05 (221)



















Dan Simmons     
  Zagłada Hyperiona
   
. 5 .    




    Pułkownik Fedmahn Kassad poszedł za Brawne Lamią i ojcem
Hoytem. Przedzierał się przez burzę piaskową w stronę Nefrytowego Grobowca.
Okłamał Lamię: jego przyłbica noktowizyjna i czujniki działały dobrze, mimo
błądzących wokół nich wyładowań. Pójście w ślady tych dwojga stanowiło najlepszy
sposób na znalezienie Chyżwara. Kassad przypomniał sobie polowanie na lwy skalne
na Hebronie - przywiązywało się kozę i czekało.
    Dane z czujników, które rozstawił wokół obozowiska, migotały na
przenośnym ekraniku Kassada i pbszeptywały przez implant. Pozostawienie bez
ochrony - nie licząc automatycznych alarmów Weintrauba z córeczką, Martina
Silenusa i konsula było skalkulowanym ryzykiem. Ale Kassad miał poważne
wątpliwości, czy jego obecność mogłaby powstrzymać Chyżwara. Śpiący są właśnie
ową uwiązaną kozą. Czekali na monstrum. Kasśad chciał koniecznie przed śmiercią
odszukać kobietę - fantoma o imieniu Moneta.
    Wiatr ciągle się wzmagał. Gwizdał Kassadowi koło uszu,
ograniczał widoczność do zera i bombardował samoutwardzalną zbroję. Wydmy
żarzyły się wyładowaniami, miniaturowe błyskawice przelatywały mu wokół nóg, gdy
kroczył pośpiesznie, by nie stracić cieplnego śladu Lamii. Napływały informacje
z jej komlogu. Hoyt zamknął kanały nadawania. Wiadomo było tylko tyle, że żyje i
że się porusza.
    Kassad przeszedł pod rozpostartymi skrzydłami Sfinksa, czuł
niewidzialny ciężar zwisający nad nim jak wielki bucior. Potem skręcił w dolinę,
ujrzał Nefrytowy Grobowiec jako zimny zarys, brakowało ciepła na obrazie w
podczerwieni. Hoyt właśnie znikał w półkolistym wejściu; Lamia szła dwadzieścia
metrów za nim. Poza tym nic nie poruszało się w dolinie. Czujniki wokół
obozowiska, skryte przez noc i burzę, informowały Kassada, że Sol i niemowlę
śpią, konsul czuwa, ale leży bez ruchu. Nic więcej się nie działo.
    Kassad odbezpieczył broń i przyśpieszył kroku, stawiał wielkie
kroki. Oddałby teraz wszystko za dostęp do danych satelity obserwacyjnego.
Fragmentaryczne dane go nie zadowalały. Wzruszył ramionami pod zbroją i szedł
dalej.









    Brawne Lamia ledwie była w stanie pokonać ostatnie piętnaście metrów
dzielące ją od Nefrytowego Grobowca. Wiatr osiągnął siłę huraganu. Popychał ją z
taką mocą, że dwukrotnie straciła grunt pod nogami i wywróciła się jak długa w
piasek. Błyskawice rozdzierały niebo jak wielkie wybuchy, oświetlając emanujący
poświatą grobowiec. Dwa razy próbowała wezwać Hoyta, Kassada albo innych. Była
pewna, że w obozie nikt nie śpi, ale jej komlog oraz implant odbierały tylko
statyczny szum. Po drugim upadku Lamia stanęła na czworakach i rozejrzała się;
nie było śladu po Hoycie. Tylko u wejścia do grobowca mignęła jakaś postać.
    Lamia chwyciła rękojeść automatycznego pistoletu ojca, wstała i
pozwoliła, żeby wiatr pchał ją przez ostatnie metry. Zatrzymała się tuż u
wejścia.
    Czy to ze względu na burzę i wyładowania, czy z jakiegoś innego
powodu Nefrytowego Grobowiec promieniował jasnym, gryzącym zielonym światłem,
które zabarwiało wydmy i sprawiało, że jej przeguby i dłonie wyglądały, jakby
przed chwilą wstała z grobu. Po raz ostatni spróbowała wywołać kogoś na komlogu
i weszła do grobowca.
    Ojciec Lenar Hoyt, z liczącego tysiąc dwieście lat Towarzystwa
Jezusowego, rezydent Nowego Watykanu na Pacem i lojalny sługa Jego
Świątobliwości, Papieża Urbana XVI, bluzgał sprośnymi przekleństwami.
    Pochłonął go straszliwy ból. Szerokie sale u wejścia do
grobowca zwęziły się, a korytarz zapętlił tyle razy, że ojciec Hoyt zgubił
drogę. Błądził pomiędzy zielonkawymi ścianami w labiryncie, którego nie
przypominał sobie ani z czasów eksploracji grobowca, ani z map pozostawionych w
obozie.
    Ból, który mu towarzyszył, odkąd plemię Bikurów wszczepiło mu
dwa krzyże, jego własny i Paula Dure - teraz wzmógł się, przywodził go nieomal
do szaleństwa.
    Korytarz znów się zwęził. Lenar Hoyt wrzeszczał. Nie był już
tego świadom. Nie był już świadom słów, które wykrzykuje - słów, których nie
używał od dzieciństwa. Pragnął ulgi. Ulgi od bólu. Ulgi od dźwigania DNA ojca
Dure, jego osobowości... duszy... w krzyżokształtnym pasożycie, którego dźwigał
na grzbiecie. I od tego własnego przekleństwa, od własnego plugawego
zmartwychwstania krzyżokształtu w piersi.
    Ale nawet teraz Hoyt wiedział, że to nie wymarli Bikurowie
rzucili na niego klątwę bólu. To zagubione plemię kolonistów, zidiociałych od
nieskończonych zmartwychwstań, te kreatury będące zaledwie nosicielami DNA
własnego i pasożytniczego, są także kapłanami... kapłanami Chyżwara.
    Ojciec Hoyt z Towarzystwa Jezusowego niósł ampułkę wody
święconej pobłogosławionej przez Jego Świątobliwość, Eucharystię konsekrowaną w
czasie wielkiej mszy i kopię starożytnego egzorcyzmu. Wszystko to, zaspawane w
bańce perspexu, tkwiło teraz zapomniane w kieszeni peleryny ojca.
    Hoyt odbił się od ściany i znów zawył. Ból był teraz nie do
opisania. Nie pomagała ampułka ultramorfu, który Wstrzyknął sobie przed
piętnastoma minutami. Ojciec Hoyt krzyczał i szarpał na sobie ubranie. Zerwał
ciężką pelerynę, czarny garnitur i koloratkę, spodnie, koszulę i bieliznę. Był
nagi. Drżał z bólu i zimna w jarzących się korytarzach Nefrytowego Grobowca i
wykrzykiwał sprośne przekleństwa.
    Znów powlókł się naprzód, znalazł przejście i wtoczył się do
sali większej niż jakakolwiek zapamiętana z dni spędzonych tu przed laty. Wokół
pustej przestrzeni wznosiły się nagie, przeświecające ściany. Hoyt opadł na
dłonie i kolana. Spojrzał w dół i stwierdził, że podłoga stała się nieomal
przezroczysta. Patrzył w pionową sztolnię pod cienką membraną podłogi. Sztolnia
miała kilometr albo więcej głębokości. Na jej dnie szalały płomienie. Salę
wypełniało czerwono - pomarańczowe pulsujące światło - odbicie ognia z otchłani.

    Hoyt przetoczył się na bok i roześmiał się głośno. Jeśli to
jest jakiś obraz piekła wywołany na jego użytek, to szkoda się było trudzić.
Piekło - to według Hoyta ból, który włada jego ciałem, przesuwając się w żyłach
i wnętrznościach jak drut kolczasty. Piekło to także wspomnienie głodujących
dzieci w slumsach Armaghastu i uśmiech polityków wysyłających młodych chłopców,
żeby ginęli na wojnach kolonialnych. Piekło to myśl, że za jego życia umiera
Kościół, że dzieje się to za życia ostatnich wiernych - garstki starych ludzi,
którzy byliby w stanie wypełnić tylko kilka ławek w ogromnych katedrach na
Pacem. Piekło to hipokryzja odprawiania porannej mszy ze złem w kształcie
krzyża, które pulsuje ciepłem w okolicach serca.
    Gorące powietrze zadrgało i Hoyt zobaczył, jak część podłogi
odsuwa się tworząc otwór wiodący do szybu. Sala wypełniła się odorem siarki.
Hoyt roześmiał się z tego stereotypu, ale w ciągu kilku sekund śmiech przeszedł
w łkanie. Klęczał, rozdrapując zakrwawionymi paznokciami krzyżokształty na
piersi i plecach. Przecinające się pręgi na jego ciele zdawały się żarzyć w
czerwonym świetle. Hoyt słyszał huk płomieni w otchłani.
    - Hoyt!
    Ciągle szlochając odwrócił się i zobaczył kobietę. Była to
Lamia. Stała w wejściu. Patrzyła przed siebie, nad jego głową. Trzymała w rękach
stary pistolet. Oczy miała szeroko otwarte.
    Ojciec Hoyt poczuł za sobą gorąco, słyszał ryk dobywający się
jakby z odległego pieca hutniczego. Nagle usłyszał zgrzytanie metalu o kamień.
Kroki. Odwrócił się, ciągle wpijając się paznokciami w pręgę na ciele. Kamienna
podłoga otarła mu kolana do żywego mięsa.
    Najpierw zobaczył cień: dziesięć metrów ostrych kątów, kolców,
brzytew... nogi jak stalowe rury z szablastymi rozetami wokół kolan i kostek.
Potem, przez pulsację gorącego światła i czarnego cienia, Hoyt dostrzegł oczy.
Sto powierzchni... tysiąc... żarzących się czerwono jak bliźniacze lasery.
Osadzone nad kołnierzem ze stalowych cierni i rtęciową klatką piersiową
odbijającą płomień i cień...
    Brawne Lamia strzelała z pistoletu ojca. Odgłos strzałów
odbijał się echem. Słychać go było ponad rykiem piekielnych płomieni. Ojciec
Hoyt odwrócił się szybko w jej kierunku, uniósł dłoń.
    - Nie, nie rób tego! - krzyknął. - To wypełnia jedno życzenie!
Muszę...
    Chyżwar, który był t a m - odległy o pięć metrów - nagle
znalazł się t u t a j, na wyciągnięcie ręki od Hoyta. Lamia przestała strzelać.
Hoyt spojrzał w górę. Zobaczył własne odbicie w chromowym korpusie stwora... w
tej samej chwili dostrzegł coś innego w oczach Chyżwara... a potem istota
zniknęła. Hoyt powoli podniósł rękę, dotknął krtani, przez chwilę gapił się na
kaskadę czerwieni pokrywającą rękę, pierś, krzyżokształt, brzuch...
    Odwrócił się w stronę wejścia. Zobaczył Lamię. Ciągle patrzyła,
przerażona i zszokowana. Tym razem patrzyła na niego, nie na Chyżwara, lecz na
ojca Hoyta z Towarzystwa Jezusowego. W tym momencie zdał sobie sprawę, że ból
zniknął. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wydobył się z nich tylko gejzer
czerwieni. Hoyt spojrzał jeszcze raz w dół. Dopiero teraz zauważył, że jest
nagi, spostrzegł krew kapiącą z podbródka i piersi. Spływała na czarną teraz
podłogę. Wyglądało to tak, jakby ktoś przewrócił kubeł z czerwoną farbą. A potem
nie widział już nic. Upadł na twarz. Zapadał się w dół...
następny    









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wykład 05 Opadanie i fluidyzacja
Prezentacja MG 05 2012
2011 05 P
05 2
ei 05 08 s029
ei 05 s052
05 RU 486 pigulka aborcyjna
473 05

więcej podobnych podstron