06 (488)






Henryk Sienkiewicz "Potop"








J臋zyk polski:
 
 Henryk Sienkiewicz 揚otop"






 
Pan Wo艂odyjowski, s艂awny i stary 偶o艂nierz, cho膰 cz艂owiek m艂ody, siedzia艂, jako si臋 rzek艂o, w Pacunelach u Pakosza Gasztowta, patriarchy pacunelskiego, kt贸ren mia艂 reputacj臋 najbogatszego szlachcica mi臋dzy wszystk膮 drobn膮 braci膮 lauda艅sk膮. Jako偶 trzy c贸rki, kt贸re by艂y za Butrymami, wyposa偶y艂 hojnie dobrym srebrem, dawszy ka偶dej po talar贸w sto pr贸cz inwentarzy i wyprawy tak pi臋knej, 偶e i niejedna szlachcianka familiantka lepszej nie mia艂a. Inne trzy c贸rki by艂y w domu pannami i te pilnowa艂y pana Wo艂odyjowskiego, kt贸remu r臋ka to przychodzi艂a do zdrowia, to martwia艂a znowu, gdy zdarzy艂y si臋 s艂oty na 艣wiecie. Wszyscy lauda艅scy zajmowali si臋 wielce t膮 r臋k膮, bo j膮 widzieli przy robocie pod Szk艂owem i Sepielowem, i og贸lne by艂o mniemanie, 偶e lepszej trudno by艂o znale藕膰 na ca艂ej Litwie. Otaczano te偶 m艂odego pu艂kownika we wszystkich okoliçach czci膮 nadzwyczajn膮. Gasztowtowie, Domaszewicze, Go艣ciewicze i Stakjanowie, a za nimi inni dosy艂ali wiernie do Pacunel贸w ryby, grzyby i zwierzyn臋, i siano dla koni, i smo艂臋 do ka艂amaszek, aby rycerzowi i jego czeladzi na niczym nie zbywa艂o. Ilekro膰 czu艂 si臋 s艂abszym, je藕dzili na wy艣cigi po cyrulika do Poniewie偶a - s艂owem, wszyscy przesadzali si臋 w us艂ugach.
Panu Wo艂odyjowskiemu tak te偶 by艂o dobrze, 偶e cho膰 w Kiejdanach m贸g艂 mie膰 i wygody lepsze, i medyka s艂awnego na zawo艂anie, przecie w Pacunelach siedzia艂, a stary Gasztowt rad go podejmowa艂 i prawie prochy przed nim zdmuchiwa艂, bo podnosi艂o to nadzwyczajnie jego znaczenie w ca艂ej Laudzie, i偶 tak znamienitego ma go艣cia, kt贸ren by i samemu Radziwi艂艂owi honoru m贸g艂 przymno偶y膰.
Po pobiciu i wyp臋dzeniu Kmicica posz艂a rozmi艂owana w panu Wo艂odyjowskim szlachta po rozum do g艂owy i uczyni艂a projekt o偶enienia go z pann膮 Aleksandr膮. 揅o b臋dziem dla niej m臋偶a po 艣wiecie szuka膰! - m贸wili starzy na umy艣lnej sesji, na kt贸rej on膮 spraw臋 roztrz膮sano. - Gdy tamten zdrajca bezecnymi uczynkami tak si臋 splami艂, i偶 je艣li jest 偶yw, katu oddany by膰 powinien, tedy i panna musia艂a go ju偶 z serca wyrzuci膰, bo tak by艂o i w testamencie, w osobnej klauzuli przewidziane. Niech偶e pan Wo艂odyjowski si臋 z ni膮 偶eni. Jako opiekunowie, mo偶em na to pozwoli膰, a tak i ona zacnego kawalera, i my s膮siada i wodza dostaniem."
Gdy zdanie to jednog艂o艣nie zawotowane zosta艂o, pojechali starsi naprz贸d do pana Wo艂odyjowskiego, kt贸ren niewiele my艣l膮c na wszystko si臋 zgodzi艂, a potem do 損anienki", kt贸ra jeszcze mniej my艣l膮c, stanowczo si臋 sprzeciwi艂a. 揕ubiczem - rzek艂a - jeden tylko nieboszczyk mia艂 prawo rozrz膮dza膰 i maj臋tno艣膰 nie pr臋dzej mo偶e by膰 panu Kmicicowi odj臋ta, a偶 s膮dy na utrat臋 gard艂a go ska偶膮, a co si臋 tyczy mego zam膮偶p贸j艣cia, nawet o tym nie wspominajcie. Za du偶o mam w sobie bole艣ci, 偶ebym o czym艣 podobnym my艣le膰 mog艂a... Tamtego z serca wyrzuci艂am, a tego, cho膰by by艂 najgodniejszy, nie przywo藕cie, bo wcale do niego nie wyjd臋."
Nie by艂o co rzec na tak stanowcz膮 odmow臋 i szlachta wr贸ci艂a do dom贸w wielce zmartwiona: mniej zmartwi艂 si臋 pan Wo艂odyjowski, a najmniej m艂ode Gasztowt贸wny: Terka, Mary艣ka i Zonia. Ros艂e to by艂y dziewcz臋ta i rumiane, mia艂y w艂osy jak len, oczy jak niezabudki, a plecy szerokie. Pacunelki w og贸le s艂yn臋艂y z pi臋kno艣ci; gdy sz艂y kup膮 do ko艣cio艂a, rzek艂by艣: kwiaty na 艂膮ce! A te trzy by艂y mi臋dzy pacunelkami najpi臋kniejsze; do tego stary Gasztowt i na edukacj臋 nie 偶a艂owa艂. Organista z Mitrun贸w nauczy艂 je sztuki czytania, pie艣ni ko艣cielnych, a najstarsz膮, Terk臋, i gry na lutni. Maj膮c dobre serca, tkliwie opiekowa艂y si臋 panem Wo艂odyjowskim, jedna staraj膮c si臋 ubiec drug膮 w czujno艣ci i staraniach. O Mary艣ce m贸wiono, 偶e zakochana w m艂odym rycerzu; wszelako nie by艂o w tej gadaninie ca艂ej prawdy, gdy偶 wszystkie trzy, nie or,a jedna, by艂y na zab贸j zakochane. On te偶 lubi艂 je bez miary, szczeg贸lniej Mary艣k臋 i Zoni臋, bo Terka na zdradliwo艣膰 m臋sk膮 zbytnio mia艂a zwyczaj narzeka膰.
Nieraz, bywa艂o, d艂ugimi wieczorami zimowymi stary Gasztowt podpiwszy krupniczkiem spa膰 idzie, a one z panem Wo艂odyjowskim si臋d膮 wedle komina; nieufna Terka k膮dziel prz臋dzie, s艂odka Marysia darciem kwapiu si臋 zabawia, a Zonia nici z wrzecion na motki nawija. Lecz gdy pan Wo艂odyjowski zacznie opowiada膰 o wojnach, kt贸re przeby艂, albo o dziwach, kt贸re widzía艂 w r贸偶nych magnackich dworach, to robota ustanie, dziewcz臋ta w niego jak w t臋cz臋 patrz膮 i coraz to kt贸ra艣 wykrzyknie z podziwu : 揂ch ! ja nie 偶yj臋 na 艣wiecie! Kochanie艅cy偶 wy moi!" -a druga odpowie: 揅a艂膮 noc oka nie zmru偶臋!"
Pan Wo艂odyjowski za艣, w miar臋 jak do zdrowia przychodzi艂 i szabl膮 ju偶 chwilami zupe艂nie swobodnie zacz膮艂 w艂ada膰, coraz by艂 weselszy i coraz ch臋tniej opowiada艂. Pewnego tedy wieczora zasiedli, jako zwykle po wieczerzy, przed okapem, spod kt贸rego ra藕ne 艣wiat艂o pada艂o na ca艂膮 ciemn膮 izb臋, ale zrazu zacz臋li si臋 przekomarza膰. Chcia艂y dziewcz臋ta opowiadania, a pan Wo艂odyjowski prosi艂 Terk臋, 偶eby mu te偶 co艣 za艣piewa艂a przy lutni.
- Sam waszmo艣膰 za艣piewaj! - odpowiedzia艂a odpychaj膮c instrument, kt贸ry jej pan Wo艂odyjowski podawa艂-ja mam robota. Bywaj膮c po 艣wiecie musia艂e艣 si臋 r贸偶nych pie艣ni wyuczy膰.
- Pewnie, 偶em si臋 wyuczy艂. Ale ju偶 dzi艣 niech tak b臋dzie: ja za艣piewam naprz贸d, a wa膰panna po mnie. Robota nie przepadnie. 呕eby tak bia艂og艂owa jaka prosi艂a, pewnie by艣 si臋 nie przeciwi艂a, a m臋偶czy藕nie zawsze艣 oporna.
- Bo warto.
- Zali i mn膮 tak wa膰panna pogardzasz?
- At, gdzie tam ! 艢piewaj ju偶 wasza mo艣膰.
Pan Wo艂odyjowski zabrzd膮ka艂 w lutni臋, nastroi艂 pocieszn膮 min臋 i zaintonowa艂 fa艂szywym g艂osem :
 
Przyjecha艂em w takie miejsce,
Gdzie mnie 偶adna panna niej-chce!...
 
- O, to niesprawiedliwie! - przerwa艂a Marysia zarumieniwszy si臋 jak malina.
- To jest 偶o艂nierska piosenka - rzek艂 pan Wo艂odyjowski - kt贸r膮艣my 艣piewali na hibernach, chc膮c, 偶eby si臋 jaka dobra dusza nad nami u偶ali艂a.
- Ja bym si臋 pierwsza u偶ali艂a.
- Dzi臋kuj臋 wa膰pannie. Kiedy tak, to nie mam po co d艂u偶ej 艣piewa膰 i lutni臋 w godniejsze r臋ce oddaj臋.
Terka tym razem nie odepchn臋艂a instrumentu, bo j膮 poruszy艂a pie艣艅 pana Wo艂odyjowskiego, w kt贸rej istotnie by艂o wi臋cej chytro艣ci ni偶 prawdy, wi臋c uderzy艂a zaraz w struny i z艂o偶ywszy buzi臋 搘 ciupo", pocz臋艂a 艣piewa膰:
 
Nie kod藕 do lasu czypa膰 bzu
I nie wierz k艂opcu jako psu!
 
Bo ka偶dy k艂opiec ma w sobie jad,
Kiedy ci臋 kocha, powiedz mu: 揳t!"
 
Pan Wo艂odyjowski tak si臋 rozweseli艂, 偶e a偶 si臋 za boki uchwyci艂 z rado艣ci i zakrzykn膮艂:
- Wszyscy偶 to ch艂opcy zdrajcy? A wojskowi, moja dobrodziko?
Panna Terka silniej zesznurowa艂a buzi臋 i od艣piewa艂a z podw贸jn膮 energi膮:
 
Jeszcze gorsze psy, jeszcze gorsze psy!
 
- Nie uwa偶aj, wasza mo艣膰, na Terk臋, ona zawsze taka ! - rzek艂a Marysia.
- Jak nie mam uwa偶a膰 - rzecze pan Wo艂odyjowski - gdy ca艂emu stanowi wojskowemu tak szpetnie przym贸wi艂a, 偶e ze wstydu nie wiem, gdzie oczy podzia膰.
- Wasza mo艣膰 chcesz, 偶ebym 艣piewa艂a, a potem sobie ze mnie dworujesz i wy艣miewasz - odpowiedzia艂a nad膮sana Terka.
- Nie napadam ja na 艣piewanie, jeno na sens dla wojskowych okrutny odpar艂 rycerz. - Co do 艣piewania, musz臋 przyzna膰, 偶em i w Warszawie tak wybornych gorg贸w nie s艂ysza艂. Wa膰pann臋 tylko w pluderki przybra膰, a mog艂aby艣 u 艢wi臋tego Jana 艣piewa膰, kt贸ren ko艣ci贸艂 jest katedralny
i kr贸lestwo maj膮 w nim sw贸j ganeczek.
- A czemu偶 by to j膮 w pluderki trzeba ubiera膰? - spyta艂a najm艂odsza, Zonia, zaciekawiona wzmiank膮 o Warszawie i o kr贸lestwie.
- Bo tam w ch贸rze bia艂og艂owy nie 艣piewaj膮, jeno m臋偶czy藕ni i m艂ode ch艂opcy: jedni grubymi g艂osami, jak 偶aden tur nie zaryczy; inni cienko, 偶e i na skrzypcach cieniej nie mo偶na. S艂ysza艂em ich wielekro膰, gdy艣my z naszym wielkim nieod偶a艂owanym wojewod膮 ruskim na elekcj臋 tera藕niejszego pana naszego mi艂o艣ciwego przyjechali. Cuda to prawdziwe, a偶 dusza z cz艂owieka ucieka! Si艂a tam muzykant贸w: jest Forster, s艂awny subtelnymi gorgami, i Kapu艂a, i D偶an Batysta, i Elert, przedni do lutni, i Marek, i Milczewski grzecznie komponuj膮cy. Ci wszyscy, kiedy to razem w ko艣ciele hukn膮, to jakoby艣 ch贸ry serafi艅skie na jawie s艂ysza艂.
- Ot, to i pewno! jako 偶ywo! - rzek艂a sk艂adaj膮c r臋ce Marysia.
- A kr贸la wasza mo艣膰 cz臋sto widywa艂? - pyta艂a Zonia.
- Tak z nim gada艂em jak z wa膰pann膮. Po beresteckiej potrzebie za g艂ow臋 mi臋 艣cisn膮艂. M臋偶ny to pan i tak mi艂o艣ciwy, 偶e kto go raz ujrza艂, musi go pokocha膰.
- My go i nie widziawszy kochamy!... A koron臋 zali zawsze ma na g艂owie?
- Za艣 by tam co dnia w koronie chadza艂! 偶elaznej by na to trzeba g艂owy.
Korona sobie w ko艣ciele wypoczywa, od czego i powaga jej ro艣nie, a kr贸l jegomo艣膰 kapelusz czarny nosi, brylantami zdobiony, od kt贸rych 艣wiat艂o艣膰 na ca艂y zamek bije....
- Powiadaj膮, 偶e zamek kr贸lewski to nawet i od kiejda艅skiego wspanialszy?
- Od kiejda艅skiego? Fraszka przy nim kiejda艅ski! Srogi to budynek, ca艂y murowany, 偶e drzewa i nie upatrzysz. Naoko艂o s膮 dwa rz臋dy pokoj贸w, jeden od drugiego zacniejszy. W nich to wa膰panny ujrzycie rozmaite wojny i wiktorie, p臋dzlem na 艣cianach wyobra偶one, jako to: sprawy Zygmunta III i W艂adys艂awa; napatrzy膰 si臋 temu nie mo偶na, bo wszystko jakoby 偶ywe; dziw, 偶e si臋 nie rusza i 偶e ci, co si臋 bij膮, krzyku nie czyni膮. Ale ju偶 tego nikt uda膰 nie potrafi, cho膰by najlepszy malarz. Niekt贸re za艣 komnaty ca艂e od z艂ota; krzes艂a i 艂awy bisiorem albo ·lam膮 kryte, sto艂y z marmuru i alabastru, a co sepet贸w, puzder, zegar贸w, w dzie艅 i w nocy czas pokazuj膮cych, tego by na wo艂owej sk贸rze nie spisa膰. Dopiero偶 kr贸l z kr贸low膮 po onych komnatach chodz膮 i dostatkiem si臋 ciesz膮; a wieczorem maj膮 teatrum kwoli wi臋kszej jeszcze rozrywki...
- C贸偶 to takiego teatrum?
- Jak偶eby to wa膰pannom powiedzie膰... To jest takie miejsce, gdzie komedie graj膮 i skoki w艂oskie misterne wyprawuj膮. Komnata to tak wielka, jak niejeden ko艣ci贸艂, ca艂a w zacne kolumny. Po jednej stronie siedz膮 ci, co chc膮 si臋 dziwowa膰, a po drugiej stronie kunszty s膮 ustawione. Te podnosz膮 si臋 i schodz膮 na d贸艂; inne 艣rubami w rozmaite obracaj膮 si臋 strony; raz okazuj膮 ciemno艣膰 z chmurami, zn贸w przyjemn膮 艣wiat艂o艣膰; na wierzchu niebo ze s艂o艅cem albo z gwiazdami, spodem ujrzysz czasem piek艂o okropne...
- 0 Jezu! - zawo艂a艂y pacunelki.
-...z diab艂ami. Czasem morze niezmierne, na nim okr臋ty i syreny. Jedne persony spuszczaj膮 si臋 z nieba, inne wychodz膮 z ziemi.
- Jeno bym piek艂a widzie膰 nie chcia艂a I -zakrzykn臋艂a Zonia - i dziwno mi to, 偶e ludzie na taki okropny widok nie pouciekaj膮.
- Nie tylko nie uciekaj膮, ale jeszcze przyklepuj膮 od uciechy - odrzek艂 pan Wo艂odyjowski - bo to wszystko udane, nie prawdziwe, i prze偶egnawszy, nie znika. Nie masz w tym sprawy z艂ego ducha, jeno ludzka przemy艣lno艣膰.
Nawet i biskupi tam z kr贸lestwem przychodz膮, i rozmaici dygnitarze, kt贸rzy potem razem z kr贸lem przed spaniem do uczty siadaj膮.
- A z rana i w dzie艅 co czyni膮?
- To zale偶y od humor贸w. Rano wstawszy, 艂a藕ni za偶ywaj膮. Jest tam taka komnata, w kt贸rej nie masz pod艂ogi, jeno cynowy d贸艂 jako srebro b艂yszcz膮cy, a w tym dole woda.
- Woda w komnacie... s艂ysza艂y艣cie?
- Tak jest... i przybywa jej albo ubywa, wedle woli; mo偶e te偶 by膰 ciep艂a albo zgo艂a zimna, bo tam s膮 rury z kuraskami, tak膮 i owak膮 nios膮ce. Pokr臋cisz wa膰panna kuraskiem, a偶 tu si臋 leje, 偶e i p艂ywa膰 mo偶na w komnacie jako w jeziorze... 呕aden kr贸l nie ma takiego zamku jak nasz pan mi艂o艣ciwy, to wiadoma rzecz, i pos艂owie zagraniczni to偶 samo powiadaj膮; 偶aden te偶 nad tak zacnym narodem nie panuje, bo cho膰 s膮 r贸偶ne grzeczne nacje na 艣wiecie, przecie B贸g nasz膮 szczeg贸lnie w mi艂osierdziu swoim przyozdobi艂.
- Szcz臋艣liwy nasz kr贸l! - westchn臋艂a Terka.
- Pewnie, 偶e by艂by on szcz臋艣liwy, gdyby nie sprawy publiczne, gdyby nie wojny niefortunne, kt贸re Rzeczpospolit膮 gn臋bi膮 za grzechy i niezgod臋 nasz膮. Wszystko to na barkach kr贸lewskich, i wym贸wki mu jeszcze za nasze winy na sejmach czyni膮. A co on winien, 偶e go s艂ucha膰 nie chc膮?... Ci臋偶kie czasy nadesz艂y na ojczyzn臋 i tak ci臋偶kie, jakich jeszcze nie bywa艂o. Najlichszy nieprzyjaciel ju偶 nas lekcewa偶y, nas, kt贸rzy艣my z cesarzem tureckim szcz臋艣liwie do niedawna wojowali. Tak to B贸g pych臋 karze. Chwa艂a偶 Mu, 偶e mi ju偶 r臋ka chodzi dobrze w zawiasiech... bo czas, wielki czas, za mi艂膮 ojczyzn臋 si臋 upomnie膰 i w pole ruszy膰. Grzech w takich terminach pr贸偶nowa膰.
- Jeno wa膰pan o wyje藕dzie nie wspominaj.
- Trudno ma by膰 inaczej. Dobrze mi tu mi臋dzy wa膰pannami, ale im mi lepiej, tym mi gorzej. Niech tam m膮drzy na sejmach racje daj膮, a 偶o艂nierzowi t臋skno w pole. P贸ki 偶ycia, p贸ty s艂u偶by. Po 艣mierci - B贸g, kt贸ry w serca patrzy, najlepiej takich nagrodzi, co nie dla promocji, ale z afektu dla ojczyzny s艂u偶膮 a podobno coraz mniej takich i dlatego przysz艂a na nas czarna godzina.
Oczy Marysi pocz臋艂y wilgotnie膰, a偶 w ko艅cu 艂zami wezbra艂y, kt贸re wyp艂yn臋艂y na rumiane jagody.
- Wa膰pan p贸jdziesz i zapomnisz, a my tu ju偶 chyba poschniemy. Kt贸偶 nas tu b臋dzie broni艂 od napastnik贸w?
- Pojad臋, ale wdzi臋czno艣膰 zachowam. Rzadko tak uczciwych ludzi jak w Pacunelach!... Wa膰panny zawsze si臋 tego Kmicica boicie?
- Pewnie, 偶e si臋 boimy. Dzieci nim tu matki strasz膮 jak wilko艂akiem.
- Nie wr贸ci on ju偶, a cho膰by i wr贸ci艂, nie b臋dzie mia艂 ze sob膮 tych swawolnik贸w, kt贸rzy, miarkuj膮c z tego, co ludzie m贸wi膮, gorsi byli od niego. Szkoda to nawet jest, 偶e tak dobry 偶o艂nierz tak si臋 splami艂 i s艂aw臋, i maj臋tno艣膰 utraci艂.
- I pann臋.
- I pann臋. Si艂a o niej dobrego powiadaj膮. - Po ca艂ych dniach ona, nieboga, teraz jeno p艂acze i p艂acze...
- Hm! - rzek艂 pan Wo艂odyjowski - przecie nie po Kmicicu p艂acze?
- Kto to wie! - rzek艂a Marysia.
- To tym gorzej dla niej, bo on ju偶 nie wr贸ci; pan hetman odes艂a艂 cz臋艣膰 lauda艅skich do domu, to i si艂y teraz s膮. Bez s膮du by艣my go zaraz rozsiekali. Musi on o tym wiedzie膰, 偶e lauda艅scy wr贸cili, i ani nosa nie poka偶e.
- Maj膮 podobno nasi znowu ruszy膰 - rzek艂a Terka - bo jeno na kr贸tko dostali do domu pozwolenie.
- E! - rzecze pan Wo艂odyjowski - hetman rozpu艣ci艂 ich, bo pieni臋dzy w skarbie nie masz. Desperacja prawdziwa ! Gdy ludzie najpotrzebniejsi, to trzeba ich odsy艂a膰... Ale ju偶 dobranoc wa膰pannom, czas spa膰. A niech si臋 tam kt贸rej pan Kmicic z mieczem ognistym nie przy艣ni...
To rzek艂szy pan Wo艂odyjowski wsta艂 z 艂awy i zabiera艂 si臋 do odej艣cia, ale zaledwie uczyni艂 krok ku alkierzowi, kiedy nagle uczyni艂 si臋 ha艂as w sieni i g艂os jaki艣 pocz膮艂 krzycze膰 za drzwiami przera藕liwie:
- Hej tam! na mi艂osierdzie boskie! otw贸rzcie pr臋dzej, pr臋dzej!...
Dziewcz臋ta przerazi艂y si臋 okropnie; pan Wo艂odyjowski skoczy艂 po szabl臋 do alkierza, ale nie zdo艂a艂 jeszcze z ni膮 wr贸ci膰, gdy Terka odsun臋艂a i do izby wpad艂 nieznany cz艂ek, kt贸ry rzuci艂 si臋 do n贸g rycerza.
- Ratunku, ja艣nie pu艂kowniku!...panna porwana!...
- Jaka panna?
- W Wodoktach...
- Kmicic! - wykrzykn膮艂 pan Wo艂odyjowski.
- Kmicic! - zawo艂a艂y dziewcz臋ta.
- Kmicic! - powt贸rzy艂 pos艂aniec.
- Kto艣 ty jest? - pyta艂 pan Wo艂odyjowski.
- W艂odarz z Wodokt贸w.
- My jego znamy! - rzek艂a Terka - on driakiew dla waszej mo艣ci wozi艂.
Wtem zza pieca wylaz艂 rozespany stary Gasztowt, a we drzwiach ukaza艂o si臋 dw贸ch czeladnik贸w pana Wo艂odyjowskiego, kt贸rych ha艂as zwabi艂 do izby.
- Konie siod艂a膰! - krzykn膮艂 pan Wo艂odyjowski. - Jeden niech do Butrym贸w rusza, drugi konia mnie podaje!
- U Butrym贸w ja ju偶 by艂 - rzek艂 w艂odarz - bo tam najbli偶ej. Oni mnie do waszej mi艂o艣ci przys艂ali.
- Kiedy panna porwana? - pyta艂 Wo艂odyjowski.
- Dopiero co... Tam jeszcze czelad藕 r偶n膮... ja konia dopad艂.
Stary Gasztowt przetar艂 oczy.
- Co? panna porwana?
- Tak jest... Kmicic j膮 porwa艂! - rzek艂 pan Wo艂odyjowski. - Jedziem z pomoc膮 !
To rzek艂szy zwr贸ci艂 si臋 do pos艂a艅ca:
- Ruszaj do Domaszewicz贸w - rzek艂 - niech z rusznicami przybywaj膮!
- Nu偶e i wy, kozy! - krzykn膮艂 nagle stary na c贸rki. - Nu偶e, kozy! Rusza膰 na wie艣, budzi膰 szlacht臋, niech si臋 szabel imaj膮! Pann臋 porwa艂 Kmicic...co? - Bo偶e odpu艣膰! zb贸j, warcho艂... co? - P贸jd藕my i my budzi膰 - rzek艂 Wo艂odyjowski - b臋dzie pr臋dzej. Chod藕 wasze! Konie, s艂ysz臋, ju偶 s膮.
Jako偶 po chwili siedli na ko艅, z nimi dw贸ch czeladnik贸w: Ogarek i Syru膰. Wszyscy pu艣cili si臋 drog膮 mi臋dzy chatami za艣cianku, bij膮c we drzwi, w okna i krzycz膮c wniebog艂osy:
- Do szabel! do szabel! Panna w Wodoktach porwana! Kmicic w okolicy!...
S艂ysz膮c te wo艂ania jaki taki wypada艂 z chaty patrze膰, co si臋 dzieje, a zrozumiawszy, o co rzecz idzie, poczyna艂 sam wrzeszcze膰: 揔micic w okolicy! Panna porwana!" - i tak wrzeszcz膮c rusza艂 na 艂eb na szyj臋 ku zabudowaniom konia kulbaczy膰 albo do chaty szabliska po 艣cianie w ciemno艣ci maca膰. Coraz wi臋cej g艂os贸w powtarza艂o: 揔micic w okolicy!" - ruch czyni艂 si臋 w za艣cianku, 艣wiat艂a pocz臋艂y b艂yska膰; rozleg艂 si臋 p艂acz kobiet, szczekanie ps贸w. Na koniec szlachta wysypa艂a si臋 na drog臋, po cz臋艣ci konno, a w cz臋艣ci pieszo. Nad gromad膮 g艂贸w ludzkich po艂yskiwa艂y w cieniu szable, piki, rohatyny, a nawet i wid艂y 偶elazne. Pan Wo艂odyjowski rzuci艂 okiem na oddzia艂, wnet rozes艂a艂 kilkunastu w r贸偶ne strony, a sam z reszt膮 ruszy艂 naprz贸d. Jezdni szli na czele, piesi za nimi, i ci膮gn臋li ku Wo艂montowiczom, by si臋 z Butrymami po艂膮czy膰. Godzina by艂a dziesi膮ta z wieczora, noc jasna, lubo ksi臋偶yc jeszcze nie zeszed艂. Ci ze szlachty, kt贸rych 艣wie偶o z wojny hetman wielki odes艂a艂, zaraz zwarli si臋 w szeregi; inni, mianowicie piesi, szli mniej sprawnie, czyni膮c brz臋k broni膮, gaw臋dz膮c i ziewaj膮c g艂o艣no, a chwilami kln膮c wra偶ego Kmicica, kt贸ry ich s艂odkiego wczasu pozbawi艂; tak doszli a偶 pod Wo艂montowicze, przed kt贸rymi wysun膮艂 si臋 ku nim zbrojny oddzia艂.
- St贸j ! kto jedzie? - pocz臋艂y wo艂a膰 g艂osy z owego oddzia艂u. - Gasztowtowie !
- My Butrymi, Domaszewicze ju偶 s膮.
- Kto u was dowodzi? - pyta艂 pan Wo艂odyjowski.
- J贸zwa Beznogi, do us艂ug pana pu艂kownika.
- Macie wie艣ci?
- Do Lubicza j膮 porwa艂. Przeszli bagnami, by przez Wo艂montowicze nie przechodzi膰.
- Do Lubicza? - pyta艂 ze zdziwieniem pan Wo艂odyjowski. - C贸偶 on si臋 tam my艣li broni膰? Przecie Lubicz nie forteca?
- W si艂臋, wida膰, ufa. Ludzi przy nim ze dwie艣cie! Pewnie te偶 dostatki chce z Lubicza zabra膰; wozy maj膮 ze sob膮 i koni lu藕nych kup臋. Musia艂 nie wiedzie膰 o powrocie naszym z wojska, bo 艣mia艂o sobie poczyna.
- Dobra nasza! - rzek艂 pan Wo艂odyjowski. - To nam si臋 nie wymknie.
Strzelby ile u was?
- U nas, Butrym贸w, sztuk ze trzydzie艣ci, u Domaszewicz贸w dwa razy tyle.
- Dobrze. Niech pi臋膰dziesi膮t ludzi ze strzelbami ruszy pod waszeci膮 broni膰 przepraw na bagnach - 偶ywo! Reszta p贸jdzie ze mn膮. O siekierach pami臋ta膰!
- Wedle rozkazu!
Uczyni艂 si臋 ruch; ma艂y oddzia艂 ruszy艂 truchtem ku bagnom pod J贸zw膮 Beznogim.
Tymczasem nadjecha艂o kilkunastu Butrym贸w rozes艂anych poprzednio do innej szlachty.
- Go艣ciewicz贸w nie wida膰? - pyta艂 pan Wo艂odyjowski.
- A! to wasza mo艣膰 pan pu艂kownik!... Chwa艂a Bogu! - zawo艂ali nowo przybyli. - Go艣ciewicze id膮 ju偶... s艂ycha膰 ich przez las. Wasza mo艣膰 wie, 偶e do Lubicza j膮 porwa艂?
- Wiem. Niedaleko z ni膮 zajedzie.
Rzeczywi艣cie Kmicic nie obliczy艂 jednego niebezpiecze艅stwa swej zuchwa艂ej wyprawy; oto nie wiedzia艂, 偶e znaczne si艂y szlachty przyby艂y w艂a艣nie do dom贸w. S膮dzi艂, 偶e za艣cianki s膮 puste, jak by艂o za czas贸w jego pierwszego pobytu w Lubiczu; tymczasem teraz, licz膮c z Go艣ciewiczami, bez Stakjan贸w, kt贸rzy nie mogli przyby膰 na czas, pan Wo艂odyjowski m贸g艂 wyprowadzi膰 przeciw niemu oko艂o trzystu szabel - i to ludzi przywyk艂ych do boju i wy膰wiczonych.
Jako偶 coraz wi臋cej szlachty nadci膮ga艂o do Wo艂montowicz. Przyszli wreszcie i Go艣ciewicze, za kt贸rymi si臋 dot膮d ogl膮dano Pan Wo艂odyjowski sprawi艂 oddzia艂 i a偶 mu serce ros艂o na widok wprawy i 艂atwo艣ci, z jak膮 stan臋li w ordynku. Na pierwszy rzut oka pozna膰 by艂o mo偶na, 偶e to 偶o艂nierze, nie zwyczajna niesforna szlachta. Pan Wo艂odyjowski ucieszy艂 si臋 jeszcze i dlatego, bo sobie pomy艣la艂, 偶e wkr贸tce dalej j膮 poprowadzi.
Poszli tedy rysi膮 ku Lubiczowi owym borem, przez kt贸ry Kmicic dawniej codziennie przelatywa艂. By艂o ju偶 dobrze po p贸艂nocy. Ksi臋偶yc wyp艂yn膮艂 wreszcie na niebo i o艣wieci艂 las, drog臋 i ci膮gn膮cych wojownik贸w, roz艂ama艂 blade promienie na ostrzach pik, odbija艂 si臋 w szablach b艂yszcz膮cych. Szlachta gwarzy艂a z cicha o nadzwyczajnym zdarzeniu, kt贸re ich wyrwa艂o z po艣cieli.
- Chodzili tu rozmaici ludzie - m贸wi艂 jeden z Domaszewicz贸w.- My艣leli艣my, 偶e to zbiegowie, a to pewnie byli jego szpiegi.
- A jak偶e. Co dzie艅 te偶 obce dziady zachodzi艂y do Wodokt贸w niby po ja艂mu偶n臋 - odrzek艂 drugi.
- A co to za 偶o艂nierz przy Kmicicu?
- Czelad藕 z Wodokt贸w m贸wi膮, 偶e Kozacy. Pewnie si臋 Kmicic z Chowa艅skim albo z Zo艂tare艅k膮 zw膮cha艂. Dot膮d by艂 zb贸jem, teraz zdrajca to ju偶 oczywisty.
- Jak偶eby to on m贸g艂 Kozak贸w a偶 tu przyprowadzi膰?
- Z tak wielk膮 watah膮 nie艂atwo si臋 przemkn膮膰. To膰 pierwsza lepsza nasza chor膮giew by艂aby go zatrzyma艂a po drodze.
- Po pierwsze, m贸g艂 lasami i艣膰, a po drugie, ma艂o偶 to pan贸w z dworskimi Kozakami si臋 uwija? Kto ich tam odr贸偶ni od nieprzyjaci贸艂! je艣li ich pytano, to si臋 nadwornymi semenami powiadali. - B臋dzie on si臋 broni艂 - m贸wi艂 jeden z Go艣ciewicz贸w - bo cz艂ek jest m臋偶ny i rezolutny, ale nasz pu艂kownik da sobie z nim rady.
- Butrymowie te偶 sobie zaprzysi臋gli, 偶e cho膰by mieli jeden na drugim pa艣膰, ju偶 on im nie ujdzie st膮d 偶ywy. Oni na niego najzawzi臋tsi.
- Ba ! a jak go usieczem, to na kim b臋d膮 swoich krzywd dochodzi膰? Lepiej by by艂o 偶ywcem go pojma膰 i sprawiedliwo艣ci odda膰.
- Co tam teraz o s膮dach my艣li膰, kiedy wszyscy g艂owy potracili! Czy waszmo艣ciom wiadomo, co ludzie m贸wi膮, 偶e i od Szwed贸w mo偶e przyj艣膰 wojna?
- Niech偶e B贸g zachowa!... Moskiewska potencja i Chmielnicki! Szwed贸w tylko brak, a ju偶 by ostatni termin na Rzeczpospolit膮 przyszed艂.
Wtem pan Wo艂odyjowski, jad膮cy na przodzie, odwr贸ci艂 si臋 i rzek艂:
- Cicho tam, waszmo艣ciowie!
Szlachta umilk艂a, bo Lubicz ju偶 by艂o wida膰. Po kwadransie drogi przysun臋li si臋 o nieca艂膮 staj臋 ode dworu. Wszystkie okna by艂y o艣wiecone; jasno艣膰 bi艂a a偶 na podw贸rze, na kt贸rym pe艂no by艂o zbrojnych ludzi i koni. Nigdzie 偶adnych stra偶y, 偶adnych ostro偶no艣ci - widocznie ·pan Kmicic ufa艂 a偶 nadto swym si艂om. Zbli偶ywszy si臋 jeszcze wi臋cej, pan Wo艂odyjowski za jednym
rzutem oka pozna艂 Kozak贸w, z kt贸rymi tyle si臋 nawojowa艂 jeszcze za 偶ycia wielkiego Jeremiego, a p贸藕niej pod Radziwi艂艂em, wi臋c mrukn膮艂 z cicha sam do siebie.
- Je艣li to s膮 obcy Kozacy, to ten warcho艂 przebra艂 miar臋!
I patrzy艂 dalej, zatrzymawszy ca艂y oddzia艂. Na podw贸rzu krz膮tanina by艂a okrutna. Jedni Kozacy 艣wiecili pochodniami, inni biegali na wszystkie strony, wychodzili z domu i wchodzili na powr贸t, wynosili rzeczy, pakowali tobo艂y na wozy, inni wyprowadzali konie ze stajen, byd艂o z ob贸r, krzyki, nawo艂ywania i rozkazy krzy偶owa艂y si臋 na wszystkie strony. Blask pochodni o艣wieca艂 jakoby przeprowadzk臋 艣wi臋toja艅sk膮 dzier偶awcy do nowego maj膮tku.
Krzysztof Domaszewicz, starszy mi臋dzy Domaszewiczami, przysun膮艂 si臋 do pana Wo艂odyjowskiego.
- Wasza mo艣膰! - rzek艂 - ca艂y Lubicz chc膮 zapakowa膰 na wozy.
- Nie wywioz膮 - odpar艂 pan Wo艂odyjowski - nie tylko Lubicza, ale i sk贸ry w艂asnej. Nie poznaj臋 jednak Kmicica, kt贸ry jest 偶o艂nierz do艣wiadczony. Ani jednej stra偶y!
- Bo pot臋g臋 ma wielk膮; widzi mi si臋, b臋dzie nad trzysta ludzi. 呕eby艣my byli z wojska nie wr贸cili, m贸g艂by w bia艂y dzie艅 przej艣膰 z wozami przez wszystkie za艣cianki.
- Dobrze! - odrzek艂 pan Wo艂odyjowski. - Wszak to do dworu ta jedna droga prowadzi?
- Ta jedna, bo z ty艂u stawy i bagna.
- To dobrze... Z koni, waszmo艣ciowie!
Pos艂uszna rozkazowi szlachta wnet zeskoczy艂a z kulbak, nast臋pnie szeregi piesze zwar艂y si臋 w d艂ug膮 lini臋 i pocz臋艂y otacza膰 dom wraz z zabudowaniami.
Pan Wo艂odyjowski z g艂贸wnym oddzia艂em zbli偶y艂 si臋 wprost do ko艂owrotu.
- Czeka膰 komendy! - rzek艂 z cicha. - Nie strzela膰 przed rozkazem!
Kilkadziesi膮t zaledwie krok贸w dzieli艂o szlacht臋 od ko艂owrotu, gdy spostrze偶ono ich wreszcie z podw贸rca. Kilkunastu ludzi skoczy艂o razem do p艂ot贸w i przechyli艂o si臋 przez nie, pilnie wpatruj膮c si臋 w ciemno艣膰, a gro藕ne g艂osy wo艂a膰 pocz臋艂y :
- Hej, a szto za lude?
- Alt!- zakrzykn膮艂 pan Wo艂odyjowski. - Ognia!
Wystrza艂y ze wszystkich rusznic, jakie mia艂a szlachta, hukn臋艂y naraz; ale jeszcze echo ich nie odbi艂o si臋 o zabudowania, gdy zn贸w rozleg艂 si臋 g艂os pana Wo艂odyjowskiego:
- Biegiem!
- Bij, zabij! - odkrzykn臋li lauda艅scy rzucaj膮c si臋 naprz贸d jak potok.
Kozacy odpowiedzieli strza艂ami, lecz nie mieli ju偶 czasu nabi膰 powt贸rnie. Hurma szlachty przypad艂a do ko艂owrotu, kt贸ry wnet run膮艂 pod parciem zbrojnych m臋偶贸w. Walka zawrza艂a na podw贸rzu, w艣r贸d woz贸w, koni, tobo艂贸w. Naprz贸d szli murem pot臋偶ni Butrymowie, najsro偶si w r臋cznym spotkaniu i najzacieklejsi przeciw panu Kmicicowi. Szli, jak stado ody艅c贸w idzie przez m艂ode krze le艣ne, 艂ami膮c, depc膮c, niwecz膮c i tn膮c zapami臋tale; za nimi walili Domaszewicze i Go艣ciewicze.
Kmicicowi bronili si臋 m臋偶nie zza woz贸w i pak; pocz臋to te偶 strzela膰 ze wszystkich okien domu i z dachu, ale rzadko, bo pochodnie, zdeptane, zagas艂y i trudno by艂o swoich od nieprzyjaci贸艂 odr贸偶ni膰. Po chwili wyparto kozactwo z podw贸rza ku domowi i stajniom; rozleg艂y si臋 krzyki o lito艣膰.
Szlachta triumfowa艂a.
Ale gdy zosta艂a sama na podw贸rzu, wnet o偶ywi艂 si臋 ogie艅 z domu. Wszystkie okna zje偶y艂y si臋 rurami muszkiet贸w i grad kul pocz膮艂 sypa膰 si臋 na podw贸rze. Najwi臋kszaá cz臋艣膰 Kozak贸w schroni艂a si臋 do domu.
- Pod dw贸r! do drzwi! - zawo艂a艂 pan Wo艂odyjowski.
Rzeczywi艣cie, pod samymi 艣cianami strza艂y szkodzi膰 nie mog艂y ani z okien, ani z dachu. Po艂o偶enie jednak oblegaj膮cych by艂o trudne. O szturmie do okien niepodobna im by艂o pomy艣le膰, bo tam przywita艂by ich ogie艅 w same twarze; kaza艂 wi臋c pan Wo艂odyjowski drzwi r膮ba膰.
Ale i to nie sz艂o 艂atwo, by艂y to bowiem raczej wrzeci膮dze ni偶 drzwi, zbudowane z d臋bowych krzy偶niak贸w nabijanych raz przy razie olbrzymimi gwo藕dziami, na kt贸rych pot臋偶nych 艂bach szczerbi艂y si臋 siekiery nie mog膮c drzewa zachwyci膰. Najsilniejsze ch艂opy parli od czasu do czasu ramionami - i to pr贸偶no! Drzwi mia艂y z ty艂u 偶elazne sztaby, a opr贸cz tego podparto je od wewn膮trz dr膮gami. Butrymowie jednak r膮bali z w艣ciek艂o艣ci膮. Do drzwi kuchennych i wiod膮cych ze skarbczyka szturmowali Domaszewicze i Go艣ciewicze.
Po godzinie pr贸偶nych usi艂owa艅 zmienili si臋 ludzie przy siekierach. Niekt贸re krzy偶niaki wypad艂y, ale na ich miejsce ukaza艂y si臋 rury muszkiet贸w. Hukn臋艂y zn贸w strza艂y. Dw贸ch Butrym贸w pad艂o na ziemi臋 z przestrzelon膮 piersi膮. Inni, zamiast si臋 zmiesza膰, r膮bali tym zacieklej.
Z rozkazu pana Wo艂odyjowskiego pozatykano otwory k艂臋bami uczynionymi z kapot. W tym偶e czasie nowe okrzyki ozwa艂y si臋 od strony drogi, to Stakjanowie przybywali na pomoc braci, a za nimi zbrojni ch艂opi z Wodokt贸w.
Przybycie tych nowych posi艂k贸w strwo偶y艂o widocznie obl臋偶onych, bo wnet jaki艣 g艂os pocz膮艂 wo艂a膰 gromko za drzwiami :
- St贸j tam! nie r膮b! s艂uchaj... St贸j, do stu diab艂贸w!... rozm贸wmy si臋.
Wo艂odyjowski kaza艂 przerwa膰 robot臋 i spyta艂:
- Kto m贸wi?
- Chor膮偶y orsza艅ski, Kmicic! - brzmia艂a odpowied藕. - A z kim m贸wi?
- Pu艂kownik Micha艂 Jerzy Wo艂odyjowski.
- Czo艂em! - ozwa艂 si臋 g艂os zza drzwi.
- Nie czas na powitania... Czego wa艣膰 chcesz?
- Mnie by s艂uszniej zapyta膰: czego wa艣膰 chcesz? Nie znasz mnie, ja ciebie... czemu mnie napadasz?
- Zdrajco! - zakrzykn膮艂 pan Micha艂. - Ze mn膮 s膮 ludzie lauda艅scy, kt贸rzy z wojny wr贸cili, i ci maj膮 z tob膮 obrachunki za rozb贸j i za krew niewinnie przelan膮, i za t臋 pann臋, kt贸r膮艣 teraz porwa艂! A wiesz, co to jest raptus puellae? Musisz tu gard艂o da膰!
Nasta艂a chwila milczenia.
- Nie nazwa艂by艣 mnie drugi raz zdrajc膮 - rzek艂 zn贸w Kmicic- gdyby nie te drzwi, kt贸re nas dziel膮.
- To je otw贸rz... tego ci nie broni臋!
- Pierwej jeszcze niejeden kondel lauda艅ski nogami si臋 nakryje. Nie we藕miecie mnie 偶ywym!
- To ci臋 zdech艂ego za 艂eb wywleczem. Wszystko nam jedno!
- S艂uchaj wa艣膰 dobrze i zakonotuj, co powiem. Je艣li nas nie poniechacie, mam tu bary艂k臋 prochu, i loncik ju偶 tlej膮cy; dom wysadz臋, wszystkich, co tu s膮, i siebie... tak mi dopom贸偶 B贸g! Chod藕cie mnie teraz bra膰!
Tym razem nasta艂a jeszcze d艂u偶sza chwila milczenia. Pan Wo艂odyjowski szuka艂 na pr贸偶no odpowiedzi. Szlachta pocz臋艂a spogl膮da膰 po sobie przera偶ona. Tyle by艂o dzikiej energii w s艂owach Kmicica, 偶e w gro藕b臋 uwierzyli wszyscy. Ca艂e zwyci臋stwo mog艂o by膰 jedn膮 iskr膮 w proch rozwiane i Billewicz贸wna stracona na wieki.
- Dla Boga! - mrukn膮艂 kt贸ry艣 z Butrym贸w - to szalony cz艂ek! On to got贸w uczyni膰.
Nagle panu Wo艂odyjowskiemu przysz艂a szcz臋艣liwa, jak mu si臋 zdawa艂o, my艣l do g艂owy.
- Jest inny spos贸b!- zakrzykn膮艂. - Wychod藕 ze mn膮, zdrajco, na szable! Po艂o偶ysz mnie, to odjedziesz wolno!
Przez jaki艣 czas nie by艂o odpowiedzi. Serca lauda艅skich bi艂y niespokojnie.
- Na szable? - spyta艂 wreszcie Kmicic. - Mo偶e to by膰!
- Je艣li膰 tch贸rz nie oblatuje, to i b臋dzie!
- Parol kawalerski, 偶e odjad臋 wolno?
- Parol...
- Nie mo偶e by膰! - krzykn臋艂o kilka g艂os贸w mi臋dzy Butrymami.
- Cicho wa艣ciowie, do stu diab艂贸w! - hukn膮艂 pan Wo艂odyjowski - a nie, to niech siebie i was prochem wysadza.
Butrymowie zamilkli, po chwili jeden z nich rzek艂:
- B臋dzie tak, jak wasza mo艣膰 chce...
- A c贸偶 tam? - pyta艂 szydersko Kmicic. - Szaraczki si臋 zgadzaj膮?
- I zaprzysi臋gn膮 na mieczach, je偶eli wa艣膰 chcesz.
- Niech przysi臋gaj膮 !
- Kup膮 tu, waszmo艣ciowie, kup膮 ! - wo艂a艂 pan Wo艂odyjowski na szlacht臋 stoj膮c膮 pod 艣cianami i otaczaj膮c膮 ca艂y dom.
Po chwili wszyscy zebrali si臋 pod g艂贸wnymi drzwiami i wnet wie艣膰, 偶e Kmicic chce si臋 prochami wysadzi膰, roznios艂a si臋 na wszystkie strony. Stali tedy jak w kamienie zmienieni ze zgrozy; tymczasem pan Wo艂odyjowski podni贸s艂 g艂os i m贸wi艂 w艣r贸d ciszy grobowej :
- Wszystkich tu obecnych waszmo艣ci贸w bior臋 na 艣wiadki, 偶em pana Kmicica, chor膮偶ego orsza艅skiego, wyzwa艂 na bitw臋 samowt贸r i to mu przyrzek艂em, i偶 je艣li mnie po艂o偶y, odjedzie wolno, nie doznaj膮c w tym od waszmo艣ci贸w przeszkody, co mu na r臋koje艣ciach zaprzysi膮c musicie na Boga Najwy偶szego i 艣wi臋ty Krzy偶...
- Poczekajcie jeno! - zawo艂a艂 Kmicic - wolno ze wszystkimi lud藕mi odjad臋 i pann臋 ze sob膮 zabior臋.
- Panna tu zostanie - odpar艂 pan Wo艂odyjowski - a ludzie w jasyr do szlachty p贸jd膮.
- Nie mo偶e by膰!
- To si臋 prochami wysadzaj! Ju偶 my jej od偶a艂owali, a co do ludzi, to si臋 ich spytaj, co wol膮...
Nasta艂a zn贸w cisza.
-- Niech偶e tak b臋dzie - rzek艂 po chwili Kmicic.- Nie dzi艣 j膮 porw臋, to za miesi膮c. Nie skryjecie jej ni pod ziemi膮! Przysi臋gajcie!
- Przysi臋gajcie! - powt贸rzy艂 pan Wo艂odyjowski.
- Przysi臋gamy na Boga Najwy偶szego i 艣wi臋ty Krzy偶. Amen!
- No, wychod藕, wychod藕 wa艣膰! - rzek艂 pan Micha艂.
- Pilno waszmo艣ci na tamten 艣wiat?
- Dobrze, dobrze! jeno pr臋dzej.
Sztaby 偶elazne, trzymaj膮ce drzwi od wewn膮trz, pocz臋艂y szcz臋ka膰.
Pan Wo艂odyjowski usun膮艂 si臋 w ty艂, a za nim szlachta, by miejsce uczyni膰. Wnet drzwi otworzy艂y si臋 i ukaza艂 si臋 w nich pan Andrzej, ros艂y, smuk艂y jak topola. Brzask ju偶 by艂 na 艣wiecie i pierwsze blade 艣wiate艂ka dnia pad艂y na jego twarz hard膮, rycersk膮 a m艂od膮. Stan膮wszy we drzwiach spojrza艂 艣mia艂o na czered臋 szlachty i rzek艂:
- Zaufa艂em waszmo艣ciom... B贸g wie, czym dobrze uczyni艂, ale mniejsza z tym!... Kt贸ry tu pan Wo艂odyjowski?
Ma艂y pu艂kownik wysun膮艂 si臋 naprz贸d.
- Jam jest - odrzek艂.
- Ho! nie na wielkoluda waszmo艣膰 wygl膮dasz - rzek艂 Kmicic czyni膮c przym贸wk臋 do wzrostu rycerza. - Spodziewa艂em si臋 zacniejsz膮 figur臋 znale藕膰, cho膰 ci to musz臋 przyzna膰, 偶e艣 wida膰 偶o艂nierz do艣wiadczony.
Nie mog臋 tego wa艣ci przyzna膰, bo艣 stra偶y zaniedba艂. Je艣li艣 taki do szabli jak do komendy, to i nie b臋d臋 mia艂 roboty.
- Gdzie staniemy? - spyta艂 偶ywo Kmicic.
- Tu... podw贸rzec r贸wny jak st贸艂.
- Zgoda! gotuj si臋 na 艣mier膰!
- Taki艣 wa艣膰 pewien?
- Wida膰, 偶e艣 w Orsza艅skiem nie bywa艂, skoro o tym w膮tpisz... Nie tylkom pewien, ale i 偶al mi wa膰pana, bom o tobie jako o s艂awnym 偶o艂nierzu s艂ysza艂. Dlatego ostatni raz m贸wi臋: zaniechaj mnie! Nie znamy si臋... po co mamy sobie w drog臋 wchodzi膰? Czemu na mnie nastajesz?... Dziewka testamentem mi przynale偶y, jako i ta maj臋tno艣膰, i B贸g widzi, swego tylko dochodz臋...
Prawda jest, 偶em szlacht臋 w Wo艂montowiczach wysiek艂, ale niech偶e B贸g s膮dzi, kto tu pierwej zosta艂 skrzywdzony. Swawolnicy byli moi oficyjerowie czy nie swawolnicy, mniejsza z tym, do艣膰 偶e tu nikomu z艂a nie uczynili, a wybito ich do nogi jako ps贸w w艣ciek艂ych za to, 偶e z dziewcz臋tami w karczmie chcieli pota艅czy膰. Niech偶e b臋dzie krew za krew! Potem mi i 偶o艂nierzy wysieczono. Na rany boskie zaprzysi臋gn臋, 偶em tu bez z艂ych ch臋ci w te strony przyjecha艂, a jak偶e mnie tu przyj臋to?... Ale niech b臋dzie krzywda za krzywd臋. Jeszcze swego do艂o偶臋, szkody nagrodz臋... po s膮siedzku. Lepiej wol臋 tak jak inaczej...
- A jacy偶 to ludzie z wa膰panem teraz przyszli? Sk膮d偶e wzi膮艂e艣 tych pomocnik贸w? - pyta艂 pan Wo艂odyjowski.
- Sk膮d wzi膮艂em, to wzi膮艂em. Nie przeciw ojczy藕nie ich zaci膮gn膮艂em, ale by prywaty swojej dochodzi膰.
- Taki艣 to?... Wi臋c dla prywaty z nieprzyjacielem si臋 po艂膮czy艂e艣 ? A czym偶e mu za on臋 us艂ug臋 zap艂acisz, je艣li nie zdrad膮?... Nie, bratku, nie przeszkadza艂bym ja ci uk艂ada膰 si臋 z t膮 szlacht膮, ale wezwa膰 nieprzyjaciela w pomoc inna rzecz. Nie wykr臋cisz si臋 sianem. Stawaj no teraz, stawaj, bo wiem, 偶e ci臋 tch贸rz oblatuje, cho膰 si臋 za orsza艅skiego mistrza podajesz.
- Chcia艂e艣! - rzek艂 Kmicic staj膮c w pozycji.
Ale pan Wo艂odyjowski nie spieszy艂 si臋 i nie wydobywaj膮c jeszcze szabli, obejrza艂 si臋 naoko艂o po niebie. 艢wita艂o ju偶. Na wschodzie pierwsza z艂ota i b艂臋kitna wst膮偶ka rozci膮gn臋艂a si臋 艣wietlistym pasmem, na podw贸rzu jednak do艣膰 by艂o jeszcze ciemno, zw艂aszcza za艣 przed domem mrok panowa艂 zupe艂ny.
- Dobrze si臋 dzie艅 zaczyna - rzek艂 pan Wo艂odyjowski - ale s艂o艅ce niepr臋dko jeszcze wejdzie. Mo偶e wa艣膰 偶yczysz, 偶eby nam po艣wiecili?
- Wszystko mi jedno.
- Mo艣ci panowie! - zawo艂a艂 pan Wo艂odyjowski zwracaj膮c si臋 do szlachty - a skoczy膰 no po wiechetki i po 艂uczywo, b臋dzie nam ja艣niej w tym orsza艅skim ta艅cu.
Szlachta, kt贸rej 偶artobliwy ton m艂odego pu艂kownika dziwnie dodawa艂 otuchy, kopn臋艂a si臋 ra藕nie ku kuchni; niekt贸rzy pocz臋li zbiera膰 podeptane w czasie bitwy pochodnie i po niejakim czasie blisko pi臋膰dziesi膮t czerwonych p艂omieni zamigota艂o w bladym mroku porannym. Pan Wo艂odyjowski ukaza艂 je szabl膮 Kmicicowi.
- Patrz wa艣膰, istny kondukt!
A Kmicic odpar艂 od razu:
- Pu艂kownika chowaj膮, to i pompa by膰 musi !
- Srogi smok z wa艣ci!...
Tymczasem szlachta zatoczy艂a w milczeniu kr膮g naok贸艂 rycerzy; wszyscy podnie艣li zapalone drzazgi w g贸r臋, za nimi zmie艣cili si臋 inni, ciekawi i niespokojni; w 艣rodku przeciwnicy mierzyli si臋 oczyma. Cisza uczyni艂a si臋 okrutna, jeno w臋gielki spalone obsuwa艂y si臋 z szelestem na ziemi臋. Pan Wo艂odyjowski wes贸艂 by艂 jak szczygie艂 w pogodny ranek.
- Zaczynaj wa艣膰! - rzek艂 Kmicic.
Pierwszy szcz臋k ozwa艂 si臋 echem w sercach wszystkich patrz膮cych; pan Wo艂odyjowski przyci膮艂 jakby z niechcenia, pan Kmicic odbi艂 i przyci膮艂 z kolei, pan Wo艂odyjowski zn贸w odbi艂. Suchy szcz臋k stawa艂 si臋 coraz szybszy. Wszyscy dech wstrzymali. Kmicic atakowa艂 z furi膮, pan Wo艂odyjowski za艣 lew膮 r臋k臋 w ty艂 za艂o偶y艂 i sta艂 spokojnie, niedbale czyni膮c ruchy bardzo ma艂e,
prawie nieznaczne; zdawa艂o si臋, 偶e chcia艂 siebie tylko os艂oni膰, a zarazem oszcz臋dzi膰 przeciwnika - czasem cofn膮艂 si臋 o ma艂y krok w ty艂, czasem post膮pi艂 naprz贸d - widocznie bada艂 bieg艂o艣膰 Kmicica. Tamten rozgrzewa艂 si臋, ten by艂 ch艂odny jak mistrz probuj膮cy ucznia i coraz spokojniejszy; wreszcie, ku wielkiemu zdumieniu szlachty, przem贸wi艂:
- Pogaw臋dzimy - rzek艂 - nie b臋dzie nam si臋 czas d艂u偶y艂... Aha! to to orsza艅ska metoda?. . wida膰, tam sami musicie groch m艂贸ci膰, bo wa膰pan machasz jak cepem... Okrutnie si臋 zmachasz. Zali艣 to naprawd臋 w Orsza艅skiem najlepszy?... Ten cios jeno u pacho艂k贸w trybunalskich w modzie...Ten kurlandzki... dobrze si臋 nim od ps贸w odp臋dza膰. Uwa偶aj wa膰pan na koniec szabli... Nie wyginaj tak d艂oni, bo patrz, co si臋 stanie... Podnie艣!...
Ostatnie s艂owo wym贸wi艂 pan Wo艂odyjowski dobitnie, jednocze艣nie zatoczy艂 p贸艂kole, d艂o艅 i szabl臋 poci膮gn膮艂 ku sobie i nim patrz膮cy zrozumieli, co znaczy: 損odnie艣!" - ju偶 szabla Kmicica, jak wywleczona ig艂a z nitki, furkn臋艂a nad g艂ow膮 pana Wo艂odyjowskiego i upad艂a mu za plecami; on za艣 rzek艂:
- To si臋 nazywa : wy艂uskiwa膰 szabl臋.
Kmicic sta艂 blady, z ob艂膮kanymi oczyma, chwiej膮cy si臋, zdumiony nie mniej od szlachty lauda艅skiej; ma艂y pu艂kownik za艣 usun膮艂 si臋 w bok i ukazawszy na le偶膮c膮 na ziemi szerpentyn臋 powt贸rzy艂 po raz drugi:
- Podnie艣!
Przez chwil臋 zdawa艂o si臋, 偶e Kmicic rzuci si臋 na niego z go艂ymi r臋koma...Ju偶, ju偶 by艂 got贸w do skoku, ju偶 pan Wo艂odyjowski, przysun膮wszy r臋koje艣膰 do piersi, nadstawi艂 ostrze, ale pan Kmicic rzuci艂 si臋 na szabl臋 i wpad艂 z ni膮 zn贸w na straszliwego przeciwnika. Szmery g艂o艣ne pocz臋艂y si臋 zrywa膰 w kole patrz膮cych i ko艂o 艣cie艣nia艂o si臋 coraz bardziej, a za nim uformowa艂o
si臋 drugie, trzecie. Kozacy Kmicicowi wtykali g艂owy mi臋dzy ramiona szlachty, jakby ca艂e 偶ycie w najlepszej z ni膮 偶yli zgodzie. Mimowolne okrzyki wyrvwa艂y si臋 z ust widz贸w; czasem rozlega艂 si臋 wybuch niepohamowanego, nerwowego 艣miechu, poznali wszyscy mistrza nad mistrzami.
Ten za艣 bawi艂 si臋 okrutnie, jak kot z mysz膮 - i pozornie coraz niedbalej robi艂 szabl膮. Lew膮 r臋k臋 wysun膮艂 zza plec贸w i wsun膮艂 w kiesze艅 hajdawer贸w. Kmicic pieni艂 si臋, rz臋zi艂, na koniec chrapliwe s艂owa wysz艂y mu z gardzieli przez zaci艣n臋te usta :
- Ko艅cz... wa艣膰!... wstydu... oszcz臋d藕!...
- Dobrze! - rzek艂 Wo艂odyjowski.
Da艂 si臋 s艂ysze膰 艣wist kr贸tki, straszny, potem st艂umiony krzyk... jednocze艣nie Kmicic roz艂o偶y艂 r臋ce, szabla wypad艂a mu z nich na ziemi臋... i run膮艂 twarz膮 do n贸g pu艂kownika...
- 呕yje! - rzek艂 Wo艂odyjowski - nie pad艂 na wznak!
I zagi膮wszy po艂臋 Kmicicowego 偶upana pocz膮艂 ni膮 ociera膰 szabl臋. Zawrzas艂a szlachta jednym g艂osem, w tych za艣 krzykach brzmia艂o coraz wyra藕niej :
- Dobi膰 zdrajc臋... dobi膰!...rozsieka膰!
I kilku Butrym贸w bieg艂o z dobytymi szablami. Nagle sta艂o si臋 co艣 dziwnego; oto rzek艂by艣: ma艂y pan Wo艂odyjowski ur贸s艂 w oczach -szabla najbli偶szego Butryma wylecia艂a mu z r臋ki 艣ladem Kmicicowej, jakby j膮 wicher porwa艂 - pan Wo艂odyjowski za艣 krzykn膮艂 z iskrz膮cymi oczyma :
- Wara!... wara!... Teraz on m贸j, nie wasz!... Precz!...
Umilkli wszyscy boj膮c si臋 gniewu m臋偶a, on za艣 rzek艂:
- Nie potrzeba mi tu jatek!... Waszmo艣ciowie szlacht膮 b臋d膮c powinni艣cie rozumie膰 kawalerski obyczaj, aby rannego nie dobija膰. Nieprzyjacielowi nawet tego si臋 nie czyni, a c贸偶 dopiero przeciwnikowi w pojedynku zwyci臋偶onemu.
- On zdrajca! - mrukn膮艂 kt贸ry艣 z Butrym贸w. - Takiego godzi si臋 bi膰.
- Je艣li on zdrajca, tedy panu hetmanowi oddany by膰 powinien, aby kar臋 poni贸s艂 i stan膮艂 za przyk艂ad innym. Zreszt膮, jakom wam rzek艂: m贸j on teraz, nie wasz. Je艣li wy偶yje, to wam wolno b臋dzie krzywd waszych przed s膮dem dochodzi膰 i z 偶ywego lepsz膮 mie膰 b臋dziecie satysfakcj臋 ni偶 z umar艂ego. A kto tu umie rany opatrywa膰?
- Krzych Domaszewicz. On z dawna wszystkich na Laudzie opatruje.
- Niech偶e go zaraz opatrzy, potem na 艂o偶e go przenie艣膰, a ja p贸jd臋 t臋 nieszcz臋sn膮 pann臋 pocieszy膰.
To rzek艂szy pan Wo艂odyjowski zasun膮艂 szabelk臋 do pochwy i wszed艂 przez por膮bane drzwi do domu. Szlachta pocz臋艂a 艂owi膰 i wi膮za膰 rapciami ludzi Kmicicowych, kt贸rzy odt膮d mieli ora膰 rol臋 w za艣ciankach. stawom, ale tam wpadli w r臋ce czekaj膮cych Stakjan贸w. Jednocze艣nie szlachta wzi臋艂a si臋 do rabunku woz贸w, na kt贸rych 艂up znalaz艂 si臋 do艣膰 obfity; niekt贸rzy radzili zrabowa膰 i dom, ale bano si臋 pana Wo艂odyjowskiego, a mo偶e obecno艣膰 w domu Billewicz贸wny wstrzymywa艂a zuchwalszych. Swoich poleg艂ych, mi臋dzy kt贸rymi by艂o trzech Butrym贸w i dw贸ch Domaszewicz贸w, z艂o偶y艂a szlachta na wozy, aby ich po chrze艣cija艅sku pochowa膰, dla zabitych Kmicicowych kazano kopa膰 ch艂opom r贸w za ogrodem.
Pan Wo艂odyjowski za艣 szukaj膮c panny przetrz膮sn膮艂 ca艂y dom i znalaz艂 j膮 dopiero w skarbczyku po艂o偶onym w rogu, do kt贸rego prowadzi艂y male艅kie a ci臋偶kie drzwi z izby sypialnej. By艂a to ma艂a komnatka o w膮skich grubo kratowanych oknach, zbudowana w kwadrat z mur贸w tak pot臋偶nych, 偶e pan Wo艂odyjowski pozna艂 natychmiast, i偶 cho膰by Kmicic by艂 wysadzi艂 dom prochem, ta izba by艂aby ocala艂a z pewno艣ci膮. To da艂o mu lepsze o Kmicicu mniemanie. Panna siedzia艂a na skrzyni niedaleko drzwi, z g艂ow膮 spuszczon膮, z twarz膮 prawie zas艂oni臋t膮 w艂osami, i ca艂kiem nie podnios艂a jej s艂ysz膮c wchodz膮cego rycerza. My艣la艂a zapewne, 偶e to sam Kmicic lub kto z jego ludzi. Pan Wo艂odyjowski stan膮艂 we drzwiach, zdj膮艂 czapk臋, chrz膮kn膮艂 raz i drugi, a widz膮c, i偶 i to nie pomaga, ozwa艂 si臋:
- Mo艣cia panno... wolna jeste艣!...
W贸wczas spod narzuconych w艂os贸w spojrza艂y na rycerza oczy b艂臋kitne, a potem wychyli艂a si臋 z nich twarz 艣liczna, cho膰 blada i jakby nieprzytomna. Pan Wo艂odyjowski spodziewa艂 si臋 podzi臋kowa艅, wybuchu rado艣ci, tymczasem panna siedzia艂a nieruchomie i tylko patrzy艂a na艅 b艂臋dnie; wi臋c rycerz ozwa艂 si臋 po raz drugi:
- Przyjd藕 wa膰panna do siebie, B贸g wejrza艂 na niewinno艣膰... Jeste艣 wolna i mo偶esz wraca膰 do Wodokt贸w.
Tym razem w spojrzeniu Billewicz贸wny wi臋cej by艂o przytomno艣ci. Powstawszy ze skrzyni strz膮sn臋艂a w ty艂 w艂osy i spyta艂a :
- Kto wa膰pan jeste艣?
- Micha艂 Wo艂odyjowski, pu艂kownik drago艅ski wojewody wile艅skiego.
- S艂ysza艂am bitw臋... strza艂y?... M贸w wa膰pan...
- Tak jest. My to przyszli wa膰pannie na ratunek...
Billewicz贸wna oprzytomnia艂a zupe艂nie.
- Dzi臋kuj臋 wa艣ci! - rzek艂a pospiesznie cichym g艂osem, w kt贸rym przebija艂 si臋 艣miertelny niepok贸j. - A z tamtym co si臋 sta艂o?...
- Z Kmicicem? Nie b贸j si臋 wa膰panna: le偶y bez duszy na podw贸rzu... i jam to, nie chwal膮c si臋, sprawi艂.
Wo艂odyjowski wyrzek艂 to z pewn膮 che艂pliwo艣ci膮, ale je艣li spodziewa艂 si臋 podziwu, to zawi贸d艂 si臋 srodze. Billewicz贸wna nie odrzek艂a ani s艂owa, natomiast zachwia艂a si臋 na nogach i r臋koma pocz臋艂a szuka膰 oparcia za sob膮, na koniec siad艂a ci臋偶ko na tej偶e samej skrzyni, z kt贸rej przed chwil膮 si臋 podnios艂a.
Rycerz poskoczy艂 ku niej 偶ywo.
- Co wa膰pannie jest?
- Nic... nic... Czekaj wa艣膰... pozw贸l... To pan Kmicic zabity?...
- Co mnie pan Kmicic! - przerwa艂 Wo艂odyjowski - tu o wa膰pann臋 chodzi!
W贸wczas si艂y jej nagle wr贸ci艂y, bo si臋 podnios艂a znowu i spojrzawszy mu wprost w oczy, wykrzykn臋艂a z gniewem, zniecierpliwieniem i rozpacz膮:
- Na Boga 偶ywego, odpowiadaj! zabity?..
- Pan Kmicic ranny - odpowiedzia艂 zdumiony pan Wo艂odyjowski.
- 呕yje?...
- 呕yje.
- Dobrze I Dzi臋kuj臋 wa艣ci...
I chwiejnym jeszcze krokiem skierowa艂a si臋 ku drzwiom. Wo艂odyjowski sta艂 przez chwil臋 ruszaj膮c mocno w膮sikami i kr臋c膮c g艂ow膮; nast臋pnie mrukn膮艂 sam do siebie:
- Zali mi ona dzi臋kuje za to, 偶e Kmicic ranny, czy za to, 偶e 偶yje?
I wyszed艂 za ni膮. Zasta艂 j膮 w przyleg艂ej izbie sypialnej, stoj膮c膮 po艣rodku, jakby skamienia艂膮. Czterech szlachty wnosi艂o w艂a艣nie Kmicica; dw贸ch pierwszych, post臋puj膮c bokiem, ukaza艂o si臋 we drzwiach, a mi臋dzy ich r臋koma zwiesza艂a si臋 ku ziemi blada g艂owa pana Andrzeja, z zamkni臋tymi oczyma i soplami czarnej krwi we w艂osach.
- Wolno tam ! - m贸wi艂 id膮cy za nimi Krzych Domaszewicz - wolno przez pr贸g. Niech mu tam kt贸ry g艂ow臋 podtrzyma. Wolno!...
- A czym b臋dziem trzyma膰, kiedy r臋ce zaj臋te - odpowiedzieli id膮cy w przedzie.
W tej chwili panna Aleksandra zbli偶y艂a si臋 ku nim, blada tak jak i Kmicic, i pod艂o偶y艂a mu obie r臋ce pod martw膮 g艂ow臋.
- To panienka!... - rzek艂 Krzych Domaszewicz.
- To ja... ostro偶nie!... - odrzek艂a cichym g艂osem.
Pan Wo艂odyjowski patrzy艂 i w膮sikami srodze rusza艂. Tymczasem z艂o偶ono Kmicica na 艂o偶u. Krzych Domaszewicz pocz膮艂 obmywa膰 mu g艂ow臋 wod膮, potem przy艂o偶y艂 przygotowany poprzednio plaster do rany i rzek艂:
- Teraz jeno niech le偶y spokojnie... Ej, 偶elazna to g艂owa, 偶e od takiego ciosu na dwoje nie p臋k艂a. Mo偶e i b臋dzie zdr贸w, bo m艂ody. Ale t臋go dosta艂...
Nast臋pnie zwr贸ci艂 si臋 do Ole艅ki:
- Daj panienka r臋ce umy膰... Ot, tu jest woda. Mi艂osierne w tobie serce, 偶e艣 dla tego cz艂eka nie ba艂a si臋 pokrwawi膰.
Tak m贸wi膮c wyciera艂 jej d艂onie chust膮, a ona blad艂a i mieni艂a si臋 w oczach.
Wo艂odyjowski zn贸w poskoczy艂 ku niej.
- Nic tu po wa膰pannie! Okaza艂a艣 chrze艣cija艅skie mi艂osierdzie nad nieprzyjacielem... wracaj do domu.
I poda艂 jej rami臋; ale ona nawet nie spojrza艂a na niego, natomiast zwr贸ciwszy si臋 do Krzycha Domaszewicza rzek艂a:
- Panie Krzysztofie, wyprowad藕 mnie!
Wyszli oboje, a i pan Wo艂odyjowski za nimi. Na podw贸rzu szlachta pocz臋艂a krzyka膰 na jej widok i wiwatowa膰, a ona sz艂a blada, chwiej膮ca si臋, z zaci艣ni臋tymi ustami i ogniem w oczach.
- Niech 偶yje nasza panna! Niech 偶yje nasz pu艂kownik! -wo艂a艂y pot臋偶ne g艂osy.
W godzin臋 p贸藕niej wraca艂 pan Wo艂odyjowski na czele lauda艅skich ku za艣ciankom. S艂o艅ce ju偶 wesz艂o, ranek na 艣wiecie by艂 radosny, prawdziwie wiosenny. Lauda艅scy c艂apali kup膮 bez艂adn膮 po go艣ci艅cu, gwarz膮c o wypadkach ubieg艂ej nocy i s艂awi膮c pod niebiosa pana Wo艂odyjowskiego, a on jecha艂 zamy艣lony i milcz膮cy. Z my艣li nie schodzi艂y mu te oczy patrz膮膰e spoza rozpuszczonych w艂os贸w, ta posta膰 wysmuk艂a i wspania艂a, cho膰 zgi臋ta smutkiem i b贸lem.
- Dziw, jak cudna! - mrucza艂 sam do siebie - istna ksi臋偶niczka... Hm! ocali艂em jej cnot臋, a pewnie i 偶ycie, bo cho膰by prochy nie wysadzi艂y skarbczyka, by艂aby z samego strachu umar艂a... Powinna by膰 wdzi臋czna... Ale kto tam bia艂og艂ow臋 wyrozumie... Patrzy艂a na mnie jak na pacholika, nie wiem, czy z dumy jakowej艣, czy z konfuzji...
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tech tech chem11[31] Z5 06 u
srodki ochrony 06[1]
06 (184)
06
06 (35)
Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14
Mechanika Techniczna I Opracowanie 06
06 11 09 (28)
06 efekt mpemby

wi臋cej podobnych podstron