ci, którzy zatrzymali się na noc, rozkładali się na poboczu ,z zapasami, które
ze sobą nieśli, co raczej nie wskazywało na obecność gospody przy drodze. Valder
nie miał niczego i wciąż liczył, że znajdzie schronienie. Minął rozstaje i
niemal natychmiast poczuł chłodny powiew, niosący zapach wody - lecz nie był to
słony smak oceanu.
Droga rozwidlała się na niewielkim wzniesieniu. Zachodnia odnoga obiegała je, a
pomocna kierowała się na szczyt. Valder dotarł tam i mógł zobaczyć, co jest
przed nim. Pół mili za grzbietem płynęła szeroka rzeka - najszersza, jaką w
życiu widział.
To oznaczało świeżą wodę, choć może nie najsmaczniejszą, chyba że rzeka była
zbyt brudna, aby z niej pić. Może złapie jakąś rybę albo znajdzie jadalne
rośliny, inne niż te nieskończone trawy porastające okolicę.
Trakt przecinał rzekę po moście, który Valder uznał za prawdziwe arcydzieło
budownictwa. Być może konstrukcja wymagała magii, gdyż rzeka rzeczywiście była
szeroka. Na moście stali jacyś ludzie. Valder pomyślał, że trafił może w końcu
na sprytnych gospodarzy, którzy zarabiali na podróżnych, sprzedając im żywność.
Choć zmęczony, powlókł się po zboczu w dół, w stronę rzeki.
ROZDZIAŁ 21
Mężczyźni na moście byli żołnierzami - w pełnym umundurowaniu i uzbrojeni po
zęby. Trzymali straż przed bramą blokującą południowy koniec mostu. Niedaleko
znajdował się rozbity wojskowy namiot.
Nie wyglądali, jakby stali tutaj, by handlować warzywami. Valder przyjrzał im
się, po czym zszedł z traktu i zbiegł na sam brzeg rzeki. Napił się wody,
spłukał pot z twarzy i ramion, na-chlapał też trochę na tunikę, żeby się
ochłodzić. Potem usiadł i odpoczywał.
Słońce już zachodziło. Żołnierze na moście zapalali pochodnie. Uniósł głowę,
słysząc syk, z jakim stawały w płomieniach, i z zaciekawieniem obserwował całą
procedurę.
Wyraźnie był to płatny most. Słyszał o takich, choć w czasie wojny były
nielegalne poza granicami Starego Ethsharu - a raczej Małych Królestw, jako że
Stary Ethshar najwyraźniej rozpadł się, zanim jeszcze Valder przyszedł na świat.
Płatne mosty mogły przeszkadzać w ruchu wojsk lub zaopatrzenia.
Lecz wojna się skończyła i zakaz chyba cofnięto - zakładając, że ta grupa stała
tam legalnie. Było ich czterech, a Valder sam, nie miał więc zamiaru
kwestionować ich praw.
Zerknął na rzekę. Drugi brzeg był już niewidoczny, ale Valder dobrze wiedział,
że nie potrafiłby tam dopłynąć. Wątpił też, czy tak wielką rzekę da się przejść
w bród gdziekolwiek w promieniu dwudziestu mil. A z pewnością nikt nie
potrafiłby przenieść na drugi brzeg żadnych towarów, nie korzystając z mostu lub
z promu. Nie widział po drodze promów, zatem cały handel musiał przechodzić
przez most. Pobieranie myta mogło przynosić niezły dochód.
Kiedy trochę odpoczął, wstał i wspiął się na gościniec. Ruch zamarł. Trzy
niewielkie grupy, łącznie kilkunastu podróżnych, rozbiły biwaki wzdłuż drogi w
stronę rozwidlenia. Płonęły ogniska. Poza wędrowcami widział tylko żołnierzy na
moście. Oprócz pochodni palili też ogień przed namiotem.
Valder nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Był zmęczony, głodny,
samotny, nie wiedział co go czeka. Te przyziemne problemy wydawały się w tej
chwili ważniejsze niż owo wyjątkowe połączenie jego losu z magicznym mieczem,
któremu nie ufał. Miecz to kłopot na przyszłość, pozostałe wymagały szybkiego
rozwiązania.
Ze zmęczeniem by sobie poradził - wydeptałby krąg trawy i zasnął. Pewnie nawet
znalazłby jakieś porzucone obozowisko i oszczędził sobie trudu. Jednak poważnym
problemem stawało się pożywienie, a widok żołnierza, który wieszał nad ogniem
kociołek, przyspieszył decyzję. Valder ruszył wolno na most.
Żołnierze zauważyli go mimo mroku. Dwaj trzymali w rękach naciągnięte kusze, ale
nie próbowali nawet mierzyć czy zwolnić zabezpieczeń. Trzeci opuścił dłoń na
rękojeść miecza. Valder widział pięciu: czwarty pilnował kociołka, a piąty
drzemał w pobliżu.
- Hej, tam! - krzyknął Valder.
- Hej - odparł żołnierz z mieczem.
- Co tu robicie? - Założenie, że pobierają myto, było w końcu tylko domysłem.
- Strzeżemy mostu.
- Przed czym? Wojna się skończyła!
- Strzeżemy przed niedozwolonym przekraczaniem. Płaci się jednego miedziaka za
przejście dla weteranów i rodzin, a nikt inny nie jest mile widziany.
- Czyj to rozkaz?
- Lorda Azrada.
To miało sens. Valder poczuł szacunek dla Azrada, że o tym pomyślał. Nie tylko
wypełni swoje kufry, ale nie dopuści, by mieszkańcy Małych Królestw przybywali
do Ethsharu i zwiększali tłok w miastach. Mieszkańcy Królestw nie są weteranami,
ponieważ armia przeniosła poza granice wszelkie operacje, w tym pobór rekrutów.
Póki trwała wojna, nikt nie ośmieliłby się bez ważnego powodu wyruszyć do strefy
walk ani na tereny wojskowe. Teraz jednak nastał pokój, "a strefy walk zmieniły
się w Hegemonię Ethsharu. Niektórzy mogli uznać, że są tam możliwości, które
należy wykorzystać.
Valder nie zamierzał przekroczyć mostu przed świtem, kiedy zobaczy drugi brzeg i
sprawdzi, czy wart jest miedziaka. Był jednak zainteresowany pożywieniem i
rozmową przed snem.
- Co się gotuje? - zapytał, wskazując na kociołek. - Ładnie pachnie.
- Zwykła potrawka. Żak złapał dzisiaj królika.
- Mogę się do was przyłączyć? Nie jadłem od prawie dwóch dni. Nie stać mnie na
ceny w mieście.
Żołnierz obejrzał się na towarzyszy i chociaż nikt głośno nie zaprotestował,
Valder wyczuł niechęć.
- Jeżeli chcecie, zapłacę uczciwą cenę. Wciąż mam przy sobie żołd. Nie chciałem
tylko tym złodziejom płacić cen, jakich żądali.
- Z tym się zgadzam - odezwał się jeden z kuszników. - Jeśli wahałem się czy
zostać w armii, ceny mnie przekonały. Chcieli sztukę srebra za piwo!
- Cztery sztuki w "Przepełnionym Pucharze", a jeszcze gorzej przy Zachodniej
Bramie! - zgodził się Valder. - Na to mnie nie stać! Lepiej pić morską wodę!
To przełamało lody i żołnierze dołączyli do narzekań. Po chwili cały oddział,
łącznie z Valderem, zebrał się wokół kociołka, wyławiając potrawkę. Nieważne
gdzie i kiedy, żołnierze kochali narzekania, a Valder dostarczył im okazji, więc
byli mu należycie wdzięczni.
Zapomnieli nawet wziąć od niego pieniądze za jedzenie.
Spożywanie kolacji nie przerwało rozmów. Miedzy kęsami Valder wymieniał z nimi
opowieści o przeżytych bitwach, o dowódcach i innych sprawach. Ponieważ
przybywał z najdalszego zachodu, jego opowieści wydawały się dziwne i
egzotyczne, choć starał się nawet nie wspominać o pracy skrytobójcy. Z kolei ich
historie jemu wydały się dziwne. Żyli tu i służyli, nie widząc nawet żołnierzy z
północy. Walczyli tylko z atakami magicznymi, czarodziejskimi lub demonicznymi,
oraz z buntami wśród okolicznych mieszkańców.
Valder nigdy jeszcze nie mieszkał na obszarze, gdzie żyją inni cywile, niż
podążający za wojskiem markietani, kilku wędrujących kupców czy rybaków na
wybrzeżu. Nie słyszał o cywilnych buntach i nie bardzo mógł sobie wyobrazić, jak
wybuchają.
Jego samotne patrole po pustych lasach były dla tych południowców równie dziwne.
Czterech z tej piątki nigdy nie widziało lasu. Valder odniósł też wrażenie, że
struktura dowodzenia Azrada była o wiele bardziej złożona i ścisła niż Gora. Gdy
Gor chciał, aby coś zrobiono, wskazywał jakąś osobę i wydawał polecenie. Kiedy
Azrad chciał, aby coś zrobiono, tworzył komitet, który badał problem, i budował
odpowiednią strukturę dowodzenia. Obie metody najwyraźniej działały. Według
opisów żołnierzy, gdy Azrad uruchomił już wszystkie swoje systemy, funkcjonowały
dalej same, a on miał dość czasu na własne rozrywki. Gor natomiast miał zawsze
bliski kontakt z codziennymi sprawami.
Wszystko to wydawało się Valderowi nowe; nie przyszło mu do głowy, że w
granicach Ethsharu mogą występować takie różnice - czy to w Hegemonii, czy w
ojczyźnie. Z dużą przyjemnością słuchał tych historii.
Około północy wojenne opowieści zaczęły dobiegać końca.
- Dlaczego w mieście jest tylu ludzi? - zapytał Valder. -Przecież coś trzeba z
tym zrobić.
- A gdzie jeszcze mogą iść i co można zrobić? - odpowiedział pytaniem żołnierz.
- Ethshar to jedyne prawdziwe miasto, a tylko żołnierze są tak głupi, by spać w
namiotach. Wszyscy weterani pragną dachu nad głową, a jedyne przyzwoite dachy w
całej Hegemonii stoją w Ethsharze Azrada. Więc tam jadą. Wcześniej czy później
pewnie uświadomią sobie, że mogą zbudować własne, ale póki co wyruszają do
miasta.
- Zapasy chyba się kończą.
- Pewnie! Jeszcze przed końcem wojny nie było ich wiele, a teraz, kiedy całe
pola na wschodzie zmieniły się w pustynię, będzie jeszcze gorzej. Dopóki ktoś
nie zacznie uprawiać tych równin, na których siedzimy. Żywność w magazynach
pewnie gnije, bo system dystrybucji rozleciał się wraz z końcem wojny.
Valder spojrzał w ciemność, poza rozświetlony pochodniami most.
- Kto jest właścicielem tej ziemi? Naprawdę można ją sobie wziąć?
Manrin wzruszył ramionami.
- Kto to wie? Myślę, że tak. W końcu przed wojną było tu pustkowie, a od wojny
panowało prawo wojskowe. Drogę Azrad zatrzymał dla siebie, ale według
proklamacji reszta ziemi jest dostępna dla każdego, kto zechce ją spożytkować.
- Owszem - zgodził się Saldan. - Ale kto wie co z nią robić? Od dziecka uczono
nas na żołnierzy, nie na gospodarzy.
Niejasny pomysł zaczął rodzić się w głowie Valdera, lecz on był zbyt zmęczony,
żeby rozważyć go dokładnie. Rzucił wiec ostatnią dobrze ogryzioną króliczą kość
do rzeki i oznajmił:
- Przyjemnie się z wami rozmawiało i dzięki za kolację, ale muszę się przespać.
- Czas, żebyśmy wszyscy poszli spać - zgodził się Żak, jeden z kuszników. -
Manrin ma wolne do południa, a cała reszta musi być na nogach o świcie. Niech
ktoś kopnie Lorreta, on trzyma nocną straż.
Valder zostawił żołnierzy i odszedł kawałek w mrok. Znalazł miejsce, gdzie trawa
wydawała się mniej kłująca niż gdzie indziej, owinął się kocem i zasnął.
Trzy godziny później obudziły go krople deszczu na twarzy. Wyciągnął spod siebie
koc, schował się pod nim i zasnął znowu.
Zbudził się ponownie, gdy pierwszy blask świtu przesączył się przez chmury.
Wciąż padał deszcz, a właściwie rzadka mżawka. Przemoczony koc cuchnął mokrą
wełną; Valder odrzucił go i wstał. Wciąż był zmęczony, lecz nie mógł dłużej spać
pod gołym niebem.
- Ktoś powinien zbudować tu gospodę - mruknął do siebie, wlokąc się w stronę
mostu.
I znieruchomiał w pół kroku.
- Ktoś powinien zbudować tu gospodę - powtórzył.
To był pomysł, który wpadł mu do głowy podczas nocnej rozmowy. Ktoś naprawdę
powinien zbudować tu gospodę, obsługującą rzekę, most i rozstaje na trakcie.
Cały ruch do Ethsharu Azrada i z miasta, z całego południowego półwyspu, musi
przechodzić przez to miejsce. Cały transport w okolicy dolnego biegu Wielkiej
Rzeki musi korzystać z mostu. Wszelkie łodzie płynące Wielką Rzeką do morza - a
Valder był pewien, że kiedyś będzie ich mnóstwo - muszą tedy przepłynąć. Miejsce
leżało dokładnie o dzień marszu od Zachodniej Bramy, akurat tam, gdzie podróżni
wędrujący na północ będą gotowi zatrzymać się na noc.
Czy na całym świecie może być lepsze miejsce na gospodę? Valder był pewien, że
nie. Tylko z powodu wojny żadna jeszcze tu nie stoi. Ziemia należała do armii, a
wojsko nie interesowało się zajazdami.
Ktoś powinien zbudować tu gospodę, a tym kimś był Valder. Za kapitał miał cały
żołd zarobiony na skrytobójstwie. Po wojnie marzył o jakiejś spokojnej pracy,
byle nie na roli. Zajęcie oberżysty wydawało się idealne. Niezbędną siłę roboczą
będzie mógł wynająć na Stustopowym Polu.
Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Czy naprawdę pierwszy wpadł na ten pomysł?
Wyobrażał sobie, jak będzie tu wyglądało: miły budynek - z kamienia, gdyż w
pobliżu nie było lasów; duże okna, grube mury zachowujące chłód w lecie,
szerokie palenisko i płonący ogień zimą. Wirikidor mógłby wisieć nad ogniem,
dość blisko, żeby nie protestował, zwłaszcza jeśli Valder swoją sypialnię
umieści bezpośrednio nad nim. Nikt nie uzna za dziwactwo tego, że w czasach
pokoju weteran trzyma na ścianie swój stary miecz.
Rozejrzał się i spróbował wybrać miejsce, gdzie mógłby zacząć budowę. Uznał, że
najlepszy punkt będzie akurat w rozwidleniu dróg pomocnej i zachodniej. Mógłby
zająć dla siebie pas ziemi wzdłuż drogi od tamtego miejsca aż do rzeki i
zbudować nadbrzeże dla łodzi.
A może postawić gospodę nad rzeką? Nie wiadomo, czy pozyska dla siebie pół mili
pobocza.
Nie, uznał. Ruch na rzece nie będzie tak ważny jak trakt zachodni, ponieważ ci w
łodziach mogą spać na pokładzie. Jeśli nie uda się zbudować nadbrzeża, utrzyma
się z podróżujących traktem.
Ale jak, zastanowił się, zająć dla siebie kawał ziemi? Może żołnierze będą
wiedzieli. Ruszył na most. Nie zdziwił się, że większość jeszcze śpi, ale
Lorret, nocny wartownik, był znudzony, zmęczony i chętny do rozmowy. Nie miał
pojęcia, jak to wygląda oficjalnie, ale rzucił kilka pomysłów i użyczył pewnych
materiałów.
Późnym rankiem, zanim deszcz przestał padać, Valder otoczył już swój teren
drewnianymi kołkami i związanymi pękami trawy. Wszystko to zaznaczył paskami
zielonego materiału, ze swoim imieniem wypisanym węglem z wygasłego ogniska na
każdym kołku i pasku. Wymierzył krokami dość miejsca na duży budynek gospody i
solidną stajnię, przyzwoity ogród warzywny i dziedziniec, a potem podwoił każdy
wymiar. Ziemia była za darmo, więc po co miał się ograniczać? Rzeczywiście,
zaznaczył także miejsce na nadbrzeże, w pobliżu mostu, ale zrezygnował z zajęcia
całej mili pobocza traktu. Przecież nie było mu to tak naprawdę potrzebne, więc
po co być chciwym. Klienci mogą spokojnie przejść do gospody publiczną drogą.
Kiedy skończył i uzyskał od żołnierzy zapewnienie, że dopilnują jego ziemi, póki
nie wróci, ruszył do Ethsharu Azrada, aby wynająć robotników.
Część III
VALDER OBERŻYSTA
ROZDZIAŁ 22
Valder z satysfakcją rozejrzał się po sali. Była niemal taka, jaką sobie
wyobrażał cztery miesiące temu, kiedy zaznaczał kołkami swoje prawo do ziemi
przy rozstajach. W oknach były okiennice, ponieważ nie zdobył do nich szyb, a
meble były niedobrane i proste. Stoły zbito z desek, a za siedzenia krzeseł
służyły płaty płótna z wojskowych namiotów, lecz szerokie kamienne palenisko,
dębowa półka i białe otynkowane ściany wyglądały właśnie tak, jak sobie
wymarzył. Ogień płonął w palenisku, nie dopuszczając do wnętrza pomieszczenia
jesiennego chłodu, a tuzin lamp oświetlał salon.
Całą resztę gospody, każdy pokój na górze czy na dole zajęto na noc. Nikt nie
narzekał na noclegi czy na jedzenie, chociaż jedyne wino, jakie zdobył,
smakowało obrzydliwie, a na razie nie miał jeszcze piwa. Najpopularniejszym
napojem była woda rzeczna, przefiltrowana przez pięć warstw płótna - sytuacja
niewyobrażalna w jakiejkolwiek przydrożnej gospodzie.
Zastanawiał się, czy nie wykopać studni. Woda w rzece wydawała się wystarczająco
bezpieczna i miała niezły smak przed i po filtrowaniu, ale nie ufał jej
całkowicie. W górze rzeki było zbyt wielu ludzi, którzy mogli wyrzucać do wody
odpadki, wylewać ścieki albo trucizny.
Zdobycie piwa i porządnego wina było oczywiście ważniejsze. Kilku swoich
robotników budowlanych zatrudnił jako agentów i we wszystkie strony wysłał na
poszukiwanie dostawców. Jeden został na stałe w Ethsharze Azrada - bez pensji,
lecz z obietnicą trzech sztuk złota, jeśli znajdzie godnego zaufania dostawcę.
To była przyzwoita suma, zwłaszcza teraz, kiedy ceny spadły do rozsądniejszego
poziomu, choć wciąż były wyższe niż w czasie wojny. Pozostała piątka dostała
pieniądze na wydatki i rozjechała się po całej Hegemonii Trzech Ethsharów, jak
teraz ją nazywano, i po Małych Królestwach.
Początkowe rezerwy pieniężne Valdera skończyły się już dawno, ponieważ płacił
hojnie, aby zyskać na czasie. Lecz nim jeszcze gospodę przykrył dach, przy
drzwiach już tłoczyli się chętni, by zapłacić za nocleg. Nie przewidywał żadnych
kłopotów w zarabianiu na życie; bez trudu powinno mu też wystarczyć na wszelkie
udoskonalenia, jakie chciałby wprowadzić.
Oczywiście, początkowy tłok na drodze nie trwał długo. W ciągu miesiąca od końca
wojny rzeka podróżnych, ciągnących na południe do Ethsharu Azrada, zmieniła się
w wąski strumyk. Jednak wtedy pełną falą ruszył exodus na północ, gdy nowo
przybyli wreszcie się przekonali, że miasto nie jest krainą złota i
nieograniczonych możliwości.
To także minęło i Valder przeżył ciężki tydzień czy dwa, kiedy interes w ogóle
nie szedł. Wykorzystał to jako pretekst, by zwolnić połowę swych leniwych i
przepłacanych pracowników. A potem jeszcze połowę. Na początku chciał mieć tylu
ludzi, dla ilu tylko znajdzie pracę, ponieważ tempo budowy było ważniejsze niż
oszczędności, a przeciąganie kamieni z rzeki wymagało wielu robotników. Kiedy
jednak stanęły ściany i dach, tempo nie było już tak ważne, gdyż większość
klientów chciała tylko schronić się przed deszczem i chłodem nocy.
Sześćdziesięciu pracowników skuszonych perspektywą miedziaka dziennie, wody za
darmo i jedzenia, jakie zdoła dla nich znaleźć, było już niepotrzebnym
wydatkiem.
Był zadowolony, że pozbył się większości z nich. Człowiek nie potrzebuje
specjalnych zalet charakteru czy inteligencji, by przeciągać kamienie z rzeki na
budowę i układać je na miejscu. Dlatego wziął wszystkich, którzy się zgłosili,
gdy wykrzyczał swoją propozycję. Jednak praca wewnątrz gospody, przygotowanie
mebli i wyposażenia, wymagała pewnych zdolności, których większość ludzi nie
posiadała i nie potrafiła szybko opanować.
Zatrzymał piętnastu, nawet jeśli to oznaczało, że musiał płacić więcej, niż
zarabiał. Nie uległ pokusie i ustalił ceny dla klientów mniej więcej na poziomie
z czasów wojny, a nie w absurdalnych wysokościach, jakich żądano w Ethsharze
Azrada podczas wielkiego zamieszania. Był przekonany, że ruch znowu wzrośnie, a
dokończenie gospody okaże się opłacalne. Miał rację. Uciekinierzy i wędrowni
weterani nie przybywali już w wielkiej liczbie, choć wciąż kilku dryfowało tu i
tam. Zaczęli się za to pojawiać kupcy i handlarze. Dowozili zapasy do miasta,
wywozili towary. Od jednego z nich kupił paskudną ciecz, która udawała wino;
płótno pochodziło od przedsiębiorczego młodego eks-sierżanta, który kupił tanio
setki starych namiotów, kiedy opustoszały nadgraniczne obozy.
Po kupcach nadeszli rolnicy, kierujący się na targowiska, i inni, szukający
ziemi. Na razie było ich niewielu, a ich produkty niezbyt imponujące; dopiero
planowali karierę, więc zwykle byli ubodzy. Valder jednak był pewien, że w ciągu
najbliższego roku wszystko drastycznie się zmieni. Wojna skończyła się sporo po
sezonie siewu, więc plony nie zostały zasiane jak trzeba.
Jego zyski znów przewyższały wydatki, choć nie tak bardzo, jakby tego pragnął.
Znów ograniczył wypłaty, wysyłając sześciu agentów. Z dziewięciu ludzi, którzy
pozostali, siedmiu miało już jakieś plany. Jednemu spodobała się rzeka i tylko
czekał na miejsce na barce. Drugi oszczędzał pieniądze i wykonywał różne
zlecenia gości, planując, że zostanie piwowarem. Tą decyzją wzbudził zadowolenie
Valdera, jako że w razie sukcesu gwarantował regularne dostawy. Pozostała piątka
wciąż nie była zdecydowana, ale trzech okazało się dostatecznie przewidującymi,
żeby zająć ziemię w okolicy, póki wciąż było to możliwe. Wszyscy zaś należeli do
tych rozsądniej szych i bardziej utalentowanych. Valder nie wątpił, że znajdą
odpowiednią pracę, kiedy gospoda będzie ukończona.
Jednym z dwóch ludzi, którzy planowali zostać, był Tandellin. Valder był
zdumiony, lecz i uradowany, kiedy w tłumie na Stustopowym Polu spotkał starego
przyjaciela. Natychmiast zapisał go wraz z innymi ochotnikami. Towarzyszyła mu
Sarai i chociaż była zbyt słaba, by pomagać w przenoszeniu kamieni, sprawdzała
się przy lżejszych pracach. Była jedyną kobietą na budowie i niektórzy z
mężczyzn narzekali trochę na jej obecność i wierność Tandellinowi. Na szczęście
nie wyniknęły z tego żadne większe kłopoty.
Dopiero po trzech dniach pracy oboje zdecydowali się przyznać, że śledzili
Valdera - wsiedli na następny statek i nie przypadkiem zjawili się w Ethsharze
Azrada. Tandellin nie chciał podać przyczyn, ale Sarai to wyjaśniła:
- Zawsze wydawało się, że wiesz, co robisz, jak nikt inny. Gdy tylko odebrałeś
żołd, zniknąłeś, jakbyś naprawdę wiedział, gdzie zamierzasz dotrzeć i czym się
zajmiesz. Siedzieliśmy tam przez trzy dni, kłóciliśmy się i nie wpadliśmy na
żaden pomysł, który odpowiadałby nam obojgu... dopóki nie wyjechałeś. Wtedy
zgodziliśmy się, że powinniśmy sprawdzić, co zamierzasz. I jesteśmy. - Sarai
zadrżała. - Przeżyliśmy w mieście ciężkie chwile, gdy straciliśmy twój ślad.
Valdera zdziwiło, że sprawiał wrażenie, jakby wiedział co robi. On sam wcale nie
był o tym przekonany. Jednak gdy to powiedział, Sarai odparła po prostu, że
wszystko wyszło na dobre.
Valder musiał się z tym zgodzić. Tandellin i Sarai nie byli jedynymi, którzy
poszli śladem Valdera. Gospoda zadziałała jak iskra czy ziarno rzucone w glebę.
Kiedy wybrał dla siebie kawałek ziemi, innym spodobał się ten pomysł i wokół, na
całej długości drogi od mostu do miasta, wyrastały domy rolników. Klienci mówili
mu, że dalej przy drodze powstają także nowe gospody.
Słuchał tego z zadowoleniem. Cieszył się zwłaszcza z liczby rolników, którzy
zdecydowali się orać te równiny. Z początku radził sobie, polując i łowiąc ryby,
a czasem kupował to, co złapali inni. Nigdy jednak nie miał dość zapasów. Część
żywności docierała traktem albo rzeką, większość owoców pochodziła z sadów wokół
Sardironu nad Wodami, dawniej południowej części Północnego Imperium. Valder
kupował wszystko, na co było go stać, by urozmaicić posiłki. Podejrzewał, że
ludzie w Ethsharze Azrada głodują, choć wiedział, że zapasy docierają tam
statkami. Kiedy gospodarstwa zaczną produkcję, sytuacja zmieni się na lepsze
wzdłuż całej drogi i w okolicy.
Na razie jakoś sobie radził, a przyszłość wyglądała różowo. Gospoda była już
gotowa, a podróżni spali w każdym pokoju. Z zadowoleniem rozejrzał się po sali
jadalnej. Wirikidor wisiał nad kominkiem na kołkach wbitych w kamień. Valder
uśmiechnął się do niego. Nie miał zamiaru więcej wyciągać go z pochwy; teraz,
kiedy patrzył na broń, przypominała mu tylko o trudnym życiu, które zostawił za
sobą. A także o tym, jakie miał szczęście, że się uwolnił i ułożył własne
sprawy. Nie przypuszczał, że los będzie mu sprzyjał i przetrwa wojnę, teraz
jednak żył w dostatku, a Północne Imperium pozostało tylko wspomnieniem.
Zaklęcie na mieczu może kiedyś skomplikować mu życie, choćby przez to, że chroni
przed śmiercią, ale nie przed ranami, lecz tym się na razie nie martwił.
Podobało mu się życie oberżysty; nie wychodząc z domu, mógł wysłuchiwać wieści z
całego świata.
Wszyscy prócz Valdera już spali, gdy rozległo się pukanie. Pospieszył do drzwi.
Miał nadzieję, że tak późny gość okaże się kimś, kto sprzedaje coś pożytecznego.
Pogodzi się jednak, jeśli będzie to klient chętny do spania na podłodze. Na
progu, skuleni przed zimnym wiatrem, stali dwaj mężczyźni w podartych resztkach
ethsharyjskich uniformów. Śnieg nie spadł jeszcze w tym roku, a miejscowi
zapewniali go, że w tej okolicy często zdarzały się lata bez ani jednego płatka.
Zdecydowanie jednak nadciągała zima i nawet tak daleko na południu dmuchały
chłodne wiatry.
- Wejdźcie - powiedział Valder, próbując ukryć rozczarowanie. Przybysze byli
obszarpani - mała była szansa na to, że czymś
handlują albo że mają dość pieniędzy, by warci byli zachodu. Mimo to oberżysta
ma swoje obowiązki: musi powitać każdego gościa.
Podróżni weszli do środka. Jeden ruszył od razu do ognia, drugi zawahał się,
spoglądając na gospodarza. Zmieszany Valder także mu się przyjrzał. Było w nim
coś znajomego... Z pewnością już się kiedyś spotkali, lecz nie mógł sobie
przypomnieć gdzie.
- Znam cię - powiedział mężczyzna.
- Valder oberżysta, do usług - odparł Valder. - Witaj w Gospodzie Przy Moście.
Nie widział powodu, by wypierać się swojej tożsamości, jeśli ten człowiek go
znał. Z drugiej strony, nie był w nastroju do wspominania starych dobrych
czasów, które dla niego były dość niemiłe. Przedstawił się jako oberżysta, żeby
wyraźnie zaznaczyć, że żyje chwilą obecną, a nie nostalgiczną, chwalebną
przeszłością, którą wolało tak wielu weteranów.
Oczywiście, czasy pokoju przyniosły tym ludziom los gorszy niż wojna: byli
wychudzeni, głodni, wyglądali, jakby od miesięcy nie zmieniali ubrań -
prawdopodobnie miesięcy spędzonych pod gołym niebem.
- Valder? - Mężczyzna przyjrzał mu się. - To znaczy Valder z Kardoret?
- To ja - przyznał Valder.
- Człowiek, który zabił shatrę w samotnej walce?
- Skąd o tym wiesz? - zdziwił się Valder.
- Byłem w oddziale, który znalazł cię nad zwłokami. Bogowie, to było niezwykłe!
Ten trap miał w środku jakieś dziwne czarne rzeczy. Nigdy tego nie zapomnę.
Kiedy go spaliliśmy, cuchnął jak nic, co spotkałem w życiu. I to byłeś ty!
Rzeczywiście! Wyglądasz teraz inaczej bez munduru i trochę przybrałeś na wadze,
ale to ty.
- Tak, to ja - zgodził się Valder.
- Jesteś teraz oberżystą? Valder z Magicznym Mieczem oberżystą?
- To lepsze niż głodować, prawda? Wojna się skończyła, nie ma zapotrzebowania na
magiczne miecze. - Uśmiechnął się.
Przybysz skrzywił się.
- Moim zdaniem wszystko jest lepsze niż głodowanie. Mam z tym więcej
doświadczenia, niżbym chciał. A jednak taki człowiek jak ty... Nie byłeś zwykłym
żołnierzem. Mogłeś dojść do czegoś w życiu.
- Dochodzę do czegoś. Jestem właścicielem tej gospody i pomostu na rzece,
prawda?
- Ale mogłeś być bogaty! Człowiek, który umie zabić demona, jest zdolny do
wszystkiego!
- To mój magiczny miecz zabił shatrę, nie ja. A tutaj jestem szczęśliwy.
Przybysz wzruszył ramionami. - Skoro tak mówisz - odparł.
- Tak mówię. A teraz, co mogę dla was zrobić? Kolacja była parę godzin temu i
nie mam piwa, ale przygotuję wam coś na zimno, jeśli chcecie. Mamy też wino i
czystą dobrą wodę.
Mężczyzna zmieszał się trochę. Krzyknął do swego towarzysza.
- Hej, Tesra! Mamy jakieś pieniądze?
Valder westchnął dyskretnie. Na tych dwóch raczej się nie wzbogaci.
Tesra znalazł pięć miedziaków i po krótkich targach Valder zgodził się, że to
uczciwa cena za noc na podłodze przy ogniu oraz kolację z resztek i wodę. Kiedy
się zgodzili, a dwaj obdarci weterani obgryzali kości gołębia - wskutek
intensywnych polowań zające spotykało się coraz rzadziej - Valder zapytał:
- Dokąd zmierzacie? Jesteście w drodze już od dłuższego czasu.
Tesra zerknął na niego.
- Myśleliśmy, że spróbujemy szczęścia w Ethsharze Azrada. Gdzie indziej nam nie
wyszło. Jesteśmy w drodze od końca wojny. Byliśmy w Sardironie nad Wodami, za
Przełęczami, i stamtąd idziemy wzdłuż Wielkiej Rzeki.
Valder poczuł ukłucie winy.
- Czy te pięć miedziaków to były wasze ostatnie pieniądze? W Ethsharze jest
teraz drogo, a z tego, co słyszałem, nie ma tam zbyt wiele pracy.
- Jakoś sobie poradzimy - stwierdził Selmer, człowiek, który rozpoznał Valdera.
- Nie jesteśmy wybredni.
Valder wzruszył ramionami. Okazał wielkoduszność, udzielił ostrzeżenia. Jeśli ci
dwaj nie chcą go słuchać, to już nie jego problem. Zmienił więc temat i zapytał
o Sardiron. Słyszał o tym miasteczku, prawie bez zniszczeń przejętym po upadku
Pomocnego Imperium, ale wiedział niewiele.
Rozmawiał z nimi prawie do świtu. Tesra usnął w końcu, całkiem wyczerpany,
Selmer wytrzymał jeszcze trochę, ale wreszcie i on zamknął oczy. Valder wstał i
zostawił ich obu na podłodze. Napisał kartkę do Parła, który rano pilnował
interesu - zawiadomił go, że ta dwójka zapłaciła z góry za nocleg, ale nie za
śniadanie. Potem poszedł spać.
Kiedy się zbudził, słońce stało już wysoko na niebie. Obaj weterani zniknęli.
Parł zameldował, że wyszli mniej więcej przed godziną, w nadziei że dotrą do
miasta przed zmrokiem.
Valder wiedział, że im się nie uda. Trzeba było opuścić gospodę godzinę po
wschodzie słońca, żeby pieszo dotrzeć do Ethsharu przed zmierzchem. W myślach
życzył im szczęścia i zapomniał o sprawie.
Zapomniał na mniej więcej tydzień.
Podawano właśnie kolację - gęsty gulasz i czerstwy chleb były wszystkim, co
Valder zdołał zdobyć - kiedy zastukali spóźnieni podróżni. Valder był akurat
wolny, więc sam otworzył drzwi i wpuścił cztery osoby. Pierwsza stanęła w progu
młoda kobieta w jaskrawym czerwonym aksamicie obszytym białym futrem. Za nią
dwaj potężni mężczyźni, noszący coś, co wyglądało jak mundury wojskowe, chociaż
takiego kroju ani barwy Valder wcześniej nie widział. Na końcu weszła druga
kobieta, niska i pulchna, ubrana w błękitny atłas.
- Witajcie wszyscy! - powiedział Valder. - Właśnie podajemy kolację, jeśli
chcecie się przyłączyć. Posiłek kosztuje z wodą miedziaka od osoby, z winem
sztukę srebra. Obawiam się, że nie mamy mocniejszych trunków.
- Nie przybyliśmy tu jeść - oznajmiła kobieta w czerwieni.
- W takim razie nocleg? Mamy jeszcze kilka wolnych pokoi, dwa miedziaki za noc.
- Szukamy kogoś.
Valder zauważył, że kobieta ma dziwny akcent. Z początku wziął to za skutek
zdenerwowania, ale teraz uznał, że pochodzi z miejsca, gdzie mówi się inaczej.
Już wcześniej zauważył niewielkie różnice między mieszkańcami południa Azrada i
pomocnego zachodu Gora. Tu jednak były wyraźniejsze, przez co nie potrafił
rozpoznać akcent. Valder domyślił się, że kobieta pochodzi z jakiegoś dalekiego
zakątka Małych Królestw.
- To moja gospoda - wyjaśnił. - I nie chcę kłopotów. Musicie mi powiedzieć, kogo
szukacie i po co.
- Poszukujemy Valdera z Magicznym Mieczem.
Kobieta uparcie mówiła dość głośno, więc wszyscy obecni w sali - trzech
pracowników Valdera i czternastu gości - nasłuchiwali teraz uważnie, zapominając
o jedzeniu.
- To ja jestem Valder, teraz oberżysta - odparł. - Wejdźcie i zamknijcie drzwi.
Nie miał pojęcia, dlaczego ktoś miałby go szukać, i nie był pewien, czy chce się
tego dowiedzieć. Nowo przybyli nie wyglądali jak ludzie, których wysłałby za nim
Gor. Przypomniał sobie Tesrę i Selmera, którzy uparcie nazywali go Valderem z
Magicznym Mieczem, i zastanowił się, czy mają z tym coś wspólnego.
Chciał już zaproponować rozmowę na osobności, gdy przyszło mu do głowy, że gdyby
Gor ze Skał chciał się rozprawić z byłym skrytobójcą, pewnie nie przysłałby
kogoś zwyczajnego. Gor był dostatecznie sprytny, by zebrać taką właśnie grupę.
Valder zdecydował więc, że lepiej nie oddalać się od ludzi. Kiedy kobieta w
niebieskiej sukni zamknęła drzwi, poprowadził gości do wolnego stołu i wskazał
im miejsca.
Kobieta w czerwieni zawahała się. Pozostali wyraźnie podążali za nią.
- Czy nie ma tu spokojniejszego miejsca? - spytała.
To przekonało Valdera, by nie zostawać z nimi samemu.
- Nie - odparł. - Porozmawiamy tutaj, jeśli w ogóle chcecie ze mną rozmawiać.
Kobieta w czerwieni skinęła niechętnie głową i zajęła miejsce; reszta poszła za
jej przykładem. Valder także usiadł.
- Jestem Sadra z Pethmoru. Pethmor jest prawowitą stolicą całego Ethsharu.
Przybyliśmy tutaj po pomoc.
Valder zrozumiał z tego, że Pethmor jest jednym z Małych Królestw. Większość z
nich uważała się za starożytną stolicę.
- Jakiego rodzaju pomoc? - zapytał.
- Przybyliśmy do miasta Azrada, aby poszukać kogoś, kto mógłby nam pomóc, a tam
dwaj ludzie powiedzieli, gdzie można cię znaleźć. Mówili, że byłeś największym
spośród żyjących szermierzy, że w samotnej walce zabiłeś nawet północnego
demona. Czy to prawda?
- Nie. - Valder wolał nie wdawać się w szczegóły.
- Nie? - Sadra była wyraźnie zdumiona. - Ale przecież jesteś Valderem z
Magicznym Mieczem. Przysięgali...
- Przysięgali? Co takiego przysięgali?
- Jeden z nich przysiągł, że zabiłeś demona...
- A, to tak. Zabiłem shatrę, który jest półdemonem, ale nie jestem wielkim
wojownikiem. Miałem magiczny miecz. - Wolał nie wspominać, że wciąż ma ten miecz
i że wisi on na widoku pięć sążni od nich.
- Aha. Wiec miecz zniknął? Valder wzruszył ramionami.
- Oczywiście, że tak, inaczej nie byłbyś oberżystą. Ale może mógłbyś go
odzyskać? A może i tak mógłbyś nam pomóc?
- Wciąż nie wyjaśniłaś, jakiej potrzebujesz pomocy.
- Och, to całkiem proste. Chodzi o smoka, sporego, który wypala nam pola... -I
znowu, jak chyba miała w zwyczaju, nie dokończyła zdania.
- I chcecie, żebym zabił tego smoka?
- Dokładnie tak.
Valder położył dłonie na stole, jakby chciał wstać.
- Przykro mi, Sadro, ale nie mógłbym wam pomóc. Nie miałbym żadnej szansy. Tylko
raz walczyłem sam ze smokiem i skończyło się tak, że uciekałem ile sił w nogach.
- Więc walczyłeś już ze smokami?
- Z jednym małym. I powtarzam, omal mnie nie zabił. Nie będę walczył dla was ze
smokiem. Namówcie go, żeby przestał palić wam pola, albo wynajmijcie
poskramiacza smoków z miasta, jeśli nikt nie chce z nim walczyć. A teraz zjecie
kolację, zostaniecie na noc czy odjeżdżacie?
Grupa z Pethmoru została na kolacji, na noc i na śniadaniu. Sadra jeszcze kilka
razy bezskutecznie próbowała zatrudnić Valdera jako zabójcę smoków.
Rankiem, tuż przed odjazdem, zatrzymała się jeszcze.
- Selmer powiedział mi, że byłeś bohaterem - rzekła. - Że z radością przyjmiesz
każdy pretekst, by odejść z tej nędznej gospody. Myślę, że źle cię ocenił.
Valder pokiwał głową.
- Masz rację. Podoba mi się tutaj.
Sadra z wyraźnym niesmakiem skinęła głową i odeszła.
Uznał, że to koniec sprawy, dopóki nie pojawiła się kolejna grupa próbująca go
zatrudnić. Tym razem nie chodziło o smoka - zamierzali okradać zrujnowane miasta
na północy i chcieli zabrać Valdera jako strażnika. Podobno kilku ocalałych
shatra wciąż kryło się w ruinach. A czy mogli znaleźć lepszego obrońcę niż
jedynego człowieka, który kiedyś zabił shatrę w uczciwej walce?
Valder pozbył się ich uprzejmie, zdumiony, że nikt nie chce uznać roli, którą w
walce odegrał magiczny miecz. Wszyscy doszukiwali się u niego większej
waleczności, niż realnie posiadał. Chcieli wierzyć w bohaterów, a nie w zwykłą
codzienną magię.
Nie szukał przygód, nie był wojownikiem. Został oberżystą i był z tego
zadowolony. Tłumaczył to każdemu, kto o to pytał. Owszem, miał kiedyś magiczny
miecz, i owszem, zabił nim shatrę, i tak, przyznał nawet, że służył jako
skrytobójca, kiedy w końcu wyszło to na jaw. Ale teraz był już tylko oberżystą.
To właśnie powiedział staremu magowi, który chciał go wynająć do poszukiwania
składników do pewnego nieokreślonego zaklęcia, i powtórzył samozwańczemu
kapitanowi najemników, który zbierał drużynę bohaterów wojennych, by walczyła w
ciągłych potyczkach granicznych między Małymi Królestwami. Z tego, co Valder
słyszał od swoich gości, te konflikty były zbyt drobne, by uznać je za prawdziwe
wojny. "Kapitan", który w Wielkiej Wojnie awansował tylko do stopnia sierżanta,
wierzył, że niewielka grupa doświadczonych ludzi może się okazać rozstrzygającą
siłą. Valder podejrzewał, że mógł mieć rację, ale nie interesowało go zostanie
jednym z tych ludzi. To właśnie mu powiedział.
Podobało mu się życie oberżysty. Lubił słuchać, jak goście opowiadają o
podróżach, nadziejach i celach. Lubił odprowadzać do łóżek zmęczonych, karmić
głodnych, podawać napoje spragnionym i patrzeć, jak uspokajają się, gdy znikają
ich podstawowe problemy. Jako oberżysta nie musiał ryzykować. Nie zarabiał
wiele, ale to mu nie przeszkadzało. Nie zabił nikogo od końca wojny, nikt też na
poważnie nie próbował zabić jego, nie licząc kilku pijackich gróźb ze strony
ludzi, którzy ledwo mogli ustać na nogach, a co dopiero walczyć. Najgorszym
problemem, jaki musiał rozstrzygnąć jako oberżysta - kiedy znalazł już godnych
zaufania dostawców żywności i napojów - był z rzadka jakiś hałaśliwy pijak.
Korzyścią, jaką dostrzegł w rosnącej sławie Valdera z Magicznym Mieczem, był
fakt, że awanturnicy, którzy słyszeli o jego reputacji, starali się go unikać.
Jako właściciel gospody słuchał tylko siebie. Owszem, przyjmował polecenia od
klientów, ale dlatego, że sam tego chciał. To coś zupełnie innego niż wojsko.
Owszem, podobało mu się życie oberżysty. Było nieskończenie przyjemniejsze niż
życie skrytobójcy czy poszukiwacza przygód. Wolał, kiedy Wirikidor wisiał nad
kominkiem, a nie u pasa.
Często musiał to powtarzać. Gadatliwy Selmer i goście, którzy słyszeli jego
rozmowę z Sadrą i innymi, rozpowszechniali wieści. Valderowi to nie
przeszkadzało; sława go bawiła. Podejrzewał, że taka reputacja przyciąga
klientów, którzy w innej sytuacji mogliby ominąć Gospodę przy Moście i wybrać
inne, nowsze, które wyrosły przy gościńcach.
Odrzucał oferty nudne, niebezpieczne i całkiem dziwaczne, prośby o pomoc od
arystokratów w jedwabiach i od wygłodniałych dzieci. Te ostatnie odchodziły
rozczarowane, ale zawsze nakarmione. Nie chciał ratować księżniczek, zabijać
smoków, usuwać tyranów, szukać zagubionych krewnych, wybijać piratów, rabować
grobów, walczyć z magami, terroryzować czarownic, usuwać demonów, rozstrzygać
konfliktów granicznych i szukać czegokolwiek - od starożytnych magicznych
skarbów aż do zaginionych kotów. Kiedy było to możliwe, starał się zaproponować
kogoś, kto mógłby go zastąpić. Z niechęcią stwierdzał, że, choć bezpiecznie tkwi
w pochwie, Wirikidor wciąż wpływa na jego życie.
Nikt chyba nie wierzył w zapewnienia Valdera, że lubi prowadzić gospodę. Wielu
pewnie uważało go za tchórza albo oszusta. Kiedy przybył posłaniec od Gora ze
Skał i spytał, czy ponownie rozważył jego propozycję, Valder odmówił mu bardzo
uprzejmie, tak jak pozostałym. Z ulgą stwierdził, że mężczyzna odjechał
spokojnie, wyraźnie przekonany, że Valder jest nieszkodliwym tchórzem.
Nikt, nawet Tandellin nie wierzył, że chciał pozostać tylko oberżystą. Taka
jednak była prawda.
ROZDZIAŁ 23
Gospoda przy Moście rozkwitała, a Valder rozkwitał wraz z nią. Zresztą, kiedy
minęło początkowe zamieszanie, okazało się, że cały świat radzi sobie całkiem
nieźle.
W roku 5000 trzech władców Hegemonii Trzech Ethsharów ogłosiło, że ostatni
północni maruderzy zostali wyeliminowani, a ostatnie resztki imperium
zniszczone. Aby to uczcić, doroczny festiwal, który rozpoczynał rok 5001, trwał
siedem dni zamiast tradycyjnych pięciu. Kilku realistów zauważyło, że pozwoliło
to poprawić w kalendarzu astrologiczne błędy, wynikające z wojennych zaniedbań;
wśród powszechnej radości nikt jednak nie zwracał na to uwagi.
Był to rok, kiedy Valder zdobył w końcu szyby do wszystkich okien.
W roku 5002 północne terytoria wokół Sardironu nad Wodami odmówiły uznania
władzy Hegemonii, kiedy pojawili się tam poborcy podatkowi. Zamiast tego
utworzyli grupę baronii pod władzą byłych oficerów armii okupacyjnej, a
najwyższa rada spotykała się w samym Sardironie. Triumwirat, świadomy faktu, że
mieszkańcy Hegemonii mieli już dosyć wojny, nie zareagował. Krążyła plotka, że
Azrad i Gor postanowili czekać i przegłosowali Anarana; mieli nadzieję, że - jak
przedtem Małe Królestwa - baronie same rozerwą się na części w wewnętrznych
konfliktach, a wtedy wkroczy Hegemonia i ustanowi porządek. Jeśli plotka była
prawdziwa, to oczekiwania okazały się płonne. Nie docierały żadne meldunki o
wewnętrznych walkach na północy. Zamiast tego gościńcem ciągnęły karawany, a
Wielką Rzeką spływały barki, przez co wypełniały się pokoje gościnne Valdera i
jego sakiewka.
Valder słyszał te wszystkie wieści i plotki od swoich gości, ale nie zwracał na
nie uwagi. Był to rok, kiedy uznał, że jego piwniczka jest wreszcie odpowiednio
zaopatrzona w trzydzieści rodzajów win, kilkanaście gatunkowi piwa oraz brandy i
oushke. Jeden z jego byłych pracowników prowadził teraz browar i regularnie
dostarczał mu towar. Spośród pracowników zostali tylko on, Sarai, Tandellin i
Parl.
W 5005 praktycznie wszyscy weterani osiedlili się na stałe i oferta darmowej
ziemi została cofnięta. Niemal wszystkie dawne pola bitew zmieniły się w
gospodarstwa, a rozległe trawiaste równiny, rozciągające się od Wielkiej Rzeki
aż do zachodniego oceanu, były zaorane i zasiane kukurydzą, żytem, pszenicą lub
jęczmieniem. Ethshar ze Skał i Ethshar na Piaskach były teraz prawdziwymi
rywalizującymi miastami, chociaż nigdy nie dorównały Ethsharowi Azrada, zwanym
teraz Ethsharem Korzennym, gdyż przyprawy stanowiły najbardziej dochodową gałąź
handlu. Małe Królestwa wciąż rozpadały się i walczyły między sobą. Większość
mieszkańców Hegemonii zaczęła o nich myśleć jak o barbarzyńskich. Trudno było
pamiętać, że kiedyś stanowiły ośrodek cywilizacji - Stary Ethshar. Zresztą nikt
już nie wspominał o Starym Ethsharze. Przeszłość została zapomniana, a Hegemonia
i jej trzy stolice stanowiły teraz jedyny Ethshar.
Był to rok, kiedy Valder bezskutecznie usiłował uruchomić linię promową jako
konkurencję dla płatnego mostu Azrada. Pochodnia, pewnej nocy "przypadkiem"
zrzucona z mostu na prom, spaliła go aż do linii wodnej, co przerwało
przedsięwzięcie. Valder nie zdecydował się na odbudowę. Następna "przypadkowa"
pochodnia mogła trafić do jego gospody. Ściany były kamienne, ale dach pokrywała
strzecha.
W 5009 pomocne wybrzeże poszło za przykładem Sardironu i ogłosiło się
niezależnym Królestwem Tintallionu ze stolicami na lądzie i wyspie, od której
wzięło nazwę. Valder oceniał, po wielu dyskusjach z podróżnymi, którzy tam
bywali, że stolica na lądzie znajduje się mniej więcej w miejscu jego obozu.
Obozu, gdzie służył tuż przed rozpaczliwym atakiem nieprzyjaciela, po którym
długo błąkał się samotnie po lesie.
Był to rok, kiedy nie całkiem oswojony smok przypadkiem spalił stajnie Valdera.
Przerażony rezultatem swoich działań, przebił się przez ścianę i zniknął. Nikt
go więcej nie widział. Na szczęście właściciel smoka nie zdążył uciec na czas,
by uniknąć zwrotu kosztów naprawy zniszczeń, a jedynymi poszkodowanymi byli dwaj
chłopcy, powaleni i poobijani, gdy próbowali schwytać inne zwierzęta, uciekające
wybitą przez smoka dziurą.
W 5011 Anaran z Piasków zmarł w wieku sześćdziesięciu trzech lat. Mniej więcej
po miesiącu powszechnej żałoby Azrad i Gor ogłosili, że dziesięcioletni syn
Anarana, Edaran z Ethsharu, będzie teraz nowym władcą Ethsharu na Piaskach.
Ponieważ przyszli dowódcy nie mieli już okazji sprawdzenia się w bitwie,
pozostali żyjący jeszcze generałowie postanowili, że ich stanowiska będą
dziedziczne. Jak zauważył Valder, nikt jakoś nie protestował, co pozwoliło na
pokojowe przekazanie władzy. Azrad i Gor też mieli synów, którzy zajmą ich
miejsce, a nikomu nie przeszkadzało, że zaledwie dziecko zostało współwładcą
Hegemonii.
W tym też roku ktoś usiłował okraść Gospodę przy Moście.
Była spokojna zimowa noc, czwarty dzień miesiąca Lodowego. Spadło tyle śniegu,
że zniechęcił on sąsiadów do zaglądania tu na posiłek czy coś mocniejszego. O
tej porze roku żaden kupiec nie pojawiał się na drodze od północy. Rzeka nigdy
nie zamarzała tak daleko na południu, ale tak się zdarzyło, że tego dnia przy
brzegu nie zatrzymała się żadna łódź, nie dotarli też do gospody podróżni z
Małych Królestw na wschodzie ani z innych miast Hegemonii na zachodzie.
Tandellin i Sarai wrócili do domu, który zbudowali dla siebie po przeciwnej
stronie traktu, a Parł przepadł gdzieś z jakąś młodą kobietą, co mu się często
zdarzało. Czasem nie wracał całymi dniami, ale zimą rzadko był potrzebny. Valder
siedział samotnie w sali jadalnej, dokładał do ognia, wpatrywał się w rozżarzone
węgle i nie myślał o. niczym szczególnym.
Rozległo się stukanie i Valder uniósł głowę. Nie miał ochoty wstawać od ognia i
wychodzić na mróz. Krzyknął tylko:
- Nie jest zamknięte! Proszę wejść!
Przez chwilę myślał, że skobel zamarzł albo nowo przybyli go nie słyszeli, ale
po chwili drzwi stanęły otworem.
Nie spodobali mu się dwaj mężczyźni, którzy weszli do środka. Pierwszy był niski
i miał ciemne włosy, które wyglądały na dziwnie krzywo przyczesane. Dopiero po
chwili Valder zorientował się, że człowiek ten odniósł ranę w głowę i włosy nie
wyrastały już z blizny.
Drugi mężczyzna był potężny, miał może sześć i pół stopy wzrostu, był
nieproporcjonalnie szeroki. Obaj mieli na sobie pogięte półpancerze, raczej nie
wojskowe, i nosili u pasa miecze, co w tych spokojnych czasach stanowiło
niezwykły widok. Większy z mężczyzn wbił sobie na głowę jeden z tych dziwnych
północerskich hełmów; Valder nie widział już takich od lat. Obaj wyglądali na
ludzi, którym wiecznie brakowało pieniędzy i zawsze winili o to innych, choć gdy
tylko udało im się zdobyć trochę gotówki, nieodmiennie tracili ją na oushkę lub
hazard. Valder wielu już takich widział i wcale ich nie lubił. Tacy ludzie
zwykle uważali, że skoro służyli kilka lat w armii, świat winien im jest
utrzymanie.
Ocenił, że obaj są mniej więcej w jego wieku, może rok czy dwa młodsi - pewnie
koło trzydziestu pięciu lat. To by znaczyło, że odsłużyli zaledwie po parę lat,
razem pewnie najwyżej dziesięć. Nikt niczego nie był im winien.
Mimo wszystko był oberżystą.
- Witajcie! - przywitał ich. - Wejdźcie i rozgrzejcie się. Czy coś wam podać?
Obaj rozglądali się przez chwilę. Ten większy z pewnym opóźnieniem przypomniał
sobie, że trzeba zamknąć drzwi.
- Zimno tam - zauważył niższy. - Masz coś, co rozgrzeje człowieka od środka?
- Brandy albo oushka - odparł Valder. - Dwa miedziaki albo sztuka srebra za
butelkę.
- Oushka - zamówił niższy, jak Valder przypuszczał. Nie wyglądali na miłośników
brandy.
Skinął głową i wyszedł do kuchni. Nie spodziewał się dziś klientów, więc
wcześniej niż zwykle zdjął kocioł z pieca.
- Rozgośćcie się! - krzyknął przez ramie.
Postanowił w myślach wrócić jak najszybciej, żeby ci dwaj nie narobili kłopotów.
Niewiele można ukraść z dużej sali, ale mogliby uznać, że niezłą zabawą będzie
rozbicie kilku stołów.
- Hej, oberżysto! - zawołał większy z nich, zanim jeszcze dotarł do drzwi. -
Czy nazywasz się Valder?
Valder przystanął i odwrócił się.
- A jeśli tak, to co? Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Nic. Słyszeliśmy, że ta gospoda należy do kogoś imieniem Valder z Magicznym
Mieczem, podobno bohatera wojennego.
Valder westchnął bezgłośnie. Ci dwaj wyraźnie nie zamierzali poprzestać na
uprzejmym zainteresowaniu jego wojennymi przeżyciami. Pewnie czegoś od niego
chcieli. Może pomocy w jakimś podejrzanym przedsięwzięciu? Mogą stać się
nieprzyjemni.
No cóż, umiał o siebie zadbać.
- Jestem Valder - przyznał. - Byłem na wojnie, walczyłem i zabiłem paru
północerzy, ale nic nie wiem o bohaterstwie.
- A co z tym magicznym mieczem?
- Miałem magiczny miecz. Dostałem go od jakiegoś zwariowanego pustelnika na
zachodnim wybrzeżu.
Potężny mężczyzna skinął w stronę kominka.
- Czy to ten miecz na ścianie? Valderowi nie spodobało się to pytanie.
- A jeśli tak, to co?
- Nic, tylko pytałem. Nigdy nie widziałem magicznego miecza z bliska.
- Więc owszem, to on. Przyjrzyj się, jeśli chcesz, ale na twoim miejscu raczej
bym go nie dotykał.
Miał nadzieję, że ta ukryta groźba zniechęci ich obu. Nie był szczególnie
zaniepokojony. Jeśli on sam nie chodził przez sen i nie zabijał ludzi, to nikt
inny nie zdoła wyjąć Wirikidora z pochwy, a żadna inna broń nie zabije Valdera.
- Co z tą oushką? - przypomniał niższy mężczyzna.
- Już przynoszę - zapewnił Valder.
Wyszedł do kuchni, lecz zostawił drzwi otwarte, żeby słyszeć, gdyby coś się
działo. Było słychać tylko przyciszone głosy i ciche stuknięcia, jakby
przesuwali krzesła. Wszystko w porządku, pomyślał, jeśli obaj siadają przy
stole. Napełnił oushką dwa kryształowe puchary. W większości oberży raczej
unikano szkła, ze względu na koszt i fakt, że łatwo się tłukło. Valder jednak
był przekonany, że mocne trunki nie smakują właściwie w żadnych innych
naczyniach. Za sporą sumę przekonał wiec maga, żeby uczynił jego puchary
nietłukącymi. Jego zdaniem inwestycja była tego warta, jako że klienci doceniali
takie eleganckie drobiazgi. Przynajmniej niektórzy.
Ustawił puchary na tacy i ruszył do sali jadalnej, gdzie zobaczył, że duży
mężczyzna stoi na krześle przy palenisku i szarpie Wirikidora.
Ponieważ Valder nie miał zamiaru zdejmować miecza ze ściany, umocował go na
stałe do haków wbitych w mur. Gdyby nie to, ci dwaj pewnie już by go zdjęli i
zniknęli wśród nocy.
- Niech demony zawloką was do piekła! - zawołał. Nie miał ochoty na żadne
zatargi. Odstawił tacę na najbliższy stół i zażądał: - Zostawcie ten miecz! I
tak nie zdołacie go użyć.
Słysząc jego głos, niższy mężczyzna odwrócił się błyskawicznie i wyjął broń.
Większy szarpnął za pochwę Wirikidora i z brzękiem pękającego drutu zerwał go ze
ściany.
- Nie zdołamy, tak? - rzucił mniejszy.
- Nie, nie zdołacie - odparł Valder. - Słyszeliście kiedy o Zaklęciu Prawdziwej
Własności?
- Nie - stwierdził mały złodziej. - A gdybym nawet słyszał, i tak bym nie
uwierzył. Jeśli ten miecz jest magiczny, to mogę go użyć.
- No dalej, spróbuj - odparł Valder. - Spróbuj go wyciągnąć.
Stłumił drgnienie grozy na myśl o tym, że Darrend i jego ludzie mogli się
pomylić, obliczając czas trwania związku między nim i mieczem.
Niższy mężczyzna nie poruszył się. Stał nieruchomo przodem do Valdera, z klingą
w dłoni.
- Wyjmij go, Hanner - rzucił.
Hanner spróbował wyjąć miecz z pochwy, bezskutecznie.
- Nie mogę - powiedział. - Myślę, że przykleił go do pochwy.
- To nie klej - wyjaśnił Valder. - To magia. Tak został zaklęty.
- Myślę, że i tak go weźmiemy - stwierdził niższy.
- Wróci do mnie. To część zaklęcia.
- Naprawdę? No to masz szczęście. A jeśli będziesz martwy? Nie przyszliśmy tylko
po miecz, oberżysto. Musisz gdzieś tu mieć wypchaną sakiewkę. Nie wydaje mi się,
żebyś spodziewał się jeszcze klientów, więc jeśli zabijemy cię od razu, do świtu
będziemy mieli dość czasu, żeby ją znaleźć. A nawet jeśli niczego nie
znajdziemy, wciąż mamy miecz, który możemy sprzedać za parę sztuk złota.
Nieważne, czy potrafimy go wyjąć, czy nie. Jeżeli nam pomożesz, jeśli pokażesz,
jak posługiwać się tym mieczem i gdzie schowałeś pieniądze, może zostawimy cię
przy życiu.
- Nie możecie mnie zabić - odparł Valder.
- Nie? A co nas powstrzyma? Jest nas dwóch i mamy wprawdzie nie zaklęte, ale
całkiem dobre miecze. Ty jesteś sam i nieuzbrojony, chyba że gdzieś pod tunikę
wsunąłeś kuchenny nóż. Obserwowaliśmy gospodę. Nie masz ani jednego klienta, a
twoi pomocnicy wyszli parę godzin temu.
Valder poczuł ukłucie niepokoju. Sytuacja rzeczywiście nie wyglądała najlepiej.
Jedyne, co działało na jego korzyść, to magia miecza, już od kilkunastu lat nie
wyciąganego z pochwy. W dodatku ten aspekt zaklęcia nie został sprawdzony. Armia
magów twierdziła, że Valder nie może zostać zabity, ale on, naturalnie, nigdy
tego nie przetestował. Stał przez chwilę i zastanawiał się co powiedzieć. Nic
nie przychodziło mu do głowy.
- Hanner - odezwał się mniejszy złodziej. - Pora chyba przekonać Valdera z
Magicznym Mieczem, żeby nam pomógł. Nie sądzisz?
Hanner wyszczerzył zęby.
- Chyba masz rację - powiedział.
Wziął Wirikidora w lewą rękę, a prawą dobył własnego miecza. Ramię w ramię obaj
złodzieje zbliżali się wolno przez salę; omijając stoły, nie spuszczali wzroku z
twarzy Valdera.
Valder obserwował, jak podchodzą, i zastanawiał się, czy może wycofać się do
kuchni. Myślał też, czego mógłby użyć jako broni, i patrzył na Wirikidora w ręku
potężnego mężczyzny. Uznał, że złodziej popełnił błąd - rozsądek nakazywał
zostawić Wirikidora gdzieś z tyłu, poza zasięgiem. A potem przypomniał sobie
dziwny odruch, który w obozie generała Karannina kazał ludziom przynosić mu
miecz, gdy tylko go gdzieś zostawił. Ciekawe, pomyślał, czy Hanner zdaje sobie
sprawę, że trzyma w ręku pochwę.
Odkrył nagle, że całkiem bez sensu zastanawia się, jak ma na imię niższy
złodziej.
Kiedy się zbliżyli, Valder ruszył do akcji najszybciej, jak tylko potrafił.
Pochwycił tacę z oushką i rzucił w ich stronę. Błysnęły oba miecze, odbijając na
bok tacę i puchary. Dobry trunek rozlał się, kryształowe naczynia odbijały się
dziwnie o podłogę, ale złodzieje nie zwrócili uwagi na ich zachowanie. Może
widzieli już zaczarowane szkło, albo byli tak skupieni na ataku, że niczego nie
zauważyli.
Próba obrony dowiodła tylko, że obaj potrafią używać mieczy i że mag, który
zaczarował puchary, nie oszukiwał. Valder cofnął się - nie w stronę kuchni, lecz
pod ścianę.
Obaj podeszli jeszcze kilka kroków, a potem przystanęli. Klinga Hannera zawisła
przed gardłem Valdera, miecz drugiego celował w brzuch.
- Teraz, oberżysto - rzekł niższy - opowiesz nam o mieczu. A skoro już zaczniesz
mówić, powiesz też, gdzie trzymasz pieniądze.
Valder kątem oka obserwował, jak lewa ręka Hannera przesuwa się do przodu,
najwyraźniej bez wiedzy właściciela. Prawą dłoń przygotował otwartą.
- Ten miecz nazywa się Wirikidor, co oznacza "zabójcę wojowników". Nikt
dokładnie nie wie, jakie rzucono na niego zaklęcia, gdyż mag, który je rzucał,
gdzieś zniknął. Wszystkie jednak połączone są z Zaklęciem Prawdziwej Własności.
Dlatego nikt nie może go używać oprócz mnie, póki nie zginę.
Mówił głównie po to, żeby odwrócić uwagę złodziei. Rękojeść Wirikidora znalazła
się już o stopę od jego dłoni. Nagle wyciągnął rękę i krzyknął:
- Wirikidorze!
Hanner próbował cofnąć miecz, gdy tylko uświadomił sobie, co się dzieje. Valder
do końca nie był pewien, jak to się stało: czy broń rzeczywiście wskoczyła mu w
dłoń z własnej woli, czy raczej on sam miał szczęście i go wyciągnął. W każdym
razie miecz znalazł się w jego ręku, gładko wysuwając się z pochwy.
Hanner zareagował z niezwykłą szybkością, tnąc Valdera w przegub. Wirikidor
wygiął się straszliwie nienaturalnie, aż Valder poczuł, że omal pękają mu kości
ręki. Jednak zdołał odbić cios.
Niższy napastnik nie marnował czasu i pchnął oberżystę prosto w brzuch. Valder
odskoczył, lecz nie był zbyt szybki. Ostrze rozcięło mu tunikę i głęboko
naruszyło bok. Popłynęła krew, a ból przeszył ciało. Valder właściwie nie
widział, co było potem.
Wirikidor, teraz znów wolny, wydawał się bawić sytuacją. Błyskał jasno w świetle
lamp, śmigając tam i z powrotem, parował ataki obu złodziei. Valder nawet nie
próbował nim kierować. Jego ręka biegła tam, gdzie ciągnął ją miecz.
Charakter starcia szybko uległ zmianie. Atak dwóch szermierzy na jednego
prostego oberżystę stał się walką o życie dwóch szermierzy w starciu z
nadprzyrodzoną furią.
Hanner na moment odchylił gardę, a Wirikidor rozciął mu gardło. Powtórne cięcie
niemal całkiem oderwało głowę, na wszystkie strony rozbryzgując krew.
Potem Wirikidor stracił zainteresowanie walką, a Valder stwierdził, że walczy na
śmierć i życie z szermierzem niższym od siebie, ale sprawniejszym i o wiele
bardziej doświadczonym - nie mówiąc już o pancerzu. Świadomość zagrożenia
pomogła mu ignorować ostry ból w boku. Skupił się na parowaniu kolejnych ataków.
Złodziej zauważył zmianę i wyszczerzył zęby.
- Jesteś zmęczony, oberżysto. A może magia miecza już się zużyła?
Valder spróbował blefu.
- Nic się nie zużyło, złodzieju - odparł. - Pomyślałem tylko, że może chciałbyś
przeżyć. Odejdź teraz, a nie zabiję cię. Twój kolega nie żyje; czy to nie
wystarczy?
- Hanner nie żyje?
Skupiony na walce złodziej nawet tego nie zauważył. Zerknął na bezgłowe ciało
towarzysza i widok ten wyraźnie nim wstrząsnął. Valder wykorzystał okazję i ciął
Wirikidorem pod gardłem tamtego, celując tuż nad pancerzem. To, co miało być
zabójczym pchnięciem, zostało łatwo sparowane, gdy mężczyzna opanował się i
wykonał zasłonę. Jednak atak go zaskoczył. Cofnął się o krok.
Valder atakował dalej, lecz złodziej z łatwością parował jego ciosy. Mimo to
Valder zauważył, że napastnik nie atakuje, a tylko się broni.
- Powstrzymuję miecz - skłamał - lecz demon w klindze jest coraz silniejszy. Nie
chcę go karmić więcej niż jedną duszą naraz; kiedyś mógłby stać się zbyt silny.
Uciekaj teraz, póki wciąż jeszcze nad nim panuję. - Był wdzięczny losowi za
popularność legend o wampirycznych mieczach.
Złodziej spojrzał na Wirikidora, a potem na leżące na podłodze ciało. Przestał
nad sobą panować.
- Trzymaj go z dala ode mnie! - wrzasnął, odwrócił się i rzucił do drzwi.
Valder nie gonił go. Pospiesznie wytarł klingę Wirikidora o tunikę Hannera,
potem szybko chwycił pochwę i wsunął do niej broń. Jeśli złodziej wróci, chciał
mieć możliwość wydobycia miecza i skorzystania z jego magii.
Jednak złodziej nie pojawiał się. Ból w boku wzrastał z każdą chwilą, lecz
Valder zdołał przejść przez salę i zatrzasnąć drzwi, które uciekający zostawił
otwarte. Oparł się o nie i miał ochotę zsunąć się na podłogę. Zmusił się jednak,
żeby zdjąć tunikę i owinąć ją wokół siebie, tworząc zaimprowizowany opatrunek.
Kiedy skończył, spojrzał na zerwane druty przy hakach nad kominkiem, na odciętą
głowę, która potoczyła się w kąt, na leżące bez życia ciało na podłodze przy
drzwiach kuchni oraz na krew Hannera i własną, rozchlapaną po całej sali. Potem
spojrzał na schowany do pochwy miecz.
- Niech diabli wezmą pustelnika - wymamrotał. I wtedy zemdlał.
ROZDZIAŁ 24
Drzwi uderzyły go w bok i obudził się w bólu. Jęcząc, przetoczył się dalej od
wejścia i tego, co próbowało dostać się do środka.
Tandellin przecisnął się przez szczelinę i spojrzał w dół, by sprawdzić, co
blokuje drzwi.
- Bogowie! - zawołał. - Co się stało? - Pochylił się nad rannym i próbował mu
pomóc.
Valder popatrzył na niego i machnął ręką.
- Chyba z tego wyjdę - powiedział. - Muszę się czegoś napić.
- Dobrze - odparł Tandellin. - Przyniosę piwo. - Rozejrzał się, by sprawdzić,
gdzie stoi najbliższy antałek, i w tym momencie zobaczył, jak wygląda reszta
sali. - Bogowie! - zawołał znowu i uznał, że nie jest to dostatecznie mocne
sformułowanie. - Na wszystkich bogów nieba, morza i ziemi! Valder, co się tu
działo?
- Piwo - rzucił Valder. Nie czuł się jeszcze na siłach, by opowiadać o
wydarzeniach nocy.
- Oczywiście - zgodził się Tandellin.
Wyprostował się i ruszył do kuchni, starannie omijając ciało Hannera i
otaczającą je kałużę krwi. Valder osunął się na podłogę i leżał z zamkniętymi
oczami, dopóki nie usłyszał kroków powracającego Tandellina.
Otworzył oczy i próbował usiąść, opierając plecy o ścianę. Udało mu się po kilku
próbach; wtedy przyjął kufel od przyjaciela.
Piwo pomogło. Kiedy skończył pić, gardło nie wydawało się zatkane filcem, a
oddech przestał sprawiać ból, choć Valder starał się nie oddychać zbyt głęboko.
Rana wciąż mu dokuczała, w głowie dudniło, ale poczuł się lepiej.
- Jeszcze - poprosił i wyciągnął rękę z kuflem. Tandellin przyniósł więcej.
Po kolejnym kuflu Valder poczuł się niemal człowiekiem. Usadowił się wygodniej
przy ścianie.
- Znasz jakieś zaklęcia uzdrawiające? - zapytał. Tandellin pokręcił głową.
- A znasz jakichś dobrych magów, którzy znają? Albo czarodziejkę lub teurgów?
- Znajdę kogoś, ale zaklęcia uzdrawiające są kosztowne. - Mam pieniądze - odparł
Valder. - To nie problem.
- Nie okradli cię? Był tylko jeden człowiek?
- Było ich dwóch, ale drugi uciekł. Nie sądzę, żeby coś zabrał, chyba że zakradł
się tutaj, kiedy byłem nieprzytomny. Ale wątpię, bo wtedy pewnie by mnie dobił.
- No tak. Tym tutaj sam się zająłeś; głowę ma równo obciętą. To on cię zranił?
- Wiem, że jest bez głowy, Tan. To ja mu ją obciąłem, prawda? Zranił mnie ten
drugi; zaatakowali obaj naraz.
- Aha - rzucił Tandellin. - Uczciwa walka. Co zrobimy z tym tutaj? Nie możemy go
zostawić.
- Oczywiście, że nie. Słuchaj, przynieś mi jeszcze kufel piwa i zobacz, czy jest
coś do zjedzenia na zimno. Potem zacznij sprzątać. Zakopiemy go chyba na tyłach.
Nie mam ochoty poświęcać siły i drewna, żeby zbudować porządny stos. Mało dbam o
to, czy jego dusza zostanie uwolniona i trafi do bogów, jeśli rozumiesz, o co mi
chodzi.
Zerknął na Wirikidora, leżącego nieszkodliwie u boku, i wpadła mu do głowy pewna
myśl.
- Ale zostaw głowę. Myślę, że nabijemy ją na pikę przed wejściem, żeby
zniechęcić innych złodziei, którym spodoba się ta oberża.
Od lat, odkąd był małym chłopcem, nie widział głowy na pice. Uznał jednak, że
będzie to niezłe ostrzeżenie.
- Będziemy musieli szorować piaskiem podłogę, żeby usunąć plamy krwi - zauważył
Tandellin.
- Chyba łatwiej wymienić deski albo je zamalować - stwierdził Valder.
Drzwi otworzyły się znowu i weszła Sarai. Jak zawsze zjawiła się później niż
Tandellin, gdyż przed wyjściem karmiła ich córkę, Sarai Młodszą.
Spojrzała na Valdera, siedzącego na podłodze z obnażoną piersią i obwiązanego
pokrwawionymi resztkami tuniki. Potem rozejrzała się po sali; zauważyła bezgłowe
ciało, plamy krwi i bałagan.
- Widzę, że miałeś ciężką noc - powiedziała.
Valder wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. Ostry ból
kazał mu przerwać natychmiast, uśmiechnął się jednak i potwierdził:
- Tak, można tak powiedzieć.
Po tym spostrzeżeniu jego kłopoty wydały się jakoś mniej poważne. Podciągnął się
na krzesło i nadzorował sprzątanie, usunięcie ciała i wykorzystanie głowy. W
gospodzie nie było pik, ale Tandellin użył bosaka z pomostu. Wbił go w ziemię na
zewnątrz, dość blisko, by wyraźnie zaznaczyć związek z gospodą, i na tyle
daleko, by odór nie przeszkadzał gościom. Poniżej głowy przybił deskę z napisem
ZŁODZIEJ wielkimi czarnymi runami, na wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał aluzji.
Gdy gospoda znowu była gotowa na przyjęcie gości, Tandellin ruszył na
poszukiwanie maga, który uleczyłby ranę Valdera. Sarai została, by zająć się
kilkoma podróżnymi, którzy przybyli minio chłodu i śniegu. Valder starał się nie
poruszać; siedział tylko, obserwował i myślał.
Nie spodziewał się, że ktokolwiek spróbuje ukraść Wirikidora, ani że spróbuje go
obrabować, choć rzeczywiście w sypialni trzymał bezpiecznie ukryty spory stosik
monet. Ta możliwość jednak jakoś nigdy nie przyszła mu do głowy.
Teraz zrozumiał, że był głupi.
Głowa złodzieja pewnie na jakiś czas zniechęci amatorów kolejnych prób. Ale
będzie też przypominać ludziom, że jest tu coś wartego rabunku. Trzeba to jakoś
załatwić.
Słyszał, że w Ethsharze Korzennym są tacy, którzy za niewielką opłatą pilnują
cudzych pieniędzy. Nazywali siebie bankierami. Nagle wydało mu się to niezłym
pomysłem. Miał schowane dość złota i srebra, by skusić całą hordę złodziei. Nie
planował wydania tych pieniędzy na nic konkretnego, zwłaszcza teraz, kiedy
gospoda była odpowiednio urządzona i zaopatrzona, wiec po prostu leżały.
Postanowił coś z tym zrobić.
Poza pieniędzmi jedynym przedmiotem wartym kradzieży był Wirikidor. Za późno
już, żeby przeczyć opowieściom o magicznym mieczu. Zresztą nikogo nie zdołałby
przekonać, że go nie ma, gdy miecz cały czas wisi nad kominkiem. To znaczyło, że
musi się go pozbyć, jeśli nie chce, aby jakiś młody idiota, który spróbuje
porwać legendarną broń, podciął mu we śnie gardło. Nie umrze od poderżniętego
gardła, jeśli zaklęcie na Wirikidorze zachowa moc, ale nie przypuszczał, by to
było przyjemne doświadczenie.
Trochę szkoda; lubił trzymać miecz na widoku, nad paleniskiem. Kolejny problem
to, co zrobić z mieczem. Magia wciąż była silna, wciąż kapryśna i jak zawsze
niewygodna. Zaklęcie działało, Valder nie umarł, choć stracił mnóstwo krwi -
został poważnie ranny. Miecz wciąż dla niego walczył, ale tylko przeciwko
ludziom i do czasu zabicia pierwszego. Zaklęcie własności wciąż ich łączyło; nie
był pewien, czy Wirikidor naprawdę wskoczył mu do ręki, ale Hanner nie potrafił
go wyjąć. Valder nie wyobrażał sobie innej niż zaklęcie przyczyny tak głupiego
postępowania złodzieja, który sam dostarczył mu broń.
Poprawił się na krześle i znów ból przypomniał mu o ranie. Na co komu zaklęcie,
które gwarantuje życie, jeśli wciąż mogą pociąć go na kawałki? To może być
gorsze od śmierci. Ten piekielny pustelnik obiecał, że miecz będzie go chronił,
lecz Valder uznał, że bez tej ochrony żyłoby mu się łatwiej. Uśmiechnął się
gorzko.
Powinien uniknąć tego cięcia, pomyślał. Niższy złodziej był dobrym szermierzem,
to fakt, ale kiedyś Valder sam był przynajmniej wprawny. Na jego korzyść
przemawiały też wzrost, siła i zasięg rąk. Westchnął. Starzał się i tracił
formę. Od ponad dziesięciu lat nie dobywał miecza; nic dziwnego, że przestał
sobie radzić! Stracił też refleks; miał trzydzieści siedem lat, nie był już
młodzieńcem.
Wprawdzie złodziej nie był o wiele młodszy, ale kilka lat może sprawiać istotną
różnicę. Poza tym tamten na pewno dużo ćwiczył. Trzydzieści siedem lat -
nieczęsto myślał o swoim wieku, lecz przecież starzał się nieuchronnie. Jak to
się wiąże z Wirikidorem? Najwyraźniej miecz nie chronił przed starością, tak jak
nie osłonił przed cięciem. Co się stanie, kiedy miną kolejne lata? Czy jego stan
będzie się pogarszał w nieskończoność, czy - niezdolny umrzeć - będzie słabł i
słabł, tracił wzrok i słuch, aż zostanie zeń coś niewiele różniącego się od
warzywa? Słyszał opowieści (prawdopodobnie przesadzone) o kobietach i
mężczyznach wciąż krzepkich i zdrowych, choć mieli ponad sto lat. O ile jednak
dobrze rozumiał magię Wirikidora, zaklęcie nie miało ograniczeń czasowych. Może
przeżyć nie tylko stulecie, ale dwa, trzy lub tuzin, jeśli tylko nigdy nie
wydobędzie miecza.
Nie, nie może żyć tak długo... Ale będzie. Teoretycznie może żyć wiecznie. Czy
chce tego, jeśli będzie się starzał?
To była nieprzyjemna perspektywa, której w tej chwili wolał głębiej nie
rozważać. Miał dopiero trzydzieści siedem lat. Czekały go jeszcze całe
dziesięciolecia, zanim problem stanie się naprawdę poważny.
Musi jednak pamiętać, by zachować wielką, naprawdę wielką ostrożność, by nie
pozwolić się oślepić ani okaleczyć, i unikać wszelkiego trwałego kalectwa.
Kiedyś sam siebie pytał, jakie życie powinien prowadzić człowiek, który może żyć
wiecznie. Teraz potrafił już odpowiedzieć: "Ostrożne".
Na razie postanowił odłożyć gdzieś Wirikidora, żeby nikogo nie kusił. Mógłby go
zakopać albo wrzucić do rzeki, lecz wiedział, że Zaklęcie Prawdziwej Własności
nie pozwoli, by prąd poniósł go zbyt daleko. Był pewien, że potrafi go odzyskać,
gdyby kiedykolwiek zechciał.
Może, pomyślał, powinien wynająć maga, żeby przełamał to zaklęcie. Wtedy
przeżyłby życie normalnie. Wojna dawno się skończyła; po co mu magiczny miecz?
Przypomniał sobie jednak, że według Darrena zaklęcie było nie do złamania. No
cóż, Darrend mógł się pomylić. Z pewnością potrzebny jest bardzo potężny mag, a
magia jest kosztowna - nie tylko z powodu chciwości jej adeptów, ale dlatego że
tak trudno zdobyć wiele niezbędnych do zaklęć odczynników. Pamiętał, że kiedyś
przed laty wszędzie poszukiwano włosa nienarodzonego dziecka, koniecznego dla
jakiegoś specjalnego zaklęcia, które kazał rzucić Azrad. Nie wiedział, czy go
znaleziono. Niektóre składniki były podobno jeszcze rzadziej spotykane. W
porównaniu do innych Valderowi powodziło się całkiem nieźle, a gospoda
prosperowała. Jednak gdyby próbował szukać pomocy u magów wyższych rzędów, jego
oszczędności mogłyby się rozpłynąć w ciągu nocy.
Postanowił spytać maga, którego sprowadzi Tandellin, o możliwość zakupienia
potężnych przeciw zaklęć. Na razie jednak nie miał zamiaru przełamywać czaru.
Wirikidor może się okazać użyteczny. Groźny, lecz użyteczny. Może dobyć go
bezpiecznie jeszcze przynajmniej piętnaście razy, a w najlepszym przypadku nawet
dwadzieścia trzy. To wciąż bezpieczny margines. Kiedy zmniejszy się do liczb
jednocyfrowych, znów pomyśli o sprawie - albo wtedy, kiedy zacznie tracić
zdrowie.
Wspomni o tym magowi, zakładając, że Tandellin nie przyprowadzi czarodziejki
albo jakiegoś teurga. Na razie po prostu zakopie miecz za budynkiem.
Dwa dni później, po magicznym zaleczeniu rany, tak właśnie uczynił. Pracował
sam, późną nocą, przy świetle latarni, na kawałku ziemi, który odtajał przy
rozpalonym wcześniej ognisku.
Trzęsienie ziemi, które nastąpiło tydzień później, było słabe i o ograniczonym
zasięgu. Wybiło kilka okien, zrzuciło zawartość jednej czy drugiej półki,
pchnęło baryłkę wina po piwnicy i oczywiście rozdarło ziemię, wyrzucając
Wirikidora. Leżał przed drzwiami kuchni.
Valder myślał, czy nie wrzucić go do rzeki. Potem jednak ocenił, ile zniszczeń
spowoduje powódź dość wielka, by ponieść miecz pół mili od brzegu, aż do
gospody. Powódź mogłaby nie nastąpić, ale wolał nie ryzykować.
Przez jakiś czas zastanawiał się, ile kosztowałoby zaklęcie ukrywające, ale w
końcu wrzucił miecz pod łóżko i o nim zapomniał.
ROZDZIAŁ 25
Wieść o śmierci Gora ze Skał w 5034 roku wpędziła Valdera w krótkotrwałą
depresję. Kiedyś podziwiał Gora, choć ten podziw w znacznej części przeminął w
chwili, gdy władca poprosił, by Valder służył mu za osobistego skrytobójcę w
czasach pokoju. Utrata terytorium, gdzie kiedyś służył Valder, a które stało się
królestwem Tintallionu, była kolejnym ciosem. Hegemonia Trzech Ethsharów, która
wcześniej wydawała się tak czysta i potężna, okazała się skorumpowana i
okrawana.
Rola Gora w osadzeniu Edarana z Ethsharu na tronie ojca nie poprawiła opinii
Valdera. Skutkiem tych działań było wydanie całego regionu centralnego, którym
kiedyś władał Anaran, na łaskę Gora i Azrada, którzy wysoko go opodatkowali. W
5029 roku Gor zyskał przewagę nad Azradem, wydając swego syna i dziedzica,
Gorana za Skał, za siostrę Edarana, Ishtę z Piasków, i nie dbając o to, że Ishta
jest jedenaście lat starsza od chłopca. Przez łata Gor przestał być obiektem
czci Valdera, a stał się po prostu kolejnym chciwym tyranem. Mimo to wieść o
jego śmierci powitał ze smutkiem. Znikała wprawdzie groźba dalszych kłopotów z
powodu dawnej odmowy służby, ale też odchodził ze świata bohater jego
dzieciństwa.
Gor był tylko kilkanaście lat starszy od Valdera, a umarł ze starości. Valder
wciąż czuł się silny i zdrowy, jednak śmierć Gora po raz kolejny przypomniała
mu, że i on się starzeje i że Wirikidor go przed tym nie ochroni.
Goran stał się teraz władcą Ethsharu ze Skał. Był młodym człowiekiem w
najlepszym okresie życia, a przecież przyszedł na świat trzynaście łat po
powstaniu gospody nad rzeką. Myśl o tym nękała Valdera, gdy siedział w kącie
sali jadalnej i patrzył na klientów, z których każdy był zbyt młody, by pamiętać
Wielką Wojnę.
Być może, myślał Valder, ten smutek brał się z faktu, że nigdy się nie ożenił i
- o ile wiedział - nie spłodził dzieci. Miewał kobiety, oczywiście, ale żadna z
nim nie została na dłużej. Gdy jeszcze był żołnierzem, ani on, ani kobiety nie
liczyli na długotrwały związek, jak zwykle w żołnierskim życiu. A odkąd został
oberżystą, spotykał tylko niewiasty, które lubiły podróże. Niektóre zostawały na
jakiś czas, lecz w końcu wszystkie miały dość spokojnego rytmu życia w gospodzie
i ruszały dalej.
Wydawało mu się dziwne, że Tandellin, który jako młodzieniec robił wrażenie
porywczego awanturnika, od trzydziestu siedmiu lat żył w szczęśliwym związku. A
Valder, który myślał o sobie jako człowieku nudnym, zwyczajnym i przewidywalnym,
nigdy się nie ożenił. Przeczyło to stereotypom.
Wiedział, że gdyby tylko zechciał, mógłby znaleźć żonę w Ethsharze Korzennym.
Lecz odkąd ukończył gospodę, ani razu nie był w mieście. Nie lubił tłumów ani
kurzu; wiedział, że ludzie tam nie noszą już mieczy - oprócz strażników i
awanturników. Konieczność noszenia u pasa Wirikidora wyróżniałaby go jako
obcego.
Potrafił sobie radzić, nie odwiedzając miasta. Brak rodziny nigdy naprawdę go
nie martwił. Tandellin, Sarai i ich dzieci na wiele sposobów zastępowali mu
prawdziwych krewnych.
Zastanawiał się nad tym, siedząc z kuflem w ręku w głównej sali. Sarai Młodsza
dolewała mu piwa. Uniósł głowę, żeby skinąć na dziewczynę, i jego wzrok padł na
wiszącego nad kominkiem Wirikidora.
Miecz leżał zapomniany pod łóżkiem niecały miesiąc, zanim Valder umieścił go na
dawnym miejscu. Dość miał pytań stałych klientów o puste miejsce na ścianie.
Zbyt wielu odchodziło przekonanych, że złodzieje rzeczywiście ukradli miecz,
nawet jeśli stracili przy tym jednego człowieka. Wprawdzie mogło to powstrzymać
innych złodziei, którzy uznaliby, że nie zostało już nic wartego kradzieży,
drażniło jednak dumę Valdera. Poza tym nie lubił widoku pustych haków, a nie
miał pojęcia, jak je usunąć. Mógł je tylko odpiłować jak najbliżej kamienia.
Wirikidor wrócił więc na honorowe miejsce, a Valder wymyślił inne rozwiązanie,
które powinno zapobiec pokusom. Kiedy gospoda była pełna, ogłaszał konkurs,
oferując dziesięć sztuk złota każdemu, mężczyźnie czy kobiecie, kto potrafi
wyciągnąć miecz z pochwy. Przez wiele nocy gwarantowało to dobrą rozrywkę, a
wszystkim obecnym dowodziło, że miecz jest bezużyteczny dla kogokolwiek prócz
właściciela. Valder nie ukrywał już, jak wcześniej, szczegółów zaklęcia na
mieczu. Teraz wyjaśniał wszystkim, że miecz jest związany z nim na stałe i za
każdym razem, kiedy go dobywa, ginie człowiek.
Próby kradzieży już się nie powtórzyły. W końcu, kto by chciał ryzykować życie
dla miecza, którego nikt nie potrafi używać, wiedząc przy tym, że jeśli miecz
opuści pochwę, ktoś zginie, a tym kimś nie będzie właściciel.
Valder nie wspominał jednak, że zaklęcie ograniczone jest jeszcze tylko do mniej
więcej dwudziestu zabójstw, ani o tym, że potem miecz zwróci się przeciw niemu.
Nie mówił też o swojej teoretycznej nieśmiertelności, aby ktoś nie zechciał tego
sprawdzić.
Patrzył na matową szarą pochwę i zużytą czarną rękojeść. Wirikidor był z wyglądu
zwyczajnym mieczem; jak mógł mieć nad nim taką władzę?
To znaczy, jeśli rzeczywiście miał. Czasem Valder nie był pewien, czy powinien
bez zastrzeżeń wierzyć ocenie wydanej dawno temu przez magów generała Karannina.
Karannin od dawna już nie żył; Valder słyszał, że został haniebnie
zasztyletowany w bójce, w 4999 lub w 5000 r., i nie miał pojęcia, co się stało z
magami. Wydawało się, że większość magów świata zniknęła po wojnie; kiedy
skończyła się władza armii, nakaz tajemnicy Gildii Magów, który tak bardzo
ograniczał ich skuteczność, przestrzegany był jeszcze bardziej rygorystycznie.
Nawet proste zaklęcia stały się trudne do uzyskania albo zabójczo kosztowne. Z
pewnością w okolicy żyli jacyś magowie, jednak ich możliwości były mocno
ograniczone.
To praktycznie eliminowało możliwość usunięcia czaru z Wirikidora, nawet gdyby
Valder uznał, że właśnie tego pragnie.
Kiedy ostatnio kazał popytać w mieście, dowiedział się, że żaden mag w Ethsharze
nie spróbuje usunąć zaklęcia ósmego rzędu za mniej niż tysiąc sztuk złota.
Valder nie był pewien, czy zaklęcie na Wirikidorze jest faktycznie ósmego rzędu,
ale pamiętał, że wspominano tę liczbę. Tysiąc sztuk złota to znacznie więcej,
niż miał kiedykolwiek w życiu, i o wiele więcej, niż posiadał w tej chwili, gdyż
interes toczył się dość wolno. Co więcej, w miarę, jak był coraz starszy,
większość obowiązków składał na barki pomocników; cała trójka dzieci Tandellina
i Sarai pracowała teraz dla niego, a to oznaczało kolejne wydatki. Miał więcej
niż trzeba, by żyć wygodnie, ale nie był bogaty.
Karannin nie żył. Gor nie żył. Anaran i Terrek też nie żyli. Wydawało się, że
wszyscy ludzie, którzy walczyli podczas wojny, umarli albo umierali. Od
dziesięcioleci Valder nie widział człowieka w wojennym mundurze. Żołnierze
Hegemonii, którzy obsadzali strażnicę na moście, dawno już zmienili uniformy na
nowe - z żółtą tuniką i czerwonym kiltem zamiast starych znajomych brązów i
zieleni - i nie używali już półpancerzy.
Azrad wciąż żył, oczywiście, i wciąż władał morzami i południowo-zachodnią
częścią Hegemonii, od Małych Królestw aż do połowy drogi w stronę Sardironu. Był
już jednak trzęsącym się starcem, miał na karku trzy ćwierci stulecia i było to
po nim widać. Nie zestarzał się ładnie.
A Valder z Kardoret wciąż żył, choć nie był już młodym zwiadowcą ani desperackim
skrytobójcą, ale wiekowym właścicielem Gospody pod Czaszką Złodzieja. Czaszka
spadła i pochowali ją lata temu, jednak nazwa została.
Valder zastanawiał się czasem, czy młodsi klienci wiedzą, skąd się wzięła.
Podejrzewał, że wkrótce może się zmienić z powrotem na "Gospodę przy Moście".
Dopił piwo i odstawił kufel. Dał znak, że tym razem młoda Sarai nie musi go
napełniać... Miła dziewczyna, pomyślał, bardziej podobna do ojca niż do matki,
po której odziedziczyła imię.
Życie wciąż było przyjemne, powiedział sobie, i dopóki takie pozostanie, nie
musi się martwić o Wirikidora. Śmierć Gora niczego nie zmieniała. Mimo to czuł,
że się starzeje. Wiedział, że w uczciwej walce miałby niewielkie szansę, z
mieczem czy bez, przeciwko komukolwiek. Nie będzie też wiecznie zdrowy.
Kiedy nadejdzie czas, że zdrowie przestanie mu dopisywać, obiecał sobie, że
podejmie jakieś kroki, aby uwolnić się od klątwy Wirikidora. Zawsze jest jakiś
sposób, trzeba go tylko znaleźć.
Od tej chwili co pewien czas przypominał sobie o tym postanowieniu, a nawet
zapisał je, by nie zapomnieć. Kiedy sześć lat później nie mógł już zaprzeczyć,
że traci wzrok, podjął decyzję.
Nie mógł jej dłużej odkładać. Wzrok pogarszał mu się stopniowo, aż Valder nabrał
pewności, że za rok czy dwa będzie już ślepcem. Nieznośna była sama myśl o
spędzeniu całej wieczności w mroku, jako bezradny starzec, zwłaszcza gdy
uświadomił sobie, że będzie wiecznym inwalidą, bez szansy na śmierć. Tandellin i
jego rodzina będą musieli opiekować się nim w nieskończoność. Słyszał, bo słuch
wciąż miał dobry, jak klienci mówią z pogardą o starym Azradzie, który mimo
osiemdziesięciu lat i słabego zdrowia trzymał się życia i tronu. Wolał się nie
narażać na podobną wzgardę. Azrad mógł abdykować, gdyby chciał, i pod dobrą
opieką żyć w luksusie aż do śmierci. Valder nie miał takiej możliwości.
Tandellin i Sarai nie byli jego rodziną, nie mieli obowiązku dbać o niego, gdy
zachoruje - był jednak pewien, że to zrobią. Sami nie byli już młodzi, czego
dowodziły niedawne narodziny ich drugiego wnuka. Gdzie jeszcze mogliby pójść?
Całe życie pomagali mu w gospodzie i tylko na tym się znali. Jeśli zostanie
inwalidą, nie będą mieli wyboru, jak tylko opiekować się nim tak długo, jak
zdołają. Nie chciał kłaść na ich barki brzemienia starego durnia, który będzie
żył wiecznie. To byłoby niewybaczalnie niesprawiedliwe.
A gdyby miał kiedyś osiągnąć punkt, gdy śmierć będzie lepsza niż dalsze życie,
to jak zdoła umrzeć, jeśli starość i zniedołężnienie nie pozwolą mu dobyć
Wirikidora?
Widział przed sobą tylko jedną możliwość. Zabierze Wirikidora i pojedzie do
miasta. Poszuka tam maga, albo kilku, i dowie się, czy można usunąć zaklęcie,
aby mógł żyć do końca normalnie. Jeśli się uda i finanse na to pozwolą, każe
sobie przywrócić słabnący wzrok, żeby pozostałe lata przeżyć wygodnie. Gotów był
oddać wszystko, co posiadał, by pokryć koszty takich zaklęć.
Jeżeli czaru nie da się złamać, to nie widział innej możliwości niż samobójstwo.
Nie chciał żyć przez całą wieczność jako ślepy, zniedołężniały kaleka. Z samą
ślepotą jakoś by sobie poradził, gdyby wciąż był młody i zdrowy; wiedział
jednak, że z czasem znikną także inne umiejętności. Będzie musiał zabić się
Wirikidorem, póki jeszcze ma siły, żeby to zrobić.
Wiedział, że będzie musiał zabić tylu ludzi ilu trzeba, aby zużyć całe zaklęcie.
To może być trudne, ale był przekonany, że jakoś sobie z tym poradzi.
Z tym postanowieniem zaczął planować i przygotowywać się do drogi. Trzeciego
dnia miesiąca Zielenienia 5041roku, z Wirikidorem u boku, wyruszył do Ethsharu
Korzennego jako pasażer na chłopskim wozie zaprzężonym w woły.
ROZDZIAŁ 26
Właściciel wozu nic nie wiedział o żadnych magach, a nawet wyraził wątpliwość co
do prawdziwości zaklęć, więc Valder podziękował mu uprzejmie i wysiadł, gdy
tylko dotarli na plac przy Bramie Zachodniej. Strażnicy okazali się bardziej
pomocni, jednak gdy ruszył do Dzielnicy Magów, udzielone przez nich wskazówki
okazały się nie tak szczegółowe, jak na to liczył. Powinien iść główną ulicą
jakieś pół mili - nie pamiętał, że miasto jest aż tak wielkie -potem skręcić w
prawo, na ukos, w ulicę Areny i iść nią, aż trafi do Dzielnicy Magów przy Bramie
Południowej. Wskazówki wydawały mu się dość proste, ale napotkał tak wiele
poprzecznych ulic, że wcale nie był pewien, czy pozna tę właściwą.
Strażnicy poradzili mu także, by nie nosił tak otwarcie miecza. Władca nie
aprobował wojennych demonstracji; byli też ludzie, którzy dbali, by zachcianki
starca były spełniane, choć obecnie nie obowiązywał żaden dekret w tej kwestii.
Valder podziękował im, lecz zostawił Wirikidora na miejscu. Miał nadzieję, że
miecz zniechęci złodziei, którzy mogliby zaatakować starca z ciężką sakiewką.
Zabrał ze sobą wszystkie pieniądze zgromadzone w ciągu czterdziestu paru lat
pracy oberżysty. Wiedział, że magia nie jest tania.
Tłumy ludzi, kurz i hałas początkowo go oszałamiały, zwłaszcza że i tak był
zmęczony po długiej podróży. Woły poruszały się wolno, a gospodarz nigdzie się
nie spieszył, tak że droga zajęła półtora dnia. Dotarł na miejsce wczesnym
popołudniem drugiego dnia czwartego miesiąca Zielenienia, a grzbiet bolał go od
pięt aż po szyję. Siedząc wygodnie w gospodzie, nie zdawał sobie sprawy, jak
bardzo się postarzał.
Wiedział oczywiście, że te tłumy były niczym w porównaniu z masami, które
zalewały miasto, kiedy zobaczył je po raz pierwszy. Onieśmielały go jednak, gdy
szedł główną ulicą i rozglądał się za ukośnymi przecznicami, które opisywali mu
strażnicy.
Przechodził obok gospod i tawern wokół placu targowego i przy bramie oraz
różnych podejrzanych kwater. Mijał kolejne budynki, pełne rozmaitych sklepów,
zbudowane z kamienia, drewna i cegły, sprzedające wszystko, co można sobie
wyobrazić - począwszy od haczyków na ryby, przez wozy, diamenty, aż po suszony
nawóz, ale bardzo mało zaklęć. Żaden z szyldów nie reklamował magii lub
czarodziejstwa.
Przechodzień wytłumaczył mu, że te sklepy tworzą starą dzielnicę kupiecką. Była
też nowa dzielnica kupiecka, na południu. Dzielnica Magów leżała o wiele dalej.
Trafił wreszcie na szeroką aleję, którą z początku wziął za ulicę Areny, choć
przecinała główną z przeciwnej strony, niż się spodziewał. Raz jeszcze zapytał -
tym razem kupca sprzedającego drogie materiały. Ten wyjaśnił, że to Aleja
Kupiecka, a ulica Areny jest o wiele dalej, za dzielnicą Nowego Miasta.
Valder powlókł się przed siebie i po chwili zaczął mijać rezydencje. Niektóre
były zwrócone bogato zdobionymi frontonami w stronę ulicy, tak że wyraźnie
widział lśniące okna. Inne stały tyłem, ukryte za murami albo płotami; kilka
otaczały ogrody; obok jednego postawiono obszerną wolierę. Ulice w tej okolicy
nie były zatłoczone, a ludzie, których spotykał, byli w większości sprzedawcami;
rzadko dostrzegał kogoś, czyj strój pasowałby do bogactwa budynków.
Piękne domy skończyły się nagle i zastąpił je rząd sklepów, wychodzących na
szeroką drogę, odbiegającą ukośnie od dotychczasowej. Valder wiedział, że
znalazł ulicę Areny. Zatrzymał się na skrzyżowaniu i rozejrzał.
Po lewej stronie, na końcu zadziwiająco prostej alei, widział pałac władcy.
Dostrzegł go raz czy dwa z Kupieckiej, a potem z którejś z ulic w Nowym Mieście,
ale wtedy się nie przyglądał. Więc tutaj mieszkał Azrad Wielki, teraz już ponad
osiemdziesięcioletni, lecz wciąż dzierżący władzę absolutną nad miastem i
broniący swojego miejsca w Hegemonii. Podobno cierpiał na ataki zidiocenia,
stracił wszystkie zęby i ślinił się jak dziecko. Valder zadrżał na samą myśl o
tym. To nie obecny stan Azrada uznał za tak niemiły, lecz fakt, że Azrad miał
zaledwie osiemdziesiąt lat, podczas gdy Wirikidor mógł utrzymać Valdera przy
życiu przez osiemdziesiąt wieków.
Zresztą, jakie życie wiedzie teraz Azrad? Jego najstarszy syn Azrad zginął w
młodości, w ostatnich dniach Wielkiej Wojny. Żona od dawna nie żyła. Młodszy syn
Keldar, już w średnim wieku, podobno był dość nijaki. Jeden wnuk zmarł na jakąś
nieznaną chorobę w wieku czternastu łat, drugi osiągnął pełnoletność. Azrad miał
też trzy wnuczki.
Czy to może być szczęśliwa rodzina? Czy ktokolwiek z tych wciąż żyjących
naprawdę troszczy się o starca? Keldar z pewnością czeka, aż odziedziczy tron,
pozostali znali Azrada tylko jako chorego staruszka, nigdy jako błyskotliwego
dowódcę, którym był kiedyś.
Ale przynajmniej miał jakąś rodzinę. Valder miał tylko pracowników.
Zgarbił się i skręcił w ulicę Areny. Strażnicy nie powiedzieli, jak daleko jest
do Dzielnicy Magów. Miał nadzieję, że niezbyt daleko. Słońce opadało już na
zachodzie.
Valder przekonał się, że sama Arena - spora imponująca budowla - wyrastała około
mili od głównej ulicy. Przecznicę dalej zobaczył pierwszy szyld reklamujący
pracownię czarodziejki. Czarodziejka, oczywiście, nie pomoże mu z mieczem
zaklętym przez maga, ale szyld dodawał otuchy.
Za kolejną przecznicą zobaczył pracownię teurga. Odczuł pokusę. Bogowie przecież
mogą zrobić wszystko - jeśli w ogóle da ich się przekonać, żeby zwrócili na
człowieka uwagę, i jeżeli nawiąże się kontakt z odpowiednim bóstwem. Nie był
jednak pewien, jak skuteczna jest teurgia, skoro bogowie odeszli na dobrowolne
wygnanie. Wolał poszukać bardziej bezpośrednich metod.
Przez dwie następne przecznice spotykał tylko domy gier, ale za nimi nagle
odkrył większe bogactwo, niż się spodziewał. Ulica z obu stron była zabudowana
siedzibami magów, polecających rozmaite typy magii, czarodziejstwa, teurgii, a
nawet demonologii i czarnoksięstwa oraz przedziwnych sztuk, których Valder nie
potrafił zidentyfikować. Liczne szyldy zachwalały, "Abdarana ze Skai", "Cuda
wszelkich odmian", "Intirina Białego", a dalej "Modlitwy wysłuchane albo
zwracamy pieniądze". Na jednym szyldzie nie było żadnych napisów, tylko czarny
kontur ręki na tle czerwonego oka, i imię: Dakkar. Valder uznał, że wygląda to
dość groźnie i prawdopodobnie jest symbolem demonologa.
Szedł dalej; pracownie tłoczyły się gęsto. Za rogiem znalazł wreszcie to, czego
szukał: "Tagger, Tagger i Yarrin. Kontr zaklęcia i leki wszelkiego stosowania".
Brzmiało dokładnie jak to, o co mu chodziło.
Nabijane metalem drzwi były zamknięte, a okna przesłaniał ciężki ciemny aksamit.
Zawahał się, ale zastukał głośno.
Odczekał, jak się zdawało, odpowiednio długi czas i już miał zapukać znowu, gdy
drzwi otworzyły się i w progu stanął niski czarnowłosy mężczyzna w czerwonej
szacie i kapeluszu.
- Witam - powiedział Valder. - Chciałbym usunąć zaklęcie.
- Aha - odparł człowiek w czerwieni. - Obawiam się, że obaj wspólnicy wyszli,
ale zobaczę co mogę zrobić. Jestem Tagger Młodszy.
- Valder Oberżysta. - Uprzejmie skinął głową.
- Ten z magicznym mieczem? - zapytał Tagger. Valder przytaknął zdziwiony.
- Och, proszę wejść, proszę wejść! Co mogę dla pana zrobić? Człowiek szeroko
otworzył drzwi, wprowadził Valdera do środka i usadził go na wygodnym,
wyściełanym aksamitem fotelu. Sam usiadł na podobnym, po drugiej stronie małego
stolika.
Po kilku sekundach Valder opanował się dostatecznie, by odpowiedzieć. Rozejrzał
się po pracowni, która wyglądała jak niewielki salon: sporo tu było ciemnego
drewna i bogatych materiałów, głównie czerwonych.
- Ponieważ już pan wie o mieczu - powiedział spokojnie - nie muszę chyba
wyjaśniać wszystkiego od początku. Chcę usunąć zaklęcie z tego miecza. Teraz
Tagger okazał zdziwienie.
- Dlaczego? - spytał. - Wydawało mi się, że miecz chroni pana i czyni wspaniałym
wojownikiem!
- Tak, w pewnym zakresie. Ale do czego to potrzebne oberżyście? W dodatku w
zaklęciu zawarta jest także pewna klątwa, której wolałbym się pozbyć.
- Ach tak, rozumiem! Co to za klątwa?
- Naprawdę musi pan wiedzieć?
- To by nam bardzo pomogło. Valder zawahał się.
- Czy możemy zostawić to na później?
- Owszem, chyba tak. W takim razie, co może pan powiedzieć o mieczu? Wie pan,
kto go zaklął albo jakich zaklęć używał?
- Zaklęcia rzucał pustelnik z nadbrzeżnych mokradeł, na północ od tego, co teraz
jest Tintallionem - zaczął Valder.
- Po jego wykuciu? - przerwał mu Tagger.
- Tak, oczywiście. Przez co najmniej trzy lata był to zwykły wojskowy miecz.
- Aha. To dobrze. Nie będziemy musieli go niszczyć. Proszę dalej. Zna pan imię
tego pustelnika?
- Nigdy mi nie zdradził. Nawiasem mówiąc, chyba też mu się nie przedstawiłem.
- A jak się pan wtedy nazywał? Przecież nie był pan oberżystą.
- Nie, byłem Valderem z Kardoret, zwiadowcą pierwszej klasy.
- Niech pan mówi dalej. - Tagger poprawił się w fotelu.
- Przez chwilę widziałem, jak pracuje, kiedy zaklinał miecz, ale nie zwracałem
na to szczególnej uwagi, a on niczego nie wyjaśniał. Zresztą nawet gdyby, to
minęło ponad czterdzieści lat.
I tak niczego bym nie pamiętał. Kiedy wróciłem do Ethsharu, wojskowi magowie
próbowali zbadać czar i stwierdzili, że jest w nim zawarte Zaklęcie Prawdziwej
Własności i jakiś typ animacji. To wszystko, co pamiętam. Aha, mówili chyba, że
to magia ósmego rzędu.
Tagger drgnął.
- Ósmego rzędu?
- Tak.
- O rany.
Valderowi nie spodobał się jego ton; czekał, co powie dalej.
- Obawiam się, że nie zdołam panu pomóc. Mój ojciec może zechce spróbować, jeśli
stać pana na jego usługi. Myślę, że miałby sporą szansę na sukces i prawie na
pewno przeżyłby te próbę. Przyznam jednak szczerze, że pan mógłby jej nie
przeżyć.
- Dlaczego?
- Ponieważ pana siła życiowa jest poprzez Zaklęcie Prawdziwej Własności
połączona z mieczem, jakby związana niewidzialnym węzłem. Mag, który tego
połączenia dokonał, albo inny potężny i uczony, mógłby próbować rozwiązać ten
węzeł. Ale pan nie wie, kim był ów pierwszy mag, a ja nie znam żadnych, którzy
poradziliby sobie ze złączeniem ósmego rzędu, a właśnie z czymś takim mamy do
czynienia, jeśli Prawdziwa Własność została użyta jako część zaklęcia ósmego
rzędu, a nie jako oddzielny czar. Gdyby mój ojciec podjął się tej próby, to nie
tyle rozwiązywałby ten węzeł, co przecinał, a przy tym, całkiem możliwe,
przeciąłby pańskie życie. Kontynuując to porównanie, odcięte końce mogłyby
odskoczyć i zranić lub zabić. To naturalnie oznacza wysoką cenę.
Valder był już pewien, że woli nie drążyć tematu. Zapytał jednak:
- Jak wysoką?
- Trudno mi odpowiadać w jego imieniu, ale przynajmniej dziesięć funtów złota.
Tego jestem pewien.
To załatwiało sprawę - Valder nie miał aż tyle.
- A może zna pan kogoś, kto podjąłby się tej próby za mniej? Tagger pokręcił
głową.
- Nie. Przykro mi, ale nie. Magia wysokiego rzędu jest kosztowna. Poza tym wie
pan, że naprawdę potężni magowie nie muszą zarabiać na sprzedaży swojego
talentu. Utrzymują się innymi metodami. Nie powinienem się do tego przyznawać,
bo to szkodzi interesom, ale skoro już powiedziałem, że chyba nie zdołamy panu
pomóc... Równie dobrze mogę zdradzić i to, że wszyscy tutaj jesteśmy raczej
drugorzędnymi magami, sklepikarzami w Dzielnicy Magów. Gdybym potrafił rozsupłać
zaklęcie ósmego rzędu, pewnie umiałbym stworzyć sobie zamek i żyć w luksusie
przez resztę życia, zamiast spędzać dni na usuwaniu klątwy impotencji i leczeniu
łysiny.
Wyjaśnienie było sensowne, ale odsłaniało też pewne możliwości.
- Ale istnieją tacy potężni magowie?
- Tak, bez wątpienia. Ci, którzy zajmują się przyziemnymi sprawami, kierują
Gildią Magów. Spotkałem kilku, ale nigdy pod prawdziwymi imionami.
Prawdopodobnie nie pokazywali też prawdziwych twarzy.
- Gdzie mógłbym znaleźć takiego maga? Tagger demonstracyjnie wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Taki mag z pewnością nie ma pracowni w Ethsharze Korzennym,
chyba że znajdzie pan kogoś, kto odwiedza te okolice, aby przypomnieć sobie,
czym nie musi się już przejmować. Żeby jednak nie wzbudzać w panu przesadnych
nadziei, muszę przypomnieć, że naprawdę wielki mag nie będzie miał żadnych
szczególnych powodów, aby panu pomagać w usuwaniu zaklęcia z miecza.
- Nie będzie miał też powodu, żeby mi nie pomagać, prawda?
- Przychodzi mi na myśl lenistwo. Poza tym nawet dla prawdziwie potężnego maga
usunięcie zaklęcia ósmego rzędu łączy się ze sporymi trudnościami, a nawet
ryzykiem.
- Rozumiem - odparł Valder i zaczął się podnosić.
- Zanim pan odejdzie - zatrzymał go Tagger - zechce pan wyjaśnić, jakiej to
klątwy chce pan uniknąć? Może uda nam się jakoś to ominąć.
Valder usiadł z powrotem.
- Co pan ma na myśli?
- No, na przykład mieliśmy kiedyś klienta przeklętego czymś, co wyglądało na
całkiem proste zaklęcie. Ktoś dał mu bardzo nieprzyjemny zapach, tak że nikt nie
mógł pozostawać w jego pobliżu przez dłuższy czas. To typowa drobna klątwa,
użyteczna dla zemsty lub szantażu. W tym jednak przypadku mag był chyba bardzo
zagniewany, bo do zaklęcia dołączył pułapkę i powiązał je z pewną bardzo
skomplikowaną magią. Nie mogliśmy tego usunąć za cenę, którą ofiara była skłonna
zapłacić. Nie mogliśmy też użyć zwykłego kontr zaklęcia. Dlatego rzuciliśmy na
biedaka inną klątwę, która blokowała zmysł węchu u wszystkich przebywających w
jego pobliżu. Dla pewności daliśmy też jego żonie napój miłosny tak silny, że
fetor by jej nie przeszkadzał, nawet gdyby go poczuła. Oczywiście, pewne efekty
pozostały, na przykład psy i inne zwierzęta nie mogą zbliżyć się do niego na sto
stóp, więc musi podróżować wyłącznie pieszo, ale j przynajmniej nie jest całkiem
odizolowany.
Valder patrzył na twarz małego maga i zastanawiał się. Mężczyzna sprawiał
wrażenie, że jest całkiem szczery. Zawsze j istnieje szansa, że znajdzie jakieś
wyjście.
- No dobrze - powiedział. - Klątwa polega na tym, że mogę l umrzeć zabity tylko
tym mieczem, Wirikidorem. Nic innego, nawet starość, nie jest chyba w stanie
mnie zabić. Tak przynajmniej twierdził Darrend z Calimoru i cała reszta magów
generała Karannina. Jednakże wciąż się starzeję, można mnie zranić j i ślepnę.
- Myślę, że ślepotę możemy wyleczyć - wtrącił Tagger.
- Nie w tym problem. Wciąż będę się starzał, będę coraz starszy i starszy,
słabszy i słabszy, i wciąż nie umrę. Nigdy. Nie mogę się z tym pogodzić.
- Może pan sam siebie zabić tym mieczem, prawda?
- Nie, jeśli będę zbyt słaby, by go unieść. Tagger zastanowił się.
- To rozsądna uwaga. Nie jestem pewien, czy to by się udało, skoro nie wiem,
jakiego użyto zaklęcia.
- Ja też nie jestem pewien, a chodzi tu o moje życie.
- Czy wypróbował pan tę rzekomą nieśmiertelność?
- Nie. Jak mógłbym ją wypróbować? W końcu można mniej zranić.
- Mógłby pan przyjąć truciznę i zobaczyć, co się stanie.
- A potem spędzić resztę życia z wypalonym żołądkiem? Właśnie takich rzeczy
wolałbym uniknąć.
- Niech pan nie przesadza, jest mnóstwo śmiertelnych trucizn, nie mających
żadnych długotrwałych efektów ubocznych, ale rozumiem pana. Krótko mówiąc, nie
próbował pan.
- Nie.
- I szuka pan wyjścia z obecnej sytuacji, która polega według pana na tym, że
będzie się pan normalnie starzał, ale nigdy nie umrze.
- Właśnie tak.
- Czy uważa pan samobójstwo za akceptowalne rozwiązanie?
- Bez entuzjazmu, lecz uważam, że jest lepsze niż pozostałe możliwości.
Tagger przyjrzał mu się w zadumie.
- Czy znajdzie pan w sobie dość siły, by to zrobić? Nie tak łatwo jest zabić się
własnym mieczem.
Valder poruszył się niespokojnie.
- Nie jestem pewien - przyznał.
- Może mógłby pan kogoś wynająć, żeby pana zabił?
- Nie, naprawdę nie. Nikt więcej nie może używać tego miecza, gdy działa
zaklęcie, a pozostało mi jeszcze kilka zabójstw.
- Kilka zabójstw? O czym pan mówi?
- Nie wyjaśniłem do końca działania czaru, a jest dość skomplikowany. Pomiędzy
chwilą, gdy otrzymałem miecz w jego zaklętej postaci, a moją śmiercią, za każdym
razem, gdy go dobywam, musi zabić człowieka. I tak mniej więcej sto razy. Potem
zwróci się przeciwko mnie i zginę. Pomyślałem, że mogę żyć wiecznie, zwyczajnie
nie wyjmując go z pochwy, ale teraz uważam, że to jeszcze gorsze od śmierci.
Zresztą już to mówiłem.
- Jeśli dobrze pana zrozumiałem, to muszę ostrzec, że raczej nie uda się panu
zabić tym mieczem samego siebie. Słyszałem o takich zaklęciach, choć nie
dokładnie w tej formie. Odkryto je pod koniec Wielkiej Wojny. Ten miecz jest na
wpół ożywiony, ma własną wolę, prawda?
-Tak.
- A zatem nie pozwoli się panu zabić, dopóki nie odsłuży pełnej liczby zabójstw
z pańskiej ręki. Nieważne, jak bardzo by pan się starał. To fizycznie
niemożliwe, żeby popełnił pan samobójstwo tym mieczem; jestem tego pewien.
Będzie pan musiał zabić tylu ludzi, ilu pozostało z wyznaczonej liczby, a potem
miecz trafi do nowego właściciela, który pana zabije. Nie ma innego rozwiązania,
dopóki istnieje miecz i zaklęcie.
Valder zastanowił się nad tym. Jakoś nie był zaskoczony. Podświadomie spodziewał
się czegoś podobnego, a może słyszał takie wyjaśnienie dawno temu, gdy jakiś mag
oglądał miecz.
Wstał wreszcie.
- Dziękuję bardzo - powiedział uprzejmie. - Chciałbym prosić o jeszcze jedną
przysługę. Czy może mnie pan skierować do jakiejś dobrej wróżki czy jasnowidza?
Tagger także wstał.
- Oczywiście. Polecam albo Sellę Czarodziejkę, po drugiej stronie, dwie
przecznice dalej na wschód, albo Lurenne z Tantasharu, cztery przecznice na
zachód.
- Lurenna jest magiem czy czarodziejką?
- Magiem. Jest też kilku teurgów, którzy zajmują się przepowiedniami i
proroctwami...
- Nie, mag mi wystarczy. - Valder skłonił się i wyszedł.
Zatrzymał się na moment w drzwiach. Teraz dostrzegł, że kiedy rozmawiał z magiem
w czerwonej szacie, zapadła noc. Bolały go nogi, był zmęczony i czuł ciężar
wieku. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie znaleźć noclegu i nie odłożyć
wszystkiego do rana.
Jednak rozświetlone pochodniami ulice wyglądały zachęcająco. Lśniły witryny
sklepów. Postanowił więc załatwić sprawę jeszcze teraz, skoro zwlekał już tak
długo. Znajdzie Lurenne z Tantasharu nie w nadziei, że zdoła usunąć zaklęcie z
miecza, ale raczej dlatego, że potrafi mu znaleźć potężniejszego maga, który
będzie do tego zdolny. Tagger twierdził, że tacy magowie istnieją. Niewiele mógł
ofiarować w zamian, to prawda, ale tym problemem zajmie się we właściwym czasie.
Znajdzie jakiś sposób.
Tagger spoglądał przez chwilę na odchodzącego starca z mieczem, potem wrócił do
salonu i odkrył, że Yarrin wśliznął się niezauważony tylnym wejściem.
- Kto to był? - zapytał starszy mężczyzna.
- Och, stary weteran z magicznym mieczem i rzuconą na niego klątwą. Nic, z czym
chciałbym mieć do czynienia. Mówił, że to zaklęcie ósmego rzędu. Yarrin pokręcił
głową.
- Ci idioci podczas wojny nie wiedzieli, co robią. Ciskali dookoła takimi
zaklęciami... Zadziwiające, że przeżyliśmy, nie mówiąc o zwycięstwie.
Tagger, którego nie było jeszcze na świecie, gdy wojna się skończyła, wzruszył
tylko ramionami.
- Skoro tak twierdzisz - mruknął i sięgnął do słoja z cukierkami.
ROZDZIAŁ 27
Valder z trudem odszukał pracownie Lurenny. Czytanie w migotliwym świetle
pochodni było zbyt trudne dla jego słabych oczu, a w dodatku szyld okazał się
dyskretny i niewielki - zwykła płyta z napisem "Lurenna z Tantasharu: Odpowiedzi
na twoje pytania".
Na szczęście, w oknach za grubymi ciemnoczerwonymi zasłonami wciąż paliło się
światło. Niebieskie drzwi były jednak zamknięte. Zastukał mocno.
Minęła dłuższa chwila, nim ktoś odsunął skobel i otworzył. Szczupła kobieta w
lawendowej sukni - Valder jeszcze nigdy nie widział całej sukni w takim kolorze
- wyjrzała zza progu.
- Zamknęłam już na noc - powiedziała.
- Proszę o wybaczenie, że przeszkadzam, ale przeszedłem dzisiaj z dziesięć mil,
żeby znaleźć odpowiedzi na swoje pytania.
- Więc musi pan być Valderem Oberżystą, który przyszedł zapytać o Wirikidora. -
Zawahała się na chwilę. - Proszę wejść, ale ostrzegam, że nie potrafię panu
pomóc.
- Nie powiedziałem jeszcze, czego chcę.
- To prawda, ale wiem, że cokolwiek to będzie, i chociaż odpowiem na pańskie
pytania, odpowiedzi nie będą takie, jakich pan szuka.
- Skąd może to pani wiedzieć? - zapytał, zanim zdołał się powstrzymać. Nie był
magiem, ale dokładnie wiedział, co mu odpowie.
- To moja praca wiedzieć takie rzeczy. Inaczej, po co by pan przychodził? Mogę
odpowiedzieć na własne pytania tak samo dobrze jak na cudze, a lubię wiedzieć,
kim będą moi klienci i czy wyjdą zadowoleni. Chociaż zapomniałam spytać, kiedy
pan przyjdzie i oczekiwałam pana dopiero rano. Proszę wejść i usiąść.
Valder podążył za nią do niewielkiego pokoju, na którego ścianach wisiały
zasłony z czerwonego aksamitu. Usiadł na wyściełanym aksamitem fotelu przy
niskim stoliku, a Lurenna zajęła miejsce naprzeciwko i sięgnęła po aksamitną
sakiewkę.
- Ceny są stałe. Za sztukę złota odpowiem na trzy pytania i gwarantuje, że
odpowiedzi będą poprawne i pełne. Za sztukę srebra mogę odpowiedzieć na jedno
pytanie, bez żadnych gwarancji oprócz tej, że to, co powiem, będzie prawdą.
Valder zawahał się. Nie oczekiwał tak wysokiej ceny. A jednak potrzebne mu były
te odpowiedzi. Wyłowił jedną ze swych z trudem uzbieranych sztuk złota i rzucił
na stolik.
- Dobrze. A teraz, jakie ma pan pytania?
- Czy są jakieś ograniczenia? Czy odpowiedź musi brzmieć: "tak" albo "nie"?
- Nie, oczywiście, że nie. Za to nie ośmieliłabym się żądać złota! Jednak proszę
uważać, o co pan pyta, a o co nie. Prawdopodobnie odpowiem tylko na to, co pan
powie, a nie na to, co pan zamierzał powiedzieć.
Umowa wydawała się uczciwa. Pomyślał przez dłuższą chwilę, układając w głowie
pytanie.
- Kto - rzekł w końcu - z żyjących dzisiaj zdolny jest usunąć zaklęcie z miecza
Wirikidora, który noszę?
- A drugie pytanie?
- Będzie zależało od odpowiedzi na pierwsze. Kobieta nie była zadowolona.
- To dla mnie trudne, ale otrzyma pan odpowiedź. Proszę zaczekać.
Wstała i zniknęła za jedną z aksamitnych kotar.
Valder czekał, coraz mocniej odczuwając ból w zmęczonych stopach i ogólne
wyczerpanie. Wreszcie po czasie, który wydawał się straszliwie długi, Lurenna
wróciła.
- Mam tu listę osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu imion - oświadczyła. -
Chce pan je wszystkie?
- Oczywiście - ucieszył się Valder.
- Czy ułożył pan już drugie pytanie?
- Nie, nie spodziewałem się tak długiej listy.
- Jeśli mogę coś zasugerować, to może: jakie będą konsekwencje usunięcia tego
czaru?
- Myślałem raczej o tym, gdzie mogę znaleźć jednego z tych dziewięćdziesięciu
magów, który zechce podjąć się tego zadania. Ale zostały mi jeszcze dwa pytania,
więc dobrze. Jakie będą tego konsekwencje?
- Już o to spytałam, przewidując pytanie i aby zaspokoić własną ciekawość.
Zginie pan, a ze wszystkich wymienionych magów tylko jeden, pustelnik
mieszkający na Lodowych Równinach za dawnym Północnym Imperium, ma jakakolwiek
szansę by zapewnić panu przetrwanie. Liczba niewinnych ofiar, które zginą w
okolicy, może sięgnąć nawet trzydziestu trzech.
Valder był oszołomiony.
- Mówiłam panu, że nie będzie pan zadowolony z odpowiedzi. Kiedy pierwsza wydała
się tak obiecująca, nie mogłam się powstrzymać i zadałam kilka własnych pytań. -
Kobieta niemal dumna z siebie.
- Ten pustelnik na północy... Co z nim?
- Czy to pańskie trzecie pytanie?
- Nie! Nie, to nie ono. Proszę zaczekać.
- Pustelnik najwyraźniej zna pana z dawnych czasów i prawdopodobnie odmówi
wszelkiej pomocy w czymkolwiek, więcej, ponieważ jego zaskakująco potężna aura
magiczna reagowała z moimi zaklęciami, nie mogłam określić zakresu szkód dla
niego i dla pana, gdyby usiłował usunąć zaklęcie z miecza. Daję panu tę
odpowiedź za darmo. Zostało jedno pytanie.
Valder siedział przez chwilę nieruchomo, a potem zadał pytanie, które - teraz to
zrozumiał - powinno być pierwszym. Miał jeszcze złoto; gdy będzie trzeba, może
zadać następne.
- Moje pytanie brzmi: czy istnieje sposób, aby uwolnić się z zaklęcia wiążącego
mnie z mieczem Wirikidorem?
Lurenna uśmiechnęła się.
- To o wiele lepsze pytanie, lecz odpowiedź może zająć trochę czasu. Nie woli
pan wrócić tu rano?
- Poczekam - odparł Valder.
- Proszę bardzo. - Wstała i znowu zniknęła za kotarą.
Tym razem oczekiwanie wydawało się jeszcze dłuższe niż poprzednio i rzeczywiście
trwało dłużej. Valder nie mógł usiedzieć. W końcu wstał i podszedł do drzwi.
Przekonał się, że na zewnątrz ulica jest ciemna i pusta, pochodnie zgaszono lub
wypaliły się same, a w pracowniach zamknięto okiennice i zgaszono lampy. Ludzie
wrócili do domów. Dym miasta przesłaniał niebo, więc Valder nie mógł po
gwiazdach rozpoznać pory, lecz oceniał, że jest północ lub później. Pamiętał, że
przybył do Lurenny wkrótce po zmroku. Zaklęcia, jakich używała, wyraźnie
wymagały czasu.
Na pustej ulicy nie było na co patrzeć, wrócił więc na fotel i czekał.
Zasnął, nim wróciła Lurenna. Drgnął, obudził się i zobaczył, że kobieta patrzy
na niego, trzymając w ręce kartę pergaminu.
- I co? - zapytał.
- Obawiam się, że jest niedobrze. - Podała mu pergamin. - Musiałam zadać drugie
pytanie, za które nie będzie pan płacił. Odpowiedź na pańskie pytanie była
bardzo krótka i bardzo prosta: tylko śmierć uwolni pana od Wirikidora. Nigdzie
tam, gdzie działa magia, nie istnieje inna możliwość. A magia, oczywiście,
działa wszędzie. Zatem moje drugie pytanie brzmiało: jak może pan umrzeć?
Obiecałam przecież pełną odpowiedź i za to mi pan zapłacił. Są tylko dwa
sposoby, żeby mógł pan zginąć. Zdziwiłam się, muszę przyznać, ponieważ większość
ludzi może zginąć niemal w dowolny sposób. Pana jednak może zabić tylko
Wirikidor trzymany w innej dłoni albo zaklęcie magiczne tak potężne, że
przełamie czar, a zatem zabije pana, zniszczy miecz i prawdopodobnie też
rzucającego je, podczas wybuchowego uwolnienia magicznych mocy uwięzionych w
broni. Mag, który rzucał to zaklęcie, świadomie czy nie, bardzo skutecznie je
zabezpieczył.
Valder przyglądał się jej przez chwilę.
- Jest pani pewna?
- Absolutnie. Przysięgnę na cokolwiek pan zechce.
- Powiedziała pani, że mogę zginąć tylko z czyjejś ręki. Nie mogę sam się zabić?
- Nie. Ktoś inny musi dobyć i użyć miecza. W dodatku ma to być mężczyzna.
- Ale nikt inny nie może wydobyć miecza z pochwy!
- Nie, dopóki nie zabije pan jeszcze dziewiętnastu ludzi.
- Dziewiętnastu? Dokładnie?
- Może osiemnastu, może dwudziestu, ale najpewniej dziewiętnastu.
- Darrend nie był tak dokładny.
- Darrend badał ten miecz dawno temu i nie używał metod, które ja znam. W
dodatku zaklęcie było świeże i bardziej chaotyczne.
- Mam sześćdziesiąt sześć lat... Jak mam zabić dziewiętnastu ludzi?
- Po jednym. - Lurenna wzruszyła ramionami.
- Nie ma innego wyjścia?
- Żadnego, jakie zna magia.
- Do licha z magią - mruknął Valder, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi.
W gniewie zapomniał jak jest późno. Popatrzył zirytowany na puste ulice, a potem
ruszył w stronę Zachodniej Bramy, rozglądając się za gospodą. Wiedział, że
prawdopodobnie miałby bliżej do jakiejś oberży przy innej bramie miejskiej, ale
wolał nie szukać na ślepo w ciemnościach.
Podczas marszu gniew powoli go opuszczał. Valder uspokoił się i zaczął szukać
możliwych rozwiązań.
Oczywiście mógł zostawić tę sprawę i powoli zapadać w starość i zniedołężnienie,
które będą trwały tak długo, jak długo magia pozostanie skuteczna. Krótko
mówiąc: przez wieczność.
Może powinien poszukać jednego z tych dziewięćdziesięciu potężnych magów,
zdolnych przełamać zaklęcie, i przekonać go, żeby spróbował. W ten sposób skaże
siebie, niewinnego maga i prawdopodobnie innych na nieprzyjemną śmierć.
Oczywiście przy założeniu, że jeden z tych dziewięćdziesięciu magów będzie tak
głupi, że dokona próby, co wydaje się mało realne - zwłaszcza że sami znają się
na jasnowidzeniu i zobaczą niebezpieczeństwo. Szansa, że ktoś z tej grupy będzie
samobójcą, była zbyt nikła, aby w ogóle ją rozważać.
Śmierć od klingi Wirikidora pozostała zatem jedynym wyjściem, choć trzeba
przyznać, że mało pociągającym. Według słów Lurenny nie może sam się zabić; musi
zużyć zaklęcie do końca, a potem czekać, aż ktoś go zamorduje. Zdecydował się
wypróbować te teorię... Lecz nie natychmiast. Nie był jeszcze gotów na śmierć.
Poza tym, jeśli wyciągnie miecz, i jeśli magowie się nie mylili, ktoś inny
będzie musiał zginąć, a nie miał żadnych dobrych kandydatów.
Jeśli magowie mieli racje, a wierzył, że tak, będzie musiał zabić jeszcze
dziewiętnastu ludzi. W czasie pokoju nie jest to łatwe.
Mógłby oczywiście zrobić to, o co tak często go proszono: przyłączyć się do
jednej z walczących armii w Małych Królestwach. Ale wojny mogą też kaleczyć i
ranić, nie tylko zabijać. Poza tym był już stary i miał marny wzrok; jaka armia
go zechce, z magicznym mieczem czy bez? Zresztą nie chciał zabijać ludzi tylko
dlatego, że walczyli na wojnie; wolałby stanąć po stronie, która zasługiwała na
jego pomoc. Anie miał pojęcia jak wybrać tę moralnie słuszną stronę w drobnych
potyczkach granicznych, gdzie prawda o źródłach konfliktu jest właściwie
niemożliwa do wykrycia.
Musi być, przekonywał sam siebie, jakiś sposób wyszukania ludzi, którzy
zasługują na śmierć, i zabicia ich.
To była oczywiście praca dla kata - zabijanie skazanych przestępców. Już kiedyś
zabił Wirikidorem więźnia i chociaż uznał to za obrzydliwe, nic lepszego nie
przychodziło mu do głowy. Postanowił więc, że rankiem pójdzie do pałacu i
poprosi o przyjęcie go do pracy jako kata.
Powziął to postanowienie mniej więcej w Starej Dzielnicy Kupieckiej, ale
chwilowo zajmowało go raczej szukanie otwartej jeszcze o tej porze gospody.
Znalazł taką wreszcie, dość brudną i odpychającą, kilka przecznic od Zachodniej
Bramy. Szyld miała całkiem wyblakły, lecz mniej więcej w kształcie mewy. Zanim
ją jednak znalazł, tak przyzwyczaił się do myśli o pracy kata, że zastanawiał
się nawet nad takimi drobiazgami, jak to, ile płacą na tym stanowisku i jakie
stawiają wymagania.
ROZDZIAŁ 28
Obudził się następnego ranka cały zesztywniały. Czuł się brudny, jak zwykle po
nocy spędzonej w łóżku, z którego korzystało też liczne robactwo. Na przemian
drapał się i wciągał ubranie, myśląc przy tym o wydarzeniach ubiegłej nocy.
Był zmęczony, chyba za bardzo, aby pojąć, jak mocno go to wszystko wyczerpało. A
jednak wspominając, co powiedział i zrobił, nie znalazł niczego, co załatwiłby
inaczej, gdyby był bardziej przytomny. Być może lepiej wykorzystałby pytania do
Lurenny; zastanawiał się też, czy mógłby się trochę potargować o cenę. Ale co
się stało, to się stało; uzyskał potrzebne odpowiedzi. Wprawdzie teraz, kiedy
się wyspał i został pogryziony przez pluskwy, jego pogląd na świat nieco się
zmienił, a prawdopodobnie zmieni się znowu, kiedy coś zje, lecz nie wątpił w
prawdomówność kobiety. W końcu polecił ją Tagger, któremu Valder ufał, ponieważ
nie twierdził, że potrafi dokonać więcej, niż mógł. Nawiasem mówiąc, gdyby
Lurenna potrafiła mniej, niż twierdziła, z pewnością udzieliłaby mu bardziej
zachęcającej odpowiedzi i nie rozciągnęłaby jego trzech pytań do pięciu, na
które w rzeczywistości odpowiedziała.
To znaczy, że z jego sytuacji nie ma łatwego wyjścia. Będzie musiał zabić
dziewiętnastu ludzi, a wtedy dopiero on sam może być zamordowany. Jedyny sposób,
w jaki może tego dokonać, nie mordując niewinnych, i bez specjalnego wysiłku, to
zostać katem.
Jednak w chłodnym blasku poranka, kiedy spróbował wciągnąć buty na obrzmiałe
stopy, zdobycie funkcji kata nie wydawało się takie proste. Jak zostać katem? Do
kogo się zwrócić? Może po prostu iść do Pałacu i zapytać? A może to funkcja
wojskowa? Wtedy powinien zapytać w strażnicy.
Strażnica z pewnością stała bliżej niż Pałac. Kiedy Valder ubrał się i spakował
swój dobytek, zszedł na dół, zamierzając ruszać prosto do bramy. Jednak zapach
smażonego boczku przypomniał mu, że od przybycia do miasta nic nie jadł, nie
licząc czerstwego chleba i sera na kolację. Miał pewne wątpliwości co do
posiłków w tej oberży, ale postanowił zaryzykować.
Jak się okazało, jedzenie wcale nie było złe, a kilku klientów "Mewy",
obudzonych już o tej porze, okazało się całkiem miłym towarzystwem. Ambitni
wstali wcześnie i już wyszli, a leniwi wciąż spali. Valder chciał spytać jednego
z bardziej gadatliwych współbiesiadników o miejskich katów, ale okazja jakoś się
nie nadarzyła. Ścinanie głów przestępcom nie jest tematem, który pojawia się
naturalnie podczas swobodnej rozmowy przy stole. Zanim zdążył go poruszyć,
posiłek dobiegł końca, a goście odeszli w swoich sprawach, robiąc miejsce
śpiochom. Zauważył oberżystę - potężnego, ponurego mężczyznę, który stał za nim
z tasakiem w ręku. Valder uznał to za sugestię, że jego miejsce też jest
potrzebne. Nie zdawał sobie sprawy, że w gospodzie tak wielu gości. Oberżysta
mógł jednak udzielić mu informacji, a tasak w jego ręku pozwolił podjąć temat w
sposób naturalny.
- Nie musicie tego używać, już wychodzę - powiedział żartobliwym tonem. - Nie
warto ścinać mi głowy.
Oberżysta tylko patrzył ponuro. Valder wstał.
- A jeśli mowa o ścinaniu głów... Szukam pracy jako kat. Szkoliłem się w tym
fachu. Z kim mogę pogadać o takiej posadzie?
Co prawda uzyskał tylko podstawowe, wojskowe przeszkolenie w walce i pospieszne
nauki jako zwiadowca, ale nie uważał, że ma się ograniczać wyłącznie do prawdy.
Wzrok oberżysty nie wyrażał już niechęci, lecz zdziwienie i czujność.
- Kat? - zapytał, jakby nie rozumiejąc.
- Egzekutor.
Przez długą chwilę właściciel "Pod Mewą" patrzył z niedowierzaniem na
właściciela "Złodziejskiej Czaszki".
- Egzekutor?
- Tak. Z kim powinienem rozmawiać?
- Chyba z Lordem Egzekutorem - odparł oberżysta, wciąż zdumiony.
- A gdzie go znajdę? Mieszczuch wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Chyba w Pałacu. - Odwrócił się, tracąc zainteresowanie.
Valder przyglądał mu się. Zastanawiał się, jak taki człowiek mógł zostać
oberżystą, kiedy natura wyraźnie stworzyła go opryszkiem. Wzruszył jednak
ramionami i odszedł. Gdy jego buty uderzyły o twardą ziemię ulicy, z żalem
obejrzał się w stronę bramy, lecz ruszył do Pałacu.
Pół godziny później stał na placu pałacowym, jedynym brukowanym chodniku, jaki
spotkał dotąd w Ethsharze Korzennym, i patrzył na dom Azrada Wielkiego.
Pałac był ogromny. Ze swego miejsca Valder nie mógł objąć wzrokiem całej fasady,
szerokiej na kilkaset stóp i wysokiej na dwa piętra. Lśniła bielą - wyglądała
jak marmurowa, zdobiona szaroróżowymi kamiennymi rzeźbami. Pałac stał po drugiej
stronie niewielkiego kanału, a szeroki most łączył go z placem. Oba końce mostu
blokowały wielkie, żelazne bramy, a każdej pilnował tuzin strażników.
Bramy były zamknięte.
To zaskoczyło Valdera. Z pewnością musi być jakiś sposób, żeby ludzie wchodzili
i wychodzili w codziennych sprawach, bez konieczności otwierania tych ogromnych
wrót. Jednak niczego takiego nie dostrzegł. Kanał zakręcał po obu stronach
Pałacu, otaczając go pewnie w całości. Most stanowił jedyne widoczne wejście.
Wzruszył ramionami i uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie, gdy zwyczajnie
podejdzie do bramy. Podszedł więc i czekał, aż zauważą go strażnicy.
Ponieważ nie zwracali na niego uwagi, kiedy dotarł na odległość ramienia do
stalowych prętów, zmienił swój plan i odchrząknął.
- Przepraszam bardzo - powiedział. - Mam sprawę do Lorda Egzekutora.
Najbliższy ze strażników spojrzał na niego wyniośle.
- Jaka to sprawa?
Valder uznał, że nie powinien zdradzać prawdy.
- Osobista. To sprawy rodzinne, które mogę omówić tylko z nim samym.
Strażnik zirytował się nieco.
- Thurin! - krzyknął do jednego z kolegów. - Mamy na liście kogoś do Egzekutora?
Mężczyzna, do którego się zwracał, stał przy kamiennej kolumnie podtrzymującej
wrota.
- Nikogo nie pamiętam - odparł. - Sprawdzę. - Odwrócił się, zdjął z haka na
kolumnie tabliczkę, przyjrzał się jej i oznajmił: - Nie, nikogo nie widzę.
Nim zdążyli zareagować, Valder powiedział:
- Nie mógł wiedzieć, że przyjeżdżam. Sarai wysłała wiadomość, ale ta mogła
jeszcze nie dotrzeć. To naprawdę ważne.
Strażnik, który odezwał się pierwszy, westchnął tylko.
- Przyjacielu - rzekł. - Nie wiem, czy mówisz prawdę, czy nie, i nie moją sprawą
jest zgadywać. Puścimy cię, ale ostrzegam, że wkraczanie do Pałacu pod fałszywym
pretekstem zostało uznane za zbrodnię. Karę wyznaczają wspólnie wszyscy, których
spotkasz wewnątrz. Bardzo popularna jest chłosta albo śmierć. Jeśli nie spotkasz
nikogo, uznają, że jesteś złodziejem, a karą za okradanie władcy jest powolna
śmierć na torturach. Ten miecz też nie zrobi dobrego wrażenia; jeśli chcesz,
możemy go przechować. A teraz, czy nadal chcesz się spotkać z Lordem
Egzekutorem?
Valder zawahał się tylko na chwilę.
- Zaryzykuję. Naprawdę muszę się z nim zobaczyć. I zatrzymam miecz.
- To twoje życie, przyjacielu. Thurin, wpuść go, dobrze? Thurin skinął na
Valdera, a gdy oberżysta się zbliżył, strażnik przyklęknął i pociągnął za
pierścień umieszczony przy kamiennej kolumnie. Jeden z kamieni bruku odsunął się
z głuchym zgrzytem, odsłaniając schody prowadzące pod wielki, kamienny filar.
Próbując ukryć zdumienie, Valder zszedł i znalazł się w korytarzu, który
wyraźnie prowadził nie po moście, ale przez niego. Nigdy w życiu nie spotkał się
z czymś takim. Właściwie nigdy by się nie domyślił, że most jest dość wysoki, by
zmieścić takie przejście. Zastanowił się, czy nie użyto tu magii.
Klapa w bruku zamknęła się tuż za nim i wtedy zauważył, żel światło dochodzi
gdzieś z przodu. Ruszył więc i odkrył, że most rzeczywiście nie jest aż tak
wysoki. Przejście biegło poniżej, a jego centralna część składała się z żelaznej
podłogi wiszącej na żelaznych prętach. Wyglądało to dość niepewnie, ale
otwierało przyjemny widok na kanał w dole.
Na drugim końcu mostu kamienne schody poprowadziły gol w Gorę, obok następnego
kamiennego filara. Stanął twarzą w twarz z kolejnym strażnikiem.
- Dokąd? - zapytał żołnierz.
- Chcę się spotkać z Lordem Egzekutorem.
- Znasz drogę? - Nie.
- Drzwi na lewo, schodami w górę, potem w lewo, czwarte drzwi po prawej stronie.
Zapamiętałeś?
- Chyba tak.
- Więc idź.
Strażnik machnął ręką i Valder pomaszerował przez dziedziniec. W centralnej
części fasady Pałacu umieszczono trzy wysokiej wejścia. Valder, zgodnie ze
wskazówkami strażnika, przeszedł przez drzwi po lewej stronie. Znalazł się w
szerokim marmurowym korytarzu, przed rzeźbionymi kamiennymi schodami. Niej
widział nikogo, ale słyszał odległe kroki. Zgodnie z poleceniem wszedł na górę,
przy pierwszej okazji skręcił w lewo w kolejny! korytarz, nie tak szeroki i
elegancki jak pierwszy, ale pełen drzwi rozmieszczonych w sporych odstępach od
siebie. W głębi widział jakieś postacie. Znalazł czwarte drzwi i zastukał.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, tyle że ludzie na końcu korytarza
zniknęli. Zapukał znowu.
Drzwi otworzyły się i wyjrzał jakiś młody człowiek o niezdrowej cerze.
- Dzień dobry - powiedział Valder. - Chciałbym zgłosić siej do pracy jako
egzekutor.
Wyraz twarzy młodego człowieka zmienił się z uprzejmego zdziwienia w irytację. -
Co?
- Jestem doświadczonym katem. Szukam pracy.
- Chwileczkę. - Cofnął się i zamknął za sobą drzwi, chociaż nie zasunął skobla.
Po chwili wrócił znowu, ściskając coś w lewej ręce. - Mówi pan poważnie?
- Tak, całkiem poważnie.
- Powiedział pan: kat?
- Tak.
- Spoza miasta, jak widzę.
- Tak.
- Pozwól więc, kacie, że wyjaśnię ci kilka spraw, o których chyba nie wiesz,
choć mogłoby ci o nich powiedzieć każde dziecko na ulicy. Po pierwsze, Lord
Egzekutor jest jedynym oficjalnym egzekutorem w mieście i nie interesuje go
zatrudnianie innych. Gdyby nawet, to zatrudniłby raczej swoich przyjaciół lub
rodzinę, a nie obcych, którzy przychodzą nie wiadomo skąd. Zrozumiałeś?
- Ale...
- Ale co?
- Przecież to największe miasto na świecie! Jak może mu wystarczyć tylko jeden
egzekutor?
- To prowadzi nas do drugiej sprawy. Stanowisko Lorda Egzekutora nie wymaga
ciężkiej pracy, w końcu żaden arystokrata nie lubi się przemęczać. To prawda, że
Lord Egzekutor może wynająć asystentów, jak to robił przed nim jego ojciec,
jednak nie ma takiej potrzeby, gdyż rzadko kiedy wymagana jest oficjalna
egzekucja. Zwykle schwytani złodzieje i mordercy załatwiani są szybko i sprawnie
przez komitety samoobrony sąsiedzkiej. Nie trafiają do nas. Dostajemy tylko
zdrajców i awanturników, którym udało się obrazić samego władcę, czasem też
jakiegoś żołnierza, który popełnił coś tak ohydnego, że koledzy nie chcą brać
kary w swoje ręce, a czego nie da się załatwić, zwyczajnie wyrzucając go ze
straży i z miasta. Wypada wiec jedna egzekucja na dwa tygodnie i minie wiele
czasu, zanim obecny Lord Egzekutor będzie zbyt słaby, żeby sobie z tym poradzić.
Co z kolei prowadzi do trzeciej sprawy. Nie wyglądasz na egzekutora. Masz pewnie
z sześćdziesiąt lat, prawda?
- Sześćdziesiąt sześć.
- Czy twój poprzedni pracodawca cię zwolnił? Cóż, w każdym razie Pałac nie jest
wiejską kaplicą, gdzie mogą się zbiera starcy.
- Nie o tym myślałem. Mogę zagwarantować, że bez żadnych kłopotów wykonam swoją
pracę.
- No tak, ale pozostaje jeszcze sprawa czwarta i od lat w żadnym przypadku nie
potrzebujemy tu kata. Nawet gdyby Lord Egzekutor był zbyt stary, słaby, chory
czy leniwy, by wykonywać swoje zadania, nawet gdybyśmy mieli setkę skazańców
dziennie, nawet gdybyś był czterdzieści lat młodszy, wciąż nie byłby potrzebny
nam taki kat. Ostatni raz ścinaliśmy w tym mieście głowę ponad trzydzieści lat
temu, kiedy urząd piastował pierwszy Lord Egzekutor, a jego syn był za młody,
żeby nosić spodnie. Lord Azrad już dawno zdecydował, że ścinanie jest zbyt
niechlujne i przypomina Wielką Wojnę. Przestępców wieszamy. Myślałem, że zwyczaj
ten wszedł w modę już niemal wszędzie. Odkąd pamiętam, topór naszego kata wisi
spokojnie na ścianie w tym gabinecie. Przekonałem cię, że nie mamy dla ciebie
miejsca? Odejdź natychmiast, a nie każę cię aresztować.
Załamany Valder cofnął się o krok.
- Jedno pytanie, albo dwa, jeśli wolno.
- Jakie?
- Kim jesteś, panie, i co trzymasz w ręku. Skąd mam wiedzieć, że to, co mówisz,
jest prawdą? Przyznaję, że w to nie wątpię, ale po prostu jestem ciekawy.
- Jestem Adagan Młodszy, sekretarz Lorda Egzekutora, a przy okazji jego kuzyn.
Trzymam czar ochronny; w końcu mógłbyś okazać się szaleńcem, a jesteś przecież
uzbrojony. A skąd masz wiedzieć, czy mówię prawdę? Spytaj kogokolwiek, wszyscy o
tym wiedzą.
- Czy nie znasz panie jakiegoś miejsca, w którym potrzebują kata? Ten miecz,
który noszę, jest przeklęty. Mogę usunąć klątwę, zabijając nim jeszcze
dziewiętnastu ludzi.
- Może rzeczywiście jesteś szaleńcem...
- Nie, naprawdę jest przeklęty, to stało się podczas wojny.
- Cóż, to możliwe. Wiele dziwnych rzeczy działo się podczas wojny. W każdym
razie nie mogę ci pomóc. Nie słyszałem, żeby gdziekolwiek ścinano jeszcze
skazańców, nie mówiąc już o tym, że mieczem, a nie toporem.
Valder niechętnie musiał przyznać, że przegrał.
- Dziękuję więc panu za uprzejmość. - Skłonił się lekko i odwrócił.
- Poczekaj, starcze. Potrzebujesz przepustki, żeby wypuścili cię strażnicy na
moście. Weź to.
Podał mu niewielki czerwono-złoty krążek. Valder przyjął go, zauważając
niechętnie, że mężczyzna wciąż ściska w drugiej ręce ochronny czar.
- Raz jeszcze dziękuję. - Skłonił się i odszedł korytarzem. Nie obejrzał się,
słysząc za plecami szczęknięcie zamykanych drzwi.
Strażnik przy bramie wewnętrznej zażądał małego krążka, zanim wpuścił go do
tunelu pod mostem. W zamian dał mu skrawek papieru, który z kolei odebrał
strażnik przy zewnętrznej bramie, gdy Valder zastukał w chodnik i został
wypuszczony na plac. Wydało mu się dziwne, że trudniej jest wyjść z Pałacu, niż
się tam dostać, chociaż dostrzegał logikę tego systemu. W końcu ktoś idący w
ważnej sprawie mógł nie dostać przepustki, jednak każdy, kto wychodził bez
dowodu, że miał taką sprawę, mógł być uznany za oszusta lub coś gorszego. Mimo
to wydało mu się to dziwne.
Myśli o takich drobiazgach zajmowały go przez całą drogę z Pałacu przez plac
targowy. Dopiero kiedy siedział już w spokojnej tawernie i sączył zimne piwo,
wrócił myślami do swego problemu.
Jedna z dobrych stron tej sytuacji przyszła mu do głowy już po czasie. Jeśli sam
nie może się zabić i musi czekać, aż ktoś go zamorduje, to może żyć jeszcze
długo po zabiciu tych dziewiętnastu ludzi. Nie miał zamiaru sam wystawiać się na
cios, co znaczyło, że zabójca może nie zdążyć go zabić, zanim Valder
nieodwołalnie popadnie w demencję, ślepotę czy jakieś inne kalectwo. Wtedy,
pomyślał, i tak będzie wolał umrzeć. Będzie wtedy ofiarą dostatecznie bogatą, by
szybko skusić jakiegoś rzezimieszka, kiedy okaże się, że jest bezradny.
Prawdopodobnie wiec nie będzie musiał czekać zbyt długo. Może nawet zostawić
instrukcje dla Tandellina, że ma zostać zabity, kiedy straci siły tak bardzo, i
bez nadziei na ich odzyskanie, że życie przyjaciela uczyni nie do zniesienia.
Był to ciekawy pomysł i bardzo mu się spodobał. Samobójstwo nigdy go jakoś nie
pociągało, ani też myśl, że jakiś drań załatwi go i przywłaszczy sobie
Wirikidora. Gdyby pozwolił Tandellinowi albo jakiemuś innemu przyzwoitemu
człowiekowi położyć kres swojemu nieszczęściu, nie byłoby to takie złe.
Wciąż jednak pozostawała konieczność zabicia dziewiętnastu ludzi. Może uda mu
się znaleźć pracę kata, ale to oznaczało podróże, kosztowne podróże w
poszukiwaniu pracy. Nie był pewien, czy ma dość sił na takie wyprawy. Wiek
ciążył mu mocno, choć może nie aż tak, jak większości ludzi w jego latach.
Byłoby mu wygodniej znaleźć te ofiary tutaj, w Ethsharze.
Ta myśl uderzyła go nagle. Nie mógł legalnie usuwać przestępców, lecz jeśli
Adagan mówił prawdę, istniały sąsiedzkie komitety samoobrony, które nie zawsze
przejmowały się prawem. Może przyłączyć się do takiej grupy lub wyszukiwać
przestępców na własną rękę, a wtedy ich śmierć zostanie przypisana tym obrońcom.
To był obiecujący pomysł.
Kiedy oberżysta podszedł, aby napełnić mu kufel, Valder zapytał:
- A co właściwie robicie tu ze złodziejami? Jeden z nich o mało co nie ukradł
mi rano sakiewki.
- Zależy kto ich złapie - odparł oberżysta, potężny mężczyzna średniego wzrostu,
ze szczeciniastą czarną brodą i lśniącą łysą czaszką. - Jeśli jakimś cudem
będzie to straż miejska, to się ich wiesza, zakładając, że nie potrafią się
wykupić. Ale zwykle są to po prostu sąsiedzi, a oni wbijają w takiego trochę
uczciwości, nawet jeśli oznacza to parę zgruchotanych kości lub pękniętą
czaszkę.
- Sąsiedzi, mówicie?
- Zgadza się. Posiadacze nieruchomości mają prawo bronić swojej własności. Tak
mawiał stary Azrad.
- Tylko posiadacze?
- Tak. Nie możemy pozwolić, żeby każdy tutaj gonił przestępców, inaczej przy
jakiejkolwiek kłótni wybuchałyby zamieszki.
- Czyli gdyby mnie ktoś okradł... Widzę, że ma pan tu porządną gospodę, ale
przypuśćmy, że jakiś biedny zrozpaczony dureń wpadłby tu z ulicy i ukradł moją
sakiewkę, to co powinienem zrobić? Zawołać was?
- Zgadza się. Dalibyśmy mu lekcję, w zależności od tego, co ukradł, komu i czy
kiedyś już go złapaliśmy. Jeśliby przeżył, na tym sprawa by się skończyła.
Naturalnie, zakładając, że oddałby pieniądze.
- A gdybym sam go złapał?
- No, wtedy to pańska sprawa, prawda? Byle nie robiłby pan tego tutaj.
Valder kiwnął głową.
- To rozsądne.
Oczywiście, to było rozsądne. Jeśli uda mu się sprawić, że ktoś go okradnie lub
zaatakuje, będzie miał prawo się bronić. Był starym człowiekiem z ciężką
sakiewką, a w każdym razie dostatecznie ciężką. Jeśli zacznie ją nosić na
wierzchu, zamiast ukrywać pod kiltem, i jeśli schowa jakoś Wirikidora, ale tak,
by stale był pod ręką, rzeczywiście stanie się kuszącą przynętą. Nie będzie to
przyjemne i może zarobić kilka ran, ale ta metoda wydawała się najszybszym i
najlepszym rozwiązaniem jego problemu.
Podziękował oberżyście, duszkiem dopił piwo, zapłacił rachunek i wyszedł.
Skierował się ku Zachodniej Bramie, zamierzając pospacerować trochę ulicą
Wałową.
ROZDZIAŁ 29
Odkąd Valder spędził tu noc czterdzieści lat temu, ulica Wałowa zmieniła się w
szczegółach, ale nie w tym co najistotniejsze. Prawo nadał zakazywało stałych
konstrukcji wzniesionych miedzy ulicą a murami miasta, co znaczyło, że
Stustopowe Pole wciąż tam było i pozostawało ostatnim ratunkiem dla bezdomnych.
Kiedy Valder znalazł się tu po raz pierwszy, bezdomnymi byli zagubieni weterani,
wyrwani nagle z jedynego życia, jakie znali od dzieciństwa. Jednak większość z
nich pozostawała uczciwymi ludźmi, którzy po prostu jeszcze nie znaleźli swego
miejsca. Teraz wszyscy oni odeszli, wybudowali sobie domy lub umarli. Pozostały
tylko ludzkie śmieci miasta i Hegemonii: żebracy, kalecy, wyrzutki i wariaci.
Namioty i koce weteranów ustąpiły miejsca szopom i szałasom; żołnierze byli
niemal bez wyjątku młodymi mężczyznami, obecni mieszkańcy Stustopowego Pola byli
obu płci, dowolnego niemal wzrostu, tuszy i wieku.
Wśród tych wyrzutków ukrywali się, jak słyszał Valder, najgorsi przestępcy
miasta. Straż niechętnie wkraczała na Stustopowe Pole, a nie było tu straży
sąsiedzkiej, gdyż teren należał do miasta. Służył więc jako ostatnia kryjówka
dla bandytów i rzezimieszków przepędzonych ze wszystkich dogodniejszych miejsc.
Valder wiedział o tym i miał zamiar przespacerować się wzdłuż Wałowej z sakiewką
na widoku i Wirikidorem służącym za laskę. Był pewien, że to przyciągnie
złodziei, a śmierć złodzieja z ulicy Wałowej zapewne nie będzie wielką stratą
dla nikogo, jeżeli Valder zabije go w samoobronie. Czy zdoła skusić aż
dziewiętnastu, nie miał na razie pojęcia, jednak spodziewał się, że zrobi dobry
początek.
Szedł na południe od placu przy Bramie Zachodniej, mniej więcej godzinę po tym,
jak słońce minęło zenit. Miał w brzuchu solidny posiłek i czuł się w miarę
wypoczęty. Dzień był ciepły, ale nie gorący; mocny wiatr wiał od wschodu,
szarpiąc ubranie i zapewniając, miły chłód. Pierwszego ataku spodziewał się w
ciągu godziny.
Nie nastąpił; widok bezradnego starca nie przyciągał ludzi. Ci, którzy go
zauważyli, patrzyli tylko i starali się go unikać.
Pomyślał, że może zachowuje się zbyt wyzywająco. Złodzieje podejrzewają pewnie
zasadzkę. Wsunął więc sakiewkę w fałdy kiltu, jak gdyby nieporadnie starał sieją
ukryć, i szedł dalej.
Kolejne kilka minut spaceru doprowadziło go do targu przy Nowej Bramie, w
południowo-zachodnim krańcu miasta. Targ był wprawdzie mniejszy i mniej
zatłoczony niż rynek przy Bramie Zachodniej, ale także otaczały go gospody i
tawerny. Zatrzymał się więc, by coś wypić i odpocząć. Specjalnie wybrał taką
tawernę, która wyglądała najgorzej - w nadziei że wybuchnie pijacka bijatyka,
która da mu okazję do walki. Obiecał sobie, że nie wyciągnie broni jako pierwszy
i nie sprowokuje walki, ale jeśli już jakaś się trafi, chętnie się do niej
przyłączy mimo swych sześćdziesięciu sześciu lat.
Bójki nie było; po godzinie czy dwóch poszedł dalej, od Nowej Bramy w stronę
Południowej Dzielnicy Rzemieślniczej. Okolica sprawiała wrażenie spokojnej i
szacownej mimo bliskości Wałowej i Stustopowego Pola, choć okolice Zachodniej
Bramy, Zachodniej Rzemieślniczej i Krzywego Muru były o wiele barwniejsze.
Stustopowe Pole tutaj nie było tak gęsto zamieszkane, a szałasy i chaty rzadsze
i solidniejsze.
Po kolejnej godzinie, nie zaczepiany przez nikogo, wciąż szedł przed siebie w
stronę Bramy Południowej. Był wściekły. Uznał, że Wirikidor zanadto przypomina
miecz, a nie laskę. Z tego, co wiedział o rozkładzie miasta, ocenił, że zbliża
się już do południowego krańca Dzielnicy Magów - zakładając, że styka się ona z
południowym murem, w co wątpił. Rozważał kupno zaklęcia skrywającego albo
iluzji, by ukryć Wirikidora lub sprawić, żeby wydawał się czymś innym, niż jest.
Pomysł wydał mu się niezły, jednak maszerował dalej, nie skręcając. Nie miał
ochoty zgubić się w labiryncie uliczek.
Przyszło mu też do głowy, że mógł przecenić zuchwałość miejskich złodziei. Nie
powinien chyba liczyć na atak w środku dnia. Postanowił, że w następnej tawernie
zje wczesną kolację i poczeka do zmroku.
Jednak znalazł taką dopiero pół godziny później, przy Południowej Bramie, kiedy
zbliżał się już do placu targowego. Zatrzymał się więc, spojrzał na słońce,
wiszące niemal na wysokości dachów, wzruszył ramionami i wszedł do środka.
Było już dobrze po zmroku, kiedy znowu wyszedł na ulicę. W głowie trochę mu
szumiało, ale brzuch miał pełny, a stopy nie bolały tak jak poprzednio. Nie był
pewien, czy to skutek alkoholu, czy odpoczynku.
Z nowymi siłami maszerował w stronę Południowej Bramy, mijając niezliczone
ogniska między szałasami na Polu i pochodnie oświetlające Wałową.
Minął może dwie przecznice, gdy nagle przyszło mu do głowy, że złodziej raczej
nie zaatakuje go na Wałowej. Płonęły tu pochodnie i ogniska, a na Stustopowym
Polu można było bez trudu znaleźć dość świadków i przekupić ich, by
zidentyfikowali napastnika.
Uznał, że rabusie-szukają ofiar w niezamieszkanych i nie tak dobrze oświetlonych
zaułkach. Z tą myślą skręcił w lewo, w najbliższą wąską i ciemną uliczkę.
Wolał pozostawać w pobliżu Wałowej, więc na najbliższym skrzyżowaniu skręcił
znowu.
Przez następną godzinę kręcił się po zaułkach wokół Południowej Bramy. Kilka
razy wyczuł, że ktoś go obserwuje, lecz nie zauważył nikogo. Raz zdawało mu się,
że słyszy ciche kroki, ale nikt się nie zbliżył. Mimo to te odgłosy dodały mu
sił.
Zmęczył się w końcu, usiadł na stopniu przed zamkniętym sklepem i odetchnął
ciężko.
Rozmyślał nad swoimi działaniami tego dnia i wieczoru. Uznał, że postępuje
słusznie, chociaż zbyt długo trwało, nim uświadomił sobie, że w mrocznych
zaułkach łatwiej znajdzie rzezimieszków niż na samej Wałowej, choćby na Wałowej
mieszkali. Żałował, że nie wpadł na to wcześniej, choćby z powodu obolałych stóp
i zmęczonych nóg. Wyciągnął je przed siebie, aż zakłuły go mięśnie, i roztarł
łydki.
Był tak zmęczony, że nie miał pewności, czy w razie ataku zdoła dość szybko
dobyć Wirikidora, by uniknąć ran.
Myślał właśnie o tym, gdy usłyszał nagle urwany krzyk i odgłosy szamotaniny za
rogiem.
Poderwał się z wprawą człowieka, który przez wiele lat kończył pijackie bójki,
zanim walczący zdążyli zniszczyć meble. Całkiem odruchowo pobiegł za róg, w
uliczkę, skąd dobiegały odgłosy.
Uśmiechnął się lekko, widząc, co się dzieje. Cały dzień krążył po mieście,
czekając na napad, a ten zdarzył się, kiedy odpoczywał. Światło było marne -
jego źródłem była pochodnia na sąsiedniej ulicy - a wzrok miał już nie tak dobry
jak dawniej, jednak wyraźnie widział, że dwóch mężczyzn atakuje kobietę.
Pierwszy trzymał ją z tyłu, jedną ręką przyciskając nóż do gardła, a drugą
zasłaniając usta. Drugi obmacywał jej spódnicę, szukając sakiewki lub innych
cennych rzeczy.
Valder znalazł cel, i to nie ściągając nikogo do siebie. Wydobył Wirikidora i
odrzucił pochwę na ziemię. Miał nadzieję, że drugi złoczyńca raczej ucieknie,
niż będzie walczył.
Słysząc jego kroki, mężczyzna, który przeszukiwał suknię kobiety, odwrócił się,
stracił równowagę i upadł niezgrabnie. Drugi wypuścił kobietę, odepchnął ją na
bok i sięgnął po miecz.
Miał czas dobrze przyjrzeć się Valderowi w migotliwym świetle pochodni, zanim
obie klingi zetknęły się z brzękiem.
- I co, staruszku... - powiedział, wyraźnie próbując zadrwić.
Valder nigdy nie usłyszał końcówki zdania, gdyż Wirikidor przechylił się i
wsunął pod gardę złodzieja tak szybko, że ten pewnie nawet nie zauważył ostrza.
Na pewno nie miał czasu, by sparować.
Ostrzejsza od brzytwy klinga z łatwością przecięła skórzaną tunikę, weszła w
ciało i kość. Krew chlapnęła łukiem na całą szerokość uliczki.
Pochodnia płonęła za plecami Valdera, więc nie widział twarzy złodzieja, tylko
czarną sylwetkę, która z wolna osunęła się na ziemię - wciąż ściskał w martwych
palcach miecz. Valder przesunął Wirikidora do pozycji obronnej i spojrzał na
drugiego napastnika.
Mężczyzna poderwał się na nogi; też trzymał w ręku broń. Valder przyglądał się
mu czujnie. Złodziej zerknął na swego martwego kolegę, a potem na Valdera.
- Nie wiem, jak to zrobiłeś, staruszku. Myślę, że go zaskoczyłeś, lecz ja się
nie dam. Może jesteś lepszy, niż na to wyglądasz, ale nadal jesteś stary, słaby
i powolny.
Valder uśmiechnął się z przymusem.
- Zabiłem osiemdziesięciu ludzi lepszych od ciebie, durniu. Uciekaj, póki
możesz.
- Żebyś dźgnął mnie w plecy, co? Nie, muszę pomścić śmierć przyjaciela. I
pomszczę! - Z tymi słowami rzucił się do przodu, wyciągając miecz.
Valder cofnął się, nagle uświadamiając sobie, w jakie wpadł kłopoty. Klinga
tamtego przemknęła obok jego szyi. Naprawdę był stary i powolny, tak jak mówił
złodziej, i rzeczywiście bez pomocy Wirikidora prawie bezbronny. Miecz ciążył
mu, gdy machnął bezradnie, próbując odparować kolejny atak. Nie zginie, klątwa
mu to gwarantowała, lecz zapowiadało się, że będzie ciężko poraniony. I wciąż
pozostanie mu do zabicia osiemnastu ludzi. Zobaczył zbliżające się ostrze i
wiedział, że nie zdoła go odbić, nim nie zada mu rany, a ta osłabi go jeszcze
bardziej. Próbował się uchylić i poczuł, że traci równowagę.
Wtedy wszystko zniknęło w nagłym rozbłysku jaskrawego złotego światła. Oślepiony
Valder zatoczył się i upadł na ulicę.
Leżał przez chwilę na plecach, spoglądając na wielobarwne powidoki błysku, na
wstęgi i gwiazdy wszelkich kolorów na tle zadymionego nieba nad miastem. Potem
zobaczył jakiś cień.
- Nic ci się nie stało? - usłyszał kobiecy głos.
- Nie jestem pewien - odparł.
- Możesz się ruszać?
Valder spróbował i odkrył, że może; przekręcił się i oparł na łokciach.
- Chyba tak. Co się stało z tym człowiekiem, z którym walczyłem?
Kobieta machnęła ręką.
- Zajęłam się nim.
Usiadł i spojrzał we wskazanym kierunku. Zauważył tylko niewyraźny czarny
kształt.
- Nie rozumiem - powiedział.
- Czekaj, zrobię trochę światła.
Znów skinęła ręką. Tym razem niczego nie wskazywała, tylko przesunęła dłonią w
powietrzu. Biały blask zapłonął jej na palcach i rozświetlił cały zaułek.
- Jesteś magiem? - domyślił się Valder.
Teraz widział twarz kobiety - światło padało z jej dłoni. Była młoda i
atrakcyjna. Uśmiechnęła się.
- Tak, jestem magiem.
Znów spojrzał tam, gdzie wskazała poprzednio. Zobaczył, że czarny kształt jest
zwęgloną bryłą mniej więcej wielkości człowieka, ze sterczącymi kawałkami
przypominającymi nogi, ręce i głowę. Poczuł, że coś ściska go za gardło, kiedy
rozpoznał wyraźny kształt ludzkiej czaszki pod powłoką popiołu, i zrozumiał, że
tylko tyle zostało z jego przeciwnika.
- Niemiły widok, prawda? - zauważyła kobieta. - Ale też nie byli to mili ludzie.
Przypuszczam, że chcieli mnie zgwałcić i zabić, gdybym się opierała.
- Nie wiedzieli, że jesteś magiem?
- Nie, oczywiście, że nie. Nie chodzę przecież po ulicach z szyldem ogłaszającym
moją profesję.
- Dlaczego nie spaliłaś ich obu od razu?
- Zaskoczyli mnie. Nie mogłam sięgnąć do żadnego przedmiotu ani wykonać
magicznego gestu. Zabrali mi nóż i przyłożyli do gardła. - Pokazała sztylet,
którego używał pierwszy przeciwnik Valdera; oberżysta teraz zauważył, że lśni
biało niczym srebro, nie szaro jak stal, a rękojeść jest wyrzeźbiona z kości.
- Ale co robiłaś w tym miejscu bez żadnych zaklęć ochronnych?
- Skoro już musisz wiedzieć, skręciłam w złą stronę i zgubiłam się. Miałam
nadzieję, że ta uliczka to skrót. Spacerowałam, żeby znowu poznać miasto. Sporo
czasu minęło od mojej ostatniej wizyty w Ethsharze Korzennym. Co do zaklęć
ochronnych, to zapomniałam, że mogę ich potrzebować. Głupie to z mojej strony,
wiem, ale nigdy nie twierdziłam, że jestem wolna od ludzkich przywar. - Wsunęła
sztylet za pasek. - A ty co tu właściwie robiłeś? - spytała.
To uświadomiło Valderowi jego sytuację. Rozejrzał się, zauważył pochwę
Wirikidora i sięgnął po nią. Sam miecz nie wypadł mu z dłoni. Kiedy trzymał już
pochwę, odwrócił się i powiedział:
- Szukałem złodziei i morderców.
- Mam wrażenie, że ich znalazłeś - odparła z uśmiechem. - Musisz mi o tym
opowiedzieć... ale nie tutaj. Orientujesz się, gdzie jesteśmy?
- W przybliżeniu. Wałowa jest trzy przecznice stąd. Jeśli dobrze pamiętam,
znaleźliśmy się niezbyt daleko targu przy Południowej Bramie.
- Aha. Więc prowadź.
- Nie masz żadnej magii, która wskazałaby ci drogę?
- Nie przy sobie. Nie spodziewałam się, że będzie mi potrzebna. Dorastałam w tym
mieście, kiedy jeszcze nazywano je Nowym Ethsharem. Nie zdawałam sobie sprawy,
jak bardzo się rozrosło i zmieniło.
Valder przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Na oko ocenił, że ma dwadzieścia
kilka lat, lecz choć miasto zmieniło się bardzo za jego życia; nie sądził, by
jakieś większe zmiany nastąpiły w ostatnich dwudziestu latach. Co więcej, nigdy
nie słyszał, by ktoś je nazywał Nowym Ethsharem.
To jednak nie jego sprawa, uznał. Umocował pochwę u pasa, wsunął miecz i
poprowadził kobietę w stronę placu przy Południowej Bramie. Dotarli na miejsce
bez dalszych wypadków, a potem kobieta objęła prowadzenie. Valder szedł za nią
bez protestów. Zapytał jednak:
- Dokąd idziemy? Z tego, co mówiłaś, nie mieszkasz w mieście.
- Nie, ale mieszka jeden z moich byłych uczniów.
Raz jeszcze Valder się zdziwił. W jaki sposób ta młoda kobieta mogła mieć byłych
uczniów? Sądząc z wieku, sama niedawno skończyła naukę. A jednak szedł za nią w
milczeniu, a stopy bolały go coraz bardziej. Z każdym krokiem odkrywał też
kolejne sińce, których nie dostrzegł zaraz po upadku.
Stracił poczucie czasu, ale wyraźnie było późno. Kiedy odeszli dwie przecznice
od targu, ulice opustoszały, a pochodnie paliły się słabo; niektóre zgasły. Sam
też czuł się wypalony - miał za sobą długi ciężki dzień. Przez chwilę
zastanawiał się, dlaczego właściwie idzie za kobietą; uznał jednak, że w końcu
winna mu była jakąś przysługę za pomoc. Może uda się przynajmniej zaoszczędzić
na noclegu.
Wreszcie stanęli przed drzwiami niewielkiej pracowni w Dzielnicy Magów. Szyld
głosił "Agravan Złotooki. Mag Nadzwyczajny". W oknach wciąż paliło się światło.
Przewodniczka Valdera zastukała dwa razy i po chwili otworzył jej młody
człowiek, który rzeczywiście miał jedno oko złote, a drugie jasnoniebieskie.
- Pani! - wykrzyknął. - Co cię zatrzymało? I kto to jest?
- Wszystko ci opowiem, Agravanie. Najpierw daj coś do picia. Myślę też, że
przyda się miękkie łóżko. Prawda, przyjacielu? Pytania mogą zaczekać do rana.
Valder, który w tej chwili był już półprzytomny, zdołał kiwnąć głową na zgodę.
Wspiął się jakoś na schody, runął na łóżko i zasnął natychmiast.
ROZDZIAŁ 30
Valder zbudził się, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Pamięć o nocnych
wydarzeniach wracała stopniowo, a szybki rzut oka dookoła przypomniał mu, że śpi
na pięterku pracowni maga. Pokój wypełniały księgi i tajemnicze przyrządy
upchane na półkach i stołach; łóżko stało wciśnięte w kąt. Poczuł nagły i
nierozsądny przypływ nadziei. Wreszcie znalazł maga, który był mu coś dłużny...
Może uda się coś załatwić w sprawie Wirikidora!
Jednak nadzieja szybko minęła, gdy przypomniał sobie słowa Lurenny. Sprawy
miecza w żaden sposób nie da się załatwić.
Może jednak poprosić o przywrócenie wzroku, jeśli kobieta, którą ocalił, będzie
naprawdę wdzięczna. Byłoby to ulgą i pomogło odsunąć dzień, kiedy śmierć stanie
się lepsza od wymuszonego życia.
Wstał więc i natychmiast tego pożałował. Za długo chodził przez ostatnie dni i
do tego spał w butach. Nogi i stopy bolały go, swędziały, były lepkie od potu.
Znalazł dzban pełen wody, który ktoś przewidująco dostarczył, zdjął więc buty,
żeby umyć stopy.
Przy tym niezbyt eleganckim zajęciu zastał go Agravan.
- Dzień dobry panu! - zawołał młody mag.
- Witaj - odparł Valder. - Dzięki za gościnność.
- Och, to drobiazg. Winien jestem Iridith więcej, niż zdołam spłacić, a pan, jak
się zdaje, wyświadczył jej przysługę.
- To miło z jej strony, że tak uważa.
- Ma pan ochotę na śniadanie? Iridith już się obudziła, a jestem pewien, że mamy
sobie wiele do powiedzenia.
- Z przyjemnością - odparł Valder, choć nie miał pojęcia, co mógłby takiego
powiedzieć, aby zainteresować parę magów.
Wciągnął buty i zszedł za gospodarzem na dół.
Śniadanie było solidne, ale rozmowa zmieniła się niemal w monolog Valdera.
Opowiedział szczegółowo o naturze Wirikidora, jak to się stało, że w ogóle
zdobył zaklęty miecz, i jakie podjął próby, aby rozwiązać tę sytuację.
- Czy naprawdę chcesz umrzeć? - spytała Iridith, kiedy skończył.
- Nie - przyznał Valder. - Ale to chyba lepsze niż pozostałe możliwości.
- Ale czy istnieje tylko jedno wyjście?
- Mówiłem już, że rozmawiałem z magami w tej sprawie. Stwierdzili, że nie można
przełamać zaklęcia, nie zabijając mnie przy tym.
- To chyba prawda. Ja z pewnością nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać -
przyznała Iridith, smarując masłem grzankę. - Jednak, jak ci już mówił Tagger
Młodszy, zawsze można jakoś obejść przeszkodę. Nigdy chłopaka nie spotkałam, ale
wydaje się całkiem rozsądny.
- Jak można obejść taką przeszkodę? Będę żył tak długo, jak długo jestem
właścicielem miecza, a będę go miał tak długo, jak długo żyję. Z tej sytuacji
nie ma wyjścia. Będę się starzał przez wieczność, chyba że zabiję jeszcze
osiemnastu ludzi i pozwolę zamordować siebie. Podoba mi się pomysł wiecznego
życia, ale nie wtedy, gdy będę coraz starszy.
- Aha. Ale dlaczego miałbyś się starzeć?
Valder zastanowił się, czy kobieta świadomie nie udaje głupiej.
- Nie mam w tej kwestii specjalnego wyboru - odparł.
- I tu się mylisz. Masz wybór. Inni może nie, ale ty tak; po prostu o tym nie
wiesz.
Valder nie był pewien, czy kobieta mówi zagadkami, czy po prostu papla jakieś
bzdury.
- O czym ty mówisz? - zapytał grzecznie.
Miał ochotę spytać ostrzej, lecz w końcu ocaliła go poprzedniej nocy,
przynajmniej tak samo, jak on ocalił ją. Poza tym obrażanie magów nigdy nie jest
rozsądne.
- Jak myślisz, ile mam lat? - zapytała. Valder zignorował oczywistą zmianę
tematu.
- Jakieś dwadzieścia jeden, nie więcej. - Uczciwa odpowiedź brzmiałaby raczej:
dwadzieścia pięć.
Uśmiechnęła się, a Valder, który nie miał okazji przyjrzeć się jej wczoraj w
nocy, zdziwił się, jak piękna w uśmiechu staje się jej twarz.
- Mam dwieście osiemdziesiąt osiem.
Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć na tak bzdurne stwierdzenie. Oczywiście
słyszał historie o nieśmiertelnych magach - wszyscy słyszeli - ale nigdy nie
zwracał na nie uwagi. Widział ginących magów i wiedział, że są tylko
śmiertelnymi ludźmi.
- Chyba mi nie wierzysz. - Iridith prawidłowo zrozumiała jego minę. - Ale to
prawda. Przez całe stulecie służyłam jako mag wojskowy pod admirałem Sidorem i
admirałem Dathetem. Odeszłam z armii na długo przed nastaniem Azrada, zanim
jeszcze się urodziłeś. Dorastałam tutaj, nim wzniesiono mury wokół miasta, nim
zbudowano Pałac, nim wykopano Nowy Kanał. Istnieją zaklęcia, które pozwalają
zachować młodość w nieskończoność.
- Więc dlaczego nigdy o nich nie słyszałem? - spytał sceptycznie.
- Nigdy nie słyszałeś o magach mających kilkaset lat?
- Pewnie, że słyszałem, ale tylko plotki. I większość z nich podobno wyglądała
na starych. Nie są młodzi i piękni.
Uśmiechnęła się znowu.
- Dziękuję za komplement. Twarz jest moja własna, tylko wiek uległ wpływom
taumaturgicznym. Nie wszyscy magowie, którzy potrafią przywrócić sobie młodość,
decydują się na to. Większość woli zachować wiek, w którym poznali zaklęcie
powstrzymujące starzenie. Ponieważ zwykle nie następuje to przed sześćdziesiątym
czy siedemdziesiątym rokiem życia, wielu ze starców, takich jak ja, wygląda na
rzeczywiście starych. Jednak ja byłam próżna i miałam dość żucia sztucznymi
zębami. Dlatego zdecydowałam się na coś innego. Gdy poznałam tajemnicę, miałam
wtedy... niech sobie przypomnę... siedemdziesiąt cztery lata.
- To nie wyjaśnia, dlaczego nie słyszałem o tych zaklęciach.
- Są tajemnicą, oczywiście. Gildia Magów tego dopilnowała. Nawet podczas wojny,
kiedy odkryliśmy armii tak wiele naszych sekretów, ten jeden zachowaliśmy dla
siebie.
- Ale dlaczego?
- Czy to nie oczywiste?
- Nie dla mnie.
- Składniki są bardzo kosztowne, zaklęcia bardzo trudne i pochłaniają ogromną
ilość magicznej energii. Gdyby wszyscy wiedzieli, że istnieją, każdy chciałby
ich dla siebie. Któż nie pragnie być wiecznie młody? Ale to nie jest praktyczne.
Po pierwsze, gdyby nikt nie umierał ze starości, świat bardzo szybko stałby się
zatłoczony. Poza tym nie możemy zaczarować każdego. Nie istnieje dosyć
składników, a zaklęcia zużyłyby taką ilość energii magicznej, że mogłyby wpłynąć
na równowagę rzeczywistości. Ale czy sądzisz, że ludzie by w to uwierzyli?
Większość i tak nie ufa magom. Gdybyśmy odmówili im wiecznej młodości,
oskarżyliby nas, że z jakichś złowrogich powodów chcemy ją zachować tylko dla
siebie. - Przerwała na chwilę, po czym dodała: - Poza tym jest wokół mnóstwo
ludzi, których wolałabym nie widzieć przy życiu za sto lat.
Valder musiał przyznać jej rację.
- A może jakieś naprawdę ważne osoby? - zapytał. - Dlaczego nie przywróciliście
młodości Azradowi, jeśli to możliwe? To wielki człowiek, a jako władca
najbogatszego miasta na świecie mógłby sobie pozwolić na zakup składników,
choćby były rzadko spotykane.
- Och, oczywiście moglibyśmy przywrócić mu młodość, a on mógłby za to zapłacić.
Ale nie chcemy. Był dość dobrym władcą, a przedtem dobrym admirałem, jednak
gdyby miał żyć wiecznie, nie musiałby takim pozostać. Czy zachowałby jakieś
uczucia dla zwykłych ludzi, gdyby sam uwolnił się od lęku przed śmiercią? No i
zyskałby nieuczciwą przewagę nad dwoma pozostałymi władcami triumwiratu, nie
sądzisz? Miałby całą wieczność, żeby spiskować, planować i realizować te plany.
Jaki śmiertelny władca mógłby z nim współzawodniczyć? Za stulecie czy dwa
władałby całym światem, nie wyłączając być może samych magów, a tego byśmy nie
chcieli. Wolimy też nie obdzielać wszystkich władców swoimi zaklęciami młodości;
to zachowałoby złych razem z dobrymi, a wszystkich odizolowało od ludu. Nie
wspominając nawet, że trudno byłoby zachować te zaklęcia w sekrecie, gdybyśmy
użyli ich na Azradzie albo jakiejkolwiek innej powszechnie znanej postaci. Gdyby
stary Azrad miał się pojawić na paradzie, wyglądając znowu jak trzydziestoletni
mężczyzna, wszyscy chybaby zrozumieli, że istnieją zaklęcia młodości, prawda?
Oczywiście, jeśliby uwierzyli, że to Azrad, a nie jakiś bezczelny młody oszust.
Valder musiał przyznać, że coś w tym jest.
- Jak widzisz, jest sposób obejścia tej klątwy. Potrzebujesz tylko zaklęcia
wiecznej młodości.
- A niby jak mam je zdobyć? Dlaczego któryś z tych nieśmiertelnych magów, o
których mówiłaś, miałby dać mnie, zwykłemu oberżyście, to, czego odmawia
Azradowi? Zresztą kim są ci ludzie? Wielu magów starzeje się i umiera, widziałem
to. Kto decyduje, który z nich zostanie młody?
- Och, to proste. Każdy, kto poradzi sobie z zaklęciem, może go użyć. W końcu,
jak mielibyśmy w tym przeszkodzić? Trudność polega na tym, że wszystkie te
zaklęcia są bardzo wysokiego rzędu. To, którego ja użyłam, było jedenastego.
Sądząc z tego, co opowiadałeś o swoich kłopotach z Wirikidorem, z pewnością
wiesz, jak niewielu magów potrafi opanować te zaklęcia w normalnym czasie swego
życia. Wśród tych, którzy potrafią, zaklęcia nie są tajemnicą. Każdy członek
Gildii Magów, który poprosi, otrzymuje wybrany przez siebie przepis. Jednak w
większości przypadków, ponieważ niepowodzenie prowadzi do nieprzyjemnej śmierci,
magowie czekają do chwili, gdy albo potrafią opanować niezbędną magię, albo tak
się zestarzeją, by działać w desperacji.
- Chcesz powiedzieć, że wszyscy magowie znają te zaklęcia młodości?
- Przynajmniej większość.
- Jak możecie zachować w tajemnicy to, co wie tak wielu?
- Cóż, to zaleta bycia magiem. Gildia ma swoje sposoby utrzymywania sekretów,
które nie powinny być ujawnione.
- A dlaczego magowie nie protestują, że nie otrzymują nieśmiertelności?
- Bo wszyscy mają możliwość, by ją zyskać, jeśli tylko są dostatecznie dobrzy w
swoim fachu. Większość nie jest, ale zawsze istnieje szansa. Gdybyśmy mieli
rzucać to zaklęcie na każdego biednego głupka, który zdoła przeżyć okres nauki,
świat wypełniłby się magami i nie zostałoby miejsca dla nikogo innego.
- A jak ja mam je zdobyć? Sugerujesz, żebym w wieku sześćdziesięciu sześciu lat
został uczniem maga i miał nadzieję, że jakimś cudem pożyję dostatecznie długo,
aby opanować zaklęcie jedenastego rzędu?
- Cud nie byłby wymagany, skoro masz Wirikidora. Ale nie, nie to chciałam ci
zaproponować. Zamierzam zaczarować cię sama.
- Właśnie mi wytłumaczyłaś, dlaczego nie rozdaje się tego zaklęcia!
- Nie daje się go każdemu, Valderze, ale ty jesteś wyjątkowym przypadkiem.
Zeszłej nocy ocaliłeś mi życie, a po dwustu osiemdziesięciu ośmiu latach uważam
moje życie za dość cenne. Poza tym przez czterdzieści lat żyłeś w spokoju, choć
posiadałeś miecz, który mógłby wynieść cię na tron w Małych Królestwach albo
jakoś inaczej wpłynąć na sprawy tego świata. Nie sądzę, aby Gildia musiała się
martwić, że wywołasz jakieś zamieszanie lub niegodziwie wykorzystasz swoją
młodość. Właściwie masz już nieśmiertelność, a to jest najtrudniejsze. Ja tylko
przywrócę ci młodość, a nie przedłużę życia. W dodatku ocalę osiemnaście innych
osób; nie będziesz już musiał wyciągać Wirikidora, bo nie będzie ci zależało,
żeby zostać zamordowanym. Właściwie więcej niż osiemnaście, bo po twojej śmierci
miecz zyskałby nowego właściciela, który będzie musiał zabić swój własny
przydział, zanim sam zdoła umrzeć. Masz bardzo paskudny miecz, Valderze. Jestem
pewna, że wycofanie go z obiegu na zawsze jest samo w sobie dostatecznym
powodem, by przywrócić ci młodość. Moi koledzy z Gildii na pewno się ze mną
zgodzą.
- Tylko dlatego, że nie zrobiłem niczego głupiego? Życie to życie, nic więcej.
Nie było powodu, by swoje traktować inaczej z powodu Wirikidora.
- Ale to właśnie czyni cię wyjątkowym. Większość ludzi budowałaby swoje życie
wokół tego miecza.
- Nie możesz po prostu usunąć zaklęcia? - Valder nie był pewien, czy chce znowu
być młody. Sama myśl wydawała się dziwna i obca. Potrzebował czasu, żeby się z
nią oswoić.
- Mogłabym, rzeczywiście, ale wtedy oboje byśmy zginęli, a nie jestem
zainteresowana śmiercią.
Valdera także nie interesowała śmierć. Oto znalazł wyjście, jeśli tylko zechce z
niego skorzystać. Znów będzie młody i będzie żył wiecznie, jeśli tak postanowi.
Nie mógł stłumić podejrzenia, że tkwi w tym jakiś haczyk, jakaś ukryta pułapka.
To przecież magia skomplikowała mu żywot, kiedy pustelnik chciał się go jakoś
pozbyć. Teraz inny mag proponował, że znów wtrąci się w jego życie. Valder był
pewien, że jakieś złe skutki muszą się pojawić, choć żaden nie przychodził mu do
głowy. Po kilku minutach namysłu podjął jednak decyzję. Nie pozwoli, żeby
powstrzymały go dawne doświadczenia. Przyjmie ten niezwykły dar, który mu
zaproponowano. Może wraz z nową młodością i wzrok powróci do stanu, w którym był
kiedyś; to by mu się spodobało.
- No dobrze - powiedział, odsuwając krzesło od stołu. - Co teraz zrobimy?
Iridith uśmiechnęła się.
- Chodź ze mną.
ROZDZIAŁ 31
Dom nad brzegiem morza był całkiem przytulny. Miał zadaszone werandy i drewniany
podest, prowadzący aż na plażę. Jednak po wiekowej czarodziejce, która opanowała
magię jedenastego rzędu Valder spodziewał się czegoś innego - raczej
błyszczącego pałacu, a nie walącego się, starego, krytego strzechą domu ze
ścianami z szorstkiego drewna i kamieni.
Wspomniał o tym Iridith.
- Miałam kiedyś pałac - odparła. - Wtedy wydawało się to odpowiednie, ale ten
dom jest wygodniejszy.
Valderowi trudno było w to uwierzyć, kiedy spoglądał na pokryte pajęczyną meble
i czuł wpadającą przez szczeliny chłodną, wilgotną morską bryzę. Kiedy jednak
Iridith rzuciła jedno czy drugie zaklęcie odnawiające i wywołała ogień na
kominku, musiał przyznać, że dom jest rzeczywiście przytulny.
Główny budynek, nie licząc werand i tarasów, składał się tylko z czterech
pomieszczeń: ogromnej pracowni, pełnej przyrządów magicznej profesji i
zajmującej całe wschodnie skrzydło, dużej sypialni w południowo-wschodnim rogu,
małej kuchni w północno-wschodnim i niedużego salonu w środku, z widokiem na
morze. W każdym pokoju stał spory kamienny kominek; kiedy ogień zapłonął we
wszystkich czterech, w jednej chwili zniknęła wilgoć i chłód.
Przybyli tu krótko przed południem. Lot z Ethsharu Korzennego był niedługi: nad
półwyspem ku południowemu wybrzeżu. Valder leciał po raz pierwszy od ponad
czterdziestu lat; było to miłe przeżycie. Zapomniał już, jakie to podniecające
wznosić się nad ziemią. Gdy służył jako skrytobójca, uznawał to za naturalne.
- Będziesz spał w salonie - powiedziała Iridith - jeśli nie masz nic przeciwko
temu.
- Moje położenie raczej nie pozwala na protesty - odparł. - Ale jak długo będę
musiał tu zostać?
- Trudno powiedzieć; aż dostanę zgodę starszych Gildii i sprowadzę wszystkie
składniki potrzebne do Zaklęcia Wiecznej Młodości Enrala,
- Tak? A co to za składniki?
- Niektóre zapomniałam. Muszę sprawdzić. Wiem, że będzie potrzebny sproszkowany
pająk, błękitny jedwab, zimna stal, suszone wodorosty, świece zabarwione krwią
dziewicy i łzy smoczycy. Innych nie pamiętam.
- Dziewicza krew i łzy smoczycy?
- Wydaje mi się, że jakiś czas będziesz musiał tu zostać. To są te łatwiejsze do
zdobycia.
- Aha. - Rozejrzał się. - Salon całkowicie mi wystarczy.
Przebywał w domu maga przez pięć dni. Poświęcił je na spacery po plaży przy
pięknej wiosennej pogodzie i czytanie wielu dziwnych ksiąg, które pożyczyła mu
ze swojej pracowni Iridith. Oprócz rozmaitych grimoirów i tekstów magicznych
posiadała też wiele różnych ksiąg historycznych i filozoficznych. Iridith cały
czas spędzała w pracowni, różnorodnymi metodami magicznymi konsultowała się z
innymi magami i próbowała zlokalizować potrzebne składniki. Oprócz tych, o
których pamiętała, potrzebowała też posoki białego świerszcza, serca
nienarodzonego chłopca i ręki zamordowanej kobiety.
- Mogło być gorzej - powiedziała mu w kuchni pierwszego dnia przy kolacji, którą
przygotowała sama, całkiem naturalnymi metodami. - Wydaje mi się, że może to być
dowolna kobieta zabita przez inną osobę. Nie musi być dziewicą ani matką, ani
nic takiego. Powinnam w końcu jakąś znaleźć. I dziecko, usunięte lub poronione.
Zgodził się bez komentarza.
- Nie martw się - rzuciła, wyczuwając jego niepokój. - Nie zabiję nikogo, żeby
ci pomóc. Nie należę do tego rodzaju magów.
Poczuł ulgę. Pozostała część posiłku przebiegła w milczeniu. Od tego czasu
widywał ją rzadko, właściwie tylko przy posiłkach. Przy śniadaniu planowała
zwykle pracę na cały dzień, a jedząc kolacje, była zbyt zmęczona, żeby mówić
wiele, lecz podczas obiadu rozmawiała swobodnie. Wspominali wojnę i opowiadali o
zmianach, jakie widzieli za swego życia. Przyznał, że był skrytobójcą, na co
zareagowała czymś w rodzaju pełnej przerażenia fascynacji. Musiała jednak
przyznać, że praca ta nie była bardziej odrażająca niż jej własna służba,
polegająca na bezpośrednim dokonywaniu magicznych rzezi. Po tej pierwszej
kolacji wzięły górę jego wieloletnie przyzwyczajenia i objął rolę gospodarza,
przygotowując i podając potrawy.
Między posiłkami zawsze przebywała w pracowni. Korzystała z różnych typów
jasnowidzenia, żeby zlokalizować to co potrzebne. Sproszkowanego pająka, zimne
żelazo i świece barwione krwią dziewicy miała pod ręką - wyjaśniła, że wszystkie
są użyteczne w wielu innych zaklęciach. Żelazo pochodziło z meteoru, co, jak
zapewniła, tylko zwiększało jego skuteczność. Błękitny jedwab zdobyła łatwo, po
krótkim przelocie do miasta. Wodorosty Valder dostarczył osobiście: po spacerze
przyniósł z plaży masę ociekającego zielska i zawiesił nad paleniskiem w
pracowni, żeby wyschło.
Pozostały więc łzy smoczycy, posoka świerszcza, serce dziecka i odcięta ręka.
Iridith była optymistką.
- Kiedyś już je znalazłam - powtarzała ciągle.
Trwało to do piątego dnia, kiedy wczesnym popołudniem pojawiła się nagle na
progu pracowni, trzymając w ręce niedużą sakiewkę.
- Co to jest? - spytał Valder, unosząc głowę znad księgi, która rzekomo
opisywała dawno już nieistniejące religie klasy panującej Północnego Imperium. -
Znalazłaś coś?
- Nie - odparła. - Ale mam już zgodę dostatecznej liczby starszych w Gildii,
żeby rzucić zaklęcie. Poza tym uznałam, że należy mi się chwila wytchnienia.
Dlatego zrobiłam to dla uczczenia sytuacji i na znak mojego szacunku.
- Co to jest?
- To bezdenna sakiewka, powstała na skutek Zaklęcia Hallina.
- Co to jest bezdenna sakiewka?
- Zaraz ci pokażę. Zauważyłam, że ten miecz czasem ci przeszkadza, ale nie
lubisz się z nim rozstawać. W dodatku, jak pewnie zauważyłeś, obecnie w
Ethsharze noszenie miecza nie jest w modzie. Możesz go schować do tego. -
Podniosła małą sakiewkę, mniejszą od mieszka, który nosił w podróży.
- Och, to jedna z tych! - przypomniał sobie.
Podczas wojny widywał bezdenne sakiewki, choć nie wiedział, że tak się nazywają.
Do czegoś takiego można było wcisnąć cały ładunek wojskowego wozu zaopatrzenia,
a potem wyjąć znowu. Bardzo ułatwiały transport po wrogim terenie. Jedyną ich
poważną wadą było to, że wyjmowało się obiekt ostatnio włożony, gdy więc
zawierały wiele różnych przedmiotów, dotarcie do pierwszego mogło zająć trochę
czasu. Aby skutecznie używać takiej sakiewki, należało dokładnie zaplanować
pakowanie.
Przyjął więc prezent i nasunął na koniec pochwy Wirikidora. Patrzył rozbawiony i
zdziwiony, jak miecz wsuwa się gładko do wnętrza i znika. Kiedy skrył się cały i
pozostała tylko lekko wypchana sakiewka, przywiązał ją do pasa.
- To o wiele wygodniejsze - przyznał. - Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co - odparła Iridith.
Spojrzał na nią, a ona uśmiechnęła się ciepło.
- Właściwie nie rozumiem, dlaczego jesteś dla mnie tak łaskawa - powiedział. -
Robisz o wiele więcej niż to konieczne.
- Och, wiem - odparła. - Ale lubię być łaskawa. Wiesz przecież, że mam wszystko,
czego mogę potrzebować. Czemu nie miałabym się tym podzielić? Zbyt długo żyłam
sama; magom często się to zdarza. Wiele zaklęć wymaga izolacji lub tak silnego
skupienia, że wolimy nikogo nie dopuszczać w pobliże. Towarzystwo innych magów
psuje nastrój; unikają się nawzajem, chcą tylko poznać nowe zaklęcia, nie
zdradzając własnych tajemnic. Tak samo jest z towarzystwem zwykłych ludzi,
którzy śmiertelnie się mnie boją, a ja wiem, że za parę lat zestarzeją się i
umrą.
- Ja jestem zwykłym człowiekiem - przypomniał Valder.
- Nie, nie jesteś! Przecież nie umrzesz, prawda? Ten twój miecz ci nie pozwoli.
I nie boisz się mnie.
- Dlaczego miałbym się ciebie bać?
- O to właśnie chodzi: nie powinieneś! W jednej chwili mogłabym cię usmażyć kulą
ognia, tak jak tego złodzieja, ale tego nie zrobię. Tak jak ty nie skierowałbyś
tego niepokonanego miecza przeciwko przyjacielowi. Jednak wielu ludzi tego nie
rozumie. Widzą tylko moją moc i nie rozumieją, że wciąż jestem człowiekiem. Moc
nie jest ważna; tak samo możesz zginąć przebity zwyczajnym scyzorykiem, jak i
magicznym sztyletem, albo zginąć w bójce tak samo, jak okaleczony jakimś
zaklęciem wyższego rzędu. Każdy jest niebezpieczny, więc dlaczego ludzie boją
się magów bardziej niż siebie nawzajem?
- Nie wiem - odparł po namyśle Valder. - Przypuszczam, że chodzi o nieznaną moc,
nieznane niebezpieczeństwo. Wszyscy wiedzą, na czym polega cięcie mieczem, ale
większość nie ma pojęcia, jak działa magia. Sam nie mam pojęcia, jak działa
magia.
Iridith uśmiechnęła się szeroko.
- Chcesz poznać jedną z największych tajemnic Gildii Magów? Większość z nas też
tego nie wie.
Valder odpowiedział uśmiechem.
ROZDZIAŁ 32
Iridith znalazła łzy smoczycy następnego dnia po tym, jak dała Valderowi
bezdenną sakiewkę. Jakiś mag w Sardironie miał całą butelkę i był skłonny trochę
sprzedać. Ten sam mag skierował ją do jaskini, gdzie żyły białe świerszcze; miał
też przyjaciela dysponującego słojem z embrionem wyjętym z łona matki zmarłej od
gorączki.
Została tylko dłoń zamordowanej kobiety.
Wieczorem oboje uczcili to odkrycie, wypijając dwie butelki starego złocistego
wina, które Iridith odłożyła jakieś sto lat wcześniej. Trunek stracił już nieco
na smaku, ale wciąż był niezły, a Iridith trochę zakręcił w głowie, gdyż po
każdym słowie Valdera chichotała jak młoda dziewczyna. Valder już dawno rozwinął
w sobie jedną z niezbędnych cech oberżysty: umiejętność pochłaniania bez
widocznych efektów sporych ilości alkoholu, więc z rozbawieniem obserwował, jak
chłodna zwykle i poważna czarodziejka zmienia się w rozbawionego głuptasa.
Zasnęła około północy. Valder podniósł ją ostrożnie i wytężając stare mięśnie,
zaniósł do łóżka. Bał się trochę, że jakiś czar ochronny porazi go za to, że
ośmielił się ją dotknąć, ale nic się nie stało.
Przyglądał się jej przez chwilę, wciąż zdziwiony, że ta urocza młoda kobieta
jest cztery razy starsza od niego. Potem wrócił do salonu, na swoją sofę, i
zasnął.
Rankiem Iridith nie była już tak miła. Zaklęcia lecznicze uchroniły ją przed
kacem, lecz wyraźnie żałowała swego dziecinnego zachowania.
- Jeszcze ich nie mamy - zauważyła przy śniadaniu. - Muszę udać się do Sardironu
i je przywieźć. Coś może się nie udać.
Valder wzruszył ramionami.
- Faktycznie, może - zgodził się.
Spojrzała na niego kwaśno, jakby zirytowana, że tak spokojnie przyznał jej
rację, po czym uświadomiła sobie bezsens tej pretensji. Uśmiechnęła się krzywo.
- Wiesz, Valderze Oberżysto, lubię cię. Nie pozwalasz, by coś wyprowadziło cię
z równowagi.
Znów wzruszył ramionami.
- Już dawno temu nauczyłem się przyjmować rzeczy takimi, jakie są. Zwykle są
całkiem niezłe. Ogólnie rzecz, biorąc miałem dobre życie, dużo lepsze, niż się
spodziewałem. Nie sądziłem, że dożyję końca Wielkiej Wojny, a jednak pokój trwa
już dwie trzecie moich lat. Gdyby teraz coś poszło nie tak, wciąż nie mam
powodu, żeby się skarżyć.
- Zdrowe podejście i bardzo, bardzo nietypowe. - Odsunęła krzesło. - Lepiej już
wyruszę.
Podróż do Sardironu zajęła jej trzy dni, choć Iridith poleciała. Valder włóczył
się bez celu wokół domu i po brzegu; podczas nieobecności Iridith nie potrafił
zająć się lekturą. Szczególnie samotnie czuł się przy posiłkach.
Próbował wmówić sobie, że tęskni za domem, że chciałby wrócić już ,,Pod Czaszkę
Złodzieja", ale nie całkiem w to wierzył.
Trzeciego dnia Iridith wróciła bezpiecznie z sercem w słoju i butelką łez -
Valder zdziwił się, że są seledynowe, a nie przezroczyste, jak powinny być łzy
jego zdaniem, i to niezależnie od pochodzenia. Miała też duże cykające głośno
pudełko świerszczy.
- Nie jestem pewna, ile posoki będę potrzebować - wyjaśniła. Mając wszystkie
składniki prócz jednego, czekali teraz, aż pojawi się okazja, by zdobyć dłoń
zamordowanej kobiety.
- Codziennie w Ethsharze giną ludzie - tłumaczyła Iridith. - Prędzej czy później
znajdę taką, co się nada. Sama nie wiem, dlaczego do tej pory się nie trafiła.
- Ja też nie - odparł Valder. - Z pewnością gdzieś na świecie przez ostatnie
kilka dni została zamordowana jakaś kobieta!
- Och, oczywiście - zgodziła się Iridith. - Ale potrzebuję takiej, której
rodzina zgodzi się sprzedać tę rękę. Nie wolno mi jej ukraść. Takie rzeczy psują
magom opinię. To by się nie spodobało Gildii.
Serce dziecka zostało sprzedane przez męża matki; przypuszczam, że był ojcem.
- Doprawdy? - zdziwił się Valder. Nie sądził, że jest tak skrupulatna.
Przez następne kilka dni każdy ranek spędzała w pracowni, używając
jasnowidzenia, a popołudnia poświęcała Valderowi. Siedzieli w domu, rozmawiali,
spacerowali po plaży lub lewitowali na wysokości około stu stóp, dryfując z
wiatrem. Pewnego wyjątkowo ciepłego dnia, kiedy spacerowali wzdłuż brzegu,
Iridith zatrzymała się nagle i oznajmiła:
- Pójdę popływać.
- Proszę bardzo - odparł. - Ja nigdy się tego nie nauczyłem, a teraz jestem już
za stary.
Iridith uśmiechnęła się, chwytając tunikę. Jej twarz zniknęła za tkaniną, gdy
ściągała ubranie, ale głos był wciąż słyszalny.
- Nie zawsze będziesz stary - przypomniała.
- Więc może kiedyś się nauczę.
- Będziesz miał mnóstwo czasu, Valderze. Obiecuję. Zdjęła tunikę i zaczęła
rozpinać spódnicę. Valder przyglądał się jej z podziwem.
- Piękna - powiedział. - Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, coś bym z tym
zrobił.
- Nie martw się - odparła. - Będziesz, ale czy pozwolę ci coś z tym zrobić, to
już zupełnie inna sprawa.
Rzuciła mu ubranie i wbiegła do wody. Kilka dni później, wieczorem, gdy wracali
do domu, taplając mokre stopy w kałużach na plaży, Iridith zapytała:
- Co zrobisz, kiedy już dokończę zaklęcia?
- Wrócę do domu, oczywiście - odparł Valder.
- Do Kardoret? Zdumiony, niemal wykrzyknął.
- Nie! - Lecz zaraz uspokoił się i dodał: - Nie jestem nawet pewien, czy wciąż
istnieje. To nie było żadne ważne miejsce. Nie, chodzi o moją gospodę ,,Pod
Czaszką Złodzieja", albo oberżę "Przy Moście", jak ją kiedyś nazywali.
- Wydaje się, że to nudne zajęcie.
- Nie. Tak nie jest. Trafiają do nas podróżni ze wszystkich stron, z Sardironu,
Małych Królestw, z Hegemonii... Słuchamy ich opowieści. Każdy człowiek, jakiego
możemy sobie wyobrazić, prędzej czy później zatrzymuje się w oberży, a po całym
dniu drogi wszyscy są skłonni do rozmowy, wiec nigdy nie jest nudno. Słyszę
wieści, które nie docierają do miasta; z pierwszej ręki znam historie o wielu
wspaniałych przygodach. To piękne życie. Twój dom jest rzeczywiście wspaniały,
ale dość samotny, prawda? Twoi najbliżsi sąsiedzi to rybacy, mieszkający o trzy
mile brzegiem stąd, albo farmerzy o dwie mile w głąb lądu.
- Znużyłam się ludźmi już dziesiątki lat temu - odparła. - Nie sądziłam, że
kiedyś znowu zechcę ich zobaczyć. Oczywiście przyjmowałam uczniów. Nie byłam tu
aż tak samotna.
- Rozumiem - stwierdził Valder, gdy dotarli do stopni prowadzących na werandę.
W milczeniu przeszli po deskach. Valder otworzył drzwi do salonu.
- Wiesz - odezwała się Iridith - że nikt cię nie pozna, kiedy wrócisz? Znają cię
jako starca, nie młodzieńca.
- O tym nie pomyślałem - przyznał.
- Najlepiej powiedz, że jesteś jakimś krewniakiem. I tak wszyscy zauważą silne
rodzinne podobieństwo.
- Czy ktoś w to uwierzy?
- Oczywiście! Dlaczego nie?
- Sam nie wiem. Nie sądzę, żebym faktycznie miał żyjących krewnych. Od ponad
trzydziestu lat o żadnych nie słyszałem i mówiłem o tym ludziom.
- Tym lepiej. Nikt się nie pojawi, żeby podać w wątpliwość twoją opowieść.
Możesz być przecież nieślubnym synem lub dawno zaginionym bratankiem, albo kimś
w tym rodzaju.
- Chyba tak. Wolę jednak uprzedzić Tandellina. Pewnie sądził, że odziedziczy
oberżę. Może nie być zbyt szczęśliwy, kiedy pojawi się nowy dziedzic.
- Będzie musiał się z tym pogodzić. Nic nie jest doskonałe. Wieczna młodość nie
rozwiąże za ciebie wszystkich problemów.
Valder uśmiechnął się.
- Ale jest niezłym początkiem.
ROZDZIAŁ 33
Ósmy dzień miesiąca długich dni - tydzień po tym, jak Valder odwiedził swoją
oberżę, by uspokoić przyjaciół - był ponury i deszczowy, jednak mag i oberżysta
nie zwracali uwagi na takie drobiazgi. Agravan przysłał wiadomość, że wreszcie
zdobył ostatni składnik. Młoda ladacznica pokłóciła się z bandą pijanych
żołnierzy i w efekcie zginęła. Jej ciało było tak zmaltretowane, że brat nie
widział powodu, by protestować przeciwko dodatkowemu okaleczeniu, zwłaszcza że
cena była odpowiednia. Okoliczności jej śmierci były wyjątkowo ohydne, lecz
bezcenna dłoń wreszcie znalazła się w ich posiadaniu.
Valder z satysfakcją dowiedział się, że odpowiedzialni za zbrodnię żołnierze
będą powieszeni. Lord Egzekutor przynajmniej raz będzie miał trochę pracy.
Dłoń trafiła do nich bezpiecznie jeszcze tego samego wieczoru. Iridith zamknęła
się w pracowni, przykazując Valderowi, by najadł się do syta i odpoczął. Rytuał
wymagał dwudziestu czterech godzin bez jedzenia i snu, a przy tym bardzo
wyczerpywał zarówno umysł, jak i ciało.
W południe dziewiątego dnia, gdy deszcz ściekał z okapów, Iridith zawołała
Valdera do pracowni i rozpoczęła rzucanie zaklęcia.
Większość z tego, co się działo, była dla niego całkiem niezrozumiała. Zgodnie
ze wskazówkami siadał, wstawał, klękał, przełykał pewne rzeczy, trzymał inne,
zamykał oczy, otwierał oczy, wymawiał bezsensowne zdania i ogólnie rzecz biorąc
wykonywał rytuał za rytuałem, nie mając pojęcia o ich znaczeniu. O zachodzie
słońca poczuł się dziwnie, a pozostały czas przeżył jakby w sennym,
nierzeczywistym stanie. Nigdy potem nie mógł sobie przypomnieć, co się wtedy
działo. Wszystko, co pamiętał, poczynając od północy, to że był coraz bardziej
zmęczony.
Kiedy znów przyszedł do siebie, całkowicie wyczerpany leżał na sofie. Wyjrzał
przez najbliższe okno, lecz zobaczył tylko szare niebo, które zdradziło jedynie,
że jest już dzień. Jednak coś się nie zgadzało: widział nienaturalnie ostro.
Wstał powoli, czując się bardzo dziwnie. Każdy mięsień był słaby ze znużenia,
lecz Valder nie odczuwał żadnych znajomych bólów czy skurczów, całkiem jakby
stał się inną osobą.
Nagle uderzyła go pewna myśl: jeśli jest inną osobą, to czy nadal pozostał
właścicielem Wirikidora? Sięgnął do pasa, ale nie znalazł miecza. Spojrzał w
dół.
Dłonie miał młode i silne - nie patrzył już na kościste palce starca, a każdy
szczegół wciąż widział z nieprawdopodobną wyrazistością. A mimo to dłonie
wydawały się całkiem znajome. Znalazł u pasa małą sakiewkę, która, jak sobie
przypomniał, magicznie mieściła teraz Wirikidora. Rozwiązał sznurek, wsunął dłoń
i trafił na znajomą rękojeść.
Najwyraźniej wciąż był Valderem, a przy tym młodym człowiekiem. Zaklęcie
podziałało.
Znalazł lustro i przez kilka długich, pełnych niedowierzania minut podziwiał
swoje odbicie, zadowolony nie tylko z tego, co zobaczył, lecz także z nowo
odzyskanego ostrego wzroku. Wyglądał na około dwadzieścia pięć lat, trochę
więcej niż w chwili, gdy został zaklęty Wirikidor.
Tandellin nigdy by go nie rozpoznał. Pogratulował sobie, że przyjął radę Iridith
i przy ostatniej wizycie zawiadomił pracowników, że wycofuje się i pozostawia
interes siostrzeńcowi, Valderowi Młodszemu. Tandellin nie był zachwycony.
Zażądał nawet wyjaśnień, czemu nigdy nie słyszał o tym siostrzeńcu. W końcu
jednak przyznał, że Valder ma prawo robić ze swoją własnością, co mu się podoba.
W końcu zdołał oderwać się od lustra. Uświadomił sobie, że ma wilczy apetyt -
nic dziwnego, był to apetyt młodego człowieka, który przez cały dzień nic nie
jadł. Ruszył do kuchni, rozkoszując się sprężystością swego kroku.
Iridith siedziała przy stole, pochłaniając bochenek chleba i gruby plaster sera.
- Odrabiasz straty? - spytał, wiedząc, że podczas rzucania zaklęcia ona też nic
nie jadła.
- To już zrobiłam. Teraz jem śniadanie.
- Czy to rano? - zdziwił się Valder.
Wiedział, że zaklęcie zostało ukończone około południa dziesiątego dnia
miesiąca. Zakładał, że jest popołudnie tego samego dnia, a nie ranek
jedenastego.
- Tak, rano, i to szesnastego Długich Dni. Jedz, na pewno ci to potrzebne. -
Pchnęła przez stół chleb i ser.
Chwycił je i zaczął pochłaniać. Iridith obserwowała go z rozbawieniem.
Kiedy zaspokoił pierwszy głód, zwolnił trochę i spojrzał na gospodynie. Wstała,
sięgnęła do kredensu i wyjęła następną porcję jedzenia.
Obserwował poruszenia jej ciała i przypominał sobie rozmowy, jakie toczyli przez
ostatni miesiąc.
Postawiła na stole dzban piwa, położyła kolejny bochenek chleba i inne produkty.
- Zaklęcie jest trochę meczące, ale warte wysiłku, nie sądzisz?
Valder skinął głową i spojrzał na kobietę.
- Tak - zgodził się. - Z całą pewnością.
Zjedli w milczeniu, a kiedy skończyli, Iridith wyprowadziła go na ganek, gdzie
patrzyli, jak poranne słońce próbuje przebić się przez chmury.
- Spłaciłam swój dług - oznajmiła. - A twoje problemy z mieczem zostały
rozwiązane.
Valder pokiwał głową.
- Rzeczywiście - przyznał.
Przyglądał się, jak promień słońca sięga aż do piany na brzegu morza.
- Mam jeszcze inny problem - dodał - taki którego dotąd nie rozwiązałem. Nigdy
nie znalazłem żony, a teraz znów jestem dość młody, by jej pragnąć. A cóż by to
było za życie z żoną, która zestarzeje się i umrze, gdy ja zostanę młody?
- To niezbyt przyjemne - zgodziła się.
- Gdybym znalazł żonę, która .się nie starzeje, to oczywiście byłoby idealnie.
- Oczywiście - przyznała. - Wyłącznie z praktycznych powodów.
- Naturalnie, pozwoliłbym jej prowadzić własne życie, gdyby chciała. Nigdy nie
wierzyłem w teorie, że żona powinna być własnością męża. Jednak towarzyszka i
przyjaciółka bardzo by mi odpowiadała.
- Jestem pewna. Umilkł na chwilę.
- Czy chciałabyś zostać żoną oberżysty? - zapytał w końcu. Uśmiechnęła się.
- Och - rzuciła lekko - myślę, że wytrzymam to przez stulecie czy dwa.
EPILOG
Valder wpatrywał się w siwowłosego staruszka, który stanął w drzwiach oberży.
- Znam go - mruknął do siebie. - Jestem pewien. Patrzył, jak starzec podchodzi
do stolika i siada ostrożnie. Młoda Thetta podeszła do gościa, ale Valder dał
ręką znak, że sam obsłuży gościa. Coś w nowo przybyłym go zafascynowało. Nim
dotarł do stolika, uznał, że wie już, kogo spotkał. Trudno było w to uwierzyć po
tak długim czasie.
- Witam - powiedział. - Jestem Valder, właściciel tej oberży. Czym mogę służyć?
Starzec uniósł głowę i Valder miał wrażenie, że widzi błysk rozpoznania w jego
oczach. Potem jednak odwrócił się i pokręcił głową, jakby sam sobie tłumaczył,
że doznał złudzenia.
- Wino - powiedział. - Białe wino.
Valder przyniósł wino, postawił przed starcem i usiadł naprzeciwko.
- Wybacz panie, lecz sądzę, że już się kiedyś spotkaliśmy, bardzo dawno temu.
Starzec przyjrzał mu się uważnie.
- Ten żołnierz? Na mokradłach? Valder uśmiechnął się.
- Więc to ty, magu!
- Niech mnie licho! - zawołał starzec. - Więc jednak ci się udało!
- Nie spodziewałem się, że znowu cię zobaczę!
- Ja też się nie spodziewałem, zwłaszcza po dwustu latach. - Mag łyknął wina.
- Dwieście dwadzieścia jeden, ściśle mówiąc. - Liczysz?
- No cóż, było to bardzo ważne wydarzenie w moim życiu, gdy rzuciłeś zaklęcie na
mój miecz.
- Przypuszczam. - Znów łyknął wina. - Chyba powinienem cię przeprosić.
- Za co?
- Za to, że się wtedy pomyliłem. Właściwie to nie moja wina. Słońce już
zachodziło, gdy doszedłem do tej części, a wszystko było pokryte sadzą.
- Do jakiej części?
- Do Zaklęcia Prawdziwej Własności. Źle je rzuciłem. Ale w takich warunkach kto
potrafi odróżnić złoty pierścień od mosiężnego?
Valder przyglądał mu się przez dobrą chwilę, po czym wybuchnął śmiechem.



Wyszukiwarka