Na południe od Jawy


Alistair Maclean

Na południe od Jawy

Powieść brytyjskiego twórcy licznych bestsellerów opowiada o ucieczce grupy
Anglików z oblężonego Singapuru podczas II wojny światowej. Nie wszyscy jednak
uciekinierzy myślą wyłącznie o ratowaniu życia. Niektórzy z nich mają za zadanie
przewiezienie tajnych planów japońskiej inwazji na Australię. Sensacyjna akcja o
znakomicie stopniowanym napięciu rozgrywa się w scenerii Azji
Południowo_Wschodniej. Maclean jeszcze raz udowadnia, że jest pisarzem, którego
się czyta. Rozdział pierwszy Umierające miasto spowił całun nieprzeniknionego,
gęstego, dławiącego dymu. Oblekł wszystkie budynki, wszystkie biurowce i domy,
zarówno te nietknięte, jak i zburzone przez bomby, otulił je ciemnym, lekko
wirującym kokonem anonimowości. Wypełniał, zatapiał wszystkie ulice, zaułki i
baseny portowe. Kłębił się jak w piekielnej otchłani w łagodnym powietrzu
tropikalnej nocy. Wcześniej wieczorem, kiedy dym buchał w mieście tylko z
płonących budynków, w górze tworzyły się szerokie, nieregularne prześwity, przez
które widać było gwiazdy świecące na pustym niebie. Lecz wiatr się nieco zmienił
i prześwity znikły, a poza tym zza miasta nadciągnęły kłęby dymu z uszkodzonych
zbiorników, w których płonęła ropa. Nie wiadomo było, skąd się bierze ten dym.
Może z lotniska Kallang, może z elektrowni, może wprost z przeciwnej strony
wyspy, to znaczy z północy, gdzie była baza marynarki, a może z wysp, na których
wydobywało się ropę, z oddalonych o cztery czy pięć mil Pulo Sambo i Pulo
Sebarok. Nikt nie wiedział. Nie sposób było się dowiedzieć czegokolwiek, prócz
tego, co się samemu zobaczyło, a panowała niemal całkowita ciemność. Nie
rozświetlały jej teraz nawet płonące budynki, bo już się spaliły i pozostało po
nich tylko pogorzelisko, na którym migotały ostatnie wątłe płomyki, prawie
wygasłe, podobnie jak całe życie w Singapurze. Umierające miasto spowiła już
śmiertelna cisza. Co pewien czas rozlegał się w górze groźny świst pocisku,
który wpadał nieszkodliwie w wodę albo walił w budynek z krótkim grzmotem i
błyskiem wybuchu. Lecz w tym, że wszystko było osobliwie przelotne, że dźwięk i
światło natychmiast zamierały i gasły w spowijającym okolicę dymie, było coś
naturalnego - zdawało się to nieodłączną cechą dziwnej i jakby nierealnej nocy.
Cisza tylko jeszcze bardziej się przez to pogłębiała i tężała. Co pewien czas
zza Fortu Canning i Pearls Hill, spoza północno_zachodnich granic miasta
dolatywał nieregularny trzask serii z karabinów i pistoletów maszynowych, ale te
odgłosy też były odległe, nierealne i odbijały się tak dalekim echem jak we
śnie. Wszystko tej nocy przypominało sen, było mroczne i nierzeczywiste - nawet
tych kilku ludzi, którzy przedzierali się przez zasypane gruzem, niemal
wyludnione ulice Singapuru. Przypominali podróżnych wędrujących bez celu,
pełnych wahania, zobojętniałych i niepewnych, błądzących po omacku przez
kotłujące się kłęby dymu: drobne zagubione postacie beznadziejnie brnące na
oślep przez mgłę sennego koszmaru. * * * Posuwając się powoli i niepewnie
ciemnymi ulicami mała grupka żołnierzy - może było ich z dwudziestu czterech -
zmierzała w stronę nabrzeża krokiem starych, wyczerpanych ludzi. Wyglądali też
jak starcy, szli chwiejąc się na nogach, a głowy i ramiona mieli po starczemu
pochylone, chociaż najstarszy z nich nie liczył więcej niż trzydzieści lat. Byli
jednak zmęczeni, strasznie zmęczeni, zmęczeni do granic zobojętnienia i
wyczerpania, kiedy już nic nie ma znaczenia i łatwiej jest potykając się brnąć
naprzód, niż się zatrzymać. Byli wyczerpani, chorzy i ranni, działali
bezmyślnie, automatycznie, niezdolni do podejmowania świadomych decyzji.
Całkowite wyczerpanie umysłowe i fizyczne jest jednak zarazem dobrodziejstwem,
lekiem, środkiem uśmierzającym. Potwierdzał to ponad wszelką wątpliwość ich
bezmyślny wzrok wbity tępo w ziemię pod stawiane z mozołem stopy. Jeśli nawet
ich ciałom nadal dawały się we znaki różne dolegliwości, przynajmniej nie
zdawali sobie z tego sprawy. W każdym razie w tej chwili zatarł im się w pamięci
ślad koszmarnych wydarzeń minionych dwóch miesięcy - niedostatku, głodu,
pragnienia, ran, chorób i strachu - kiedy to Japończycy gnali ich przez
nieskończenie długi Półwysep Malajski, przez zniszczoną teraz mierzeję Johore,
aż znaleźli się na iluzorycznie bezpiecznej wyspie Singapuru. Nie pamiętali już
towarzyszy, którzy zginęli, wrzasków niczego nie podejrzewających wartowników,
zarzynanych we wrogiej ciemnej dżungli, diabolicznego wycia Japończyków, kiedy
napadli przed świtem na ich naprędce przygotowane pozycje obronne. Nie pamiętali
już tych rozpaczliwych samobójczych kontrataków, których jedynym pozytywnym
wynikiem było zdobycie kilku metrów kwadratowych ziemi, drogo, lecz bezcelowo
odzyskanej jedynie na chwilę. Nie dawały im te natarcia nic, prócz widoku
okropnie okaleczonych, torturowanych ciał schwytanych kolegów oraz cywilów nie
kwapiących się do współpracy z wrogiem. Nie pamiętali już, jak byli wściekli,
zdezorientowani i zrozpaczeni, kiedy ostatni myśliwiec brewster, a przedtem
myśliwce hurricane zniknęły z nieba pozostawiając ich wyłącznie na łasce
lotnictwa japońskiego. Nawet to, że absolutnie nie dawali wiary nowinom o
lądowaniu japońskich wojsk na wyspie przed pięcioma dniami, że patrzyli z
goryczą, jak na ich oczach rozwiewa się pieczołowicie pielęgnowana legenda, mit
o niezdobytym Singapurze - nawet to też zatarło im się w pamięci. Już nie
pamiętali. Byli zbyt oszołomieni, chorzy, ranni i słabi, by pamiętać. Ale
pewnego dnia, już wkrótce, jeśli nie zginą, przypomni im się to wszystko, a
wtedy nigdy już nie będą tacy sami jak przedtem. Tymczasem jednak mozolnie
posuwali się naprzód, ze wzrokiem wbitym w ziemię, z opuszczonymi głowami, nie
patrząc, dokąd idą, obojętni, dokąd dotrą. Jeden z nich jednak patrzył i nie był
obojętny. Szedł powoli na przedzie ciągnącej dwuszeregiem kolumny mężczyzn,
szukał drogi przez rumowisko zaściełające ulicę, zapalając od czasu do czasu
latarkę, by się upewnić, czy podążają we właściwym kierunku. Był to niski,
drobny mężczyzna, jedyny w grupie, który miał na sobie szkocką spódnicę, a na
głowie beret. Tylko kapral Frazer wiedział, skąd ma tę spódnicę - na pewno nie
był w nią ubrany, kiedy wycofywali się przez Malaje na południe. Kapral Frazer
był tak samo zmęczony jak inni. Też miał podkrążone i nabiegłe krwią oczy, twarz
szarą, wyniszczoną przez malarię czy dyzenterię, a może przez jedno i drugie.
Szedł trzymając lewe ramię o wiele wyżej niż prawe, tak że sięgało mu niemal do
ucha, niczym garb, ale był to tylko prowizoryczny opatrunek z gazy i bandaża,
założony pośpiesznie tego samego dnia przez sanitariusza, który chciał dowieść,
że usiłował zatamować krwawienie z paskudnej rany po szrapnelu. W prawej ręce
Frazer trzymał ważącego jedenaście kilogramów brena, którego dźwiganie było
niemal ponad siły dla osłabionego organizmu - wyglądało to tak, jakby karabin
obciągał kapralowi w dół prawe ramię, podczas gdy lewe wędrowało jeszcze wyżej,
pod samo ucho. Z jednostronnym garbem, w berecie na bakier, w spódnicy, której
fałdy luźno obijały się o wychudzone nogi, drobny mężczyzna wyglądał śmiesznie i
groteskowo. Ale tak naprawdę kapral Frazer nie był ani śmieszny, ani groteskowy.
Jako pasterz z Cairngorms, dla którego trud i niedostatek stanowiły nieodłączny
element egzystencji, mógł jeszcze ostatkiem siły woli i wytrwałości coś z siebie
wykrzesać. Kapral Frazer nadal był najlepszym żołnierzem pod słońcem -
najlepszym z najlepszych typów żołnierza. Miał ogromne poczucie obowiązku i
odpowiedzialności, nie pozwalał sobie na to, by poddać się bólowi czy słabości,
myślał wyłącznie o ludziach, którzy słaniając się na nogach ciągnęli ślepo za
nim. Dwie godziny wcześniej oficer dowodzący ich rozbitą, zdezorganizowaną
kompanią na północnym skraju miasta wydał rozkaz, by Frazer zabrał wszystkich
zdolnych do chodzenia rannych oraz tych, których można było nieść, i
przeprowadził ich z linii ognia w jakieś względnie spokojne i bezpieczne
miejsce. Był to ruch nie mający znaczenia, o czym wiedział sam oficer i o czym
wiedział też Frazer, padały bowiem ostatnie stanowiska obrony i nadszedł kres
Singapuru. Zanim upłynie następny dzień, na wyspie Singapur nie pozostanie ani
jeden człowiek, który nie będzie martwy, ranny czy wzięty do niewoli. Ale rozkaz
to rozkaz, kapral Frazer więc posuwał się mozolnie, acz zdecydowanie naprzód,
kierując się ku zatoczce Kallang. Co pewien czas, w miejscach, gdzie ulica nie
była zasypana gruzem, stawał z boku i przepuszczał przed siebie kolumnę
żołnierzy. Wątpliwe, by którykolwiek z nich w ogóle zwrócił na niego uwagę -
nikt z rannych na noszach, nikt z tych w lepszej formie ani z tych, którzy
wprawdzie też byli chorzy i ranni, lecz dźwigali nosze. Za każdym też razem
kapral Frazer musiał czekać na ostatniego w kolumnie - wysokiego i chudego
chłopaka, któremu głowa kiwała się obojętnie z boku na bok, a on sam bez przerwy
mamrotał coś do siebie, niezrozumiale i bez związku. Młody żołnierz nie chorował
ani na malarię, ani na dyzenterię, ani nawet nie został raniony, lecz mimo to
był najbardziej chory ze wszystkich. Za każdym razem Frazer chwytał go za ramię
i przynaglał, żeby dogonił główną grupę, a wówczas chłopak nie protestując
przyspieszał kroku. Spoglądał tylko na kaprala obojętnym, pozbawionym wyrazu
wzrokiem, niezdolnym nikogo rozpoznać, a Frazer za każdym razem patrzył na niego
z wahaniem, potrząsał głową i znów ruszał naprzód, by znaleźć się na czele
kolumny. * * * W krętej, wypełnionej dymem uliczce płakał w ciemności mały
chłopczyk. Był bardzo mały, miał może ze dwa i pół roku. O niebieskich oczach,
blond włosach i jasnej karnacji, cały był umorusany rozmytą łzami sadzą i pyłem.
Ubrany jedynie w cienką koszulkę i przewiązane sznurkiem krótkie spodenki, bosy,
bez przerwy drżał na całym ciele. Płakał i płakał, zagubiony i udręczony pośród
nocy, ale nie było nikogo, kto by usłyszał jego zawodzenia czy zwrócił na nie
uwagę. Zresztą, żeby go usłyszeć, trzeba by być nie dalej niż kilka metrów od
niego, płakał bowiem cichutko, urywane łkania przerywał co pewien czas
wibrujący, spazmatyczny oddech. Od czasu do czasu pocierał oczka drobnymi
brudnymi piąstkami, jak to robią małe dzieci, kiedy są zmęczone lub gdy płaczą.
Próbował w ten sposób przegnać ból - czarny dym gryzł go bowiem i piekł w zalane
łzami oczy. Chłopczyk płakał, bo był bardzo, bardzo zmęczony, już kilka godzin
temu normalnie powinien zostać ułożony do snu. Płakał, bo był głodny i chciało
mu się pić, drżał z zimna - nawet podczas tropikalnej nocy może panować chłód.
Płakał, bo nie wiedział, co się dzieje i był wystraszony, nie wiedział, gdzie
jest jego dom i gdzie się podziała matka - przed dwoma tygodniami poszedł ze
swoją starą amah, malajską niańką, na pobliski bazar, ale był zbyt mały i
nieświadomy, żeby zdać sobie sprawę, co to oznacza, że po powrocie zamiast domu
zastali zbombardowaną i wypaloną ruinę. Miał z matką odpłynąć z Singapuru na
"Wakefieldzie", ostatnim dużym statku, właśnie tamtej nocy 29 stycznia... Płakał
jednak przede wszystkim dlatego, że był sam. Stara niańka Anna długo wędrowała z
nim po ciemnych ulicach, przez kilka ostatnich godzin niosła go na rękach, aż
nagle postawiła na ziemi, splotła obie ręce nad sercem i osunęła się na gruzy
mówiąc, że musi odpocząć. Na wpół siedząc, na wpół leżąc, jakby pogrążona we
śnie, pozostawała w tej samej pozycji dobre pół godziny. Głowa przechyliła jej
się mocno na jedno ramię, oczy miała otwarte, znieruchomiałe. Na początku
chłopczyk pochylił się raz czy dwa, żeby jej dotknąć, ale więcej tego nie robił.
Trzymał się z daleka, wystraszony, bojąc się patrzeć, bojąc się dotykać,
niejasno zdając sobie sprawę - choć nie wiedział, dlaczego - że stara niania
będzie długo, długo odpoczywała. Bał się odejść i bał się też zostać, lecz kiedy
znów zerknął na staruszkę, ukradkiem przez skrzyżowane palce, nagle poczuł, że
bardziej boi się zostać niż odejść. Ruszył więc uliczką nie patrząc, dokąd
idzie, potykał się o cegły i kamienie, padał, podnosił się i znów biegł dalej,
przez cały czas szlochając i drżąc pośród zimnej nocy. Przy końcu uliczki
wysoka, wychudzona postać w poszarpanym słomianym kapeluszu puściła dyszel
rykszy i wyciągnęła ręce, żeby zatrzymać dziecko. Mężczyzna nie chciał zrobić mu
nic złego. Sam był chory - większość zapadłych na gruźlicę rykszarzy w
Singapurze na ogół umierała po pięciu latach - ale mimo to nadal potrafił
litować się nad innymi, zwłaszcza nad małymi dziećmi. Chłopczyk jednak zobaczył
tylko wyłaniającą się z mroku, wysoką postać, która wykonała groźny ruch, i jego
strach zamienił się w przerażenie - umknął wyciągniętym rękom i wybiegł z zaułka
na opustoszałą ulicę, za którą panowała ciemność. Mężczyzna nie wykonał już
żadnego ruchu, po prostu mocniej zawinął się kocem na noc i ponownie oparł o
dyszle swojej rykszy. * * * Dwie szlochające cichutko jak chłopiec pielęgniarki
brnęły z wysiłkiem naprzód. Mijały jedyny nadal płonący budynek w handlowej
dzielnicy miasta, ale odwróciły głowy, by nie patrzeć na płomienie. Mimo
wszystko jednak widać było ich pochylone gładkie twarze o wydatnych kościach
policzkowych i skośnych oczach. Obie były Chinkami, należały więc do narodu,
który niełatwo poddaje się emocjom, lecz obie były bardzo młode i obie znalazły
się bardzo blisko miejsca wybuchu, kiedy pocisk trafił w ciężarówkę Czerwonego
Krzyża stojącą przy krawężniku niedaleko południowego wylotu ulicy Bukit Timor.
Doznały szoku, z którego jeszcze się nie otrząsnęły. Dwie inne pielęgniarki
pochodziły z Malajów. Jedna była młoda, w tym samym wieku co dwie Chinki, a
druga w dobrze zaawansowanym średnim wieku. Wielkie, czarne jak sadza oczy
młodej rozszerzone były ze strachu; dziewczyna idąc pośpiesznie naprzód wciąż
nerwowo oglądała się za siebie. Starsza przybrała maskę niemal całkowitej
obojętności. Od czasu do czasu młoda usiłowała protestować, że zostało im
narzucone zbyt szybkie tempo, ale nikt nie był w stanie jej zrozumieć, ponieważ
na skutek wybuchu doznała uszkodzenia ośrodka mowy. Prawdopodobnie był to uraz
chwilowy, trudno jednak było tak wcześnie wyrokować. Kilkakrotnie podnosiła
rękę, żeby zatrzymać pielęgniarkę na przedzie, tę, która narzucała tempo, ale
druga dziewczyna po prostu opuszczała jej rękę, delikatnie, niemniej dość
stanowczo, i dalej pędziły naprzód. Piąta pielęgniarka, ta, która prowadziła,
była wysoka i wysmukła, miała ze dwadzieścia pięć lat. Kiedy wybuch rzucił ją za
ciężarówkę, zgubiła czepek, i teraz gęste, granatowoczarne włosy opadały jej na
oczy. Od czasu do czasu odgarniała je niecierpliwym ruchem i wówczas stawało się
jasne, że nie jest ani Malajką, ani Chinką - przeczyły temu jej uderzająco
niebieskie oczy. Miała, być może, rysy euroazjatyckie, ale na pewno nie
wyglądała na Europejkę. W migocącym żółtym świetle nie dawało się rozpoznać
karnacji jej skóry, która umazana była błotem i pyłem. Na lewym policzku miała
jakby długą szramę, widoczną nawet pod zaschniętą mazią. Była przewodniczką
grupy, lecz straciła już orientację w mieście. Znała Singapur, i to dobrze, a
jednak w spowijających wszystko dymie i ciemności czuła się jak obca, która
zgubiła drogę w nieznajomej metropolii. Gdzieś na wybrzeżu, jak jej mówiono,
czekała gromada żołnierzy, z których wielu potrzebowało natychmiastowej pomocy -
jeśli nie otrzymają jej dzisiejszej nocy, z pewnością nikt im jej nie udzieli w
japońskim obozie jenieckim. Z minuty na minutę coraz bardziej wyglądało na to,
że Japończycy dopadną ich pierwsi. Im dłużej pielęgniarki kluczyły i krążyły po
opustoszałych ulicach, tym bardziej beznadziejnie traciła orientację ich
przewodniczka. Powiedziano jej, że powinna znaleźć żołnierzy gdzieś naprzeciwko
Cape Ru nad zatoczką Kallang, ale dotychczas nie potrafiła nawet trafić na
wybrzeże, a co dopiero zorientować się po ciemku, gdzie jest Cape Ru. Minęło pół
godziny, godzina i nawet ona zaczęła zwalniać kroku, bo po raz pierwszy ogarnęła
ją rozpacz. Nigdy nie znajdą tych żołnierzy, nigdy, na pewno im się to nie uda
pośród tego niekończącego się zamętu i ciemności. Ich lekarz, major Blackley,
naprawdę bardzo nieuczciwie postawił sprawę, oczekując od nich, że staną na
wysokości zadania. Jednocześnie z tą myślą przyszła jej jednak do głowy inna -
że to nie Blackley postąpił nieuczciwie, lecz ona sama próbuje się
usprawiedliwić. Przecież kiedy nad peryferiami Singapuru zajaśnieje świt, życie
mężczyzn i kobiet będzie zależało wyłącznie od tego, w jakim humorze będą
Japończycy. Już się z nimi zetknęła i miała na tyle przykre doświadczenia, że
nie zapomni tego spotkania, a także blizny stanowiącej dowód na to, że się
odbyło, blizny, która jej pozostanie na całe życie. Im dalej od żądnych krwi
Japońców, tym lepiej. Poza tym, jak podkreślił major, żadna z nich nie była na
tyle w dobrym stanie, by móc pozostać na swoim stanowisku. Niemal bezwiednie
dziewczyna potrząsnęła głową, znów przyspieszyła kroku i skręciła w następną
ciemną i pustą ulicę. * * * Strach i przerażenie, choroba i rozpacz - zapanowały
nad miastem, nękały wędrującą gromadę żołnierzy, chłopczyka i pielęgniarki oraz
dziesiątki tysięcy innych ludzi o północy 14 lutego 1942 roku, kiedy to
tryumfujący, wszechmocni Japończycy przyczaili się przed ostatnimi stanowiskami
obronnymi miasta czekając na świt, szykując się do ataku, spragnieni rozlewu
krwi i niechybnego zwycięstwa. Lecz przynajmniej jednemu człowiekowi obcy był
strach, ból i rozpacz. Wysoki starszy mężczyzna w oświetlonej świecami
poczekalni pewnego urzędu, trochę na południe od Fort Canning, nie poddawał się
żadnemu z tych uczuć. Świadom był jedynie raptownego upływu czasu, naglącej
potrzeby działania, tego, że jeszcze nigdy nie spoczywał na nim jednym taki
ciężar niemal ponadludzkiej odpowiedzialności. Zdawał sobie z tego sprawę, był
tak zaabsorbowany, że wszystko inne stało się nieważne, niemniej na jego
spokojnej, prawie obojętnej, pomarszczonej twarzy koloru czerwonej cegły, pod
czupryną gęstych siwych włosów nie widać było ani śladu tych napięć. Być może
koniec krótkiego birmańskiego cygara sterczącego zawadiacko spod szczeciniastych
białych wąsów i orlego nosa żarzył się odrobinę zbyt jasno, być może mężczyzna
siedział zbyt swobodnie rozparty w trzcinowym fotelu, lecz nic poza tym nie
rzucało się w oczy. Pozornie wszystko wskazywało na to, że emerytowany generał
Foster Farnholme jest w zgodzie ze światem. Otworzyły się za nim drzwi i do
pokoju wszedł młody sierżant. Wyglądał na zmęczonego. Farnholme wyjął z ust
cygaro i powoli odwrócił głowę, unosząc jedną krzaczastą brew w niemym pytaniu.
- Panie generale, przekazałem pańską wiadomość. - W głosie sierżanta nie bez
powodu dawało się odczuć zmęczenie. - Kapitan Bryceland powiedział, że zaraz się
tu stawi. - Bryceland? - Białe brwi nad głęboko osadzonymi oczami wyciągnęły się
w jedną kreskę. - Kto to, u diabła, jest kapitan Bryceland? Słuchaj no, synu,
prosiłem wyraźnie, że chcę się widzieć z waszym pułkownikiem, i to zaraz.
Natychmiast. Rozumiecie? - Może ja w czymś mogę pomóc. - Ktoś stanął na progu za
sierżantem. Nawet w migotliwym świetle świecy widać było, jak okropnie nabiegłe
krwią ma oczy, a żółte policzki zarumienione od gorączki. Ale łagodny głos o
walijskim akcencie brzmiał dostatecznie uprzejmie. - Kapitan Bryceland? Młody
oficer bez słowa przytaknął ruchem głowy. - Oczywiście, że możecie pomóc -
skinął głową Farnholme. - Proszę sprowadzić mi tutaj waszego pułkownika, i to
natychmiast. Nie mam chwili do stracenia. - Tego nie mogę zrobić. - Bryceland
pokręcił przecząco głową. - Po raz pierwszy od trzech dni położył się spać... i
niech Bóg zaświadczy, że będzie nam potrzebny jutro rano. - Wiem. Ale mimo to
muszę się z nim widzieć. - Farnholme przerwał czekając, aż ucichnie łoskot
pobliskiego ciężkiego karabinu maszynowego, potem zaś mówił dalej bardzo
spokojnie, lecz z wielkim przejęciem. - Kapitanie Bryceland, nie jesteście w
stanie nawet zacząć się domyślać, dlaczego muszę się koniecznie widzieć z waszym
pułkownikiem. To sprawa najwyższej wagi. Singapur jest przy niej niczym. -
Wsunął rękę pod koszulę i wyciągnął czarnego automatycznego colta, dużego,
kaliber 45. - Jeśli będę zmuszony sam go odszukać, użyję tego i go znajdę, ale
mam nadzieję, że nie będę potrzebował. Proszę powiedzieć pułkownikowi, że
generał Farnholme jest tutaj, a na pewno się stawi. Bryceland patrzył na niego
przez dłuższą chwilę, wahał się, skinął głową i odwrócił się bez słowa. Wrócił
po trzech minutach, stanął z boku w drzwiach, by przepuścić podążającego za nim
mężczyznę. Pułkownik, jak domyślił się Farnholme, mógł mieć najwyżej
czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat. Wyglądał na siedemdziesiąt, szedł
chwiejnym, półpijanym krokiem człowieka, który zbyt długo żyje w stanie
wyczerpania. Z trudnością walczył z opadającymi powiekami, lecz idąc powoli
przez pokój zdobył się na uśmiech i wyciągnął uprzejmie rękę. - Dobry wieczór,
generale. Z której części świata pan tu przybył? - Dobry wieczór, pułkowniku. -
Farnholme wstał, ale zignorował pytanie. - A więc wie pan o mnie? - Wiem. Po raz
pierwszy słyszałem o panu ledwie trzy noce temu. - No to dobrze - kiwnął głową
zadowolony Farnholme. - To oszczędzi nam wielu wyjaśnień... a nie mam na nie
czasu. Zaraz więc przejdę do sedna. - Pokojem wstrząsnął wybuch pocisku, który
upadł gdzieś w sąsiedztwie, podmuch powietrza prawie zdmuchnął świece. Farnholme
na wpół się odwrócił, a gdy było już po wszystkim, z powrotem przeniósł wzrok na
pułkownika. - Żeby się wydostać z Singapuru, potrzebny mi jest samolot, wszystko
mi jedno, jaki to będzie samolot, wszystko mi jedno, kogo będziecie musieli z
niego wysadzić, bym ja się znalazł na pokładzie, wszystko mi jedno, dokąd
poleci... czy do Birmy, Indii, Cejlonu czy Australii... nie robi mi to różnicy.
Muszę mieć samolot, żeby się stąd wydostać. Natychmiast. - Musi pan mieć
samolot, żeby się wydostać z Singapuru - pułkownik powtórzył jak echo jego słowa
głosem bezbarwnym i bez wyrazu, podobnie jak pozbawiona wyrazu była jego twarz,
a potem nagle uśmiechnął się, zmęczony, jak gdyby kosztowało go to wiele
wysiłku. - Przecież wszystkim nam potrzebny jest taki samolot, generale. - Nie
rozumie pan. - Farnholme absolutnie opanowanym ruchem zgniótł w popielniczce
swoje cygaro. - Wiem, że są tu setki rannych i chorych, kobiet i dzieci... -
Ostatni samolot już odleciał - pułkownik przerwał mu matowym głosem. Przetarł
sobie gołym przedramieniem przemęczone oczy. - Dzień... nie, dwa dni temu. Nie
jestem pewien. - Jedenastego lutego - podpowiedział Bryceland. - Myśliwce
hurricane. Odleciały do Palembang. - Racja - przypomniał sobie pułkownik. -
Hurricane. Odleciały w wielkim pośpiechu. - Ostatni samolot. - W głosie
Farnholme'a nie słychać było ani nutki zaangażowania. - Ostatni samolot. Ale...
ale wiem, że były też inne. Brewster, wildebeeste... - Wszystkie albo odleciały,
albo zostały zniszczone. - Pułkownik patrzył teraz na Farnholme'a jakby z
zaciekawieniem. - A gdyby nawet było inaczej, i tak nie robiłoby to różnicy.
Japońce opanowały wszystkie lotniska... Seletar, Sembawang, Tengah. Nie wiem, co
z lotniskiem w Kallang, ale i ono jest bezużyteczne. - Rozumiem. Naprawdę
rozumiem. - Farnholme patrzył na walizkę stojącą u jego stóp, po czym znów
podniósł wzrok. - A wodnopłatowce, pułkowniku? Cataliny? Pułkownik powoli
pokiwał głową na znak, że sytuacja jest nieodwołalna. Farnholme bacznie
wpatrywał się w niego długą chwilę, skinął ze zrozumieniem, że przyjmuje
wszystko do wiadomości, a potem zerknął na zegarek. - Czy mogę porozmawiać z
panem na osobności? - Oczywiście. - Pułkownik nawet się nie zawahał. Poczekał,
aż drzwi zamknęły się cicho za Brycelandem i sierżantem i uśmiechnął się blado
do Farnholme'a. - Niestety, generale, ostatni samolot naprawdę odleciał. - Ani
przez chwilę nie miałem co do tego wątpliwości. - Zaczął rozpinać koszulę, ale
przerwał to i podniósł wzrok. - Pan wie, pułkowniku, kim ja jestem... to znaczy,
zna pan nie tylko moje imię? - Wiem od trzech dni. Sprawa ściśle tajna i tak
dalej... podejrzewano, że jest pan tu w okolicy. - Po raz pierwszy pułkownik
obserwował gościa nie ukrywając zaciekawienia. - Siedemnaście lat pracy jako
szef kontrwywiadu w Azji Południowo_Wschodniej, włada tyloma azjatyckimi
językami, iloma nikt... - Bo zacznę się rumienić. - Farnholme rozpiął już
koszulę, a teraz zabrał się do szerokiego, płaskiego, obciągniętego gumą pasa. -
Pan, pułkowniku, chyba nie włada żadnym językiem Wschodu? - Klnę się na moje
grzechy, że niestety, władam. Japońskim. Dlatego tu jestem. - Uśmiechnął się
figlarnie. - Myślę, że będzie ze mnie duży pożytek w obozach koncentracyjnych. -
Japońskich? No, rzeczywiście. - Farnholme rozpiął zamki błyskawiczne dwóch
kieszonek pasa i wyłożył ich zawartość na stół. - Niech pan się temu przyjrzy,
dobrze? Pułkownik spojrzał bystro na niego, potem na fotostaty i rolki filmów
leżące na stole, skinął głową, wyszedł z pokoju i zaraz wrócił niosąc okulary,
lupę i latarkę. Usiadł przy stole i przez trzy minuty ani nie podniósł wzroku,
ani się nie odezwał. Z ulicy dolatywał od czasu do czasu huk wybuchów, ostry,
coraz szybszy terkot dalekiego karabinu maszynowego i złowrogie skamlenie
odbitego rykoszetem pocisku, który ze świstem przeszywał zasnutą dymem noc. Ale
w pokoju nikt nie wydał żadnego dźwięku. Pułkownik siedział przy stole jak
kamienny posąg, ożywione były tylko jego oczy. Farnholme z nowym cygarem w
ustach rozparł się w trzcinowym fotelu i popadł pozornie w kamienną obojętność.
Niebawem pułkownik poruszył się i rzucił mu przez stół spojrzenie. Zaczął mówić
niespokojnym głosem, a jego ręce trzymające fotostaty też zdradzały niepokój. -
Niepotrzebny mi japoński, żeby to zrozumieć. Mój Boże, skąd pan je ma, generale?
- Z Borneo. Żeby je zdobyć, zginęło dwóch naszych najlepszych ludzi i dwóch
Holendrów. Ale nie ma to teraz znaczenia i nie o tym chcę mówić. - Puścił dym z
cygara. - Ważne jest to, że je mam, a Japońce o tym nie wiedzą. Pułkownik jakby
go nie słyszał. Patrzył na trzymane w dłoniach filmy, kiwając powoli z boku na
bok głową. W końcu odłożył filmy na stół, zdjął okulary, schował je do futerału
i zapalił papierosa. Ręce nadal mu drżały. - To fantastyczne - wymamrotał. -
Naprawdę fantastyczne. Istnieje ich najwyżej kilka. Cała północna Australia...
filmy planów inwazji! - Opracowanych w każdym szczególe - potwierdził Farnholme.
- Porty i lotniska, czas co do minuty, siły, które zostaną użyte, z dokładnością
co do ostatniego batalionu piechoty. - Tak. - Pułkownik patrzył na fotostaty
marszcząc brwi. - Ale coś tu... - Wiem, wiem - przerwał mu cierpko Farnholme. -
Nie mamy klucza. Było to nie do uniknięcia. Daty oraz pierwszoplanowe i
drugoplanowe cele są zaszyfrowane. Nie mogli ryzykować i pisać tego otwarcie...
a szyfry Japończyków są nie do złamania, praktycznie wszystkie. Wszystkie, to
znaczy poradziłby sobie z nimi tylko jeden starszy jegomość w Londynie,
wyglądający tak, jakby nie umiał się podpisać. - Przerwał, by znów dmuchnąć w
powietrze niebieskim dymem. - Lecz mimo to i tak coś mamy, prawda, pułkowniku? -
Ale... ale jak się udało panu przypadkiem... - Nieistotne, mówiłem już. - Spod
maski leniwej obojętności zaczęła wyzierać stal. Potrząsnął głową i zaśmiał się
cicho. - Przepraszam, pułkowniku. Chyba robię się nerwowy. Zapewniam pana, że
nie było w tym żadnego "przypadku". Przez pięć lat pracowałem nad jedną sprawą,
tylko nad jedną... żeby dostarczono mi te odbitki we właściwym czasie i miejscu.
Japończycy nie są nieprzekupni. Udało mi się ich dopaść we właściwym czasie, ale
nie we właściwym miejscu. Dlatego tu jestem. Pułkownik nawet nie słuchał.
Patrzył na filmy kiwając z boku na bok głową, lecz wreszcie oderwał od nich
wzrok. W tej samej chwili twarz jego się wydłużyła, nabrała starczego wyrazu,
jak twarz człowieka, który doznał zawodu. - Generale, te filmy... te filmy są
bezcenne. - Podniósł je i patrzył na Farnholme'a nieobecnym wzrokiem. - Boże w
niebiesiech, toż w porównaniu z nimi wszystkie majątki tego świata są nic
niewarte. To one stanowią o życiu lub śmierci, o zwycięstwie lub przegranej.
To... to... wielkie nieba, generale, to przecież w końcu Australia! Nasi ludzie
muszą je dostać... muszą! - Właśnie - przytaknął Farnholme. - Muszą je dostać.
Pułkownik patrzył na niego w milczeniu, zmęczone oczy robiły mu się coraz
większe, bo zrozumiał wstrząsającą prawdę. Opadł na krzesło, głową opuścił na
piersi. Kręte smugi dymu gryzły go w oczy, ale jakby tego nie zauważył. -
Właśnie, powtarzam - powiedział sucho Farnholme. Sięgnął po filmy i fotostaty i
zaczął je starannie wkładać do nieprzemakalnych przegródek pasa. - Chyba zaczyna
pan teraz rozumieć, dlaczego z taką niecierpliwością domagałem się... no...
odtransportowania mnie samolotem z Singapuru. - Zaciągnął zamki błyskawiczne
przy przegródkach. - Zresztą nadal ogromnie mi na tym zależy, zapewniam pana.
Pułkownik pokiwał posępnie głową, ale nic nie powiedział. - Ani jednego
samolotu? - spytał znów Farnholme. - Nawet w najgorszym stanie, nawet
uszkodzonego...? - przerwał raptownie widząc wyraz twarzy pułkownika, ale po
chwili znów spróbował: - A łódź podwodna? - Nie ma. Generał zacisnął usta. - A
niszczyciele, fregaty, w ogóle statki? - Nie ma. - Pułkownik poruszył się. - Nie
ma nawet statku handlowego. Ostatnie z nich: "Grasshopper", "Tien Kwang",
"Katydid", "Kuala", "Dragonfly" i kilka innych równie małych statków
przybrzeżnych odpłynęło z Singapuru wczoraj w nocy. I nie wrócą. Ale też nie
odpłyną dalej niż sto mil, bo siły powietrzne Japońców opanowały cały
archipelag. Na pokładzie tych statków, generale, są ranni, kobiety i dzieci.
Większość skończy na dnie morza. - To i tak lepiej niż w japońskim obozie. Niech
mi pan wierzy, pułkowniku, wiem coś na ten temat. - Farnholme zapinał sprzączkę
ciężkiego pasa. Westchnął. - No to wszystko wspaniale się składa. Dokąd się stąd
udamy? - Na miłość boską, po co pan w ogóle tu przyjechał? - zapytał cierpko
pułkownik. - Musiał pan przyjechać akurat do Singapuru, i to w takiej chwili. A
w ogóle, jak się panu udało tutaj dostać? - Statkiem z Banjermasin - odparł
krótko Farnholme. - Wsiadłem na "Kerry Dancera", najgorszą z pływających
trumien, jakich nie dopuszczono do pływania po morzu. Kapitanem był gładki, ale
niebezpieczny typek nazwiskiem Siran. Trudno powiedzieć, ale mogę prawie
przysiąc, że to jakiś angielski renegat mający z Japońcami podejrzane stosunki.
Oświadczył, że płynie do Kota Bharu... Bóg raczy wiedzieć, dlaczego... ale
zmienił plany i przypłynął tutaj. - Zmienił plany? - Dobrze mu zapłaciłem. Nie
swoimi pieniędzmi, mogłem więc sobie na to pozwolić. Myślałem, że w Singapurze
będzie bezpiecznie. To, że Hong Kong, Guam i Wake padły, usłyszałem przez własny
odbiornik, kiedy byłem na północnym Borneo, i musiałem stosunkowo szybko stamtąd
się wydostać. Następną wiadomość odebrałem dużo późNiej, dopiero na pokładzie
"Kerry Dancera". Dziesięć dni czekaliśmy w Banjermasin, zanim Siran łaskawie się
zgodził odpłynąć - opowiadał cierpkim tonem Farnholme. - Jedyny porządny sprzęt
i jedyny porządny człowiek na tym statku znajdował się w kabinie radiowej...
Siran zapewne uważał, że to ważne ze względu na jego własne łajdackie praktyki.
Byłem właśnie w tej kabinie z chłopakiem Loonem drugiego dnia pobytu na statku,
to znaczy dwudziestego dziewiątego stycznia, kiedy odebraliśmy wiadomość Bbc, że
Japońce bombardują Ipoh. Pomyślałem więc, naturalnie, że posuwają się bardzo
powoli i że starczy czasu, by dotrzeć do Singapuru i złapać samolot. Pułkownik
skinął głową ze zrozumieniem. - Też słyszałem ten komunikat. Bóg jeden wie, kto
był odpowiedzialny za te przerażające brednie. Japońce zdobyli Ipoh faktycznie
ponad miesiąc wcześniej i wtedy byli już kilka mil na północ od mierzei. Boże,
co za przeklęta partanina! - kiwnął głową. - Przeklęta, cholerna partanina! -
Bardzo łagodnie pan to ujmuje - zauważył Farnholme. - Ile czasu nam pozostało? -
Jutro się poddajemy. - Pułkownik patrzył na swoje ręce. - Jutro?! - Wszyscy
jesteśmy skończeni, generale. Nic już się nie da zrobić. Nie mamy też wody.
Wysadzając mierzeję zniszczyliśmy jedyny wodociąg doprowadzający wodę z
kontynentu. - Bardzo inteligentnie, nasz plan działań obronnych opracowywali
dalekowzroczni faceci - mruknął Farnholme. - A poszło na to trzydzieści milionów
funciaków. Twierdza nie do zdobycia. Większa i lepsza niż Gib. Puste gadanie!
Boże, niedobrze od tego się robi! - parsknął ze wstrętem, wstał i westchnął. -
No cóż, nie ma co mówić. Trzeba wracać na starego "Kerry Dancera". Niech Bóg
wspomaga Australię! - Na "Kerry Dancera"?! - pułkownik był zdumiony. - On
odpływa godzinę po świcie, generale. Mówię panu, że w cieśninach aż roi się od
japońskich samolotów. - A jakie inne wyjście może mi pan zaproponować? - spytał
znużonym głosem Farnholme. - Wiem, wiem. Ale jeśli nawet dopisze panu szczęście,
jaką ma pan gwarancję, że kapitan popłynie tam, dokąd pan będzie chciał? - Nie
mam żadnej - przyznał generał. - Ale na pokładzie jest Holender nazwiskiem Van
Effen, który może się przydać. We dwóch chyba damy radę przekonać naszego
szanownego kapitana, na czym polega jego obowiązek. - Może. - Pułkownikowi
przyszła niespodzianie pewna myśl do głowy. - A w ogóle, jaką ma pan gwarancję,
że będzie czekał, kiedy zjawi się pan na nabrzeżu? - Oto moja gwarancja. -
Farnholme szturchnął nogą sfatygowaną walizkę stojącą obok. - Oto moja gwarancja
i polisa ubezpieczeniowa... mam nadzieję. Siran myśli, że do pełna wypchana jest
diamentami... przekupiłem go kilkoma, żeby tu przypłynął... i niezupełnie się
myli. Dopóki będzie uważał, że może mnie z nią rozdzielić, dopóty nie odstąpi
mnie na krok, jakbyśmy zawarli braterstwo krwi. - Czy on... nie podejrzewa... -
Ani trochę. Uważa mnie za zatwardziałego starego pijusa uganiającego się za
nieczystymi zyskami. Zadałem sobie odrobinę trudu, by... hm... utrzymać się w
tej roli. - Rozumiem, generale. - Pułkownik podjął decyzję i sięgnął po dzwonek.
Kiedy pojawił się sierżant, rozkazał mu: - Poproście kapitana Brycelanda.
Farnholme uniósł brew w niemym pytaniu. - Tylko tyle mogę zrobić - wyjaśnił
pułkownik. - Nie mam samolotu. Nie mogę zagwarantować, że wszyscy nie utoniecie
jutro do południa. Ale mogę zagwarantować, że kapitan "Kerry Dancera" będzie
bezwzględnie posłuszny pana rozkazom. Mam zamiar odkomenderować podoficera i ze
dwudziestu czterech ludzi z Pułku Górali Szkockich, by towarzyszyli panu na
"Kerry Dancerze". - Uśmiechnął się. - Nawet w najlepszych warunkach to
twardziele, a teraz są szczególnie doprowadzeni do pasji. Myślę, że kapitan
Siran nie sprawi wam wiele kłopotu. - Jestem pewien, że nie. Cholernie jestem
wdzięczny, pułkowniku. To powinno być dużą pomocą. - Zapiął guziki koszuli,
chwycił walizkę i wyciągnął rękę. - Dzięki za wszystko, pułkowniku. Głupio to
zabrzmi, kiedy wiadomo, że czeka pana obóz koncentracyjny... ale cóż,
wszystkiego najlepszego. - Dziękuję, generale. Dla pana samej pomyślności... Bóg
świadkiem, że przyda się panu. - Zerknął w dół, tam, gdzie generał miał ukryty
pas z fotostatami, i zakończył ponuro: - Przynajmniej mamy szansę. * * * Kiedy
generał znów wyszedł w ciemną noc, dym powoli się przerzedzał, ale w powietrzu
nadal czuło się dziwną i nieprzyjemną mieszaninę kordytu, śmierci i rozkładu,
tak dobrze znaną staremu żołnierzowi. Przed budynkiem czekał na niego młodszy
oficer i ustawiona szeregiem kompania żołnierzy. Strzelanina i ogień z karabinów
maszynowych wzmogły się, widoczność była o wiele lepsza, ogień dział ustał
zupełnie - prawdopodobnie Japończycy uznali, że nie ma sensu doprowadzać do
zbytniego zniszczenia miasta, które i tak nazajutrz będzie do nich należało.
Farnholme i jego eskorta posuwali się szybko opustoszałymi ulicami, w drobnym
deszczu, mając w uszach bez przerwy huk wystrzałów. Do nabrzeża dotarli w kilka
minut. Dym, rozpędzony lekkim wiatrem od wschodu, prawie zupełnie tutaj zniknął.
Dym zniknął, niemal natychmiast więc Farnholme dostrzegł coś, co kazało mu tak
zacisnąć dłoń na uchwycie walizki, aż pobielały mu kłykcie, a ramiona rozbolały
od napięcia. Mała szalupa z "Kerry Dancera", którą pozostawił lekko obijającą
się o nabrzeże, też zniknęła. Przybity tym, z czego zdał sobie sprawę, szybko
podniósł głowę, by spojrzeć na redę, ale tam też nic nie zobaczył. "Kerry
Dancer" znikł, jakby nigdy nie istniał. Dookoła tylko deszcz, lekka bryza
owiewająca twarz, a odrobinę dalej, na lewo, cichy, pełen rozpaczy szloch
chłopczyka, samotnego pośród ciemności. Rozdział drugi Podoficer dowodzący
oddziałem żołnierzy dotknął ramienia Farnholme'a i wskazał głową na morze. -
Łódź... odpłynęła! Farnholme usiłował zachowywać się w sposób opanowany. Odezwał
się głosem jak najbardziej spokojnym i rzeczowym: - Na to wygląda, poruczniku.
Tak jak w starej piosence, pozostawili nas na brzegu. Diabelnie to niewygodne,
że już się nie wyrażę bardziej dosadnie. - Tak jest. - Porucznik Parker uważał,
że reakcja Farnholme'a w tej naglącej sytuacji raczej nie wskazuje na to, że nim
wstrząsnęła. - Co teraz zrobimy? - Dobre pytanie, chłopcze. - Przez kilka chwil
Farnholme stał z nieobecnym wyrazem twarzy, pocierając ręką policzek. -
Słyszycie płacz dziecka gdzieś na nabrzeżu? - nagle spytał. - Tak jest. -
Poślijcie po niego któregoś ze swoich ludzi. Najlepiej - dodał - jakiegoś
ciepłego, o ojcowskich uczuciach, żeby dzieciak na śmierć się nie wystraszył. -
I ma go tutaj przynieść? - podoficer był zdumiony. - Ale tu na ulicach wszędzie
pełno tych małych arabskich... - Przerwał raptownie widząc, że rozgniewał
Farnholme'a, który rzucił mu zimne, twarde spojrzenie spod krzaczastych brwi. -
Mam nadzieję, że nie ogłuchliście, poruczniku - powiedział z troską w głosie.
Mówił cicho, bo przeznaczone to było tylko dla uszu podoficera, podobnie jak
wszystko powiedziane wcześniej. - Tak jest! To znaczy, nie! - Parker pospiesznie
zrewidował swoją opinię o Farnholmie. - Natychmiast kogoś tam wysyłam. -
Dziękuję. Potem roześlijcie kilku ludzi po nabrzeżu, z osiemset metrów w jedną i
drugą stronę. Każcie im przyprowadzić tu wszystkich napotkanych... może ktoś
będzie coś wiedział, dlaczego nie ma szalupy. Powiedzcie, żeby użyli metod
perswazji, jeśli to będzie konieczne. - Metod perswazji? - Dowolnych. Nasza
stawka jest dziś wysoka, poruczniku. A kiedy wydacie już konieczne rozkazy,
chciałbym z wami porozmawiać na osobności. Farnholme odszedł kilka metrów w
mrok. Po minucie Parker do niego dołączył. Generał zapalił nowe cygaro i patrzył
badawczo na młodego podoficera. - Czy wiecie, kim jestem, młody człowieku? -
spytał obcesowo. - Nie. - Nazywam się Farnholme. Jestem generałem. - Uśmiechnął
się w ciemności widząc, jak porucznikowi prostują się plecy. - Teraz już wiecie,
ale macie o tym zapomnieć. Nigdy o mnie nie słyszeliście. Zrozumiano? - Nie,
generale - odparł uprzejmie Parker. - Ale rozkaz, oczywiście, zrozumiałem. -
Więcej nie musicie rozumieć. I od teraz nigdy nie zwracajcie się do mnie
"generale". Czy wiecie, jakie mam zadanie? - Nie, generale, ja... -
Powiedziałem, żebyście nie nazywali mnie generałem - przerwał mu Farnholme. -
Jeśli nie będziecie tego robić będąc ze mną sam na sam, na pewno nie pomylicie
się przy kimś. - Przepraszam, nie, nie wiem, jakie ma pan zadanie. Ale pułkownik
powiedział mi, że jest najwyższej wagi. - I w niczym nie przesadził - mruknął z
przejęciem Farnholme. - Lepiej, o wiele lepiej, że nie znacie mojego zadania.
Jeśli znajdziemy się kiedyś w bezpiecznej sytuacji, obiecuję, że wszystko wam
opowiem. Tymczasem im mniej i wy, i wasi ludzie wiecie, tym bezpieczniej dla nas
wszystkich. - Przerwał, zaciągnął się mocno cygarem i patrzył na jego koniec
rozżarzony do czerwoności pośród nocy. - Czy wiecie, kto to jest plażowy dziad?
- Plażowy dziad? - Parker jak smagnięty biczem stracił równowagę, ale szybko ją
odzyskał. - Naturalnie, że wiem. - Świetnie. Od dzisiaj będę właśnie nim i
bardzo proszę tak mnie traktować. Podstarzały, rozpity plażowy włóczęga, na
którego nikt nie zwraca uwagi, ale który diabelnie się zawziął, by ratować
własną skórę. Dobrodusznie i z pełnym wyrozumiałości lekceważeniem - oto jak
powinniście mnie traktować. Stanowczo, nawet ostro, jeśli zajdzie potrzeba.
Spotkaliście mnie wałęsającego się po ulicach w poszukiwaniu jakiegoś środka
lokomocji, by się wydostać z Singapuru. Słyszeliście ode mnie, że dostałem się
tutaj na małym, kursującym między wyspami parowcu, i postanowiliście
zarekwirować go dla własnych potrzeb. - Ale statek odpłynął - zaprotestował
Parker. - Zgadza się - przyznał Farnholme. - Może jednak go odnajdziemy. Może
napotkamy inne, chociaż bardzo wątpię. Chodzi o to, że niezależnie od rozwoju
wypadków musicie mieć tę historię na podorędziu, a także odpowiednio mnie
traktować. Nawiasem mówiąc, mamy się dostać do Australii. - Do Australii! -
Parker ze zdumienia jakby na chwilę stracił pamięć. - Święty Boże, przecież to
tysiące mil stąd! - No tak, kawałek drogi - przyznał Farnholme. - Mimo wszystko
musimy się tam dostać, nawet gdyby nie udało nam się zdobyć niczego większego
niż łódź na wiosła. - Przerwał i odwrócił się. - Chyba wraca jeden z waszych
ludzi, poruczniku. Rzeczywiście. Z ciemności wyłonił się żołnierz z trzema
naszywkami na rękawie, które łatwo było dostrzec. Był to bardzo potężny
mężczyzna, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokiej budowy, tak że dziecięca
figurka w jego ramionach wyglądała na jeszcze drobniejszą. Chłopczyk wtulił
buzię w zagłębienie między ramieniem a opaloną szyją żołnierza i nadal płakał,
lecz już cichutko. - No, znalazłem go, poruczniku. - Krzepki sierżant poklepał
chłopczyka po pleckach. - Ten maluch nieźle się chyba wystraszył, ale mu to
przejdzie. - Oczywiście, że tak, sierżancie. - Farnholme dotknął ramienia
chłopczyka. - Jak ci na imię, brzdącu? Brzdąc zerknął na niego, zarzucił rączki
sierżantowi na szyję i od nowa wybuchnął płaczem. Farnholme cofnął się szybko. -
No cóż. - Pokiwał filozoficznie głową. - Obawiam się, że nigdy nie miałem
podejścia do dzieci. Tak to bywa ze stetryczałymi starymi kawalerami. Potem nam
powie swoje imię. - Nazywa się Peter - powiedział sierżant matowym głosem. -
Peter Tallon. Ma dwa lata i trzy miesiące, mieszka przy Mysore Road w północnym
Singapurze i należy do kościoła anglikańskiego. - Sam opowiedział wam to
wszystko? - spytał niedowierzająco Farnholme. - Nie, nie wydusił z siebie ani
słowa. Ale ma na szyi tabliczkę, na której to wszystko jest napisane. - No tak -
mruknął Farnholme, co w tej sytuacji wydawało się jedyną odpowiednią uwagą.
Poczekał, aż sierżant odejdzie do kolegów, i spojrzał badawczo na Parkera. -
Przepraszam. - W głosie porucznika nie było fałszywej nuty. - Skąd pan, u
diabła, to wiedział? - Byłoby to piekielnie zabawne, gdybym tego nie wiedział
spędziwszy dwadzieścia trzy lata na Wschodzie. Oczywiście, że zdarza się widzieć
bezdomne dzieci malajskie czy chińskie, ale są bezdomne wyłącznie z własnego
wyboru. Nie płaczą. A jeśli, to krótko. Te narody zawsze troszczą się o swoje...
nie tylko o swoje dzieci, ale w ogóle o siebie nawzajem. - Zamilkł na chwilę
patrząc domyślnie na Parkera. - A co waszym zdaniem zrobiłby z tym dzieckiem
nasz japoński braciszek? - Wiem, co by zrobił - powiedział ponuro Parker. -
Odrobinę już w życiu widziałem i wiele słyszałem. - I we wszystko to należy
wierzyć, jeszcze dołożyć drugie tyle. To nieludzka, diabelska banda. - I
raptownie zmienił temat: - Chodźmy do waszych ludzi. A po drodze wymyślajcie mi.
Zrobi to dobre wrażenie... przynajmniej z mojego punktu widzenia. Minęło pięć
minut, potem dziesięć. Żołnierze spacerowali nerwowo, niektórzy palili, inni
siedzieli na plecakach, lecz żaden się nie odzywał. Nawet chłopczyk przestał
płakać. Z północno_wschodniej części miasta dolatywał przerywany terkot
strzałów, ale na ogół noc była bardzo cicha. Wiatr zmienił kierunek rozpędzając
powoli resztki dymu. Nadal padał deszcz, coraz większy, i robiło się zimno.
Niebawem, z północnego wschodu, od strony zatoczki Kallang zaczął dochodzić
odgłos zbliżających się kroków, miarowy stukot butów trzech maszerujących noga w
nogę żołnierzy i szybsze, nierówne stukanie damskich obcasów. Parker zobaczył
wyłaniające się z mroku postacie. - Co to wszystko znaczy? Co to za kobiety? -
zwrócił się do żołnierza na czele grupki. - To pielęgniarki, poruczniku.
Natknęliśmy się na nie niedaleko stąd. Na nabrzeżu. - Żołnierz tłumaczył
przepraszającym tonem. - Chyba się zgubiły, poruczniku. - Zgubiły się? - Parker
zerknął na wysoką dziewczynę, która stała najbliżej. - Po co, u diabła,
włóczycie się w nocy po mieście? - Szukamy rannych żołnierzy, poruczniku -
odpowiedział cichy, matowy głos. - Rannych i chorych. Ale... ale nie bardzo
możemy ich znaleźć. - No i nic dziwnego - stwierdził Parker oschle. - Wy
dowodzicie tą grupką? - Tak, poruczniku. - Jak się nazywacie? - Ton głosu
Parkera był odrobinę mniej apodyktyczny. Dziewczyna miała miły głos, a poza tym
porucznik widział, że jest bardzo zmęczona i drży z zimna na deszczu. - Nazywam
się Drachmann. - No więc, panno Drachmann, czy widziałyście albo słyszałyście
małą motorówkę lub przybrzeżny parowiec gdzieś tu w okolicy? - Nie, poruczniku.
- Znużony ton jej głosu zdradzał zdziwienie. - Z Singapuru odpłynęły już
wszystkie statki. - Obyście nie miały racji - mruknął Parker. A głośno
powiedział: - Panno Drachmann, czy coś wam wiadomo o dzieciach? - O czym? -
zdumiała się. - Tamten sierżant znalazł chłopczyka. - Ruchem głowy Parker
wskazał na dziecko, które sierżant nadal trzymał na rękach, lecz teraz zawinięte
już w nieprzemakalną płachtę, która chroniła je przed deszczem i zimnem. - Ma na
imię Peter. Zgubił się, jest zmęczony i całkiem sam. Czy się nim chwilowo
zaopiekujecie? - No oczywiście. Kiedy wyciągnęła ręce po chłopca, z lewa znów
dobiegł odgłos kroków. Nie były to miarowe kroki maszerujących żołnierzy ani
lżejsze stukanie kobiecych obcasów, lecz odgłosy powłóczenia, szurania nogami
podobne do chodu bardzo chorych lub starych ludzi. Stopniowo z ciemności i
deszczu zaczęła się wyłaniać długa, nierówna, wijąca się jak wąż kolumna ledwie
trzymających się na nogach żołnierzy niby maszerujących dwójkami. Na ich czele
szedł niski mężczyzna o podniesionym lewym barku, z brenem zwisającym ciężko w
prawej ręce. Na głowie miał nasadzony zawadiacko szkocki beret, a o gołe, chude
kolana obijała mu się przemoczona szkocka spódnica. Zatrzymał się dwa metry
przed Parkerem, wydał głośną komendę, żeby kolumna stanęła, odwrócił się chcąc
sprawdzić, czy opuszczono nosze - dopiero wtedy Parker zauważył, że pomaga je
nieść trzech jego własnych ludzi - i pobiegł na tył kolumny, by złapać
zamykającego ją marudera, który oddalał się bez celu w mrok. Farnholme patrzył
za nim oraz na chorych, okaleczonych, wyczerpanych ludzi stojących na deszczu,
pogrążonych we własnym cierpieniu i milczącej niemocy. - Boże święty! - pokiwał
głową zdumiony. - Nawet Szczurołap nie dorównałby tej bandzie! Niski mężczyzna w
szkockiej spódnicy właśnie powrócił na czoło kolumny. Dziwacznie, z trudem oparł
brena o mokrą ziemię, wyprostował się, podniósł rękę do beretu i zasalutował w
sposób, jakiego by się nie powstydzono na paradzie gwardii. - Kapral Frazer
melduje się, poruczniku. - Miał miękką gardłową wymowę mieszkańca gór Szkocji. -
Spocznij. - Parker patrzył na niego. - Czy nie byłoby... nie byłoby wam łatwiej
przełożyć ten karabin do lewej ręki? - Głupie pytanie, wiedział o tym, lecz
widok tej długiej kolumny wynędzniałych półtrupów, które wyłoniły się z
ciemności, wpłynął na niego dziwnie denerwująco. - Tak, poruczniku. Przepraszam.
Ale w lewym barku mam chyba jakieś złamanie. - Jakieś złamanie - powtórzył jak
echo Parker. Świadomym wysiłkiem woli otrząsnął się z poczucia braku
rzeczywistości, które zaczęło brać nad nim górę. - Z jakiego jesteście pułku? -
Z Argyll i Sutherlands, poruczniku. - Oczywiście - skinął głową Parker. - Chyba
was poznaję. - Tak jest. A pan jest porucznikiem Parkerem, prawda? - Zgadza się.
- Porucznik wskazał na kolumnę ludzi stojących cierpliwie na deszczu. -
Jesteście ich dowódcą, kapralu? - Tak jest. - Dlaczego? - Dlaczego? -
Wyniszczona gorączką twarz kaprala zmarszczyła się w wyrazie zakłopotania. - Nie
wiem, poruczniku. Może dlatego, że jestem jedynym w dobrej formie. - Jedynym w
dobrej formie...? - Parker urwał w środku zdania, uczucie niedowierzania
zdominowało wszystkie inne. Odetchnął głęboko. - Nie o to mi chodziło, kapralu.
Co robicie z tymi ludźmi? Dokąd idziecie? - Dokładnie nie wiem, poruczniku -
wyznał Frazer. - Dostałem rozkaz odprowadzenia ich z linii ognia w bezpieczne
miejsce, gdzie mogliby, jeśli się da, skorzystać z pomocy lekarskiej. - Wykonał
nagły ruch kciukiem w stronę, z której dochodziły urywane odgłosy wystrzałów. -
Tam, poruczniku, sytuacja jest dość trudna - skończył przepraszającym tonem. -
Tak, gorąco tam - zgodził się Parker. - Ale co robicie tu na nabrzeżu? - Szukamy
łodzi, statku, czegokolwiek. - Niski kapral nadal mówił przepraszającym tonem. -
Doprowadzić w bezpieczne miejsce, taki dostałem rozkaz. Myślałem, że będę miał
fart. - Że będziecie mieć fart. - Parker znów utracił poczucie rzeczywistości. -
Kapralu, czy nie zdajecie sobie sprawy, że pierwsze bezpieczne schronienie
znaleźlibyście dopiero w Australii... czy w Indiach? - Tak jest. - Wyraz twarzy
niskiego mężczyzny nie uległ najmniejszej zmianie. - Boże, dopomóż. - To
Farnholme odezwał się po raz pierwszy, tonem zdradzającym lekkie oszołomienie. -
Chcieliście wyruszyć do Australii w łodzi na wiosła z tymi... tymi... - Wskazał
na kolumnę cierpliwie stojących, chorych ludzi, ale zabrakło mu słów. -
Naturalnie, że tak - potwierdził uparcie Frazer. - Muszę wykonać rozkaz. - Boże,
nieprędko się poddajecie, prawda, kapralu? - Farnholme patrzył na niego. - Sto
razy pewniejsze, że wylądowalibyście w japońskim obozie. Podziękujcie gwiazdom,
że czuwały, by w Singapurze nie pozostała ani jedna łódź. - Może nie pozostała,
a może pozostała - powiedział kapral ze spokojem. - Niemniej tam na redzie stoi
statek. - Spojrzał na Parkera. - Zastanawiałem się, jak się na niego dostać, ale
nadeszli wasi żołnierze, poruczniku. - Co?! - Farnholme podszedł i chwycił go za
zdrowe ramię. - Tam jest statek? Człowieku, czy jesteś pewien? - Pewnie, że
jestem pewien. - Frazer uwolnił powoli, z godnością swoje ramię. - Niecałe
dziesięć minut temu słyszałem, jak rzucał kotwicę. - Skąd to wiecie? - nalegał
Farnholme. - Może ją podnosił i... - Słuchaj no, przyjacielu - przerwał mu
Frazer - może wyglądam na głupiego, może nawet jestem głupi, ale potrafię
rozpoznać... - Wystarczy, kapralu, wystarczy! - uciął pośpiesznie Parker. -
Gdzie stoi ten statek? - Tam za dokami, panie poruczniku. Chyba jakieś półtora
kilometra stąd. Trudno tak dokładnie powiedzieć... jeszcze trochę dym zasłania.
- Za dokami? W porcie Keppel? - Nie, panie poruczniku. Tam dziś wieczorem nie
byliśmy. To jest mniej więcej półtora kilometra stąd... zaraz za Cyplem
Malajskim. * * * Pomimo ciemności szybko przeszli ten odcinek - trwało to
najwyżej kwadrans. Ludzie Parkera nieśli nosze, a pozostali pomagali rannym,
którzy mogli chodzić. Wszystkich - mężczyzn i kobiety, chorych i zdrowych
przepełniało to samo nieprzeparte uczucie powagi sytuacji. W normalnych
warunkach nikt by nie pokładał wielkich nadziei w tak niepewnej wiadomości jak
ta, że ktoś słyszał szczęk łańcucha kotwicy, którą prawdopodobnie spuszczano,
ale niekończące się odwroty oraz straty poniesione w ciągu ostatnich tygodni
miały ogromny wpływ na stan umysłów wszystkich. Tak pewni byli, że zostaną
złapani, zanim skończy się dzień, złapani i skazani na - Bóg jeden wie - ile lat
zapomnienia, tak bardzo dobrze zdawali sobie sprawę z absolutnej beznadziejności
sytuacji, że nawet ten nikły promyk nadziei był dla nich jak snop światła w
mroku rozpaczliwego położenia. Hart ducha chorych o wiele jednak przewyższał ich
możliwości fizyczne, toteż dobrze się stało, że zanim kapral Frazer przystanął,
mogli, dysząc z wyczerpania, wesprzeć się na towarzyszach. - To tutaj. Mniej
więcej tutaj to usłyszałem. - Z której strony doleciał szczęk? - nalegał
Farnholme. Popatrzył w kierunku wskazanym przez kaprala lufą brena, ale nic nie
zobaczył. Tak jak powiedział Frazer, dym nadal się snuł nad ciemnymi wodami...
Poczuł tuż za sobą obecność Parkera, którego usta niemal muskały mu ucho. - Może
latarką? Może dać sygnał? Farnholme ledwie słyszał szept porucznika. Na chwilę
zawahał się, ale tylko na chwilę: nie mieli nic do stracenia. Parker właściwie
bardziej wyczuł, niż dostrzegł, że tamten skinął głową. - Sygnalizujcie latarką
- zwrócił się do sierżanta. - W tamtą stronę. Sygnalizujcie, póki wam nie
odpowiedzą albo póki nie zobaczycie czy nie usłyszycie, że coś płynie w naszą
stronę. Wyślijcie dwóch, trzech ludzi, żeby się rozejrzeli w dokach. Może znajdą
jakąś łódź. Minęło pięć minut, potem dziesięć. Latarka sierżanta zapalała się i
gasła jednostajnie, lecz na ciemnym morzu nic się nie pokazało. Minęło następne
pięć minut, wrócili żołnierze wysłani na poszukiwanie łodzi, ale nic nie
znaleźli. Znów minęło pięć minut, pięć minut, podczas których deszcz zmienił się
z drobnego w rzęsistą ulewę. Strugi wody rozpryskiwały się o kamienną
nawierzchnię. Kapral Frazer odchrząknął. - Słyszę, że coś nadpływa - powiedział
takim tonem, jakby zaczynał zwyczajną rozmowę. - Co? Gdzie? - warknął na niego
Farnholme. - To jakaś łódź na wiosła. Słyszę, jak się obracają w dulkach. Łódź
płynie chyba wprost na nas. - Jesteście pewni? - Farnholme usiłował coś usłyszeć
poprzez bębnienie deszczu o nabrzeże i poszum chłostanej ulewą powierzchni
morza, które pokryło się białą pianą. - Człowieku, jesteś tego pewien? - znów
zapytał. - Ja nic, do cholery, nie słyszę. - Tak, jestem pewien. Nie mam żadnych
wątpliwości. - Kapral ma rację! - zawołał postawny sierżant podnieconym głosem.
- Na Boga, ma rację. Ja też to słyszę! Niebawem wszyscy usłyszeli to samo -
powolny zgrzyt wioseł pracujących w dulkach pod naporem silnych rąk. Napięcie
oczekiwania wywołane pierwszymi słowami Frazera opadło i rozpłynęło się w niemal
fizycznie odczuwalnym, nieopisanym uczuciu ulgi, które ogarnęło wszystkich i
przerwało milczenie. Cała grupa rozpaplała się, słychać było ciche, lecz
podniecone głosy. Porucznik Parker skorzystał z zamieszania i przesunął się
bliżej do Farnholme'a. - A co będzie z pozostałymi... z pielęgniarkami i
rannymi? - Niech też popłyną... jeśli chcą. Szanse mamy niewielkie. Musicie im
to otwarcie powiedzieć... i otwarcie postawcie sprawę, że sami mają wybrać.
Każcie im też zachować ciszę i wycofać się z pola widzenia. Ktokolwiek tu
płynie... a muszą to być ludzie z "Kerry Dancera", nie możemy ich spłoszyć. Jak
tylko usłyszycie, że łódź ociera się o nabrzeże, idźcie tam, by przejąć
inicjatywę. Parker skinął głową i odwrócił się. Jego ciche, lecz stanowcze
polecenia zaczęły górować nad gwarem głosów. - Świetnie. Podnieść nosze. Cofnąć
się na drugą stronę nabrzeża i zachować ciszę. Jak chcecie jeszcze kiedyś
zobaczyć dom, musicie zachować absolutną ciszę. Kapralu Frazer... - Tak jest,
panie poruczniku? - Czy wy i wasi ludzie... chcecie z nami popłynąć? Jeśli
wejdziemy na pokład tego statku, wielce prawdopodobne, że przed upływem dwunastu
godzin znajdziemy się na dnie. Sprawę stawiam jasno. - Rozumiem, panie
poruczniku. - Płyniecie więc z nami? - Tak jest. - A pytaliście swoich ludzi? -
Nie, panie poruczniku. - Urażony ton głosu kaprala nie pozostawiał żadnych
wątpliwości, że z pogardą traktuje te śmieszne demokratyczne zwyczaje w
nowoczesnym wojsku. Farnholme uśmiechnął się w ciemności. - Oni też popłyną,
panie poruczniku. - Doskonale. Pozostawiam to na waszej głowie. Panno
Drachmann... - Popłynę, panie poruczniku - odparła spokojnie. Podniosła rękę i
dziwnym gestem dotknęła twarzy. - Oczywiście, że popłynę. - A pozostałe panie? -
Omówiłyśmy to. - Wskazała na młodą Malajkę obok siebie. - Lena też chce
popłynąć. Pozostałym trzem specjalnie nie zależy, wszystko im jedno. To przez
ten szok... dziś wieczorem pocisk trafił w naszą ciężarówkę. Ale chyba lepiej,
jeśli popłyną. Parker chciał odpowiedzieć, lecz Farnholme nakazał mu gestem
milczenie, wziął latarkę od sierżanta i ruszył na skraj nabrzeża. Łódź było już
widać nie dalej niż sto metrów - jej kształt majaczył w słabym z tej odległości
świetle latarki. Mimo że Farnholme musiał jej wypatrywać przez ścianę deszczu,
dostrzegł wiry białej piany, kiedy ktoś na rufie wydał rozkaz, by opuszczono
wiosła i kontrowano nimi mocno, aż łódź się zatrzymała. Stała teraz cicha i
nieporuszona, mętny majak w ciemności. - Ahoj! - zawołał Farnholme. - To "Kerry
Dancer"? - Tak. - Niski głos niósł się wyraźnie w padającym deszczu. - Kto to? -
Oczywiście, Farnholme. - Słyszał, jak człowiek na rufie wydaje rozkaz i
zobaczył, że wioślarze znów zabierają się ostro do wioseł. - To pan Van Effen? -
Tak. Van Effen. - Zacny z pana człowiek! - Nie ulegało kwestii, że serdeczność w
głosie Farnholme'a brzmiała szczerze. - Nigdy w życiu nie cieszyłem się tak z
żadnego spotkania. Co się stało? - Łódź znajdowała się teraz zaledwie siedem
metrów od brzegu, mogli więc rozmawiać normalnym tonem. - Nic takiego. -
Holender mówił doskonałą potoczną angielszczyzną, z prawie niedostrzegalnym
obcym akcentem. - Nasz szanowny kapitan zmienił plany i postanowił nie czekać na
pana, a zanim go przekonałem, żeby znów zmienił plany, on już wydał rozkaz, by
statek odpłynął. - Ale... jaką ma pan pewność, że "Kerry Dancer" nie odpłynie,
zanim na niego wrócicie? Dobry Boże, powinieneś, panie Van Effen, przysłać tu
kogoś innego. Nie wolno panu ani trochę ufać temu diabłu. - Wiem. - Wykonując
ruchy rumplem Van Effen zbliżał się powoli do brzegu. - Jeśli statek odpłynie,
odpłynie bez swojego pana. Bo jest on tu na dnie łodzi, ze związanymi rękami i
lufą mojego karabinu przytkniętą do pleców. Chyba kapitan Siran nie jest zbyt
zadowolony. Farnholme spojrzał w dół, tam, gdzie padał snop światła latarki. Nie
mógł stwierdzić, czy kapitan Siran jest zadowolony czy nie, lecz niewątpliwie
był to kapitan Siran. Jego gładka, brązowa twarz jak zwykle pozbawiona była
wyrazu. - A na wszelki wypadek - mówił dalej Van Effen - w kabinie panny
Plenderleith zostawiłem dwóch związanych mechaników... sam ich związałem za ręce
i nogi. Nie uciekną. Drzwi są zamknięte, a panna Plenderleith została i pilnuje
ich tam z bronią w ręku. Nigdy w życiu nie oddała strzału, ale twierdzi, że ma
wielką ochotę spróbować. To wspaniała staruszka, panie Farnholme. - Myśli pan o
wszystkim - powiedział z podziwem Farnholme. - Jeśli tylko... - W porządku, dość
tego! Odsuń się, Farnholme. - Nagle stanął przy nim Parker świecąc w dół mocno
latarką na zwrócone w górę twarze. - Co za głupiec, do cholery! - zawołał
gwałtownie, bo Van Effen sięgnął po rewolwer. - Odłóżcie to... trzyma was na
muszce kilkanaście pistoletów maszynowych i karabinów! Van Effen opuścił powoli
broń i spojrzał ponuro na Farnholme'a. - Świetna robota - wycedził powoli. -
Nawet kapitan Siran nie powstydziłby się tak po mistrzowsku dokonanej zdrady. -
To nie zdrada - zaoponował Farnholme. - Przecież to wojsko brytyjskie, nasi
przyjaciele, nie miałem wyboru. Zaraz wyjaśnię... - Zamknij się! - przerwał mu
obcesoso Parker. - Potem będziesz wyjaśniał. - Spojrzał w dół na Van Effena. -
Płyniemy z wami, czy wam się to podoba, czy nie. Jesteście na motorówce,
dlaczego więc używacie wioseł? - Żeby nie hałasować. To oczywiste. Wiele nam to
pomogło - Van Effen dodał z goryczą. - Włączyć silnik - rozkazał Parker. - Niech
mnie diabli, jeśli to zrobię! - I pewnie tak się stanie, bo jeśli nie włączycie
silnika, zginiecie - wycedził Parker. - Wyglądacie na inteligentnego faceta, Van
Effen. Macie oczy i uszy otwarte, zdajecie więc sobie sprawę, że nie mamy innego
wyjścia. Na co w tej sytuacji zda się dziecinny upór? Van Effen przez dłuższą
chwilę patrzył na niego w milczeniu, skinął głową, wcisnął mocno broń między
żebra Sirana i wydał rozkaz. Nie minęła minuta, a silnik zaczął pracować
pyrkając miarowo. Pierwszego rannego żołnierza położono na ławce wioślarskiej. W
ciągu pół godziny ostatni mężczyźni i kobiety z nabrzeża znaleźli się na
pokładzie "Kerry Dancera". Łódź obracała dwa razy, lecz odległość była niewielka
- kapral Frazer mniej więcej właściwie ją określił, bo statek stał na kotwicy
tuż za sześciometrową mielizną Pager Spit. "Kerry Dancer", ostatni statek, jaki
opuścił Singapur, wypłynął w morze przed wpół do trzeciej nad ranem, by później
tego samego dnia, 15 lutego 1942 roku, wpaść w ręce Japończyków. Wiatr ucichł,
deszcz zamienił się w lekką mżawkę, nad ciemnym miastem wtapiającym się szybko w
mrok nocy zaległa cisza. Nie było już widać palących się ruin, w ogóle nie było
świateł, zamarł zupełnie nawet chaotyczny terkot wystrzałów. Wszędzie panowała
nienaturalna, tajemnicza cisza, cisza śmiertelna, lecz wraz z pierwszym światłem
dnia na dachach Singapuru, miał rozszaleć się sztorm. * * * W ponurej, wilgotnej
kabinie na rufie "Kerry Dancera" Farnholme pomagał dwóm pielęgniarkom i pannie
Plenderleith doglądać rannych żołnierzy i zakładać im bandaże. Nagle rozległo
się pukanie do jedynych drzwi, którymi wychodziło się na pokład rufowy. Zgasił
światło, wyszedł na zewnątrz i zamknął je ostrożnie za sobą. Kiedy się odwrócił,
w mroku zamajaczyła ciemna postać. - Porucznik Parker? - Tak. - Parker wykonał
ruch ręką. - Może lepiej chodźmy na górę na pokład... nikt nie będzie mógł nas
tam podsłuchiwać. Wspięli się razem po trapie i stanęli aż przy relingu rufowym.
Deszcz już całkiem przestał padać, morze było bardzo spokojne. Farnholme
przechylił się przez reling, popatrzył w dół na fosforyzującą kipiel wzburzonego
kilwateru "Kerry Dancera" i zapragnął zapalić cygaro. Parker odezwał się
pierwszy. - Mam dla pana generała... przepraszam, nie miałem tak pana nazywać...
mam ciekawą wiadomość. Czy kapral już wam ją przekazał? - Nic mi nie
przekazywał. Przyszedł do kabiny dopiero kilka minut temu. O co chodzi? - Nie
był to chyba jedyny statek na redzie Singapuru dziś wieczorem. Kiedy po raz
pierwszy obracaliśmy łodzią na "Kerry Dancera", do brzegu przypłynęła inna
motorówka i zatrzymała się niecałe ćwierć mili dalej. Z brytyjską załogą. -
Niech to cholera! - Farnholme zagwizdał cicho w ciemności. - Kto to był? Co, u
diabła, tam robili? Kto ich widział? - Kapral Frazer i jeden z moich ludzi.
Słyszeli silnik tej motorówki. Myśmy nie mogli słyszeć, bo zagłuszał go hałas
naszej. Poszli sprawdzić. Było w niej tylko dwóch ludzi, obaj uzbrojeni w
karabiny. Ten, z którym rozmawiali, pochodził z gór, Frazer twierdzi, a zna się
na tym, że to facet z Hebryd. Bardzo trudno było z nim się dogadać, mówi Frazer,
chociaż on sam też miał dużo pytań. Potem Frazer usłyszał, że łódź z "Kerry
Dancera" wraca, musieli więc odejść. Uważa, że jeden z tamtych facetów poszedł
za nimi, ale nie jest tego pewien. - "Ciekawe" to chyba niezbyt dobre określenie
jak na te wiadomości, panie poruczniku. - Farnholme przygryzł w zamyśleniu dolną
wargę i patrzył w morze. - I Frazer nie ma pojęcia, skąd się tam wzięli, z
jakiego byli statku ani dokąd płynęli? - Nic nie wie - powiedział z przekonaniem
Parker. - Równie dobrze mogliby spaść wprost z księżyca. Rozmawiali na ten temat
jeszcze przez kilka minut, po czym Farnholme zakończył sprawę. - Nic nam nie da
mówienie o tym, zapomnijmy więc o całej sprawie. Coś się zdarzyło, ale się
skończyło, nikomu nic się nie stało, najważniejsze, że się wydostaliśmy. -
Celowo zmienił temat. - Wszystko macie zorganizowane? - Tak, mniej więcej. Siran
chce z nami współpracować... nie ma co do tego wątpliwości. Doskonale wie, że
tak samo chodzi o jego głowę jak o nasze. Bomba czy torpeda, która walnie w nas,
jego też raczej nie ominie. Postawiłem człowieka, żeby go pilnował, drugi
pilnuje kwatermistrza, a trzeci mechanika, który ma wachtę. Większość
pozostałych moich ludzi śpi w kubryku... Bóg wie, jak należy im się ten sen.
Czterech śpi w kabinie na śródokręciu... w razie czegoś nagłego. - Dobrze,
świetnie - Farnholme pokiwał z aprobatą głową. - A co z dwiema chińskimi
pielęgniarkami i tą starszą Malajką? - Zajęły też jedną z kabin na śródokręciu.
Są naprawdę chore i oszołomione, wszystkie trzy. - A Van Effen? - Śpi na
pokładzie, pod szalupą. Tuż przy sterówce, niecałe cztery metry od kapitana. -
Parker uśmiechnął się. - Już się na pana nie wścieka, ale nieźle jest jeszcze
zawzięty na Sirana. Chyba w dobrym miejscu śpi Van Effen. Odpowiedzialny facet.
- Na pewno. A co z żywnością? - Podła, ale mają jej tu dużo. Wystarczy na
tydzień, dziesięć dni. - Mam nadzieję, że będziemy mieli kiedy ją zjeść - rzucił
ponuro Farnholme. - Jeszcze jedno. Czy dostatecznie pan wszystkich przekonał,
zwłaszcza Sirana, że ja tutaj nic nie znaczę i że tylko jeden człowiek się
liczy, to znaczy pan? - Nie wydaje mi się, żeby mieli o panu tak dobre mniemanie
jak przedtem - odparł skromnie Parker. - Doskonale. - Niemal bezwiednie dotknął
pasa pod koszulą. - Ale niech pan nie przedobrzy sprawy... proszę po prostu nie
zwracać na mnie uwagi, kiedy to możliwe. Aha, wracając na dziób mógłby pan coś
dla mnie zrobić. Wie pan, gdzie jest radio? - W kabinie za sterówką? Tak,
widziałem, gdzie to jest. - Telegrafista, Willie Loon, czy jak mu tam, śpi w
środku. To chyba przyzwoity chłopak... Bóg wie, co on tu robi na tej pływającej
trumnie... ale nie chcę sam do niego się zwracać. Niech się pan od niego dowie,
jaki zasięg ma jego nadajnik, i proszę mnie powiadomić jeszcze przed świtem.
Pewnie mniej więcej o tej porze będę musiał coś nadać. - Tak jest, panie
generale. - Parker zawahał się, już miał coś powiedzieć, lecz zmienił
postanowienie co do pytania, które chciał zadać. - Najlepiej działać od razu.
Zaraz pójdę się dowiedzieć. Dobranoc. - Dobranoc, poruczniku. - Farnholme stał
tak przechylony przez reling jeszcze kilka minut, wsłuchując się w astmatyczne
pyrkanie silnika z demobilu. "Kerry Dancer" warkotał prąc wytrwale w kierunku
wschodnio_południowo_wschodnim przez spokojne, oleiste morze. Niebawem Farnholme
wyprostował się wzdychając, odwrócił i zszedł na dół. Butelki whisky miał w
jednej z toreb w kabinie na rufie - musiał przecież udowodnić, że zasługuje na
swoją reputację. * * * Większość ludzi byłaby oburzona, gdyby obudzono ich o
wpół do czwartej nad ranem po to, by zadać im czysto techniczne pytanie
dotyczące ich pracy, lecz nie Willie Loon. Po prostu usiadł na koi, uśmiechnął
się do Parkera, poinformował go, że zakres nadajnika wynosi zaledwie pięć
tysięcy mil, i znów się uśmiechnął. Ten uśmiech na jego okrągłej, sympatycznej
twarzy był przejawem dobrej woli i pogodnego usposobienia, Parker więc nie miał
wątpliwości, że Farnholme właściwie ocenił charakter Willie Loona. Nie było to
miejsce dla niego. Podziękował Willie'emu i zawrócił do drzwi. Po drodze, na
pulpicie radiotelegrafisty zobaczył coś, czego nigdy by się nie spodziewał na
takim statku jak "Kerry Dancer" - okrągły, zamrożony tort, który nie był dziełem
superfachowca, szczodrze ozdobiony malutkimi świeczkami. Parker zamrugał, po
czym spojrzał na Willie'ego. - Co to tu, u diabła, robi? - To tort urodzinowy. -
Willie Loon spojrzał na niego pękając z dumy. - Zrobiła go moja żona... o tam
jest jej zdjęcie. Dwa miesiące temu, żebym na pewno miał go na czas. Jest bardzo
ładny, prawda? - Piękny - pochwalił ostrożnie Parker. Ponownie spojrzał na
zdjęcie. - Piękny jak dziewczyna, która go zrobiła. Musi pan być wielkim
szczęściarzem. - To prawda. - Znów się uśmiechnął błogo. - Rzeczywiście, panie
poruczniku, jestem wielkim szczęściarzem. - A kiedy te urodziny? - Dzisiaj.
Dlatego wyjąłem tort. Dziś kończę dwadzieścia cztery lata. - Ach, dzisiaj! -
Parker potrząsnął głową. - Wszystko wskazuje na to, że wybrał sobie pan
wspaniały dzień na urodziny. No, ale kiedyś trzeba je obchodzić. Powodzenia i
wszystkiego najlepszego. Odwrócił się, przekroczył śmiecie pozostawione przez
sztorm i cichutko zamknął za sobą drzwi. Rozdział trzeci Willie Loon zmarł w
wieku dwudziestu czterech lat. Zmarł w swoje dwudzieste czwarte urodziny, w samo
południe, kiedy w zakratowany świetlik nad jego głową ostro bił oślepiający
blask równikowego słońca. Białe światło, jaskrawe i bezlitosne drwiło sobie z
dymiącego płomienia samotnej świecy nadal palącej się na torcie urodzinowym. Jej
żółte światło to płonęło jaśniej, to przygasało, to znów płonęło jaśniej i znów
przygasało, regularnie, monotonnie, w miarę jak statek się kołysał. Czarna linia
cienia rzucanego przez świetlik przesuwała się tam i z powrotem po świecy, po
torcie i po zdjęciu Anny May, nieśmiało uśmiechniętej dżakarckiej dziewczyny,
która upiekła tort. Lecz Willie Loon nie widział ani świecy, ani tortu, ani
zdjęcia swojej młodej żony, bo stracił wzrok. Nie rozumiał, jak to się stało, bo
przecież ostatnie z tych uderzeń zadanych jakby młotkiem, które otrzymał ledwie
przed dziesięcioma sekundami, trafiło go w tył głowy, a nie w twarz. Nie widział
nawet klucza nadajnika, ale to nie miało znaczenia, skoro pan Johnson ze szkoły
Marconiego zawsze powtarzał, że prawdziwy mistrz Marconiego to dopiero ten, kto
w absolutnych ciemnościach widzi tak samo dobrze jak w świetle dziennym. Pan
Johnson powtarzał też, że mistrz Marconiego ma obowiązek ostatni opuścić swoje
stanowisko, że statek ma opuszczać wraz z kapitanem. Ręka Willie'ego Loona
poruszała się więc staccato w górę i w dół, w górę i w dół, szalonym tempem, jak
przystało na wyszkolonego radiotelegrafistę, uporczywie wystukując kluczem ten
sam sygnał: S.O.S., atak nieprzyjaciela z powietrza, 0.45 N, 104,24 E, pożar;
S.O.S. atak nieprzyjaciela z powietrza, 0.45 N, 104.24 E, pożar S.O.S... Czuł
ból w plecach, okropny ból. Trafiły go kule z karabinów maszynowych - ile, nie
wiedział, lecz bolało to okropnie. Lepiej jednak, że tak się stało, pomyślał
zmęczony, niż gdyby poszedł nadajnik. A gdyby nie jego plecy, na pewno by
rozwaliło nadajnik, wtedy zaś nie można by nadać sygnału S.O.S., nie byłoby
żadnej nadziei. Ładny byłby z niego mistrz Marconiego bez możliwości nadania
najważniejszej wiadomości w życiu... Wysyłał tę wiadomość, najważniejszą
wiadomość w życiu, chociaż ręka jego robiła się strasznie ciężka i klucz
nadajnika przeskakiwał a to w jedną, a to w drugą stronę, umykając niedołężnym,
ślepym palcom. W uszach dziwnie mu dudniło. Zastanawiał się jak przez mgłę, czy
to warkot silników w powietrzu, czy to ogień na pokładzie dziobowym
rozprzestrzenia się w jego stronę, czy to huczy mu w głowie własna krew.
Najprawdopodobniej to jego własna krew, bo przecież bombowce powinny już
odlecieć zrobiwszy swoje i nie było wiatru, który by podsycał płomienie.
Nieważne. Nic nie było ważne, prócz tego, że powinien walić w klucz nadajnika,
że powinien nadawać sygnał. Nadawał go więc ciągle od nowa, ale teraz była to
już tylko mieszanina bezładnych, bezsensownych kropek i kresek. Willie Loon
jednak o tym nie wiedział. Już niczego dokładnie sobie nie uświadamiał. Wszystko
pociemniało i zawirowało, miał wrażenie, że upada, ale nagle znów poczuł pod
kolanami krawędź krzesła i zorientował się, że nadal jest na swoim miejscu,
nadal siedzi przy nadajniku, uśmiechnął się więc, uświadamiając sobie własną
głupotę. Znów pomyślał o panu Johnsonie, przyszło mu na myśl, że może Johnson
nie powstydziłby się swojego ucznia, gdyby teraz go widział. Pomyślał o swojej
ciemnej, łagodnej Annie May, i znów się uśmiechnął, ale bez goryczy. Miał
jeszcze tort. Jaki śliczny tort, tylko Anna mogła taki zrobić, a nawet go nie
spróbował. Pokiwał smutno głową i wydał krzyk, bo ostry skalpel bólu przeszył
jego znękaną czaszkę i wbił się w niewidzące oczy. Powróciła mu na chwilę
świadomość, tylko na chwilę. Prawa ręka zsunęła się z klucza nadajnika.
Wiedział, że powinien natychmiast położyć ją tam z powrotem, lecz chyba uszły z
niej wszystkie siły. Podniósł lewą rękę do prawej, chwycił ją za nadgarstek i
usiłował podnieść, była jednak o wiele za ciężka, jakby przybita gwoździami do
stołu. Znów przemknęła mu niejasna myśl o tym, co by powiedział Johnson, miał
jednak nadzieję, że byłby z niego zadowolony. Nagle cichutko, nawet nie wydając
westchnienia, osunął się ciężko na stół, z głową między skrzyżowanymi rękami,
łokciem miażdżąc tort, na którym świeczka przechyliła się do pozycji poziomej,
kapiąc stearyną na błyszczący stół. Gęsty i czarny dym wędrując spiralnie w górę
rozprzestrzenił się na pokładzie dziobowym i wypełnił malutką kabinę. Ciemny,
oleisty dym, ale nawet on nie dał rady zatrzeć okrutnych snopów promieni słońca
ani ukryć trzech kształtnych, obramowanych czerwienią dziurek w koszuli na
plecach Willie'ego Loona opadłego bezwładnie na stół. Wkrótce potem świeca
zamigotała, rozbłysła na chwilkę i zgasła. * * * Kapitan Francis Findhorn,
odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego, komandor Brytyjsko_Arabskiej Kompanii
Tankowców, dowódca motorowca "Viroma" o wyporności dwunastu tysięcy ton, stuknął
po raz ostatni dwa razy paznokciem w barometr, popatrzył na niego obojętnie i
powrócił na swoje miejsce w sterówce, w kącie na lewej burcie. Sięgnął
bezwiednie ręką w górę, by skierować na siebie dopływ powietrza z wentylatora,
skrzywił się, gdy buchnęło na niego gorące, wilgotne powietrze, i szybko, acz
bez pośpiechu ustawił wentylator ponownie w poprzedniej pozycji. Kapitan
Findhorn nigdy nic nie robił pośpiesznie. Nawet następną nieskomplikowaną
czynność, jaką było zdjęcie czapki ozdobionej złotym galonem i wytarcie
ciemnych, rzednących włosów, wykonał nieśpiesznie, z taką dbałością, by unikać
wszelkich niekoniecznych i zbędnych ruchów, że można było instynktownie wyczuć,
iż ten spokój i opanowanie, ta nie wystudiowana oszczędność ruchów są
nieodłącznymi cechami charakteru tego mężczyzny. Za jego plecami rozległ się
cichy stuk kroków po twardym jak żelazo pokładzie z drzewa tekowego. Findhorn
włożył czapkę, obrócił się na krześle i spojrzał na swojego pierwszego oficera,
który stał w tym samym miejscu co on przed kilkoma sekundami, wpatrując się z
namysłem w barometr. Przez kilka chwil Findhorn przyglądał mu się w milczeniu
myśląc, że pierwszy oficer może stanowić doskonałe zaprzeczenie szeroko
rozpowszechnionego przekonania, iż blondyni o jasnej karnacji nieładnie się
opalają - między białą koszulą a jasnymi, właściwie lnianymi włosami,
wypłowiałymi na słońcu niemal do koloru platyny, widać było kawałek karku o
barwie starego ciemnego dębu. Oficer odwrócił się i napotkał jego spojrzenie, a
wtedy Findhorn uśmiechnął się przelotnie. - Hm, panie Nicolson, co pan o tym
myśli? Kapitan zawsze dbał o konwenanse w stosunkach z wyższymi oficerami, a
teraz kwatermistrz i członkowie załogi byli ledwie kilka metrów dalej i mogli
słyszeć ich głosy. Nicolson wzruszył ramionami i podszedł do siatkowych drzwi.
Chodził w szczególny sposób - bardzo cicho, jak kot, który stąpa po suchych
patykach bojąc się, że je połamie. Spojrzał na niebo rozpalone niby mosiężny
piec, na oleistą wodę o miedzianym połysku, na linię horyzontu w oddali na
wschodzie, która iskrząc się metalicznym błękitem łączyła niebo z morzem, a w
końcu na szkliste fale piętrzące się na północnym wschodzie, z lewej burty. Znów
wzruszył ramionami, odwrócił się i popatrzył na kapitana, którego po raz setny
zdumiał czysty jak lód błękit jego oczu, uderzający zwłaszcza na tle ciemnej
opalenizny twarzy. Nigdy nie widział podobnych oczu, nawet odrobinę do nich
podobnych, nigdzie. Zawsze przywodziły mu na myśl alpejskie jeziora i właśnie to
irytowało kapitana, kłóciło się bowiem z jego precyzyjnym, logicznym sposobem
myślenia - kapitan nigdy w życiu nie był w Alpach. - Chyba nie ma co do tego
wątpliwości, panie kapitanie, prawda? - Głos miał cichy, opanowany, mówił bez
wysiłku, co stanowiło doskonałe dopełnienie jego chodu i sposobu bycia. Głos ten
był jednak na tyle głęboki i dźwięczny, że słyszało się go niezwykle łatwo i
wyraźnie w pokoju pełnym ludzi czy przy silnym wietrze. Wysunął rękę przez
otwarte drzwi. - Wszystko na to wskazuje. Na barometrze tylko 724, ale niecałą
godzinę temu było 730. Opada jak kamień. To niewłaściwa pora roku, nigdy też nie
słyszałem o sztormie tropikalnym na tych szerokościach, ale obawiam się, że
niedługo nam się z lekka oberwie. - Jest pan mistrzem niedomówień, panie
Nicolson - zauważył oschle Findhorn. - Proszę nie wyrażać się tak bez szacunku o
tajfunie, mówiąc, że "z lekka nam się oberwie". Może pana usłyszeć. - Zamilkł na
chwilę, uśmiechnął się i dalej mówił: - Mam nadzieję, że tak się stanie. To
byłoby wybawienie. - Na pewno - mruknął Nicolson. - I spadnie deszcz. Prawda, że
spadnie wielki deszcz? - Lunie jak z cebra - powiedział Findhorn z satysfakcją.
- Niech będzie deszcz, wzburzone morze i wiatr dziesiątka czy jedenastka, a
dzisiejszej nocy nie wypatrzy nas żaden bubek ani z japońskiej armii, ani z
marynarki. Jakim płyniemy kursem? - Sto trzydzieści, panie kapitanie. - No to
trzymajmy go. Cieśnina Karimata jest nasza jutro do południa, a potem zawsze
będą jakieś szanse. Kurs zmienimy tylko zmuszeni przez ich Wielką Flotę, a
zawrócić zawsze możemy. - Wyraz oczu kapitana był spokojny, niezmącony. - Myśli
pan, że będzie nas tam ktoś szukał? - Oprócz dwustu pilotów i wszystkich statków
na Morzu Chińskim, na pewno nikt. - Nicolson uśmiechnął się na chwilę; grymas
uśmiechu poruszył i wybielił mu zmarszczki pod oczami, a potem znikł. - Wątpię,
czy w zasięgu pięciuset mil znajdzie się jakiś nasz mały żółty kumpel, który nie
wie, że wczoraj wieczorem zwialiśmy z Singapuru. Odkąd zatonął "Prince of
Wales", musimy być najbardziej smakowitym kąskiem, odpowiednie też wzbudzimy
zamieszanie. Przeczesali wszystkie porty: Macassar, Singapur, Durian i Rhio.
Oficerowie z Najwyższego Dowództwa będą dostawali ataków wściekłości i po
kilkunastu naraz nadziewać się będą na miecze. - Ale nigdy nie pomyśleli, żeby
sprawdzić w Cieśninie Tjombol i Temiang? - Myślę, że pozostają jeszcze przy w
miarę zdrowych zmysłach i podobnie pochlebnego zdania są o nas - powiedział
Nicolson w zamyśleniu. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie wypłynąłby w nocy na te
wody przy naszym zanurzeniu i bez żadnego światła w polu widzenia. Findhorn
pochylił głowę ni to kręcąc nią, ni to przytakując. - Pana sposób pochlebnego
wyrażania się też jest niczego sobie. Nicolson milczał. Odwrócił się i przeszedł
na drugą stronę mostka mijając kwatermistrza i Vanniera, czwartego oficera. Jego
stopy nie robiły na pokładzie większego hałasu niż szelest opadających liści.
Przystanął na końcu mostka, spojrzał przez drzwi sterówki na widoczną od strony
prawej burty mglistą, zamazaną sylwetkę wyspy Linga, która wtapiała się miękko w
purpurową dal, i znów się odwrócił. Vannier i kwatermistrz obserwowali go w
milczeniu zmęczonym wzrokiem, znużeni snuciem domysłów. Nad ich głowami słychać
było od czasu do czasu szmer głosów i szuranie stąpających bez celu nóg. Na
górnym pokładzie sterówki były bowiem stanowiska oficerów broni, obsługujących
dwa ciężkie karabiny maszynowe hotchkiss, piątki, umieszczone na prawej burcie w
sporym odstępie od siebie, po obu stronach tekowej osłony kompasu. Były to stare
cekaemy, bardzo stare, kiepskie, niedokładne, nadające się tylko do tego, by
podtrzymywać morale tych, którzy nigdy nie musieli używać ich do obrony przed
wrogiem. Miejsca samobójców - tak nazywano te dwa stanowiska przy nich,
wyeksponowany bowiem górny pokład sterówki, najwyższy punkt nadbudówki mostka,
zawsze stanowił główny cel ataków artyleryjskich na tankowce. Oficerowie broni
wiedzieli o tym, a że byli tylko ludźmi, od kilku dni trawiło ich coraz bardziej
dojmujące uczucie nieszczęścia i niepokoju. Nerwowe i niespokojne kroki oficerów
na stanowiskach, powolne ruchy rąk kwatermistrza, wędrujących po szprychach koła
sterowego robiły niewiele hałasu, ale te nic nie znaczące dźwięki tylko
podkreślały głuchą ciszę, która panowała na "Viromie", ciszę, która spowijała i
wchłaniała wszystko, głęboką, otulającą jak kokon, niemal namacalną. Te drobne
dźwięki rozlegały się i zamierały, a wtedy cisza robiła się jeszcze głębsza,
jeszcze bardziej przygnębiająca. Była to cisza, która przynosi wielki upał i
wzrost wilgotności, kiedy to pot po każdym wypitym łyku napoju zlewa ramiona i
całe ciało. Nad Morzem Chińskim zalegała martwa, głucha cisza, podczas gdy za
horyzontem sztorm tylko czekał na sposobną chwilę, by uderzyć. Była to cisza
przejmująca władzę nad ludźmi, którzy przez długi, długi czas nie spali i byli
bardzo zmęczeni. Lecz przede wszystkim była to cisza oczekiwania. Takiego
oczekiwania, które jakby rozciąga włókna nerwów człowieka na kole tortur. Co
godzina obraca się ono kawałek i jeśli oczekiwanie szybko się nie skończy, koło
obróci się tak mocno, że nerwy pękną z napięcia. Jeżeli jednak oczekiwanie
dobiegnie końca, nastąpi coś jeszcze gorszego, będzie to bowiem nie tylko koniec
oczekiwania, lecz najprawdopodobniej koniec wszystkiego. Ludzie na "Viromie"
czekali już bardzo długo. A może tak im się tylko wydawało - minął dopiero
tydzień, odkąd "Viroma" z zupełnie innym kominem, atrapami wentylatorów,
wymalowaną nową nazwą "Resistencia" i banderą Republiki Argentyny okrążyła
północny kraniec Sumatry i w biały dzień wpłynęła do Cieśniny Malakka. Lecz
tydzień ma siedem dni, każdy dzień dwadzieścia cztery godziny, a każda godzina
sześćdziesiąt minut. Nawet minuta może trwać długo, jeśli czeka się na to, co
nieuniknione, kiedy wiadomo, że prawa losu działają coraz bardziej nieubłaganie
przeciwko nam, że nadejście końca już dłużej się nie odwlecze. Nawet minuta może
trwać bardzo, bardzo długo, kiedy pierwsza bomba czy torpeda odległa jest tylko
o kilka sekund, a pod nogami mamy dziesięć tysięcy czterysta ton ropy i
wysokooktanowego paliwa... Nad schowkiem na bandery zaskrzeczał przeraźliwie,
nachalnie telefon, przecinając jak nożem ołowianą ciszę na mostku. Najbliżej
stał Vannier - szczupły szatyn, który dopiero od dziesięciu dni był oficerem.
Okręcił się wkoło, zdumiony, przewrócił za sobą lornetę stojącą na daszku
schowka i niezdarnie zdjął słuchawkę z haczyka. Nawet pod opalenizną widać było,
że szyję i twarz zalewa mu rumieniec. - Tu mostek. O co chodzi? Głos miał być
szorstki, autorytatywny. Nie bardzo jednak tak brzmiał. Vannier słuchał przez
kilka chwil, podziękował, odwiesił słuchawkę i odwrócił się do Nicolsona, który
tymczasem podszedł. - Znowu sygnał S.O.S. - powiedział szybko. Zimne, niebieskie
oczy Nicolsona zawsze działały na niego deprymująco. - Gdzieś na północy. -
Gdzieś na północy. - Nicolson powtórzył jego słowa takim tonem, jakby prowadzili
zwykłą rozmowę, ale była w nim nuta, od której Vannier aż się skręcił. - Jakie
położenie? Jaki statek? - Teraz głos Nicolsona brzmiał już zdecydowanie ostro. -
Nie... nie wiem. Nie zapytałem. Nicolson patrzył na niego dłuższą chwilę,
odwrócił się, chwycił za telefon i zaczął kręcić korbką. Kapitan Findhorn skinął
na Vanniera i czekał, aż chłopak, który zaczął iść z wahaniem przez mostek,
podejdzie do niego. - Powinniście zapytać - powiedział przyjaznym tonem. -
Dlaczego nie zapytaliście? - Uważałem, że to niekonieczne, panie kapitanie. -
Vannier czuł się skrępowany w roli tłumaczącego się. - To dzisiaj czwarty
telefon. Na tamte nie zwracał pan uwagi, myślałem więc... - To prawda - przyznał
Findhorn. - Ale to kwestia priorytetów, chłopcze. Nie zamierzam narażać się na
utratę kosztownego okrętu, bezcennego ładunku i ryzykować życie pięćdziesięciu
ludzi w skazanej z góry na niepowodzenie akcji ratunkowej wyławiania kilku
rozbitków z przybrzeżnego parowca. Teraz mógłby to być jednak transportowiec
albo krążownik. Wiem, że to nieprawda, ale trzeba to brać pod uwagę. Mógłby mieć
takie położenie, że pomoglibyśmy mu, niespecjalnie nadstawiając karku. Cały czas
tylko gdybam, ale żeby móc podjąć decyzję, musimy znać położenie i wiedzieć, co
to za statek. - Findhorn uśmiechnął się i dotknął swoich złotych epoletów. -
Wiecie, dlaczego je mam? - Dlatego, że to pan wydaje rozkazy - odparł sztywno
Vannier. - Przepraszam, panie kapitanie. - Nie szkodzi, chłopcze. Ale o jednym
musicie pamiętać... żeby od czasu do czasu zwracać się do pana Nicolsona zgodnie
z jego rangą. Hm... tak jest przyjęte. Vannier zaczerwienił się i odwrócił. - Za
to też przepraszam, panie kapitanie. Na ogół o tym nie zapominam. Dzisiaj
jestem... myślę, że jestem trochę zmęczony i zdenerwowany, panie kapitanie. -
Chyba podobnie jak wszyscy - stwierdził spokojnie Findhorn. - I to nie tylko
trochę. Oprócz pana Nicolsona, jemu nigdy to się nie zdarza. - I głośniej
spytał: - Prawda, panie Nicolson? Ten odwiesił słuchawkę i odwrócił się. -
Statek zbombardowany, pali się, może i tonie - rzucił krótko. - 0.45 N. 104.24
E. To znaczy, że jest przy południowym wejściu do kanału Rhio. Nazwa statku
niepewna. Walters mówi, że wiadomość odebrał bardzo szybko, najpierw nadawano ją
bardzo jasno, ale zaraz potem nadawanie się pogorszyło, zamieniło w jakiś
zwariowany, bezsensowny sygnał. Uważa, że telegrafista został poważnie ranny i w
końcu runął na stół i klucz, bo wszystko skończyło się ciągłym sygnałem... który
dotychczas się nie wyłączył. Nazwa statku, o ile Walters dobrze ją odcyfrował,
brzmi "Kenny Danke". - Nigdy nie słyszałem o takim statku. Dziwne, że nie nadał
międzynarodowego sygnału wywoławczego. W każdym razie nie jest duży. Coś panu
mówi jego nazwa? - Absolutnie nic, panie kapitanie. - Nicolson pokręcił
przecząco głową i zwrócił się do Vanniera. - Proszę sprawdzić w rejestrze. A
potem w spisie sygnałów. Najwyraźniej nazwa jest przeinaczona. - Zamilkł na
chwilę, oczy jego nabrały nieobecnego wyrazu, po czym znów zwrócił się do
Vanniera. - Proszę sprawdzić, może chodzi o "Kerry Dancera". Myślę, że na pewno.
Vannier przerzucał kartki. Findhorn podniósłszy odrobinę brwi patrzył na swojego
pierwszego oficera. Nicolson wzruszył ramionami. - To prawie pewne, panie
kapitanie. I ma sens. N i R są podobne w alfabecie Morse'a. Podobnie C i K. Ktoś
ranny może je łatwo pomylić... nawet ktoś wyszkolony. Jeśli został ciężko ranny.
- Ma pan rację. - Vannier wygładził stronicę rejestru. - "Kerry Dancer", 540
ton, jest tu na liście. Clyde 1922. Kompania Handlowa Sulaimiya... - Znam ich -
przerwał Findhorn. - To kompania arabska wspierana przez Chińczyków, statki
wypływają z Macassaru. Mają tych małych parowców siedem czy osiem. Dwadzieścia
lat temu mieli tylko kilka jednomasztowców z trójkątnym żaglem... mniej więcej
wtedy skończyli z legalnym handlem i zabrali się do ciekawszych ładunków: broni,
opium, pereł, brylantów, z czego niewiele przewozili legalnie. Zajmowali się też
sporo na boku piractwem. - Nie będziemy więc opłakiwać "Kerry Dancera"? - Nie
będziemy, panie Nicolson. Kurs 130 i tak go trzymać. - Findhorn przeszedł przez
drzwi i stanął przy framudze od lewej burty. Incydent był zakończony. -
Kapitanie! Findhorn zatrzymał się, odwrócił nieśpiesznie i spojrzał
zaciekawionym wzrokiem na Evansa. Był to kwatermistrz, który miał służbę,
ciemny, żylasty mężczyzna o szczupłej twarzy i poplamionych tytoniem zębach.
Ręce trzymał lekko oparte na kole sterowym, patrzył w dal. - Macie do mnie
sprawę? - Tak, panie kapitanie. "Kerry Dancer" stał na redzie wczoraj wieczorem.
- Evans zerknął na niego i znów patrzył przed siebie. - Pod banderą rządową,
panie kapitanie. - Co takiego?! - Findhorn nagle utracił swój zwykły spokój. -
Statek rządowy? Widziałeś go? - Ja nie, panie kapitanie, ale bosman widział...
zdaje się. W każdym razie słyszałem, jak mówił o tym wczoraj wieczorem... zaraz
po tym, jak pan wrócił z brzegu. - Człowieku, czy naprawdę jesteś pewien? Mówił
o tym? - Nie może tu być żadnej pomyłki. - Wysoki głos Walijczyka brzmiał
stanowczo. - Natychmiast sprowadzić tu bosmana! - rozkazał Findhorn. Podszedł do
krzesła, usiadł lekko i swobodnie i zaczął rozmyślać o nocy, która właśnie
minęła. Przypomniał sobie, jaki był zdziwiony - i jaką odczuł ulgę - kiedy dał
krok przez burtę motorowej szalupy, w której był już bosman i cieśla, szalupy
mającej zabrać go na brzeg, i zobaczył - ze zdziwieniem i ulgą - dwie kolby
krótkich karabinów Lee Enfield, wystające spod kawałka zarzuconego na nie byle
jak płótna. Nie odezwał się słowem na ten temat. Przypomniał sobie odległy huk
wystrzałów, całun dymu nad Singapurem po ostatnim nalocie bombowców - co rano
można było nastawiać zegarki według japońskich nalotów - i niesamowitą,
nienaturalną ciszę, która spowiła miasto i redę. Reda była pusta, opustoszała
jak nigdy, lecz nie mógł sobie przypomnieć, czy widział "Kerry Dancera", czy
inny statek pod banderą rządową, kiedy wpływały do portu. Było zbyt ciemno, a
jego myśli zaprzątało zupełnie co innego. Wypłynięcie w morze nastręczało
jeszcze więcej problemów. Dowiedział się, że wyspy z ropą: Poko Bukum, Pulo Sabo
i Pulo Sebarok zostały zbombardowane, czy miały być zbombardowane - nie mógł się
o tym naocznie przekonać, bo całun dymu zasnuwał wszystko. Ostatnie jednostki
morskie wypłynęły i nie miał kto odebrać od niego paliwa. Ani paliwa do silników
samolotowych - cataliny odleciały, a jedyne samoloty torpedowe brewster buffalo
i wildebeeste, jakie pozostały, leżały jak wypalone szkielety na lotnisku
Selengar. Dziesięć tysięcy czterysta ton paliwa pozostawało jak w potrzasku w
singapurskim porcie i... - Melduje się Mckinnon, panie kapitanie. Wzywał mnie
pan. - Dwadzieścia lat, w ciągu których Mckinnon nie przepuścił ani jednego
morza i portu na świecie wartego obejrzenia, tak przeobraziły tego zielonego,
nieśmiałego, niedoświadczonego młokosa z Lewis, że na sześćdziesięciu kilku
statkach Kompanii Brytyjsko_Arabskiej stał się synonimem nieustępliwości, sprytu
i niezawodnej kompetencji. Wszystkie te lata nie potrafiły jednak zmienić ani
jednej głoski w powolnej, miękkiej wymowie tego mieszkańca gór. - W sprawie
"Kerry Dancera"? Findhorn przytaknął skinieniem głowy i w milczeniu nadal się
przyglądał ciemnej, krępej postaci przed sobą. Dowódca ma swoje przywileje,
pomyślał bez związku. Najlepszy pierwszy oficer i najlepszy bosman w Kompanii...
- Wczoraj wieczorem widziałem jego szalupę, panie kapitanie - powiedział
spokojnie Mckinnon. - Odpłynęła przed nami z pełnym kompletem pasażerów. -
Popatrzył wyczekująco na kapitana. - To statek_szpital. Findhorn wstał z krzesła
i stanął na wprost Mckinnona nieporuszony. Obaj mężczyźni byli tego samego
wzrostu, głowa w głowę. Pozostali też ani drgnęli. Tak jakby wszyscy się bali
zakłócić ten kompletny bezruch, jaki zapanował na mostku. "Viroma" zboczyła
jeden stopień z kursu, potem dwa i trzy, a Evans nie ruszył ręką, by to
skorygować. - Statek_szpital - powtórzył Findhorn matowym głosem. -
Statek_szpital, bosmanie? To tylko mały przybrzeżny parowiec... z pięćdziesiąt
ton. - Zgadza się. Ale został zarekwirowany, panie kapitanie. Kiedy czekaliśmy
na pana z Ferrisem na nabrzeżu, rozmawiałem z jednym z rannych żołnierzy.
Kapitanowi kazano wybierać: albo straci statek, albo popłynie nim do Darwin. Na
pokładzie jest kompania wojska, żeby tego dopilnować. - Mówcie dalej. - To
wszystko, panie kapitanie. Zanim pan wrócił, jeszcze raz odpłynęła ich pełna
szalupa... większość to ranni, którzy mogli chodzić, ale kilku było na noszach.
Zdaje się, że mieli ze sobą też pięć czy sześć pielęgniarek, z których żadna nie
była Brytyjką, i małego chłopca. - Kobiety, dzieci i chorzy, a oni ładują ich na
pokład jednej z pływających trumien Kompanii Sulaimiya... cały archipelag aż się
roi od japońskiego lotnictwa. - Findhorn zaklął, po cichu, lecz ordynarnie. -
Ciekaw jestem, jaki matoł z Singapuru to wymyślił. - Nie wiem, panie kapitanie -
odparł sztywno Mckinnon. Findhorn spojrzał na niego ostro i odwrócił wzrok. -
Pytanie było czysto retoryczne, bosmanie - zauważył zimno. Ton głosu obniżył mu
się niemal o oktawę, kapitan mówił dalej spokojnie, zadumany, nie zwracając się
do nikogo w szczególności, jak człowiek, który wypowiada na głos niewesołe
myśli. - Jeśli popłyniemy na północ, nasze szanse dostania się do Rhio i z
powrotem są gorzej niż małe, a właściwie żadne. Nie ma co się oszukiwać w tej
sprawie. Może to być pułapka... i prawdopodobnie jest: "Kerry Dancer" wypłynął
przed nami i sześć godzin temu powinien przepłynąć przez Rhio. Jeśli to nie
pułapka, wielce prawdopodobne, że w tej chwili "Kerry Dancer" tonie albo już
zatonął. A jeżeli nawet jeszcze nie zatonął, to pożar zmusił pasażerów i załogę
do opuszczenia statku. Jeśli trzymają się w wodzie blisko niego, a większość
jest ranna, niewielu z nich zastaniemy żywych za sześć czy siedem godzin, bo
tyle nam zajęłoby dopłynięcie tam. - Findhorn zamilkł na kilka chwil, zapalił
papierosa naruszając przepisy Kompanii i swoje własne zasady i dalej mówił tym
samym matowym, monotonnym głosem: - Może spuścili szalupy, jeśli po
bombardowaniu, ostrzale z karabinów maszynowych i pożarze w ogóle jakieś im
pozostały. Wszyscy, którzy przeżyli, w ciągu kilku godzin mogą wylądować na
jakiejkolwiek z dziesiątków wysepek. Jaką mamy szansę trafienia na właściwą
wyspę w absolutnych ciemnościach, podczas sztormu... zakładając, że byśmy na
tyle zwariowali... przecież to samobójstwo... i wpłynięcia do Cieśniny Rhio,
gdzie nie będziemy mieli dostatecznie dużo miejsca, by wykonać zwrot w środku
tajfunu? - Chrząknął, bo spiralne smużki dymu podrażniły mu zmęczone oczy.
Kapitan Findhorn przez całą noc nie zszedł z mostka. Spojrzał w dół z lekkim
zdziwieniem, jakby po raz pierwszy widział papierosa między swoimi dwoma
palcami, rzucił go i zgniótł obcasem białego płóciennego buta. Zgnieciony
niedopałek zgasł, kapitan patrzył na niego długą chwilę, po czym podniósł wzrok
i wodził nim powoli po czterech mężczyznach na mostku. Spojrzenie to nic nie
oznaczało, Findhorn nigdy by nie zapytał o radę sternika, bosmana ani czwartego
oficera. - Nie widzę żadnego powodu, by narażać na niebezpieczeństwo statek,
ładunek i nasze życie, kiedy akcja jest z góry skazana na niepowodzenie. Nikt
się nie odezwał, nikt się nie poruszył. Znów zaległa cisza, ciężka, złowieszcza,
nieprzenikniona. Powietrze zastygło, było duszno - być może dlatego, że zbliżał
się sztorm. Nicolson stał oparty o schowek na bandery, ze wzrokiem spuszczonym
na splecione przed sobą ręce. Inni wpatrywali się w kapitana. "Viroma" nie
zboczyła z kursu więcej niż dziesięć, może dwanaście stopni, i nadal kołysała
się miarowo. Kiedy błądzący wzrok Findhorna w końcu spoczął na Nicolsonie, nie
było już w nim wyrazu zadumy. - A więc, panie Nicolson? - zagadnął. - Ma pan
absolutną rację, oczywiście, panie kapitanie. - Spojrzał w górę na przedni
maszt, który kołysał się miarowo na coraz bardziej wzburzonym morzu. - Tysiąc do
jednego, że to pułapka, a jeśli nawet nie, to załoga i pasażerowie nie będą już
do uratowania, czyli na jedno wychodzi. - Spojrzał poważnie na kwatermistrza,
busolę, a potem znów na Findhorna. - Widzę, że już zboczyliśmy dziesięć stopni z
kursu i nadal zbaczamy na prawo, moglibyśmy więc ułatwić sobie sytuację i nadal
zbaczać. Szlibyśmy kursem trzysta dwadzieścia, panie kapitanie. - Dziękuję. -
Findhorn wypuścił powietrze, jakby po długim, niemal nieuchwytnym dla ucha
westchnieniu. Podszedł do Nicolsona, otworzył papierośnicę. - Tylko ten jeden
raz, do diabła z przepisami. Vannier, zna pan położenie "Kerry Dancera". Proszę
podać kurs kwatermistrzowi. Powoli, miarowo duży tankowiec wykonał zwrot i
ruszył na północny wschód, z powrotem w kierunku Singapuru, w sam środek
narastającego sztormu. * * * Nicolson mógł przewidywać, że istnieje jedna szansa
na tysiąc, kapitan mógł go w tym popierać i snuć jeszcze śmielsze domysły, lecz
i tak obaj by się mylili. Nie było żadnej zasadzki, "Kerry Dancer" nie zatonął i
nie został opuszczony, to znaczy nie całkowicie. O drugiej po południu w parny,
bezwietrzny dzień w połowie lutego 1942 roku utrzymywał się wciąż na wodzie,
lecz wyglądało na to, że potrwa to już niedługo. Zanurzony był głęboko, aż po
pokład dziobowy i tak przechylony na prawą burtę, że kiedy długa fala rozlewała
się na pochyłym pokładzie i cofała, podobnie jak fale na brzegu, reling to
chował się pod wodą, to znów się pokazywał. Nie było przedniego masztu, złamał
się jakieś dwa metry nad pokładem, po kominie pozostała tylko ciemna dziura, w
której nadal tlił się ogień, mostek był nie do rozpoznania - złomowisko
wypaczonych płyt metalowych, połamanych żelaznych kątowników, tworzących na tle
mosiężnego nieba surrealistyczne kształty. Kubryk - pomieszczenie dla załogi tuż
przed pokładem studniowym, wyglądał tak, jakby rozpołowiono go wielkim
otwieraczem do konserw. Bliżej burty nie było nawet śladu po pokrywach luków ani
po kotwicach, windach kotwicznych, bomach ładunkowych. Zniszczenie nastąpiło na
skutek wybuchu bomby, która przeszyła cienką warstwę żelaznego pokładu i
eksplodowała w samym środku kadłuba. Nikt nie miał wówczas pojęcia, co się
stało, niesamowity wybuch bowiem był bardziej natychmiastowy niż jego skutki. Na
pokładzie głównym i górnym znajdujące się od strony rufy pomieszczenia dla
załogi, oszalowane drewnem, zupełnie się wypaliły, a przez wypaloną przestrzeń
między ponurymi odkształconymi resztkami ścian można było z łatwością dostrzec
niebo i morze. Niemożliwe, żeby ludzie przeżyli w tym żarze powalającym jak
maczuga, trawiącym nawet metal, w żarze, pod wpływem którego "Kerry Dancer"
przemienił się w zwęglony, martwy wrak, dryfujący niedostrzegalnie na południowy
zachód, w kierunku Cieśniny Abang i dalekiej Sumatry. Rzeczywiście, na tym, co
pozostało ze statku, nie widać było śladu życia, żadnego: ani na górnym
pokładzie, ani na dolnym. Opuszczony, cichy szkielet, martwy kadłub dryfujący po
Morzu Chińskim... Lecz w pomieszczeniu na rufie "Kerry Dancera" nadal przebywało
dwadzieścioro troje żywych ludzi. Dwadzieścioro troje ludzi, choć niektórym z
nich pozostało już niewiele życia. Byli to ranni żołnierze, ciężko ranni,
których stan jeszcze przed wypłynięciem z Singapuru nie wróżył nic dobrego.
Wstrząs wywołany bombardowaniem i dławiący żar płomieni - pożar nie
rozprzestrzenił się na rufie, doszedł tylko do pokładu studniowego - ostatecznie
nadszarpnęły i tak wątłe siły większości rannych i przekreśliły ich szansę.
Mogłaby jeszcze istnieć nadzieja, że przeżyją - co prawda nikła - gdyby w porę
przetransportowano ich z tej duchoty na tratwy czy szalupy. Nie było jednak
czasu. Po wybuchu pierwszej bomby ktoś natychmiast zamknął od zewnątrz osiem
zasuw zabezpieczających jedyne wodoszczelne drzwi, które prowadziły na górny
pokład. Za tymi osmalonymi dymem drzwiami od czasu do czasu rozlegał się ludzki
krzyk, w którym nie brzmiał ból, lecz udręka. Rozlegało się też skomlenie innych
ciężko rannych, chociaż też nie był to jęk bólu. Pielęgniarka o euroazjatyckich
rysach dysponowała wszelkimi lekami i środkami uśmierzającymi, jakie były
potrzebne, by nieść ulgę umierającym, którym wyrywały się z ust słabe, mimowolne
szepty skargi. Co pewien czas miękkim tonem jej uspokajającego pocieszającego
głosu towarzyszyły głębokie, grzmiące i gniewne tony głosu mężczyzny.
Najczęściej jednak rozlegały się ochrypłe okrzyki chorych, przerywane
spazmatycznym płaczem zagubionego, samotnego dziecka. * * * Zmierzch, krótki
zmierzch tropików, morze mlecznobiałe od horyzontu po horyzont. W pobliżu jednak
przeważała zieleń i biel - wielkie zielone wały znaczone pasmami gnanej wiatrem
piany załamywały się we wrzącym kotle i pieniły bielą. Omywały płaskie, szerokie
pokłady "Viromy" zalewając pokrywy luków, rurociągi i zawory, a nawet czasami
pomosty ciągnące się nad pokładem z dziobu na rufę. Lecz w oddali, jak tylko
można było okiem sięgnąć w zapadającym mroku, rozciągała się niesamowita,
połyskliwa biel spłaszczonych przez wiatr grzbietów fal i siekącego pyłu
wodnego. "Viroma" przechylając się z burty na burtę pruła sztormowe fale na
najwyższych obrotach jedynej wielkiej śruby. Płynęła na północ. Powinna płynąć
kursem północno_zachodnim, ale wiatr o sile pięćdziesięciu węzłów, który uderzył
w nią od strony prawej burty niemal bez ostrzeżenia, z typową dla tajfunu
gwałtownością, jak pędzący z prędkością ekspresu przybój, zepchnął ją daleko z
kursu na południowy zachód, w kierunku Sebangi. Statek był na pełnym morzu: to
wspinał się na fale, to opadał monotnnie w ich doliny zgodnie z rytmem
nacierających na niego z prawej burty bałwanów. Kiedy wpadał w dolinę fali, cały
drżał, kiedy wydobywał się z wysiłkiem i dźwigał w górę stu
sześćdziesięciometrowy kadłub, burty trzęsły się pod naporem masy białej wody.
"Viroma" brała cięgi, ostre cięgi, lecz po to ją zbudowano. Na mostku od strony
prawej burty, opatulony w ubranie nieprzemakalne, skulony za płócienną osłoną
dającą wątpliwe schronienie, z oczami mocno zmrużonymi przed siekącymi strugami
deszczu kapitan Findhorn patrzył w zapadający mrok. Nie wyglądał na
zmartwionego, wyraz opanowania lub wręcz obojętności malował się jak zawsze na
jego pucołowatej twarzy. Kapitan jednak martwił się, choć nie z powodu sztormu.
Gwałtowne przechyły statku, wstrząsy powodowane zanurzaniem się burt aż po kluzy
kotwiczne we wzburzonym morzu byłyby przerażającym przeżyciem dla szczura
lądowego, Findhorn jednakże ledwie je zauważał. Tankowiec o dużym zanurzeniu ma
bardzo nisko umieszczony środek ciężkości, co oczywiście zwiększa jego
statyczność. Nie znaczy to jednak, że słabiej odczuwa się na nim kołysanie -
same przechyły nie są istotne, najważniejsza jest zdolność statku do
odzyskiwania równowagi, zdolność, która w przypadku tankowców jest regułą.
System wodoszczelnych grodzi, doskonale wzmacniających statek, dobrze
uszczelnione luki i gładkie metalowe pomosty upodabniają go do okrętu
podwodnego. Ani wiatr, ani żadne inne zjawiska atmosferyczne nie mogą właściwie
spowodować żadnych uszkodzeń. Findhorn aż nadto dobrze o tym wiedział, poza tym
pływał już na tankowcach, kiedy wiały o wiele gorsze tajfuny, i to nie tylko na
ich obrzeżu jak teraz, lecz w samym ich oku. Nie martwił się więc o "Viromę".
Nie martwił się też o siebie. Nic mu bowiem nie pozostało takiego, o co mógłby
się martwić, dosłownie nic. Istniało wiele powodów, dla których często wspominał
przeszłość, nie miał jednak niczego, czym mógłby się cieszyć w przyszłości. Jako
kapitanowi w wieku przedemerytalnym, służącemu w Brytyjsko_Arabskiej Kompanii
Tankowców ani morze, ani pracodawcy nie mieli nic do zaofiarowania poza jeszcze
dwoma latami dowództwa, emeryturą i odpowiednim zabezpieczeniem finansowym na
stare lata. Po przejściu na emeryturę nie będzie miał gdzie osiąść, albowiem
jego dom, w którym spędził ostatnie osiem lat, skromny bungalow przy przecznicy
uliczki Bukit Timor na przedmieściu Singapuru, został w połowie stycznia
zbombardowany. Jego synowie bliźniacy, zawsze utrzymujący, że człowiek, który
decyduje się poświęcić całe życie morzu, musi być niespełna rozumu, na samym
początku wojny wstąpili do Raf_u i zginęli w swoich myśliwcach hurricane - jeden
nad Flandrią, drugi nad Kanałem La Manche. Żona Helen przeżyła drugiego syna
tylko o kilka tygodni. Niewydolność serca, taka była diagnoza lekarzy, czyli
zręczny medyczny termin na to, co nazywa się złamanym sercem. Findhorn nie miał
więc niczego, o co miałby się martwić, niczego na świecie, jeśli chodzi o jego
własną osobę. W jego naturze nie leżał jednak egoizm, nie było w niej śladu
egoizmu, toteż fakt, że jego własna przyszłość wydawała mu się pustką, nie odarł
go ze zdolności myślenia o tych, którym życie miało jeszcze wiele do
zaoferowania. Myślał o swoich podkomendnych, ludziach niepodobnych do niego
samego, tych, którzy mieli rodziców i dzieci, żony i dziewczyny. Zastanawiał
się, na jakiej moralnej podstawie, jeśli taka istniała, zdecydował się na powrót
w stronę wroga, skoro ryzykował życiem cywilów. Zastanawiał się też nad tym, na
jakiej podstawie, jeśli taka istniała, naraża bezcenny ładunek, którego tak
bardzo potrzebowała ojczyzna. Myśl o tym, że Kompania poniesie straty, odsunął
od siebie tak łatwo, jak problem, który można po prostu załatwić obojętnym
wzruszeniem ramion. Potem z największym zaangażowaniem zaczął się zastanawiać
nad swoim pierwszym oficerem, który służył pod nim trzy lata, Johnem Nicolsonem.
Nie znał go ani nie rozumiał. Może kiedyś pozna go i zrozumie jakaś kobieta,
lecz wątpił, czy mógłby być do tego zdolny mężczyzna. Nicolson miał dwie
osobowości, ta dwoistość jednak nie dotyczyła - należy przyznać - jego życia
zawodowego ani sposobu wykonywania obowiązków służbowych, z których wywiązywał
się absolutnie nienagannie. Był przecież pierwszy w kolejce do objęcia dowództwa
floty Anglo_Arabskiej. Findhorn uważał go za najlepszego oficera, jaki służył
pod nim przez trzydzieści trzy lata. Wykazywał się niezmiennie kompetencją tam,
gdzie należało się nią wykazać, a błyskotliwością tam, gdzie kompetencja nie
wystarczała. John Nicolson nigdy się nie mylił. Jego sprawność była niemal
nieludzka. Nieludzka, pomyślał Findhorn, właśnie, i to jest tą drugą stroną jego
osobowości. Normalnie Nicolson był grzeczny, uważny, nawet żartobliwie
pobłażliwy, aż nagle zachodziła w nim jakaś dziwna "morska" odmiana, na skutek
której zaczynał zachowywać dystans, stawał się nieobecny, zimny, a przede
wszystkim bezwzględny. Musiało gdzieś istnieć powiązanie, punkt styczny między
tymi dwoma Nicolsonami, coś, co powodowało przeskok jednej osobowości w drugą.
Co to jest, Findhorn nie wiedział. Nie wiedział nawet, na czym polega jego
własna więź z tym człowiekiem. Wprawdzie była nikła, bo nigdy nie utrzymywał z
nim bliskich stosunków, lecz chyba i tak bliższe niż ktokolwiek inny. Może ta
więź polegała na tym, że obaj są wdowcami, ale to raczej wątpliwe, choć
rzeczywiście powinno to ich łączyć, tym bardziej że podobieństwa były
uderzające. Obie żony mieszkały w Singapurze. Żona Nicolsona spędziła tam
pierwsze pięć lat kadencji męża na Dalekim Wschodzie, a małżonka Findhorna
drugie. Zmarły w odstępie tygodnia, w miejscach odległych od siebie o sto
metrów. Helen Findhorn umarła z żalu we własnym domu, a Caroline Nicolson
zginęła w wypadku, prowadząc szybki samochód, z którym niemal tuż przed
pomalowaną na biało bramą bungalowu Findhornów zderzył się samochód jakiegoś
pijanego wariata. Ten zresztą, nawet nie draśnięty, po prostu uciekł. Findhorn
wyprostował się, obwiązał mocniej szyję ręcznikiem, wytarł sól z oczu i ust i
spojrzał na Nicolsona stojącego dalej na mostku. Stał wyprostowany, nie chował
się za osłoną, ręce trzymał oparte na poręczy, intensywnie niebieskie oczy
powoli lustrowały niewyraźny w mroku horyzont, twarz miał kamienną, obojętną.
Wiatr i deszcz, paraliżujące gorąco Zatoki Perskiej czy przejmujący chłód
deszczu ze śniegiem i styczniowego sztormu u ujścia Skaldy do Morza Północnego
nie robiły Nicolsonowi żadnej różnicy. Był na nie odporny, zawsze pozostawał
obojętny, niewzruszony. Nigdy nie miało się pojęcia, o czym myśli. Wiatr skręcał
w lewo - powoli, bardzo powoli i równie wolno zyskiwał na sile. Krótki zmierzch
tropików już prawie przeszedł w noc, fale, nadal mleczne, rozpływały się daleko
w mroku. Findhorn widział, jak fosforyzują z lewej i prawej burty, jak układają
się w ogromną podkowę wokół rufy, lecz z przodu nie mógł nic dojrzeć. "Viroma"
pruła teraz na północ, w samo oko huraganu; ulewny deszcz, osobliwie zimny po
tak gorącym dniu, siekł niemal poziomo od dziobu po rufę z taką siłą, że
Findhornowi drętwiała twarz od drobniutkich włóczni, a z bolących oczu ciekły
łzy. Niewiele dawało nawet ich przymrużanie - deszcz nadal kłuł i oślepiał. Byli
jak ślepcy poruszający się po omacku w niewidzialnym świecie, który kończył się
tam, gdzie się właśnie znajdowali. Findhorn potrząsnął z niecierpliwością głową,
z niecierpliwością, na którą składały się zarówno niepokój, jak rozdrażnienie, i
zawołał Nicolsona. Nic nie świadczyło o tym, że tamten usłyszał. Zwinął więc
dłonie w trąbkę i ponownie zawołał, zdając sobie sprawę z tego, że jego głos
porywa wiatr świszczący w fałach i takielunku, że zagłusza go też huk wody
bijącej o burty. Podszedł więc do Nicolsona i klepnął go w ramię, wskazał głową
na sterówkę i skierował się w tamtą stronę. Nicolson ruszył za nim. Kiedy wszedł
do środka, poczekał, aż statek zapadnie się w dolinę fali, i dopiero w tym
dogodnym momencie odsunął drzwi, po czym zaraz je zamknął. Różnica między
siekącym deszczem, wiatrem i rykiem morza a suchą, ciepłą i niemal cichą
sterówką była tak uderzająca, tak dojmująca, że zarówno umysł, jak i ciało
musiały się do niej przez kilka sekund przyzwyczajać. Findhorn wytarł ręcznikiem
głowę, przeszedł przez pomieszczenie i stanął przy lewym przednim oknie, by
popatrzeć przez zainstalowaną na nim szybę wirującą - okrągłą płytkę napędzaną
elektrycznie przez pas transmisyjny. Przy normalnym wietrze i deszczu wystarczy
siła odśrodkowa, by oczyścić przednią szybę i zapewnić dobrą widoczność. Tego
wieczoru jednak warunki pogodowe bynajmniej nie były normalne. Na dodatek zużyty
pas wciąż się ślizgał, a nie mieli zapasowego. Findhorn chrząknął poirytowany i
odwrócił się. - No i co pan o tym myśli, Nicolson? - To samo, co pan, panie
kapitanie. - Nie miał czapki, jasne włosy przykleiły mu się do czaszki i czoła.
- Przed nami nic nie widać. - Nie o to mi chodziło. - Wiem. - Nicolson
uśmiechnął się i nagle podparł, by nie stracić równowagi, kiedy statek raptem
się zapadł w dolinę fali, a oknami sterówki okropnie zatrzęsło. - Po raz
pierwszy od tygodnia jesteśmy bezpieczni. - Pewnie ma pan rację. - Findhorn
skinął głową. - Nawet wariat nie wybrałby się w taką noc, żeby nas szukać. Cenne
godziny bezpieczeństwa, Johnny - mruknął - ale lepiej byśmy na tym wyszli,
gdybyśmy się oddalili o kilka nieocenionych mil od brata Japońca. Nicolson
spojrzał na niego i odwrócił wzrok. Trudno było odgadnąć, o czym dokładnie
myśli, lecz tym razem przynajmniej nie było to w pełni tajemnicą. Findhorn
zaklął po cichu. Wszystko mu ułatwia, Nicolsonowi zostaje co najwyżej
przytakiwać. - Prawdopodobieństwo, że ktoś przeżył, jest niewielkie -
kontynuował kapitan. - Wystarczy spojrzeć, jaki to wieczór. Prawdopodobieństwo,
że uratujemy kogoś, jest jeszcze mniejsze. Znów wystarczy spojrzeć, jaki to
wieczór... jak sam pan mówi, nic przed nami, do diabła, nie widać. A
prawdopodobieństwo wpakowania się na rafę... czy choćby dość dużą wysepkę...
jest całkiem spore. - Spojrzał przez boczne okno na nawałnicę siekącego deszczu
i niski pułap pędzonych przez wiatr chmur. - Nie ma nadziei, by w tym piekle
pokazały się dziś gwiazdy. - Tak, szanse mamy niewielkie - zgodził się Nicolson.
Zapalił papierosa, automatycznie włożył zużytą zapałkę z powrotem do pudełka
obserwując, jak niebieski dym unosi się leniwie w słabym świetle busoli, i
spojrzał na Findhorna. - Jak pan ocenia szanse przetrwania na "Kerry Dancerze",
panie kapitanie? Ten popatrzył w lodowato zimne niebieskie oczy, odwrócił wzrok
i nie odpowiedział. - Jeśli spuścili szalupy, zanim załamała się pogoda, teraz
będą już na jakiejś wyspie - Nicolson mówił pośpiesznie dalej. - Jest tych
wysepek tutaj kilkanaście. Jeśli szalupy spuścili później, już dawno po nich...
zresztą chyba na żadnym z takich statków przybrzeżnych nie znalazłaby się ani
jedna sprawna szalupa. Jeśli ktoś przeżył i możemy mu udzielić pomocy, to tylko
przy założeniu, że pozostał na "Kerry Dancerze". Igła w stogu siana, wiem, ale
większa niż rafa czy drewniana belka. - Doceniam wszystkie te pańskie wysiłki...
- Findhorn odchrząknął. - Statek będzie dryfował mniej więcej na południe -
ciągnął Nicolson. Spojrzał znad mapy leżącej na stole. - Dwa węzły, może trzy. W
kierunku Cieśniny Merodong... Na pewno wpakują się tam późnym wieczorem.
Moglibyśmy zboczyć odrobinę w lewo, minąć w bezpiecznej odległości wyspę Mesana
i trochę mimo wszystko jej się przyjrzeć. - Ogromnie dużo pan zakłada -
powiedział powoli Findhorn. - Wiem, zakładam, że statek nie zatonął kilka godzin
temu. - Nicolson uśmiechnął się przelotnie, a może był to tylko grymas, w
sterówce panowały zbyt wielkie ciemności, żeby mieć jakąkolwiek pewność. - Może
zaczynam dziś tracić rozum, panie kapitanie. Może to odzywa się we mnie
skandynawska krew... za półtorej godziny powinniśmy być na miejscu. Nawet przy
tym wzburzonym morzu nie więcej niż za dwie. - Zgoda, do cholery! - zawołał
poirytowany Findhorn. - Dwie godziny, a potem zawracamy. - Zerknął na
fosforyzujące wskazówki zegarka. - Teraz jest szósta trzydzieści. Najwyżej do
ósmej trzydzieści. - Rzucił coś do sternika, odwrócił się i poszedł za
Nicolsonem, który trzymał dla niego otwarte drzwi, mimo gwałtownego kołysania
statku. Na zewnątrz wyjący wiatr napierał na nich pędzącą ścianą, której nie
można odeprzeć, przyparł ich na kilka sekund do mostka od strony rufy. Z trudem
łapali oddech, deszcz nie był już deszczem, lecz ulewą siekącą poziomo, zimną
jak śnieg, tnącą jak brzytwa. Odkryte czoła i policzki jakby odzierał ze skóry.
Wiatr już nie świszczał w takielunku, lecz wył i skowyczał tak przeraźliwie, że
wydawało się to nieprawdopodobne, wręcz ranił uszy. "Viroma" wpływała w oko
tajfunu. Rozdział czwarty Dwie godziny, kapitan Findhorn dał im najwyżej dwie
godziny, lecz równie dobrze mogłyby to być dwie minuty czy dwa dni, niewielkie
bowiem mieli szanse. Wszyscy o tym wiedzieli, wiedzieli, że to tylko gest, może
ze względu na ich własne sumienie, może ze względu na pamięć o kilku rannych
żołnierzach, garstce pielęgniarek i radiotelegrafiście, który upadł twarzą na
klucz nadajnika i umarł. Nadal jednak był to tylko gest w beznadziejnej
sytuacji... Natrafili na "Kerry Dancera" dwadzieścia siedem minut po ósmej, trzy
minuty przed czasem. Natrafili na niego głównie dzięki temu, że przewidywania
Nicolsona były co do joty trafne, statek znajdował się niemal dokładnie w tym
miejscu, w którym pierwszy oficer spodziewał się go zastać. Ponurego, wypalonego
stracha na wróble oświetliła na chwilę niesamowitym światłem błyskawica, zrobiło
się tak jasno jak w słoneczne południe. Lecz mimo to nie zauważyliby statku,
gdyby jednocześnie nie osłabł huragan i nie zamienił się w szemrzący wietrzyk, a
oślepiający deszcz nie ustał tak raptownie, jakby ktoś zakręcił w niebie ogromny
kran. O tym, że ta nagła odmiana, to przejście huczącego sztormu w
nieprawdopodobną ciszę nie zdarzyło się cudem, Findhorn doskonale wiedział. W
oku tajfunu zawsze znajduje się oaza spokoju. Nie dziwiła więc go ta
bezwietrzna, pełna zadumy cisza. Poprzednio jednak w podobnych sytuacjach miał
dookoła bezmiar wody umożliwiający mu w razie konieczności wykonanie dowolnego
manewru. Tym razem sytuacja wyglądała odwrotnie. Na północy, zachodzie i
południowym zachodzie drogę ucieczki tarasowały bowiem wyspy archipelagu. Nie
mogli wpłynąć w oko tajfunu w gorszym miejscu. Lecz nie mogli też w lepszym.
Jeśli na "Kerry Dancerze" ktokolwiek pozostał przy życiu, warunki do
przeprowadzenia akcji ratunkowej nie mogły być bardziej sprzyjające. Jeżeli ktoś
pozostał przy życiu. W świetle szperaczy i lampy sygnałowej na lewej burcie,
lustrujących statek, wydawało się to jednak nieprawdopodobne. Właściwie wręcz
niemożliwe. W ostrym świetle "Kerry Dancer" wydawał się tylko jeszcze bardziej
opuszczony i porzucony. Jego dziób tak głęboko zanurzył się w wodzie, że pokład
dziobowy stał się niewidoczny, kubryk zaś, jak samotna skała, to wynurzał się,
to pogrążał w nacierających falach. Nie było wiatru ani deszczu, lecz morze
nadal pozostawało wezbrane i jeszcze bardziej spienione. Findhorn patrzył w
milczeniu na "Kerry Dancera" posępnym wzrokiem. W snopie światła, ustawiony w
półwietrze, burtą do bałwanów, kołysał się bezwolny w dolinach fal - środek
ciężkości bowiem znacznie mu się obniżył na skutek obciążenia setkami ton wody.
Martwy, pomyślał kapitan, martwy, jeśli statek może być martwy, lecz o tym na
pewno można to powiedzieć. Martwy, to zaś jest jego duch, pomyślał wbrew logice,
duch niesamowity i złowróżbny, prześwietlony reflektorami, uwidaczniającymi
poszczerbione, prostokątne dziury w wypalonej nadbudówce. Dręczyła kapitana
myśl, że coś mu ten wrak przypomina, aż nagle uprzytomnił sobie, co - Statek
Śmierci Starego Żeglarza na tle czerwonego słońca, którego promienie
rozszczepiały się na drewnianym szkielecie. Nie istnieje bardziej martwy statek
niż ten tutaj, pomyślał ponuro. Trudno o coś bardziej pozbawionego oznak
życia... Nagle zdał sobie sprawę, że pierwszy oficer stoi tuż za jego plecami. -
No i masz go, Johnny - mruknął. - Kandydat_elekt na Morze Sargassowe, czy jak
tam się nazywa morze martwych statków. Przyjemną mieliśmy wycieczkę. Wracajmy. -
Tak, panie kapitanie. - Nicolson jakby go nie słyszał. - Proszę o pozwolenie
spuszczenia szalupy. - Nie zgadzam się. - Findhorn rzucił to kategorycznie,
stanowczo. - Widzieliśmy już wszystko, co chcieliśmy zobaczyć. - Przypłynęliśmy
tu z daleka. - W tonie głosu Nicolsona nie było żadnego szczególnego nacisku. -
Vannier, bosman, Ferris, ja i kilku innych, moglibyśmy dać radę. - Może i tak. -
Podparł się, bo "Viroma" gwałtownie zakołysała i przeszedł na lewą stronę
mostka. Patrzył w morze. Nawet od strony zawietrznej różnica wysokości między
dolinami fal a ich grzbietami wynosiła trzy, cztery metry, wały były krótkie,
spienione i zdradliwe, załamywały się stromo. - A może i nie. Nie chcę ryzykować
niczyjego życia tylko po to, żeby się o tym przekonać. Nicolson milczał. Mijały
sekundy, aż w końcu Findhorn znów zwrócił się do niego, lecz w jego głosie nie
było nawet śladu zdenerwowania. - No i o co właściwie chodzi? Nadal czuje się
pan tak, jakby... no, jak to pan nazwał... jakby tracił pan rozum? W tym rzecz?
- Zniecierpliwiony wyciągnął rękę pokazując na "Kerry Dancera". - Niech to
wszyscy diabli, człowieku, przecież na nim na pewno nikogo nie ma. Jest
wypalony, zbombardowany, wygląda jak utrzymujące się na wodzie sito. Naprawdę
pan uważa, że ktoś na nim pozostał po tym drobnym wypadku, jaki mu się
przydarzył? A nawet gdyby tak było, to przecież ten ktoś dostrzegłby nasze
światła. Dlaczego wszyscy pozostali tam ludzie nie skaczą po górnym pokładzie...
jeśli w ogóle został tam pokład... i nie wywijają koszulami nad głową? Może mi
pan to wyjaśnić? - Findhorn wpadł w sarkastyczny ton. - Nie mam pojęcia, panie
kapitanie, chociaż wydaje mi się, że ciężko ranny żołnierz... Mckinnon mówił, że
na pokładzie było kilka ciężkich przypadków... chyba nie bardzo mógłby, w ogóle
nie dałby rady wstać z łóżka i zdjąć koszuli, a co dopiero wymachiwać nią nad
głową, skacząc po górnym pokładzie - powiedział sucho Nicolson. - Proszę o
jedno, kapitanie. Spróbujmy dać sygnał światłami, wystrzelić kilka dwunastek
przeciwlotniczych i z sześć rakiet. Jeżeli ktoś tam pozostał przy życiu, musi to
zauważyć. Findhorn namyślał się przez chwilę, po czym skinął głową. - Na tyle
mogę się zgodzić. Mam nadzieję, że w promieniu pięćdziesięciu mil nie znajdzie
się żaden Japoniec. Niech pan wyda rozkazy. Lecz ani sygnalizowanie
reflektorami, ani głuchy, gwałtowny huk wystrzałów z dwunastofuntowego działa,
niosący się echem po morzu, nie wywołały żadnej reakcji. "Kerry Dancer" wyglądał
tylko jeszcze bardziej jak opuszczony, ledwie utrzymujący się na wodzie,
wypalony szkielet, o wiele głębiej zanurzony w wodzie; jego kubryk ukazywał się
nad powierzchnią już tylko w najgłębszych dolinach fal. W końcu wystrzelono
rakiety - siedem czy osiem oślepiająco białych rac w kompletnych ciemnościach
zatoczyło łagodne łuki w kierunku zachodnim. Jedna z nich wylądowała na rufie
"Kerry Dancera", leżała tam długie sekundy, oblewając rozkołysany pokład
oślepiająco białym światłem, aż wreszcie skwiercząc zgasła. Na statku nadal nie
było widać ani śladu życia. - No i po wszystkim - stwierdził kapitan znużonym
głosem. Mimo że nie wierzył w powodzenie, teraz czuł się rozczarowany, nawet
bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. - Zadowolony pan? - Panie
kapitanie! - zawołał Vannier, uniemożliwiając Nicolsonowi odpowiedź. Głos miał
piskliwy, podniecony. - O tam, kapitanie, niech pan patrzy! Zanim Vannier
skończył, Findhorn już oparł się o poręcz i przyłożył lornetkę do oczu. Przez
kilka sekund stał nieporuszony, zaklął cicho, opuścił lornetkę i zwrócił się do
Nicolsona. Ten go uprzedził. - Widzę, panie kapitanie. Fale przybrzeżne. Niecałą
milę na południe od "Kerry Dancera"... Wpakuje się tam za jakieś dwadzieścia
minut, pół godziny. To musi być Metsana, a nie rafa. - Pewnie, że to Metsana -
ryknął Findhorn. - Dobry Boże, nie spodziewałem się, że jesteśmy tak blisko! To
przesądza o wszystkim. Zgasić światła. Cała naprzód, ster prawo na burtę i
trzymać kurs dziewięćdziesiąt, kieruj się na pełne morze. W każdej chwili możemy
teraz wyjść z oka tajfunu i tylko Bóg jeden wie, jaki zerwie się wiatr... niech
to cholera! Prawa ręka Nicolsona spoczęła na jego ramieniu, wysmukłe palce wbiły
się mocno w ciało. Jednocześnie lewa ręka wyciągnęła się w stronę tonącego
statku i wskazywała na jego rufę. - Widziałem tam przed chwilą światło... zaraz
po tym, jak zgasło nasze - powiedział głosem spokojnym, niemal cichym. - Bardzo
słabe światło... świecy, a może nawet zapałki. W iluminatorze blisko pokładu
studniowego. Findhorn spojrzał na niego, potem na ciemną, mroczną sylwetkę
parowca i pokiwał przecząco głową. - Obawiam się, że się pan myli. Po prostu
złudzenie optyczne. Na siatkówce powstają dziwne odbicia obrazów, a może to
tylko odblask naszego gasnącego światła odbity od pokrywy... - Nigdy się w
podobnych sprawach nie mylę. - Nicolson przerwał mu kategorycznie. Minęło kilka
sekund absolutnej ciszy, aż znów odezwał się kapitan: - Ktoś jeszcze widział to
światło? - Głos miał spokojny, dostatecznie bezosobowy, wyczuwało się w nim
ledwie dostrzegalną nutę zdenerwowania. Znów zapadła cisza, tym razem na dłużej,
w końcu Findhorn obrócił się gwałtownie na pięcie. - Cała naprzód... Nicolson,
co pan wyprawia?! Ten bez najmniejszego pośpiechu odwiesił słuchawkę. - Prosiłem
tylko o ich spostrzeżenie - mruknął lakonicznie. Odwrócił się plecami do
kapitana i patrzył w morze. Findhorn zacisnął usta, zrobił kilka kroków naprzód,
lecz nagle zwolnił, bo reflektor się zapalił, zachybotał i snop światła spoczął
na nadbudówce w części rufowej "Kerry Dancera". Jeszcze wolniejszym krokiem
zaczął iść ramię w ramię z Nicolsonem, usiłując obiema rękami chwycić się
poręczy dla utrzymania równowagi, ale nie był to dostateczny powód, żeby tak
mocno zaciskać na niej dłonie, coraz mocniej, aż napięte kłykcie w poświacie
reflektora skierowanego na parowiec nabrały koloru kości słoniowej. "Kerry
Dancer" znajdował się teraz ledwie trzysta metrów od nich i nie można było mieć
najmniejszej wątpliwości co do jednego, wszyscy widzieli to wyraźnie: przez
otwarty iluminator wysunęło się długie, nagie ramię i zaczęło szaleńczo
wymachiwać białym ręcznikiem czy prześcieradłem. Nagle cofnęło się i znów
wysunęło z płonącym pękiem papieru czy szmat. Trzymało go wytrwale, aż płomienie
zaczęły lizać nadgarstki, po czym puściło syczący i dymiący pęk do morza.
Findhorn westchnął ciężko, przeciągle, rozluźnił obolałe palce, puścił poręcz.
Ramiona mu obwisły - był opadłym z sił, zmęczonym i zniechęconym człowiekiem,
któremu zabrakło młodzieńczej wiary, człowiekiem, który za długo dźwigał zbyt
wielki ciężar. Pod ciemną opalenizną twarz pobladła mu jak płótno. -
Przepraszam, chłopcze - powiedział szeptem, nie oglądając się, powoli kiwając z
boku na bok głową. - Bogu dzięki, że w porę to dostrzegłeś. Lecz nikt go nie
słyszał, mówił tylko do siebie. Nicolsona już nie było - zanim kapitan otworzył
usta, tamten zjechał na rękach po poręczy trapu nawet nie dotknąwszy nogą
stopnia. A zanim kapitan skończył, Nicolson poluzował liny zabezpieczające
szalupę i zwalniał blokadę wołając do bosmana, żeby biegiem zebrał grupę
ratowniczą. * * * Z toporkiem przeciwpożarowym w jednej ręce, z oprawioną w gumę
latarką w drugiej Nicolson szybko posuwał się wzdłuż burty po wypalonym
pokładzie "Kerry Dancera". Pod nogami miał stalowy pokład, który pod wpływem
niesamowitego żaru wypaczył się i powyginał w fantastyczne kształty, w kątach i
zakamarkach nadal tliło się zwęglone drewno. Kilkakrotne gwałtowne, ostre
kołysanie statku rzuciło Nicolsonem o ścianę, a wtedy opierając się o nią
rękami, nawet przez płócienne rękawice czuł, jaka jest nieznośnie gorąca. Jeżeli
teraz była tak rozżarzona, mimo wiejącego wiele godzin huraganu i padającego
ulewnego deszczu, mógł sobie doskonale wyobrazić, jaki niesamowity żar panował
tu podczas pożaru. Pojawiło się podświadome pytanie, jaki ładunek przewoził
statek, prawdopodobnie jakąś kontrabandę. Po przebyciu dwóch trzecich drogi
nagle po prawej zauważył drzwi - nietknięte i zamknięte. Odchylił się do tyłu,
zamachnął nogą i kopnął w zamek - drzwi ustąpiły o centymetr, lecz się nie
otworzyły. Rąbnął porywczo w zamek toporkiem, znów kopnął w drzwi i tym razem
otworzyły się na oścież. Zapalił latarkę i przestąpił przez listwę
uszczelniającą. Na podłodze u jego stóp leżały dwa zwęglone, nieforemne
kształty. Może kiedyś byli to ludzie, może nie. Uderzył go taki nieznośny smród,
że zwarły mu się nozdrza jak pod ciosem pięści. W trzy sekundy już był na
zewnątrz, zabił toporkiem drzwi. Stał tam też Vannier z dużą czerwoną gaśnicą
pod pachą. Nicolson natychmiast się zorientował, że mimo krótkiego czasu, on też
zdążył zajrzeć do środka, oczy miał bowiem szeroko otwarte, malowała się w nich
odraza, twarz pobielała mu jak papier. Nicolson raptownie ruszył dalej wzdłuż
burty, Vannier za nim, a na końcu bosman z młotem i Ferris z łomem. Otworzył
kopniakiem jeszcze dwie pary drzwi, zaświecił do środka latarką. Pusto. Dotarł
do przerwy przed częścią rufową pokładu studniowego, gdzie wszystko było lepiej
widać, bo padał tam snop światła reflektora "Viromy". Rozejrzał się za trapem
czy innym zejściem i natychmiast je zobaczył - kilka zwęglonych drewnianych
stopni leżało na stalowym pokładzie dwa i pół metra niżej. Drewniany trap był
zupełnie zniszczony przez ogień. Nicolson zwrócił się raptownie do cieśli: -
Ferris, wracajcie do szalupy i powiedzcie Amesowi i Docherty'emu, żeby
podpłynęli aż tu pod pokład studniowy. Nie obchodzi mnie, jak to zrobią, ani ile
ucierpi na tym łódź... nie damy rady przenieść tu chorych i rannych. Zostawcie
łom. Zanim przebrzmiały jego słowa, już zsunął się na rękach po poręczach i
wylądował lekko na niższym pokładzie. Kilkoma susami przeskoczył odległość
dzielącą go od drzwi, uderzył mocno styliskiem toporka w stalowe drzwi
nadbudówki. - Jest tam kto? - zawołał. Przez dwie, trzy sekundy panowała
kompletna cisza, po czym podniosła się bezładna wrzawa głosów. Nicolson odwrócił
się szybko do Mckinnona, ujrzał na jego twarzy jakby odbity własny uśmiech,
cofnął się o krok i zaczął lustrować stalowe drzwi latarką. Jedna zasuwa zwisała
luźno, kołysząc się jak wahadło w rytm gwałtownego kołysania obciążonego wodą
statku, pozostałe siedem zasuw było mocno, prawidłowo zamkniętych. Trzy i pół
kilogramowy łom w rękach Mckinnona śmigał jak zabawka. Uderzył nim wszystkiego
siedem razy, po razie w każdą z siedmiu zasuw. Po tonącym statku niósł się
metaliczny szczęk rozbrzmiewający głuchym echem. Drzwi teraz otworzyły się same,
weszli do środka. Nicolson oświetlił je od wewnątrz i zacisnął usta - tylko do
jednej zasuwy, tej luźno zwisającej, był dostęp od środka, pozostałych siedem
zakończonych było gładkimi główkami nitów. Odwrócił się przodem do pomieszczenia
i zaczął je stopniowo oświetlać latarką. Był to ciemny i zimny, ociekający
wilgocią loch, którego śliska stalowa podłoga nie miała żadnego pokrycia, tak
niski, że wysoki mężczyzna ledwie mógł się wyprostować. Wzdłuż bocznych ścian
stały trzypiętrowe metalowe koje, bez materaców i koców, a jakieś trzydzieści
centymetrów nad każdą z nich wisiał przyspawany do grodzi ciężki żelazny
pierścień. Środkiem, wzdłuż całego pomieszczenia ciągnął się stół z drewnianymi
stołkami z obu stron. W pomieszczeniu znajdowało się może ze dwadzieścioro
ludzi, jak ocenił Nicolson. Niektórzy siedzieli na dolnych kojach, kilkoro stało
opartych ciężko o górne, by utrzymać równowagę, lecz większość nawet teraz
leżała. Tymi leżącymi osobami byli żołnierze, z których kilku wyglądało tak,
jakby nigdy już nie miało się podnieść. Nicolson widział w życiu zbyt wiele
trupów, żeby nie potrafić tego ocenić - woskowe policzki, puste spojrzenia
matowych oczu, postacie jakby bez kośćca w nieforemnym ubraniu. Było też kilka
pielęgniarek w spódnicach khaki i przewiązanych paskiem bluzach oraz dwóch czy
trzech cywilów. Wszyscy bez wyjątku, nawet ciemnoskóre pielęgniarki, wydawali
się biali jak płótno, wycieńczeni i chorzy. "Kerry Dancer" kołysał się w
dolinach fal najprawdopodobniej od wczesnego popołudnia, kołysał się okropnie,
nieprzerwanie przez długie godziny. - Kto tu dowodzi? - Głos Nicolsona odbił się
głucho od żelaznych ścian pomieszczenia. - Chyba on. To znaczy, chyba on uważa,
że tu dowodzi. - W wyrazie bladoniebieskich oczu szczupłej, niskiej, bardzo
prosto się trzymającej starszej pani obok Nicolsona, o siwych włosach zebranych
mocno w koczek ukryty pod swobodnie nałożonym słomkowym kapeluszem, można było
dostrzec silne poczucie władzy. A kiedy wskazała na mężczyznę skulonego nad na
wpół opróżnioną butelką whisky stojącą na stole, w oczach jej widać było odrazę.
- Ale jest, oczywiście, pijany. - Pijany, proszę pani? Powiedziała pani, że
jestem pijany? - Nicolson zdał sobie sprawę, że to jedyny człowiek, który nie
wygląda blado i nie jest chory: twarz, szyję i nawet uszy miał tak opalone, że
były koloru ciemnej cegły, co stanowiło ogromny kontrast z białymi jak śnieg
włosami i krzaczastymi białymi brwiami. - Ma pani czelność im... impu... -
Zapluwając się wstał, obciągnął marynarkę białego lnianego garnituru. - Na Boga,
gdyby była pani mężczyzną... - Wiem - przerwał mu Nicolson. - Wtedy na pewno
dołożylibyście jej szpicrutą tak, żeby popamiętała. Zamknijcie się i siadajcie.
- Teraz zwrócił się do kobiety: - Jak się pani nazywa? - Jestem panna
Plenderleith. Costance Plenderleith. - Proszę pani, statek tonie - wyrzucił z
siebie Nicolson. - Z każdą minutą dziób coraz bardziej się zanurza. Za jakieś
pół godziny znajdziemy się na skałach, w każdej chwili może też ponownie uderzyć
w nas tajfun. - Zapaliły się dwie, trzy latarki, mógł więc się przyjrzeć
wyzierającym półkolem z ciemności milczącym twarzom. - Musimy się śpieszyć.
Większość was wygląda jak nieżywa i jestem pewien, że tak się czujecie, ale
musimy się śpieszyć. Przy lewej burcie czeka szalupa, niecałe sto metrów stąd.
Panno Plenderleith, ilu ludzi nie da rady przejść tam o własnych siłach? -
Proszę spytać pannę Drachmann. Ona jest siostrą przełożoną. - Ton jej głosu
świadczył niezbicie o tym, że darzy przełożoną wielkim szacunkiem. - Która z pań
to panna Drachmann? - spytał. Spojrzała na niego dziewczyna siedząca w kącie. W
mroku nie było widać jej twarzy. - Obawiam się, że tylko dwóch. - Powiedziała to
tonem pełnym napięcia, lecz głos miała miękki, niski i śpiewny. - Obawia się
pani? - Pozostali ciężko ranni zmarli dziś rano - odparła spokojnie. - To znaczy
pięciu. Byli w bardzo ciężkim stanie... i pogoda dała im się we znaki. - Głos
jej lekko zadrżał. - Pięciu - powtórzył za nią Nicolson kiwając głową miarowo, z
namysłem. - Tak jest. - Ciaśniej objęła ramieniem chłopca, który stał przy niej
na siedzeniu, drugą ręką otuliła go szczelniej kocem. - A to maleństwo jest po
prostu bardzo zmęczone i głodne. - Usiłowała wyjąć delikatnie chłopcu brudny
kciuk z buzi, lecz mały uparcie robił swoje, przez cały czas patrząc na
Nicolsona w sposób niepokojąco obojętny. - Dziś w nocy mały dobrze się wyśpi -
przyrzekł Nicolson. - No, wszyscy, którzy mogą chodzić, proszę do szalupy.
Najpierw najsilniejsi... będziecie pomagali utrzymać łódź w równowadze i
sprowadzać do niej rannych. Ilu ludzi, oprócz ciężkich przypadków, ma obrażenia
rąk i nóg, siostro? - Pięciu, panie kapitanie. - Proszę mnie tak nie nazywać.
Tych pięciu niech więc zaczeka, aż ktoś im tam pomoże. - Klepnął podpitego
mężczyznę po ramieniu. - Prowadźcie. - Ja? - wybuchnął. - Dowodzę tym
statkiem... jestem kapitanem, a kapitan zawsze ostatni... - Prowadźcie -
powtórzył cierpliwie Nicolson. - Przedstaw się panu, Foster - zachęciła go
cierpko panna Plenderleith. - Niewątpliwie to zrobię. - Stał już trzymając
czarną walizkę w jednej ręce, na wpół pustą butelkę w drugiej. - Nazywam się
Farnholme, generał Foster Farnholme. - Skłonił się z ironią. - Do usług. -
Niezmiernie mi miło. - Nicolson uśmiechnął się chłodno. - Ruszajcie. - Stłumiony
chichot panny Plenderleith za jego plecami zabrzmiał nienaturalnie głośno pośród
ciszy, która nagle zapadła. - Na Boga, zapłacisz mi za to, ty bezczelna... -
przerwał nagle i cofnął się o krok przed popędzającym go Nicolsonem. - Niech to
wszyscy diabli - wyrzucił z siebie - zgodnie z tradycją, kobiety i dzieci
pierwsze opuszczają statek. - Wiem. A potem wszyscy ustawimy się w szeregu na
pokładzie i umrzemy razem jak mali dżentelmeni, przy akompaniamencie orkiestry.
Nie będę wam już następny raz powtarzał, Farnholme. - Jestem generał Farnholme,
jak dla ciebie, ty... - Na pokładzie powita was salwa siedemnastu wystrzałów -
przyrzekł mu Nicolson i wyciągnął rękę, by popchnąć go wprost w ramiona bosmana,
który tylko na to czekał i w niecałe cztery sekundy wyprowadził go na pokład.
Nicolson lustrował pomieszczenie latarką, aż nagle jej światło spoczęło na
postaci w płaszczu, skulonej na koi. - A wy? Jesteście ranni? - Allach łaskawie
obchodzi się z tymi, którzy go kochają. - Głos był niski, niemal grobowy,
ciemne, głęboko osadzone oczy błyszczały po obu stronach orlego nosa. Wysoki
mężczyzna wstał z godnością, naciągając czarną czapkę mocno na głowę. - Nie
jestem ranny. - To dobrze, teraz wasza kolej do wyjścia. - Nicolson przesunął
snop latarki dalej, zatrzymał go na kapralu i dwóch szeregowcach. - A w jakim wy
jesteście stanie, chłopcy? - Och, nam nic nie jest. - Chudy, ciemnowłosy kapral
oderwał zdumiony, podejrzliwy wzrok od drzwi, w których przed chwilą zniknął
Farnholme, i uśmiechnął się do Nicolsona. Uśmiech ten jakby nie miał prawa
pojawić się na żółtej, trawionej gorączką twarzy o nabiegłych krwią oczach. -
Dzielni synowie Brytanii. Jesteśmy w doskonałej formie. - Kłamczuch z was -
powiedział Nicolson przyjaźnie. - Ale dziękuję wam bardzo. Wychodźcie. Panie
Vannier, odprowadzi ich pan do szalupy? Niech skaczą za każdym razem, kiedy łódź
podpłynie pod pokład studniowy... powinna podpłynąć na odległość kilkudziesięciu
centymetrów. I niech każdy przywiąże się liną... na wszelki wypadek. Bosman wam
pomoże. Poczekał, aż szerokie plecy mężczyzny w płaszczu zniknęły za drzwiami, i
spojrzał z zaciekawieniem na drobną kobietę u swego boku. - Kim jest ten
jegomość, panno Plenderleith? - To mułła z Borneo. - Wydęła usta z dezaprobatą.
- Kiedyś spędziłam tam cztery lata. Wszystkie rzezimieszki grasujące tam na
rzekach były muzułmanami. - Musiał więc mieć zamożnych wiernych - mruknął
Nicolson. - No, panno Plenderleith, teraz wasza kolej, pielęgniarek. A może
panna Drachmann zostałaby jeszcze chwilkę? Dopilnowałaby pani, żebyśmy
przenosząc ciężko rannych nie wyrządzili im krzywdy. Nie czekając na odpowiedź
wybiegł na pokład depcząc po piętach ostatniej z pielęgniarek. Przystanął na
chwilę mrużąc oczy, odwykłe od oślepiającego blasku reflektora "Viromy", w
którego świetle wszystko wyglądało jak płaskorzeźba o ostrym rysunku -
bezlitosną biel łamały czarne, niezgłębione bryły cienia. "Viroma" stała nie
dalej jak sto pięćdziesiąt metrów, co przy takiej fali oznaczało, że kapitan
Findhorn ryzykował, ryzykował wysoką stawkę. Od czasu kiedy weszli na pokład
"Kerry Dancera", nie minęło nawet dziesięć minut, lecz statek już zdążył
znacznie się pogrążyć - fale zaczęły się załamywać na prawej burcie od strony
rufy. Szalupa czekała przy lewej burcie, to zapadając się trzy metry w dolinę
fali, to podnosząc niemal na wysokość relingu. Ludzie w niej, kiedy dostawali
się w zasięg reflektora, mrużyli oczy i odwracali głowy. Nicolson widział, jak
kapral puszcza reling, wskakuje do szalupy, jak łapią go Docherty i Ames, po
czym wszyscy znikają niczym kamień rzucony w wodę. Mckinnon podniósł jedną z
pielęgniarek i postawił z drugiej strony relingu, by stała tam gotowa do skoku,
kiedy łódź podniesie się na odpowiednią wysokość. Nicolson podszedł do relingu,
zapalił latarkę i poświecił nią w dół. Szalupa znajdowała się w dolinie fali,
przyparta do burty statku mimo wysiłków załogi, która starała się przeciwdziałać
sile napierających ze wszystkich stron mas wody - dwie górne deski burty
wgniotły się i złamały, lecz okrężnica z twardego wiązu amerykańskiego nie
uległa zniszczeniu. Na dziobie Farnholme, a na rufie mułła trzymali się kurczowo
lin i robili wszystko, co w ich mocy, by utrzymać łódź w równowadze i zmniejszyć
wstrząsy, na jakie była narażona wskutek uderzeń o "Kerry Dancera". Na ile
Nicolson mógł się zorientować w zamieszaniu i ciemnościach, wysiłki ich dawały
zadziwiająco dobre rezultaty. - Niech pan patrzy! - zawołał wstrząśnięty Vannier
u boku Nicolsona wyciągając rękę w ciemność. - Za chwilę wpadniemy na rafy!
Nicolson wyprostował się i spojrzał w kierunku, który wskazywała ręka. Na
horyzoncie nadal szalały błyskawice płaskie, lecz nawet wtedy, gdy na chwilę
gasły, bez trudu można było dostrzec długą, nieregularną linię kipiącej bieli,
która tryskała pianą, wrzała, pieniła się, uspokajała, w miarę jak wielkie
bałwany załamywały się na linii raf w pewnej odległości od brzegu. Dwieście
metrów, ocenił Nicolson, najwyżej dwieście pięćdziesiąt dzieli statek od rafy, a
więc "Kerry Dancer" dryfuje na południe niemal dwukrotnie szybciej, niż
przewidywali. Stał przez chwilę bez ruchu, myśl goniła myśl, oceniał szanse.
Nagle zatoczył się i prawie upadł - statek uderzył ciężko, ze zgrzytem prutego
metalu o podwodną skałę, po czym przechylił się mocno na lewą burtę. Nicolsonowi
mignął Mckinnon na szeroko rozstawionych nogach; opasywał silnie zaciśniętym
ramieniem pielęgniarkę za relingiem - odwrócił się i popatrzył w snop światła
reflektora szczerząc zęby i mrużąc mocno oczy. Nicolson wiedział, że tamten
myśli o tym samym co on. - Vannier! - raptem zawołał ponaglająco. - Wyciągnijcie
aldisa. Dajcie sygnał kapitanowi, żeby zachowywał większą odległość, bo tu
mielizna, rafy, dryfujemy szybko. Ferris, zajmijcie miejsce bosmana. Ładujcie
ludzi. Gna nas naprzód. Jeśli statek się obróci dziobem w morze, nie uda nam się
nikogo uratować. Dobra, Mckinnon ze mną. Po pięciu sekundach był już z powrotem
w pomieszczeniu na rufie, Mckinnon wraz z nim. Szybko oświetlił latarką metalowe
koje. Zostało ośmioro ludzi - pięciu żołnierzy zdolnych do chodzenia, panna
Drachmann i dwóch ciężko rannych, wyciągniętych na najniższych kojach. Jeden z
nich oddychał chrapliwie przez otwarte usta, pojękując i przewracając się z boku
na bok, pogrążony w głębokim, jakby narkotycznym śnie. Drugi leżał niezwykle
spokojnie, oddech miał tak płytki, że prawie niewyczuwalny, twarz koloru wosku i
kości słoniowej - tylko powolne wodzenie niewidzącym, pełnym bólu wzrokiem
wskazywało na to, że żyje. - No, kolej na tę piątkę. - Nicolson wskazał na
żołnierzy. - Ruszajcie jak najszybciej na pokład! Co wy najlepszego robicie?! -
Wyciągnął rękę i wyrwał plecak z rąk żołnierza, który usiłował zarzucić go sobie
na ramiona. Odrzucił plecak w kąt. - Będziecie mieli wielkie szczęście, jeśli
sami z tego wyjdziecie, ten cholerny bagaż wam w tym nie pomoże. Pośpieszcie
się, wychodzić! Czterech żołnierzy poganianych przez Mckinnona wypadło na
pokład. Piąty - blady chłopak w wieku około dwudziestu lat - nawet nie ruszył
się z miejsca. Oczy miał szeroko otwarte, wciąż poruszał ustami i zaciskał
kurczowo dłonie. Nicolson pochylił się nad nim. - Słyszeliście, co powiedziałem?
- spytał cicho. - To mój kumpel. - Nie patrząc na Nicolsona wskazał na jedną z
koi za sobą. - To mój najlepszy przyjaciel. Zostaję tu z nim. - Mój Boże! -
mruknął Nicolson. - To mi czas na bohaterstwo. - Wskazał głową na drzwi. -
Wychodźcie! - rzucił głośniej. Chłopak zaczął mamrotać pod nosem przekleństwa,
lecz nagle umilkł - rozległ się głuchy huk, który poniósł się echem po całym
statku, po czym pokład przechylił się ostro jeszcze bardziej na lewą burtę. -
Zdaje się, że poszła wodoszczelna gródź maszynowni w części rufowej. - Mckinnon
powiedział to po swojemu, śpiewnie, głosem tak spokojnym, jakby prowadził
normalną rozmowę. - Tak, rufa zanurza się - przytaknął Nicolson. Nie tracił już
czasu. Pochylił się nad żołnierzem, wykręcił mu lewą rękę, szarpnął nim
wściekle, by tamten wstał, i znieruchomiał zdumiony, bo pielęgniarka rzuciła się
naprzód chwytając obiema rękami jego prawe wolne ramię. Była wysoka, wyższa, niż
przypuszczał, musnęła go po oczach włosami, poczuł lekki zapach drzewa
sandałowego. Lecz najbardziej przykuły jego uwagę i wstrząsnęły nim jej oczy,
czy właściwie jedno oko, światło latarki bowiem oświetlało tylko prawą stronę
twarzy dziewczyny. Oko to miało taki kolor, jaki widział tylko raz w życiu - we
własnym lustrze. Czysty błękit Arktyki, podobnie intensywny jak jego, naprawdę
arktyczny błękit, wrogi. - Niech pan poczeka, niech pan go nie bije... można
innymi sposobami. - Głos brzmiał tak samo jak przedtem, był miękki, wyraźnie
modulowany, lecz poprzednio słychać w nim było ton szacunku, który zastąpiła
teraz ostrzejsza nuta niemal pogardy. - Nie rozumie pan. Z nim nie jest wszystko
w porządku. - Odwróciła się od Nicolsona i dotknęła lekko ramienia chłopaka. -
Chodź, Alex. Naprawdę trzeba iść. Zaopiekuję się twoim przyjacielem... wiesz, że
dotrzymam słowa. Proszę cię! Alex! Chłopak poruszył się niepewnie i spojrzał
przez ramię na mężczyznę leżącego na koi. Dziewczyna chwyciła go za rękę,
uśmiechnęła się do niego i delikatnie skłoniła do wstania. Wymamrotał coś,
zawahał się i mijając Nicolsona wytoczył na pokład. - Gratulacje. - Nicolson
pokiwał głową patrząc w stronę otwartych drzwi. Teraz kolej na panią. - Skądże.
- Potrząsnęła głową. - Słyszał pan, co mu obiecałam... a poza tym sam pan mnie
przedtem prosił, bym tu dłużej została. - To było przedtem, teraz o to nie
proszę - odparł z niecierpliwością. - Nie ma czasu na to, by tarmosić się teraz
z noszami... pokład jest śliski, przechylony pod kątem dwudziestu stopni.
Musiała to pani zauważyć. Stała przez chwilę niezdecydowana, po czym skinęła w
milczeniu głową, odwróciła się i zaczęła szukać czegoś po omacku na pogrążonej w
ciemnościach koi za sobą. - Niech się pani pośpieszy - rzucił Nicolson szorstko.
- Po co zabierać rzeczy. Słyszała pani, co mówiłem żołnierzowi. - To nie są moje
rzeczy - powiedziała cicho. - Odwróciła się i mocniej owinęła kocem dziecko
śpiące w jej ramionach. - Na pewno to czyjś skarb. Przez chwilę patrzył na
dziecko, po czym potrząsnął głową. - Niech mnie pani nazwie, jak tylko się pani
podoba. Naprawdę zupełnie zapomniałem. I to też może pani nazwać według swojego
uznania... może na przykład "zaniechaniem udzielenia pomocy". - Nasze życie jest
w pana ręku. - Ton jej głosu już nie był wrogi. - Nie może pan pamiętać o
wszystkim. Przeszła obok niego opierając się wolną ręką o koje, by się nie
przewrócić na ostro pochylonej podłodze. Znów poczuł delikatny zapach drzewa
sandałowego, delikatny niby przelotne wspomnienie, zagubione w wilgotnym zaduchu
pomieszczenia. Przy drzwiach poślizgnęła się i o mało nie upadła, lecz Mckinnon
wyciągnął rękę i ją podtrzymał. Chwyciła się go bez wahania i wyszli razem na
pokład. Po minucie obaj ciężko ranni też znaleźli się na zewnątrz - Nicolson
niósł jednego, a Mckinnon drugiego. "Kerry Dancer" zanurzył się już głęboko od
strony rufy. Nadal dryfował szybko naprzód wstrząsany uderzeniami fal, które raz
po razie przewalały się przez prawy reling i rozlewały po pokładzie, dziób zaś
odwracał się powoli, nieubłaganie ku morzu. Jeszcze najwyżej minuta, ocenił
Nicolson, i szalupa zostanie pozbawiona jakiejkolwiek osłony, będzie całkiem
wystawiona na uderzenia ogromnych, jeszcze krótszych i bardziej stromych
grzywaczy pędzących po mieliźnie. Już teraz zanurzała się lub przechylała
gwałtownie, kręcąc się niebezpiecznie, w sposób niekontrolowany na załamujących
się bałwanach i nabierała przez lewą okrężnicę dziesiątki litrów wody. Nicolson
był pewien, że nie została już nawet minuta. Przeskoczył przez reling, poczekał,
aż bosman poda mu pierwszego z rannych. Pozostały sekundy, tylko sekundy, potem
już nikt nie zdoła wskoczyć do szalupy, która, jeśli chce wyjść cało, będzie
musiała się oddalić. Sekundy, a tu, do cholery, trzeba uporać się z rannymi,
może nawet umierającymi, i to w zupełnych ciemnościach. "Kerry Dancer" bowiem
już tak się obrócił, że jego nadbudówka całkiem zasłaniała światło reflektora
"Viromy". Nicolson nachylił się w stronę opadającego stromo pokładu, przechwycił
pierwszego rannego z rąk Mckinnona, poczekał, aż ten wsunie palce za jego pasek,
okręcił się i wychylił daleko naprzód, bo w wąskim snopie światła latarki
Vanniera ukazała się szalupa. Docherty i Ames, ubezpieczani przez żołnierzy
siedzących z boku na ławkach, podpłynęli niemal na wysokość Nicolsona - ponieważ
rufa "Kerry Dancera" zanurzona była głęboko, szalupa utrzymywała się wyżej na
wodzie - i od razu zręcznie złapali rannego; umieścili go na ławce akurat w
chwili, gdy łódź jakby zapadła się i zniknęła na dnie fali pośród kipieli
wodnego pyłu i fosforyzującej piany. Drugi ranny znalazł się w łodzi dopiero
sześć, siedem sekund później. Akcja była pośpieszna, siłą rzeczy brutalna,
musiała sprawić rannym ból, lecz ani jeden nie jęknął. Nicolson zawołał pannę
Drachmann, ona jednak popychała właśnie do skoku pozostałych dwóch rannych,
którzy poruszali się o własnych siłach. Skoczyli razem i bezpiecznie wylądowali
w łodzi. Jeszcze jeden żołnierz. Nawet jeśli odbędzie się to szybko, sytuacja
będzie krytyczna, pomyślał ponuro Nicolson. "Kerry Dancer" obrócił się już
bowiem zanadto w stronę pełnego morza. Ostatni żołnierz jednak się nie zjawiał.
Nicolson nie widział go w ciemnościach, lecz słyszał jego piskliwy, przerażony
głos dolatujący z odległości co najmniej pięciu metrów. Słyszał też głos
pielęgniarki ponaglającej go miękkim, przekonującym tonem, jej argumenty jednak
nie odnosiły skutku. - Co się tam, do cholery, dzieje!? - wrzasnął. Rozległ się
nieskoordynowany pomruk, po czym dziewczyna zawołała: - Jeszcze chwilę! Nicolson
odwrócił się, przebiegł wzrokiem wzdłuż lewej burty do dziobu, wyciągnął
instynktownie rękę, by osłonić przywykłe do ciemności oczy przed reflektorem
"Viromy" oświetlającym chybotliwą nadbudówkę "Kerry Dancera". Statek obrócony
był dziobem na fale, a szalupa, będąca ostatnim ratunkiem, znikła z pola
widzenia. Widział, że pierwsze wysokie, upstrzone pianą wały gładko i cicho
zaczęły omywać przechyloną burtę, za nimi zaś pędziły następne. Nie potrafił
powiedzieć, jakie są wysokie, reflektor bowiem ślizgał się po powierzchni i
jasno oświetlał łamiące się białe szczyty fal, lecz ich doliny pozostawiał w
nieprzeniknionej ciemności. Można było jednak się domyślić, że są wielkie, zbyt
duże i zbyt strome - wystarczyłoby sześć takich, by szalupa napełniła się wodą i
wywróciła. W najlepszym razie mogłyby zalać wlot powietrza do silnika, co samo
przez się byłoby katastrofalne. Nicolson obrócił się, przechylił przez reling,
wrzasnął, by Vannier i Ferris wskakiwali do szalupy, zawołał też do Mckinnona,
żeby ten opuścił rufę. Potem na wpół biegnąc, na wpół przewracając się ruszył
przez pochylony pokład w stronę dziewczyny i żołnierza, którzy stali w połowie
drogi między pomieszczeniem na rufie a trapem prowadzącym na pokład rufówki. Nie
tracił czasu, tylko chwycił dziewczynę za ramiona, obrócił i bez ceregieli
popchnął ją w stronę burty, po czym odwrócił się, by złapać żołnierza, i zaczął
ciągnąć go przez pokład. Chłopak opierał się, a kiedy Nicolson chciał chwycić go
mocniej, ten wymierzył mu cios między oczy. Nicolson zachwiał się i oparł rękami
o pochylone stromo mokre deski, lecz po chwili zdołał się pozbierać. Skoczył do
żołnierza. Zamachnął się i zaraz zaklął groźnie pod nosem, bo ręka, którą się
zamachnął, o coś się z tyłu zaczepiła. Zanim zdołał ją uwolnić, chłopak już
zaczynał się wdrapywać po trapie, uważnie stawiając na metalowych stopniach nogi
w nabijanych gwoździami butach. - Ty głupcze! - rzucił w jego stronę Nicolson. -
Ty zwariowany głupku! - Wyszarpnął rękę i w tej samej chwili zobaczył w blasku
reflektora ostro zarysowaną sylwetkę bosmana, który przywoływał go gestem zza
relingu. Nicolson nie czekał już dłużej. Obrócił pielęgniarkę, pociągnął ją do
relingu i przerzucił na jego drugą stronę. Mckinnon złapał ją za rękę, spojrzał
w dół na szalupę, której prawie nie było widać w mrocznej dolinie fali, i czekał
na sposobną chwilę, by skoczyć. Na sekundę odwrócił się i wtedy Nicolson,
dostrzegając na jego twarzy gniew i rozdrażnienie, zorientował się, że tamten
wie, co się zdarzyło. - Jestem panu potrzebny? - Nie - Nicolson zdecydowanie
zaprzeczył ruchem głowy. - Szalupa ważniejsza. - Zobaczył, że łódź podnosząc się
powolnie na fali przekracza granicę światła reflektora, a przez jej burty
przelewają się kaskady wody. - Boże, Mckinnon, ona zaraz nabierze do pełna wody!
Odpłyńcie stąd jak najszybciej! Rzucę linę z dziobu. - Tak jest. - Mckinnon
przytaknął ruchem głowy, jakby to było oczywiste, ocenił nieomylnie, ile ma
czasu, by skoczyć, i nagle pociągając za sobą dziewczynę znalazł się w szalupie
na skraju ławki. Wyciągnęły się ku nim ręce załogi i pomogły utrzymać równowagę,
bo niemal w tym samym momencie łódź zagłębiła się w ciemną dolinę fali. Chwilę
później z dziobu statku opadła do szalupy lina. Nicolson przechylił się przez
reling, by śledzić ją wzrokiem. - Wszystko w porządku, bosmanie? - zawołał. -
Tak jest, nic się nie dzieje. Podpłynę do rufy od zawietrznej. Nicolson nie
czekał, by się upewnić, jak tamten sobie poradzi. Szanse ustawienia łodzi rufą
do wiatru i fali, gdy tylko zacznie się podnosić na ogromnym wale, były
niewielkie, ale jeśli Mckinnon powiedział, że uda mu się podpłynąć do rufy, na
pewno można mu wierzyć. Z pewnością będzie tam czekał. Nicolson, podobnie jak
kapitan Findhorn, miał zaufanie do przedsiębiorczości bosmana, jego poczucia
odpowiedzialności i sztuki żeglowania. Znalazł się na szczycie trapu
prowadzącego na pokład rufówki, stał tam z ręką opartą o reling, rozglądając się
powoli dookoła. Przed sobą miał nadbudówkę, za nią i z boku widać było
wydłużony, wąski cień tankowca, ciemną smugę na wodzie, na wpół widoczną, na
wpół wyobrażoną w mroku tym czarniejszym, że kontrastował z blaskiem rzucanym
przez reflektor. Nicolson uprzytomnił sobie jednak, że światło to jest teraz
słabsze i mniej intensywne niż choćby dziesięć minut wcześniej. Przez ułamek
sekundy wydawało mu się, że "Viroma" uciekając z płycizny odpłynęła dalej w
morze, lecz chwilę później patrząc na mgliście zarysowane dziób i rufę tankowca
zdał sobie sprawę, że wcale tak się nie stało. Statek nie zmienił pozycji, moc
reflektora też się nie zmieniła, lecz snop światła wydawał się inny, słabszy,
jakby wchłonięty przez morze i rozproszony w jego czerni. I jeszcze coś się
zmieniło - morze było naprawdę czarne, jego mroku nie rozpraszało ani jedno
pasmo bieli, ani jedna załamująca się biała grzywa fali. Nagle Nicolson
uświadomił sobie, co spowodowało te zmiany - ropa. Nie było co do tego
wątpliwości - morze pomiędzy dwoma statkami pokrywała gruba warstwa rozlanej na
dużej powierzchni ropy. Przez ostatnie pięć minut "Viroma" zapewne wypompowywała
ją za burtę - setki litrów ropy, dostatecznie dużo, by unieszkodliwić niejedne
sztormowe fale. Kapitan Findhorn widząc przechyły "Kerry Dancera" na pewno
szybko się zorientował, że szalupie grozi niebezpieczeństwo zatopienia przez
przewalające się przez burtę bałwany. Nicolson bezwiednie uśmiechnął się do
siebie i odwrócił. Aczkolwiek ropa prawie gwarantowała bezpieczeństwo szalupie,
jemu nie uśmiechała się perspektywa, że kiedy za kilka minut znajdzie się za
burtą wraz z młodym żołnierzem Alexem, może im ona wypalić oczy, zakleić uszy,
nozdrza i usta, oblepić od stóp do głów. Posuwał się bez trudu po pokładzie
rufówki. Żołnierz stał sztywno na rufie przy relingu, w nienaturalnej pozycji,
oparty plecami, obiema rękoma trzymając się wsporników, patrzył w dal. Kiedy
Nicolson podszedł do niego, chłopak cały się trząsł od zbyt długiego napięcia.
Skok do wody z młodym Alexem, pomyślał Nicolson bez emocji, będzie jakby
pierwszym krokiem do popełnienia samobójstwa albo przez utonięcie, albo przez
uduszenie - paniczny strach bowiem rodzi w ludziach nieludzką siłę, ich kurczowo
zaciśnięte palce może rozluźnić tylko śmierć. Nicolson westchnął, wyjrzał za
reling i zapalił latarkę. Mckinnon czekał dokładnie tam, gdzie obiecał - przy
rufie od zawietrznej, niecałe pięć metrów od statku. Zgasił latarkę spokojnie,
bez pośpiechu, odwrócił się od relingu i stanął przed żołnierzem. Alex nie
poruszył się, oddech miał krótki i płytki. Nicolson przełożył latarkę do lewej
ręki, podniósł ją, zapalił i przez chwilę patrzył na białą, pełną napięcia
twarz, wargi, z których odpłynęła krew, zaciśnięte na obnażonych zębach, i oczy
mocno zmrużone przed rażącym światłem. Uderzył Alexa raz - wymierzył bardzo
mocny cios dokładnie w szczękę pod uchem. Złapał go, by chłopak nie upadł,
przerzucił przez reling, potem sobie przez ramię i na chwilę tak zamarł w ostrym
świetle latarki, którą akurat zapalono w szalupie. To Mckinnon przezornie czekał
stosownej chwili, aż usłyszał głuchy odgłos ciosu. Nicolson objął silnie
ramieniem żołnierza w pasie i skoczył. Wpadli do wody jakieś półtora metra od
łodzi, niemal bez plusku zniknęli pod powierzchnią uspokojonego przez ropę
morza, wypłynęli i zaraz chwyciły ich czekające na tę chwilę ręce, wciągając obu
do szalupy. Nicolson klął między jednym atakiem kaszlu a drugim, wycierał
zaklejone ropą oczy, nos i usta, młody żołnierz leżał nieruchomo na ławce z
prawej burty, a Vannier i panna Drachmann wycierali go strzępami koszuli
Vanniera. Powrót na "Viromę" nie był niebezpieczny, ale mimo to bardzo ciężki.
Prawie wszyscy pasażerowie dostali morskiej choroby i tak osłabli, że kiedy w
końcu podpłynęli do tankowca, trzeba było im pomagać przy wysiadaniu. Minęło
ledwie piętnaście minut od skoku Nicolsona z żołnierzem do wody, a już szalupa
bezpiecznie powróciła na statek i zawisła na swoim miejscu na ostatnim nie
uszkodzonym żurawiku. Nicolson obejrzał się, by po raz ostatni popatrzeć na
"Kerry Dancera". Nie było jednak po nim ani śladu, jak gdyby nigdy nie istniał -
pogrążył się w morzu, zsunął z rafy i osiadł na dnie. Przez chwilę Nicolson
patrzył na ciemne wody, odwrócił się w stronę trapu i wszedł powoli na mostek.
.nv Rozdział piąty Pół godziny później "Viroma" płynęła miarowo całą parą na
południowy zachód, pozostawiając po prawej burcie mgliste, znikające w mroku
wąskie pasmo Metsany. Dziwne, lecz tajfun nadal nie powracał, huraganowe wiatry
też ustały. Możliwe, że płynęli śladem sztormu, ale przyjdzie czas, kiedy będą
musieli zboczyć i wpłynąć w sam jego środek. Nicolson, który zdołał się z
wysiłkiem umyć i oskrobać z ropy, stał na mostku przy oknie i rozmawiał z drugim
oficerem. Podszedł do nich kapitan Findhorn i klepnął Nicolsona w ramię. - Panie
Nicolson, chciałbym zamienić z panem słówko. Pan, panie Barrett, poradzi sobie,
prawda? - Tak, panie kapitanie, oczywiście. Dam znać, jeśli coś wyskoczy? -
odpowiedział na wpół pytająco, w typowy dla siebie sposób. Chociaż był o wiele
lat starszy od NIcolsona, to jednak wciąż pełnił funkcję drugiego oficera, gdyż
brakowało mu przedsiębiorczości i wyobraźni, a poza tym, mimo że miał poczucie
odpowiedzialności, nie była ona najmocniejszą jego stroną. - Dobrze, oczywiście.
- Findhorn poprowadził Nicolsona przez kabinę nawigacyjną do swojej kabiny, w
której urzędował w ciągu dnia. Znajdowała się ona na tym samym pokładzie co
mostek. Zamknął drzwi, sprawdził, czy zadbano o zaciemnienie, zapalił światło i
ruchem ręki zaprosił Nicolsona, by usiadł. Pochylił się nad szafką, otworzył ją,
a kiedy się wyprostował, trzymał w ręce dwie szklanki i nie otwartą butelkę
whisky. Odpieczętował ją, nalał płynu na trzy palce do każdej szklanki i podał
jedną Nicolsonowi. - Johnny, napij się wody. Jeden Bóg wie, że na to
zasłużyłeś... i na to, by się kilka godzin przespać. Połóż się, jak tylko
skończymy. - Cudownie - mruknął jego gość. - Rzucam się natychmiast na koję, ale
najpierw pan musi się przespać. Przez całą noc nie zszedł pan z mostka. Mam
rację? - Dobrze, już dobrze. - Findhorn podniósł rękę udając, że się broni. -
Potem będziemy się kłócić. - Wypił odrobinę whisky i spojrzał znad szklanki,
zamyślony, na Nicolsona. - Powiedzże, Johnny, co o nim myślisz. - O "Kerry
Dancerze"? Kapitan przytaknął skinieniem głowy. Czekał. - To statek do
transportu niewolników - odpowiedział spokojnie Nicolson. - Pamięta pan ten
arabski parowiec zatrzymany w ubiegłym roku przez marynarkę niedaleko Ras al
Hadd? - Pamiętam. - Jest taki sam, prawie nie ma między nimi różnicy. Wszędzie
stalowe drzwi, główny pokład i górne też z żelaza. Większość drzwi otwierana
tylko od jednej strony. Dwudziestocentymetrowe zasuwy... jeśli w ogóle były
zasuwy. Żelazne pierścienie przy każdej koi. Myślę, że krążył po wyspach, a nie
handlował w okolicach Amoy i Makao. - W dwudziestym wieku? - powiedział cicho
Findhorn. - Handel żywym towarem? - Tak - odparł lakonicznie Nicolson. - Ale
przynajmniej nie zgładzają tych ludzi. Poczekajmy, aż dogonią cywilizowane
narody Zachodu i zaczną działalność hurtową: gazy trujące, obozy koncentracyjne,
bombardowanie miast i co tam jeszcze. To tylko kwestia czasu. Chwilowo działają
jeszcze jak amatorzy. - To cynizm, młody człowieku, cynizm. - Findhorn
potrząsnął głową z naganą. - Tak czy owak, to, co pan opowiada o "Kerry
Dancerze", jest potwierdzeniem tego, co powiedział generał Farnholme. - Ach,
więc rozmawiał pan z jego lordowską mością? - uśmiechnął się Nicolson. - Jutro
zostanę postawiony pod sąd wojenny? - A cóż to ma znaczyć? - Nie podobałem mu
się - wyjaśnił Nicolson. - Niespecjalnie zwlekał, by mi dać to do zrozumienia. -
W takim razie zmienił zdanie. - Findhorn ponownie napełnił szklanki. - "To
zdolny młody człowiek, bardzo zdolny, ale... no... porywczy". Tak to mniej
więcej powiedział. Bardzo pukka, dodał, Tuan Besar w życiu. Nicolson skinął
głową. - Wyobrażam go sobie, jak siedzi w Klubie Bengalskim napchany po uszy,
nadęty tak, że robi mu się drugi podbródek, i chrapie tak głośno, że można
ogłuchnąć. Ale to ciekawy ptaszek. Dobrze mu poszło z tą liną na łodzi. Jak pan
myśli, na ile on udaje? - Chyba w niewielkim stopniu. - Findhorn zastanowił się
jeszcze chwilę. - Trochę, ale nie bardzo. Na pewno to emerytowany oficer. Być
może na emeryturze odrobinę podwyższył sobie rangę. - Ale co, u diabła, taki
ktoś robi na pokładzie "Kerry Dancera"? - spytał Nicolson z nutą zaciekawienia z
głosie. - Teraz wielu różnych ludzi brata się z dziwnymi typami - odparł
Findhorn. - A co do Klubu Bengalskiego, to mylisz się, Johnny. Farnholme nie
mieszkał w Singapurze. Prowadził jakieś interesy na Borneo... niezbyt
szczegółowo o tym opowiadał... a na "Kerry Dancera" wsiadł w Bajermasin razem z
kilkoma innymi Europejczykami, którzy uważali, że Japończycy odrobinę
przesadzają. Statek miał płynąć na Bali, a tam mieli się przesiąść na inny,
który by ich zabrał do Darwin. Ale najwyraźniej Siran... tak się nazywał
kapitan, w pojęciu starego Farnholme'a zdecydowanie zły duch... otrzymał przez
radio rozkaz od swoich szefów, że ma płynąć do Kota Bharu. Farnholme przekupił
go, by płynął do Singapuru, i tamten się zgodził. Dlaczego to zrobił, jeden Bóg
wie, w sytuacji, kiedy Japońce stoją prawie pod drzwiami, ale ludzie
dostatecznie pozbawieni skrupułów zawsze znajdują sposób, by wykorzystać każdą
sytuację. Albo może myśleli, że zaraz zbiją majątek żądając od ludzi fortuny za
transport z Singapuru. Nie przewidzieli jednak tego, co się stało... że
dowództwo "Kerry Dancera" przejmie wojsko. - Tak, wojsko - mruknął Nicolson. -
Ciekawe, gdzie są ci żołnierze... Mckinnon twierdzi, że było ich co najmniej
dwudziestu czterech... mieli dopilnować, żeby "Kerry Dancer" bez żadnych
sztuczek popłynął prosto do Darwin. - No właśnie, ciekawe. - Kapitan zacisnął
usta. - Farnholme mówi, że zajmowali kubryk. - Może ten, w którym były te
sprytne drzwiczki otwierane tylko z jednej strony? - Może. Widział pan to
pomieszczenie? Nicolson pokiwał przecząco głową. - Kiedy znaleźliśmy się tam na
pokładzie, praktycznie cała dziobówka była pod wodą. Nie zdziwiło mnie to. A
drzwi mogły się zablokować od wybuchu bomby. - Przełknął jeszcze odrobinę whisky
i skrzywił się z niesmakiem, nie z powodu alkoholu, lecz własnych myśli. -
Przyjemna alternatywa: utonięcie albo spalenie. Chciałbym kiedyś spotkać się z
kapitanem Siranem. Myślę, że znalazłoby się jeszcze kilka innych osób, które też
by miały na to ochotę... Jak się czują pozostali nasi pasażerowie? Czy mogliby
coś dodać do tej opowieści? Findhorn zaprzeczył ruchem głowy. - Nic. Są zbyt
słabi i zmęczeni, przeżyli zbyt wielki wstrząs albo po prostu nic nie wiedzą. -
Wszyscy podzieleni na grupy, umyci i ułożeni do snu? - Mniej więcej.
Rozparcelowani po całym statku. Żołnierze razem na rufie... dwóch ciężko rannych
w izolatce, pozostałych ośmiu w palarni i w dwóch wolnych kabinach mechaników na
lewej burcie. Farnholme i mułła razem zajmują pomieszczenie mechaników. - Warto
by to zobaczyć: brytyjski radża oddycha tym samym powietrzem co śniady poganin!
- Zdziwiłby się pan - odmruknął Findhorn. - Każdy z nich ma tam leżankę,
pomiędzy nimi stoi stół, a na nim butelka whisky, prawie pełna. Doskonale im tam
razem. - Kiedy go przedtem widziałem, miał pół butelki whisky - Nicolson
zauważył z namysłem. - Ciekawe... - Może wypił to sam jednym haustem. Taszczy ze
sobą wielką walizkę i jeśli chce pan wiedzieć, ma w niej pełno butelek whisky. -
A reszta? - Jaka reszta? Aha. Drobna starsza pani zajmuje pokój Waltersa... on
przeniósł się z materacem do kabiny radiowej. Przełożona pielęgniarek, ta, która
opiekuje się... - Panna Drachmann? - Tak. Ona i dziecko są w kabinie
praktykantów. A Vannier i piąty mechanik zajęli kabinę do spółki z Barrettem i
czwartym mechanikiem... dwie pielęgniarki w kabinie Vanniera, a ostatnia w
kabinie piątego. - Wszyscy są więc rozmieszczeni. - Nicolson westchnął, zapalił
papierosa i patrzył, jak niebieski dym leniwie unosi się pod sufit. - Mam tylko
nadzieję, że nie wpadli z deszczu pod rynnę. Spróbujemy znów przejść przez
Cieśninę Karimata? - Dlaczego nie? A jak inaczej... Przerwał, bo Nicolson
wyciągnął rękę po słuchawkę telefonu, który właśnie zadzwonił, i przyłożył ją do
ucha. - Tu kabina kapitana... A, Willy, to ty... Tak, jest tutaj. Chwileczkę. -
Wstał lekko, by zwolnić miejsce dla Findhorna. - Drugi mechanik, panie
kapitanie. Findhorn rozmawiał może z pół minuty, głównie monosylabami. Nicolson
zastanawiał się leniwie, czego Willoughby chce. Mówił znudzonym tonem, ale też
nikt nigdy nie widział, by coś go wprawiło w stan podniecenia. Dla Ernesta
Willoughby nie istniało w życiu nic, czym warto by się ekscytować. Zwariowany
marzyciel i stary bałwan - był najstarszy na statku - zafascynowany literaturą,
której to fascynacji dorównywała tylko pogarda dla wszelkich maszyn, a więc
tego, dzięki czemu się utrzymywał, był niezwykle uczciwym człowiekiem i
najmniejszym egoistą, jakiego Nicolson w życiu poznał. Willoughby nie pysznił
się swoimi cechami charakteru, może nawet nie zdawał sobie z nich sprawy -
należał do ludzi, którzy niewiele mają, a jeszcze mniej oczekują. Nicolsona
łączyło z nim niewiele wspólnego, w każdym razie tak mogło się z pozoru wydawać,
lecz może na zasadzie przyciągania się przeciwieństw darzył starego mechanika
ogromną sympatią i podziwem. Willoughby, który nie był żonaty i miał w
singapurskim Klubie Towarzystwa tylko jeden pokój, spędził w domu Nicolsona
sporo wieczorów. Pamiętał, że Caroline, która uwielbiała starego mechanika,
zawsze bardzo się starała, żeby przygotowywać dla niego najlepsze potrawy i dużo
napojów chłodzących. Nicolson spojrzał na szklankę, wspomnienie zmarłej żony
napełniło go goryczą... Nagle zdał sobie sprawę, że Findhorn stoi i patrzy na
niego ze szczególnym wyrazem twarzy. - Co ci jest Johnny? Dobrze się czujesz? -
Po prostu błądzę myślami, kapitanie. - Uśmiechnął się i wskazał ręką na butelkę
whisky. - Bardzo pomaga, kiedy człowiek chce pospacerować po własnej pamięci. -
Niech więc pan sobie jeszcze doleje i urządzi następny spacer. - Złapał czapkę i
zwrócił się w stronę drzwi. - Proszę tu na mnie poczekać. Muszę zejść na dół.
Dwie minuty po wyjściu kapitana znów zadzwonił telefon. Dzwonił sam Findhorn
prosząc Nicolsona, by zszedł na dół do messy. Nie podał powodu. Idąc tam
Nicolson natknął się na czwartego oficera, w chwili gdy wychodził on z kabiny
radiowej. Vannier nie wyglądał ani na szczęśliwego, ani na zadowolonego.
Nicolson spojrzał na niego podnosząc brew w niemym pytaniu, na co tamten zerknął
do tyłu na drzwi kabiny, a kiedy znów się odwrócił, na jego twarzy malował się
wyraz będący mieszaniną oburzenia i lęku. - Ta stara halabarda tam w środku
zupełnie zwariowała - powiedział półgłosem. - Co? - Chodzi o pannę Plenderleith
- wyjaśnił Vannier. - Zajmuje kabinę Waltersa. Właśnie zasypiałem, kiedy zaczęła
stukać w gródź między naszymi kabinami. Zignorowałem to, a wtedy wyszła na
korytarz i zaczęła wołać. - Vannier zamilkł, po czym dodał, poruszony: - Ma
bardzo donośny głos. - Czego chciała? - Wzywała kapitana. - Vannier potrząsnął
głową z niedowierzaniem. - "Młody człowieku, chcę się widzieć z kapitanem.
Natychmiast. Niech mu pan powie, żeby tu przyszedł." I wypchnęła mnie za drzwi.
Co mam zrobić? - Dokładnie to, czego sobie życzy - uśmiechnął się Nicolson. -
Chcę być przy tym, jak mu to pan powie. Jest na dole, w messie. Zeskoczyli na
niższy pokład i razem weszli do messy. Było to duże pomieszczenie z dwoma
ustawionymi wzdłuż niego stołami, przy których mogło się zmieścić dwudziestu
członków załogi. Teraz jednak prawie świeciło pustkami - przebywały w nim tylko
trzy osoby. Kapitan i drugi mechanik stali obok siebie zwróceni w stronę dziobu,
poddając się łatwo kołysaniu statku. Findhorn, jak zwykle ubrany w nieskazitelny
mundur, uśmiechał się. Willoughby też, ale na tym kończyło się podobieństwo
między nimi. Drugi mechanik bowiem - wysoki, przygarbiony, o opalonej, pokrytej
zmarszczkami twarzy i zmierzwionej siwej czuprynie - był postrachem krawców.
Miał na sobie białą koszulę, to znaczy koszulę, która kiedyś była biała, nie
uprasowaną, bez guzików, z wytartym kołnierzykiem i krótkimi rękawami,
drelichowe spodnie, pomarszczone jak skóra na nogach słonia i o wiele za
krótkie, wełniane skarpetki we wzorek z rombów oraz płócienne buty bez
sznurowadeł. Nie golił się tego dnia, a może i przez cały tydzień. Przodem do
nich, na wpół wyprostowana, na wpół oparta o stół stała dziewczyna trzymając się
mocno krawędzi blatu, by utrzymać równowagę. Kiedy Nicolson i Vannier weszli,
zobaczyli tylko jej profil, lecz dostrzegli, że ona też się uśmiecha - prawy
kącik ust się podnosił sprawiając, że w brzoskwiniowym, lekko oliwkowym policzku
robiły się dołki. Miała prosty nos, pięknie wyrzeźbiony, wysokie gładkie czoło i
długie jedwabiste włosy zebrane w puszysty pęk nad karkiem; włosy były czarne,
tak czarne, że w ostrych promieniach słońca robiły się granatowe i połyskliwe
jak skrzydło kruka. Patrząc na jej włosy, karnację i dość wydatne kości
policzkowe można było orzec, że ma typową urodę łączącą w sobie cechy
europejskie i azjatyckie. Lecz przyjrzawszy jej się bliżej - co robili wszyscy
bez wyjątku mężczyźni - z reguły zmieniano zdanie, bo okazywało się, że jednak
różni się od typowej piękności o wymienionych cechach: jej twarz nie była
dostatecznie szeroka, rysy miała bardzo delikatne i te nieprawdopodobne oczy, z
których wyzierała daleka północ Europy. Kiedy Nicolson zobaczył je po raz
pierwszy w ostrym świetle latarki na pokładzie "Kerry Dancera", były intensywne,
porażająco niebieskie, przejrzyste, zniewalające, stanowiły najbardziej
uderzający szczegół jej niezwykłej twarzy. Teraz oczy jej miały sine obwódki i
były podkrążone ze zmęczenia. Nicolson zauważył, że zdjęła czapkę i kurtkę z
paskiem. Miała na sobie tylko poplamioną spódnicę khaki i czystą białą koszulę,
kilka rozmiarów za dużą, z rękawami podwiniętymi wysoko na smukłych ramionach.
To koszula Vanniera, orzekł Nicolson. Siedział on przy niej w szalupie, przez
całą drogę rozmawiając półgłosem i troszcząc się niezwykle o jej wygodę.
Nicolson uśmiechnął się do siebie, powracając myślą do tych czasów, kiedy on też
był wrażliwym młodym Raleighem, zawsze gotowym podać opończę, błędnym rycerzem
wobec każdej damy w opałach. Lecz nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to było -
może nigdy. Wprowadził Vanniera do pomieszczenia naprzeciwko - warto by zobaczyć
reakcję Findhorna na prośbę panny Plenderleith. Cicho zamknął za sobą drzwi,
odwrócił się i gdyby nagle nie wyhamował, wpadłby na Vanniera, który raptownie
się zatrzymał i stanął jak wryty niecałe półtora metra od drzwi, z opuszczonymi
rękami i dłońmi zaciśniętymi w pięści. Kiedy Nicolson i Vannier weszli, trzy
osoby w messie zamilkły. Vannier nawet nie spojrzał na Findhorna i
Willoughby'ego - wzrok jego przyciągnęła pielęgniarka, patrzył na nią coraz
szerzej otwartymi oczami, usta rozchyliły mu się z wrażenia. Panna Drachmann
stała bowiem odwrócona tak, że lampa oświetlała jej lewy policzek. Nie wyglądał
najpiękniej. Od linii włosów na skroni aż do miękko zarysowanej owalną linią
brody biegła długa, poszarpana szrama - świeża, posiniała, ściągająca ciało
naprędce założonym, niewprawnym szwem. W górnej części, tuż nad kością
policzkową miała ponad centymetr szerokości. Wyglądałaby okropnie na każdej
twarzy, ale na gładkiej i ślicznej twarzyczce tej młodej dziewczyny rysowała się
karykaturalnie i nieprawdopodobnie, była wstrząsająca jak najbardziej
bezceremonialne bluźnierstwo. Dziewczyna przez kilka sekund patrzyła milcząco na
Vanniera, po czym uśmiechnęła się. Nie był to prawdziwy uśmiech, lecz
wystarczył, by na jednym policzku powstał dołek, a na drugim - w kąciku ust i
przy oku - zbielała szrama. Dziewczyna podniosła lewą rękę i lekko dotknęła
twarzy. - Obawiam się, że to nie najlepiej wygląda, prawda? - odezwała się. W
głosie jej nie wyczuwało się ani nagany, ani potępienia, ton był raczej
przepraszający, wzruszał dziwną odmianą żalu, ale nie był to żal nad sobą.
Vannier nic nie odpowiedział. Twarz odrobinę mu pobladła, lecz teraz, kiedy
dziewczyna przemówiła, ponownie się zaróżowił, a nawet poczerwieniał, również na
karku. Odwrócił wzrok - widać było, ile wysiłku kosztuje go oderwanie oczu od
tej szkaradnej szramy - i otworzył usta, by coś powiedzieć. Nie wydał jednak
żadnego dźwięku, może trudno było cokolwiek powiedzieć. Nicolson przeszedł
szybko obok niego, skinął głową do Willoughby'ego i stanął przed dziewczyną.
Findhorn bacznie mu się przyglądał, lecz tamten nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Dobry wieczór pani. - Powiedział to tonem chłodnym, ale przyjaznym. - Wszyscy
pacjenci mają się dobrze? Findhorn pomyślał, że pierwszy oficer jest niezawodny
w robieniu banalnych uwag. - Tak, dziękuję, panie kapitanie - odparła. - Proszę
nie nazywać mnie kapitanem - burknął poirytowany Nicolson. - Już raz o to panią
prosiłem. - Podniósł rękę i lekko dotknął szramy na policzku. Dziewczyna nie
odsunęła się, nie wykonała w ogóle żadnego ruchu, na chwilę tylko rozszerzyły
jej się niebieskie oczy, twarz pozostała bez wyrazu. - Domyślam się, że zrobili
to nasi żółci braciszkowie, prawda? - spytał głosem podobnie łagodnym jak
przedtem gest jego ręki. - Tak - skinęła głową. - Złapano mnie niedaleko Kota
Bharu. - To od bagnetu? - Tak. - Takiego tradycyjnego, z naciętymi karbami? -
Przyglądając się bliżej szramie dostrzegł, że na policzku jest ona wąskim
głębokim cięciem, a pod skronią brzegi ma ostro postrzępione. - Leżała pani
wtedy na ziemi? - Ale pan domyślny! - zauważyła, powoli wymawiając słowa. - Jak
się pani stamtąd wydostała? - spytał z zaciekawieniem. - Do pomieszczenia wszedł
duży mężczyzna... było to w baraku, który służył nam za szpital polowy. Bardzo
duży mężczyzna o rudych włosach... powiedział, że jest z Argyllshire, czy coś w
tym rodzaju. Zabrał bagnet tamtemu, który mi to zrobił, i powiedział, bym się
nie patrzyła. Kiedy w końcu spojrzałam, żołnierz japoński leżał na podłodze
martwy. - Niech więc żyją faceci z Argyllshire - mruknął Nicolson. - A kto
założył pani szew? - Też on. Mówił, że nie bardzo potrafi to robić. - Hm,
rzeczywiście można było lepiej sobie poradzić - przyznał Nicolson. - I nadal to
aktualne. - Okropna jest ta szrama! - Położyła mocny nacisk na pierwsze słowo. -
Wiem, że jest okropna. - Na kilka sekund utkwiła wzrok w podłodze, znów
spojrzała na Nicolsona i usiłowała się uśmiechnąć. Nie był to szczególnie
beztroski uśmiech. - Niewiele lepiej teraz wygląda, prawda? - To zależy. -
Wskazał kciukiem na drugiego mechanika. - Gdyby miał ją Willy, dobrze by
wyglądała, z niego już tylko stary wyleniały kocur. Ale pani jest kobietą. -
Zamilkł na chwilę, spojrzał na nią z uwagą i kontynuował spokojnym głosem: -
Jest pani bardziej niż ładna, myślę, panno Drachmann, że jest pani piękna, i na
pani twarzy szrama wygląda naprawdę fatalnie, jeśli mi pani wybaczy to
sformułowanie. Musi pani pojechać do Anglii - zakończył niespodzianie. - Do
Anglii? - Wydatne policzki nabrały kolorów. - Nie rozumiem. - Tak, do Anglii.
Jestem pewien, że w tej części świata nie ma dostatecznie wprawnych chirurgów
plastycznych. W Anglii jest natomiast dwóch czy trzech... Chyba też nie
więcej... którzy poradziliby sobie z tą szramą i miałaby pani bliznę grubości
włosa tak cienkiego, że nie zauważyłby jej nawet partner w tańcu. - Machnął
lekceważąco ręką. - Naturalnie, przydałoby się troszkę pudru i tynku. Popatrzyła
na niego w milczeniu, spojrzenie jej jasnych niebieskich oczu było pozbawione
wyrazu, wreszcie odezwała się głosem spokojnym, bezbarwnym: - Zapomina pan, że
sama jestem pielęgniarką. Nie wierzę panu. - "W nic tak mocno nie wierzymy jak w
to, co najmniej znamy" - wyśpiewał Willoughby. - Co? Co pan powiedział? -
Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę. - Niech pani nie zwraca na niego uwagi. -
Findhorn zbliżył się do niej o krok i uśmiechnął. - Pan Willoughby pragnie,
byśmy myśleli, że zawsze ma odpowiedni cytat na podorędziu, ale pan Nicolson i
ja znamy całą prawdę... on je wymyśla na poczekaniu. - "Bądź nieskazitelny jak
lód, czysty jak śnieg, lecz nie uciekniesz przed kalumnią". - Willoughby smutno
pokiwał głową. - Nie uciekniesz - zgodził się Findhorn. - Ale on ma rację, panno
Drachmann, nie powinna pani od razu z takim brakiem wiary traktować tego, co
powiedział pan Nicolson. On wie, co mówi. Tylko trzech chirurgów w Anglii, a
jeden z nich jest jego wujem. - Machnął ręką, na znak, że uznaje ten temat za
wyczerpany. - Nie sprowadziłem was tutaj, byśmy rozmawiali o chirurgii ani po
to, bym miał przyjemność być arbitrem w waszych utarczkach. Panie Nicolson,
zdaje się, że brakuje nam... Przerwał raptownie, dłonie zacisnęły mu się w
pięści - tuż nad jego głową nagle ryknęła przebudzona, natarczywa syrena. Jej
ochrypły klangor, zgrzytliwy, nieharmonijny dźwięk, ogłuszający w zamkniętym
pomieszczeniu, wypełnił messę tłumiąc słowa kapitana. Dwa długie, jeden krótki,
dwa długie, jeden krótki - wezwanie do zajęcia stanowisk. Nicolson wybiegł
pierwszy, Findhorn tylko o krok za nim. Daleko na horyzoncie przetaczał się na
północny wschód stłumiony grzmot nad Cieśniną Rhio, błyskawice rozdzierały
nieprzerwanie niebo. Na wewnętrznym obrzeżu oka tajfunu i w górze zaczynały się
gromadzić ledwie widoczne chmury, kłęby na kłębach. O dach sterówki "Viromy"
zabębniły z wahaniem pierwsze krople deszczu, tak ciężkie i powolne, że było
słychać każdą z osobna i można było je policzyć. Na południowym zachodzie jednak
nie padało ani nie grzmiało, od czasu do czasu tylko niebo nad wyspami
rozdzierała błyskawica, na wpół widoczna, na wpół wyobrażona, migotała w oddali
i gasła pozostawiając ciemność jeszcze bardziej nieprzeniknioną. Lecz niecałkiem
nieprzeniknioną. Po raz piąty w ciągu dwóch minut obserwatorzy na mostku
"Viromy", oparci łokciami o osłonę przeciwwietrzną, przycisnąwszy mocno do oczu
lornetki, wytężając wzrok, dostrzegli w ciemności na południowym zachodzie ten
sam sygnał - serię błysków, około sześciu, bardzo słabych, nie trwających dłużej
niż dziesięć sekund. - Tym razem dwadzieścia pięć stopni na prawo - mruknął
Nicolson. - Chyba ma stałą pozycję, panie kapitanie. - Nie robi to różnicy. -
Findhorn opuścił lornetkę, potarł bolące oczy wierzchem dłoni, znów podniósł
lornetkę i czekał. - Panie Nicolson, proszę myśleć na głos. Ten uśmiechnął się w
mroku. Findhorn jakby chciał uciąć sobie pogawędkę w salonie swojego bungalowu,
gdy tymczasem siedział w oku tajfunu, nie mając pojęcia, z której strony uderzy
wichura, odpowiedzialny za pięćset ton i pięćdziesięciu ludzi. W dodatku z
ciemności wyłania się trudne do określenia niebezpieczeństwo. - Jeśli to się na
coś przyda, panie kapitanie. - Opuścił lornetkę i patrzył zamyślony w ciemność.
- Mogłaby to być latarnia morska, boja lub stawa, ale nie jest, bo wiadomo, że
tu ich nie ma, a poza tym nigdzie nie byłyby ustawione w takiej kolejności.
Mogliby to być ratownicy... dżentelmenom z Romney, Rye i Penzance nic nie
wiadomo, żeby tacy faceci tu się kręcili... ale też nie, najbliższa wyspa
położona jest co najmniej sześć mil stąd na południowy zachód, a to światło bije
z odległości nie większej niż dwie mile. Findhorn podszedł do drzwi sterówki,
zawołał, by o połowę zmniejszono szybkość, i wrócił do Nicolsona. - Proszę mówić
dalej. - Mógłby to być japoński okręt... niszczyciel czy jakiś inny, ale też
nie... przecież tylko tacy samobójcy jak my tkwią w oku tajfunu zamiast się
schronić... a poza tym każdy rozsądny dowódca niszczyciela siedziałby cicho tak
długo, aż mógłby nas oświetlić reflektorami o najmniejszej mocy. - Jestem
dokładnie tego samego zdania - przytaknął Findhorn. - Cóż to może być? O, znowu
się zaczyna! - Tak, i jeszcze się to coś zbliżyło. A może to okręt podwodny.
Słyszy nas hydrofonem jako coś dużego, nie jest pewien, jakim płyniemy kursem i
z jaką szybkością, chce, byśmy odpowiedzieli i tym samym podali tej konserwie
rybnej naszą linię celowania. - Z pana tonu nie wynika, że jest pan o tym
przekonany. - O niczym nie jestem przekonany, panie kapitanie. Tyle tylko, że
się nie martwię. W taką noc każdym okrętem podwodnym tak by rzucało, że nie
mógłby trafić nawet w "Queen Mary" z odległości trzydziestu metrów. - Zgadzam
się. Pewnie byłoby to oczywiste dla każdego, nawet gdyby nie był tak podejrzliwy
jak my. To ktoś dryfuje... na łodzi lub rafie... i potrzebuje pomocy. Ale nie ma
mowy. Niech pan wyda rozkazy, by wszystkie działa zwrócono w tamtą stronę i by
trzymano palec na spuście. I niech Vannier tu przyjdzie. Niech pan zadzwoni na
dół, by zmniejszyli szybkość. - Tak jest, panie kapitanie. Nicolson wszedł do
sterówki, Findhorn znów podniósł lornetkę do oczu. Nagle ktoś trącił go w
łokieć, mruknął więc coś, poirytowany, opuścił lornetkę, lekko się odwrócił i
zanim tamten się odezwał, już wiedział kto to. Nawet na zewnątrz trudno było nie
poczuć oparów whisky. - Co się tu, do diabła, dzieje, panie kapitanie? -
Farnholme był wściekły, zdenerwowany. - Po co to całe zamieszanie? O mało nie
ogłuchłem od tej waszej cholernej syreny. - Przykro mi z tego powodu, panie
generale. - Findhorn powiedział to nawet grzecznym tonem, a właściwie obojętnie.
- To nasz sygnał alarmowy. Zauważyliśmy jakieś podejrzane światło. Może
znajdziemy się w niebezpieczeństwie. - Ton lekko mu się zmienił. - Obawiam się,
że będę musiał poprosić, by pan stąd odszedł. Nikomu nie wolno wchodzić na
mostek bez zezwolenia. Przepraszam. - Co? - spytał Farnholme tonem człowieka,
któremu każą zrozumieć coś, czego się nie da zrozumieć. - Ale chyba nie uważa
pan, że to odnosi się również do mnie? - Owszem, uważam. Przykro mi. - Zaczynał
padać deszcz, coraz to gęściejszy. Duże krople bębniły o ramiona Findhorna z
taką siłą, że czuł je przez ubranie sztormowe. Na pewno znów przemoknie, co mu
się nie uśmiechało. - Panie generale, musi pan zejść pod pokład. Dziwne, lecz
Farnholme nie protestował. Nawet nie otworzył ust, odwrócił się tylko na pięcie
i znikł w ciemnościach. Kapitan był niemal pewien, że tamten nie zszedł pod
pokład, tylko stoi po ciemku za sterówką. Nie miało to znaczenia, na mostku było
bowiem dość miejsca, chodziło tylko o to, by mieć całkowitą swobodę, kiedy
trzeba szybko się ruszać i podejmować decyzje. Kiedy podniósł do oczu lornetkę,
światło znów się pokazało, tym razem o wiele bliżej, lecz było słabsze -
wyczerpywała się bateria w latarce, nie na tyle jednak, by stało się ledwie
widoczne. Odczytali wiadomość. Seria takich samych błysków jak poprzednio, teraz
niewątpliwie zamieniła się w S.O.S. - trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie,
powszechnie używany sygnał wzywania pomocy na morzu. - Potrzebuje mnie pan?
Findhorn opuścił lornetkę i obejrzał się. - Ach, Vannier to pan. Przepraszam, że
wyciągam pana na tę cholerną ulewę, ale potrzebny mi ktoś, kto szybko nada
odpowiedź reflektorem. Widzi pan tamten sygnał? - Tak, panie kapitanie. Chyba
ktoś jest w opałach? - Mam nadzieję, że tylko o to chodzi - mruknął ponuro
Findhorn. - Niech pan wyciągnie aldisa i zapyta tamtych, kim są. - Otworzyły się
drzwi siatkowe, odwrócił się. - To pan, Nicolson? - Tak. Jesteśmy przygotowani.
Wszyscy na stanowiskach przy działach, ale też wszyscy są tak napięci po
ostatnich przejściach, że boję się, by któryś z nich za wcześnie nie wystrzelił.
Bosman ustawia na prawej burcie parę reflektorów przy zbiorniku numer trzy, a
kilku starszych marynarzy, tych, co nie muszą być przy działach, umocowuje na
burcie siatkę do wchodzenia na pokład. - Dziękuję panu. Myśli pan o wszystkim.
Co z pogodą? - Mokro - odparł Nicolson posępnie. Otulił szyję szczelniej
ręcznikiem, posłuchał trzasków włącznika aldisa i patrzył, jak biały snop
światła przeszywa płachtę deszczu. - Mokro i niedługo zerwie się sztorm. Nie mam
pojęcia, co się dzieje i z której strony w nas uderzy. Myślę, że prawo Buy's
Ballot's i książka o sztormach w tropikach są nam tu tak samo potrzebne jak
zapałka w piekle. - Nie tylko pan tak myśli - przyznał Findhorn - od godziny i
piętnastu minut znajdujemy się w centrum sztormu. Jakieś dziesięć lat temu
spędziłem w takim położeniu dwadzieścia pięć minut, co uznałem za rekord. -
Pokiwał powoli głową strząsając krople deszczu. - To szaleństwo. O sześć
miesięcy za wcześnie lub za późno na prawdziwy huragan. Ale nie zanosi się na
wielki, nie na prawdziwą dwunastkę. Zresztą jeszcze nie pora na takie wiatry,
przeczyłoby to wszelkim regułom. Jestem pewien, że znajdujemy się w punkcie
zwrotnym toru tajfunu, a prawie pewien, że zerwie się na północnym wschodzie,
ale czy znajdziemy się w niebezpiecznym kwadrancie, czy... - Przerwał nagle i
wpatrywał się w malutki punkcik żółtawego światła blado migającego w lejącym
deszczu. - To coś zaraz zatonie. Walters, co oni jeszcze nadają? - "Van Effen
tonie". Nic poza tym... przynajmniej tyle odczytałem. Pechowiec ten "Van Effen".
- O Boże, co za noc. - Findhorn znów pokiwał głową. - Następny "Kerry Dancer".
"Van Effen". Czy ktoś słyszał kiedyś o takim statku? Panie Nicolson, może pan? -
Nigdy. - Odwrócił się i zawołał przez drzwi siatkowe: - Jesteście tam, drugi? -
Panie kapitanie... - Głos dobiegł z mroku z odległości kilku metrów. - Szybko
dajcie rejestr. "Van Effen". Dwa słowa, holenderskie. Szybko. - Van Effen? Czy
ktoś powiedział Van Effen? - Trudno było nie rozpoznać przeciągania słów
typowego dla wychowanków szkoły oficerskiej w Sandhurst. Tym razem w głosie
mówiącego była też nuta podniecenia. Z mroku za sterówką wyłonił się wysoki cień
Farnholme'a. - Zgadza się. Zna pan taki statek? - To nie statek, ludzie, to mój
znajomy. Van Effen, Holender. Pływał na "Kerry Dancerze", wszedł na pokład razem
ze mną w Bajermasin. Musiał odpłynąć szalupą, kiedy wybuchł na statku pożar... O
ile pamiętam, była tam tylko jedna szalupa. - Farnholme wszedł przez drzwi
siatkowe i stał teraz na skrzydle mostka, wyglądając nerwowo poza brezentową
osłonę, niepomny na to, że deszcz leje mu się na kark. - Podejdźcie do niego,
ludzie, wyratujcie go! - Skąd mamy wiedzieć, że to nie pułapka? - Swobodny,
rzeczowy ton głosu kapitana porównać można było do zimnego tuszu po okrzykach
rozgorączkowanego Farnholme'a. - Może to ten człowiek, to znaczy Van Effen, a
może nie. A jeśli nawet to on, skąd mamy wiedzieć, że można mu ufać? - Skąd mamy
wiedzieć? - spytał Farnholme tonem człowieka, który usiłuje się opanować, bardzo
chce się opanować. - Niech pan posłucha, dopiero rozmawialiśmy z tym młodym
człowiekiem tam w środku, z Vannierem, czy jak mu tam... - Niech się pan trzyma
tematu - przerwał mu zimno kapitan. - Ta łódź... jeśli to łódź... znajduje się
ze dwieście metrów od nas. - Czy pan posłucha? - Farnholme prawie wykrzyczał te
słowa, lecz po chwili zaczął mówić spokojniej: - Jak pan myśli, dlaczego stoję
tu przed panem żywy? Dlaczego te pielęgniarki pozostały przy życiu i ci ranni
żołnierze, których przed godziną sprowadził pan z "Kerry Dancera"? Jak pan
myśli, dlaczego my wszyscy wyratowani z "Kerry Dancera", prócz panny
Plenderleith i mułły, jesteśmy jeszcze żywi? Dzięki jednej rzeczy, a mianowicie,
kiedy kapitan "Kerry Dancera" zwiewał z Singapuru, by ratować własną skórę, ktoś
przytknął mu do pleców lufę rewolweru i zmusił do powrotu. Tym kimś był Van
Effen, który teraz dryfuje w łodzi. Wszyscy żyjemy dzięki niemu, kapitanie
Findhorn. - Dziękuję, generale - powiedział spokojnym głosem, nie śpiesząc się,
jak zwykle. - Panie Nicolson, reflektor. Kiedy dam znak, niech bosman zapali dwa
mocniejsze. Mała wstecz. Snop światła reflektra przeniknął mrok oświetlając
wzburzone, rozkołysane morze, pieniące się mleczną bielą w ulewnym deszczu.
Przez chwilę promienie biły nieruchomo, jakby podświetlając strugi deszczu,
potem zaczęły się zapuszczać dalej i raptem natrafiły na łódź - była blisko, na
dryfkotwie, kołysała się gwałtownie w górę i w dół na krótkich, stromych falach,
które uderzały w jej burty. W oku tropikalnego sztormu fale nie płyną w żadnym
określonym kierunku, toteż często zdarza się, że poprzeczne zalewają kokpit. W
łodzi było siedem czy osiem osób, które pochylały się, prostowały, znów się
pochylały i znów prostowały balastując w walce o życie. Była to walka przegrana,
łódź zanurzyła się bowiem już głęboko i z każdą minutą pogrążała się coraz
bardziej. Tylko jeden człowiek robił wrażenie obojętnego - siedział na rufie,
przodem do tankowca, osłaniając przedramieniem oczy przed snopem światła
reflektora. Tuż nad przedramieniem migało coś białego, może była to czapka, lecz
z daleka trudno to było stwierdzić. Nicolson rzucił się z mostka po trapie w
dół, przebiegł szybko koło szalupy, znów spuścił się po trapie i tak dotarł do
trzeciego trapu, który prowadził na górę zbiornika numer trzy. Puścił się
biegiem klucząc między zaworami, wśród labiryntu rurociągów wyładunkowych,
gazowych i parowych, aż dotarł na prawą burtę. Farnholme cały czas podążał w
niewielkiej odległości za nim. Kiedy Nicolson oparł się o reling i wychylił,
zapaliły się naraz dwa reflektory. Dwanaście tysięcy ton, a tylko jedna śruba,
lecz statek kapitana Findhorna nawet na wzburzonych falach wydawał się tak duży
jak niszczyciel. Szalupa znajdowała się teraz nie dalej niż czterdzieści metrów,
zalana światłem reflektorów. Ludzie w niej, czując się bezpiecznie po
zawietrznej "Viromy", przestali balastować, siedzieli odwróceni w stronę
tankowca i wpatrywali się w ludzi na jego pokładzie. Przygotowywali się do skoku
na siatkę, po której mieli się wspiąć na pokład. Nicolson przyglądał się bacznie
mężczyźnie na rufie i w końcu zdał sobie sprawę, że nie ma on na głowie czapki,
lecz prowizorycznie założony bandaż, poplamiony krwią. Dostrzegł jeszcze jedno -
prawe ramię mężczyzny było sztywne i nienaturalnie ułożone. - Ten pana znajomy
siedzi na rufie? - Nicolson zwrócił się do Farnholme'a wskazując mężczyznę. -
Tak, to Van Effen - odparł Farnholme z zadowoleniem. - A co, mówiłem? - Miał pan
rację. - Nicolson milczał przez chwilę, po czym stwierdził: - Wygląda na
takiego, co to w niektórych sytuacjach myśli jednotorowo. - Co to znaczy? - To
znaczy, że on wciąż trzyma rewolwer w garści. Trzyma wycelowany w kumpli na
przedzie. Odkąd go obserwuję, ani razu nie spuścił z nich oka. Farnholme
popatrzył, potem gwizdnął cicho. - Ma pan absolutną rację. - Dlaczego trzyma ich
na muszce? - Nie wiem, nie potrafię powiedzieć. Ale może pan mi wierzyć, że
jeśli Van Effen uważa za stosowne trzymać ich na muszce, na pewno musi mieć ku
temu powód. * * * Van Effen miał ku temu powód. Opowiedział o wszystkim szybko,
zwięźle i przekonująco, siedząc w messie oparty o gródź, z dużą whisky w ręku. U
jego stóp stały na podłodze kałuże wody ściekającej z jego przemoczonego
ubrania. Opowieść brzmiała następująco: Kiedy na "Kerry Dancerze" wybuchł pożar,
rzucili się do szalupy, która szybko oddaliła się od statku, bo płynęła na
silniku. Zanim rozszalał się sztorm, zdążyli już się schronić w pobliżu jednej z
wysepek, kilka mil na południe. Podpłynęli na mieliznę od zawietrznej,
przycupnęli tam na kilka godzin, aż wiatr nagle ustał. Niedługo potem zobaczyli,
że na północnym zachodzie ktoś wystrzelił rakiety. - To były nasze rakiety -
powiedział Findhorn. - Postanowiliście więc zrobić dla nas przerwę? - Tak. -
Holender chłodno się uśmiechnął nieruchomymi, brązowymi oczami do grupy
ciemnookich, smagłych ludzi, którzy zgromadzili się w rogu. - Siran i jego mali
kumple nie mieli na to ochoty. Nie bardzo trzymają stronę aliantów, a wiedzieli,
że na tych wodach nie ma japońskich okrętów. Poza tym były to rakiety wzywające
na ratunek tonącego statku. - Van Effen wychylił resztkę whisky jednym haustem i
postawił ostrożnie szklankę na stole. - Ale miałem broń. - Widziałem - odezwał
się Nicolson. - I co potem? - Wyruszyliśmy w kierunku północno_zachodnim.
Dostaliśmy się w długi pas niespecjalnie wzburzonego morza, szło więc dobrze.
Potem uderzyły na nas wielkie fale i zalały silnik. Po prostu musieliśmy tam
tkwić. Myślałem, że już po nas, kiedy nagle zobaczyłem fosforyzujące koło was
morze... W taką ciemną noc widać to z bardzo daleka. Gdyby deszcz zaczął padać
pięć minut wcześniej, nigdy byśmy was nie dostrzegli. Udało się jednak. Poza tym
miałem latarkę. - I broń - dokończył za niego Findhorn. Długo przyglądał się Van
Effenowi zimnym, badawczym wzrokiem. - Wielka szkoda, że nie użył jej pan
wcześniej. - Można się bez trudu domyślić, o co panu chodzi - Holender
uśmiechnął się z przymusem. Podniósł rękę, skrzywił się, zerwał z głowy
poplamiony krwią kawałek płótna: znad skroni do ucha biegła głęboka szrama o
purpurowo_sinych brzegach. - Jak pan myśli, skąd to mam? - Nie wygląda pięknie -
rzucił Nicolson. - To od Sirana? - Od jego człowieka. "Kerry Dancer" palił się,
zaczęli spuszczać szalupę... jedyną na statku... to znaczy Siran i resztka jego
załogi. Byli gotowi wszyscy się do niej zwalić. - Po prostu ratować własną
ukochaną skórę - przerwał mu ponuro Nicolson. - Po prostu ratować własną
ukochaną skórę - przyznał Van Effen. - Chwyciłem Sirana za gardło, przegiąłem
przez reling, chciałem go zmusić, żeby przeszukał statek. To był błąd...
powinienem był użyć broni. Ale wtedy nie wiedziałem, że wszyscy jego ludzie
są... no, jak to się mówi?... są ulepieni z tej samej gliny. Musiał to być kołek
do mocowania lin. Obudziłem się na dnie szalupy. - Co pan zrobił? - Findhorn nie
dowierzał. - Wiem. - Van Effen uśmiechnął się, był trochę zmęczony. - Wszystko
to brzmi, oczywiście, bezsensownie. Powinni mnie zostawić, bym się usmażył.
Tymczasem byłem w łodzi... nie tylko żywy, lecz jeszcze z bandażem na głowie.
Dziwne, prawda, panie kapitanie? - Trudno nazwać to dziwnym - zauważył Findhorn
obojętnym tonem. - Panie Effen, mówi pan prawdę? To głupie pytanie, bo czy mówi
pan prawdę, czy nie, i tak odpowie pan "tak". - On mówi prawdę, panie kapitanie.
- Głos Farnholme'a nabrał na chwilę zupełnie innej barwy, wyczuwało się w nim
osobliwą pewność. - Jestem o tym absolutnie przekonany. - Ach tak? - Findhorn
odwrócił się i spojrzał na niego, podobnie jak pozostali, których też uderzyło
coś szczególnego w tonie Farnholme'a. - Co daje panu tę pewność, generale? Ten
machnął lekceważąco ręką, jak ktoś, kogo traktuje się zbyt poważnie, niżby sobie
tego życzył. - Przecież znam Van Effena lepiej niż ktokolwiek z was. Ta opowieść
musi być prawdziwa. Gdyby nie była, nie siedziałby tu z nami. Trochę to
przypomina irlandzki sposób rozumowania, panowie, ale chyba wiecie, o co mi
chodzi? Findhorn skinął głową w zamyśleniu, lecz powstrzymał się od komentarza.
W messie zapanowało na jakiś czas milczenie, cisza, którą zakłócały tylko
odległe uderzenia dziobu w dolinach fal, skrzypienie statku z wysiłkiem
przedzierającego się przez wzburzone bałwany i szuranie nóg członków załogi
"Kerry Dancera". Wreszcie Findhorn zwrócił się do Nicolsona: - Nam pozostaje
mostek. Warunki atmosferyczne wskazują na to, że znów czeka nas niezła
przeprawa. Kapitanowi Siranowi i jego załodze chyba należy zapewnić straż na
pozostałą część nocy. - Oczy jego miały ponury i zimny wyraz. - Ale jest jeszcze
jedna sprawa, którą chciałbym najpierw wyjaśnić. Zbliżył się kilka kroków do
załogi "Kerry Dancera" balansując bez trudu ciałem, by utrzymać równowagę mimo
kołysania statku. Van Effen zatrzymał go ruchem ręki. - Na pana miejscu
uważałbym na nich - powiedział cicho. - Połowa ma co najmniej po jednym nożu i
nie powiem, żeby w posługiwaniu się nim była powolna. - Przecież pan ma broń. -
Findhorn wyciągnął automat, który tamten miał zatknięty za pasek. - Można? -
Popatrzył na broń, zobaczył, że jest zabezpieczona. - Aha, colt kaliber 38. -
Zna się pan na broni? - Trochę. - Jakby skradając się, Findhorn podszedł do
najbliżej stojącego mężczyzny z grupy zebranej w rogu. Był on wysoki, szeroki w
ramionach, twarz miał opaloną, gładką, pozbawioną wyrazu - wyglądał tak, jakby
już dawno temu pozbył się nawyku wyrażania czegokolwiek. Miał wąziutkie wąsiki,
czarne bokobrody sięgające siedem centymetrów poniżej uszu i czarne, puste oczy.
- Siran to pan? - spytał Findhorn niemal obojętnie. - Tak, jestem kapitan Siran.
Do usług. - Odpowiedź zabrzmiała bezczelnie przez to, że położył nacisk na słowo
"kapitan". Lekko, o kilka milimetrów przechylił głowę, twarz nadal pozostała bez
wyrazu. - Nudzą mnie formalności. - Findhorn popatrzył na niego z nagłym
zainteresowaniem. - Jest pan Anglikiem, prawda? - Być może. - Tym razem usta
wykrzywiły mu się niby w uśmiechu, a właściwie w grymasie leniwej pogardy.
Świetnie to wyreżyserował. - Powiedzmy, że Anglosasem. - Nieistotne. Jest pan...
był pan kapitanem "Kerry Dancera". Porzucił pan swój statek... i wszystkich
ludzi na nim, skazał ich pan na pewną śmierć, zamkniętych za stalowymi drzwiami.
Mogli utonąć, mogli się spalić, teraz nieważne, co się mogło z nimi stać. Ważne
jest to, że skazał ich pan na pewną śmierć. - Co za melodramatyczny wywód! -
Siran, ziewając, leniwie poklepał się dłonią po otwartych ustach. Był to
mistrzowski sposób okazania bezczelności i znużenia. - Zapomina pan, jaka jest
tradycja morza. Zrobiliśmy dla tych nieszczęśników wszystko, co w naszej mocy.
Findhorn powoli skinął głową i odwrócił się, by spojrzeć na sześciu towarzyszy
Sirana. Ani jeden z nich nie wydawał się zadowolony, po jednym zaś szczególnie
było widać zdenerwowanie i strach. Był to mężczyzna o szczupłej twarzy,
zezowatym oku, bez przerwy szurający nogami; jego ręce i palce zdawały się żyć
własnym życiem. Findhorn podszedł i stanął przed nim. - Mówi pan po angielsku?
Nie było odpowiedzi, mężczyzna tylko ściągnął brwi, podniósł ramiona i rozłożył
ręce w powszechnie znanym geście wyrażającym brak zrozumienia. - Wybrał pan
właściwą osobę, panie kapitanie - wycedził Van Effen. - Ten człowiek mówi po
angielsku tak jak pan. Findhorn szybko podniósł rewolwer, przyłożył lufę do ust
mężczyzny i popchnął ją z dość dużą siłą. Mężczyzna cofnął się, lecz Findhorn
nie ustąpił. Drugi krok w tył i mężczyzna oparł się o gródź plecami i dłońmi, bo
ręce miał wyciągnięte wzdłuż boków, zdrowym okiem wpatrywał się, przerażony, w
rewolwer, który dotykał jego zębów. - Kto pozabijał wszystkie zasuwy na drzwiach
pokładu rufówki? - spytał cichym głosem Findhorn. - Daję wam pięć sekund. -
Mocniej przycisnął lufę do jego zębów. Nagły trzask odbezpieczanej broni
zabrzmiał nienaturalnie głośno pośród pełnej napięcia ciszy. - Raz, dwa... - To
ja, ja to zrobiłem! - wymamrotał, ze strachu ledwie poruszając ustami. - Ja
zamknąłem te drzwi. - Na czyj rozkaz? - Kapitana. Powiedział, że... - Kto
zamknął drzwi forkasztelu? - Yussif. Ale on nie żyje... - Na czyj rozkaz? -
pytał Findhorn bezlitośnie. - Na rozkaz kapitana Sirana. - Patrzył teraz na
Sirana wzrokiem chorym z przerażenia. - Zginę za to. - Być może - rzucił
Findhorn niedbale. Wepchnął rewolwer do kieszeni i podszedł do Sirana. -
Interesująca rozmówka, co pan na to, kapitanie Siran? - Ten facet to głupiec -
stwierdził z pogardą tamten. - Każdy przerażony człowiek z lufą wetkniętą między
zęby przyzna się do wszystkiego. - W forkasztelu byli brytyjscy żołnierze...
najprawdopodobniej wasi rodacy. Ze dwudziestu, może dwudziestu czterech, nie
wiem. Ale nie mógł pan pozwolić na to, by zapchali panu jedyną szalupę, którą
można było uciec. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Opalona twarz Sirana wciąż
wyglądała tak samo, była pozbawiona wyrazu. Lecz w głosie wyczuwało się teraz
ostrożność. Siran nie pozwalał już sobie na bezczelność. - Na rufie też było
ponad dwadzieścioro ludzi. - Findhorn coraz bardziej naciskał. - Byli tam ranni,
umierający, kobiety... i jedno małe dziecko. Tym razem Siran nic nie powiedział.
Gładka twarz pozostała jak zawsze obojętna, lecz oczy zwęziły się tak, że było
to zauważalne. Kiedy jednak się odezwał, w tonie jego głosu znów wyczuwało się
bezczelność i obojętność. - Kapitanie Findhorn, co ma pan nadzieję uzyskać
dzięki tej całej głupiej, bezsensownej gadaninie? - Niczego nie mam nadziei
uzyskać. - Porysowana zmarszczkami twarz Findhorna przybrała posępny wyraz,
wyblakłe niebieskie oczy patrzyły zimno i bezwzględnie. - To nie kwestia
nadziei, szanowny panie Siran, ale pewności... pewności, że dostanie pan wyrok
za morderstwo. Rano przesłuchamy osobno członków pańskiej załogi, którzy
podpiszą swoje zeznania w obecności neutralnych świadków z mojej. Sam osobiście
dopilnuję, żeby dopłynął pan do Australii bezpiecznie i w dobrym zdrowiu. -
Chwycił czapkę i szykował się do wyjścia. - Będzie pan miał uczciwy proces,
kapitanie Siran, i nie powinien trwać zbyt długo, a kara za morderstwo jest nam
wszystkim, oczywiście, znana. Po raz pierwszy na masce obojętności Sirana
pojawiła się rysa, a w ciemnych oczach zatlił się strach, lecz Findhorn już
wyszedł i nie mógł tego zobaczyć. Śpieszył po zejściówce na mostek "Viromy", na
którym wył wiatr. Rozdział szósty Świt, bezchmurny, bezwietrzny świt na
jaśniejącym na wschodzie niebie opalizującym jak piękna perła zastał "Viromę"
daleko na południowy wschód od Kanału Rhio, dwadzieścia mil na północ od
Rifleman Rock i niemal w połowie drogi do Cieśniny Karimata. Duży tankowiec
płynął pełną parą, z jego komina snuła się ku rufie mglistoniebieska wstęga
dymu, pokład rufowy drżał i wibrował, bo Carradale, główny mechanik, postanowił
wykorzystać całą moc głównego silnika, a nawet zaryzykować jej przekroczenie.
Tajfun, który szalał przez całą długą noc, już się uspokoił, po porywistych
wiatrach też nie było ani śladu, jakby nigdy nie dały się "Viromie" we znaki.
Mogłoby się wydawać, że to wszystko był sen, gdyby nie ślady soli na pokładach i
nadbudówkach, gdyby nie wezbrane morze, którego wody jeszcze przez wiele godzin
były niespokojne. Kiedy tajfun szalał, nikt jednak nie myślał o nim jak o śnie.
Raczej jak o sennym koszmarze, w którym kapitan Findhorn przez nieskończenie
długie godziny prowadził rozkołysany, rozhuśtany tankowiec przez wielkie
wezbrane bałwany, wśród huraganu, nie mając czasu, by się zastanawiać, za co
"Viroma" ponosi taką ciężką karę. Nie miał też czasu, by dbać o wygodę i dobro
pasażerów i załogi, nie miał czasu, by myśleć o czymś więcej niż tylko o tym, że
należy przed świtem jak najbardziej oddalić się od Singapuru, żeby wróg nie mógł
ich dostrzec. Lekko zabarwione pastelowymi kolorami cienie na wschodzie zblakły,
zbielały i znikły w kilka minut, nad horyzont wysunął się szybko duży,
niewyraźny kontur słońca, rozścielając po morzu aż do "Viromy" szeroki, lśniący
pas oślepiającej bieli. Pas ten nie był jednak całkiem jednolity - w oddali, za
widnokręgiem było coś widać na wodzie, może duży kuter albo mały statek
przybrzeżny, czarny jak noc na tle wschodzącego słońca. Płynął on miarowo w
kierunku wschodnim, wkrótce wyglądał już tylko jak czarny punkcik, po czym
zupełnie znikł. Kapitan Findhorn razem z Barrettem obserwowali go z mostka,
zastanawiając się, co to może być. Może widział ich, a może nie. Może to okręt
japoński lub pro_japoński, a może nie. Może ma radio, a może nie. Tak czy owak,
byli bezradni. Słońce, jak to zawsze dzieje się na morzu, wzeszło od razu
wysoko. O wpół do ósmej już prażyło tak mocno, że wysuszyło zlane deszczem i
morską wodą pokłady i nadbudówki "Viromy". Findhorn skorzystał z tego i
rozwiesił ubranie sztormowe, po czym sam stanął i grzał się w promieniach słońca
na skrzydle mostka, wdychając wielkimi haustami rześkie poranne powietrze.
Wiedział, że niezbyt długo pozostanie rześkie. On sam też był rześki, czuł tylko
lekkie zmęczenie w kościach - mniej więcej w połowie środkowej wachty, kiedy
stępiły się odrobinę kły tajfunu, Nicolson przekonał go, by poszedł położyć się
w kabinie. Spał jak zabity ponad trzy godziny. - Dzień dobry, panie kapitanie.
Inaczej to wszystko dziś wygląda, prawda? - cichy głos Nicolsona, tuż za
plecami, wyrwał Findhorna z zamyślenia. Kapitan odwrócił się. - Dzień dobry,
Johnny. Dlaczego nie śpisz o tej niesamowitej porze? - Wiedział, że Nicolson nie
spał dłużej niż ze dwie godziny, a mimo to wyglądał wypoczęty, jakby po co
najmniej ośmiu godzinach snu. Nie po raz pierwszy musiał sobie powtórzyć, że
jeśli chodzi o wytrzymałość i odporność, organizm Johna Nicolsona rządzi się
własnymi prawami. - To jest niesamowita pora? - Nicolson spojrzał na zegarek. -
Już prawie ósma. - Uśmiechnął się. - Wzywa mnie sumienie i obowiązek. Właśnie
zrobiłem obchód naszych pasażerów bez biletu. - Jakieś zażalenia? - spytał
Findhorn żartobliwie. - Wydaje mi się, że większość z nich nie bardzo dobrze się
czuła w nocy, ale nikt się na nic nie skarży. - Pewnie ci, którzy mogliby się
skarżyć, wolą tego nie robić - pokiwał głową Findhorn. - Jak się mają chore
pielęgniarki? - Dwie młode Chinki i te starsze o wiele lepiej. Kiedy tam byłem,
dwie urzędowały w izolatce i palarni, zmieniały bandaże. Wszystkich pięciu
żołnierzy zastałem w dobrym stanie, głodni byli jak wilki. - To wspaniale -
przerwał mu oschle Findhorn. - A dwóch chłopaków w izolatce? - Nie poddają się,
mówią pielęgniarki. Chyba nieźle cierpią. A nasz nieoceniony generał i jego
kumpel chrapią tak, że słychać ich z odległości dziesięciu metrów. POza tym w
kabinie mechaników śmierdzi jak w gorzelni. - A jak tam panna Plenderleith? -
Właśnie odbywa spacer dla zdrowia, oczywiście. Z dziobu na rufę i z powrotem.
Anglicy lubią myśleć o sobie jako o narodzie morskim, więc panna Plenderleith
czuje się jak ryba w wodzie. Jest jeszcze trzech żołnierzy w messie... kapral
Frazer i dwóch jego ludzi. Każdemu przypada jedno krzesło, wszyscy wygodnie
siedzą ściskając trzysta trójki i breny. Myślę, że modlą się, by Siran czy
któryś z jego ludzi w sposób podejrzany westchnął, a natychmiast by mieli
niepodważalny powód podziurawienia go jak sito. Siran i jego kumple doskonale
wiedzą, co te chłopaki czują, oddychają więc płytko i mrugają raz jednym, raz
drugim okiem na zmianę. - Podzielam pańskie zaufanie do straży. - Findhorn
zerknął spod oka na swojego pierwszego oficera z żartobliwym wyrazem twarzy. - A
jak wygląda dziś rano nasz nieoceniony kapitan Siran? Pewnie odrobinę podłamany?
- Skądże znowu. Każdy byłby zdania, że spał głębokim, spokojnym snem człowieka o
sumieniu czystym jak u noworodka. - Nicolson patrzył przez chwilę w morze, po
czym dodał: - Cieszyłbym się, gdybym mógł się przydać, kiedy będą go wieszać. -
Prawdopodobnie musiałby się pan ustawić w długiej kolejce - zauważył ponuro
Findhorn. - Nie chcę, by zabrzmiało to melodramatycznie, ale moim zdaniem ten
człowiek to wcielony diabeł, powinno się go zastrzelić jak wściekłego psa. -
Pewnie kiedyś do tego dojdzie. - Nicolson potrząsnął głową. - Nawet jeśli nie
jest wściekły, to jakby niespełna rozumu. - To znaczy? - Jest Anglikiem,
przynajmniej w trzech czwartych, założę się o to stawiając ostatniego pensa.
Chodził do jednej z tych dużych szkół prywatnych i samo się przez się rozumie,
że jest o całe niebo lepiej wykształcony niż ja. Co taki człowiek robi jako
dowódca takiego miniaturowego, podejrzanego stateczku jak "Kerry Dancer"? - Bóg
jeden wie. - Findhorn wzruszył ramionami. - Mógłbym próbować to wyjaśnić na
kilkanaście sposobów, z których każdy byłby inny, ale jedno miałyby wspólne:
żaden nie byłby właściwy. W promieniu kilku setek mil wokół Singapuru działa
połowa światowej liczby pasożytów i czarnych owiec, ale jego nie można zaliczyć
do żadnej z tych kategorii, nie będzie to więc odpowiedź na pańskie pytanie.
Naprawdę nie mam pojęcia. - Findhorn zabębnił palcami po ramie osłony. -
Zdumiewa mnie, ale na miłość boską, nie on jeden! - Van Effen też? I nasz
nieoceniony generał? - Między innymi. - Findhorn przytaknął głową. - Nasi
pasażerowie to osobliwa gromadka, ale nawet nie w połowie tak osobliwa jak ich
sposób bycia. Na przykład generał i mułła. Rozumieją się jak para złodziei.
Niezwykłe, prawda? - Nieprawdopodobne. Na zawsze zamknęłyby się przed generałem
drzwi Klubu Bengalskiego w Singapurze. Źle widziany, wypisano by to dużymi
literami. - Nicolson uśmiechnął się. - Niech pan pomyśli, jak by to wstrząsnęło
wyższymi sferami... to znaczy w kręgach wojskowych... i jak by wzrosła
śmiertelność: wszystkie najlepsze bary na Wschodzie byłyby zapchane ofiarami
apopleksji, które by kurczowo trzymały w sztywniejących rękach złapanych tam
włóczęgów. Na generale Farnholmie ciąży przerażająca odpowiedzialność. Findhorn
lekko się uśmiechnął. - Nadal pan uważa, że to nie oszust? - Nie, nie uważam,
zresztą pan też nie. Raz się zachowuje jak pułkownik wywiadowca, prawdziwy as,
raz robi lub mówi coś zupełnie z innej parafii. Trudno go wyczuć. To bardzo
nierozważne z jego strony. - Bardzo - przytaknął oschle Findhorn. - No i jeszcze
ten drugi, jego kumpel, Van Effen. Jakie miał Siran powody, żeby tak dbać o jego
zdrowie? - Trudno powiedzieć - przyznał Nicolson. - Zwłaszcza że Van Effen nie
wykazał szczególnej troski o niego, nawet straszył, że naszpikuje go kulami, czy
też próbował go udusić. Ale ja wierzę Van Effenowi. Podoba mi się. - Ja też mu
ufam. Lecz Farnholme nie tylko mu ufa... on wie, że Van Effen mówi prawdę. A
kiedy pytam go, dlaczego, on szybko kontruje i zaczyna tak bajdurzyć, że nie
uwierzyłoby mu pięcioletnie dziecko. - Findhorn westchnął znużony. - Opowiada
takie wierutne bzdury, jak panna Plenderleith, kiedy chciała ze mną się widzieć.
Poszedłem do jej kabiny zaraz po tym, jak pan z Siranem skończyliście waszą...
no... dyskusję. - Ach, więc poszedł pan? - uśmiechnął się Nicolson. - Szkoda, że
nie byłem przy tym. - A wiedział pan? - Vannier mi powiedział. Właściwie
musiałem go zaciągnąć do messy, żeby przekazał panu jej prośbę. Co mówiła? - Po
pierwsze, zaprzeczyła, że mnie w ogóle wzywała, potem zaczęła mi zadawać jakieś
nonsensowne pytania, kiedy zawiniemy do portu i czy będzie mogła wysłać telegram
do siostry w Anglii. Po prostu bzdury wymyślone na poczekaniu. Coś ją nurtuje i
już chciała mi o tym powiedzieć, ale zrezygnowała. - Findhorn wzruszył
ramionami, żeby skończyć z tym tematem. - Czy wie pan, że ona też przybyła z
Borneo? Była tam dyrektorką szkoły żeńskiej, wyczekała do ostatniej chwili. -
Wiem o tym. Odbyliśmy dziś rano długą rozmowę na pomoście. Przez cały czas
zwracała się do mnie per "młody człowieku" i czułem się przy niej tak, jakbym
zapomniał umyć uszu i zaraz miało się to wydać. - Nicolson spojrzał badawczo na
kapitana. - Żeby miał pan jeszcze więcej zmartwień, powiem panu o czymś, o czym
panu nic nie wiadomo. Otóż panna Plenderleith przyjmowała w nocy w swojej
kabinie gościa. Mężczyznę. - Co takiego? Powiedziała panu o tym? - Skądże znowu!
To Walters mi powiedział. Akurat wyciągnął się na swojej leżance po zejściu z
wachty, kiedy usłyszał pukanie do drzwi panny Plenderleith. Dość ciche, ale je
usłyszał, bo leżanka w kabinie radiowej stoi przy grodzi sąsiadującej z tamtą
kabiną. Walters mówi, że chciał z ciekawości ich podsłuchać przez drzwi między
kabinami, ale były zamknięte i niewiele słyszał. Rozmowa odbyła się szeptem,
pełna konspiracja. Jeden głos był bardzo głęboki, niewątpliwie należał do
mężczyzny, który siedział tam prawie dziesięć minut, po czym wyszedł. - Schadzka
o północy w kabinie panny Plenderleith! - Findhorn jeszcze nie otrząsnął się ze
zdumienia. - Myślałbym, że będzie wrzeszczała na całe gardło. - Skądże znowu! -
Nicolson uśmiechnął się i stanowczo pokręcił przecząco głową. - Owszem, cieszy
się powszechnym szacunkiem, żaden nocny gość by jej się nie wywinął. Dostałby
nauczkę, wygłosiłaby mu kazanie wymachując palcem i odesłała go jako człowieka
skruszonego, zdecydowanego prowadzić uczciwsze życie. Ale tym razem myślę, że
nie było kazania, tylko cichusieńka rozmowa. - Walters ma jakiś pomysł, kto to
mógł być? - Nie, nie ma pojęcia. Wie tylko tyle, że głos był męski i że on sam
zbyt był zmęczony i senny, żeby naprawdę się tym przejąć. - No tak. Może i
słusznie. - Findhorn zdjął czapkę i wytarł głowę chusteczką. - Dopiero ósma, a
słońce już zaczyna palić. - Mamy inne zmartwienia. Nie potrafię rozszyfrować
tych ludzi. Dziwne towarzystwo... co jeden to dziwniejszy. - Panna Drachmann
też? - spytał Nicolson. - Ależ skądże! Wszystkich ich bym oddał za tę
dziewczynę. - Findhorn włożył czapkę i powoli pokiwał głową patrząc w dal. - Co
za okropna sprawa, Johnny... Jak makabrycznie oszpecili jej twarz ci mali
rzeźnicy. - Powrócił wzrokiem na pokład, spojrzał ostro na Nicolsona. - Ile z
tego, co jej pan powiedział wczorajszej nocy, jest prawdą? - Chodzi panu o to,
co mówiłem o chirurgach? Że naprawdę mogliby jej pomóc? - Tak. - Niewiele. Wiem
na ten temat też niewiele. Ale zanim ktoś zabierze się do tej blizny, rozstąpi
się ona i tak zrośnie. Oczywiście, że coś można by zrobić i później, nikt jednak
nie zdziała cudów, żaden z tych chirurgów nie twierdzi, że jest cudotwórcą. - To
po co pan, do cholery, zawracał jej głowę, że może na nich liczyć? - Findhorn
wpadł w gniew, przynajmniej na tyle, na ile pozwalała jego natura. - Boże
Święty, niech pan pomyśli, jak ona może się rozczarować! - Jedz, pij i używaj
życia - zacytował Nicolson cichym głosem. - Czy naprawdę pan myśli, że jeszcze
zobaczy pan Anglię? Findhorn patrzył na niego dłuższą chwilę spod kosmatych
brwi, skinął głową jakby ze zrozumieniem i odwrócił się. - Zabawne, że wciąż
myślimy tak, jakby panował pokój i wszystko przebiegało normalnie - mruknął. -
Przepraszam, chłopcze, przepraszam. Mimo to od wschodu słońca nie myślę o niczym
innym. O maluchu imieniem Peter, pielęgniarkach, o wszystkich... ale przede
wszystkim o chłopczyku i tej dziewczynie. Nie wiem, dlaczego. - Zamilkł na kilka
chwil, lustrując wzrokiem bezchmurny horyzont, po czym zakończył tylko na pozór
bez związku: - Piękny dziś dzień, Johnny. - Tak, piękny dzień, żeby umrzeć -
rzucił ponuro Nicolson. Spojrzenia ich się spotkały, uśmiechnął się przelotnie.
- Czekanie się dłuży, ale Japończycy to uprzejmi mali dżentelmeni... wystarczy
spytać pannę Drachmann. Zawsze tacy byli, nie myślę więc, że każą nam zbyt długo
czekać. * * * Japończycy jednak kazali im czekać. Kazali im czekać bardzo,
bardzo długo. Może nie było to długo, gdyby przyjąć powszechnie znane sposoby
odmierzania czasu, podzielić go na sekundy, minuty i godziny, lecz dla ludzi
będących w krytycznej sytuacji, zbyt długo dręczonych niepewnością, ludzi,
którzy w każdej chwili spodziewają się tego, co nieuniknione, sekundy, minuty i
godziny przestają być tylko jednostkami czasu. Oznaczają wyczekiwanie w skrajnym
napięciu, podświadome, ciągłe przewidywanie tego, co ma nieubłaganie nastąpić.
Sekundy wlokły się więc i zamieniały w minuty, minuty rozciągały się bez końca i
wydłużały w godziny, lecz niebo nadal było puste, a lśniąca linia horyzontu
pozostawała gładka, nieporuszona i jednolita. Findhorn zupełnie nie mógł
zrozumieć, dlaczego wróg - mimo że na pewno zaangażował setki okrętów i
samolotów, żeby ich namierzyć - tak długo nie decyduje się na uderzenie. Kapitan
mógł tylko ryzykować przypuszczenie, że Japończycy przeczesali te wody dzień
wcześniej, kiedy "Viroma" zawróciła, by nieść pomoc "Kerry Dancerowi", teraz
więc pewnie przeszukują obszar dalej na południe. A może uważają, że "Viroma"
zatonęła podczas tajfunu? Kiedy jednak ta myśl przyszła mu do głowy, odsunął ją
jako pobożne życzenie, przekonany, że Japończycy na nic podobnego by nie
wpadli... Niezależnie więc z jakich względów, lecz fakt pozostawał faktem -
tankowiec nadal samotnie płynął na południowy zachód przez nieskończony bezmiar
pustego morza i nieba. Minęła następna godzina, jeszcze następna i zrobiło się
południe. Rozżarzone, gorące słońce niemal pionowo wspinało się po rozpalonym
jak piec niebie. Findhorn po raz pierwszy stwierdził, że może sobie pozwolić na
luksus ostrożnych, lecz pełnych nadziei przewidywań - jeszcze tylko Cieśnina
Karimata, ciemności, Morze Jawajskie i ośmielą się znów myśleć o domu. Słońce
przetoczyło się przez zenit, minęło południe, minuty nadal się wlokły - pięć,
dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, każda następna dłuższa od poprzedniej, bo
zaświtała nadzieja. Aż nagle, dwadzieścia cztery minuty po dwunastej nadzieja
obróciła się w proch, oczekiwanie dobiegło kresu. Pierwszy spostrzegł ją
strzelec na pokładzie dziobówki - malutką czarną plamkę daleko na południowym
zachodzie. Zmaterializowała się wynurzając z zamglonego na skutek upału
powietrza wysoko nad horyzontem. Przez kilka sekund wydawało się, że jest
nieruchoma, że tkwi na niebie: czarna, pozbawiona znaczenia kropka zawieszona w
powietrzu. Aż nagle, całkiem niespodzianie, przestała być malutka, zaczęła
najwyraźniej rosnąć z każdą chwilą, przestała też być bez znaczenia, bo
przybrała nowy kształt, coraz bardziej konkretny w lśniącym, mglistym powietrzu,
coraz bardziej wyraźny i łatwy do rozpoznania, kształt kadłuba samolotu i
skrzydeł. Japoński myśliwiec zero, prawdopodobnie wyposażony w zbiorniki do
lotów na długie dystanse. W tej samej chwili kiedy na "Viromie" rozpoznano
samolot, ciszę na morzu przerwał głuchy huk jego silnika. Myśliwiec zbliżał się
miarowo; leciał prosto na "Viromę", z każdą sekundą tracąc wysokość. Początkowo
wydawało się, że pilot chce przepruć statek, lecz niecałą milę od niego
skierował się gwałtownie ku prawej burcie i zaczął krążyć nad pokładem na
wysokości niecałych dwustu metrów. Nie wykonał ani jednego manewru, który by
wskazywał, że szykuje się do ataku, na "Viromie" też nie wystrzeliło ani jedno
działo. Rozkazy Findhorna były jednoznaczne: ogień tylko w razie konieczności
obrony. Mieli ograniczoną ilość amunicji i musieli ją zachować na wypadek ataku
bombowców, który wydawał się nieunikniony. Poza tym mieli jeszcze jedną szansę:
że pilota zwiedzie nowo wymalowana nazwa tankowca "Siyushu Marn" na starej
nazwie "Resistencia" i duża bandera Wschodzącego Słońca, którą wciągnięto kilka
dni wcześniej zamiast bandery Republiki Argentyny. Według ponurych przewidywań
Findhorna mieli jedną szansę na tysiąc, że pilot da się w ten sposób oszukać.
"Viroma" dotarła tak daleko tylko dzięki nadrabianiu bezczelnością i liczeniu na
naiwność, co nie przynosi wiecznie pozytywnych rezultatów. Myśliwiec krążył nad
tankowcem niemal dziesięć minut, ani razu nie zbliżając się bardziej niż na pół
mili, prawie przez cały czas przechylony ostro na skrzydło. W pewnym momencie z
południowego zachodu nadleciały z hukiem dwa następne myśliwce i przyłączyły się
do pierwszego. Wszystkie trzy dwukrotnie okrążyły taknowiec, po czym pilot
pierwszego wyłamał się z szyku i przeleciał dwa razy nad pokładem od dziobu do
rufy na wysokości nie większej niż sto metrów. Pilot otworzył szklaną osłonę
kabiny - tak że ludzie na mostku widzieli jego twarz, to znaczy jej części nie
zasłonięte przez hełm, okulary na czole i nadajnik przy ustach - on tymczasem
przyjrzał się dokładnie tankowcowi. Nagle wykonał ostry zwrot i dołączył do
dwóch pozostałych. W kilka sekund ustawili się jeden za drugim, zasalutowali dla
żartu skrzydłami i odlecieli na północny zachód nabierając coraz większej
wysokości. Nicolson odetchnął bezgłośnie, z ulgą i zwrócił się do Findhorna. -
Ten facet nigdy się nie dowie, jaki z niego szczęściarz. - Wskazał kciukiem w
górę na stanowisko hotchkissów. - Nawet nasi chłopcy od pukawek mogli go
rozerwać na kawałki. - Wiem, wiem. - Findhorn stał oparty plecami o brezentową
osłonę patrząc ponuro na znikające myśliwce. - Ale co to by dało? Tylko byśmy
stracili cenną amunicję, nic poza tym. Nic nam złego nie zrobił... Wszystko
załatwił na długo przedtem, zanim tu przyleciał, daleko stąd. Przecież już o
wiele wcześniej podał dowództwu przez radio nasz opis z dokładnością do
najmniejszego nitu, nasze położenie, kurs i szybkość. - Opuścił lornetkę i
obrócił się z wysiłkiem. - Nie możemy nic zmienić w naszym wyglądzie ani
położeniu, ale możemy zmienić kurs. Panie Nicolson, proszę kurs dwieście.
Spróbujemy popłynąć na Kanał Macclesfield. - Tak jest, panie kapitanie. - Ale
chwilę później jednak się zawahał. - Myśli pan, że to coś da? - Nic nie da -
stwierdził Findhorn lekko znużonym głosem. - Jakieś dwieście pięćdziesiąt mil
stąd, z japońskich lotnisk startują bombowce. Dziesiątki bombowców.
Najważniejszy jest prestiż. Gdybyśmy uciekli, Japończycy staliby się
pośmiewiskiem swojej nieocenionej Azjatyckiej Wspólnoty Dobrobytu, a nie mogą
sobie pozwolić na to, by stracić zaufanie. - Spojrzał prosto na Nicolsona
spokojnym, smutnym, nieobecnym wzrokiem. - Przykro mi, Johnny, przykro ze
względu na małego Petera, dziewczynę i całą resztę. Dopadną nas. Wykończyli
"Prince of Wales" i "Repulse", nas też zmasakrują. Będą tu za jakąś godzinę. -
Po co więc zmieniamy kurs? - Trzeba coś robić. Da nam to może dodatkowe dziesięć
minut, bo będą musieli nas namierzyć. Gest, po prostu gest, wiem o tym, ale chcę
go wykonać. Nawet owca ucieka przed wilkiem. - Zamilkł na chwilę, potem
uśmiechnął się. - Jeśli już mowa o owcach, to mógłby pan zejść na dół i zagnać
nasze stadko do zagrody. Nicolson wrócił na mostek po dziesięciu minutach.
Kapitan patrzył na niego wyczekująco. - Wszyscy już w owczarni? - Obawiam się,
że nie. - Dotknął trzech złotych belek na ramieniu. - Dzisiejsi żołnierze
niewiele mają szacunku dla wyższych rangą. Czy coś pan słyszy? Findhorn spojrzał
na niego zdumiony, skinął głową. - Kroki. Jakby na górze maszerował pułk.
Nicolson przytaknął ruchem głowy. - To kapral Frazer i jego dwóch chłoptasiów.
Kiedy kazałem im iść do pentry i tam pozostać, kapral kazał mi się wypchać.
Chyba obraziłem jego uczucia. Mogą rozdzielić między siebie trzy karabiny i
pistolet maszynowy i myślę, że radziliby sobie dziesięć razy lepiej niż te dwa
typy na górze przy hotchkissach. - A co robią pozostali? - Z żołnierzami ta sama
historia... wszyscy z bronią na rufie. Nie szarżują... Cała czwórka ponura i
zamyślona. Po prostu dziecinada. Ranni leżą w izolatce... nie można ich ruszyć.
Myślę, że są tam tak samo bezpieczni jak w każdym innym miejscu. Są przy nich
dwie pielęgniarki. - Mówi pan "czwórka"? - Findhorn zmarszczył brwi. -
Myślałem... - Tak, było pięciu - przyznał Nicolson. - Piąty ma uraz po
bombardowaniu. Tak mi się przynajmniej wydaje. Alex jakiś tam... Nie znam jego
nazwiska. Nic z niego nie będzie... nerwy zupełnie zszarpane. Zaciągnąłem go,
żeby siedział z innymi w pentrze. Nikogo nie pominąłem. Stary Farnholme
niespecjalnie miał ochotę wychodzić z kabiny mechaników, ale kiedy mu
powiedziałem, że pentra to jedyne pomieszczenie w nadbudówce, które nie otwiera
się na zewnątrz, które ma stalowe grodzie, a nie drewniane i jeszcze kilka
dodatkowych od strony dziobu i rufy oraz trzy po bokach, rzucił się tam biegiem.
- Nasze waleczne wojsko - wykrzywił usta Findhorn. - Pułkownik Wywiadowca nadaje
się do okopów, ale nie wtedy, gdy są pod obstrzałem. Mam niesmak, Johnny, on źle
gra swoją rolę. Wywiadowców tego świata ratuje tylko to, że nie wiedzą, co to
strach. - I Farnholme do nich należy - stwierdził stanowczo Nicolson. - Długo
ważyłem za i przeciw. Myślę jednak, że coś go nurtuje, coś poważnego. -
Potrząsnął głową. -To cwany ptaszek i ma jakieś osobiste powody, żeby się
ukrywać, ale nie ma to nic wspólnego z ratowaniem własnej skóry. - Może ma pan
rację. - Findhorn wzruszył ramionami. - W każdym razie nie ma to znaczenia,
przynajmniej teraz. Van Effen jest z nim? - Nie, w messie. Uważał, że Siran i
jego kumple mogą wykorzystać tę chwilę i zacząć rozrabiać. Trzyma ich na muszce.
Na nic sobie nie pozwolą. - Uśmiechnął się blado. - Van Effen robi na mnie
wrażenie bardzo sprawnego dżentelmena. - Pozwolił pan zostać Siranowi i jego
ludziom w messie? - Kapitan wydął usta. - To salon samobójców. Otwarty szeroko
na ogień bombowców i od dziobu, i od rufy, a od pocisku z działa nie zdążą się
nawet zatrząść tam okna. Wypowiedź Findhorna brzmiała właściwie jak pytanie, tym
bardziej że spojrzał na NIcolsona na wpół pytająco, na wpół wyczekująco, lecz
ten tylko wzruszył ramionami i odwrócił się. Niebieskie oczy patrzyły zimnym,
obojętnym wzrokiem lustrując zamglony słońcem horyzont na północy. * * *
Japończycy powrócili po południu, dwanaście minut po drugiej. W mocnym składzie.
Wystarczyłyby trzy lub cztery samoloty, a oni przysłali pięćdziesiąt. Nie było
opóźnień, próbnych potyczek, wstępnych bombardowań z większej wysokości, tylko
nalot długim łukiem w kierunku południowo_wschodnim i jeden druzgocący atak od
strony słońca, podjęty z premedytacją, precyzyjny atak wszystkich samolotów
jednocześnie: torpedowych, bombardujących z lotu nurkowego i myśliwców zero.
Dokonano go z taką sprawnością, że mogły ją jedynie przewyższyć towarzyszące mu
bestialstwo i okrucieństwo. Tylko trzy minuty minęły od chwili, gdy pierwszy
myśliwiec ostrzelał pokład i pociski z bliźniaczego działa uderzyły w mostek, do
chwili gdy ostatni samolot torpedowy zwiększył wysokość i wycofał się, by uciec
przed podmuchem wybuchu własnej torpedy. Były to jednak trzy minuty, które
"Viromę", najsprawniejszy, najbardziej nowoczesny taknowiec Floty
Anglo_Arabskiej, zbudowany z dwunastu tysięcy ton nieskazitelnej stali,
stawiający wszystkimi działami na pokładzie słabowity opór nacierającemu
wrogowi, przeobraziły w zbombardowaną, płonącą, spowitą dymem kupę złomu.
Ucichły na niej wszystkie działa, stanęły maszyny, a cała załoga albo konała,
albo już zdążyła skonać. Masakra, bezwzględna, nieludzka masakra, której jedyną
dobrą stroną było tylko to, że bezlitosną siłę ataku łagodziła szybkość, z jaką
go dokonano. Masakra, której celem jednak nie było przede wszystkim zniszczenie
tankowca, lecz jego załogi. Japończycy wykonali ściśle rozkaz, i to nienagannie.
Skoncentrowali atak na maszynowni, mostku, dziobówce i stanowiskach ogniowych.
Pierwsze pomieszczenie ciężko ucierpiało: dwie torpedy i co najmniej dwanaście
bomb zniszczyło nie tylko je, lecz także pokłady znajdujące się powyżej, połowa
rufy w ogóle przestała istnieć i nikt tam nie przeżył. Spośród ludzi
obsługujących działka ocalało tylko dwóch: starszy marynarz Jenkins i kapral
Frazer. Temu ostatniemu pozostało jednak niewiele życia, ponieważ stracił część
lewego, już wcześniej kontuzjowanego ramienia, był więc zbyt słaby, zbyt
zszokowany, by naprawdę podołać zadaniu i zatamować sobie krwotok z tętnicy. Na
mostku, na podłodze za wzmocnionymi stalą grodziami sterówki, na wpół ogłuszeni
podmuchami i wstrząsami wybuchów leżeli rozpłaszczeni Findhorn i Nicolson.
Zdawali sobie niejasno sprawę, jaką wróg przyjął taktykę, dlaczego do ataku
użyto ciężkich bombowców w tak licznej asyście myśliwców zero. Zrozumieli
również, dlaczego mostek w cudowny sposób okazał się odporny na bombardowanie,
dlaczego ani jedna torpeda nie trafiła w żaden ze zbiorników z ropą - chociaż
trudno było nie trafić w taki cel - i nie rozsadziła "Viromy". Zrozumieli, że
Japończycy nie mieli zamiaru zniszczyć tankowca, wprost przeciwnie, chcieli go
zachować, a zlikwidować jedynie jego załogę. Bez znaczenia było to, że uległa
zniszczeniu rufa, albowiem dziewięć wielkich zbiorników ropy, nadal
nietkniętych, i dziobówka wystarczało, by statek utrzymał się na wodzie -
wprawdzie tylko na poziomie jej zwierciadła, lecz by nie zatonął. Gdyby
Japończycy mieli pewność, że nikt z załogi nie przeżył i w związku z tym nie
wysadzi ani nie zatopi zbombardowanego statku, mieliby dla siebie dziesięć
tysięcy ton ropy: miliony litrów wysokooktanowego paliwa dla okrętów, czołgów i
samolotów. Aż nagle, całkiem niespodzianie ucichł niemal ciągły gwizd i ryk bomb
i torped wstrząsających statkiem. Warkot silników ciężkich bombowców też
rozpłynął się szybko w oddali. Raptowna cisza, pogłębiona przez kontrast, aż
dzwoniła w uszach, uciskając bębenki podobnie boleśnie jak przedtem huk.
Nicolson z wysiłkiem poruszał głową. Hałas, dym i zatykający gardło kurz dały mu
się we znaki. Ledwie się podniósł na kolana, chwycił za klamkę drzwi siatkowych
i podciągnął, by stanąć na nogi, gdy nagle upadł na pokład jak kamień powalony
przez dziki gwizd pocisków, które siekły w roztrzaskane okna nad jego głową,
rozrywały gródź kabiny nawigacyjnej, wypełniały sterówkę hukiem i śmiercionośnym
deszczem kawałeczków rozłupanej stali. Przez kilka sekund Nicolson leżał
wyciągnięty jak długi, twarzą w dół, zasłaniając dłońmi uszy i ochraniając
przedramieniem głowę. Na wpół oślepiony, przeklinał siebie w duchu za pośpiech i
głupotę, bo nie powinien tak szybko się podnosić. Nie powinien nawet dopuścić
myśli, że Japończycy wycofali wszystkie siły. Powinien był przewidzieć, że
pozostawią kilka samolotów, by zajęły się tymi, którzy uszli z życiem i będą
usiłowali pozbawić ich zdobyczy. I że te myśliwce pozostaną tak długo, jak długo
wystarczy im paliwa. Tym razem powoli, z największą ostrożnością Nicolson znów
podniósł się na nogi i wychylił nad szczerby stłuczonej szyby w ramie okna.
Zaskoczony, usiłował się zorientować w rozmiarach zniszczenia. Spostrzegł czarne
pasmo cienia przedniego masztu i już wiedział, co się stało. Torpeda musiała
rozerwać czy zmiażdżyć ster, "Viroma" bowiem obracała się na wodzie, a kiedy
wreszcie stanęła, okazało się, że przekręcona jest o sto osiemdziesiąt stopni,
czyli dziób skierowany ma w stronę, z której przypłynęli. Niemal w tej samej
chwili spostrzegł jeszcze jedno - coś, wobec czego pozycja statku w ogóle
przestawała mieć znaczenie, a czuwanie samolotów krążących na niebie stało się
farsą. Nie było to następstwem błędnych obliczeń ze strony pilotów bombowców,
lecz po prostu ich niewiedzy. Zaatakowali dziobówkę niszcząc stanowisko ogniowe
i zabijając ludzi, użyli pocisków przeciwpancernych, by przebić pokład dziobówki
i zabić schronioną pod nim załogę. Zakładali, że na tym kończy się dokonane
przez nich dzieło. Tymczasem, nie wiedzieli, bo nie mogli o tym wiedzieć, że
przestrzeń pod pokładem dziobówki i ładownie pod międzypokkładem oraz jeszcze
większa ładownia poniżej nie są puste. Były wypełnione po brzegi setkami
ustawionych jedna przy drugiej baryłek wysokooktanowego paliwa do silników
samolotowych. Maszyny, dla których przeznaczono to paliwo, zaśmiecały teraz
swoimi zbombardowanymi, wypalonymi wrakami lotnisko Selengar. Płomienie
strzelały w nieruchomym, dusznym powietrzu na wysokość trzydziestu -
siedemdziesięciu metrów wielkim, potężnym słupem, tak białym, gorącym i zupełnie
nie wydzielającym dymu, że niemal nie było go widać w oślepiającym blasku
popołudniowego słońca. Właściwie nie były to płomienie, lecz szerokie lśniące
pasmo rozpalonego powietrza, zwężające się ku górze i zakończone chybotliwym
punkcikiem daleko powyżej szczytu masztu, punkcikiem, nad którym wiła się
pierzasta smuga bladoniebieskiego dymu. Co jakiś czas w czeluściach tankowca
wybuchała następna baryłka, smuga gęstego dymu osnuwała na chwilę niemal
niewidoczny płomień i równie szybko znikała. A pożar, z czego Nicolson zdał
sobie sprawę, dopiero się zaczynał. Kiedy płomienie się rozprzestrzenią, kiedy
baryłki zaczną wybuchać dziesiątkami, paliwo do silników samolotowych w
zbiorniku numer dziesięć pod pokładem dziobówki eksploduje niczym skład
amunicji. Nicolson czuł już żar płomieni na czole. Popatrzył jeszcze chwilę na
dziobówkę, by ocenić, ile im pozostało czasu. Było to jednak niemożliwe, trudno
było cokolwiek przewidzieć. Może tylko dwie minuty, może aż dwadzieścia - po
dwóch latach wojny waleczność tankowców, ich silna wola, by nie ulec wrogowi
stały się niemal legendarne... Z pewnością nie więcej niż dwadzieścia minut.
Uwagę Nicolsona przykuło nagle jakieś poruszenie wśród labiryntu rur na
pokładzie, za przednim masztem. Po chwili zobaczył tam mężczyznę, którego jedyne
ubranie stanowiła para postrzępionych drelichowych spodni. Potykał się on i
padał posuwając w stronę trapu prowadzącego na pomost. Robił wrażenie na wpół
ślepego, bo wciąż pocierał przedramieniem oczy, jakby niedowidział, udało mu się
jednak dotrzeć do trapu, wdrapać na górę i zataczając się ruszyć przez pomost w
stronę nadbudówki mostka. Teraz Nicolson widział go wyraźnie - był to starszy
marynarz Jenkins, celowniczy z pokładu dziobówki. Dostrzegł go jeszcze jeden
człowiek. Nicolson miał czas tylko rozpaczliwie wrzasnąć, by go ostrzec, po czym
sam padł na pokład i z zaciśniętymi pięściami nasłuchiwał, jak wybuchają pociski
z dział myśliwca, który w czasie krótkiego lotu nurkowego ostrzelał pokład od
dziobówki do mostka. Tym razem Nicolson nie wstał. Wiedział, że byłoby to
równoznaczne z samobójstwem. Jedynym powodem, który by usprawiedliwiał taki
krok, było sprawdzenie, jak się czuje Jenkins. Starszy marynarz powinien był
poczekać na stosowną chwilę i dopiero wtedy wykonać skok, lecz może zbyt słabo
widział, a może miał tylko dwa wyjścia: albo biec i zginąć, albo zostać i spalić
się na popiół. Nicolson potrząsnął głową - trudno było znieść smród kordytu.
Usiadł i rozejrzał się po strzaskanej sterówce. Prócz niego były tam cztery
osoby, z których ostatnia dotarła chwilę wcześniej. Był to bosman Mckinnon,
zjawił się w sterówce, kiedy wybuchały ostatnie pociski. Na wpół kucając, na
wpół leżąc na progu kabiny nawigacyjnej, oparł się na łokciu i rozglądał
dookoła. Nie był ranny, lecz nie próbował się ruszyć ze swego miejsca. - Głowa w
dół! - zawołał do niego Nicolson. - Nie wstawać, bo oberwiecie w głowę! - Nawet
jemu samemu wydawało się, że to nie jego własny głos, tylko jakiś ochrypły
szept. Kwatermistrz Evans siedział na drewnianej kratownicy, oparty plecami o
koło. Słychać było, jak swoim cienkim głosem rzuca cicho soczyste walijskie
przekleństwa. Z podłużnej rany na czole kapała mu na kolana krew, lecz nie
zwracał na to uwagi, skoncentrowany na bandażowaniu lewego przedramienia. Czy
rana na przedramieniu jest poważna, Nicolson nie potrafił powiedzieć, widział
tylko, że kolejne pasy białego płótna oddzierane z koszuli natychmiast robią się
jaskrawoczerwone. Vannier leżał na podłodze w kącie. Nicolson doczołgał się do
niego i podniósł mu delikatnie głowę. Czwarty oficer był ranny w skroń, innych
obrażeń nie odniósł. Był nieprzytomny, oddychał jednak spokojnie i równo.
Nicolson położył ostrożnie jego głowę z powrotem na podłodze i odwróciwszy się
spojrzał na Findhorna. Kapitan siedział po przeciwnej stronie mostka i
przyglądał mu się oparty plecami o gródź, dłonie z wykręconymi palcami
spoczywały na podłodze. Nicolson pomyślał, że starszy pan wygląda blado, nie dla
niego były takie zabawy. Wskazał ręką na Vanniera. - Tylko nieprzytomny, panie
kapitanie. Miał szczęście, tak jak i my wszyscy... żyjemy, i to najważniejsze. -
Wysilał się, by mówić tonem weselszym niż nastrój, który go ogarnął. Kiedy
przerwał, Findhorn pochylił się naprzód usiłując wstać, a wtedy pod wpływem
ucisku zbielały mu palce. - Wolnego, panie kapitanie! - zawołał ostro. - Niech
pan się nie rusza. Na zewnątrz czeka na pana z utęsknieniem kilku typów.
Findhorn pokiwał głową, oparł się z powrotem swobodnie o gródź. Milczał.
Nicolson spojrzał na niego bacznie. - Dobrze się pan czuje? Findhorn znów skinął
głową i otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz zamiast słów wydobył się z nich
dziwny kaszel. Nagle na jego wargach wykwitły jaskrawe pęcherzyki krwi, krwi,
która zaczęła spływać po brodzie na świeżą, białą koszulę munduru. Nicolson
natychmiast zerwał się na nogi, jednym skokiem przemierzył sterówkę i
przyklęknął przed kapitanem. Findhorn usiłował się uśmiechnąć i coś powiedzieć,
lecz znów tylko zakaszlał pęcherzykami krwi, która pociekła mu z ust - jasna
krew tętnicza, której kolor w żałosny sposób kontrastował z bielą ust. Oczy miał
szkliste. NIe zwlekając, Nicolson szybko obejrzał całe ciało kapitana, by
stwierdzić, gdzie został raniony. Początkowo nic nie rzucało mu się w oczy, lecz
nagle dostrzegł coś, co najpierw wziął za jedną z plamek krwi na koszuli. Nie
była to jednak plamka, lecz dziurka - mała, nieznaczna, okrągła, czerwieniejąca
na skrajach. Wstrząśnięty, pomyślał najpierw tylko o tym, że dziurka jest taka
mała, taka nieznaczna. Prawie na środku klatki piersiowej. Może ze dwa
centymetry w lewo od mostka i ze cztery nad sercem. Rozdział siódmy Nicolson
chwycił delikatnie, ostrożnie kapitana za ramiona, żeby nie opierał się o gródź,
i obejrzał się za bosmanem. Lecz Mckinnon już przy nim klęczał. Jedno spojrzenie
wystarczyło Nicolsonowi, by wyczytać w jego twarzy, że plamka na gorsie koszuli
kapitana stale się powiększa. Nicolson milczał, gdy tymczasem Mckinnon wyciągnął
nóż i jednym cięciem rozpłatał koszulę na plecach Findhorna, złożył nóż, chwycił
skraje koszuli i rozerwał ją do końca. Przez chwilę oglądał dokładnie plecy,
zakrył je z powrotem koszulą i spojrzał na Nicolsona kiwając głową. Ten oparł z
powrotem kapitana ostrożnie o gródź. - Nieładnie wygląda, co, panowie? -
Findhorn wymamrotał to z wysiłkiem, bulgocąc krwią napływającą mu do gardła. -
Niespecjalnie, ale mogło być gorzej. - Nicolson starannie dobierał słowa. - Czy
bardzo boli? - Nie. - Kapitan zamknął na chwilę oczy, po czym znów je otworzył.
- Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Czy przeszła na wylot? - Nie, panie
kapitanie. - Głos Nicolsona zabrzmiał oficjalnie jak odpowiedź lekarza. -
Musiała musnąć płuco i usadowiła się z tyłu w żebrach. Będziemy musieli jej
poszukać. - Dziękuję. - Określenie "musnąć" było jawnym niedomówieniem, tylko
dobrze wyposażony szpital mógł się podjąć operacji klatki piersiowej. Lecz jeśli
nawet Findhorn zdawał sobie z tego sprawę, w żaden sposób nie dał tego po sobie
poznać. Zakaszlał z trudem, potem usiłował się uśmiechnąć. - Wykopaliska muszą
poczekać. Jak tam statek? - Utrzymuje się na powierzchni - rzucił krótko
Nicolson. Wskazał kciukiem za swoje ramię. - Tam widać płomienie. Jeśli
szczęście nam dopisze, mamy piętnaście minut. Mogę zejść pod pokład? - Ależ
oczywiście! O czymże to ja myślę? - Findhorn usiłował się podnieść, lecz
Mckinnon na to nie pozwolił. Wyperswadował to kapitanowi śpiewnym głosem
mieszkańca gór Szkocji, czekając na wskazówki Nicolsona. Przyszły one jednak z
zupełnie innej strony - nagle rozległ się narastający ryk silnika samolotu,
przerażający huk działa i gwizd pocisku, który wpadł przez roztrzaskane okno nad
ich głowami i wyrwał z zawiasów górną część drzwi do kabiny nawigacyjnej.
Findhorn zaprzestał swoich wysiłków i oparł się, zmęczony o gródź patrząc na
Mckinnona z półuśmiechem na ustach. Chciał coś powiedzieć do Nicolsona, ale tego
już nie było - wypadł przez trzymające się jeszcze na zniszczonych zawiasach
drzwi, które rozkołysały się za nim. Pędził do kabiny nawigacyjnej. Zsunął się
po trapie, pobiegł naprzód i wpadł do messy. Na podłodze przy drzwiach siedział
Van Effen z bronią w ręku. Nie był ranny. Spojrzał na przybysza. - Ale huk,
prawda, panie Nicolson? Już po wszystkim? - Mniej więcej. PO statku raczej na
pewno. Pilnują nas jeszcze ze trzy myśliwce, czekając na ostatnią kroplę krwi. A
jak tu? - Chodzi o nich? - Van Effen machnął pogardliwie bronią w stronę załogi
"Kerry Dancera": pięciu jej członków leżało skulonych ze strachu na podłodze
przy leżankach, dwóch plackiem pod stołami. - Martwią się o własną bezcenną
skórę. - Któryś jest ranny? - Złego diabli nie wezmą, panie Nicolson. - Van
Effen pokiwał głową z żalem. - Szkoda. - Nicolson był już w drodze do drzwi od
strony lewej rufy. - Statek trzyma się na wodzie. Niewiele czasu pozostało.
Niech pan wyprowadzi naszą trzódkę na górny pokład... chwilowo niech ich pan
zatrzyma na pomoście. Nie otwierać drzwi siatkowych... - raptownie przerwał i
zatrzymał się w pół kroku. Drewniana pokrywa zasłaniająca okienko, przez które
podawano z pentry posiłki, była podziurawiona i roztrzaskana. Zza niej dochodził
słaby, drżący płacz dziecka. Nicolson wyskoczył na zewnątrz, zaczął się zmagać z
klamką w drzwiach do pentry. Klamka ustąpiła, lecz drzwi się nie otworzyły -
może były zamknięte, a może zablokowane czy spaczone. Na grodzi przy kabinie
piątego mechanika znalazł się jakby na zawołanie toporek przeciwpożarowy.
Nicolson walnął nim w zamek. Drzwi ustąpiły za trzecim ciosem, otwierając się na
oścież. Uderzyły w Nicolsona kłęby dymu, smród spalenizny i wszechogarniający
odór whisky. Wszędzie walały się skorupy naczyń. Kiedy powiew świeżego powietrza
rozpędził kłęby dymu, Nicolson zobaczył, że na podłodze, niemal u jego stóp
siedzą dwie pielęgniarki - młoda Malajka Lena o czarnych jak sadza oczach,
szeroko otwartych z przerażenia, a obok niej panna Drachmann o pobladłej twarzy
zdradzającej napięcie. Dziewczynie udawało się zachować spokój. Nicolson ukląkł
przy niej. - Co z chłopcem? - spytał chrapliwym głosem. - Niech się pan nie
martwi. Z Peterem wszystko dobrze. - Uśmiechnęła się uroczyście do niego
odsłaniając ciężkie metalowe drzwi schowka, które stały otworem. W środku był
chłopczyk owinięty szczelnie grubym kocem. Patrzył na niego szeroko otwartymi ze
strachu oczyma. Nicolson wsunął rękę i delikatnie pogłaskał chłopca po blond
włosach, wstał raptownie i głęboko westchnął. - Dzięki Bogu. - Uśmiechnął się do
dziewczyny. - I dzięki pani. Bardzo sprytny pomysł. Proszę zabrać chłopca na
zewnątrz, dobrze? Tu można się udusić. - Odwrócił się, stanął i spojrzał z
niedowierzaniem na obrazek u swoich stóp. Rozciągnięci na podłodze leżeli obok
siebie młody szeregowiec Alex i mułła, obaj najwyraźniej nieprzytomni, a może i
nieżywi. Farnholme, który pochylił się, by obejrzeć głowę mułły, właśnie się
prostował. Bił od niego odór whisky tak silny, jakby moczył w niej ubranie. - Co
tu się, do diabła, dzieje? - Nicolson spytał lodowatym tonem. - Czy nie może pan
odstawić butelki nawet na pięć minut? - Ale pan zawzięty, młody człowieku -
dobiegł czyjś głos z kąta pentry. - Nie powinien pan pochopnie wyciągać
wniosków, zwłaszcza niewłaściwych. Nicolson usiłował dojrzeć w mroku, kto to
powiedział. Prądnica wysiadła, nie było światła, toteż w pentrze pozbawionej
okien było ciemno. Zdołał jednak rozpoznać zarys sylwetki panny Plenderleith,
która siedziała sztywno, oparta o skrzynię z lodem. Kobieta miała pochyloną
głowę nad czymś, co trzymała w rękach. Doszło go szybkie pobrzękiwanie drutu o
drut, dźwięk, który wydawał się nienaturalnie głośny. Nicolson patrzył na nią
nie mogąc uwierzyć. - Co pani robi? - Nawet on sam uważał, że w głosie jego
słychać napięcie, niedowierzanie. - Robię na drutach. Czy nigdy pan nie widział,
jak się robi na drutach? - Robótka na drutach! - mruknął ze zgrozą. -
Naturalnie, robótka na drutach! Słodzi pan, proboszczu? Jedną kostkę czy dwie? -
Pokręcił, zdumiony, głową. - Gdyby Japońce o tym wiedzieli, jutro domagaliby się
zawieszenia broni. - O czym pan, na Boga, mówi? - spytała szorstko panna
Plenderleith. - Czyżby pan też postradał zmysły? - Też? - No, przecież zdarzyło
to się temu młodemu nieszczęśnikowi. - Wskazała na szeregowca. - Okienko do
obsługi zablokowaliśmy tacami... zaraz jak tu się schroniliśmy... jest tylko z
drewna, wie pan. Generał był zdania, że może nas to osłonić przed kulami. -
Mówiła bardzo szybko, zwięźle, robótkę odłożyła. - Kiedy spadły pierwsze bomby,
ten młodzieniec usiłował stąd wyjść. Generał zamknął drzwi... nie powiem,
działał bardzo szybko. Młodzieniec zaczął więc wyciągać te tace, pewnie chciał
wyjść przez okienko. Wtedy ten... no... mułła próbował go stamtąd odciągnąć, ale
okienko właśnie przeszyły kule. Nicolson szybko się odwrócił, spojrzał na
Farnholme'a i w dół na leżącego mułłę. - Przepraszam, panie generale. Czy on nie
żyje? - Dzięki Bogu żyje. - Farnholme wyprostował się na klęczkach, przestał
nawet przeciągać po swojemu wyrazy. - Jest tylko zmordowany i ogłuszony. -
Spojrzał na szeregowca i ze złością pokiwał głową. - Cholerny głupiec! - Ale co
mu jest? - Ułożyłem go z butelką whisky - zaczął wyjaśniać zwięźle Farnholme. -
Butelka pękła. Pewnie miała skazę. Co za strata, co za strata! - Niech go pan
wyniesie. Reszta niech też wyjdzie. - Nicolson odwrócił się do drzwi, lecz ktoś
zastąpił mu drogę. - Walters! Całkiem o was zapomniałem. Nic wam nie jest? -
Nie, nic mi się nie stało. Ale obawiam się, że kabinie radiowej trochę się
dostało. - Wyglądał blado, nie czuł się dobrze, lecz jak zwykle był rzeczowy. -
Nie ma to teraz znaczenia. - Nicolson odczuwał wdzięczność wobec Waltersa za to,
że się pojawił, że jest solidny i kompetentny. - Proszę wyprowadzić tych ludzi
na pokład łodziowy... mogą tam stać na pomoście albo lepiej w pana kabinie.
Niech ich pan nie wypuszcza na pokład. Jeśli będą chcieli coś zabrać ze swoich
kabin, niech im pan da na to kilka minut. Na twarzy Waltersa pojawił się
wymuszony uśmiech. - Wybieramy się w krótką podróż? - Tak, i to już wkrótce. Tak
na wszelki wypadek. Nicolson nie chciał powiedzieć nic więcej, niczego
wyjaśniać, był bowiem przekonany, że nie podniosłoby to morale pasażerów, a
Walters i tak sam zdawał sobie sprawę z sytuacji - jeśli statek wyleci w
powietrze, czeka ich albo spłonięcie, albo rozerwanie na kawałki. Wyszedł
szybko, lecz zaraz zatoczył się i niemal upadł - od strony nie istniejącej już
rufy rozległ się potworny huk wybuchu, który uniósł tył statku nad wodę i
wstrząsnął najmniejszą płytką i nitem kadłuba. Nicolson instynktownie chwycił
się framugi drzwi, chwycił pannę Drachmann, która zatoczyła się na niego niosąc
małego Petera, podtrzymał ją i zwrócił się do Waltersa. - Wycofuję ostatni
rozkaz. Niech nikt nie idzie do kabin. Proszę ich tylko zaprowadzić na górę i
niech tam czekają. - Jednym susem znalazł się przy drzwiach siatkowych, otworzył
je ostrożnie i już był na zewnątrz, na szczycie żelaznego trapu, który prowadził
na główny pokład. Patrzył w stronę rufy. Poczuł uderzenie żaru tak namacalne,
jakby ktoś dał mu pięścią w oczy wyciskając z nich łzy. Pomyślał ponuro, że nie
będzie się skarżył na to, że nie widać płomieni. Przewalające się, kotłujące
kłęby oleistego czarnego dymu biły w górę na wysokość kilkudziesięciu metrów, z
każdą sekundą coraz to wyżej. Nie tworzyły jednak na szczycie stożka, lecz
rozprzestrzeniały się nad statkiem, tworząc wielki czarny całun. Na poziomie
pokładu było jednak niewiele dymu, stała tam jednolita ściana płomieni o
grubości jakichś dwudziestu metrów, strzelająca w górę na wysokość około
piętnastu, gdzie jakby pękała rozdzielając się na osobne słupy ognia, lizane
przez języki płomieni. Sięgały one łakomie coraz to wyżej, migocące iskrami,
które pożerała skłębiona czerń dymu. Mimo nieprawdopodobnego żaru Nicolson
odruchowo osłonił sobie nie twarz, lecz uszy - nawet z odległości pięćdziesięciu
metrów ryk ognia był nie do zniesienia. Następny błąd ze strony Japońców,
pomyślał ponuro. Bomba, która miała trafić w maszynownię, wybuchła w ładowni
pełnej ropy, wysadzając również gródź maszynowni, obie ściany koferdamu i
zbiornik numer jeden. Najprawdopodobniej palił się właśnie on - milion litrów
paliwa spalał się podsycany powietrzem buchającym przez roztrzaskany koferdam.
Nawet gdyby ocalał sprzęt przeciwpożarowy i ludzie do jego obsługi, to piekło
pochłonęłoby każdego, kto by się zbliżył na odległość piętnastu metrów. Wszelkie
próby ugaszenia pożaru byłyby równoznaczne z samobójstwem. Nagle ponad huk
płomieni zaczął się wybijać inny, jeszcze bardziej donośny ryk, a właściwie
warkot silnika samolotu wyjącego na maksymalnych obrotach. W ułamku sekundy
Nicolsonowi ukazał się na wysokości szczytu masztu myśliwiec pikujący na prawą
burtę. Nicolson rzucił się gwałtownie do tyłu w otwór drzwi za sobą - pociski
wybuchły w miejscu, z którego przed chwilą uciekł. Klnąc na swoje zapominalstwo
podciągnął się na nogi, zamknął drzwi i rozejrzał dookoła. Zarówno pentra, jak i
korytarz były już puste - Walters nie tracił czasu. Nicolson szybko posuwał się
korytarzem, minął messę i dotarł do zejściówki prowadzącej na pokład łodziowy.
Był już tam Farnholme, który idąc po stopniach dźwigał szeregowca. Nicolson
pomógł mu bez słowa, na górze natknął się na Waltersa, który go wyręczył.
Popatrzył na przejście prowadzące do kabiny radiowej. - Sparks, wszyscy już się
zebrali? - Tak jest. Arabowie już też idą, a panna Plenderleith pakuje torbę,
jakby się wybierała na dwa tygodnie nad morze. - Aha, zauważyłem. Dziesięć
światów z nią. - Spojrzał, co się dzieje z przodu przejścia. Siran i jego ludzie
skulili się przy trapie prowadzącym do kabiny nawigacyjnej, przestraszeni i
niezadowoleni. To znaczy wszyscy prócz Sirana. Jego opalona twarz była nadal
spokojna, pozbawiona wyrazu, mimo zadrapań i sińców. Nicolson spojrzał ostro na
Waltersa. - A gdzie jest Van Effen? - Nie mam pojęcia. Nie widziałem go.
Nicolson podszedł do Sirana. - Gdzie jest Van Effen? Ten wzruszył ramionami,
wykrzywił usta w uśmiechu i milczał. Nicolson przytknął mu rewolwer do splotu
słonecznego. Z opalonej twarzy zniikł uśmiech. - Bo będzie koniec z tobą! -
zagroził Nicolson uprzejmym tonem. - Poszedł na górę. - Siran wskazał głową na
trap. - Minutę temu. - Sparks, macie broń? - W kabinie. - To idźcie po nią. Van
Effen nie miał prawa ich zostawić. - Poczekał na Waltersa. - Do tych tu można
strzelać bez powodu. Wystarczy byle pretekst. Wskakiwał po trzy stopnie naraz,
minął kabinę nawigacyjną i wpadł do sterówki. Vannier odzyskał już przytomność i
choć wciąż kręcąc głową walczył z resztkami oszołomienia, był w stanie pomóc
Evansowi bandażować rękę. Mckinnon nadal siedział przy kapitanie. - Bosmanie,
widzieliście Van Effena? - Był tu przed chwilą. Poszedł na górę. - Na górę? Co
na miłość... - powstrzymał się jednak. POzostało niewiele czasu. - Jak się
macie, Evans? - Wręcz wspaniale, do cholery - mruknął Evans zgodnie z prawdą, bo
wyglądał niespecjalnie dobrze. - Gdybym mógł dorwać tych morder... - Dobrze już,
dobrze - uśmiechnął się Nicolson. - Widzę, że przeżyjecie. Zostańcie tu z
kapitanem. Jak się macie, czwarty? - W porządku. - Vannier był bardzo blady. -
Tylko rana głowy. - To dobrze. Weźcie ze sobą bosmana i sprawdźcie szalupy.
Tylko pierwszą i drugą... trzeciej i czwartej nie ma. - Przerwał i spojrzał na
kapitana. - Mówił pan coś? - Tak - odparł Findhorn głosem nadal słabym, ale
mniej chrapliwym. - Trzeciej i czwartej nie ma? - Roztrzaskane w drzazgi,
spalone na popiół - powiedział Nicolson bez goryczy w głosie. - Bardzo sumiennie
wykonali zadanie. Zbiornik numer jeden pali się, panie kapitanie. Findhorn
pokiwał głową. - Czy jest nadzieja, chłopcze? - Żadnej, po prostu żadnej. - I
Nicolson zwrócił się do Vanniera: - Jeśli obie się nadają, użyjemy obu. -
Zerknął na Findhorna podnosząc brwi w oczekiwaniu potwierdzenia. - Nie chcemy,
by Siran i jego nożownicy, kiedy zapadnie noc, znaleźli się z nami w tej samej
łodzi. - Findhorn przytaknął mu ruchem głowy, po czym Nicolson mówił dalej: -
Zabrać jak najwięcej koców, żywności, wody, broni i amunicji. I zestawów
pierwszej pomocy. Wszystko to załadować do lepszej szalupy... to znaczy naszej.
Jasne? - Jasne. - Jeszcze jedno. Kiedy skończycie, przygotować składane nosze
dla kapitana. I nie dajcie się podziurawić pociskami. Sam dopiero co uciekłem w
ostatniej chwili. I pośpieszcie się, na miłość boską! Mamy pięć minut na
wszystko. Nicolson wyszedł ze sterówki przez drzwi od strony prawej burty. Stał
tam kilka sekund, robiąc w duchu spis inwentarza. Od dziobu i rufy uderzał żar
niby z otwartego pieca, lecz nie zwrócił na to uwagi. Gorąco go nie zabije,
przynajmniej jeszcze nie w tej chwili, w sprzyjającej sytuacji mogą jednak tego
dokonać myśliwce. Niemniej teraz były oddalone o milę - krążyły wokół "Viromy"
jeden za drugim, pochylone na lewe skrzydło. Obserwowały i czekały. Przebiegł
pięć kroków, znalazł się przy górnym trapie sterówki. Przeskoczył trzy stopnie i
nagle zahamował tak gwałtownie, że tylko dzięki zgiętej w porę ręce złagodził
impet, z jakim uderzył o szczeble. Z góry zaczynał schodzić Van Effen broczący
krwią. Na wpół podtrzymywał, na wpół niósł kaprala Frazera. Był on w bardzo
ciężkim stanie, najwyraźniej już tylko cudem nie tracił przytomności. Z
wykrzywionej bólem twarzy odpłynęła pod ciemną opalenizną krew, prawą ręką
podtrzymywał to, co pozostało z jego lewego przedramienia - poszarpany i
okropnie okaleczony kikut. Mogło to być tylko dziełem pocisku. Frazer jednak
przestał już obficie krwawić, Van Effen zawiązał mu opaskę nad łokciem. Nicolson
natknął się na nich w połowie trapu, złapał kaprala, by odciążyć trochę Van
Effena. Lecz zanim się zorientował, co się dzieje, tamten całkiem puścił Frazera
i znów rzucił się biegiem w górę. - Człowieku, dokąd? - Nicolson musiał
wrzeszczeć, żeby przekrzyczeć huk płomieni. - Do diabła z tym wszystkim na
górze. Opuszczamy statek. Zejdź! - Muszę zobaczyć, czy tam jeszcze ktoś nie
pozostał przy życiu - zawołał Van Effen. Wołał dalej, lecz Nicolson już nie był
pewien, o co mu chodzi, chyba o jakąś broń. Jego słowa zagłuszał huk dwóch
wielkich pożarów, a ponadto Nicolson już skoncentrował uwagę na czymś innym.
Myśliwce - było ich tylko trzy - przestały krążyć wokół statku i zaczęły ostro
nacierać, wszystkie jednocześnie, w jednej linii, celując w śródokręcie. Nie
trzeba było mieć bujnej wyobraźni, by uświadomić sobie, jaki stanowią wspaniały
i kuszący cel stojąc na najwyższym poziomie statku. Nicolson chwycił mocniej
Frazera, a wolną ręką wykonał błyskawiczny ruch, wskazując na morze. - Nie masz
szans, wariacie! - wrzasnął. Van Effen był już na szczycie trapu. - Ślepy
jesteś, zwariowałeś?! - Martw się o siebie, przyjacielu! - zawołał Van Effen i
zniknął. Nicolson nie czekał już ani chwili - tak, będzie musiał się martwić o
siebie, nie ma żartów. Tylko kilka kroków, kilka sekund dzieli go od sterówki,
lecz przecież dźwiga Frazera, który zwisa bezwładnie w jego ramionach jak ciężki
worek. Myśliwce potrzebują około sześciu sekund, nie więcej, żeby się znaleźć
nad nimi. Słyszał już piskliwy warkot silników, przytłumiony, lecz mimo to
górujący nad miarowym hukiem płomieni. Nie miał odwagi spojrzeć, bo wiedział, że
myśliwce są już blisko, dwieście metrów od nich, z celownikami wymierzonymi w
jego nie osłonięte plecy. Rozsuwane drzwi sterówki były zablokowane, zdołał
mimowolnie popchnąć je lewą ręką, aż nagle otworzyły się z impetem i bosman już
wciągał Frazera do środka. Nicolson rzucił się na pokład zaciskając mimowolnie
zęby w oczekiwaniu na paraliżującą serię w plecy. Przekręcił się i wturlał do
środka, gdzie było bezpiecznie. Usłyszał krótki, narastający grzmot samolotów,
które przeleciały zaledwie kilka metrów nad sterówką. Nie rozległ się jednak ani
jeden wystrzał. Nicolson, nie mogąc uwierzyć, potrząsnął głową. Wstał powoli na
nogi. Może pilotów oślepił dym i płomienie, a może nawet im skończyła się już
amunicja - liczba pocisków w myśliwcu była przecież ograniczona. Zresztą nie
miało to już znaczenia. Zobaczył na mostku Farnholme'a, który pomagał znosić
żołnierza. Vanniera nie było, lecz Evans nie opuścił kapitana. Nagle drzwi
kabiny nawigacyjnej otworzyły się gwałtownie na uszkodzonych zawiasach i twarz
Nicolsona znów stężała w wyrazie zdumienia. Mężczyzna stojący przed nim był
prawie nagi, wisiały na nim tylko postrzępione łachy, resztki dawnych
niebieskich spodni. Jeszcze się paliły, tliły na skrajach. Brwi i włosy miał
opalone i przytopione, pierś i ramiona czerwone, poparzone. Jego klatka
piersiowa unosiła się i opadała, mężczyzna oddychał szybko, płytko, jak ktoś
spragniony od dłuższego czasu powietrza, a nie mający czasu na zaczerpnięcie
głębokiego oddechu. Twarz miał bardzo bladą. - Jenkins! - Nicolson rzucił się do
niego, złapał za ramiona, lecz zaraz go puścił, bo tamten zasyczał z bólu. -
Jakże, na Boga... widziałem samoloty... - Ktoś nie może się wydostać - przerwał
mu tamten - z pompowni na dziobie. - Mówił gwałtownie i szybko, lecz z przerwami
na oddech. - Zeskoczyłem z pomostu... na pokrywę luku. Słyszałem pukanie. -
Wyciągnąłeś go? O to chodzi? - spytał cicho Nicolson. - Nie. Pokrywa zamknięta.
- Jenkins pokiwał, zmęczony, głową. - Nie mogłem otworzyć. - Do pokrywy
przymocowana jest rura - rzucił gwałtownie Nicolson. - Wiecie o tym równie
dobrze jak ja. Jenkins nie odpowiedział, pokazał mu dłonie. Nicolson skrzywił
się - nie pozostał na nich ani kawałek skóry, tylko czerwone, żywe mięso i
lśniąco biała kość. - Boże jedyny! - patrzył jeszcze przez chwilę na te ręce, po
czym podniósł wzrok i spojrzał w przepełnione bólem oczy. - Przepraszam was
bardzo, Jenkins. Zejdźcie na dół. Poczekajcie przy kabinie radiowej. - Odwrócił
się, bo ktoś dotknął jego ramienia. - Aha, Van Effen, wie pan, że nie tylko jest
pan idiotą, lecz też największym na świecie szczęściarzem? Wysoki Holender
rzucił na pokład dwa karabiny, pistolet automatyczny, amunicję i wyprostował
się. - Miał pan rację - powiedział cicho. - Tylko strata czasu. Nikt tam nie
żyje. - Wskazał głową na Jenkinsa, który wychodził. - Słyszałem go. Chodzi o
małą pokładówkę przed mostkiem, prawda? Pójdę tam. Nicolson patrzył przez chwilę
w jego spokojne szare oczy i skinął głową. - Niech pan pójdzie ze mną, jeśli pan
chce. Może potrzeba będzie dwóch, żeby go wyciągnąć. Na pomoście poniżej wpadli
na Vanniera, który zataczał się pod ciężarem naręcza koców. - Jak tam szalupy? -
spytał pośpiesznie Nicolson. - W doskonałym stanie. Nawet prawie nie draśnięte.
Można by pomyśleć, że Japońce specjalnie je zostawili. - Obie? - Nicolson był
zdumiony. - Tak. - Spadło to nam z nieba - mruknął. - No, chodźmy. Nie
zapomnijcie noszy dla kapitana. Poniżej na głównym pokładzie żar niemal zapierał
dech, zanim więc upłynęło dziesięć sekund, obu mężczyznom zabrakło tlenu.
Benzyna w ładowniach paliła się dwa, trzy razy gwałtowniej niż przed pięcioma
minutami. Z oddali, przez huk płomieni dolatywał ich niemal nieprzerwany huk
wybuchów - to metalowe baryłki pękały i wybuchały pod wpływem żaru. Lecz
Nicolson rejestrował to jakby mimochodem. Stał przy wodoszczelnych stalowych
drzwiach prowadzących do luku i stukał w nie końcem metrowej rury, która służyła
za blokadę tych drzwi. Czekając na odpowiedź pochylony nisko nad lukiem widział,
jak z czoła cieknie mu pot niemal nieprzerwaną strużką. Powietrze było tak
suche, stal taka gorąca - nawet przez podeszwy butów czuli, jaki rozżarzony jest
pokład - że krople potu wyparowywały niemal w tej samej chwili, w której na
niego spadały... Nagle rozległo się pukanie od wewnątrz - dwaj mężczyźni
podskoczyli, jakby wcale się tego nie spodziewali. Pukanie było bardzo ciche,
lecz nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Nicolson dłużej nie czekał. Zaczepy
zamykające były zablokowane, pewnie przesunęło się coś czy wypaczyło na skutek
wybuchów; dopiero za dwunastym uderzeniem młota, który Nicolson przyniósł, dwa
zaczepy ustąpiły. Z trzecim nie było kłopotu. Z mrocznych czeluści pompowni
buchnęło gorącym i cuchnącym powietrzem, lecz Nicolson i Van Effen nie zwracali
na to uwagi, próbowali dojrzeć coś w ciemnościach. Van Effen zapalił latarkę -
wtedy zobaczyli siwe, pomazane ropą włosy mężczyzny, który wspinał się po
trapie. Po chwili dwa długie ramiona sięgnęły w dół i mężczyzna już stał na
pokładzie przy nich, osłaniając się odruchowo przedramieniem przed żarem
płomieni. Cały był w ropie, od stóp do głów, w czarnej, umazanej twarzy
błyszczały niemal z komicznym efektem białka jego oczu... Nicolson patrzył na
niego przez chwilę. - Willy! - zawołał w końcu, zdumiony. - No, właśnie -
zaśpiewał Willoughby. - Nikt inny tylko ja, Stary Willy. Złoci młodzieńcy i
panny muszą i tak dalej, ale nie emerytowani drudzy mechanicy. Z nas nie są
zwykli śmiertelnicy. - Wytarł ropę z twarzy. - Willoughby'emu nie śpiewa się
smutnych piosenek. - Ale co, u diabła, tu robiłeś?... no, nieważne. Potem o tym.
Chodź, Willy. Nie mamy czasu. Opuszczamy statek. Kiedy wspinali się na mostek,
Willoughby zasapał się i przystanął. - Wskoczyłem tam, by się schować. Odcięło
mnie niemal w najlepszej chwili mojego życia. Dokąd idziemy? - Jak najdalej od
tego statku - rzucił ponuro Nicolson. - W każdej chwili może wylecieć w
powietrze. Willoughby odwrócił się osłaniając ręką oczy. - To tylko pali się
ropa, Johnny. Zawsze jest szansa, że sama się wypali. - Ale wybuchł zbiornik
numer jeden. - W takim razie do szalup, pędem - rzucił pośpiesznie mechanik. -
Stary Willy pożyje sobie i powalczy innym razem. * * * Obie szalupy załadowano i
przygotowano do spuszczenia na wodę w pięć minut. Wszyscy, którzy przeżyli,
czekali razem; wśród nich ranni. Nicolson spojrzał na kapitana. - Gotowe,
czekamy tylko na pana rozkaz. Findhorn uśmiechnął się blado, lecz nawet ten
uśmiech musiał być dla niego wysiłkiem, bo kapitan skrzywił się z bólu. - Za
późno na taką skromność, panie Nicolson. Jesteś tu dowódcą, chłopcze. -
Zakaszlał, zacisnął powieki, a kiedy znów otworzył oczy, spojrzał na Nicolsona z
namysłem. - Samoloty. Przecież kiedy będziemy opuszczać statek, mogą nas
poszatkować. - Po co mieliby sobie zadawać tyle trudu. Łatwiej im będzie nas
dorwać, kiedy już będziemy w szalupie. - Nicolson wzruszył ramionami. - Nie mamy
innego wyjścia. - Oczywiście, przepraszam za tę głupią uwagę. - Findhorn
odchylił się do tyłu i zamknął oczy. - Z samolotami nie będzie problemu -
odezwał się Van Effen, dziwnie pewny siebie. Uśmiechnął się do Nicolsona. -
Przecież i pan i ja mogliśmy już od dawna nie żyć. Nie chcą strzelać lub nie
mogą. Mają też inne powody, ale teraz nie czas na to, panie Nicolson. - Tak, nie
czas na to. - Nicolson skinął głową i nagle zacisnął pięści, bo statkiem
wstrząsnęła potworna eksplozja. Przez całą nadbudówkę przetoczył się głęboki,
długi grzmot, grzmot, który spowodował, że pokład nagle się zachwiał i zakołysał
uciekając im spod nóg ostrym przechyłem w stronę rufy. Nicolson uśmiechnął się
blado do Van Effena. - Rzeczywiście, nie czas teraz na to. Czy musi pan tak
dokładnie uzasadniać swoje argumenty? - podniósł głos: - Wszyscy do szalup!
Przedtem należało się śpieszyć, teraz pędzić z prędkością światła. Pękły grodzie
zbiornika numer dwa, tak że jeden ze zbiorników czy nawet dwa stały otworem.
"Viroma" pogrążała się w morzu od strony rufy. Szybkie opuszczanie statku było
jednak obosieczną bronią, z czego Nicolson doskonale zdawał sobie sprawę. Wśród
niedoświadczonych pasażerów zbyt wielki pośpiech i napięcie mogły wywołać panikę
lub co najmniej zamieszanie opóźniające całą akcję. Mckinnon i Van Effen byli
nieocenieni - przeprowadzali pasażerów w odpowiednie miejsca, nosili rannych,
układali ich między ławkami w szalupie, spokojnym głosem podtrzymywali
wszystkich na duchu. Musieli krzyczeć, żeby ich słyszano pośród huku płomieni.
Był to osobliwy, przerażający huk; wśród innych dźwięków rozpoznać można było
cienki, piskliwy syk, od którego bolały zęby i nerwy napinały się jak postronki,
oraz głęboki, nieprzerwany odgłos jakby rozdzieranego perkalu, tyle że tysiąc
razy potężniejszy. Żar już nie dawał im się tak we znaki, choć był niesamowity -
dwie ściany ognia zaczęły się gwałtownie zlewać w jedną: bladoniebieska
przejrzysta mgła, drżąca i nierzeczywista, powstała w wyniku spalania się
benzyny na dziobie, mieszała się z krwistoczerwoną, tłumioną przez dym i
płomienie na rufie. Oddychanie stało się męką, gardła piekły i bolały, cierpiał
jednak przede wszystkim Jenkins, bo gorące powietrze w niemiłosierny sposób
drażniło jego poparzoną skórę i krwawiące dłonie. Najmniej z nich wszystkich
męczył się mały Peter Tallon, owinięty przez Mckinnona od stóp do głów w duży,
włochaty koc, namoczony uprzednio w zlewie w pentrze. W trzy minuty od chwili
wydania rozkazu szalupy znalazły się na wodzie. Najpierw spuszczono szalupę z
lewej burty, mieli w niej bowiem płynąć tylko Siran i jego sześciu ludzi. Nie
było wśród nich ani jednego rannego, szybciej więc mogli uporać się z całą
operacją. Niemniej Nicolsonowi wystarczył jeden rzut oka przed powrotem na prawą
burtę, by się zorientować, że odpłynięcie na pewną odległość od płonącego statku
zajmie im dużo czasu. Mieli trudności z obluzowaniem fałów, mimo że podał im
instrukcję obsługi urządzenia zwalniającego, a ponadto dwóch z nich,
owładniętych strachem, zaczęło się gwałtownie bić, wszyscy pozostali wymachiwali
zaś rękami i wrzeszczeli na cały głos. Nicolson odszedł, było mu wszystko jedno.
Niech sobie sami radzą, a jeśli im się nie uda, świat na tym tylko zyska. I tak
dał im szansę, której oni odmówili dziecku - szansę przeżycia. W niecałą minutę
później, jako ostatni pozostały na statku, zjeżdżał już po linie do spuszczonej
na wodę szalupy numer jeden. Widział ją w dole pod sobą, wypełnioną ludźmi i
sprzętem. Uświadomił sobie, że niezwykle trudno będzie płynąć nią na wiosłach,
zwłaszcza że tylko trzech czy czterech ludzi było do tego zdolnych, lecz kiedy
dotknął stopą ławki, silnik zakaszlał, zakrztusił się, znów zakaszlał, aż w
końcu zapalił i zaczął miarowo pomrukiwać. Ledwie go było słychać pośród huku
ognia. W minutę odpłynęli na pokaźną odległość od "Viromy" i zaczęli okrążać
dziób w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Mimo że od dziobówki dzieliło
ich około stu pięćdziesięciu metrów, żar nadal piekł w oczy i gardła. Nicolson
nie chciał jednak rozpędzać szalupy i okrążał dziób trzymając się go jak
najbliżej. Nagle ukazała im się cała długość lewej burty statku i szalupa numer
dwa. Minęły już co najmniej trzy minuty, jak spuszczono ją na wodę, a nie
odpłynęła dalej od burty niż jakieś dwadzieścia metrów. Siranowi udało się w
końcu przywołać swoich ludzi do porządku ciętym językiem oraz ciężkim bosakiem.
Nie przebierał w środkach. Niemniej po tej operacji pozostało mu tylko trzech
sprawnych członków załogi, bo dwaj leżeli jęcząc na dnie szalupy, a trzeci
usiłował coś zrobić, żeby mniej mu dokuczało niesprawne ramię. Nicolson ściągnął
usta i spojrzał na Findhorna. Kapitan właściwie zinterpretował jego spojrzenie -
z trudem, niechętnie skinął głową. Pół minuty później Mckinnon wprawnym ruchem
rzucił nad wodą zwój liny. Siran chwycił ją i przywiązał do przedniej ławki.
Szalupa motorowa niemal natychmiast naciągnęła linę i zaczęła holować Sirana i
jego załogę. Teraz Nicolson już nie próbował okrążać statku, tylko zaczął płynąć
prosto w morze, by w ostatnich chwilach "Viromy" znajdować się od niej jak
najdalej. W pięć minut przepłynęli pięćset metrów, lecz nadal nic się nie
wydarzyło. Szalupa motorowa holując drugą, płynęła z możliwie największą
szybkością około trzech i pół węzła. Każdy metr zapewniał im większe
bezpieczeństwo. W górze - teraz bezczynnie - wciąż krążyły myśliwce. Odkąd
zaczęto spuszczać szalupy na wodę, myśliwce nie wykonały ani jednego manewru,
który mógłby wskazywać, że zamierzają zaatakować. Widocznie nie miały takiego
rozkazu. Minęły następne dwie minuty. "Viroma" płonęła coraz gwałtowniej. Ogień
buchający z dziobówki było teraz wyraźnie widać, nie pochłaniał go bowiem blask
słońca. Gęsty całun dymu walącego z dwóch zbiorników w części rufowej
rozprzestrzenił się nad połową mili kwadratowej morza i nawet ogniste słońce
tropików nie mogło się przebić przez jego gęstą czerń. Pod tym mrocznym
baldachimem dwa słupy ognia zlewały się coraz bardziej, bezlitosne,
majestatyczne i nieugięte w swoich dążeniach. Ich szczyty nachylały się w górze
ku sobie - osobliwe zjawisko spowodowane rozgrzaniem powietrza do wyjątkowo
wysokiej temperatury. Findhorn odwrócił się, by obejrzeć śmierć swojego statku.
Był przekonany, że koniec nastąpi w chwili, gdy słupy się zetkną. Tak też się
stało. Agonia przebiegała z barbarzyńskim przepychem, śmierć była skromna. Zza
mostka wystrzelił słup białego ognia, coraz to wyższy, aż osiągnął ze sto
pięćdziesiąt metrów, po czym znikł równie nagle, jak się pojawił. Kiedy znikł,
nad spokojną powierzchnią morza przetoczył się niski, głęboki, przeciągły
grzmot. Niebawem jego echa ucichły w oddali i zapanowała cisza. Koniec nastąpił
spokojnie, bez zamieszania, nawet z pewnego rodzaju godnością i elegancją -
"Viroma" pogrążyła się powoli w wodzie, miarowo, bez wstrząsów. Zmęczony,
śmiertelnie ranny statek, który doświadczył wszystkiego, czego tylko mógł
doświadczyć, z zadowoleniem odchodził na spoczynek. Ludzie przyglądający mu się
z szalup słyszeli lekki syk, który szybko ucichł - to woda wpływała do
rozżarzonych ładowni; potem zobaczyli, jak dwa smukłe maszty pogrążają się
pionowo w morzu, następnie kilka baniek powietrza, później już nic. Na oleistej
wodzie nie unosił się ani kawałek drewna, ani w ogóle nic. Tak, jakby "Viroma"
nigdy nie istniała. Kapitan Findhorn obrócił do Nicolsona swoją kamienną twarz,
jego spojrzenie było puste, pozbawione wyrazu. Patrzyli na niego prawie wszyscy
w szalupie, jedni otwarcie, inni starając się to ukryć, lecz on jakby zupełnie
nie zdawał sobie z tego sprawy - mężczyzna owładnięty całkowitą obojętnością. -
Ten sam kurs, panie Nicolson, jeśli pan pozwoli. - Głos miał niski, stłumiony,
lecz tylko na skutek odniesionych ran. - O ile pamiętam, kurs dwieście. Cel ten
sam. Za dwanaście godzin powinniśmy dopłynąć do Kanału Macclesfield. Rozdział
ósmy Mijały godziny, niekończące się, duszne godziny pod niebieskim,
bezwietrznym niebem, w promieniach tropikalnego słońca. Szalupa numer jeden
nadal miarowo płynęła zdyszana na południe holując drugą. Normalnie zapas paliwa
na szalupie starcza tylko na sto mil przy szybkości około czterech węzłów.
Szalup używa się wyłącznie w wyjątkowych wypadkach, takich jak odholowanie innej
łodzi od tonącego statku, wyławianie rozbitków, nagłe udzielenie pomocy czy też
w warunkach sztormowych. Mckinnon jednak był przewidujący i załadował dodatkowe
bańki z benzyną, które nawet przy złej pogodzie pozwolą im dopłynąć do wyspy
Lepar, mniej więcej tej samej wielkości co wyspa Sheppey. Minęli ją z prawej
burty przepływając przez Kanał Macclesfield. Kapitan Findhorn, który spędził na
archipelagu piętnaście lat, wiedział, gdzie można dostać benzynę na wyspie
Lepar. Dużo benzyny. Jedyną niewiadomą stanowiły więc poczynania Japończyków -
może już zajęli tę wyspę, lecz wydawało się to dość nieprawdopodobne, gdyż ich
wojska lądowe zajęły już tak wielki obszar i tak były rozczłonkowane, że ich
dowódcy mogli uznać zajmowanie takiej małej wyspy za bezcelowe. Mając dużo
benzyny i słodkiej wody szalupy będą płynąć jeszcze bardzo długo, może aż do
Cieśniny Sundajskiej między Sumatrą a Jawą, zwłaszcza gdyby zaczął znów wiać
pasat północno_wschodni, który ułatwiłby im zadanie. Teraz jednak pasat nie
wiał, nie było w ogóle najlżejszego wiatru czy powiewu, panowała absolutna
cisza, było duszno i gorąco nie do wytrzymania. Leciutki powiew, będący
rezultatem posuwania się łodzi, jak na urągowisko jeszcze tylko pogarszał
sytuację, bo nie przynosił żadnej ulgi. Rozżarzone słońce zachodziło, chowało
się daleko na zachodzie, lecz jego promienie nadal paliły. Nicolson kazał
postawić dla osłony oba żagle - kliwer, żeby rzucał cień na część dziobową i
żagiel lugrowy, wciągnięty tylko do połowy masztu, żeby osłaniał jak największą
część rufy. Lecz nawet w ich cieniu było nieznośnie gorąco, temperatura sięgała
około trzydziestu pięciu stopni, przy wilgotności przekraczającej osiemdziesiąt
pięć procent. Na terenach Indii Wschodnich rzadko kiedy, niezależnie od pory
roku, temperatura spada poniżej trzydziestu stopni. Najmniejszej ulgi nie
przyniosłoby też zanurzenie się w wodzie za burtą, bo temperatura morza miała
jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć stopni. Pasażerom nie pozostawało więc nic
innego jak tylko usadowić się w pozycji półleżącej i tkwić tam bezradnie i
apatycznie pod osłoną żagla, cierpieć i modlić się, żeby słońce zaszło.
Pasażerowie. Nicolson siedząc na rufie, z rumplem w ręku przyglądał się bacznie
ludziom w szalupie. Rozumiał, w jakiej znaleźli się sytuacji, rozumiał, dlaczego
ogarnęła ich inercja. Zacisnął usta. Gdyby mógł kiedyś wybierać, z kim chciałby
się znaleźć w łodzi, którą by płynął w tropikach setki, tysiące mil z dala od
jakiejkolwiek pomocy, otoczony przez wroga, wśród zajętych przez niego wysp,
trudno by mu było wybrać komplet pasażerów gorzej radzących sobie w szalupie i
mających mniejsze szanse przeżycia. Oczywiście były wśród nich wyjątki, na
przykład Mckinnon czy Van Effen, którzy zawsze w podobnej sytuacji stanowiliby
wyjątek, lecz reszta... W szalupie znajdowało się prócz niego siedemnaście osób.
Spośród nich tylko tamci dwaj byli kompetentni i cenni, jeśli chodzi o
umiejętność żeglowania i obsługi łodzi. Mckinnon, niewzruszony, kompetentny,
niezwykle pomysłowy starczał za dwóch. Van Effen wykazał już odwagę i
poświęcenie w krytycznych sytuacjach, trudno było jednak powiedzieć, czy miał
jeszcze inne zalety. Co do Vanniera, nie wiadomo - prawie jeszcze dziecko, może
wytrzyma długi okres napięcia i trudów, ale czas to dopiero pokaże. Walters,
który wciąż wyglądał niedobrze i pozostawał w szoku, pewnie okaże się użyteczny,
tylko musi dojść do siebie. Chyba tylko na nich mógł ewentualnie liczyć. Drugi
steward Gordon, o szczupłej twarzy, wilgotnych oczach, to osobnik podejrzany,
znany ze złodziejstwa. Nawet nie stawił się dzisiaj po południu na swoje
stanowisko bojowe, nie nadawał się więc ani na marynarza, ani żołnierza, można
było mieć pewność, że zawsze zadba wyłącznie o własne bezpieczeństwo i korzyść.
Dziś po południu nie wypadli też obiecująco nawet mułła i zdumiewający,
tajemniczy Farn- holme - siedzieli teraz na tej samej ławce pogrążeni w cichej
rozmowie. Co do Willoughby'ego, to trudno o bardziej serdecznego i życzliwego
człowieka, lecz znajdując się poza swoją maszynownią i bez ukochanych książek
nie bardzo potrafił być pomocny, mimo najlepszych chęci, należał bowiem do
najbardziej delikatnych i bezradnych ludzi na świecie. Kapitan, Evans,
kwatermistrz, Frazer i starszy marynarz Jenkins byli zbyt ciężko ranni, żeby
naprawdę móc się nadawać do jakiejkolwiek pomocy. Szeregowiec Alex - Nicolson
dowiedział się, że ma na imię Sinclair - nadal pozostawał tak samo rozstrojony i
roztrzęsiony jak przedtem. Bez przerwy wodził niespokojnie szeroko otwartymi
oczami od jednego pasażera do drugiego, nieustannie pocierając dłońmi uda, jakby
musiał zetrzeć z nich jakąś truciznę. Pozostały prócz tego tylko trzy kobiety i
mały Peter, lecz gdyby chcieć jeszcze bardziej obniżyć średnią ocen, pomyślał z
goryczą Nicolson, niecałe osiem metrów dalej znajdowali się Siran i jego sześciu
nożowników. Jedyną zadowoloną, beztroską osobą w szalupie był mały Peter Tallon.
Ubrany tylko w podwinięte białe króciutkie szorty, jakby w ogóle nie odczuwał
upału ani innych trudów - przez cały czas podskakiwał sobie na rufie i dziesięć
razy na minutę trzeba go było powstrzymywać, by nie wypadł za burtę. Przywykł
już do sytuacji, stał się ufny, nie odczuwał już strachu przed członkami załogi.
Lecz przy Nicolsonie brakowało mu nadal swobody - ilekroć ten, siedząc przy
rumplu, najbliżej chłopczyka, dał mu kawałek suchara czy rozpuszczone w wodzie
słodkie mleko skondensowane, mały uśmiechał się do niego nieśmiało, pochylał do
przodu, chwytał suchar lub kubek, cofał się i z pochyloną głową, łypiąc spod
oka, zabierał do jedzenia. Lecz gdy Nicolson wyciągał rękę, by dotknąć chłopca
czy go złapać, mały uciekał do panny Drachmann, która siedziała na rufie z
prawej burty, wsuwał pulchną rączkę w jej czarne błyszczące włosy i pociągał na
ogół tak mocno, że dziewczyna krzywiąc się wydawała krótki okrzyk bólu. Mały
przekręcał wtedy główkę na bok i patrzył na Nicolsona srogo przez rozprostowane
palce lewej rączki. Była to jego ulubiona sztuczka, pewnie wyobrażał sobie, że
zasłonięty palcami staje się niewidzialny. W takich chwilach Nicolson na jakiś
czas zapominał o wojnie, rannych i prawie beznadziejnej sytuacji ich wszystkich,
lecz zaraz powracał do twardej rzeczywistości i jeszcze bardziej się martwił i
bał, co się stanie z chłopcem, kiedy Japończycy w końcu ich dopadną. Bo przecież
na pewno to nastąpi. Nicolson był o tym przekonany ponad wszelką wątpliwość,
wiedział, że Find- horn też tak uważa, a o dopłynięciu do wyspy Lepar i cieśniny
Sunde mówi tylko po to, by dodać im odwagi. Japończycy znają ich położenie z
dokładnością do kilku mil, mogą ich dopaść w dowolnej chwili. Pytanie, dlaczego
dotychczas tego nie zrobili. Nicolson zastanawiał się, czy pozostali zdają sobie
sprawę, że godziny ich wolności i bezpieczeństwa są policzone, że kot bawi się
myszą. Jeśli zdawali sobie sprawę z sytuacji, to żadne z nich tego nie
okazywało. Bezbronna, w wielu wypadkach nieudolna gromada, która mogłaby być
nieznośnym ciężarem dla każdego człowieka pragnącego dopłynąć tą szalupą w
bezpieczne miejsce. Nicolson musiał jednak przyznać, że oprócz Gordona i
Sinclaira wszystkich łączy jedno: wysokie morale. Nie uskarżając się dołożyli
wszelkich starań, by ułożyć porządnie koce i zapasy, kosztem własnej wygody
przygotowali miejsce dla rannych, którzy też, mimo cierpień, na nic się nie
uskarżali, wykonywali posłusznie wszystkie polecenia Nicolsona i z pogodą
znosili ciasnotę, pełni dobrej woli. Dwie pielęgniarki, którym o dziwo pomagał
ze znajomością rzeczy Farnholme, prawie przez dwie godziny opatrywały rannych.
Jeszcze nigdy zarządzenie Ministerstwa Komunikacji, żeby wszystkie szalupy
wyposażone były w apteczki pierwszej pomocy, nie okazało się tak uzasadnione,
rzadko kiedy też pewnie robiono z nich lepszy użytek. Panna Drachmann miała
ponadto zestaw chirurgiczny. Na jej prośbę Mckinnon w ciągu dziesięciu minut
przygotował przy pomocy siekiery i noża idealne deszczułki, którymi można było
usztywnić okaleczoną rękę Frazera. Panna Plenderleith też zachowywała się
wspaniale. To jedyne odpowiednie słowo. Miała fantastyczną umiejętność
przeobrażania sytuacji krytycznych w normalne. Mogłaby z powodzeniem spędzić w
łodzi całe życie. Brała rzeczy takimi, jakimi są, wydobywała ich najlepsze
strony i ciesząc się ogromnym autorytetem wśród pozostałych skłaniała ich do
zachowania podobnej postawy. To ona owinęła kocami rannych, oparła im głowy o
kapoki, a kiedy nie chcieli wykonać jakiegoś jej polecenia, łajała ich jak małe
nieposłuszne, krnąbrne dzieci. Panna Plender- leith nigdy nie musiała nikomu
dwukrotnie zwracać uwagi. Sama zajęła się żywnością i dopilnowała, by ranni
zjedli wszystko, do ostatniego podanego im kęsa. Pilnowała też, by nie dokuczało
im pragnienie. To ona wyrwała walizkę Farnholme'owi, wsunęła ją pod swoją ławkę
i grożąc siekierą, którą odłożył Mckinnon, poinformowała z błyskiem w oku
kipiącego gniewem generała, że koniec z jego pijaństwem. Zawartość walizki,
którą on właśnie chciał naruszyć, zarezerwowana jest od tej chwili tylko do
użytku, jak powiedziała, medycznego. Skończywszy perorę wyciągnęła z przepastnej
torby po prostu druty i włóczkę i spokojnie zabrała się do roboty. To ona
położyła sobie potem na kolanach deskę i starannie kroiła wołowinę i chleb,
wydzielała suchary, cukierki i rozcieńczone mleko skondensowane, rozstawiała po
kątach poważnego, powstrzymującego uśmiech Mckinnona, którego zmusiła do
kelnerowania, upominając go ciągle tak, jakby był jednym z jej godnych zaufania,
ale niezbyt błyskotliwych uczniów. Wspaniała, myślał Nicolson, usiłując
naśladować niewzruszoną minę bosmana, po prostu wspaniała. Nie ma słów. Nagle
podniosła głos niemal o oktawę: - Panie Mckinnon! A cóż to pan robi? Bosman
bowiem czołgał się obok niej na czworakach szukając na dnie łodzi chleba i
wołowiny, które niestety upuścił. Wysunął głowę aż za osłonę, całkiem ignorując
okrzyk panny Plender- leith, która go znów powtórzyła. Kiedy powtórzyła go po
raz trzeci i nie otrzymała odpowiedzi, zacisnęła usta i szturchnęła bezlitośnie
Mckinnona trzonkiem noża między żebra. Tym razem zareagował. A ona na to: -
Niech pan łaskawie uważa! Co pan narobił? Co za niezdara! - Wskazała nożem na
kolano Mckinnona: między nim a boczną ławką leżało ćwierć kilograma mięsa
zgniecionego niemal na placek. - Przepraszam, bardzo przepraszam. - Bosman
wstał, mimowolnie strzepując ze spodni kawałeczki wołowiny i zwrócił się do
Nicolsona: - Nadlatuje samolot. W pół prawej burty, dość blisko. Nicolson
zmrużył oczy, spojrzał na niego i odwrócił głowę, by spod osłony popatrzeć na
zachód. Prawie od razu dostrzegł samolot, nie dalej niż dwie mile, na wysokości
około siedmiuset metrów. Walters, który miał za zadanie obserwować morze i niebo
z dziobu, nie zauważył samolotu i nic dziwnego - pod słońce nie było go widać.
Wrażliwe ucho Mckinnona wyłapało jednak odległy warkot silnika. Nicolson nie
rozumiał, jak bosman mógł to usłyszeć wśród nieustającej gadaniny panny
Plenderleith i miarowego pykania ich własnego silnika. Sam nawet teraz jeszcze
nic nie słyszał. Cofnął się, spojrzał w stronę kapitana, który leżał na boku:
albo po prostu spał, albo dostał śpiączki. Nie było czasu na to, by stwierdzić,
co mu jest. - Bosmanie, spuść żagiel - rzucił szybko. - Gordon, pomóżcie mu.
Szybko. Proszę czwartego! - Tak jest... - Vannier był blady, lecz wyglądał nie
najgorzej. - Broń. Rozdzielić: dla was, generale, dla bosmana, Van Effena,
Waltersa i mnie. - Spojrzał na Farnholme'a. - Mamy tu jakiś karabinek
automatyczny. Wie pan, jak się z nim obchodzić? - Oczywiście! - Bladoniebieskie
oczy Farnholme'a rozbłysły zadowoleniem, wyciągnął rękę, chwycił karabinek,
wprawnym ruchem palców odbezpieczył go i ostrożnie trzymał wpatrując się z
nadzieją w nadlatujący samolot - stary weteran zwąchał zapach walki, którą
uwielbiał. Nawet w tak pełnym napięcia momencie Nicolson zdołał zauważyć zmianę,
jaka się dokonała w Farnholme'ie tego popołudnia - mężczyzna, który uciekł, by
się bezpiecznie ukryć w pentrze, jakby nigdy nie istniał. Było to
nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Nicolson jakby podświadomie podejrzewał, że
generał zbyt konsekwentnie decyduje się na niekonsekwentne kroki, że w swoim
dziwnym zachowaniu kieruje się on dobrze obmyśloną, ale przez niego jeszcze nie
rozszyfrowaną, metodą. Było to jednak tylko podejrzenie, nie wszystko się
zgadzało, może więc ze zmiennego zachowania Farn- holme'a próbował odczytać coś,
czego w nim w ogóle nie ma. Cokolwiek się za tym kryje, nie czas teraz na
rozpatrywanie tego problemu. - Opuścić broń! - rozkazał. - Wszyscy. Ma być
schowana. Reszta na deski, płasko, jak najniżej. Usłyszał płacz przestraszonego
chłopczyka, kiedy położono go obok pielęgniarki - i natychmiast odepchnął od
siebie myśl o nim. Samolot, dziwny hydroplan nie znanego mu typu, nadal leciał
wprost na nich, dzieliło go od łodzi jakieś pół mili. Cały czas obniżał lot i
leciał bardzo powoli - nie był to samolot do rozwijania dużych szybkości.
Położył się na jedno skrzydło, zaczął łukiem okrążać szalupy. Nicolson
obserwował go przez lornetkę. Na kadłubie dostrzegł godło Wschodzącego Słońca.
Samolot zatoczył łuk z południa na wschód - ciężka, niezdarna maszyna, pomyślał,
nadająca się chyba tylko na rekonesans. Nagle uprzytomnił sobie, że przecież
trzy myśliwce też krążyły obojętnie nad stojącą w ogniu "Viromą". Doszedł do
wniosku, że może to oznaczać tylko jedno. - Możecie odłożyć broń - powiedział
spokojnie. - I usiąść. On nie nastaje na nasze życie. Japońce mają dość
myśliwców i bombowców, którymi mogliby nas szybko załatwić. A gdyby chcieli to
zrobić, nie przysyłaliby starego grzmota, który sam może zostać łatwo
zestrzelony. Przysłaliby myśliwce i bombowce. - Nie byłbym tego taki pewien - w
Farnholm'ie zagrała krew i niechętnie żegnał się z myślą, że ma nie trzymać
samolotu na muszce. - Nic a nic nie wierzę tym draniom! - A kto wierzy? -
zauważył Nicolson. - Wątpię jednak, czy ten facet ma coś więcej niż karabin
maszynowy. - Hydroplan nadal krążył, zachowując tę samą bezpieczną odległość. -
Uważam, że chcą nas dostać, ale żywych, Bóg jeden wie, dlaczego. Ten facet, jak
powiedzieliby Amerykanie, ma nas tylko upewniać, że stąpamy po cienkim lodzie. -
Nicolson spędził za wiele lat na Dalekim Wschodzie, żeby nie brać pod uwagę
licznych przerażających opowieści o barbarzyńskim okrucieństwie Japończyków w
czasie Wojny Chińskiej i wiedział, że cywil, który znalazł się na terenach
zajętych przez wroga, witał śmierć jako wspaniałe wyjście, ucieczkę przed losem
jeńca Japończyków. - Nie mam jednak najmniejszego pojęcia, z jakiego względu
jesteśmy dla nich tacy ważni. Ale póki czas, cieszmy się z tego. - Zgadzam się z
panem - odezwał się Van Effen, który już schował broń. - Ten samolot... jak to
się mówi... tylko trzyma rękę na pulsie. Niedługo odleci, niech się pan generał
nie martwi. - Może tak, może nie. - Farn- holme trzymał karabinek na wierzchu. -
Nie ma powodu więc, bym sobie do niego w razie czego nie popukał. Przecież to,
do cholery, wróg. - Zadyszał się. - Kulka w jego silnik... - Nie zrobisz tego,
Fosterze Farnholme. - Ton głosu panny Plenderleith był zimny, zjadliwy i nie
znoszący sprzeciwu. - Zachowujesz się jak idiota, nieodpowiedzialne dziecko.
Natychmiast odłóż broń! - Farn- holme pod jej spojrzeniem już tracił rezon
chłostany ciętym językiem. - Po co wsadzać kij w mrowisko? Strzelisz do niego, a
on straci panowanie nad sobą i zacznie do nas strzelać. Wybije połowę nas w
pień. Niestety, nie ma żadnej pewności, że ty znajdziesz się w tej połówce.
Nicolson z trudem zachowywał powagę. Nie miał pojęcia, jak długo będą płynąć,
lecz jednego był pewien: otwarta wojna między Farnholme'm a panną Plenderleith
na pewno przez cały czas będzie im dostarczała niezłej rozrywki. Jeszcze ani
razu nie odezwali się do siebie w normalny sposób. - Słuchaj no, Constance -
zaczął Farnholme tonem na wpół zaczepnym, na wpół pojednawczym - nie masz
prawa... - Tylko nie zwracaj się do mnie per "Constance" - rzuciła lodowatym
tonem. - Odłóż broń. Nikt z nas nie życzy sobie stać się ofiarą na ołtarzu
twojego niewczesnego męstwa i zapału do walki. - Raczyła jeszcze rzucić mu
zimne, trzeźwe spojrzenie i ostentacyjnie odwróciła się tyłem. Temat wyczerpał
się, Farnholme został złamany. - Czy pani i generał... znacie się dłużej? -
odważył się spytać Nicolson. Przez chwilę patrzyła na niego lodowatym wzrokiem,
pomyślał więc, że posunął się za daleko, ale nagle ściągnęła usta i skinęła
głową. - Tak, znamy się długo. Jeśli chodzi o mnie, to o wiele za długo.
Dowodził pułkiem w Singapurze, jeszcze na długo przed wojną, ale wątpię, czy w
tym pułku choć raz go widziano, głównie spędzał czas w Klubie Bengalskim.
Pijany, oczywiście. Bez przerwy. - Moja szanowna pani! - wrzasnął Farnholme
poruszając gwałtownie krzaczastymi brwiami - gdybyś była mężczyzną... -
Uspokójże się - przerwała mu z niecierpliwością. - Ile razy można to samo
powtarzać, przecież to niemiłosiernie nudne. Farnholme mruknął coś gniewnie do
siebie, lecz uwagę wszystkich przykuł teraz ponownie hydroplan. Warkot silnika
nasilił się, Nicolson więc pomyślał, że samolot zamierza zaatakować, lecz niemal
w tym samym momencie zrozumiał sytuację: samolot tylko się oddala, by zataczać
nad nimi szersze koło. Silnik dostał więcej paliwa, ale tylko po to, żeby
samolot wszedł na większą wysokość. Nadal krążył, cały czas jednak zwiększając
wysokość, nad czym niemało się natrudził, lecz jakoś mu się to udawało.
Osiągnąwszy około dwustu metrów wyrównał lot i zaczął zataczać nad nimi krąg o
średnicy około pięciu mil. - Jak pan myśli, po co to zrobił? - odezwał się
Findhorn głosem o wiele silniejszym i czystszym niż można się było tego
spodziewać. - Dziwne to, nie uważa pan? Nicolson uśmiechnął się. - Myślałem, że
pan śpi. Jak się pan czuje? - Jestem głodny i chce mi się pić. Ach, dziękuję,
panno Plenderleith. - Wyciągnął rękę po kubek, skrzywił się z bólu. Spojrzał
ponownie na Nicolsona. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie. - Przepraszam,
panie kapitanie. Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że może chce sprowadzić tu
swoich kumpli, wzniósł się więc wyżej, żeby było go widać. No, ale to tylko
domysły. - Pańskie domysły niestety aż nazbyt często jak na mój gust się
sprawdzają. - Findhorn zamilkł zatapiając zęby w kanapce z wołowiną. Minęło pół
godziny, a samolot wywiadowczy wciąż krążył na tej samej wysokości. Było to dość
denerwujące, karki rozbolały od patrzenia bez przerwy w górę. Lecz przynajmniej
jedno było oczywiste - samolot nie miał wobec nich bezpośrednio wrogich
zamiarów. Po następnej półgodzinie krwistoczerwone słońce zaczęło szybko opadać
pionowo w dół, za krawędź morza, gładkiego jak lustro, mroczniejącego ku
zamazanej linii horyzontu na wschodzie i lśniącego wielką nieruchomą taflą
cynobru na zachodzie, zabarwioną przez krąg udającego się na spoczynek słońca. Z
tafli tej wyrastały jednak dwie malutkie wysepki, wokół których marszczyło się
cynobrowe lustro wody, a one na jego tle, w poziomych promieniach słońca
wydawały się czarne. Odrobinę na lewo zaś od dziobu, może ze cztery mile na
południowy zachód, znad spokojnej powierzchni morza zaczynała niedostrzegalnie
wyrastać jakaś większa, płaska wyspa. Wkrótce po tym, jak ją zauważyli, samolot
zaczął się opuszczać i lecieć długim płytkim lotem nurkowym w kierunku
wschodnim. Vannier spojrzał na Nicolsona z nadzieją w oku. - Koniec z
pilnowaniem nas? Pewnie leci do domu wskoczyć do łóżka, prawda? - Obawiam się,
że nie. - Nicolson wskazał głową na odlatujący samolot. - W tamtym kierunku nie
ma nic, tylko setki mil morza, dopiero potem Borneo... a przecież tam nasi
przyjaciele jeszcze się nie zadomowili. Stawiam sto do jednego, że wypatrzył
kumpla. - Spojrzał na kapitana. - A jak się panu wydaje? - Pewnie znów, do
cholery, ma pan rację. - Uśmiech Findhorna całkiem złagodził jego ostry ton.
Lecz po chwili kapitan już się nie uśmiechał, tylko ponurym wzrokiem patrzył na
samolot, który znów powrócił i zaczął nad nimi krążyć. - Tak, racja po pana
stronie - powiedział cicho. Obrócił się z trudem i spojrzał przed siebie. - Jak
daleko według pana jest ta wyspa? - Ze dwie i pół mili. Może trzy. - Niech
będzie trzy. - Find- horn rzucił spojrzenie Willoughby'emu i wskazał ruchem
głowy na silnik. - Czy da się wycisnąć więcej obrotów z tej waszej maszyny do
szycia? - Jeszcze najwyżej węzeł, panie kapitanie. - Drugi mechanik wskazał
ruchem ręki na linę holowniczą łączącą ich z szalupą Sirana. - Dwa węzły, jeśli
ich odetnę. - Niech mnie pan nie wodzi na pokuszenie. Niech pan skupi się na
silniku. - Skinął głową w stronę Nicolsona, który oddał rumpel Vannierowi i
przysunął się do kapitana. - Co o tym wszystkim myślisz, Johnny? - To znaczy, o
czym? Co to za statek, czy jak się będzie rozwijała sytuacja? - O jednym i
drugim. - Co do pierwszego, to nie mam pojęcia... może to niszczyciel, może
zbiornikowiec, może kuter... nie wiem. Co do drugiego, to już całkiem jasne, że
nie chcą naszej krwi, interesujemy ich żywi. - Nicolson skrzywił się. - Krwią
zainteresują się później. Tymczasem wezmą nas do niewoli... słyszał pan o
torturze zielonego bambusa, paznokci u nóg, zębów, kuracji wodnej, silosach i
tym podobnych typowych dla nich urozmaiceniach. - Usta Nicolsona wyglądały jak
biała blizna na ciemnej twarzy. Patrzył na Petera i pannę Drachmann, którzy
bawili się razem na rufie, roześmiani, jakby ta dziewczyna nie miała w życiu
żadnego zmartwienia. Findhorn powiódł wzrokiem w tę samą stronę i skinął głową.
- Tak, ja też, Johnny. To boli... boli sam ich widok. Doskonale im razem. -
Potarł z namysłem szarą szczecinę na brodzie. - "Przejrzysty bursztyn"... tak
jeden z tych facetów, którzy piszą, określił karnację swojej bohaterki. Co za
dureń... przynajmniej wtedy tak pomyślałem. Chciałbym mieć okazję go kiedyś
przeprosić. To nieprawdopodobne, prawda? - Uśmiechnął się. - Wyobrażasz sobie te
korki na Piccadilly, gdyby ją tam z powrotem zawieźć? Nicolson odwzajemnił mu
uśmiech. - To tylko przez zachód słońca, panie kapitanie, i przez pana nabiegłe
krwią oczy. - Wdzięczny był starszemu panu za to, że celowo zmienił temat. - Co
z tą okropną szramą na jej twarzy? Trzeba by chyba odpłacić za to naszym żółtym
braciom? Findhorn pokiwał głową. - Powinniśmy... no... może odwlec wzięcie nas
do niewoli? Niech koła tortur jeszcze trochę na nas poczekają. Pomysł ten może
mieć swoje dobre strony. - Zamilkł, po czym spokojnie powiedział: - Chyba coś
widzę. Nicolson natychmiast przyłożył lornetkę do oczu. Patrzył przez nią dobrą
chwilę - zza widnokręgu zaczęła się wynurzać jakaś jednostka, złote promienie
zachodzącego słońca odbijały się od jej nadbudówki. Nicolson opuścił lornetkę,
przetarł oczy i ponownie zaczął obserwować horyzont. Mijały sekundy, znów
opuścił lornetkę i bez słowa podał ją kapitanowi z takim wyrazem twarzy, z
którego nic nie można było wyczytać. Ten wziął lornetkę, przyłożył do oczu i
oddał Nicolsonowi. - Nie wygląda na to, żeby los zaczął nam sprzyjać, prawda?
Niech pan wszystkich powiadomi, ja nie dałbym rady przekrzyczeć tego przeklętego
silnika, zdarłbym sobie gardło. Nicolson skinął głową i odwrócił się. - Przykro
mi, ale... cóż, chyba nadciąga kolejne niebezpieczeństwo. To okręt podwodny
Japońców, tak pędzi, jakbyśmy stali w miejscu. Gdyby pojawił się z piętnaście
minut później, pewnie zdążylibyśmy dopłynąć do tej tam wyspy. - Wskazał ruchem
głowy na ląd widoczny po prawej burcie. - Teraz dopadnie nas mniej więcej w
połowie drogi. - I co wtedy się stanie, panie Nicolson? - spytała panna
Plenderleith tonem tak opanowanym, że niemal obojętnym. - Kapitan Findhorn
uważa... i ja z nim się zgadzam, że pewnie będą chcieli wziąć nas do niewoli. -
Uśmiechnął się kwaśno. - Mogę tylko tyle pani powiedzieć, że będziemy próbowali
nie dać się ująć, ale to będzie trudne. - Wręcz niemożliwe - rzucił Van Effen z
dziobu zimnym tonem. - Przecież to okręt podwodny, człowieku. Na co mogą się
przydać nasze pukawki przy tak zwanym kadłubie sztywnym. Nasze kulki będą się po
prostu od niego odbijały. - To znaczy uważa pan, że powinniśmy się poddać? -
Nicolson wiedział, że wywód Van Effena jest logiczny i że jemu samemu nie
brakuje odwagi, jednak słowa tego człowieka go rozczarowały. - Po co robić coś,
co byłoby samobójstwem? - Van Effen postukiwał pięścią w okrężnicę, by dodać
swoim słowom stanowczości. - Potem łatwiej nam będzie uciec. - Najwyraźniej nie
zna pan Japońców - powiedział znużonym głosem Nicolson. - Ucieczka może nam się
udać teraz albo nigdy. - A według mnie to bzdura! - Z twarzy Van Effena aż biła
wrogość. - Urządźmy więc głosowanie. - Rozejrzał się po łodzi. - Ile osób jest
za... - Niech pan zamilknie, co za głupie pomysły! - wrzasnął Nicolson. - Nie
jesteśmy na zebraniu partii politycznej, panie Van Effen. Znajduje się pan na
jednostce należącej do Brytyjskiej Floty Handlowej, i decyzji na tych
jednostkach nie podejmuje żaden komitet, tylko jeden człowiek, kapitan. A
kapitan Findhorn uważa, że powinniśmy stawić opór... i to wystarczy. - Czy to
nieodwołalna decyzja? - Nieodwołalna. - W takim razie przepraszam. - Van Effen
przepraszając skłonił głowę. - To ukłon w stronę władzy kapitańskiej. -
Dziękuję. - Nicolson był lekko poruszony, odwrócił więc wzrok i patrzył na okręt
podwodny. Widział już wyraźnie jego sylwetkę, okręt znajdował się nie więcej niż
o milę od nich. Hydroplan wciąż krążył w górze. Nicolson spojrzał na niego i
nachmurzył się. - Żeby już sobie odleciał, drań - mruknął. - Tak, trochę
komplikuje sytuację - zgodził się Findhorn. - Czasu ubywa, Johnny. Okręt
dopłynie do nas za pięć minut. Nicolson w zamyśleniu skinął głową. - Czy
widzieliśmy już taki okręt podwodny, panie kapitanie? - Chyba tak. - Tak, na
pewno. - Nicolson nagle coś sobie uprzytomnił. - Wyposażony w lekkie działo
przeciwlotnicze na rufie, karabin maszynowy na mostku i ciężkie działo na
dziobie, kaliber 3,7 lub 4, nie jestem pewien. Jeśli będą chcieli zabrać nas na
pokład, będziemy musieli posuwać się wzdłuż kadłuba... pewnie pod pomost
dowodzenia. Ani jedno, ani drugie działo aż tak nisko nie będzie mogło strzelać.
- Zagryzł wargę i patrzył przed siebie. - Za dwadzieścia minut ściemni się...
kiedy okręt nas zatrzyma, będziemy niewiele dalej niż pół mili od wyspy. To
nasza szansa, cholernie marna szansa, ale zawsze... - znów podniósł lornetkę i
obserwował okręt. Potrząsnął głową. - Tak, dobrze mi się wydawało. To działo
kaliber 3,7 czy coś w tym rodzaju, ma osłonę pancerną dla obsługi. Coś takiego
jakby na zawiasach. - Zamilkł i zaczął niecierpliwie bębnić palcami po
okrężnicy. Spojrzał zamyślonym wzrokiem na kapitana. - Prawda, że komplikuje
sytuację? - Nie nadążam za tobą, Johnny. - Głos Findhorna zdradzał zmęczenie. -
Obawiam się, że głowa niezbyt dobrze mi pracuje. Jeśli ma pan jakiś pomysł... -
Mam. Szalony, ale może się uda - rzucił pośpiesznie Nicolson i zwrócił się do
Vanniera, który oddał ster bosmanowi i przysunął się do Nicolsona. - Zdaje się,
że nie palicie? - Nie, nie palę. - Vannier spojrzał na swego rozmówcę, jakby ten
postradał zmysły. - A więc dziś wieczorem zaczniecie palić. - Sięgnął do
kieszeni i wygrzebał z niej płaskie pudełko Benson i Hedges i zapałki. Podał je
Vannierowi jednocześnie go instruując. - Siądźcie na dziobie, zaraz za Van
Effenem. Tylko pamiętajcie, wszystko od was zależy. Generale, mogę prosić na
słówko? Farnholme spojrzał zdumiony, przepchnął się o dwie ławki i usiadł obok
Nicolsona. Ten patrzył na niego jakiś czas w milczeniu, po czym odezwał się z
powagą: - Pan, generale, naprawdę umie się obchodzić z tym karabinkiem
automatycznym? - Dobry Boże, no pewno, że umiem! - parsknął Farnholme. Przecież
to, do cholery, mój wynalazek! - Czy ma pan dobre oko? - nalegał Nicolson. - Jak
Bisley - tamten odparł lakonicznie. - To mistrz. Taki jestem dobry. - A kto to
Bisley? - Nicolsonowi uniosły się brwi w wyrazie zdziwienia. - To strzelec
królewski. - Farnholme jakby wypadł ze swojej roli, powiedział to głosem tak
spokojnym jak Nicolson. - Niech pan rzuci puszkę za burtę, odpłyniemy z
czterdzieści metrów i pokażę panu - mówił rzeczowym tonem, nawet przekonującym.
- Żadnego pokazywania - pośpiesznie zaoponował Nicolson. - Tylko tego nam
jeszcze brakowało. Dopóki mamy do czynienia z naszym japońskim bratem, to nie
będziemy strzelać nawet z kapiszonów. Chciałbym, żeby się pan podporządkował. -
Dał mu pośpiesznie ścisłe wskazówki, po czym równie szybko wydał instrukcje
pozostałym osobom. Nie było czasu na szczegółowe wyjaśnienia i upewnianie się,
czy wszyscy dobrze zrozumieli polecenia - wróg był już tuż, tuż. Niebo na
zachodzie nadal żarzyło się na czerwono, pomarańczowo i złoto. Chmury na
horyzoncie płonęły, lecz słońce już zaszło, na wschodzie zrobiło się szaro, nad
morzem zaczął gwałtownie zapadać zmrok tropikalnej nocy. Okręt podwodny
nadpływał od prawej burty, ponury, szary i groźny w coraz to gęściejszym mroku.
Po obu stronach jego dzioba szkliste morze falowało fosforyzującą bielą, silniki
ledwie było słychać, złowróżbna paszcza dużego działa na dziobie kołysała się w
górę i w dół, zbliżając się bezlitośnie do powolnej szalupy. Nagle z pomostu
dowodzenia na okręcie doleciał ostry głos, niezrozumiały rozkaz. Mckinnon,
posłuszny ruchowi ręki Nicolsona, zgasił silnik. Żelazny kadłub okrętu otarł się
ze zgrzytem o burtę szalupy. Nicolson wyciągnął szyję, by zerknąć na pokład i
pomost dowodzenia. Duże działo na dziobie wycelowane było w ich stronę, lecz pod
większym kątem nie można już go było pochylić i zgodnie z tym, co przewidział,
trajektoria pocisku przechodziła nad ich głowami. Lekkie działo przeciwlotnicze
na rufie też było w nich wycelowane - wprost w sam środek szalupy. Co do tego,
niestety, pomylił się, ale i tak muszą spróbować. Na pomoście dowodzenia stało
trzech ludzi, z tego dwóch uzbrojonych - oficer w rewolwer, a marynarz w coś, co
wyglądało jak broń podwodna - a u podnóża pomostu pięciu czy sześciu marynarzy,
którzy nie mieli broni. Jako komitet powitalny robili przerażające wrażenie,
lecz nie aż tak przerażające, jak Nicolson oczekiwał. Myślał, że nagły, wykonany
w ostatniej chwili zwrot szalupy lewą burtą - którego efektem miało być
ustawienie jej od wschodu wzdłuż lewej burty okrętu, w półmroku, podczas gdy
Japończycy stali na tle poświaty słońca schowanego za horyzontem - będzie się
wydawało Japończykom ogromnie podejrzane, lecz najwyraźniej zinterpretowali ten
zwrot jako zamiar ucieczki ze strony spanikowanej załogi szalupy, zamiar,
którego daremność zrozumiano w chwili jego podjęcia. Szalupa nie stanowiła
żadnego zagrożenia, dowódca okrętu na pewno był przekonany, że podjął o wiele
dalej posunięte środki ostrożności, niż to należało wobec tak słabej możliwości
stawienia oporu. Trzy jednostki: okręt i dwie szalupy nadal płynęły z szybkością
około dwóch węzłów. Nagle z okrętu zrzucono linę na dziób szalupy numer jeden.
Vannier złapał ją odruchowo i obejrzał się na Nicolsona. - Może i dobrze, że tak
szybko - stwierdził zrezygnowanym, zabarwionym goryczą tonem Nicolson. -
Przecież pięści i kilka scyzoryków na nic się tu zdadzą. - No, to rozsądne,
jakże rozsądne z waszej strony. - Z pomostu dowodzenia pochylił się japoński
oficer, w splecionych rękach trzymał karabin, którego lufa ułożyła się wzdłuż
jego lewego ramienia. Mówił dobrą angielszczyzną, ton głosu zdradzał zadowolenie
z siebie, zęby połyskiwały bielą w ciemnej twarzy. - Stawianie oporu byłoby
bardzo nieprzyjemne dla nas wszystkich, prawda? - Idź do diabła! - mruknął
Nicolson. - Co za brak kultury! Co za brak dobrego wychowania... typowe jak na
Anglika. - Oficer potrząsnął ze smutkiem głową, spojrzał ostro na Nicolsona znad
lufy karabinu. - Radzę ci, uważaj! - Głos jego zabrzmiał jak smagnięcie biczem.
Nicolson powoli, nieśpiesznie wyciągnął papierosa z paczki podanej mu przez
Willoughby'ego, równie powoli zapalił zapałkę, podpalił swojego papierosa, podał
ogień Willoughby'emu i rzucił zapałkę za burtę. - No, oczywiście! - Oficer
zaśmiał się pogardliwie. - Flegmatyczny Anglik! Nawet kiedy zęby mu szczękają ze
strachu, musi dbać o swoją reputację... zwłaszcza w oczach załogi. No, i jeszcze
jeden! - W świetle zapałki zobaczył pochyloną głowę Vanniera, który też trzymał
papierosa w ustach. - Niech to wszyscy... To żałosne, naprawdę żałosne. - Lecz
ton jego głosu raptownie się zmienił: - No, dość tego... tego wygłupiania się!
Wchodzić na pokład! Natychmiast! Wszyscy! - Wycelował broń w Nicolsona. - Ty
pierwszy. Nicolson wstał, jedną ręką oparł się o kadłub okrętu, drugą trzymał
przy udzie. - Co, do cholery, macie zamiar z nami zrobić? - spytał głośno,
prawie krzycząc, w głosie jego słychać było drżenie. - Chcecie nas zabić?
Torturować? Zaciągnąć nas do tych waszych przeklętych obozów jenieckich? -
krzyczał zapamiętale, w głosie jego był gniew i strach, zapałka Vanniera nie
znalazła się za burtą i syk dolatujący z dziobu był nawet głośniejszy niż
oczekiwał. - Dlaczego, w imię Boże, nie zastrzelicie nas tutaj, zamiast...
Raptem rozległ się na dziobie szalupy syk i świst, w ciemniejące niebo
wystrzeliły dwa snopy iskier, dymu i ognia, przemknęły nad pokładem okrętu pod
kątem około trzydziestu stopni, po czym kilkadziesiąt metrów nad wodą rozpękły
się dwie rozżarzone, ogniste kule - były to rakiety spadochronowe, obie
wystrzeliły niemal jednocześnie. Trudno by było zapanować nad typowo ludzkim
odruchem i nie spojrzeć w tej chwili w górę, toteż załoga japońskiego okrętu też
nad nim nie zapanowała. Wszyscy jak jeden mąż, podobni do kukiełek, których
ruchami ktoś steruje pociągając za sznurki, podnieśli głowy w górę i wszyscy jak
jeden mąż zginęli w tej pozycji - na wpół odwróceni plecami do szalupy, z
podniesionymi głowami. Zamarł huk karabinków automatycznych, rewolwerów i
pistoletów, tylko jeszcze jego echo niosło się po szklistym morzu, lecz po
chwili też ucichło. Nicolson krzyknął, by wszyscy padli na dno łodzi. Dwa trupy
marynarzy zsunęły się z pochyłości pokładu okrętu i grzmotnęły o rufę szalupy,
jeden z nich omal nie wbił się w okrężnicę, drugi, z rozkrzyżowanymi ramionami,
leciał wprost na małego Petera i dwie pielęgniarki, lecz Mckinnon zdążył na
czas. Jeden plusk rozległ się prawie jednocześnie za drugim. Minęła sekunda,
dwie, trzy. Nicolson, na kolanach, patrzył przed siebie w napięciu. Zacisnął
pięści. Najpierw usłyszał szuranie nóg i urywane szepty za osłoną dużego działa.
Minęła sekunda, następna. Wodził wzrokiem po pokładzie okrętu - może ktoś tam
jeszcze pozostał przy życiu i szuka chwalebnej śmierci za cesarza. Nicolson nie
miał żadnych złudzeń co do fanatyzmu i odwagi Japończyków. Wciąż jednak panowała
cisza, śmiertelna cisza. Trup oficera zwisał smętnie z pomostu dowodzenia,
dyndająca ręka nadal trzymała broń - trafiła go kula Nicolsona. Dwóch
pozostałych nie było widać. U podnóża pomostu dowodzenia leżały cztery następne
trupy w groteskowym uścisku. Po dwóch marynarzach obsługujących lekkie działo
przeciwlotnicze nie pozostał nawet ślad - karabinek automatyczny Farnholme'a
zdmuchnął ich za burtę. Napięcie stawało się nie do zniesienia. Wprawdzie
Nicolson wiedział, że dużego działa nie można już ustawić niżej, pod większym
kątem, lecz przypominały mu się opowieści oficerów marynarki o tym, jak to
pocisk przelatujący powyżej człowieka może pozbawić go głowy. Nie wiadomo,
podmuch wybuchu mógłby się okazać śmiertelny dla ludzi, którzy by się znaleźli
bezpośrednio poniżej. Nagle zaczął kląć po cichu na własną głupotę. Odwrócił się
szybko do Willoughby'ego. - Bosmanie, włączyć silnik. I wstecz... jak
najszybciej. Pokład dowodzenia może odgrodzić to działo, jeśli... Dalsze słowa
zagłuszył huk działa. Był to właściwie głuchy trzask bicza, który przewiercał
bębenki uszu. Z lufy wystrzelił długi, czerwony język ognia, który niemal
dosięgnął szalupy. Pocisk chlupnął w morze wzbijając w niebo dwudziestometrową
fontannę wody i morskiego pyłu. Po chwili huk zamarł, dym się rozpierzchł.
Nicolson potrząsnął głową, ogłuszony, wiedział, że wszyscy przeżyli. Japończycy
jednak znów w szalonym pośpiechu ładowali działo. Wiedział, że się zaczęło. -
Generale... niech pan poczeka, aż dam rozkaz. Farnholme dźwignął się na nogi.
Nagle Nicolson usłyszał huk wystrzału na dziobie. - Nie trafiłem - skomentował
swój wyczyn rozczarowany Van Effen. - Chciałem zastrzelić oficera, wychylił się
zza pomostu. - Broń w pogotowiu - rozkazał Nicolson. Słyszał płacz chłopca,
którego z pewnością przestraszył wybuch. Twarz wykrzywiła mu się w strasznym
grymasie. Wrzasnął: - Vannier! Zestaw sygnałowy! Rzucić na pomost czerwone
pochodnie! Będą mieli zajęcie. - Przez cały czas nasłuchiwał też, co robi załoga
działa. - Obserwować wszyscy pomost i luki na rufie i dziobie! Może minęło
jeszcze z pięć sekund, aż wreszcie Nicolson usłyszał dźwięk, na który czekał:
zgrzyt pocisku o blok i odgłos jego wędrówki na właściwe miejsce. - Teraz! -
wrzasnął. Farnholme nawet nie raczył złożyć się do strzału, wystrzelił z
karabinka trzymając kolbę pod pachą, jakby w ogóle nie celował. Okazało się to
rzeczywiście zbędne, jego umiejętności przewyższały nawet jego własną o nich
opinię. Wypruł pięć naboi, nie więcej, i wszystkie trafiły w lufę wielkiego
działa. Padł na dno szalupy jak kłoda - ostatni nabój trafił w zapalnik i
spowodował detonację. Z tak bliskiej odległości wybuch pocisku tkwiącego w zamku
działa był wprawdzie donośny i wywołał znaczny wstrząs, lecz został jakby
stłumiony. Niemniej było na co patrzeć. Całe wielkie działo zostało wyrwane z
posad, kawałki metalu wystrzeliły jak fajerwerk w powietrze, sypały się z
głośnym brzękiem na pomost i z donośnym gwizdem wpadały do morza rozbryzgując
wokół okrętu fontanny wody. Obsługa na pewno zginęła, nie zdając sobie z tego
sprawy - na odległość wyciągniętego ramienia wybuchł przy nich ładunek trotylu,
którym można by wysadzić most. - Dziękuję, panie generale - Nicolson już
podniósł się na nogi i usiłował mówić opanowanym głosem. - Przepraszam za
wszystko, co o panu mówiłem. Cała naprzód, bosmanie. - Kilka pochodni ręcznych
zatoczyło skwiercząc łuk w powietrzu i wylądowało na pomoście dowodzenia. Listwa
uszczelniająca luk zarysowała się na tle ich czerwonej poświaty. - Doskonale,
czwarty. Uratowałeś sprawę. - Panie Nicolson? - Słucham, panie kapitanie. - A
może lepiej byśmy tu jeszcze chwilę zostali? Nikt nie ośmieli się teraz wystawić
głowy zza pomostu czy z luku. Za dziesięć, piętnaście minut ściemni się na tyle,
że dopłyniemy spokojnie do wyspy, bo te dranie nie będą mogły do nas strzelać ze
swoich pukawek. - Obawiam się, że to nie byłoby dobre - powiedział Nicolson
przepraszającym tonem. - Teraz chłopaki tam wewnątrz są jeszcze w szoku, ale za
chwilę się ockną i zaczną się rozglądać za granatami. Mogą nas nimi obrzucić
nawet nie wysuwając palca na zewnątrz... a wystarczy jeden granat, żeby było po
nas. - Oczywiście, słusznie. - Findhorn ze znużeniem opadł na ławkę. - Proszę
robić swoje. Nicolson chwycił rumpel, obrócił obie szalupy o sto osiemdziesiąt
stopni, okrążył smukłą jak rybi ogon rufę okrętu. Podczas wszystkich tych
manewrów czterech ludzi z bronią w ręku obserwowało jego pokład wytężając wzrok.
Szalupy zwolniły tuż przed mostkiem, by umożliwić Farnholme'owi strzał w
delikatny mechanizm zapalnika działa przeciwlotniczego. Strzał, chociaż z dość
dużej odległości, był celny. Findhorn skłonił głowę, coś sobie uświadomił. - No
i już po ich dziale oblężniczym. Myśli pan o wszystkim, panie Nicolson. - Mam
nadzieję, że się pan nie myli - potrząsnął ten głową. - Cała nadzieja w Bogu, że
się pan nie myli. Wyspa odległa była od okrętu o jakieś pół mili. Kiedy przebyli
jedną czwartą drogi, Nicolson pochylił się, chwycił jedną z dwóch znajdujących
się w szalupie pławek świetlnych Wessex do wzywania pomocy, zerwał górną część
obudowy, odpalił wyrywając zawleczkę i w tej samej chwili rzucił ją za rufę.
Pławka zatoczyła łuk w powietrzu oświetlając szalupę Sirana i wylądowała w
morzu. Buchnął z niej gęsty kłąb pomarańczowego dymu, dymu, który jakby zawisł
nieruchomo w bezwietrznym zmroku tworząc nieprzeniknioną zasłonę przed wrogiem.
Minutę czy dwie później zaczęły ją przeszywać kule, którymi strzelano z okrętu.
Gwizdały im nad głowami lub trafiały w powierzchnię morza, lecz ani jedna nie
trafiła na tyle blisko, by spowodować jakiekolwiek straty - Japończycy strzelali
na chybił trafił, gniew zasnuwał im bielmem oczy. Cztery minuty po rzuceniu
pierwszej pławki dymnej, która właśnie dopalała się z sykiem, rzucono drugą. Na
długo zanim i ona się dopaliła, szalupy dopłynęły do brzegu wyspy i bezpiecznie
na nim wylądowały. Rozdział dziewiąty Trudno było nazwać ją wyspą, w najlepszym
razie wysepką. Była owalna, rozciągała się ze wschodu na zachód, miała nie
więcej niż trzysta metrów długości i około stu pięćdziesięciu z północy na
południe. Owal jej nie był jednak idealny - w najszerszym miejscu przeciwległe
brzegi były głęboko wcięte, robiła więc wrażenie jakby przepołowionej.
Wylądowali w zatoczce południowej, lecz zanim przycumowali do głazów, Nicolson -
zachowując środki bezpieczeństwa - postanowił opłynąć wyspę dookoła. W
najbardziej przewężonym miejscu od strony wschodniej brzeg był niski, skalisty i
nie porosły żadną roślinnością; stronę zachodnią wyspy porastały karłowate
krzewy i trawa lalang. Pośrodku wyspa wznosiła się około pięć metrów nad poziom
morza. Od strony południowej tego wzniesienia, mniej więcej w połowie wysokości
stoku, Nicolson zauważył płytką nieckę i właśnie tam skierował po wylądowaniu
pasażerów szalup. Kapitana i kaprala Frazera trzeba było nieść, lecz odległość
była niewielka i w dziesięć minut od przybicia do brzegu cała gromada znalazła
się w wyznaczonym miejscu, obłożona żywnością, zapasami wody i całym sprzętem,
który można było przenieść - zabrano nawet wiosła i dulki. Skoro słońce zaszło,
zerwała się lekka bryza i od północnego wschodu zaczęły się na niebie zbierać
chmury zasłaniając gwiazdy wczesnego wieczoru. Było jednak na tyle widno, że
Nicolson mógł używać lornetki. Patrzył przez nią ze dwie minuty, odłożył,
przetarł oczy. Wiedział, że wszyscy zebrani w niecce niecierpliwie mu się
przyglądali, wszyscy prócz chłopczyka, który owinięty w koc, już zasypiał. - No
i co? - przerwał milczenie Findhorn. - Opływają zachodni kraniec wyspy. Dość
blisko brzegu. - Nie słyszę ich. - Pewnie włączyli agregat. Nie wiem, dlaczego.
To, że oni nas nie widzą, nie oznacza, że my mamy ich nie widzieć. Nie jest aż
tak ciemno. Van Effen odchrząknął. - Jaki według panów będzie następny ruch? -
Nie mam pojęcia. To, niestety, zależy od nich. Gdyby mieli jedno czy drugie
działo, wystarczyłyby im dwie minuty, żeby nas stąd zdmuchnąć. - Nicolson
wskazał ręką na niski występ odgradzający nieckę od południa, ledwie widoczny w
mroku, mimo że odległy tylko o dwa metry. - Ale myślę, że jeśli dopisze nam
szczęście, to nas osłoni przed ogniem karabinów. - A jeśli nie? - Będziemy się o
to martwić w odpowiednim czasie - rzucił mu w odpowiedzi Nicolson. - Może będą
próbowali wysadzić ludzi w kilku miejscach i otoczyć nas. Może przystąpią do
frontalnego ataku. - Znów przyłożył lortnetkę do oczu. - Jakkolwiek to będzie
wyglądało, nie mogą teraz wrócić do domu i powiedzieć, że nas ot tak, po prostu
zostawili... ich głowy w ich rękach, może nawet i dosłownie tak by było. Albo
zbiorowe harakiri. - Nie wrócą teraz do bazy - powiedział kapitan Findhorn, a w
jego głosie brzmiało przekonanie. - Zginęło zbyt wielu ich towarzyszy. Za ich
plecami rozległ się szmer głosów, po czym odezwał się głośno Siran: - Panie
Nicolson... Ten opuścił lornetkę i obejrzał się przez ramię. - Czego chcecie? -
Moi ludzie i ja właśnie odbyliśmy naradę. Chcemy złożyć panu propozycję. -
Złóżcie ją kapitanowi. On tu dowodzi. - Nicolson raptownie się odwrócił i znów
podniósł do oczu lornetkę. - Doskonale. A więc, panie kapitanie... To oczywiste,
smutne, ale oczywiste, jeśli tak można powiedzieć... że pan nam nie ufa. Zmusił
nas pan do zajęcia osobnej szalupy... i jestem pewien, że miał pan ku temu inny
powód niż zaniedbywanie przez nas kąpieli dwa razy dziennie. Pana zdaniem...
które jest niesłuszne, zapewniam pana... należy nas przez cały czas mieć na oku.
Jesteśmy... hm... ciężarem, stanowimy wręcz zagrożenie. Nasza propozycja, za
pańskim pozwoleniem, ma na celu uwolnienie pana od tego ciężaru i
odpowiedzialności. - Niech pan się streszcza, na miłość boską - rzucił ze
złością Findhorn. - Już to robię. Otóż chcielibyśmy, by pozwolił nam pan działać
na własną rękę i już nie czuł się za nas odpowiedzialny. Wolimy być jeńcami
Japończyków. - Co?! - wyrwało się rozwścieczonemu Van Effenowi. - Panie
kapitanie, Bóg mi świadkiem, że ich przedtem powystrzelam! - Proszę o spokój! -
Findhorn machnął ręką w ciemności patrząc z zaciekawieniem na Sirana, ale nie
mógł dojrzeć jej wyrazu. - Pytam tylko z ciekawości: jak macie zamiar się
poddać? Po prostu wyjść stąd na brzeg? - Mniej więcej. - A jaką będziecie mieli
gwarancję, że was nie zastrzelą, zanim zdążycie się poddać? A nawet jeśli
zdążycie, to jaką macie gwarancję, że nie będą was torturować i nie zabiją? -
Proszę ich nie puszczać, panie kapitanie - nalegał Van Effen. - Niech pan się
nie denerwuje - rzucił oschło Findhorn. - Nie mam zamiaru spełnić ich
idiotycznej prośby. Zostaniecie tu, Siran, chociaż Bóg jeden wie, że wcale was
tu nie chcemy. Proszę, nie ubliżajcie naszej inteligencji. - Ależ panie Nicolson
- zaprotestował Siran - rozumie pan bez wątpienia... - Przestań pan! - przerwał
mu obcesowo Nicolson. - Słyszał pan, co powiedział kapitan Find- horn. Bierze
nas pan aż za takich naiwniaków? Żaden z was na pewno nie nadstawiałby
nieocenionego karku, gdyby ze strony Japońców groziła wam śmierć czy złe
traktowanie. Założę się, że... - Zapewniam pana... - przerwał mu Siran, lecz
Nicolson nie pozwolił mu dokończyć zdania. - Szkoda gadania - rzucił
pogardliwie. - Uważacie, że ktoś wam uwierzy? To oczywiste, że macie jakieś
układy z Japońcami... a nam głód jeszcze na tyle nie doskwiera, żebyśmy mieli
się oddawać w ręce następnym siedmiu wrogom. - Zamilkł na chwilę, po czym zaczął
mówić z namysłem: - Co za szkoda, panie kapitanie, że przyrzekł pan posłać tego
człowieka na szubienicę. Moim zdaniem Van Effen od razu utrafił w sedno: na
pewno w tej sytuacji byłoby prościej wszystkich ich wystrzelać. I tak później
będziemy zmuszeni to zrobić. Zapadła długa cisza, którą wreszcie przerwał
Findhorn: - Coś niewiele macie do powiedzenia, Siran. Czyżbyście popełnili błąd?
Strzelili ostatnią gafę? Powinniście być nam wdzięczni za to, że nie jesteśmy
bezlitosnymi mordercami waszego pokroju. Ale proszę nie zapominać, że
najmniejszy podejrzany ruch z waszej strony może nas skłonić do działania. - I
cofnijcie się trochę - rzucił Nicolson. - Do samego końca tej niecki. I chyba
nie zaszkodzi przeszukać wam szybciutko kieszenie. - To już zrobione, panie
Nicolson - zapewnił go kapitan. - Wczoraj wieczorem, kiedy wyszedł pan z messy,
znaleźliśmy u nich cały arsenał... Nadal widać okręt? - Tak, na południe od nas,
panie kapitanie. Z dwieście metrów od brzegu. Nagle opuścił lornetkę i cofnął
się przykucając. Na pomoście dowodzenia okrętu zapalono reflektor; oślepiający
snop światła omiótł raptownie skalisty brzeg wysepki. Prawie natychmiast
natrafił on na małą zatoczkę, gdzie stały szalupy, zatrzymał się tam na kilka
sekund i ruszył powoli w górę, prześlizgując się po krawędzi niecki, która
skrywała przycupniętych w niej zbiegów. - Generale! - rzucił Nicolson
pośpiesznie. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Farnholme przesunął po ziemi
karabinek do przodu, przyłożył go do ramienia, westchnął i wystrzelił - zrobił
to wszystko jednym szybkim ruchem. Jeden strzał wystarczył: pośród niknących ech
wystrzału usłyszeli brzęk szkła; białe oślepiające światło raptownie przygasło,
jeszcze chwilę żarzyło się na czerwono, po czym zapanowały ciemności. -
Generale, niech pan z nami zostanie jeszcze parę dni, dobrze? - zaproponował z
udaną obojętnością Findhorn. - Widzę, że nam się pan przyda... Chyba nie był to
zbyt mądry ruch z ich strony, jak pan myśli, Nicolson? Przecież mieli już okazję
się przekonać, co potrafi generał. - A jednak nie było to takie głupie -
zaoponował Nicolson. - Skalkulowane ryzyko, które im się opłaciło, bo
zlokalizowali szalupy i mogli się przekonać, widząc błysk wystrzału... gdzie się
ukryliśmy. Niezwykle łatwo więc ustalili te dwa fakty. Gdyby w tym celu
wysadzili załogę na brzeg, zajęłoby to jej o wiele więcej czasu i mogłoby
kosztować życie. Ale głównie chodziło im o zlokalizowanie szalup, nie naszej
kryjówki. Jeśli nie chcą dopuścić do tego, byśmy stąd odpłynęli, mogą to zrobić
teraz w dowolnym czasie, pewnie najlepiej w dzień. - Niestety, ma pan rację -
powiedział powoli Findhorn. - Teraz dobiorą się do szalup. Myśli pan, że je
zatopią z okrętu? Nie możemy temu przeciwdziałać. - Nie, nie z okrętu -
potrząsnął głową Nicolson. - Przecież nie widzą teraz szalup i mogliby całą noc
strzelać na chybił trafił i wcale ich nie zatopić. Co najmniej ze sto razy.
Bardziej prawdopodobne, że wysadzą na brzeg ludzi, żeby porąbali dna szalup i
przedziurawili pojemniki z paliwem... czy może wyciągnęli je w morze i zatopili.
- Ale... ale jak mają się dostać na brzeg? - spytał Vannier. - Dopłyną wpław,
jeśli będą musieli, ale przecież nie muszą. Na większości okrętów podwodnych
mają składane lub nadmuchiwane łodzie. To niezbędne dla okrętów na wodach
przybrzeżnych, kiedy muszą pozostawać w kontakcie z własnymi siłami
stacjonującymi na wyspach. Zapadła kilkuminutowa cisza. Chłopczyk mruczał coś
przez sen, Siran i jego ludzie szeptali na uboczu, lecz trudno było rozróżnić
ich słowa. Nagle Willoughby odchrząknął na znak, że chce przerwać ciszę. - Czas
upływa i tak dalej, i tak dalej - zaczął sentencjonalnie. - Mam pewien pomysł.
Nicolson uśmiechnął się w ciemności. - Tylko nie przesadzaj, Willy. - Niska
zawiść nienawidzi doskonałości, której nie może dosięgnąć - powiedział
górnolotnie Willoughby. - Mój plan jest prosty i przez to absolutnie genialny.
Odpłyńmy. - Rzeczywiście genialny - zauważył z ostrą ironią Nicolson. - Na
wiosłach, których plusk wytłumią promienie księżyca. Jak daleko, twoim zdaniem,
dopłyniemy? - No cóż, nie doceniasz mnie. Willoughby wzbija się na wyżyny
czystej abstrakcji, a nasz nieoceniony pierwszy oficer nadal grzęźnie w błocie.
Odpłyniemy, oczywiście, na silnikach! - Och, no pewnie! A jakim sposobem
chciałbyś naszym kolegom stamtąd pozatykać uszy? - Wcale bym im tego nawet nie
proponował. Pozwól mi spędzić godzinę przy rurze wydechowej i zaworach, a
gwarantuję, że silnika nie będzie słychać z odległości stu metrów. Oczywiście
rozwijałby trochę mniejszą szybkość, ale niewiele mniejszą. A jeśli nawet go
usłyszą, to sam wiesz, jak trudno jest się zorientować na morzu w nocy, skąd
dochodzi cię jakiś nikły dźwięk. Wolność wzywa, panowie, dłużej nie zwlekajmy. -
Willy - zaczął łagodnie Nicolson - mam dla ciebie nowinę. Otóż rzeczywiście
trudno polegać na ludzkim słuchu w nocy, ale Japońce nie muszą na nim polegać.
Mają hydrofony... dostatecznie precyzyjne... którym jest wszystko jedno, czy
stłumisz pracę silnika, czy nie; im wystarczy fakt, że w wodzie obraca się
śruba. - Do diabła z nimi! - rzucił z przejęciem Willoughby, po czym na chwilę
zamilkł. - Nie rozpaczajmy jednak - powiedział w końcu. - Willoughby wymyśli coś
innego. - Nie wątpię - mruknął uprzejmie Nicolson. - Nie zapominaj jednak, że
monsun północno_zachodni wiać będzie jeszcze tylko przez jakieś dwa miesiące,
dobrze by więc było, gdybyś... Padnij, wszyscy padnij! Dookoła nich kule siekły
z głuchym hukiem ziemię, odbijały się z przeraźliwym świstem od skał, gwizdały
złowrogo nad głowami. Z pokładu okrętu doleciał ich głos otwieranego luku. Okręt
podpłynął o wiele bliżej do brzegu i wyglądało na to, że ostrzeliwuje ich z co
najmniej kilkunastu rodzajów broni, w tym dwóch karabinów maszynowych. Na
okręcie musiano bardzo dokładnie zapamiętać miejsce ich kryjówki, bo ogień
skierowany był dokładnie w tym kierunku. - Ktoś ranny? Czy ktoś jest ranny? -
Pośród terkotu broni z trudem można było rozróżnić słowa kapitana wypowiadane
niskim, ochrypłym głosem, nikt więc się nie odezwał. - Chyba nie, panie
kapitanie - Nicolson odpowiedział za innych. - Tylko mnie mogli na początku
trafić. - To dobrze... I teraz do nich nie strzelać - ostrzegł Find- horn. - Nie
ma powodu nadstawiać głowy. - Z widoczną ulgą ściszył głos: - Zdumiewa mnie to w
największym stopniu. Odkąd opuściliśmy "Viromę", myśliwce nawet nas nie tknęły,
okręt nie usiłował nas zatopić, hydroplan zostawił nas w spokoju, mimo że
wygrzmociliśmy ich kolegów. A teraz robią wszystko, by nam urządzić masakrę. Nie
potrafię się w tym zupełnie rozeznać. - Ja też tego zupełnie nie rozumiem -
przyznał Nicolson. Zerknął mimowolnie w górę, gdzie kilkanaście centymetrów nad
jego głową kula trafiła w ziemię. - Nie możemy tu zostać stosując strusie
metody. To kryjówka dobra w razie ataku na szalupy, w innym wypadku jest do
niczego. Findhorn skinął z namysłem głową w ciemności. - Co chcesz robić,
Johnny? Niestety, ja już nic nie wymyślę, znalazłem się w martwym punkcie. - Nie
szkodzi, póki sam nie jest pan martwy - rzucił ponuro Nicolson. - Proszę o
pozwolenie ustawienia kilku ludzi na brzegu. Musimy odeprzeć atak. - Wiem,
wiem... Powodzenia, chłopcze. Kilka sekund później, kiedy nastąpiła krótka
przerwa w strzelaninie, Nicolson z sześcioma ludźmi prześlizgnęli się nad
krawędzią niecki i ruszyli w dół. Nie uszli jednak nawet pięciu kroków, kiedy
Nicolson szepnął coś Vannierowi do ucha, złapał generała za ramię i wycofał się
razem z nim na wschodnie obrzeże niecki. Położyli się tam i wpatrywali w
ciemność. - Niech pan pamięta, idziemy na całość - szepnął generałowi do ucha. W
ciemnościach tylko wyczuł, że Farnholme skinął głową. Nie musieli długo czekać.
Już po niecałej minucie usłyszeli pierwszy cichy ostrożny szmer, po którym
natychmiast rozległ się głos Findhorna - ostro, gwałtownie rzucone pytanie. Lecz
jedyną odpowiedzią był następny złowieszczy ruch, szybkie szuranie nogami, nagły
trzask latarki włączonej przez Nicolsona. W jej świetle ukazały się dwie
biegnące postacie z rękami do góry. Rozległ się jękliwy zgrzyt karabinka Farn-
holme'a i głuchy odgłos ciał padających na ziemię. Cisza i ciemności zapadły
jednocześnie. - Ale ze mnie głupiec, do cholery! Zupełnie o nich zapomniałem. -
Nicolson czołgał się po niecce z osłoniętą latarką w ręce, wyciągnął broń z
zaciśniętych dłoni trupów. - Panie kapitanie, dwa toporki z szalupy numer dwa.
Nieźle by nimi siekli w walce wręcz. Puścił snop światła latarki, by oświetlić
przeciwną stronę niecki. Siedział tam nadal Siran, twarz miał gładką, pozbawioną
wyrazu. Nicolson wiedział, że to on jest winien, winien jak cholera, że to na
jego rozkaz rzucili się ci trzej z toporkami, podczas gdy on sam dbał o swoje
bezpieczeństwo. Lecz na pewno nie zmieni się niezbadany wyraz twarzy Sirana,
który będzie się zapierał, iż to nie on kazał tym trzem zaatakować. Umarli
milczą. Nie ma czasu do stracenia. - Chodźcie tu, Siran - rzucił Nicolson tonem
równie pozbawionym wyrazu jak twarz tamtego. - Z pozostałymi, panie kapitanie,
nie będzie problemów. Siran wstał, postąpił kilka kroków naprzód i padł jak
kłoda na ziemię, uderzony przez Nicolsona kolbą colta za uchem. Cios był
dostatecznie silny, by strzaskać czaszkę, i sądząc po odgłosie, pewnie miał taki
skutek, lecz Nicolson odszedł, zanim Siran zdążył upaść. Tuż za nim pośpieszył
Farnholme. Cały incydent nie trwał dłużej niż pół minuty. Zbiegali szybko ze
wzgórka na chybił trafił, potykając się, padając i znów się podnosząc.
Trzydzieści metrów od brzegu zdali sobie sprawę, że sypie się grad kul,
usłyszeli okrzyki bólu, przekleństwa, piskliwe, oszalałe głosy, znów serię
strzałów, odgłosy uderzeń, walki i głośne pluski ludzi walczących w wodzie.
Znalazłszy się dziesięć metrów od brzegu wyprzedziwszy sporo Farnholme'a, wciąż
biegnąc naprzód wielkimi krokami Nicolson zapalił latarkę. W jej świetle niezbyt
wyraźnie zobaczył ludzi toczących zaciekłą walkę w płytkiej wodzie przy
szalupach. Zauważył, że jakiś oficer pochyla się nad Mckinnonem i zamierza na
niego szablą czy bagnetem chcąc mu odciąć głowę. Skoczył, jednym ramieniem
przytrzymał od tyłu za szyję, wystrzelił w plecy i zwinny jak kot, stanął na
nogach. Znów puścił przed siebie snop światła latarki i zatrzymał go po chwili
na Waltersie, który walczył z japońskim marynarzem: młócili rękami i tarzali się
w zmąconej wodzie. Niewiele mógł pomóc, łatwo bowiem w takiej sytuacji zabić
niewłaściwego człowieka. Przesunął snop w górę. Zobaczył w nim jedną z szalup
głębiej wciągniętą na brzeg, niemal równolegle ustawioną do jego linii. Stało
przy niej dwóch japońskich marynarzy po kolana w wodzie, ich sylwetki rysowały
się ostrym konturem w świetle latarki. Marynarze stali przy rufie, jeden mocno
pochylony, drugi wyprostowany, z podniesioną lewą ręką, prawą zaś daleko
wyciągniętą za głowę. Przez długą chwilę obaj mężczyźni, oślepieni przez
latarkę, mrużyli oczy i stali nieporuszeni, jakby tancerze zamarli w scenie
baletowej z sennego koszmaru. Nagle paraliż i bezruch ustąpiły i obaj mężczyźni
jednocześnie zaczęli wykonywać gwałtowne ruchy: pochylony wyprostował się i
wyciągnął coś prawą ręką zza paska, drugi zaś opuścił lewy bark, i wyciągnął
gwałtownym ruchem rękę do przodu. Mimo że Nicolson wydobył colta i trzymał palec
na spuście, wiedział, że jest za późno. Za późno dla niego i za późno dla
Japończyków. Po raz drugi zesztywnieli, znieruchomieli - na skutek gwałtownego
szarpnięcia niewidocznej ręki, po czym znów wykonali ruch, powolny, bardzo
powolny wokół własnej osi i padli naprzód, jakby celowo ociężale, na wrosłych w
ziemię, sztywnych nogach. Latarka Nicolsona zgasła, a trzask karabinka Farn-
holme'a był już tylko zacierającym się wspomnieniem - Japończycy upadli twarzą w
dół: jeden jak długi w wodę, drugi przegiął się przez okrężnicę szalupy i rąbnął
w rufę. Odgłos ten jednak został zagłuszony głuchym wybuchem granatu, który
rozerwał mu się w ręce. Wszystkich nagle oślepił biały błysk wybuchu. Ciemność,
która po nim zapadła, wydawała się jeszcze czarniejsza. Panowała wszędzie: na
wyspie, na morzu i na niebie; ciemność zupełna, nieprzenikniona. W oddali na
południowym zachodzie kilka ostatnich gwiazd słabo pomrugiwało na niebie koloru
indygo, lecz i one gasły jedna po drugiej za zasłoną niewidocznych chmur, które
zaciągnęły horyzont. Ciemność i cisza, ani dźwięku, ani ruchu. Nicolson
zaryzykował i błysnął latarką, po czym zaraz ją wyłączył. Zobaczył swoich ludzi,
wszystkich na nogach, a wróg przestał już być wrogiem - w mroku dookoła leżały
trupy niewielkich wzrostem Japończyków. Nie mieli wszak prawie żadnej szansy,
nie spodziewali się bowiem, że zostaną zaatakowani przez załogę "Viromy", którą
- jak sądzili - wystrzelali w niecce na wzgórku. Poza tym ich sylwetki były
wyraźnie widoczne na tle jaśniejszego niż ląd morza, a ponadto ludzie z "Viromy"
zaskoczyli ich w nie sprzyjającym obronie momencie, kiedy wychodzili z pontonów.
- Jest ktoś ranny? - spytał Nicolson cicho. - Walters - Vannier dostosował ton
swojego głosu do poprzednika. - Chyba dość ciężko. - Zobaczę. Ruszył w stronę, z
której dolatywał głos, przesłonił latarkę palcami i włączył. Vannier trzymał
Waltersa za lewy nadgarstek. Poniżej nasady kciuka ziała krwawiąca rana,
nadgarstek rozerwany był do połowy. Vannier zawiązał już koledze chustkę do nosa
jako opaskę uciskową, jasnoczerwona krew płynęła więc z rany bardzo powoli.
Nicolson zgasił latarkę. - Od noża? - Nie, od bagnetu. - Głos Waltersa wydawał
się spokojniejszy niż Vanniera. - On mnie tak urządził. - Trącił nogą jakąś
niekształtną masę leżącą nieruchomo u jego stóp w wodzie. - Tak myślałem -
mruknął Nicolson. - Rzeczywiście załatwił wam nadgarstek. Panna Drachmann was
opatrzy. Obawiam się jednak, że upłynie trochę czasu, zanim będziecie mieli
pożytek z tej ręki. - Co właściwie oznacza, że "nigdy", pomyślał Nicolson z
goryczą. Ścięgna zostały przecięte i z pewnością również nerw promieniowy. W
każdym razie paraliż. - Lepiej niż dostać w serce - stwierdził wesoło Walters. -
Potrzebuję pomocy. - Idźcie tam jak najszybciej. Pozostali razem z nim... i nie
zapominajcie się opowiedzieć. Kapitan spodziewa się, że przegraliśmy... ma broń
pod ręką. Bosmanie, zostańcie ze mną. - Urwał raptownie, bo w pobliżu szalupy
rozległ się plusk. - Kto tam? - To ja, Farnholme. Sprawdzam tylko. Mają ich
dziesiątki, po prostu dziesiątki. - O czym, do diabła, pan mówi? - spytał
poirytowany Nicolson. - O granatach. Powypychali nimi torby. Ten tutaj ma cały
arsenał. - Zabierzmy je, przydadzą się nam. Niech ktoś panu pomoże. Nicolson i
Mckinnon poczekali, aż ostatni z ludzi odszedł, i ruszyli w stronę najbliższej
szalupy. Kiedy już znaleźli się przy niej, od południa otwarto do nich ogień z
dwóch karabinów maszynowych - pociski smugowe świeciły biało i gasły wzbijając
fontanny wody. Od czasu do czasu kapryśna kula odbiła się od powierzchni morza i
z cienkim świstem śmignęła w ciemność, rzadziej zadudniła trafiając w jedną czy
drugą szalupę. Wyciągnięty jak długi za łodzią, tylko z głową nad wodą Mckinnon
dotknął ramienia Nicolsona. - Co to znów za zagrywka? - powiedział pytająco,
śpiewnym głosem mieszkańca gór Szkocji, lecz jego ton nie zdradzał zatroskania.
- A kto ich wie, bosmanie. Prawdopodobnie ci, którzy tu wylądowali, mieli
zasygnalizować... latarką czy jakoś inaczej... że bezpiecznie dotarli do celu.
Mechanizmy sygnalizacyjne, wycieczki na brzeg, czyli wygląda na to, że nasi
koledzy na okręcie chodzą po ścianach z niepokoju. W końcu otwierają ogień, a tu
znów nie ma sygnału. - Jeśli tylko na tym im zależy, to może spełnimy ich
życzenie? Nicolson patrzył na niego przez chwilę w mroku i zaśmiał się cicho. -
Genialne, prawdziwy z was geniusz, Mckinnon. Jeżeli są już całkiem
zdezorientowani i jeżeli wyobrażają sobie, że ich koledzy na brzegu są co
najmniej tak samo zdezorientowani, wystarczy któryś ze starych sygnałów. Tak też
się okazało. Nicolson wyciągnął rękę ponad okrężnicę, błysnął kilkakrotnie
latarką w nieregularnych odstępach i pośpiesznie cofnął rękę. Świetlny punkt
jego latarki mógłby być odpowiedzią na modlitwę niejednego zapaleńca
naciskającego spust karabinu maszynowego, lecz teraz z ciemności nie padła
następna seria pocisków smugowych. Wręcz przeciwnie - oba karabiny raptownie
umilkły. Noc znów stała się cicha i spokojna. I wyspa, i morze mogłyby być
całkiem opustoszałe, bez śladu życia. Nawet zamazana sylwetka okrętu widoczna na
morzu wydawała się tylko cieniem, niematerialnym i całkiem nierealnym, jakby
wyobrażonym. Wszelkie próby pozostawania w ukryciu nie tylko były niepotrzebne,
lecz także niebezpieczne. Obaj mężczyźni podnieśli się bez pośpiechu na nogi i w
świetle latarki przeprowadzili przegląd szalup. Numer drugi, czyli łódź Sirana,
miała kilka dziur, lecz wszystkie ponad linią zanurzenia. Szalupa nabrała
zresztą niewiele wody, a może wcale - podziurawiono kilka komór hermetycznych,
lecz pozostała dostateczna liczba nie uszkodzonych, by łódź była bezpieczna. Z
szalupą numer jeden sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Była to łódź
motorowa. Trafiło ją zaledwie kilka pocisków, które przedziurawiły kadłub, lecz
już pogrążyła się głębiej w płytkiej wodzie. Na dnie stała woda zabarwiona na
czerwono, poznaczona ciemniejszymi smugami krwi japońskiego marynarza, którego
okropnie okaleczony trup leżał na okrężnicy. Nicolson przesunął te szczątki
ledwie przypominające nieżywego człowieka i nagle sprawa się wyjaśniła - ten sam
granat, który urwał marynarzowi rękę i pozbawił większej części twarzy, wyrwał
też dziurę na wylot w dnie szalupy i połamał sąsiednie deski aż do wzdłużnika na
prawej burcie. Nicolson powoli się wyprostował i spojrzał na Mckinnona stojącego
w świetle latarki. - Podziurawione - mruknął nie wdając się w szczegóły. - Przez
tę dziurę w dnie przecisnąłbym się głową. Cholera, reperacja potrwa kilka dni.
Lecz Mckinnon nie słuchał. Światło latarki padało teraz na inną część łodzi.
Odezwał się tonem zdradzającym dystans, obojętnym: - To i tak nie ma znaczenia.
Załatwili silnik. - Zamilkł, lecz po chwili mówił dalej: - Poszło też magneto...
granat musiał wybuchnąć pod nim. - Och Boże, tylko nie to! Magneto? Może drugi
mechanik... - Nikt nie da rady go zreperować - tłumaczył mu cierpliwie Mckinnon.
- Poza tym wiele innych rzeczy wymaga naprawy. - Rozumiem. - Nicolson skinął
ociężale, spojrzał na uszkodzoną część; bolała go głowa, kiedy zastanawiał się,
jakie konsekwencje może mieć jej zniszczenie. - Zostały tylko nędzne resztki?
Mckinnona przeszył dreszcz. - Ktoś przeszedł po moim grobie - jęknął. Pokiwał
powoli głową, wpatrywał się w szalupę, nie zwracając uwagi na to, że Nicolson
wyłączył latarkę, aż w końcu położył mu rękę na ramieniu. - Wie pan, co? Długo
będziemy płynąć na wiosłach do Darwin. * * * Powiedziała mu, że ma na imię
Gudrun, Gudrun J~orgensen Drachmann. J~orgensen to nazwisko jej dziadka ze
strony matki. Jest w trzech czwartych Dunką, ma dwadzieścia trzy lata, urodziła
się w Odense, w dniu zawieszenia broni w 1918 roku. Dwukrotnie przebywała krótki
czas na Malajach, resztę życia spędziła w mieście rodzinnym, aż jako dyplomowana
pielęgniarka przeniosła się na plantacje ojca pod Penang. Było to w sierpniu
1939 roku. Nicolson leżał na plecach, oparty o obrzeże niecki, z rękami pod
głową, patrzył niewidzącym wzrokiem w ciemne, zaciągnięte chmurami niebo. Miał
nadzieję, że dziewczyna znów przemówi, i czekał. Jak brzmiał ten cytat, którym
stary Willoughby - najbardziej zatwardziały kawaler na świecie - częstował go
dawniej tyle razy? Aha - "Jej głos jakże miękki". To z "Króla Leara". "Jej głos
jakże miękki, łagodny i cichy". Willoughby ma to w swoim repertuarze, kiedy chce
się wytłumaczyć, dlaczego nigdy nie wstąpił w święty związek małżeński. Nigdy
bowiem nie spotkał kobiety - słowo to brzmiało w jego ustach szyderczo - o
głosie miękkim, łagodnym i cichym. Może jednak zmieniłby zdanie, gdyby siedział
tu, gdzie on teraz, po zamelodwaniu się dwadzieścia minut temu Find- hornowi i
sprawdzeniu, czy z chłopczykiem wszystko w porządku. Minęły dwie minuty, trzy,
lecz dziewczyna już się nie odezwała. Wkrótce Nicolson poruszył się i odwrócił w
jej stronę. - Jest pani teraz daleko od domu. Dania... lubiła pani tam mieszkać?
- spytał ot tak sobie, by coś powiedzieć, zdumiała go więc spontaniczność jej
odpowiedzi. - Uwielbiałam. - W tonie jej głosu wyczuwało się jakąś ostateczność,
przekonanie, że tamto nie powróci. Przeklęci Japończycy, przeklęty okręt
podwodny, pomyślał gniewnie Nicolson. Postanowił zmienić temat. - A Malaje?
Pewnie ma pani do nich zupełnie inny stosunek? - Malaje? - Ton, jakim to
powiedziała, mógł być odpowiednikiem obojętnego wzruszenia ramionami. - W Penang
było chyba sympatycznie. Ale nie w Singapurze. Nienawidziłam Singapuru. -
Obojętność przemieniła się w raptowność, zanim dziewczyna nawet zdała sobie z
tego sprawę. - Też bym chciała zapalić. Czy może pan Nicolson uważa, że nie
powinnam? - Ton jej głosu, podobnie jak temat, znów się zmienił. - Obawiam się,
że panu Nicolsonowi zabrakło przedwojennej galanterii. - Podsunął jej paczkę
papierosów, zapalił zapałkę. Kiedy dziewczyna pochylała się, by zanurzyć
koniuszek papierosa w płomieniu, znów poczuł ulotną woń drzewa sandałowego i
zapach jej włosów. Wyprostowała się i cofnęła w mrok. Wbił zapałkę w ziemię i
spytał: - Dlaczego nienawidzi pani Singapuru? Odpowiedziała dopiero po jakiejś
pół minucie: - Nie wydaje się panu, że może to być zdecydowanie osobiste
pytanie? - Bardzo możliwe. - Zamilkł na chwilę. - Jakie to teraz ma znaczenie?
Od razu zrozumiała, co ma na myśli. - Ma pan rację. Słusznie. Jeśli nawet to
czysta ciekawość z pana strony, jakie to ma teraz znaczenie? Dziwne, ale chętnie
odpowiem panu... może dlatego, że jestem przekonana o pańskiej szczerości. Nie
zniosłabym fałszu. - Zamilkła na kilka sekund, koniuszek jej papierosa żarzył
się mocno w mroku. - To prawda, co powiedziałam. Nienawidzę Singapuru.
Nienawidzę, bo mam w sobie dumę, osobistą dumę, bo lituję się sama nad sobą i
nienawidzę nie mieć swojego miejsca. Wszystko to jest panu obce. - Bardzo dużo
pani o mnie wie - mruknął łagodnie. - Proszę mówić dalej. - Chyba rozumie pan, o
co mi chodzi - powiedziała powoli. - Jestem Europejką, urodziłam się w Europie,
wychowałam i wykształciłam w Europie, uważałam się wyłącznie za Dunkę...
podobnie jak inni Duńczycy. Drzwi wszystkich domów w Odense stały przede mną
otworem. W Singapurze nie zaproszono mnie do ani jednego europejskiego domu. -
Usiłowała mówić lekkim tonem. - Nadwyżka na rynku towarzyskim, można by
powiedzieć. Nie byłam dość atrakcyjna, by mnie zapraszać. Nie jest zabawne
usłyszeć, jak ktoś mówi: "Wiesz stary, ona miała chyba w rodzinie jakiegoś
smolucha". I mówi to nawet nie zniżając głosu, wszyscy więc zaczynają mi się
przyglądać, a ja nigdy więcej nie przestępuję tego progu. Wiem, że matka mojej
matki jest Malajką, ale to cudowna, miła starsza pani, która... - Spokojnie,
proszę się uspokoić. Wiem, że tam pachniało zgnilizną i zepsuciem. A najgorsi
byli Brytyjczycy, prawda? - Tak, najgorsi. - Zawahała się. - Ale dlaczego tak
pan mówi? - Jeśli chodzi o budowanie imperium i kolonializm, jesteśmy najlepsi
na świecie... i najgorsi. Singapur jest wspaniałym terenem łowów dla
najgorszych. I nie należy o tym zapominać. Wybrany przez Boga naród, z podwójną
misją do wykonania... miał w nieprawdopodobnie krótkim czasie zamarynować
tubylców i dopilnować, by ci, którzy nie należą do wybrańców, przez całe życie
nie mogli o tym zapomnieć. Niech synowie Chama pozostaną drwalami i do końca
życia ciągną wodę ze studni. Wszyscy, oczywiście, mienią się dobrymi
chrześcijanami i wiernymi filarami kościoła... jeśli zdążą na czas wytrzeźwieć w
niedzielę rano. Nie wszyscy są tacy, nawet w Singapurze, ale pani nie miała
szczęścia zetknąć się z tymi innymi. - Nie spodziewałam się, że pan może
powiedzieć coś podobnego - stwierdziła powoli, ze zdziwieniem. - Dlaczego
miałbym nie mówić o tym. To prawda. - Nie o to mi chodzi. Po prostu nie
spodziewałam się, że z pana ust usłyszę słowa... hm, nieważne. - Roześmiała się
z zażenowaniem. - Kolor mojej skóry nie jest aż tak istotny. - Słusznie. No
dalej. Niechże pani mocniej przyłoży. - Zdeptał papierosa obcasem. Mówił tonem
celowo ostrym, niemal brutalnym. - Oczywiście, że to dla pani cholernie ważne,
ale bez przesady. Singapur nie jest całym światem. My lubimy panią i funta
kłaków nie warte byłoby to wszystko, gdybyśmy się przejmowali pani pochodzeniem.
Dla mnie mogłaby pani być nawet heliotropem. - Dla pańskiego młodego oficera...
pana Vanniera... dla niego to nie warte funta kłaków - mruknęła. - Przesadza
pani... proszę się zdobyć na sprawiedliwość. Zobaczył pani szramę i wstrząsnęło
to nim, ale wstyd mu, że to okazał. Jest bardzo młody. A kapitan uważa, że jest
pani rzadkim klejnotem. Że pani skóra wygląda jak "przejrzysty bursztyn". -
Nicolson burknął coś do siebie. - Po prostu jest z niego podstarzały Lothario. -
Nieprawda. Jest przemiły, po prostu przemiły... i bardzo go lubię. - Po czym
dodała z brakiem konsekwencji: - To przez pana czuje się staro. - Bzdury! -
Nicolson wykrzyknął niegrzecznie. - Mając kulę w płucach każdy czułby się staro.
- Pokiwał głową. - Och Boże, znów zaczynam. Przepraszam, bardzo przepraszam, że
na panią napadłem. Odłóżmy miecze... zgoda, panno Drachmann? - Mam na imię
Gudrun. - To słowo wystarczyło za odpowiedź i było zarazem prośbą, pozbawioną
nawet cienia kokieterii. - Gudrun? Podoba mi się i pasuje do pani. - Ale pan...
jakby tu powiedzieć... nie rewanżuje mi się tym samym. - W jej matowym głosie
pojawiły się filuterne tony. - Słyszałam, jak kapitan zwracał się do pana
"Johnny". Ładne imię - dodała taktownie. - W Danii byłoby to imię dla bardzo
małego chłopca. Ale chyba łatwo mi się będzie do niego przyzwyczaić. -
Niewątpliwie - mruknął Nicolson, stropiony. - Ale widzisz... - Oczywiście, wiem,
o co chodzi! - Śmiała się z niego, był tego pewien, tym bardziej więc się
stropił. - Przecież nie do pomyślenia byłoby, gdybym tak się do ciebie zwracała
w obecności załogi! Będę oczywiście mówić "panie Nicolson" - dodała z przesadną
skromnością. - A może lepiej by było "proszę pana"? - Na miłość boską! -
zniecierpliwił się Nicolson, zamilkł i nagle zdał sobie sprawę, że lekko
chichocze, jakby odbijając echem cichutki śmiech dziewczyny. - Nazywaj mnie, jak
chcesz. Pewnie na to zasłużyłem. Wstał, ruszył naprzód, gdzie na skraju niecki
od strony morza stał na straży mułła, zamienił z nim kilka słów i zszedł niżej
do Van Effena pilnującego nadającą się do żeglugi szalupę. Przysiadł koło niego
na kilka minut zastanawiając się, jaki jest sens pilnować łodzi, i powrócił do
niecki. Gudrun Drachmann nadal nie spała, siedziała przy chłopczyku. Nicolson
usiadł obok. - Nie ma sensu czuwać przez całą noc - powiedział łagodnie. - Z
małym wszystko dobrze. Może się jednak położysz? - Powiedz mi szczerze -
poprosiła cicho - jakie mamy szanse? - Żadnych. - Powiedziane dostatecznie jasno
i otwarcie - przyznała. - Jak długo to potrwa? - Jutro do południa...
najpóźniej. Po pierwsze z okrętu przyślą na brzeg kolejnych ludzi... albo będą
próbowali. Potem wezwą pomoc... samoloty nadlecą pewnie o świtaniu. - Może
wystarczy, że przyślą ludzi z okrętu. Może nie będą musieli wzywać pomocy.
Ilu... - Zrobimy z nich sieczkę - przerwał jej rzeczowym tonem. - Na pewno więc
będą potrzebowali pomocy. I ona nadciągnie. Potem dopadną nas i jeśli nie
zbombardują czy nie powystrzelają, mogą ciebie, Lenę i pannę Plenderleith wziąć
do niewoli. Mam jednak nadzieję, że tak się nie stanie. - Widziałam ich w Kota
Bharu. - Otrząsnęła się na samo wspomnienie. - Też mam więc nadzieję, że tak się
nie stanie. A co z małym Peterem? - Wiem. No cóż... Peter to dla nich tylko
jeszcze jeden przypadek - powiedział z goryczą. - Kogo to obchodzi, że to
dwuletnie dziecko? - Wiedział jednak, że obchodzi, chociażby jego samego. Coraz
bardziej przywiązywał się do chłopca, bardziej, niżby chciał komukolwiek się
przyznać. Gdyby żyła Caroline... - Czy nic nie możemy zrobić? - pytanie
dziewczyny przerwało mu rozmyślania. - Niestety, nic. Możemy tylko czekać, nic
ponadto. - A nie mógłbyś popłynąć na okręt i... i coś zrobić? - Tak, wiem, z
nożem w zębach. Potem opanowałbym okręt i triumfalnie odpłynął nim do domu?
Droga pani, czytała pani niewłaściwe komiksy. - Chciała coś powiedzieć, lecz
wyciągnął rękę i złapał ją za ramię. - Obrzydliwą tandetę. Przykro mi. Tylko
marzą, byśmy porwali się na coś podobnego. - A nie moglibyśmy odpłynąć szalupą
tak, by nas nie usłyszano i nie zauważono? - Moja droga, to pierwsza rzecz, jaka
nam przyszła do głowy. Ale to beznadziejne. Może i byśmy odpłynęli, lecz
niedaleko. Albo oni, albo samoloty dopadliby nas już o świcie... a wtedy ci,
którzy by nie zostali zastrzeleni, potopiliby się. Zabawne, Van Effenowi też ten
pomysł przyszedł do głowy. To sposób na szybkie samobójstwo - skończył
raptownie. Przez kilka chwil zastanawiała się. - Ale czy myślisz, że można stąd
odpłynąć tak, by nas nie usłyszano? - Moja uparta panno... czyż nie mam racji?
Otóż tak, można, zwłaszcza jeśli dokonałoby się jakiejś dywersji w innej części
wysepki, by odwrócić ich uwagę. Dlaczego pytasz? - Jedynym sposobem, w jaki
można się stąd wydostać, jest przekonanie Japończyków, że już nas tu nie ma.
Dwóch czy trzech z was mogłoby wziąć szalupę... może na jedną z tych małych
wysepek, które widzieliśmy wczoraj... a my pozostali moglibyśmy przeprowadzić
jakąś dywersję. - Mówiła teraz szybko, z zapałem. - Z okrętu zauważyliby, że was
nie ma, i popłynęliby za wami, a wtedy... - Popłynęliby prosto na jedną z tych
wysepek... bo dokąd mieliby popłynąć... zobaczyliby, że jest nas tam niewielu,
zabiliby nas, zatopili łódź, wrócili tutaj i wykończyli resztę. - Och, nie
pomyślałam o tym - ton jej głosu zdradzał, że czuje się pokonana. - Ale nasz
brat Japoniec wpadłby na to. Panno Drachmann... - Gudrun. Zawiesiliśmy broń,
pamiętasz? - Przepraszam. Oczywiście. Gudrun, czy możesz przestać przebijać
głową mur? Może cię tylko ta głowa rozboleć. Sami przemyśleliśmy wszystko, ale
nic się nie da zrobić. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, spróbuję się
przespać. Niedługo muszę zwolnić Van Effena. Zasypiał już, kiedy znów się
odezwała. - Johnny? - O Boże - jęknął - chyba nie doznałaś znów olśnienia? -
Myślałam właśnie... - Uparta jesteś, nie ma co do tego wątpliwości. - Westchnął
z rezygnacją i usiadł. - Co wymyśliłaś? - Nie miałoby znaczenia, gdybyśmy
pozostali tu aż do odpłynięcia okrętu, prawda? - Do czego zmierzasz? - Odpowiedz
mi, Johnny. - Nie, nie miałoby znaczenia. Byłoby to dobrym posunięciem...
gdybyśmy mogli nie wzbudzając podejrzeń zakopać się tu na jakiś dzień, oni
prawdopodobnie zaprzestaliby poszukiwań. Przynajmniej w tej okolicy. Ale jakim
sposobem chciałabyś ich skłonić do odpłynięcia? I jak ich przekonać, że nas już
tu nie ma? Chcesz tam popłynąć i ich zahipnotyzować? - To wcale nie jest zabawne
- powiedziała spokojnie. - Gdyby o świcie zauważyli, że naszej szalupy nie ma...
to znaczy tej nie uszkodzonej... pomyśleliby, że nas też tu nie ma. Prawda? - Na
pewno. Każdy normalny człowiek by tak pomyślał. - Uważasz, że nie będą
podejrzliwie przeszukiwali wyspy? - O co ci, do diabła, chodzi? - Johnny, proszę
cię. - No dobrze - warknął. - Przepraszam, naprawdę przepraszam. Tak, uważam, że
nie będą przeszukiwali wyspy. Do czego zmierzasz, Gudrun? - Do tego, by ich
przekonać, że nas tu nie ma - odparła niecierpliwie. - Schowajmy szalupę. - Ha,
ona mówi, by schować szalupę! Na wybrzeżu tej wyspy nie ma ani jednego miejsca,
w którym można by ją ukryć tak, by Japońce nie znaleźli jej w pół godziny. Nie
możemy też ukryć jej na wyspie... jest za ciężka, by wciągnąć ją w głąb lądu, a
poza tym narobilibyśmy takiego hałasu, że wszystkich nas by wystrzelali, nawet
po ciemku, zanim uciągnęlibyśmy ją ze trzy metry. A gdyby nawet dało się ją
udźwignąć, to i tak na tych przeklętych skałach nie ma dostatecznie dużej kępy
krzaków, w której można by ukryć przyzwoitej wielkości łódkę, a co dopiero
ośmioipółmetrową szalupę. Przykro mi i tak dalej, ale po prostu się nie da. Nie
ma gdzie jej ukryć... ani na morzu, ani na lądzie... tak, by Japońce nie
znaleźli jej z zamkniętymi oczami. - To twoje pomysły, nie moje - stwierdziła ze
spokojem. - Nie można jej ukryć ani na wyspie, ani wokół wyspy... zgadzam się.
Mój pomysł polega na tym, byście ukryli ją pod wodą. - Co?! - Nicolson na wpół
usiadł wpatrując się w nią w ciemności. - Dokonać jakiejś dywersji na jednym
krańcu wyspy - rzuciła szybko. - Opłynąć łodzią przeciwny kraniec aż do tej
małej zatoczki od północy, napełnić łódź kamieniami, wyciągnąć szpunt, czy jak
to się nazywa, zatopić ją w dość głębokiej wodzie, a kiedy Japońce odpłyną... -
Oczywiście! - powiedział przeciągłym szeptem. - Oczywiście, że to jest dobry
pomysł! Mój Boże, Gudrun, wymyśliłaś sposób, wymyśliłaś sposób! - niemal
krzyczał. Usiadł raptownie, złapał wyrywającą mu się ze śmiechem dziewczynę w
objęcia i przytulił z radością i nową nadzieją. Gramoląc się wstał na nogi i
pobiegł na drugi koniec niecki. - Kapitanie! Czwarty! Bosmanie! Obudźcie się,
obudźcie się! * * * W końcu zaczęło dopisywać im szczęście. Wszystko poszło
gładko, choć wynikł spór co do tego, jak przeprowadzić dywersję, bo niektórzy
utrzymywali, że kapitan okrętu czy też ten, kto zastępuje nieżyjącego już
kapitana, może powziąć podejrzenia, gdyby przeprowadzić ją otwarcie. Nicolson
jednak był zdania, że człowiek na tyle głupi, że wysłał swoich ludzi prosto na
brzeg, by zniszczyli szalupy, zamiast najpierw zaatakować ogniem bocznym, na
pewno nie okaże się przezorny i da się oszukać. To zaważyło. Ponadto za jego
planem przemawiał fakt, że wiatr zmienił kierunek na północny. Przebieg wydarzeń
również potwierdził słuszność jego argumentów. Vannier miał za zadanie odwracać
uwagę Japończyków i bardzo inteligentnie się z niego wywiązał. Przez jakieś
dziesięć minut posuwał się wzdłuż brzegu południowo_zachodniego krańca wyspy i
mrugał osłoniętą latarką w niezbyt częstych odstępach. Miał przy sobie nocną
lornetkę Nicolsona i jak tylko zobaczył, że ciemna sylweta okrętu zaczyna
cichutko podpływać włączywszy agregat, odłożył latarkę i ukrył się za głazem.
Dwie minuty później, kiedy okręt znalazł się na wprost niego, niecałe sto metrów
od brzegu, wstał, wyrwał zawleczkę jednej z pławek dymnych szalupy numer dwa i
rzucił ją jak mógł najdalej w morze - po trzydziestu sekundach lekka bryza z
północy zapędziła gęsty pomarańczowy dym w pobliże okrętu. Na pomoście
dowodzenia ludzie zaczęli się dusić. Normalnie pławka dymna wypala się w ciągu
czterech, pięciu minut, co w tej sytuacji dawało aż nadto czasu. Już minutę
wcześniej czterech ludzi, pracując cichutko wiosłami, popłynęło szalupą numer
dwa na północny brzeg wyspy. Okręt nie zmienił położenia, pozostał tam, dokąd
zwabił go Vannier. Nicolson przeciągnął szalupę po cichu wzdłuż stromego
wybrzeża głębokiej zatoki północnej. Zastał tam Farnholme'a, mułłę Ahmeda,
Willoughby'ego i Gordona, którzy już czekali z przygotowaną wielką stertą
gładkich, krągłych kamieni. Willoughby nalegał, by zniszczyć komory powietrzne
łodzi - pomysł przedziurawienia ich ranił staremu mechanikowi serce. Mogło to
zająć sporo czasu, zwłaszcza że mieli ograniczoną liczbę narzędzi, poza tym
trudno było tego dokonać po ciemku. Gdyby narobili przy tym sporo hałasu,
dowódca okrętu może w każdej chwili wpaść na pomysł, by szybko okrążyć wyspę
oświetlając sobie drogę rakietami. Musieli jednak podjąć to ryzyko. Wyciągnęli
szybko zatyczki z pasa przystępkowego, pracowali w opętańczym tempie, w zupełnym
milczeniu. Założyli już dno łodzi kamieniami uważając, by nie pozatykać wpustów,
przez które napływała woda. Po dwóch minutach Nicolson powiedział coś cicho do
generała i ten ruszył w górę, by po kilku sekundach oddać ze wzniesienia parę
strzałów w stronę okrętu. Głuchy huk karabinka nakładał się na metaliczne
odgłosy dolatujące z dołu, gdzie Nicolson i pozostali wyrywali zastawki ze
zbiorników powietrza i wyciągali z nich metalowe zbiorniczki. Pozostawili jednak
dostateczną ich liczbę, by łódź całkiem nie straciła wyporności. Dokładali
kamieni, coraz więcej wody wpływało do szalupy, jej poziom wewnątrz i na
zewnątrz wyrównał się, woda przelewała się już przez najniższą część rufy,
dołożyli jeszcze kilka kamieni i łódź zatonęła, znikając powoli pod powierzchnią
morza, przymocowana cumami na dziobie i rufie. Zanurzyła się na głębokość pięciu
metrów, równo, bez kołysania i osiadła na wyłożonym drobnymi kamieniami dnie.
Kiedy wrócili do swojej niecki, zobaczyli wzbijającą się w górę ze wschodniego
krańca wyspy i zataczającą łuk na północny wschód rakietę spadochronową. Vannier
dobrze wyliczył czas - gdyby ci z okrętu chcieli sprawdzić, co się dzieje,
stwierdziliby, że w tej części wybrzeża, podobnie jak po przeciwnej stronie
wyspy, panuje absolutny spokój. Poczuliby się zupełnie zdezorientowani, w ich
umysłach powstałyby dziesiątki podejrzeń, a rankiem nie mieliby już wątpliwości,
że rozbitkowie z "Viromy" przechytrzyli ich i w nocy odpłynęli. Tak też się
stało, do tego niewątpliwie wniosku doszli szarym i chmurnym brzaskiem. Wiatr
przybierał na sile, nie było śladu słońca. Kiedy tylko się rozwidniło, starannie
ukryci wśród gęstych krzewów obserwatorzy na wyspie widzieli, jak postacie na
pomoście okrętu podnoszą lornetki do oczu i mówią coś do siebie wymachując
rękami - okręt odpłynął jeszcze w nocy na sporą odległość od brzegu. Wkrótce
potem włączono silniki i okręt okrążając wyspę odpłynął na dobre. Zatrzymał się
jeszcze naprzeciwko uszkodzonej szalupy, by ją ostrzelać z działa
przeciwlotniczego, które udało się naprawić w nocy. Wystrzelono tylko sześć
razy, lecz to wystarczyło, by łódź przemieniła się w podziurawiony, strzaskany
wrak. Z chwilą gdy ostatni pocisk uderzył w płyciznę, znów rozległ się warkot
silników i okręt ruszył na zachód. Rozwinął dużą szybkość, przeszukał wybrzeża
dwóch małych wysepek i pół godziny później zniknął na południu za horyzontem.
Rozdział dziesiąty Szalupa kołysała się ospale na gładkiej, nie zmąconej nawet
zmarszczką powierzchni morza. Wszędzie panował bezruch, lustro ani drgnęło, w
błyszczącej metalowoniebieskiej tafli odbijały się z bezlitosną dokładnością
najdrobniejsze szczegóły burt, nad którymi pocił się kiedyś szkutnik. Martwa
łódź na martwym morzu, w martwym i pustym świecie. Bezkresna, połyskliwa tafla
sięgała nieskończonej, mgliście się z nią łączącej przestrzeni pustego nieba.
Ani jednej chmury, i tak już od trzech dni. Puste, straszliwe niebo,
majestatyczne w swej okrutnej obojętności, tym bardziej puste, że oślepiające
słońcem, które biło z niego na rozprażony ocean jak ogień z otwartego paleniska.
Szalupa zdawała się martwa, lecz nie dlatego, że była pusta. Wręcz przeciwnie -
załadowana była do ostatnich granic. W cieniu tak nędznym, jaki tylko mogły
dawać strzępy żagla, na ławkach i dnie leżeli ludzie, mężczyźni i kobiety,
umęczeni ponad wszelkie wyobrażenie, wyczerpani do ostateczności żarem;
niektórzy zapadli w śpiączkę, niektórzy nękani sennymi koszmarami, inni w
półśnie, nieporuszeni, strzegli z zapamiętaniem ostatniej tlącej się w nich
iskierki życia. Czekali, aż zajdzie słońce. Tylko dwie osoby z całej tej gromady
wyniszczonych, spalonych słońcem rozbitków dawały wyraźne oznaki życia. Były w
podobnie złym stanie jak pozostali: wychudzone policzki, zapadnięte oczy,
spękane, pokryte bąblami wargi i okropne czerwone, zropiałe oparzenia na skórze
w miejscach, w których podarło się wypalone słońcem i przeżarte solą ubranie.
Obaj mężczyźni znajdowali się na rufie łodzi; widać było, że żyją, ale tylko
dlatego, że siedzieli. Ponieważ jednak się nie poruszali, równie dobrze mogli
uchodzić za martwych lub wykutych z kamienia. Jeden siedział z ręką na rumplu,
chociaż niemal od czterech dni nie było śladu wiatru, który mógłby wypełnić
podarte żagle; brakowało też ludzi do obsadzenia wioseł. Drugi trzymał w ręku
broń, nieporuszony niczym głaz; tylko wyraz jego oczu wskazywał na to, że żyje.
W łodzi było dwadzieścioro ludzi. Kiedy przed sześcioma dniami opuszczali małą
wysepkę na Południowym Morzu Chińskim, było ich dwadzieścioro dwoje, lecz teraz
tylko dwadzieścioro. Dwóch mężczyzn zmarło. Nie było nadziei, że przeżyje kapral
Frazer, który był osłabiony trawiącą go gorączką, jeszcze zanim pocisk myśliwca
oderwał mu część lewego ramienia, kiedy z mostka "Viromy" próbował ostrzelać
samolot ze swojej przypominającej zabawkę broni. Brakowało lekarstw, wyczerpały
się wszystkie środki uśmierzające, lecz mimo to kapral trzymał się kurczowo
życia przez cztery dni - zmarł dopiero przed czterdziestoma ośmioma godzinami,
cierpiąc bardzo, ale zachowując pogodę ducha; ramię sczerniało mu aż do barku.
Kapitan Findhorn zgodnie z tradycją morskich pogrzebów wygłosił zapamiętane
fragmenty mowy pożegnalnej, po czym sam zapadł w niespokojny sen, z którego
jakby nigdy nie miał się przebudzić. Drugim zmarłym był człowiek Sirana, jeden z
trzech pozostałych przy życiu członków jego załogi. Zmarł dzień wcześniej, nagłą
śmiercią, na skutek tego, że przeliczył się co do Mckinnona, zwiedziony jego
łagodnym uśmiechem i śpiewnym szkockim akcentem. Otóż niedługo po śmierci
Frazera Mckinnon, którego Nicolson uczynił odpowiedzialnym za zapasy wody,
odkrył, że poprzedniej nocy został zniszczony jeden ze zbiorników,
prawdopodobnie przedziurawiony, lecz trudno to było stwierdzić z całą pewnością.
W każdym razie zbiornik stał pusty, a więc pozostało im w drugim zbiorniku
ledwie niecałe piętnaście litrów wody. Nicolson od razu zarządził, że w tej
sytuacji na jedną osobę przypadać będzie pięćdziesiąt gramów wody dwa razy
dziennie, wydzielonej z kubka mającego podziałkę, który znajdował się w
wyposażeniu każdej szalupy. Tylko chłopczyk miał dostawać tyle wody, ile będzie
chciał. Rozległo się wówczas tylko kilka pomruków niezadowolenia, lecz Nicolson
je zignorował. Następnego dnia, kiedy Mckinnon podawał pannie Drachmann trzecią
w ciągu kilku godzin porcję wody dla chłopczyka, dwóch ludzi Sirana podniosło
się ze swoich miejsc w części dziobowej i ruszyło ku rufie z ciężkimi metalowymi
dulkami w rękach. Mckinnon zerknął szybko na Nicolsona, lecz stwierdziwszy, że
tamten, zmęczony po niemal całonocnej wachcie śpi, spokojnie poprosił dwóch
bandziorów, żeby wrócili na swoje miejsca. Na poparcie swojej prośby chwycił
rewolwer. Jeden z nich zawahał się, lecz drugi skoczył naprzód wyjąc jak zwierzę
i zamachnął się z impetem dulką na bosmana. Pewnie zmiażdżyłby mu czaszkę niczym
zgniły melon, lecz Mckinnon rzucił się w bok jednocześnie naciskając na spust.
Kula trafiła tamtego w locie; padł na rufę głową naprzód i martwy
przekoziołkował do wody. Mckinnon bez słowa wymierzył rewolwer w drugiego
bandziora, lecz było to zbyteczne: tamten wpatrywał się jak zahipnotyzowany w
cieniutką smużkę niebieskiego dymu snującą się jeszcze z lufy colta. Twarz miał
wykrzywioną z przerażenia. Odwrócił się i szybkim, lecz niepewnym krokiem
powrócił na swoje miejsce. Po tym wydarzeniu na szalupie zapanował spokój. Na
początku, przed sześcioma dniami, kiedy wyruszali, obyło się bez incydentów.
Panowało wysokie morale, wszystkim przyświecała nadzieja i nawet Siran, który
nadal odczuwał skutki napięcia na wyspie, zdobył się na współdziałanie i zmusił
do niego swoich ludzi. Siran nie był głupi i jak każdy zdawał sobie sprawę z
tego, że mogą przeżyć tylko zdobywając się na wspólny wysiłek, że musi się
kierować dobrem ogółu, oczywiście tak długo, jak długo będzie mu to wygodne.
Odpłynęli z wysepki trzydzieści sześć godzin potem, jak opuścił ją okręt
podwodny, dwadzieścia cztery godziny po wizycie samolotu, który przyleciał na
rekonesans, lecz nie zauważył na wysepce śladu życia. Odpłynęli o zachodzie,
kiedy zaczynał się przypływ i z północy wiał monsun. Przez całą noc i prawie
cały dzień wiatr dopisywał, niebo pozostawało puste, a na morzu, daleko na
wschodzie widzieli tylko jedno prao. Wieczorem, kiedy nad czerwonozłotym
horyzontem na zachodzie ukazał się wschodni kraniec wyspy Banka, dostrzegli w
odległości dwóch mil wynurzający się okręt podwodny, który płynął miarowo na
północ. Może widział ich, może nie - szalupa mogła być niewidoczna na tle
ciemniejącego morza i nieba na wschodzie, a poza tym jak tylko okręt zaczął się
wynurzać, Nicolson kazał zrzucić zdradliwe pomarańczowe żagle, zwłaszcza że na
żaglu lugrowym widniał jeszcze bardziej obciążający ich znak "Va". Tak czy owak,
okręt nie powziął chyba żadnych podejrzeń i znikł z pola widzenia, jeszcze zanim
słońce zaszło. Nocy tej przepłynęli przez Kanał Macclesfield. Uważali, że będzie
to najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne z czekających ich zadań, gdyby
bowiem wiatr ucichł lub zmienił kierunek o kilka stopni, byliby straceni -
rankiem na pewno wypatrzono by ich z lądu. Lecz z północy wiał umiarkowanie
pasat, tuż po północy po lewej burcie zostawili za sobą Liat i na długo przed
świtaniem minęli wyspę Lepar. Szczęście przestało im dopisywać dopiero w
południe tego samego dnia. Wiatr wówczas ucichł. Stało się to nagle, ucichł
zupełnie. Przez resztę dnia tkwili w tym samym miejscu, niewiele ponad
dwadzieścia pięć mil od wyspy Lepar. Późnym popołudniem z zachodu nadleciał
samolot - może ten sam, który widzieli przedtem - krążył przez jakąś godzinę nad
nimi, po czym odleciał nie próbując im się naprzykrzać. Słońce właśnie
zachodziło i zrywała się lekka bryza, również i tym razem z północy, kiedy
pojawił się drugi samolot - znów nadlatywał z zachodu. Leciał na wysokości około
tysiąca metrów, prosto na nich. Nie był to hydroplan, lecz myśliwiec, który nie
miał zamiaru robić żadnych wstępów i nie tracił czasu. Niecałą milę od nich
zaczął pikować prosto z nieba w dół - dwa działka po obu stronach kadłuba siekły
w zapadający mrok czerwonymi sztyletami, pociski rozbryzgiwały wodę wzbijając
równolegle rzędy fontann na spokojnej powierzchni morza, zbliżając się coraz
bardziej do unieruchomionej i bezradnej szalupy, przeszywając ją i sunąc dalej.
A może jednak nie była aż tak bezradna, w każdym razie nie wtedy, gdy generał
Farnholme chwycił za karabinek automatyczny i zmusił myśliwiec do zatoczenia
łuku i odwrotu na zachód w stronę Sumatry. Błyszczący kadłub ociekał strugami
czarnego paliwa. Niecałe dwie mile dalej samolot spotkał się z powracającym
hydroplanem i obie maszyny zniknęły razem w jasnozłotej poświacie zachodu.
Szalupa została przedziurawiona poważnie w dwóch miejscach, lecz o dziwo, tylko
jedna osoba była ranna - Van Effen dostał w udo odłamkiem szrapnela. Niecałą
godzinę później zaczął wiać wiatr o sile sześciu, siedmiu stopni i zanim się
zorientowali, zerwał się tropikalny sztorm. Trwał dziesięć godzin, dziesięć nie
kończących się godzin wichru, ciemności i niezwykle zimnego deszczu. Potem
nastąpiły nie kończące się godziny kołysania. Wyczerpani ludzie w łodzi walczyli
o życie przez całą noc, przez rufę i burty przelewały się fale, nieustannie też
woda napływała przez dziury w dnie - zapas drewnianych szpuntów dawno się
wyczerpał. Nicolson płynął pełnym wiatrem, zrzuciwszy kliwer, ze zrefowanym
żaglem lugrowym, by utrzymać szybkość sterowną: każda mila dalej na południe
przybliżała ich do Cieśniny Sunda. Nic więcej nie mógł zrobić, mógł tylko
pozwolić, by sztorm gnał szalupę naprzód. Rufa przedziurawionej łodzi zanurzona
była głęboko, kotwica prądowa pogrążyłaby ją tylko głębiej, nie mógł też rzucić
kotwicy głównej, by stać w dryfie. Dostateczna szybkość, dostateczna szybkość
sterowna oznaczałaby, że żagle muszą pracować taką powierzchnią, jaka mogłaby
szalupę pozbawić masztów lub przewrócić przy zwrocie. Brak szybkości sterownej
doprowadziłby do tego, że powolna, obciążona wodą szalupa "wypadłaby" z wiatru i
została zalana przez bałwany. Wreszcie długa, tragiczna noc dobiegła końca,
równie raptownie jak się zaczęła, i wtedy nastąpił początek prawdziwej udręki.
Nicolson, oparty o bezużyteczny teraz rumpel, siedząc przy Mckinnonie, który
nadal trzymał broń w pogotowiu, usiłował zwalczyć dręczące go, dominujące nad
wszystkim uczucie pragnienia. Tłumił ból spuchniętego języka, spękanych warg,
poparzonych słońcem, pokrytych pęcherzami pleców i szacował straty. Rozmyślał o
tym, jakie zmiany przyniosły te straszne dni, odkąd sztorm się skończył. Godziny
ciągnęły się w nieskończoność, mordercze godziny pod bezlitosnym biczem słońca,
od początku przerażająco bezwzględnego i zaciekłego ponad wszelkie wyobrażenie,
słońca, które stawało się z każdą chwilą coraz bardziej nie do zniesienia, aż
doprowadziło bezradnych, zobojętniałych ludzi do załamania fizycznego, moralnego
i psychicznego. Nie było już dawnego poczucia wspólnoty, zupełnie ono zanikło,
jakby nigdy nie istniało. Wcześniej każda z osób dbała o innych, teraz
obchodziło ją tylko własne dobro. Kiedy jakaś osoba otrzymywała swoją nędzną
porcję wody, skondensowanego mleka czy cukierków - zapas sucharów wyczerpał się
już przed dwoma dniami - kilkanaście par głodnych oczu śledziło z wrogością
łapczywe ruchy jej wychudzonych rąk i spękanych z pragnienia warg. Ważne było
jedynie to, czy porcja jest dokładnie odmierzona co do okruszka i kropli.
Łapczywość i głód z przerażającą wyrazistością malowały się w nabiegłych krwią
oczach ludzi zwłaszcza wówczas, gdy mały Peter dostawał dodatkową porcję wody,
której krople ściekały mu po brodzie i kapiąc na gorącą ławkę natychmiast
parowały. W takiej chwili zaciskali oni chciwie spalone słońcem dłonie tak
mocno, że kłykcie ich przybierały barwę kości słoniowej. Wszyscy osiągnęli taki
stan, w którym nawet śmierć wydawała się najlepszym zakończeniem tych tortur i
męczarni. Mckinnon czuł, że nie może wypuścić rewolweru z ręki. Jeszcze gorsze
od załamania moralnego były zmiany w stanie fizycznym rozbitków. Kapitan
Findhorn trawiony bólem zapadł w głęboką lecz niespokojną śpiączkę. Nicolson na
wszelki wypadek przywiązał go luźno do rufy i jednej z ławek. Jenkins też leżał
przywiązany, ale przytomny. Przytomny, lecz przeżywający własne piekło -
strasznie cierpiał, nie było już bowiem bandaży ani niczego innego, czym można
by opatrzyć jego straszliwe oparzenia z "Viromy", rozżarzone słońce paliło więc
odsłonięte ciało tak niemiłosiernie, że doprowadzało biedaka do szaleństwa.
Drapał bez opamiętania głębokie, sięgające do żywego mięsa rany, a pod
paznokciami miał zakrzepłą krew. Teraz ręce miał skrępowane w nadgarstkach liną
przywiązaną do ławki - nie dlatego, by mu uniemożliwić rozdrapywanie bolesnych
oparzeń, lecz po to, by nie mógł rzucić się z rozpaczy za burtę, czego już
dwukrotnie próbował. Potrafił siedzieć nieporuszony przez długie minuty, aż
nagle dysząc chrapliwie zaczynał z całej siły szarpać linę, która krępowała mu
skrwawione dłonie. Ból doprowadzał go do szaleństwa. Nicolson zastanawiał się,
czy nie powinien rozwiązać mu rąk, zastanawiał się, czy ma moralne prawo
skazywać tego marynarza na powolną śmierć w męczarniach, czy nie powinien dać mu
szansy, by skończył z tym wszystkim szybko i nieodwołalnie, rzucając się do
wody. I tak musiał umrzeć, wyczuwało się, że wokół niego krąży śmierć. Rana na
ramieniu Evansa i rozpłatany nadgarstek Waltersa też wyglądały coraz gorzej. Nie
było już na szalupie żadnych zapasów lekarstw i opatrunków, siły żywotne rannych
wyczerpały się, sól wody morskiej, wysychającej na poszarpanych bandażach,
wgryzała się w otwarte rany. Stan Van Effena był trochę lepszy, bo został on
ranny później, a poza tym miał niespotykaną odporność i wytrzymałość. Całymi
godzinami leżał bez ruchu, potem w pozycji półleżącej na dnie łodzi opierał się
ramionami o ławkę i patrzył przed siebie. Jakby przekroczył już granicę, kiedy
sen jest ludziom niezbędny. Przede wszystkim jednak byli załamani psychicznie.
Vannier i stary drugi mechanik jeszcze całkiem nie utracili władz umysłowych,
lecz u obu rzucały się w oczy oznaki coraz częstszego braku kontaktu z
rzeczywistością. Obaj popadali na długo w stan depresji, milczeli lub mamrotali
coś pod nosem, aż nagle zdając sobie sprawę, że ktoś może ich słuchać,
uśmiechali się przepraszająco, po czym znów milkli i popadali w depresję. Młoda
pielęgniarka Lena okazywała w ogóle brak zainteresowania otoczeniem, zupełnie
się nie odzywała, nawet nie mówiła do siebie. Mułła odwrotnie - nie popadł w
apatię, lecz mimo to też nic nie mówił ani nie okazywał żadnych uczuć. U niego
jednak stan ten niewiele się różnił od normalnego, gdyż zawsze był małomówny.
Trudno też było właściwie ocenić stan Gordona, który czasem uśmiechał się
szeroko patrząc w dal niewidzącym wzrokiem, a czasami spuszczał głowę i popadał
w bezruch. Nicolson od początku nie ufał mu, uważając, że jest wyrachowany i
sprytny, w związku z czym kilkakrotnie namawiał - bezskutecznie - kapitana Find-
horna, żeby się go pozbyć. Teraz patrzył na niego z udaną obojętnością, usiłując
dociec, czy objawy u Gordona są autentyczne, czy też próbuje on naśladować stan,
którego opis wyczytał kiedyś w jakimś na poły medycznym artykule - opis zachowań
w psychozie maniakalno_depresyjnej. Natomiast nie można było mieć, niestety,
żadnych wątpliwości co do stanu młodego szeregowca Sinclaira - utracił on
zupełnie kontakt z rzeczywistością: miał objawy ostrej schizofrenii. Nie wszyscy
jednak załamali się fizycznie i psychicznie. Prócz Nicolsona jeszcze dwóch
mężczyzn zachowało siły i nie poddawało się wątpliwościom i rozpaczy. Byli to
bosman i generał. Mckinnon pozostał dawnym Mckinnonem, nie zmienił się, jakby
był niezniszczalny, na jego twarzy nawet malował się ten sam łagodny uśmiech,
nadal mówił śpiewnym głosem i nie zapominał o tym, że musi być uzbrojony. A
generał... Nicolson spojrzał na niego setny raz i pokiwał głową z
niedowierzaniem. Farnholme był wspaniały. W im trudniejszych i bardziej
beznadziejnych znajdowali się sytuacjach, tym bardziej generał stawał na
wysokości zadania. Za każdym razem kiedy mógł komuś ulżyć w bólu, pomóc
osłabionym, osłonić ich od słońca czy wylać wodę z szalupy - rzadko kiedy teraz
nie chlupotała ona na dnie, ręczną pompę zniszczył pocisk Japończyków na wyspie
- natychmiast ruszał, by spełnić zadanie, z uśmiechem, bez słowa skargi, nie
licząc na podziękowanie czy nagrodę. Jak na mężczyznę w tym wieku - już dawno
przekroczył sześćdziesiątkę - było to wszystko niebywałe. Nicolson patrzył na
niego zdumiony i zafascynowany. Jakby nigdy nie istniał porywczy i głupkowaty
pułkownik wywiadowca z tonącego "Kerry Dancera", facet, którego dewizą było: my
- im - tu - panie... Dziwne, lecz generał przestał też przeciągać wyrazy w
sposób typowy dla absolwentów Sandhurst, tak że Nicolson zastanawiał się, czy
sobie tego kiedyś po prostu nie wymyślił. Poza tym niewątpliwie częste w jego
ustach jeszcze przed tygodniem niewybredne wyrazy i wiktoriańskie przekleństwa
teraz słyszało się tylko w sytuacjach naprawdę usprawiedliwiających ich użycie.
Może najbardziej przekonujcy dowód na to, że generał się nawrócił - jeśli to
właściwe określenie - stanowił fakt, że starszy pan nie tylko zakopał topór
wojenny z panną Plenderleith, lecz większość czasu spędzał obok niej, szepcząc
coś do ucha. Była teraz bardzo słaba, jakkolwiek język jej nie stracił na
ciętości. Z wdzięcznością przyjmowała niezliczone drobne usługi, które świadczył
jej Farnholme. Czuło się, że są teraz razem, co Nicolson obserwował z
niewzruszonym wyrazem twarzy, lecz uśmiechając się w duchu. Gdyby byli o
trzydzieści lat młodsi, założyłby się, że generał ma pewne plany co do panny
Plenderleith. Oczywiście, poważne plany. Przy kolanie Nicolsona coś się
poruszyło. Spojrzał w dół. Od prawie trzech dni siedziała tam na niższej
ławeczce Gudrun Drachmann i co pewien czas przytrzymywała skaczącego na ławce
przed nią chłopczyka - dzięki nie ograniczonym porcjom jedzenia i wody, jakie
dostawał od panny Plenderleith i Mckinnona, mały był jedyną osobą, która miała
nadwyżki energii. Długie godziny trzymała go w ramionach i tuliła do snu.
Musiały jej bardzo dokuczać skurcze i zdrętwienia, lecz ani razu się nie
poskarżyła. Twarz miała teraz wychudłą, wystające kości policzkowe, a szrama na
lewym policzku, jeszcze bardziej sina, wyglądała coraz okropniej na ciemniejącej
z godziny na godzinę w słońcu twarzy. Uśmiechnęła się lekko do Nicolsona
zbolałymi, spękanymi od słońca ustami, odwróciła się i ruchem głowy wskazała na
chłopczyka. Zauważył to Mckinnon, który właściwie zinterpretował jej intencje,
uśmiechnął się i zanurzył czerpak w resztkach ciepłej, stęchłej cieczy w
pojemniku. Jakby na dany sygnał kilkanaście głów uniosło się i zaczęło śledzić
każdy ruch czerpaka, wpatrywać się w rękę Mckinnona uważnie przelewającą wodę do
kubka, obserwować łapczywość, z jaką chłopiec chwycił naczynie w pulchne rączki
i natychmiast zachłannie wypił. Potem wszystkie głowy odwróciły się od Petera i
pustego kubka w stronę Mckinnona. Nabiegłe krwią oczy ludzi zmętniałe były od
cierpienia i nienawiści, lecz Mckinnon uśmiechnął się łagodnie po swojemu, a
ręka, w której trzymał rewolwer, nawet mu nie drgnęła. * * * Noc, która wreszcie
zapadła, przyniosła im tylko niewielką ulgę. Znikł żar rozpalonego słońca, lecz
powietrze nadal było bardzo gorące, obezwładniające i duszne. Nędzna porcja
wody, którą wszyscy dostali tuż po zachodzie, tylko zaostrzyła im pragnienie, i
tak nieznośne i niepohamowane. Przez jakieś trzy godziny po zachodzie ludzie
kręcili się niespokojnie na swoich miejscach w szalupie, niektórzy nawet
próbowali rozmawiać, lecz rozmowy były krótkie i urywane - odmawiały im
posłuszeństwa wysuszone gardła i pokryte pęcherzami wargi. Ponadto każdy
podświadomie liczył się z tym, w tej beznadziejnej sytuacji - jeśli nie zdarzy
się jakiś cud - zachód słońca tego wieczoru będzie dla niektórych ostatnim
zachodem w życiu. Lecz doznali wreszcie ulgi - wyczerpani psychicznie i
fizycznie głodem, pragnieniem i całodziennym żarem słońca, wysysającym z nich
siły, wkrótce zasnęli niespokojnym snem. Nicolson i Mckinnon też zasnęli. Nie
mieli zamiaru tego robić, chcieli na zmianę pełnić wachtę, ale wyczerpanie też
dało się im we znaki, drzemali więc z głowami pochylonymi na pierś, budząc się
raptownie co jakiś czas. Za którymś razem Nicolson miał wrażenie, że słyszy
jakiś hałas. Zawołał cicho, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Zawołał ponownie i
znów nikt się nie odezwał. Sięgnął więc pod siedzenie i wyciągnął latarkę.
Bateria była już prawie wyczerpana, lecz nikłe żółte światło wystarczyło, by się
upewnić, że w łodzi panuje spokój - wszyscy leżeli na swoich miejscach - czarne,
bezkształtne nieporuszone cienie były rozciągnięte na ławkach i dnie niemal
dokładnie tam, gdzie leżały o zachodzie. Jakiś czas później, kiedy znów się
przebudził, mógłby przysiąc, że zza mgły jakby narkotycznego snu dociera do
niego plusk wody. Znów więc sięgnął po latarkę. Lecz i tym razem nic się nie
działo, wszyscy leżeli nieruchomo, nikt się nie poruszał. Policzył cienie, była
ich właściwa liczba - oprócz niego, dziewiętnaście. Przez pozostałą część nocy
już nie zmrużył oka, z wysiłkiem walczył z powalającym go zmęczeniem, ciężkimi
jak ołów powiekami, otępiałym umysłem, nie zważając na potrzeby wysuszonego
gardła i spieczonego, spuchniętego języka, który zdawał się wypełniać mu całe
usta. Powinien przecież pozwolić oczom, aby się zamknęły i zakosztowały kilku
błogosławionych godzin zapomnienia. Lecz coś w jego podświadomości powtarzało
mu, że nie może sobie na to pozwolić, że szalupa i życie dwadzieściorga ludzi
jest w jego rękach. A kiedy te argumenty nie wystarczały, myślał o małym
Peterze, który spał niecały metr dalej, i znów przestawała go nękać senność. I
tak ciągnęła się w nieskończoność noc, która była ucieleśnieniem wyobrażenia
najgorszej nie przespanej nocy. Wreszcie, po długich, długich godzinach na
horyzoncie od wschodu pokazały się pierwsze bladoszare smugi. Mijały minuty. Na
tle szarzejącego nieba zaczynał wyraźnie widzieć sylwetkę masztu, potem linię
rufy, później zaś mógł już rozróżnić sylwetki ludzi leżących w łodzi. Najpierw
spojrzał na chłopca. Peter nadal spokojnie spał tuż obok, owinięty w koc, spod
którego wyglądała tylko twarzyczka, robiąca w mroku wrażenie białej, zamazanej
plamy. Głowę chłopczyk miał złożoną w załamaniu ramienia Gudrun Drachmann. Ona
sama nadal siedziała na niższej ławeczce, odchylona, z głową opartą o ławkę.
Pochyliwszy się Nicolson stwierdził, że głowa Gudrun nie jest oparta swobodnie,
lecz dotyka kantu ławki, który brutalnie wrzyna jej się w lewy policzek.
Ostrożnie więc uniósł jej głowę i podłożył pod nią róg podwójnie złożonego koca.
Wiedziony osobliwym impulsem, delikatnie odsunął z twarzy dziewczyny
granatowoczarne pasmo włosów, które opadło na długą siną szramę. Zatrzymał na
chwilę rękę na policzku dziewczyny, aż nagle dostrzegł w mroku blask jej oczu -
zorientował się, że Gudrun nie śpi. Nie poczuł się jednak zakłopotany ani winny,
uśmiechnął się tylko do niej bez słowa. Musiała dostrzec błysk jego białych
zębów na tle mocno opalonej twarzy, bo odwzajemniła mu uśmiech, dwa razy lekko
otarła się zranionym policzkiem o jego dłoń i powoli się wyprostowała,
ostrożnie, by nie zbudzić chłopca. Szalupa była teraz głębiej zanurzona, na jej
dnie stało nad podłogą z dziesięć centymetrów wody. Nicolson wiedział, że
najwyższy czas wodę wyczerpać. Narobiłby przy tym jednak hałasu i zbudził ze snu
pozwalającego zapomnieć o twardej rzeczywistości kolejnego dnia. Jeszcze z
godzinę można było z tym poczekać, mimo że wiele osób miało nogi po kostki w
wodzie, a kilka dosłownie w niej siedziało. Czym jest jednak taka niewygoda w
porównaniu z męczarniami, które ich czekają do następnego zachodu. Nagle
zobaczył coś, co całkiem go odwiodło od myśli, by nic nie robić, od myśli, że
jest senny. Obudził natychmiast Mckinnona - musiał to zrobić, bo inaczej, gdyby
go nie ostrzegł, oparty o niego bosman mógł upaść - wstał, przekroczył ławkę i
ukląkł na niższej ławeczce. Leżał tam w dziwacznej pozie, na wpół rozkraczony,
na wpół klęcząc Jenkins. Był straszliwie poparzony. Pokrwawione nadgarstki nadal
miał przywiązane liną do ławki, głowę opartą o poszycie dna. Nicolson pochylił
się, złapał go za ramię i potrząsnął, lecz Jenkins tylko przewrócił się na bok,
nie wykonawszy żadnego ruchu. Nicolson znów nim potrząsnął, tym razem
gwałtowniej, zawołał po imieniu, lecz Jenkins już nigdy nie miał się obudzić ani
usłyszeć swojego imienia. Albo przez przypadek, albo celowo zsunął się w nocy z
ławki - mimo krępującej go liny - i utopił w głębokiej na kilkanaście
centymetrów wodzie, która stała na dnie. Nicolson wyprostował się i spojrzał na
Mckinnona, który ze zrozumieniem skinął głową. Widok trupa pośród nich wpłynąłby
niekorzystnie na morale rozbitków. Powinni więc, zanim wszyscy się obudzą,
wrzucić ciało po cichu do morza. Fakt, że muszą to zrobić nie dokonując nawet
najkrótszego obrządku pogrzebowego, wydawał się niewielką ceną za spokój
pozwalający pozostałym zachować zdrowe zmysły i nie zwariować na widok
towarzysza, którego już spotkało to, co miało w końcu spotkać ich wszystkich.
Ciało Jenkinsa było jednak cięższe, niż przypuszczali, poza tym zablokowało się
między ławkami. Zanim Mckinnon zdążył rozciąć nożem liny i pomóc Nicolsonowi
przeciągnąć ciało na boczną ławkę, co najmniej połowa osób już się obudziła i
przyglądała ich zmaganiom, wiedząc, że Jenkins nie żyje. Osoby te jednak
patrzyły na nich przygasłym wzrokiem, jakby nie rozumiały, co się dzieje. Nikt
się nie odezwał. Wyglądało na to, że Nicolson z Mckinnonem mogą wyrzucić trupa
za burtę i nikt nie zacznie histerycznie krzyczeć ani urządzać scen. Nagle
jednak na dziobie rozległ się piskliwy okrzyk, a właściwie wrzask, który
poderwał głowy nawet tych najbardziej znużonych i apatycznych. Wszyscy spojrzeli
w tamtą stronę. Nicolson i Mckinnon, osłupiali, upuścili ciało i odwrócili się w
stronę dziobu. W ciszy tropikalnego świtu krzyk zdawał się tym głośniejszy.
Wydobywał się z ust szeregowca Sinclaira. Chłopak jednak nie patrzył ani na
trupa, ani nawet w tym kierunku. Klęczał na deskach podłogi kołysząc się naprzód
i w tył, wpatrzony w kogoś, kto leżał rozciągnięty na plecach. Kiedy Nicolson
spojrzał na niego, chłopak rzucił się w bok, złożył głowę na rękach opartych na
rufie i zaczął cicho jęczeć. Po trzech sekundach Nicolson był już przy nim.
Spojrzał w dół na człowieka, który leżał na dnie. NIe leżał jednak całkiem
wyciągnięty, bo nogi miał oparte podudziami o ławkę; sterczały dziwacznie w
niebo, jak gdyby spadł z siedzenia na plecy. Tył głowy zanurzony miał w wodzie
głębokiej na kilka centymetrów. Był to mułła Ahmed, dziwny i małomówny
przyjaciel Farn- holme'a. Nie żył. Nicolson pochylił się nad nim, wsunął szybko
rękę za połę jego czarnej szaty, by zbadać, czy bije serce, lecz równie szybko
ją cofnął. Ciało było zimne i wilgotne - mężczyzna od dawna już nie żył. Niemal
nieświadomie Nicolson pokiwał w osłupieniu głową, spojrzał na Mckinnona i ujrzał
w jego twarzy swoje własne osłupienie. Znów zerknął w dół, pochylił się nad
ciałem, żeby podnieść je za ramiona. I wtedy doznał wstrząsu. Nie mógł unieść
ciała wyżej niż na kilka centymetrów. POnownie spróbował, lecz i tym razem mu
się nie udało. Dał znak Mckinnonowi, by podniósł ciało z drugiej strony, sam zaś
ukląkł i pochylił się tak nisko, że niemal dotknął twarzą wody. Wtedy zrozumiał,
dlaczego jego wysiłki były daremne. Mułła miał wbity między łopatki nóż aż po
rękojeść, która zablokowała się między deskami podłogi. Rozdział jedenasty
Nicolson powoli wstał i otarł czoło przedramieniem. Jak na tę porę dnia było już
gorąco, lecz nie z tego powodu wykonał ten gest. Jego lewa ręka zwisała
swobodnie wzdłuż boku, w mocno zaciśniętej dłoni trzymał colta. Nie pamiętał
chwili, kiedy wyciągnął go zza paska. Wskazał na leżące ciało mułły. - On nie
żyje. - Cichy głos zabrzmiał donośnie pośród panującej ciszy. - Ktoś wbił mu nóż
między łopatki. Ktoś z nas go zamordował. - Nie żyje? Powiedział pan, że nie
żyje? Wbito mu nóż między łopatki? - Farnholme z wykrzywioną twarzą rzucił się
naprzód i przyklęknął u boku zamordowanego. Po chwili był już z powrotem na
nogach; zaciskał zbielałe usta, tym bielsze, że twarz miał ściemniałą od słońca.
- Tak, nie żyje. Nicolson, niech mi pan da tego colta. Wiem, kto to zrobił. -
Niech pan to puści! - Nicolson odepchnął go na odległość wyciągniętej ręki. -
Przepraszam, generale, póki jednak kapitan jest niesprawny, ja tu dowodzę. Nie
mogę pozwolić, by pan sam wymierzał sprawiedliwość. Kto to zrobił? - Oczywiście,
że Siran! - Farnholme już odzyskał równowagę, lecz z jego oczu ziała furia. -
Niech pan spojrzy, jak głupio się uśmiecha ten przeklęty pies, ten morderca. -
"Uśmiechnięty, a nóż dzierży pod opończą" - powiedział Willoughby cicho i
spokojnie, był opanowany, sen dobrze mu zrobił. - Nikt nie dzierży noża pod
opończą, nóż sterczy między łopatkami Ahmeda - zaoponował rzeczowym tonem
Nicolson. - I to dlatego, że nie przedsięwziąłem środków ostrożności - dodał z
goryczą, jakby nagle coś sobie przypomniał czy zrozumiał. - Zapomniałem, że w
tej szalupie był nóż i dwa toporki... Generale, dlaczego myśli pan, że to Siran?
- Dobry Boże, człowieku, przecież to oczywiste, że Siran! - Farnholme wskazał na
ciało. - Szukamy człowieka, który mógł zabić z zimną krwią, prawda? Kto inny
więc mógł to zrobić? Nicolson spojrzał na niego. - Ma pan jeszcze inne
argumenty? - Co pan przez to rozumie? - Doskonale pan wie. Nie uroniłbym nad
Siranem ani jednej łzy więcej niż pan, ale musimy się opierać na faktach. - A
jakich jeszcze faktów pan chce? Ahmed siedział twarzą do rufy, prawda? Nóż wbito
mu w plecy. Zrobił więc to ktoś z części dziobowej... a tylko trzy osoby
siedziały bliżej dziobu niż on: Siran i jego dwóch bandziorów. - Nasz przyjaciel
jest przemęczony - odezwał się Siran gładko, głosem tak pozbawionym wyrazu jak
jego twarz. - Zbyt wiele dni spędzonych w otwartej łodzi na morzu w tropikach
może człowiekowi strasznie zaszkodzić. Farnholme chciał się rzucić na niego z
zaciśniętymi pięściami, lecz Nicolson i Mckinnon chwycili go za ramiona i
powstrzymali. - Niech pan nie będzie głupcem - rzucił ostro Nicolson. - Bijatyka
nic tu nie pomoże, nie możemy sobie na nią pozwolić w tej małej szalupie. -
Puścił ramię Farnholme'a i spojrzał z namysłem na Sirana. - Pewnie ma pan rację,
generale. Rzeczywiście słyszałem w nocy, że ktoś się rusza na dziobie, i
słyszałem też jakby głuchy odgłos. Potem plusk. Lecz sprawdziłem miejsce mułły.
- Nie ma jego worka. Ciekaw jestem, czy domyśla się pan, co z nim się stało? -
Widziałem jego worek - odparł cicho Nicolson. - Był z płótna, nieciężki. Nie
zatonąłby. - Niestety, chyba by zatonął. - Mckinnon wskazał głową na dziób. -
Znikła też kotwiczka. - Przyczepili ją do worka, by łatwo poszedł na dno. - No
właśnie, tak to wyglądało - wtrącił niecierpliwie Farn- holme. - Zabili Ahmeda,
a jego worek wyrzucili za burtę. Raz i drugi słyszał pan hałas i za każdym razem
widział pan, że mułła siedzi. Ktoś go na pewno podtrzymywał... może za rękojeść
noża wbitego w plecy. A ten, kto go podtrzymywał, musiał siedzieć za nim, bliżej
dziobu. Wiadomo, że siedziało tam tych trzech przeklętych morderców. - Farn-
holme oddychał ciężko, pięści zacisnął tak, że zbielały mu kłykcie, nie
spuszczał wzroku z Sirana. - Wygląda na to, że macie rację - przyznał Nicolson.
- A jak wyglądała reszta? - Czego reszta? - Doskonale pan wie. Przecież nie
zabili go tylko po to, by nie wyjść z wprawy. Dlaczego więc go zabili? - A skąd
ja mam to, do diabła, wiedzieć? - Niech pan słucha, generale - westchnął
Nicolson. - Nie jesteśmy tu wszyscy kretynami. Oczywiście, że pan wie. Od razu
podejrzewał pan Sirana. Podejrzewał pan, że zniknął worek Ahmeda. A poza tym
Ahmed był przecież pana przyjacielem. W głębi oczu Farnholme'a zamigotała na
chwilę iskierka, zmieniły przez to wyraz, który znalazł swe odbicie w wyrazie
ust Sirana, raptownie zaciśniętych, jak gdyby dwaj mężczyźni wymieniali baczne
spojrzenia, może porozumiewawcze, a może zupełnie inne. Lecz ponieważ słońce
jeszcze nie wstało, Nicolson nie miał pewności, czy mu się nie wydawało, że oni
spojrzeli na siebie znacząco, a poza tym podejrzenie, że pozostają w zmowie,
wydawało mu się niedorzeczne. Wystarczy przecież dać Farnholme'owi rewolwer, by
Siran stał się wspomnieniem. - Rzeczywiście, ma pan prawo to wiedzieć. -
Farnholme jakby bardzo się pilnował goniąc jednocześnie myślami szaleńczo
naprzód, by wymyślić historię, która wydawałaby się prawdopodobna. - To już
teraz bez znaczenia, można wszystko powiedzieć. - Odwrócił wzrok od Sirana i
spojrzał na leżące u jego stóp ciało zamordowanego. - Mówi pan, że Ahmed był
moim przyjacielem. - Wyraz jego twarzy i ton głosu zmiękły. - Owszem, to prawda,
ale dopiero od bardzo niedawna, i to dlatego, że strasznie potrzebował kogoś
bliskiego. Nazywał się Jan Bekker, był ziomkiem Van Effena. Przez wiele lat
mieszkał na Borneo... holenderskim Borneo... niedaleko Samarindy. Jako
przedstawiciel dużej amsterdamskiej firmy i nadzorca całej sieci nadrzecznych
plantacji kauczuku. Robił poza tym wiele innych rzeczy. - To znaczy, jakich
rzeczy? - nalegał Nicolson, gdyż generał zamilkł na chwilę. - Dokładnie nie
wiem. Był czymś w rodzaju agenta rządu holenderskiego. Wiem tylko tyle, że kilka
tygodni temu otwarcie zdemaskował dobrze zorganizowaną japońską Piątą Kolumnę na
Wschodnim Borneo. Dziesiątki Japończyków aresztowano, wielu od razu zastrzelono.
Udało mu się też zdobyć pełną listę japońskich agentów i ludzi Piątej Kolumny w
Indiach, Birmie, na Malajach i w Indiach Wschodnich. Miał ją w tym worku, dla
aliantów była warta fortunę. Japońce wiedzieli o tym, że ją ma, wyznaczyli za
jego głowę fantastyczną cenę... za żywego lub martwego... i podobnie
fantastyczną nagrodę wyznaczyli za dostarczenie czy zniszczenie tej listy. Sam
mi o tym mówił. Siran skądś wiedział o tym wszystkim... ot, i cała historia.
Zarobił swoją forsę, ale przysięgam przed Bogiem, że nie dożyje chwili, kiedy
miałby ją dostać. - Aha, to z tych wszystkich względów Bekker, czy jak tam
naprawdę się nazywał, nosił przebranie? - To był mój pomysł - odparł Farnholme
ciężko wzdychając. - Wydawało mi się, że jest nadzwyczaj sprytny. Mułła to taki
sam kapłan jak każdy inny... kapłan, który staje się renegatem, pije whisky i
tak dalej, jest godny pogardy, wszyscy go unikają. Starałem się, jak mogłem
udawać jego najbardziej rozwiązłego towarzysza. A jednak okazało się, że nie
starczyło nam sprytu. Na Bekkera polowano jak Indie Wschodnie długie i szerokie.
- I tak miał szczęście, że udało mu się dotrzeć aż tutaj - przyznał Nicolson. -
To z jego powodu Japońce tak się na nas zawzięli? - Jak Bóg na niebie,
czułowieku, to chyba oczywiste! - Farnholme niecierpliwie potrząsnął głową i
spojrzał na Sirana, lecz teraz bez gniewu, tylko zimno i nieugięcie. - Prędzej
bym uwolnił kobrę na tej szalupie, niż puścił wolno tę świnię, tego mordercę.
Nie chcę, by jego krew splamiła panu ręce. Proszę mi dać rewolwer. - Jak to
świetnie pomyślane - mruknął Siran. Nicolsonowi przyszło do głowy, że czego jak
czego, lecz odwagi mu nie brakuje. - Gratulacje, Farn- holme. Chylę głowę.
Nicolson spojrzał na niego z zaciekawieniem, potem na Farn- holme'a. - O czym on
mówi? - A skąd ja mam, do diabła, wiedzieć? - rozzłościł się Farn- holme. -
Marnujemy tylko czas. Proszę mi dać broń! - Nie. - Dlaczego, na miłość boską?
Człowieku, nie bądźże głupcem. Póki on cieszy się wolnością na tej szalupie,
życie nas wszystkich wisi na włosku. - Prawdopodobnie tak - zgodził się
Nicolson. - Ale podejrzenia, nawet najpoważniejsze, to jeszcze nie dowody. Nawet
Siran ma prawo do procesu. - W imię Boga, zrozumże, człowieku! - Farnholme był
już na dobre zirytowany. - Czy nie wie pan, że stosowanie niebywałych
anglosaskich zasad fair play i sprawiedliwości wymaga odpowiedniego miejsca i
czasu? A tu ani czas, ani miejsce. Tu chodzi o przetrwanie. - Wiem o tym -
skinął głową Nicolson. - Siran nie rozpoznałby nawet palanta do krykieta. Niech
pan wraca na swoje miejsce, generale. Życie pozostałych ludzi na tej szalupie
też mnie obchodzi. Bosmanie, proszę przeciąć rzutkę na trzy części i związać te
trzy typy. Nie zaszkodzi zrobić to mocno. - Naprawdę? - Siran uniósł brwi. - A
co będzie, jeśli nie damy tego z sobą zrobić? - Jak wam się podoba - rzucił
obojętnie Nicolson. - Mogę generałowi przekazać broń. Mckinnon zabrał się bardzo
skrupulatnie do roboty, by unieszkodliwić Sirana i jego dwóch ludzi, nie
odmawiając sobie przyjemności zaciągnięcia mocno węzłów. Kiedy skończył, trzej
mężczyźni skrępowani byli za ręce i nogi, tak by nie mogli się ruszyć. Bosman
zdecydował się też na dodatkowe środki ostrożności i przywiązał liny do
żelaznego kołka przy nakładce dziobnicy. Farnholme już nie protestował. Wyraźnie
jednak było widać, że wróciwszy na miejsce usadowił się teraz na ławce między
panną Plenderleith a rufą, by móc stamtąd widzieć i kobietę, i część dziobową
łodzi. Obok niego leżał na ławce karabinek. Po wykonaniu zadania Mckinnon
przeszedł na rufę i usiadł obok Nicolsona. Przyniósł czerpak i kubek z
podziałką, gotów podawać poranne racje wody. Nagle zwrócił się do Nicolsona
licząc na to, że skoro kilka osób rozmawia - a wszyscy szybko ucichną, gdy
słońce ukaże się zza horyzontu - nie będzie słychać jego słów dalej niż na pół
metra. - Do Darwin jeszcze koszmarnie długa droga - powiedział zagajając.
Nicolson niby to wzruszył ramionami i uśmiechnął się, lecz jego ściągnięta
troską twarz i tak się nie rozjaśniła. - Wy też, bosmanie? Może podjąłem
niesłuszną decyzję. Jestem pewien, że Siran nigdy nie stanie przed sądem. Ale
nie mogę go zabić. Jeszcze nie teraz. - On tylko czeka na okazję. - Mckinnon
martwił się podobnie jak Nicolson. - To morderca. Przecież słyszał pan opowieść
generała. - W tym problem. Tak, słyszałem jego opowieść. - Opuścił ciężko głowę,
spojrzał na Farnholme'a, zerknął na Mckinnona i przeniósł wzrok na swoje ręce. -
Nie uwierzyłem ani jednemu jego słowu, do cholery. To wszystko łgarstwa. * * *
Słońce wytoczyło się zza horyzontu jak wielka rozpalona kula. Po niecałej
godzinie ucichły wszelkie rozmowy, ludzie wycofali się do swoich skorup, w
których mogli trwać obojętnie, każdy sam na sam we własnym piekle pragnienia i
bólu. Godziny wlokły się w nieskończoność, słońce wspinało się coraz wyżej w
pustej przestrzeni wypłowiałego, bezwietrznego błękitu, szalupa tkwiła
nieruchomo od kilku dni w tym samym miejscu. Nicolson jednak wiedział, że
przesunęli się przez ten czas o wiele mil na południe, bo znosił ich prąd, który
przez jedenaście miesięcy miał taki kierunek: ze Straat Banka do Cieśniny Sunda.
Lecz nie było tego oczywiście widać - wydawało się, że szalupa tkwi nieruchomo
na wodzie. Na szalupie też panował bezruch. Słońce sięgało zenitu, najlżejszy
ruch wymagał wielkiego wysiłku i powodował ogromne zmęczenie, ludzie łapali
oddech rzężąc chrapliwie przez wyschłe na wiór usta i spękane, pokryte bąblami
wargi. Od czasu do czasu chłopczyk ruszał się i mówił do siebie własnym
językiem, lecz w miarę upływu dnia, kiedy gorące i wilgotne powietrze stawało
się coraz bardziej duszne i nie do zniesienia, mały robił się nieruchawy i
małomówny, aż w końcu kładł się na kolanach Gudrun i wpatrywał w jej jasne,
niebieskie oczy. Niebawem jednak powieki robiły mu się coraz cięższe, aż
opadały, i chłopiec zasypiał. Nicolson wyciągnął ramiona na znak, że chciałby
ulżyć dziewczynie i wziąć na pewien czas małego, lecz ona tylko potrząsnęła
głową z uśmiechem. Nagle uświadomił sobie wyraźnie, jakby odkrył coś cudownego,
że ona zawsze się uśmiecha, kiedy mówi, no, może nie zawsze, lecz jeszcze nie
słyszał z jej ust skargi ani nie widział na jej twarzy niezadowolenia.
Zorientował się, że dziewczyna dziwnie na niego patrzy, uśmiechnął się więc z
przymusem i odwrócił wzrok. Od czasu do czasu z bocznych ławek na prawej burcie
dolatywały głosy. Nicolson nawet nie mógł się domyślać, jaki temat do rozmów
znaleźli sobie generał z panną Plender- leith, lecz niewątpliwie znaleźli, i to
niejeden. W przerwach siedzieli patrząc sobie w oczy, generał trzymał przez cały
czas jej wychudłą rękę. Przed dwoma, trzema dniami wydawało się to Nicolsonowi
trochę śmieszne, wyobrażał sobie Farnholme'a, jak o wiele młodszy stoi przy
eleganckim powozie przed wyjściem dla aktorów, elegancko ubrany w nieskazitelnie
biały krawat, we fraku z goździkiem w butonierce, o kruczoczarnych włosach i
wąsach, które dzisiaj były śnieżnobiałe. Lecz teraz już nie widział w tym nic
śmiesznego. Było to raczej spokojjne, tragiczne oczekiwanie na koniec, Darby i
Joan czekają razem niczego się nie bojąc. Przesunął powoli wzrokiem po innych
postaciach. Od wczoraj nie zaszły żadne widoczne zmiany, prócz tego, że wszyscy
byli słabsi, bardziej wyczerpani, niemal bez sił, które mogłyby im pozwolić
przesunąć się tam, gdzie jeszcze padał nikły cień strzępów żagla. Pogrążyli się
w apatii. Nie trzeba było mieć oka lekarza, by stwierdzić, że w ich przypadku
naprawdę niewiele dzieliło ich od śmierci. Niektórzy tak głęboko popadli w ten
stan, że podnosili się po południową rację wody z przymusem, a kilka osób miało
nawet trudności z jej przełykaniem. Niewielu przetrzyma dłużej niż czterdzieści
osiem godzin. Nicolson wiedział, gdzie w przybliżeniu znajduje się teraz
szalupa, miał ze sobą sekstant - w okolicy latarni Noordwachter, jakieś
piędziesiąt mil na wschód od wybrzeży Sumatry. Jeśli w ciągu najbliższych
dwudziestu czterech godzin nie przyjdzie deszcz ani wiatr, będą mogły już nigdy
nie przychodzić. W ich sytuacji było jednak też coś pozytywnego, jedna radosna
rzecz: to, że kapitan miał się lepiej. Niedługo po wschodzie słońca przebudził
się ze śpiączki, siedział teraz na poprzecznej ławeczce między dwoma ławkami
wioślarzy i zdawało się, że postanowił już nie tracić przytomności. Mówił
normalnie - to znaczy na tyle normalnie, na ile pozwalało mu, podobnie jak
innym, wyschłe z pragnienia gardło - i nie pluł już krwią. Przez ostatni tydzień
bardzo stracił na wadze, lecz mimo to wyglądał teraz na silniejszego niż w ciągu
ostatnich dni. To, że ten człowiek przeżył z kulą w płucach lub między żebrami
trudy ostatniego tygodnia, całkiem pozbawiony opieki lekarskiej i leków,
wydawało się Nicolsonowi cudem i nigdy by nie uwierzył na słowo, że to możliwe.
Lecz nawet widząc to na własne oczy, z niedowierzaniem myślał o tym, jak wiele
jeszcze sił żywotnych ma w sobie kapitan, który jest już przecież w wieku
emerytalnym. Tym bardziej to zadziwiające, że nie miał przecież dla kogo i dla
czego żyć: ani żony, ani rodziny, po prostu nie pozostało mu nic, co mogłoby mu
dodać odwagi i przyśpieszyć powrót do zdrowia. Mimo jego dobrego samopoczucia
trudno było zapomnieć o tym - i tym bardziej to przygnębiało - że stan jego
zdrowia jest poważny i że koniec może nastąpić bardzo szybko. Może sił dodawało
mu poczucie odpowiedzialności? Trudno powiedzieć, właściwie nie sposób to
stwierdzić. Nicolson uświadomił sobie, że jest zmęczony, zbyt zmęczony i
obojętny, by się tym nadal wszystkim przejmować. Nie ma to znaczenia. Nic nie ma
znaczenia. Zamknął oczy, by odpoczęły od ostrego, migotliwego blasku morza, i
cichutko zasnął w południowym słońcu. Obudziły go odgłosy bulgotania, jakby ktoś
obok pił wodę, lecz nie te małe racje gorącego, stęchłego płynu rozdawanego
przez Mckinnona trzy razy dziennie, tylko wodę z przytkniętego do ust wiadra;
jakby ten ktoś pił ją wielkimi haustami bulgocąc i prychając. Najpierw Nicolson
pomyślał, że może ktoś przebił pojemnik z resztkami zapasów, zaraz jednak się
przekonał, że dzieje się coś zupełnie innego. Na ławce przy maszcie siedział
szeregowiec Sinclair. Głowę miał odrzuconą do tyłu, w ręce trzymał przytknięty
do ust duży czerpak, z którego właśnie wysączał resztki wody. Nicolson wstał
sztywno na nogi, ostrożnie przeszedł między rozciągniętymi na ławkach ciałami
bliżej dziobu i wyjął chłopakowi czerpak z ręki, która nie stawiała oporu.
Podniósł czerpak do ust i wlał w nie ostatnie krople. Skrzywił się, bo miały
gorzkosłony smak. Była to woda morska. Spodziewał się tego. Chłopak patrzył na
niego wytrzeszczonymi oczyma, z których wyzierało szaleństwo i godna pożałowania
przekora. Co najmniej kilku ludzi przyglądało im się z wyrazem przygnębienia i
obojętności. Nic ich to nie obchodziło. Niektórzy na pewno widzieli, jak
Sinclair nabierał czerpakiem wody i jak ją pił, lecz nikt się nie ruszył, by mu
w tym przeszkodzić. Nikt nawet nie wydał głosu. Może uważali, że to dobry
pomysł. Nicolson pokiwał głową i spojrzał na chłopaka. - Piłeś wodę morską,
prawda? Sinclair nie odpowiedział. Poruszał wargami, jak gdyby formułując słowa,
lecz z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Oczy szaleńca, szeroko otwarte, matowe
i puste, wpatrywały się w Nicolsona, lecz powieki ani drgnęły. - Czy dużo wody
wypiłeś? - nalegał Nicolson. Tym razem chłopak odpowiedział długą, monotonną
wiązką przekleństw wywrzeszczanych łamiącym się głosem. Nicolson stał przez
chwilę patrząc na niego w milczeniu, po czym ze znużeniem wzruszył ramionami i
odwrócił się. Sinclair na wpół uniósł się z ławki wyciągając szponiaste dłonie
po czerpak, lecz Nicolson pchnął go lekko z powrotem na ławkę. Chłopak usiadł
ciężko, pochylił się naprzód, ukrył twarz w dłoniach i powoli kiwał głową z boku
na bok. Nicolson wahał się chwilę, po czym powrócił na rufę. Południe nastało i
minęło, słońce przeszło przez zenit, z nieba lał się jeszcze większy żar. Na
szalupie panowało absolutne milczenie i bezruch, ucichły nawet szepty
Farnholme'a i panny Plenderleith - ci dwoje też zapadli w niespokojny sen. I
wówczas, tuż po trzeciej po południu, kiedy nawet najbardziej roztropni
uwierzyli, że znajdują się w bezmiarze czyśćca, nagle nastąpiła zmiana. Zmiana
sama w sobie niewielka, lecz równie nagła jak niespodziewana, początkowo ledwie
widoczna, tak że nikt jej nawet nie zauważył ani nie objął jej ogromu
wyczerpanym umysłem. Pierwszy dostrzegł ją Mckinnon, dostrzegł i zrozumiał, co
ona oznacza, lecz siedział nadal wyprostowany na rufie, mrużąc oczy od odbitego
od powierzchni morza blasku słońca, bądź przeszukując wzrokiem horyzont z
północy na wschód. KIlka sekund później wbił palce w ramię Nicolsona i
potrząsnął nim. - Co się stało, bosmanie? - spytał szybko obudzony. - O co
chodzi? Lecz Mckinnon nie odezwał się, siedział patrząc na niego, rozciągając
spękane, obolałe usta w uśmiechu wyrażającym absolutne szczęście. Nicolson
wpatrywał się w niego przez chwilę nic nie rozumiejąc, podejrzewając, że bosman
też, niestety, stracił panowanie nad sobą, aż raptem pojął, co się stało. -
Wiatr! - Głos jego był ledwie chrapliwym szeptem, lecz wyraz jego twarzy mówił
wszystko, twarzy, na której poczuł pierwsze powiewy o kilka stopni chłodniejsze
niż duszny żar panujący jeszcze przed kilkoma minutami. Niemal natychmiast
zrobił to samo, co przedtem Mckinnon, to znaczy zaczął się wpatrywać w horyzont
od północy po wschód. Nagle, po raz pierwszy w życiu, klepnął mocno
uśmiechniętego bosmana w plecy. - Wiatr! I chmura! Widzicie? - Wskazał ręką
daleko na północny wschód: zza horyzontu zaczęła wypływać niebieskawopurpurowa
chmura. - Oczywiście. Nie ma co do tego wątpliwości. Sunie w naszą stronę. - I
wiatr z każdą chwilą przybiera na sile. Czujecie to? - Potrząsnął za ramię
śpiącą pielęgniarkę. - Gudrun! Obudź się, obudź się! Poruszyła się, otworzyła
oczy i spojrzała na niego. - Johnny, co się stało? - Pan Nicolson do ciebie -
zażartował poważnym tonem, lecz uśmiechał się zachwycony. - Chcesz zobaczyć
najwspanialszy widok na świecie? - Dostrzegł cień rozpaczy w jasnym błękicie jej
oczu, zrozumiał, o czym pomyślała, znów więc się uśmiechnął. - Chmura deszczowa,
ty zakuta głowo! Wspaniała, cudowna chmura. Proszę cię, obudź kapitana. Miało to
zdumiewający wpływ na wszystkich w szalupie. Zaszła w nich niewiarygodna
odmiana. Po dwóch minutach wszyscy już byli przebudzeni, obrócili głowy i
ochoczo zaczęli patrzeć w stronę północnego wschodu, rozmawiając z uniesieniem.
Wszyscy prócz Sinclaira, którego to nic nie obchodziło - siedział ze wzrokiem
wbitym w dno szalupy, absolutnie obojętny. Lecz tylko on. Jeśli chodzi o
pozostałych, to zachowywali się tak, jakby byli skazańcami, którym nagle
darowano życie, co zresztą było prawie dosłownie zgodne z prawdą. Findhorn
zarządził, by wszystkim rozdano dodatkowe racje wody. Długi wał chmur wyraźnie
się zbliżał. Coraz silniejszy i chłodniejszy wiatr omywał im twarze. Powróciła
nadzieja, znów warto było żyć. Nicolson zdawał sobie jednak sprawę, że
podniecenie i ruch, jakie zapanowały, mają podłoże wyłącznie psychiczne,
wysysają więc ze wszystkich - o czym nikt nie wie - ostatnie zapasy sił. Potem
każde rozczarowanie, każda nagła zmiana sytuacji na gorszą będą równoznaczne z
wyrokiem śmierci. Wyglądało jednak na to, że los zaczął im sprzyjać. - Za ile,
chłopcze? Jak myślisz? - spytał Farnholme. - Trudno powiedzieć. - Nicolson
spojrzał na północny wschód. - Może za półtorej godziny, może prędzej, jeśli
wiatr będzie się wzmagał. - Spojrzał na kapitana. - Jak pan uważa, panie
kapitanie? - Prędzej - Findhorn wskazał głową w górę. - Moim zdaniem wiatr się
wzmaga. - "Przynoszą rześkie deszcze, by zrosić spragnione róże" - rzucił
poważnym tonem drugi mechanik. Zatarł ręce. - A tu zamiast róż jest Willoughby.
Deszcz, deszcz, cudowny deszcz! - Nie łów ryb przed niewodem, Willy - ostrzegł
go Nicolson. - Co pan chce przez to powiedzieć? - odezwał się nagle Farnholme
ostrym tonem. - Tylko tyle, że nie z każdej chmury jest deszcz - odparł Nicolson
jak mógł najbardziej uspokajająco. - To znaczy, nie od razu. - Czy chce mi pan
powiedzieć, młody człowieku, że sytuacja nie odmieni się teraz na lepsze? -
Tylko jedna osoba w szalupie zwracała się do niego per "młody człowieku". -
Oczywiście, że nie, panno Plenderleith. Wygląda na to, że te chmury są gęste i
zbite, po pierwsze więc osłonią nas przed słońcem. Kapitana i mnie interesuje
jednak głównie wiatr. Jeśli się naprawdę zerwie i utrzyma, już w nocy dopłyniemy
do Cieśniny Sunda. - Dlaczego więc nie postawiliście żagli? - nalegał Farnholme.
- Bo wydaje mi się, że jednak spadnie deszcz - odparł cierpliwie Nicolson. -
Musimy jakoś nazbierać wody w kubki, czerpak czy cokolwiek. A wiatr nie jest
jeszcze dostatecznie silny, byśmy mogli płynąć kilkanaście metrów na sekundę. Po
tych wyjaśnieniach milczenie zapadło na dłużej niż godzinę. Kiedy ludzie zdali
sobie sprawę, że muszą jeszcze poczekać na ocalenie, znów popadli w lekką
apatię, lecz tylko w lekką. Nadzieja przyświecała im nadal i nikt nie miał
zamiaru jej sobie odbierać. Nikt nie zamknął oczu ani nie zasnął. Chmura nie
zniknęła, przeciwnie - nadciągała od prawej burty, coraz to większa i
ciemniejsza. Przykuwała uwagę wszystkich. Tylko w nią się wpatrywali, niczemu
innemu nie poświęcali uwagi, może więc dlatego nikt nie zauważył, co robi
Sinclair, aż było już za późno. Pierwsza zwróciła na niego uwagę Gudrun.
Spojrzawszy na niego natychmiast rzuciła się w stronę dziobu. Chłopak miał oczy
przewrócone, tak że widać było tylko białka, rzucało nim, jakby dostał drgawek,
szczękał gwałtownie zębami, jak ktoś w ataku malarii, twarz miał poszarzałą
niczym kamień. Kiedy dziewczyna podeszła wołając go cicho po imieniu błagalnym
tonem, zerwał się na nogi, odepchnął ją tak, że zatoczyła się na generała, i
zanim ktokolwiek zdążył oprzytomnieć i coś zrobić, rozerwał koszulę, rzucił ją w
zbliżającego się Nicolsona, a sam wyskoczył za burtę uderzając płasko brzuchem o
powierzchnię morza. Wzbił fontanny wody ochlapując szalupę. Przez kilka sekund
nikt się nie poruszył. Wszystko stało się tak szybko i niespodziewanie, że
równie dobrze mogło być złudzeniem. Lecz puste miejsce na ławce i rozchodzące
się kręgi drobnych fal na lustrzanej powierzchni morza nie należały do sfery
wyobraźni. Nicolson stał znieruchomiały w półkroku, z podartą koszulą Sinclaira
w ręce. Dziewczyna, oparta o Farn- holme'a, powtarzała bez związku, uparcie:
"Alex, Alex". Raptem od strony burty usłyszeli plusk, tym razem niespecjalnie
głośny. To bosman wskoczył do wody za chłopakiem. Ten drugi plusk wyrwał
Nicolsona z odrętwienia. Pochylił się szybko, chwycił bosak i klęcząc na ławce
ustawił się twarzą w stronę burty. Niemal bezwiednie wyciągnął rewolwer zza
paska i trzymał go w drugiej ręce. Bosak przeznaczony był dla Mckinnona,
rewolwer dla chłopaka. Tonący człowiek jest tak przerażony, że kurczowo chwyta
się ratownika i może być niebezpieczny - a Bóg jeden wie, jak groźny może się
okazać tonący szaleniec. Sinclair młócił wodę niecałe dziesięć metrów od
szalupy. Mckinnon, który właśnie pokazał się na powierzchni, ruszył w jego
stronę zamaszyście wymachując rękami i chlapiąc - podobnie jak inni wyspiarze
nie był wytrawnym pływakiem. Nagle Nicolson zobaczył coś, co przeszyło go jak
powiew lodowatego wiatru. Zamachnął się bosakiem, który zatoczył szeroki łuk i
trafił drugim końcem w wodę, kilkanaście centymetrów od Mckinnona. Ten
instynktownie uchwycił się go i odwrócił głowę patrząc pytająco. - Wracaj,
człowieku, wracaj! - wrzasnął Nicolson. Mimo przerażenia sam usłyszał, jaki ma
chrapliwy, łamiący się głos. - Pośpiesz się, na miłość boską! Mckinnon zaczął
powoli płynąć do szalupy, lecz nie o własnych siłach, tylko uczepiony bosaka,
który wciągał na łódź Nicolson. Na twarzy bosmana wciąż malował się ten sam
komiczny wyraz zdezorientowania. Obejrzał się przez ramię w stronę Sinclaira -
ten nadal młócił wodę rękami i nogami, oddalony teraz o ponad dziesięć metrów -
spojrzał z powrotem w kierunku szalupy, otworzył usta, by coś powiedzieć i nagle
wrzasnął z bólu. Po ułamku sekundy znów krzyknął, i jeszcze raz; jakby
zelektryzowany czymś niewidocznym, płynął jak oszalały, by jak najszybciej
znaleźć się w łodzi. Jeszcze pięć szaleńczych ruchów i był już przy burcie,
wyciągnęło się do niego kilka par rąk i wtaszczyło głową naprzód do szalupy.
Dotknął twarzą ławeczki, potem wsunęły się nad burtę nogi, aż nagle ukazał się
szarawy, jakby gadzi kształt, uczepiony jednej z łydek, lecz stwór natychmiast
rozwarł paszczę i pogrążył się bezgłośnie z powrotem w morzu. - Co... co to, na
Boga, było? - Gudrun zdążyła zobaczyć drapieżną paszczę i złowieszcze wężowate
ciało. Głos dziewczyny drżał. - To barrakuda - odparł bezbarwnym głosem
Nicolson. Bał się spojrzeć na twarz Gudrun. - Barrakuda! - Przerażony szept
mówił sam za siebie: dziewczyna słyszała o tych najżarłoczniejszych
drapieżnikach morza. - Ale przecież Alex, Alex jest tam! Musimy mu pomóc! - Nic
nie możemy już zrobić. - Nie chciał, by jego głos zabrzmiał tak szorstko, lecz
zmusiła go do tego bezwiednie świadomość całkowitej bezsilności. - Nikt już nie
może mu pomóc. Zanim skończył, doleciał ich przeraźliwy wrzask Sinclaira. Był
przerażający: na wpół ludzki, na wpół zwierzęcy. Rozbrzmiewał raz po razie,
słychać w nim było niepojęty strach. Chłopak rzucał się konwulsyjnie, wynurzał
do pasa z wody, wyginał tak mocno w tył, że niemal dotykał głową wody, trzepał
rękami jak oszalały wzbijając pianę, jakby w walce z jakimiś niewidzialnymi
wrogami. Colt w ręce Nicolsona zaterkotał szybko sześć razy wzbijając wokół
chłopaka fontanny wody i pyłu, lecz były to pośpieszne wystrzały oddane na
oślep, które nic nie mogły pomóc. Można by powiedzieć, że oddano je na chybił
trafił, ale na pewno nie o pierwszym z nich - był to celny strzał wymierzony
prosto w głowę Sinclaira. Minęła dłuższa chwila, nim zapach kordytu i niebieskie
smużki dymu odpłynęły na południe, a woda znów się uspokoiła. Po Sinclairze,
który zniknął pod stalowoniebieską powierzchnią morza, nie pozostał ślad.
Dwadzieścia minut później morze utraciło już swoją niebieską barwę, spieniło
się, falowało mleczną bielą, w którą od horyzontu po horyzont siekły strumienie
ulewnego deszczu. * * * Minęły blisko trzy godziny, niedługo miało zajść słońce.
Nie było go widać, nawałnica przesuwała się stopniowo na południe, w gasnącym
świetle dnia niebo we wszystkich stronach świata miało tę samą ołowianą barwę.
Nadal padał deszcz, siekł w otwartą łódź, lecz nikomu to nie przeszkadzało.
Wszyscy byli szczęśliwi, przemoknięci do suchej nitki, drżący w zimnych
strumieniach deszczu, cienka bawełna ubrań oblepiała im ramiona, tułowia i nogi.
Byli szczęśliwi mimo obezwładniającego wstrząsu wywołanego nagłą śmiercią Sin-
claira, mimo świadomości, że nastąpiła ona tragicznie, bezsensownie, w chwili
gdy deszcz już wkrótce miał przyjść im wszystkim na ratunek. Byli szczęśliwi, bo
prawo do przetrwania zwyciężyło. Byli szczęśliwi, bo zaspokoili pragnienie nie
tylko skąpymi racjami, bo zimny deszcz uśmierzył ból poparzonej, pokrytej
pęcherzami skóry, bo zdołali nałapać do pojemnika około dwudziestu litrów
świeżej deszczówki. Byli szczęśliwi, bo szalupa gnana rwącym wiatrem przepłynęła
wiele mil i zbliżała się teraz miarowo do wybrzeży Zachodniej Jawy. Byli
szczęśliwi, szaleli ze szczęścia bardziej niż kiedykolwiek w przyszłości miało
to być ich udziałem, bo ocalenie było bliskie, bo cuda nadal się zdarzają i
kłopoty ich wreszcie się kończyły. Mckinnon jak zwykle pierwszy zauważył kolejną
odmianę - odległy o ponad dwie mile długi, płaski kształt, który wynurzył się
zza strug deszczu. Mogli obawiać się tylko najgorszego, w kilka sekund zrzucili
więc poszarpany żagiel lugrowy i kliwer, wyciągnęli czop przymocowujący maszt i
położyli maszt poziomo w łodzi, tak że nawet z niewielkiej odległości szalupa
mogła po prostu wyglądać jak opuszczona dryfująca łódź, niewyraźnie majacząca w
strugach deszczu, łódź, której nie warto się przyglądać z bliska nawet gdyby ją
zauważono. A zauważono - długi szary kształt zmienił kurs, by przeciąć ich linię
dryfu, i mogli teraz tylko dziękować Bogu, że tak się stało, błogosławić
dalekowzrocznych obserwatorów, że w szarym bezmiarze wody wyłowili ich małą
szarą łódź. Pierwszy z niedowierzaniem zidentyfikował jednostkę Nicolson, za nim
Findhorn, Mckinnon, Vannier, Evans i Walters. Nie po raz pierwszy zdarzyło im
się widzieć podobną, nie mieli więc żadnych wątpliwości, że to amerykański
torpedowiec. Trudno go było pomylić z innymi jednostkami. Tylko do niego mogły
należeć długie wypukłe burty, sklejkowe poszycie ponad dwudziestometrowego
kadłuba napędzanego trzema szybkoobrotowymi silnikami, poczwórne wyrzutnie
torpedowe i karabiny maszynowe kalibru 50. Na okręcie nie było żadnej bandery,
lecz nagle, jak gdyby po to, by ewentualnie rozwiać ich wątpliwości co do
tożsamości okrętu, marynarz na jego pokładzie wyciągnął wielką banderę, która
furkotała poziomo na silnym wietrze. Torpedowiec zbliżał się z szybkością ponad
trzydziestu węzłów - która nie była bynajmniej maksymalna - prując białe,
wzbierające wzdłuż burt fale. Nawet w zapadającym mroku nie można było nie
rozpoznać, podobnie jak samego okrętu, jego gwiaździstej bandery. W szalupie
jedni siedzieli, inni stali machając do torpedowca. Dwóch ludzi na pokładzie też
odpowiedziało im machaniem: jeden człowiek ze sterówki, drugi spod wieży
działowej, bliżej dziobu. Rozbitkowie zaczęli zbierać swoje żałosne tobołki
przygotowując się do wejścia na pokład torpedowca. Kiedy panna Plenderleith
wciskała głębiej na głowę kapelusz, torpedowiec nagle zmniejszył szybkość
wielkich silników Packarda, dał całą wstecz i zaczął płynąć powolutku wzdłuż
szalupy, niecały metr od niej. Teraz mała łódź wydawała się przy nim łupiną.
Zanim okręt zatrzymał się, już rzucono z niego przez wodę dwie cumy, dokładnie
trafiając w dziób i rufę. Precyzja działania, skoordynowanie manewrów tylko
świadczyły o wysokim stopniu wyszkolenia załogi. Torpedowiec i szalupa ocierały
się teraz burtami, Nicolson oparł rękę o okręt, pozostali podnieśli ręce, by
powitać niską, raczej krępą postać, która właśnie wyszła zza sterówki. - Hej
tam! - Nicolson uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę na powitanie. - Bracie,
jakże się cieszymy! - Nawet nie w połowie tak jak my. - W opalonej twarzy
błysnęły białe zęby, postać wykonała niemal niedostrzegalny ruch ręką i trzech
marynarzy na pokładzie przemieniło się z biernych obserwatorów w niezwykle
sprawnych i bacznych strażników z półautomatyczną bronią wymierzoną prosto w
szalupę. W prawej dłoni dowódcy pojawił się również rewolwer. - Obawiam się
jednak, że wasza radość będzie trwała krócej niż nasza. Proszę się nie ruszać.
Nicolson poczuł się tak, jakby dostał kopniaka w brzuch. Z dziwną obojętnością
stwierdził, że jego ręka nie opiera się już swobodnie o burtę torpedowca, tylko
zesztywniała jak drąg, a na grzbiecie dłoni rysuje się każde ścięgno z osobna.
Mimo, że wypił dużo wody, usta nagle wyschły mu na wiór. Zdołał jednak zachować
spokój. - Co to za głupi kawał? - spytał opanowanym głosem. - Zgadza się -
odparł dowódca lekko skłaniając głowę. Nicolson zauważył wtedy, że kąciki jego
oczu unoszą się skośnie w górę w charakterystyczny sposób. - Dla was to wcale
nie jest śmieszne. Patrz. - Wykonał ruch wolną ręką i nagle zamiast gwiaździstej
bandery zaczęła powiewać bandera Wschodzącego Słońca. - Godny pożałowania
podstęp, prawda? - kontynuował. Wyglądało na to, że dobrze się bawi. - Podobnie
sprawa ma się z okrętem, no i moi ludzie i ja możemy uchodzić za Anglosasów.
Zapewniam, że nie jesteśmy z tego specjalnie dumni, to tylko kwestia tego, że
pod tym kątem zostaliśmy dobrani. Ale mówię o tym wszystkim tylko tak na
marginesie. - Angielszczyzna jego była nienaganna, miał wyraźny amerykański
akcent i oczywiście lubił się tym popisywać. - W ubiegłym tygodniu było dużo
słońca, szalały też sztormy. Bardzo rozważnie z waszej strony, że udało wam się
to wszystko przetrwać. Długo na was czekaliśmy. Witajcie. Nagle zamilkł, obnażył
zęby i wymierzył z rewolweru do generała, który skoczył na nogi tak gwałtownie,
że było to zdumiewające u człowieka w jego wieku. Wymachiwał pustą butelką
whisky. Japoński oficer odruchowo zacisnął palec na spuście, lecz po chwili
puścił go powoli, bo zorientował się, że butelka nie miała być bronią przeciwko
niemu, tylko przeciwko Van Effenowi, który na wpół się odwrócił, by ewentualnie
uniknąć ciosu. Lecz za późno osłonił głowę ręką - ciężka butelka uderzyła go nad
uchem, przewrócił się na ławkę, jakby padł od strzału. Japończyk patrzył na
Farnholme'a. - Jeszcze jeden taki ruch i będzie po was, staruszku.
Zwariowaliście? - Nie, ale on zwariował i mogliśmy wszyscy przez niego zginąć.
Sięgał po broń. - Farn- holme patrzył gniewnie na powalonego. - Za wiele
przeszedłem, żeby umierać stojąc przed trzema wymierzonymi we mnie karabinami
maszynowymi. - Jesteście mądrym starym człowiekiem - mruknął oficer. -
Rzeczywiście, nic nie możecie zrobić. Tak, nic nie mogę zrobić, uświadomił sobie
bezradnie Nicolson, dosłownie nic. Ogarnęło go dojmujące uczucie goryczy, która
wypełniała mu usta. Udało im się przebyć taki szmat drogi, udało im się tyle
przetrwać, przetrwać niemożliwe, kosztem życia pięciu ludzi i tak to się
skończyło. Usłyszał za plecami głos Petera, odwrócił się i zobaczył, że
chłopczyk stoi na rufie, patrzy na japońskiego oficera przez kratę ze
skrzyżowanych paluszków, niezbyt przestraszony, po prostu nieśmiały i zdziwiony
- i znów poczuł, niemal fizycznie, napływającą gorycz, gniew i rozpacz. Można
się pogodzić z porażką, lecz jest ona nie do zniesienia, jeśli idzie o Petera.
PO obu bokach Nicolsona siedziały dwie pielęgniarki: Lena miała czarne jak sadze
oczy szeroko otwarte ze strachu, w oczach Gudrun czaił się smutek i rozpacz, ich
wyraz doskonale odzwierciedlał jego własne uczucia. Na jej twarzy nie malował
się strach, lecz wysoko na skroni, tam, gdzie szrama sięgała włosów, dostrzegł,
że bardzo szybko pulsuje jej tętno. Mimo woli przeciągnął powoli wzrokiem po
innych pasażerach szalupy - ze wszystkich twarzy wyzierał strach, rozpacz,
oszołomienie i przybicie porażką. Ze wszystkich, prócz jednej - twarz Sirana
była jak zwykle pozbawiona wyrazu. Mckinnon wodził wzrokiem od szalupy do
torpedowca i z powrotem, jakby oceniając, jakie mają szanse stawić opór, nawet
gdyby był on równoznaczny z samobójstwem. Generał zdawał się być przejęty w
niemal nienaturalny sposób, otaczał ręką szczupłe ramiona panny Plenderleith i
szeptał jej coś do ucha. - Wzruszająca, patetyczna scena, prawda? - japoński
oficer potrząsnął głową udając smutek. - Niestety, panowie, niestety, ludzkie
nadzieje są płonne. Patrzę na was i sam czuję się prawie pokonany. Prawie,
powiedziałem, nie całkiem. Co poza tym? Zaraz lunie deszcz. - Spojrzał na wał
ciężkich chmur nadciągających od północnego wschodu, na zasłonę ze strug deszczu
siekących niecałe pół mili dalej w ciemniejące morze. - Mam wrodzoną niechęć do
moknięcia na deszczu, zwłaszcza wtedy, gdy można tego uniknąć. Proponowałbym
więc... - Wszelkie dalsze propozycje są zbyteczne. Myślicie, że chcę siedzieć
przez całą noc w tej przeklętej szalupie? - zabuczał gniewnie jakiś głos.
Usłyszawszy to, Nicolson gwałtownie się odwrócił. Zobaczył Farnholme'a stojącego
ze swoją ciężką walizką w ręce. - Co pan robi? - spytał ostrym tonem. Farnholme
spojrzał na niego, lecz nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko, wykrzywiając
górną wargę pod siwymi wąsami w absolutnie doskonałym wyrazie pogardy, spojrzał
w górę na oficera i wskazał kciukiem w stronę Nicolsona. - Jeśli ten głupiec
spróbuje wykonać jakiś kretyński ruch czy mnie przed czymś powstrzymywać, proszę
go zastrzelić. Nicolson wpatrywał się w niego z najgłębszym niedowierzaniem, po
czym przeniósł wzrok na Japończyka, na którego twarzy nie dostrzegł
niedowierzania ani nawet zdumienia, tylko uśmiech zadowolenia. Oficer zaczął coś
szybko mówić w języku zupełnie niezrozumiałym dla Nicolsona, Farnholme od razu
odpowiedział mu płynnie w tym samym języku. Nagle, zanim Nicolson zdał sobie
sprawę, co się dzieje, generał wsunął rękę do walizki, wyciągnął broń i ruszył -
z walizką w jednej ręce, bronią w drugiej - ku burcie szalupy. - Ten dżentelmen
powiedział, że serdecznie nas wita. - Uśmiechnął się do Nicolsona. - Obawiam się
jednak, że miał na myśli tylko mnie. Wita mnie jako zaszczytnego gościa. -
Doskonale się pan sprawił. Zasłużył pan na wysoką nagrodę. - Potem przez jakieś
dwie minuty mówił do oficera w obcym języku, japońskim, jak domyślił się
Nicolson. Pierwsze ciężkie krople zaczęły dudnić o pokład torpedowca. - Mój
znajomy proponuje, żebyście wszyscy weszli na pokład jako jeńcy. Przekonałem go
jednak, że jesteście zbyt niebezpieczni i że właściwie należałoby was od razu
zastrzelić. Musimy więc udać się pod pokład i spokojnie omówić metody działania
w stosunku do was. - Zwrócił się do Japończyka: - Przymocujcie ich szalupę do
rufy. To desperaci... Nie radziłbym trzymać ich przy burcie. Chodź, przyjacielu,
zejdźmy na dół. Aha, jeszcze chwilkę... zupełnie zapomniałem o dobrych
manierach. Gość, który odchodzi, powinien podziękować swoim gospodarzom. -
Szyderczo skłonił głowę. - Kapitanie Find- horn, panie Nicolson, wyrazy
uszanowania. Dziękuję za transport, dziękuję za uprzejmość i umożliwienie mi
spotkania się z moimi serdecznymi przyjaciółmi. - Ty przeklęty zdrajco! -
wycedził z furią Nicolson. - Oto przemawia młodzieńczy głos bezmyślnego
nacjonalizmu. - Farnholme ze smutkiem pokiwał głową. - Ten świat jest
bezwzględny i okrutny, mój chłopcze. Trzeba jakoś zarabiać na życie. - Pomachał
niedbale, szyderczo ręką. - Au revoir. Bardzo mi było miło. Po chwili zniknął z
oczu, lał oślepiający deszcz. Rozdział dwunasty Wydawało się, że przez długi
czas nikt w szalupie nie powiedział słowa ani nie drgnął, wszyscy tylko
poddawali się kołysaniu i jakby nie zauważając zimnego, siekącego deszczu
patrzyli pustym wzrokiem w miejsce, w którym zniknął Farn- holme. Może jednak
nie trwało to tak długo, jak się wydawało, może minęło tylko kilka sekund. Nagle
panna Plenderleith zawołała Nicolsona po nazwisku i coś powiedziała. Lecz głos
jej rozpłynął się pośród szumu ulewnego deszczu i dudnienia jego strug o pokład
torpedowca. Nicolson odwrócił się i pochylił, by lepiej słyszeć. Mimo że był
wstrząśnięty, jej wygląd przykuł jego uwagę. Siedziała na bocznej ławce z lewej
burty, wyprostowana jak trzcina, z rękami na podołku, twarzą opanowaną i
spokojną. Mogłaby siedzieć we własnym saloniku, lecz jedno było znamienne: z
oczu jej lały się łzy. Widział, jak dwie toczą się powoli po zmarszczonych
policzkach i spadają na jej dłonie. - Co się stało, panno Plender- leith? -
spytał łagodnie. - O co chodzi? - Niech pan wymanewruje szalupą w stronę rufy -
powiedziała. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, jakby w ogóle go nie
dostrzegła. - Przecież powiedział panu. W stronę rufy, natychmiast! - Nie
rozumiem. - Nicolson potrząsnął głową. - Dlaczego chce pani... Urwał raptownie
uderzony boleśnie w kark czymś ciężkim i zimnym. Okręcił się i zobaczył
Japończyka, który właśnie szturchnął go lufą karabinu maszynowego. Jego gładka
żółta twarz błyszczała w deszczu. - Nie ma rozmowy, Angliku. - Jego
angielszczyzna była znacznie uboższa niż oficera. Wyglądał na niebezpiecznego
typa, który skorzysta z byle okazji, by zrobić użytek z karabinu luźno
trzymanego w ręce. - Nie ma rozmowy, nikt nie rozmawia. Nie ufam wam. Będę
zabijać. - Słyszał pan moje słowa? - Głos panny Plenderleith brzmiał
zdecydowanie i wyraźnie, nawet nie zadrżał. - Proszę. Marynarz podniósł karabin
i wymierzył w jej głowę. Kilkanaście par oczu patrzyło, jak bieleje kłykieć
palca Japończyka naciskającego na spust. Usta rozciągnął w okrutnym uśmiechu.
Nicolson wiedział, że Japończykom - a przynajmniej wielu z nich - wystarczy byle
prowokacja, by zacząć zabijać. Lecz panna Plenderleith po prostu wpatrywała się
w marynarza wzrokiem pozbawionym wyrazu - chyba rzeczywiście nawet go nie
widziała - na co on nagle opuścił broń z groźnym okrzykiem i cofnął się o krok
do tyłu. Gwałtownym ruchem głowy wskazał drugiemu uzbrojonemu marynarzowi -
trzeciego zabrał ze sobą oficer pod pokład - żeby linę przywiązaną mocno do
dziobu szalupy przeciągnąć na rufę torpedowca. Nicolson i Mckinnon odholowali
łódź wzdłuż burty okrętu i niebawem kołysała się ona na czterometrowej linie za
jego rufą. Dwaj marynarze stali obok siebie na rufówce trzymając karabiny gotowe
do strzału. Łakomym wzrokiem obserwowali szalupę, gotowi zareagować na
najmniejszy ruch, gotowi skorzystać z każdego pretekstu, by zrobić użytek z
broni. Torpedowiec płynął, silniki pracowały na najniższych obrotach, lecz mimo
to pruł fale z szybkością trzech, czterech węzłów. Płynął na północny wschód, w
pełne morze, pośród ulewy tak rzęsistej, że w mroku nie było prawie widać jego
dziobu. Szalupa zaczęła się kołysać na napiętej linie, nie stwarzało to jednak
zagrożenia. Panna Plenderleith siedziała tyłem do wiatru siekącego deszczem,
tyłem do strażników. Może po jej policzkach nadal ciekły łzy, trudno było
powiedzieć, ulewny deszcz bowiem spływał strumieniami z przemokniętego ronda jej
słomkowego kapelusza i zalewał twarz. Lecz było widać jej oczy - patrzyły na
Nicolsona. Ich spojrzenia spotkały się, zobaczył, że opuszcza wzrok na
karabinek, który leży u jej boku, tam, gdzie zostawił go Farnholme, i że znów
patrzy mu w oczy. - Niech pan na mnie nie patrzy - mruknęła. - Niech pan nie
zwraca na mnie uwagi. Czy oni mnie słyszą? Nicolson zerknął przed siebie na
strażników, twarz miał nieprzeniknioną. Lekko potrząsnął głową, czego na pewno
nie zauważyli. - Widzi pan broń? Za moją torbą? Zerknął mimochodem na ławkę
panny Plenderleith i znów odwrócił wzrok. Za płócienno_skórzaną torbą, w której
dzielna kobieta trzymała robótkę na drutach i cały swój doczesny majątek,
zobaczył koniec kolby karabinka, broni Farnholme'a, którą tyle razy się
posługiwał z takim powodzeniem. Nagle zalała Nicolsona fala wspomnień o
wszystkich tych wydarzeniach, kiedy generał używał broni, o tym, ile szkód nią
wyrządził, jak wysadził duże działo łodzi podwodnej, jak odparł atak myśliwców,
jak uratował jemu samemu życie na brzegu wysepki - i nagle zrozumiał, że
dezercja i zdrada generała musi być jakimś strasznym nieporozumieniem, bo
przecież nikt nie może się tak diametralnie zmienić... - Widzi pan? - powtórzyła
ponaglająco. Pytanie zaskoczyło Nicolsona, lecz nie pokazał tego po sobie.
Ostrożnie skinął powoli głową. Kolba karabinka leżała ćwierć metra od jego ręki.
- Jest odbezpieczony - szepnęła panna Plenderleith. - Gotowy do strzału. Foster
powiedział, że jest gotowy do strzału. - Tym razem Nicolson spojrzał na nią,
zdumiony i zaskoczony, mrugając oczami w strugach deszczu, szukając
potwierdzenia w wyrazie jej twarzy. Nagle jakby całkiem o niej zapomniał, zsunął
się do połowy z siedzenia i wpatrując uporczywie przed siebie, sięgnął ręką
machinalnie po karabinek. Nawet z odległości piętnastu, dwudziestu metrów huk
wybuchu był ogłuszający, a podmuch fali uderzeniowej jakby wymierzył im
niedostrzegalny, lecz odczuwalny fizycznie cios w twarz. Z wielkiej wyrwy w
prawej burcie torpedowca buchnął dym i ogień, niemal natychmiast stanęło w ogniu
śródokręcie. Strażnicy, całkiem zapominając o posterunku, odwrócili się i
rzucili naprzód w stronę dziobu. Jeden z nich stracił na skutek wybuchu
równowagę, zatoczył się i wymachując ręką z karabinem usiłował desperackim
wysiłkiem utrzymać się na nogach i uratować, lecz niestety nie zdołał i spadł
tyłem z rufy do morza. Drugi przebiegł tylko kilka kroków, kiedy wystrzał z
karabinka Nicolsona powalił go na twarz. W tej samej chwili Mckinnon dał nura z
toporkiem na dziób szalupy i jednym zamaszystym ciosem przeciął na okrężnicy
napiętą sztywno linę - szalupa była wolna. Nicolson natychmiast wykonał ruch
sterem mocno na prawo i łódź zatoczyła ostry łuk na zachód. Torpedowiec płynął
nadal tym samym kursem na północny wschód, a po pół minucie całkiem znikł - w
strugach deszczu i zapadających ciemnościach nie było widać nawet ognia
buchającego wysoko nad mostkiem. Porozumiewając się bez słów postawili szybko
maszt, wyciągnęli żagiel lugrowy i kliwer i ruszyli w mrok i deszcz z taką
szybkością, jaką tylko mogli osiągnąć płynąc na poszarpanych żaglach. Ryzykując
głęboki przechył na prawą burtę Nicolson zmienił kurs na północ do zachodu.
Kiedy bowiem na torpedowcu dojdą do siebie po wstrząsie i opanują pożar -
niemożliwe, by tak duża jednostka doznała trwałych uszkodzeń nawet wskutek tak
poważnego wybuchu - ruszą na poszukiwanie szalupy, lecz skierują się
niewątpliwie na południowy zachód, w stronę, w którą wieje wiatr, w stronę
Cieśniny Sunda oznaczającej wolność. Piętnaście minut ciągnęło się powoli,
piętnaście minut, w ciągu których rozlegał się tylko plusk fal omywających łódź,
łopot poszarpanych żagli, skrzypienie bloczków i stuk rei o maszt. Od czasu do
czasu ktoś się odzywał chcąc usłyszeć, jak doszło do wybuchu na torpedowcu, lecz
po chwili rezygnował spojrzawszy na drobną, wyprostowaną postać w śmiesznym
słomkowym kapeluszu wciśniętym na węzeł siwych włosów. W atmosferze panującej na
szalupie było coś szczególnego, podobnie jak w tej drobnej postaci, w prawej
postawie, w obojętności na zimno i deszcz, w żarliwej dumie i całkowitej
bezradności, które wykluczały niezobowiązującą rozmowę, które wykluczały
wszelkie rozmowy. Pierwsza zdobyła się na odwagę Gudrun Drachmann - zrobiła
pierwszy krok delikatnie, by nie popełnić gafy. Wstała ostrożnie, z owiniętym w
koc chłopcem w ramionach i przeszła po nachylonych deskach podłogi, by zająć
wolne miejsce przy pannie Plenderleith, miejsce należące uprzednio do generała.
Nicolson patrzył, jak dziewczyna idzie w tamtą stronę, podświadomie wstrzymując
oddech. O wiele lepiej by było, gdyby tam nie poszła. Tak łatwo popełnić błąd,
niemal trudno go nie popełnić. Lecz Gudrun stanęła na wysokości zadania. Przez
kilka minut kobiety siedziały obok siebie, młoda obok starej, siedziały
nieporuszone, w milczeniu. Nagle chłopczyk, na wpół śpiący w mokrym kocu,
wyciągnął pulchną rączkę i dotknął mokrego policzka panny Plenderleith.
Podskoczyła, zwróciła się do niego, uśmiechnęła i nakryła jego rączką swoją
dłoń. Niespodziewanie, jakby zupełnie bez zastanowienia, chwyciła chłopca,
posadziła go sobie na kolanach i wzięła w szczupłe ramiona. Tuliła go mocno,
lecz Peter wiedząc, że coś jest nie w porządku, tylko odchylił się, zaspany, i
patrzył na nią spod ciężkich powiek z poważną miną. Nagle uśmiechnął się do niej
i starsza pani przytuliła go jeszcze mocniej. Ona też uśmiechnęła się do niego,
uśmiechnęła się tak, jakby pękało jej serce, ale się uśmiechnęła. - Dlaczego
pani tu przyszła? - spytała dziewczynę. - Pani z tym małym... dlaczego? - Mówiła
bardzo cicho. - Nie wiem. - Gudrun potrząsnęła głową, jakby po raz pierwszy
stawiała sobie to pytanie. - Przepraszam, ale po prostu nie wiem. - Nie szkodzi.
Ja wiem. - Panna Plenderleith wzięła ją za rękę i uśmiechnęła się. - To ciekawe,
bardzo ciekawe. Że pani przyszła. Zrobił to dla pani, tylko dla pani... dla pani
i małego. - Pani uważa... - Nieustraszony Foster. - Słowa były śmieszne, ale w
ustach panny Plenderleith tak nie zabrzmiały. Wypowiedziała je tak jak słowa
modlitwy. - Nieustraszony Foster Farnholme. Tak go nazywaliśmy w szkole. Nie bał
się niczego, co stąpa po tej ziemi. - Tak długo pani go zna? - Powiedział, że
pani jest z nas najlepsza. - Nawet nie usłyszała pytania dziewczyny. Pokiwała
głową w zamyśleniu, oczy jej się rozmarzyły. - Dziś po południu dokuczał mi z
pani powodu. Powiedział, że nie wie, czego teraz oczekują młodzi mężczyźni, ale
że gdyby był trzydzieści lat młodszy, to, na Boga, już dawno poprowadziłby panią
do ołtarza. - To bardzo miłe z jego strony. - Gudrun uśmiechnęła się zupełnie
niezażenowana. - Chyba jednak nie znał mnie zbyt dobrze. - Tak właśnie
powiedział, dokładnie tak powiedział. - Panna Plenderleith delikatnym ruchem
wyjęła chłopczykowi kciuk z ust. Peter zasypiał. - Foster zawsze mówił, że
wykształcenie jest bardzo ważną sprawą, ale że nie ma istotnego znaczenia, że
ważniejsza jest inteligencja, a od inteligencji jeszcze ważniejsza jest mądrość.
Powiedział, że nie ma najmniejszego pojęcia, czy pani jest wykształcona,
inteligentna czy mądra, ale że nie mogłoby to być mu bardziej obojętne, bo nawet
ślepiec by zauważył, że ma pani dobre serce, a na tym świecie liczy się tylko
dobre serce. - Uśmiechnęła się, żal na chwilę rozpłynął się we wspomnieniach. -
Foster zawsze narzekał, że niewielu jest ludzi tak dobrodusznych jak on. -
Generał Farnholme był naprawdę bardzo miły. - Był bardzo bystrym człowiekiem -
powiedziała panna Plenderleith tonem łagodnej nagany. - Był dość bystry, by...
hm, nieważne. Pani i chłopczyk. Bardzo lubił małego. - Podążamy śladem obłoków
sławy - mruknął Willoughby. - Co to znaczy? - panna Plenderleith spojrzała na
niego zdziwiona. - Co pan powiedział? - Nic takiego. Coś mi przyszło do głowy.
Starsza pani uśmiechnęła się do niego, po czym po prostu przyglądała się
chłopczykowi. Znów zapadła cisza, lecz tym razem niekrępująca. Przerwał ją
kapitan Findhorn, odezwał się po raz pierwszy, zadając pytanie, na które wszyscy
chcieli znać odpowiedź. - Jeśli zdołamy powrócić szczęśliwie do domu, będziemy
to zawdzięczali generałowi Farn- holme'owi. Myślę, że nikt z nas nigdy o tym nie
zapomni. Powiedziała nam pani, dlaczego to zrobił. Zna go pani o wiele lepiej
niż ktokolwiek z nas. Czy może mi pani powiedzieć, jak on to zrobił? - Proszę
bardzo. - Panna Plenderleith skinęła głową. - Było to bardzo proste, bo Foster
był bardzo prostolinijny i bezpośredni. Wszyscy zauważyliście jego walizkę? -
Tak - uśmiechnął się Find- horn. - Tę, w której nosił swoje... hm, zapasy. -
Zgadza się. Miał w niej whisky. Na marginesie powiem tylko, że nienawidził tego
świństwa... używał jej tylko po to, by wyglądać bardziej wiarygodnie. Zresztą
wszystkie butelki i resztę zawartości walizki zostawił na wyspie, chyba gdzieś
między kamieniami. Potem... - Co? Co pani powiedziała? - Pytanie to zadał Van
Effen, jeszcze osłabiony po ciosie, który zadał mu w głowę Farn- holme. Tak
mocno pochylił się do przodu na ławce, że twarz wykrzywiła mu się z bólu; był
ranny w nogę. - Zostawił wszystko na wyspie? - Tak właśnie powiedziałam.
Dlaczego to wydaje się panu takie zdumiewające? - Chyba bez żadnego konkretnego
powodu. - Van Effen odchylił się z powrotem do tyłu. - Proszę mówić dalej. - To
wszystko, naprawdę. Znalazł tamtej nocy na brzegu wyspy dużo japońskich
granatów. Upchnął do walizki czternaście czy piętnaście. - Do walizki? -
Nicolson poklepał ławkę obok siebie. - Ależ panno Plenderleith, one są tutaj. -
Znalazł ich więcej, niż panu powiedział - wyjaśniła bardzo cicho. - Zabrał je
wszystkie na torpedowiec, mówił płynnie po japońsku i bez trudu przekonał ich,
że ma przy sobie plany Jana Bekkera. Miał pokazać je pod pokładem, wsunąć rękę
do walizki, odciągnąć zawleczkę granatu i nie cofać ręki. Powiedział, że czekać
trzeba będzie tylko cztery sekundy. * * * Była to noc bez księżyca, bez gwiazd,
nad głowami ciągnęły strzępy chmur, Nicolson sterował łodzią kierując się
instynktem i licząc na łaskę Bożą. Tak mijała godzina za godziną. Szybka kompasu
była stłuczona, wylał się niemal cały płyn, róża wirowała dowolnie, tak że
trudno było cokolwiek odczytać w słabym świetle latarki, której bateria niemal
się wyczerpała. Sterował ostro do wiatru, usiłując cały czas płynąć lewym
halsem, licząc na to, że pasat będzie wiał miarowo i ani nie skręci nazbyt mocno
w lewo, ani nie zmieni kierunku zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Lecz nawet
przy stałym wietrze trudno było we właściwy sposób sterować szalupą - przez
uszkodzoną rufę nalewało się coraz więcej wody, łódź była głęboko zanurzona i
ciągle schodziła z kursu południowego. Mijała noc; niepokój i napięcie Nicolsona
rosły, napięcie, które odczuwali prawie wszyscy w szalupie, niewielu z nich
bowiem spało. Tuż po północy Nicolson obliczając orientacyjnie położenie
stwierdził, że muszą się znajdować jakieś dziesięć, dwanaście mil od Cieśniny
Sunda. Na pewno nie w większej odległości, może nawet o wiele bliżej, może
dzieli ich od niej tylko pięć mil. Miał powody do niepokoju. Mapa wschodnich
rejonów Archipelagu poplamiona była solą, wyżarta miejscami i bezużyteczna, a on
doskonale zdawał sobie sprawę, że na południowym wschodzie od wybrzeży Sumatry
znajdują się skały, rafy i mielizny. Lecz nie znał ich dokładnego położenia ani
położenia szalupy, mogli nawet nie trafić na Cieśninę z powodu ewentualnego
błędu w obliczaniu szerokości geograficznej. Prawdopodobieństwo, że rozprują dno
łodzi o nadbrzeżne rafy było takie samo jak to, że je ominą. Ludzie byli tak
osłabieni, zmęczeni i chorzy, że gdyby osiedli na mieliźnie jakieś pół mili od
brzegu, nie przeżyłaby pewnie nawet ich połowa. A gdyby nawet wszyscy
przetrzymali długie, niebezpieczne chwile oczekiwania, musieliby jeszcze zdobyć
się na wysiłek wyciągnięcia szalupy na brzeg podczas przyboju. Tuż po drugiej
nad ranem Nicolson wysłał bosmana i Vanniera na dziób, by bacznie obserwowali
morze. Kilka innych osób zgłosiło się na ochotnika, że też będą to robić, lecz
Nicolson krótko uciął wszelkie rozmowy na ten temat i kazał im pozostać na
miejscach. Następnie położył się na dnie, by łódź miała jak największą
stabilność. Argumentu, że Mckinnon ma lepsze oko od nich wszystkich razem
wziętych, postanowił już nie używać. Minęło jeszcze pół godziny. Nagle
uświadomił sobie, że zaszła jakaś niewielka zmiana. Nie zaszła raptownie, ale on
natychmiast zdał sobie sprawę, jakie może mieć praktyczne konsekwencje.
Wpatrywał się więc zawzięcie w ciemność przed sobą. Długa, niska fala z
północnego zachodu zmieniała się z każdą minutą na krótszą i wyższą, lecz on,
zmęczony i wyczerpany fizycznie sterowaniem po omacku przez całą noc, omal tego
nie zauważył. Wiatr się nie zmienił, nie był ani silniejszy, ani słabszy niż
przez ubiegłe godziny. - Mckinnon! - Chrapliwy okrzyk Nicolsona poderwał do
pozycji siedzącej kilka drzemiących osób. - Wpływamy na płyciznę. - Tak jest, ma
pan rację. - W tonie bosmana niespecjalnie wyczuwało się niepokój, głos niósł
się wyraźnie na wietrze. Bosman stał wyprostowany na ławce przy maszcie, od
lewej burty, jedną ręką trzymając się masztu, drugą osłaniając oczy, by łatwiej
mu było wpatrywać się w ciemność. - Czy coś widzicie? - Nic, do cholery -
odpowiedział. - Diabelnie ciemna noc. - Uważajcie dalej. Vannier... - Tak jest?
- Głos zdradzał podniecenie, lecz i tak w tej sytuacji brzmiał spokojnie.
Niespełna dwanaście godzin wcześniej Vannier przechodził kryzys, jego powrót do
równowagi był więc rzeczą niezwykłą, wydawało się, że czwarty oficer odzyskał
więcej sił i energii niż inni. - Zrzuć lugrowy! Szybko! Nie zwijaj go... nie ma
czasu. Van Effen, Gordon, pomóżcie mu. - Szalupa zaczęła się mocno kołysać
wzdłużnie na coraz krótszych falach. - Widzicie coś, bosmanie? - Absolutnie nic.
- Rozwiążcie Sirana. I jego dwóch ludzi. Niech usiądą na środku. - Odczekał z
pół minuty, aż spełniono jego polecenie. - Siran, usiądźcie przy dulkach.
Gordon, wy też. Kiedy powiem, każdy umocuje wiosło i zacznie wiosłować. - Nie
tej nocy, panie Nicolson. - Co powiedzieliście? - Słyszał pan. Powiedziałem "nie
tej nocy". - Ton głosu Sirana był zimny i bezczelny. - Ręce mi zdrętwiały. I
chyba nie mam ochoty z wami współpracować. - Ty cholerny głupcze. Przecież tu
chodzi o nasze życie. - Nie o moje. - Zęby błysnęły bielą w ciemności. - Jestem
świetnym pływakiem, panie Nicolson. - POzostawiliście czterdziestu ludzi
skazując ich na śmierć, prawda? - rzucił Nicolson robiąc wyraźną aluzję do
przeszłości Sirana. Odbezpieczył colta. W ciszy, która nagle zapadła, rozległ
się charakterystyczny szczęk. Minęła sekunda, dwie i trzy. Nagle Siran umocował
dulkę, sięgnął po wiosło i mamrocząc wydał rozkazy swoim ludziom. - Dziękuję -
mruknął Nicolson. - Słuchajcie wszyscy - podniósł głos. - Wygląda na to, że
zbliżamy się do brzegu. Prawdopodobnie napotkamy skały i rafy albo zaskoczy nas
przybój. Łódź może zatonąć albo wywrócić się... niekoniecznie, ale może. - Cud
boski, jeśli to się nie stanie. Pomyślał ponuro. - Jeżeli znajdziecie się w
wodzie, trzymajcie się razem. Chwytajcie się łodzi, wioseł, kapoków,
wszystkiego, co pływa. I nade wszystko trzymajcie się razem. Wszyscy zrozumieli?
Szmer głosów potwierdził, że tak. Nicolson zapalił latarkę i oświetlił jej
nikłym snopem wszystkie twarze po kolei. Stwierdził, że nikt nie śpi, wszyscy
byli napięci, czego nie mogły zamaskować nawet ich przemoknięte, obwisłe
ubrania. Po chwili zgasił latarkę. Mimo że dawała słabe światło, teraz jego
zwężone źrenice musiały znów się przyzwyczaić do ciemności. - Nadal nic,
bosmanie? - Absolutnie nic. Czarno jak... zaraz, zaraz! - Stał nieruchomo, z
jedną ręką na maszcie, głową przechyloną na bok, milczał. - Co się dzieje,
człowieku?! - wrzasnął Nicolson. - Co widzisz? - Fale przybrzeżne. Albo
przybojowe. Słyszę je - odkrzyknął Mckinnon. - Gdzie? Z której strony? - Z
przodu. Jeszcze ich nie widzę. - Zamilkł. - PO prawej od dziobu. - Zrzuć kliwer!
- rozkazał Nicolson. - Maszt w dół, Vannier! - Wykonał zamaszysty ruch rumplem
kierując łódź na wiatr, pod fale. Powoli zareagowała na ten ruch sterem,
ociężale, bo nabrało się do niej co najmniej dwieście litrów wody, która w
części rufowej pluskała od burty do burty, ale w końcu szalupa zwróciła się
ostrzej na wiatr. Mimo obciążenia wodą i wezbranego morza po zrzucenia kliwera
miała dość rozpędu, by wykonać ten manewr. - Widzę je! - wrzasnął Mckinnon. - Na
prawo od dziobu! Nicolson odwrócił się, spojrzał szybko przez ramię. Przez kilka
chwil nic nie widział, nawet nic nie słyszał, aż nagle zobaczył w ciemnościach
cienką białą linię, długą i ciągłą, która znikała lub pojawiała się, za każdym
razem bliżej. Były to fale przybojowe, nie przybrzeżne, które nigdy po ciemku
tak nie wyglądają. Dzięki Bogu. Obrócił się z powrotem twarzą do dziobu. -
Doskonale, bosmanie, rzućcie ją. Mckinnon tylko na to czekał trzymając w
pogotowiu dryfkotwę. Rzucił ją teraz jak mógł najdalej w morze i czekał, aż
dryfkotwa zacznie stawiać opór. - Do wioseł! - Nicolson już odczepiŁ rumpel,
podciągnął wiosło sterowe i wiosłując nim jak szalony "na śrubkę" usiłował
utrzymać szalupę dziobem na fale, dopóki dryfkotwa mu nie pomogła. Nie było to
łatwe zadanie, bo nic nie widział w ciemnościach i czerpał wskazówki tylko z
obserwacji powiewów wiatru na własnej twarzy i ruchów obciążonej wodą łodzi.
Słyszał zgrzyty zablokowanych gdzieś wioseł, stłumione przekleństwa mężczyzn
usiłujących je wyciągnąć, brzęk metalu, kiedy już udało im się osadzić wiosła w
dulkach. - Teraz razem! - zawołał. - Powoli, powoli. Nie liczył na to, że
rzeczywiście uda im się po ciemku skoordynować ruchy. Wszelkie nieprawidłowości
mógł korygować wiosłem sterowym. Zerknął przez ramię. Linia przyboju rysowała
się już niemal tuż za rufą. Całkiem wyraźnie dolatywał do niego, mimo wiatru,
głęboki, ponury huk fal. Po ciemku trudno było stwierdzić, czy linia przyboju
jest pięćdziesiąt metrów za rufą, czy dwieście pięćdziesiąt. Odwrócił się z
powrotem twarzą do dziobu i usiłował zobaczyć, co się tam dzieje, lecz wiatr
siekł mu słoną wodą w oczy. Wiatr przybierał na sile. Zwinął dłoń w trąbkę,
przyłożył do ust i zawołał: - Jak idzie, Mckinnon? - Doskonale. Świetnie.
Kilkunastometrowa lina od dryfkotwy do dziobu była mocno naciągnięta, bosman
właśnie skończył przekłuwać swoim wielkim nożem przymocowany obok baniak z ropą
- im więcej jej pokryje powierzchnię morza, tym łatwiej dopłyną do brzegu wśród
fal przyboju. Wyrzucił baniak z dziobu, popuścił jeszcze trochę linę i
przywiązał ją mocno do ławki przy maszcie. Wszystkie przygotowania do lądowania
na brzegu podjęli akurat w porę. Linia przyboju była raczej pięćdziesiąt niż
dwieście pięćdziesiąt metrów za nimi, teraz więc już ich dogoniła. Ostrożnie,
sprawnie, pomagając sobie wiosłami, wiosłem sterowym i dryfkotwą Nicolson powoli
wprowadził łódź na gładki wał przyboju. Niemal natychmiast łódź nabrała
szybkości, uniosła się i popędziła na olbrzymiej fali. Wiosła wyciągnięto,
Mckinnon pociągnął za linę dryfkotwy, pędzili gładko, bezgłośnie ku białej
kipieli, w którą niebawem miała zmienić się i ta fala. Nagle przyhamowali trochę
wiosłami, Nicolson krzyknął, by poluzować dryfkotwę, zanurzyli się dziobem w
grzywie fali i popędzili ku wyłaniającemu się brzegowi, popędzili w
fosforyzującym tumanie piany i pyłu wodnego - morze jeszcze nie zdążyło przygnać
tak daleko rozlanej ropy. Napięta lina dryfkotwy przytrzymywała ster, łódź
przekręciła się rufą naprzód, biała woda wokół niej płynęła szybciej,
wyprzedzała ich w wyścigu do brzegu. Najgorsze mieli szczęśliwie za sobą.
Nicolson wpatrując się przed rufę nagle zobaczył coś, co nie powinno się tam
znaleźć. W tej samej chwili rozległ się jego chrapliwy krzyk, by wszyscy
uważali, lecz było za późno. Zębata skała - może był to ostry czub rafy
koralowej - rozpruła dno pędzącej szalupy od rufy do dziobu. Rozległ się zgrzyt,
łódź gwałtownie zwolniła z nagłym szarpnięciem. Od raptownego wstrząsu ludzie
pospadali z ławek, puścili uchwyty. Głowami naprzód, zbitych w jedno kłębowisko
rzuciło ich wszystkich na rufę. Dwie czy trzy osoby wypadły za burtę. Chwilę
później strzaskana łódź przechyliła się gwałtownie na bok i wywróciła dnem do
góry wrzucając wszystkich we wrzącą kipiel. Nikt potem dokładnie nie pamiętał,
co się działo w ciągu następnych sekund. Pamiętano tylko chaotycznie urywki
zdarzeń. Rozkołysane morze miotało nimi, zachłystywali się wodą, a kiedy zdołali
stanąć na płaskiej kamienistej plaży, fale znów ich powalały. Wielu poturbowały
resztki rozbitej szalupy, dźwigali się z trudem na nogi, stopy wsysał im piach
zmywany powracającymi falami, znów się podnosili i słaniając się brnęli naprzód,
aż w końcu padali na brzegu wyczerpani, zasapani, na wpół żywi. Nicolson aż
trzem osobom pomógł wydostać się z kipieli. Pierwszą z nich była panna
Plenderleith. Znalazła się obok niego, kiedy łódź uderzyła o skałę.
Instynktownie przyciągnął ją wtedy ramieniem i razem wpadli do wody. Kobieta
okazała się dwukrotnie cięższa, niż oczekiwał. Obie ręce miała skrępowane
uchwytami ciężkiej płóciennej torby, której nie pozwoliła sobie wyrwać. Opierała
mu się z niezwykłą siłą charakterystyczną u osób ogarniętych panicznym strachem,
jakby straciwszy rozeznanie chciała popełnić samobójstwo. Jakoś jednak udało mu
się doholować ją do brzegu razem z torbą. Odczekał, aż fala się cofnie, i
wskoczył ponownie do morza, by pomóc Vannierowi wyciągnąć kapitana. Findhorn nie
chciał, by mu pomagali, wciąż powtarzał, że sam sobie poradzi, lecz na skutek
odniesionych ran i przejść ostatniego tygodnia nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Położył się przy brzegu, w wodzie głębokiej na kilkanaście centymetrów, i na
pewno by tam utonął. Z wysiłkiem, po kilku upadkach zdołali jednak przenieść go
dalej i ułożyć na kamienistej plaży tam, gdzie nie sięgały już fale. Do tego
czasu zdołało dotrzeć na brzeg ponad dziesięciu rozbitków - leżeli tam,
siedzieli i stali zbici w gromadę, niewyraźne postacie w mroku. Słychać było
jęki, sapanie, odgłosy wymiotów - wstrząsani gwałtownymi skurczami wydalali wodę
morską. Nicolson sam z wysiłkiem łapiąc oddech postanowił sprawdzić, kogo
brakuje. Lecz zatrzymał się już przy pierwszym wywołanym nazwisku. - Gudrun.
Panna Drachmann! - NIkt nie odpowiedział, rozlegały się tylko jęki i charkot
wymiotów. - Panna Drachmann! Czy ktoś widział pannę Drachmann? Czy ktoś trzyma
Petera?! - Panowało milczenie. - Odpowiedzcie, na miłość boską! Czy ktoś widział
Petera? Tego małego chłopca? Czy ktoś go widział? - W odpowiedzi usłyszał jednak
tylko ponury huk morza i szmer kamyków porywanych przez marszczącą się
powracającą falę. Rzucił się na kolana i zaczął obmacywać tułowia i twarze
leżących. Nie znalazł ani Petera, ani Gudrun. Skoczył na nogi, potrącił jakąś
słaniającą się postać, która znalazła się na jego drodze, rzucił jak szalony w
morze, wbiegł głębiej i stracił grunt pod nogami, powalony przez nadpływającą
falę. Udało mu się jednak, jak kotu, znów stanąć na nogach. Zdawał sobie sprawę,
że za jego plecami ktoś też wskoczył do morza, lecz nie zwracał na to uwagi.
Wyciągając jak najdalej nogi, rozbryzgując wodę przebiegł sześć długich kroków,
aż nagle coś rąbnęło go w kolana z niezwykle brutalną siłą. Była to łódź
niesiona dnem do góry przez fale. Wywinął koziołka w powietrzu, rąbnął ramieniem
o kil i wylądował na plecach, uderzając nimi płasko o wodę tak mocno, że
zabrakło mu tchu, lecz szybko znów się pozbierał - gnany strachem i niesłychaną
furią, jakiej nie odczuwał jeszcze nigdy w życiu. Każdy krok powodował takie
kłucie w piersiach i kolanach, jakby zadawano mu tortury, lecz mimo to Nicolson
wciąż brnął niepokonany naprzód, nie zważając na piekący ból w nogach ani na to,
że brak mu tchu. Jeszcze dwa kroki i wpadł na coś miękkiego. Odrzucił to coś w
tył - w następną nadpływającą falę. Pochylił się, natrafił ręką na jakąś
koszulę. Okazało się, że wyciąga z wody Gudrun. Stawiał opór falom za nich
oboje. - Gudrun? - Johnny, och, Johnny! - Przywarła do niego, czuł, jak drży. -
A Peter? Gdzie jest Peter? - dopytywał się. - Och Johnny! - Dziewczyna straciła
całe swoje opanowanie, głos jej brzmiał jak lament. - Łódź uderzyła mnie i...
i... - Gdzie jest Peter? - Wczepił głęboko palce w jej ramiona, potrząsnął nią
gwałtownie, krzycząc jak oszalały. - Nie wiem, nie wiem! nIe mogę... nie mogę go
znaleźć! - Urwała i dała nurka w kipiel głęboką po pas. Złapał ją, wyciągnął,
postawił na nogi i odwrócił twarzą do siebie. Zorientował się, że ktoś stoi za
jego plecami - to Vannier, który wskoczył za nim do morza. Pchnął na niego
dziewczynę. - Vannier, weźcie ją na brzeg. - Nie pójdę, nie pójdę! - Wyrwała się
Vannierowi, lecz była na tyle słaba, że nie mogła stawiać zbyt dużego oporu. -
Zgubiłam go! Zgubiłam! - Słyszeliście, Vannier?! - krzyknął Nicolson odwracając
się. Głos jego przypominał smagnięcie biczem. - Tak jest - wymamrotał do
cofającego się Nicolsona czwarty oficer pociągając rozhisteryzowaną dziewczynę w
stronę brzegu. Nicolson raz za razem pogrążał się w białej wodzie obmacując z
zapamiętaniem kamienie dna, lecz wynurzał się z niczym. Raz wydawało mu się, że
znalazł chłopczyka, był to jednak tylko pusty worek. Odrzucił go, jak odpycha
się szaleńca i puścił się dalej w morze, w pobliże rafy, o którą rozbiła się
łódź. Woda sięgała mu teraz do ramion, co chwila przepływające fale pozbawiały
go gruntu pod nogami, zachłystywał się wodą i wciąż wołał chłopca po imieniu, co
brzmiało jak litania człowieka niespełna zmysłów. Jego wyczerpany organizm
dokonywał nadludzkich wysiłków, przerażenie i obawa najgorszego dodawały mu sił,
lecz zarazem odbierały rozum; obawa, jakiej nie znał i nie wyobrażał sobie, że
taka może człowieka dręczyć. Od chwili gdy uderzyła w nich łódź, minęły dwie,
trzy minuty, nawet więc on, na wpół oszalały, wiedział, że chłopiec nie mógłby
przeżyć tak długo pod wodą. Podpowiadały mu to resztki zdrowego rozsądku, lecz
nie zwracał na to uwagi i jeszcze raz dał nurka w spienioną wodę, by obmacać
kamieniste dno. Znów jednak wypłynął na powierzchnię z niczym. Dookoła słychać
było tylko wiatr, deszcz i głębokie, gardłowe buczenie morza. Panowały
ciemności. Aż nagle, mimo wiatru i huku fal, doleciał go ten głos. Doleciał z
prawej strony, z odległości około trzydziestu metrów. Był to cienki, płaczliwy
głos przerażonego chłopczyka. Nicolson odwrócił się i ruszył w tamtym kierunku,
przeklinając głęboką wodę, która ograniczała mu ruchy. Bieg był groteskowy,
jakby w zwolnionym tempie. Chłopczyk znów zapłakał, ale teraz ledwie jakieś pięć
metrów dalej. Nicolson zawołał. W odpowiedzi usłyszał męski głos. Po chwili
zobaczył wynurzającą się z ciemności potężną postać z dzieckiem w ramionach. -
Ogromnie się cieszę, że pana widzę, panie Nicolson. - Głos Van Effena był słaby,
daleki. - Małemu nic się nie stało. - Proszę go wziąć ode mnie. Nicolson ledwie
zdążył chwycić chłopca, kiedy Holender zachwiał się na nogach i runął jak długi
twarzą w spienione morze..nv Rozdział trzynasty Dookoła rozciągała się wilgotna,
mokra i parna dżungla. Przez prześwity między oplątanymi przez liany gałęziami
widać było szare, ponure niebo, takie samo jak ponad dwie godziny wcześniej,
kiedy wschodziło słońce, całkiem niewidoczne zza chmur. Światło, które docierało
do nich przez filtr koron drzew, było dziwnie nierzeczywiste, doskonale jednak
harmonizowało z przytłaczającą zielenią otaczającej ich jak murem dżungli i
oparami unoszącymi się znad moczarów po obu stronach ścieżki. Nawet jak na
ścieżkę w dżungli mogła być łatwiejsza do przebycia, choć z drugiej strony
niektóre jej odcinki, wycięte maczetami czy siekierami w gąszczu, były dość
szerokie - wyglądało na to, że zrobiono je stosunkowo niedawno. Była też jednak
zdradliwa - po odcinkach twardych, wydeptanych, nagle potrafiła całkiem zniknąć,
tajemniczo zataczając pętlę wokół potężnego pnia, rozpłynąć się w moczarach, po
czym znów pojawiała się kilka metrów dalej, wyraźna i ubita. Nicolson i Vannier
po pas umazani gnijącym, śmierdzącym szlamem nauczyli się już radzić sobie na
trudnych odcinkach, tam, gdzie ścieżka przestawała istnieć. Niezmiennie udawało
im się znaleźć drogę, którą można było okrążyć moczary. Co prawda po dość
długich poszukiwaniach, ale się udawało. Trwało to jednak bardzo długo i kilka
razy zdarzyło im się odejść tak daleko od szlaku, że potem odnajdowali go tylko
przez przypadek. Teraz więc postanowili nie korzystać z obejść, chyba że byłyby
one całkiem wyraźne, i przechodzili wprost przez moczary, za którymi znów
stawali na twardym gruncie. Za każdym razem zatrzymywali się i obcierali ze
szlamu i ohydnych szarych pijawek, które przyczepiały im się do nóg. I znów
pośpiesznie ruszali naprzód w morderczą drogę, wijącą się wśród potężnych drzew
w niesamowitym półmroku tropikalnego lasu. Starali się nie zważać na tajemnicze
szelesty i szmery dolatujące ich z obu stron ścieżki. Nicolson był człowiekiem
morza - wyłącznie i nieodwołalnie. Niewiele przebywał na lądzie w domu, tym
rzadziej zdarzało mu się bywać w dżungli, na tę wyprawę więc na pewno by się nie
wybrał ani nie przyszłaby mu ona do głowy, gdyby nie konieczność. Nie było
bowiem innego wyjścia, co uświadomił sobie, gdy pojawiło się pierwsze szare
światło świtu, które unaoczniło mu z bezwzględną oczywistością beznadziejność
sytuacji grupki rozbitków. Trudno było uważać ich położenie i warunki, w jakich
się znaleźli, za zadowalające. Wylądowali gdzieś na wybrzeżu Jawy, nad Cieśniną
Sunda, w głębokiej zatoce długiej na dwie mile, o kamienistej plaży, z której
niemal bezpośrednio wyrastała murem gęsta, nieprzenikniona dżungla ciągnąca się
w głąb lądu aż do wysokiego lasu tropikalnego, porastającego stoki pagórków na
południu. Na brzegu zatoki nie było ani śladu ludzi, ani zwierząt, wręcz żadnego
śladu życia. Pod kępą palm skuliła się gromadka rozbitków znajdując tam jedyne,
nędzne schronienie, około stu metrów dalej leżała na brzegu wyrzucona przez
morze dnem do gury szalupa. Była w opłakanym stanie. Między kilem a stępką
boczną miała wydartą niemal sześciometrową dziurę, a sam kil był złamany i
wyrwany ze stępki górnej. Łódź absolutnie nie nadawała się do naprawy, należało
ją uznać za straconą. Pozostała im tylko dżungla i trudno było sobie wyobrazić,
że mogliby stawić jej czoło. Kapitan Findhorn, zawsze niezwykle odważny, teraz
był po prostu chorym człowiekiem, niezdolnym do przejścia kilkunastu kroków. Van
Effen też był słaby, bolały go odniesione obrażenia i co pewien czas, w
regularnych odstępach gwałtownie wstrząsały jego ciałem torsje - zanim Nicolson
i Mckinnon zdołali uwolnić jego poharataną nogę od małża, który przywarł do niej
w chwili, gdy Van Effen ratował chłopczyka, mężczyzna o mało nie utonął na
płyciźnie. To, w połączeniu z raną od szrapnela odniesioną kilka dni wcześniej i
pęknięciem czaszki na skutek ciosu, który zadał mu Farnholme, ogromnie go
osłabiło i trudno było wyobrażać sobie, że szybko zregeneruje siły. Waltersowi i
Evansowi wdała się infekcja w rany na ramionach, które napuchły i bolały. Z
kolei Mckinnon, któremu nie bardzo dokuczała zraniona, sztywna noga, mógł na
niej kuśtykać. Willoughby był słaby, Gordon zupełnie niesprawny i nie nadający
się do niczego, a Siran i jego ludzie oczywiście chętni byli do pomocy wyłącznie
samym sobie. Z mężczyzn pozostali więc tylko Nicolson i czwarty oficer. Ten
pierwszy zdawał sobie sprawę, że nie mogą służyć innym żadną bezpośrednią
pomocą. Naprawa szalupy też nie wchodziła w rachubę, podobnie jak budowa nowej
łodzi czy tratwy - pomysł ten wydawałby mu się wręcz śmieszny, zważywszy, że
dysponowali tylko kilkoma narzędziami. Znaleźli się na lądzie i muszą na nim
pozostać. Lecz nie mogą na zawsze pozostać na brzegu morza. Pomarliby z głodu.
Żywiąc się jedynie pożywieniem dostępnym na drzewach, krzewach, ziemi i pod
ziemią nie przetrwaliby długo - Nicolson nie miał co do tego złudzeń. Człowiek
doświadczony potrafiłby się wyżywić w dżungli, lecz oni bardzo łatwo mogli się
po prostu otruć. A gdyby nawet udało im się tego uniknąć, osłabieni ranni
niezbyt długo pociągną na wikcie z kory i jagód. Poza tym zupełnie nie mieli
lekarstw i świeżych bandaży do opatrzenia zainfekowanych, ropiejących ran,
perspektywy więc były ponure. Żywność, schronienie, bandaże i leki - to rzeczy
podstawowe i same do nich nie przyjdą. Muszą ich poszukać, muszą zorganizować
pomoc. Nikt jednak nie miał pojęcia, gdzie i jak daleko należy jej szukać.
Według wiadomości, które miał Nicolson, północno_zachodnie tereny Jawy były dość
zaludnione. Znajdowały się na tym obszarze, jak pamiętał, dwa spore miasta. Lecz
chyba zbyt daleko w głąb lądu, powinni więc próbować dotrzeć do jakiejś wioski
rybackiej. Co prawda mogli się w niej spotkać z wrogością, a nawet natrafić na
Japończyków. Niemniej, znalazłszy się na takiej pagórkowatej, zalesionej i
porosłej dżunglą wyspie, jaką jest Jawa, musieli swe poszukiwania ograniczyć do
terenów nadbrzeżnych. Nie było co się nad tym nawet dłużej zastanawiać - po
prostu musieli wyruszyć po pomoc bez względu na ryzyko. Niecałą godzinę po
wschodzie słońca Nicolson więc chwycił colta kaliber 455 - jedną z dwóch sztuk
ocalałej broni, drugą, karabinek automatyczny należący do generała, pozostawił
Mckinnonowi - i ruszył w dżunglę z towarzyszącym mu Vannierem. Niecałe
dwadzieścia metrów w głąb lądu, tuż przed skrajem lasu natrafili na wyciętą
ścieżkę, która biegła z północnego wschodu na południowy zachód - między lasem a
morzem. Nawet nie porozumiewając się wzrokiem skręcili odruchowo na południowy
zachód. Nicolson uświadomił sobie, dlaczego tak zrobili, dopiero po jakimś
czasie. Otóż tylko na południu mogli znaleźć możliwości ucieczki i wolność.
Kiedy przebyli niecałe pół kilometra od miejsca, w którym pozostała reszta,
linia brzegu zaczęła skręcać w kierunku zachodnim i północno_zachodnim,
przechodząc tym samym w półwysep. Mogli go przeciąć poprowadzoną u jego nasady
ścieżką i pozostawiając za sobą zarośla i krzaki, po prostu wejść do lasu. Od
rozpoczęcia wędrówki minęło półtorej godziny. Przebyli cztery kilometry,
Nicolson zarządził więc odpoczynek. Obaj byli wykończeni, właśnie przebrnęli
przez trzydziestometrowy odcinek moczarów, w których grzęźli po pachy.
Przebrnęli przez nie jakby w zwolnionym tempie, lecz mimo wszystko wymagało to
wielkiego wysiłku i wyczerpało mężczyzn, którzy już od tygodnia prawie nie jedli
ani nie pili. Dżungla jednak stanowiła najtrudniejszą przeszkodę do pokonania -
było w niej parno, panował upał nie do zniesienia, wilgotne powietrze kłuło w
oczy zalane potem. Znalazłszy się na ubitej ścieżce Nicolson usiadł i oparł się
plecami o gruby pień. Wierzchem lewej ręki otarł czoło z błota. W prawej trzymał
broń - i spojrzał na Vanniera. Ten osunął się jak długi na ziemię, zasłonił
przedramieniem oczy i usiłował złapać oddech, pierś falowała mu gwałtownie. -
Dobrze się bawicie, czwarty? Założę się, że nie przyszło wam do głowy, że
stanowisko drugiego oficera da wam licencję na włóczenie się po indonezyjskiej
dżungli? - Podświadomie mówił niemal szeptem, zmuszała go do tego odczuwalna
wrogość dżungli. - To straszne piekło, prawda? - Vannier poruszył się, stęknął z
bólu, gdy jakiś zmęczony mięsień odmówił mu posłuszeństwa, usiłował się
uśmiechnąć. - Ci Tarzani z filmów, fruwający z drzewa na drzewo, dają
człowiekowi całkiem mylne pojęcie o tym, jak się wędruje przez dżunglę. Co do
mnie, to wydaje się, że ta cholerna ścieżka nie ma końca. A może kręcimy się w
kółko? Jak pan myśli? - Całkiem możliwe - przyznał Nicolson. - Ani na chwilę nie
pokazało się słońce, niebo jest tak cholernie zachmurzone, że nawet nie widać
prześwitów. Moglibyśmy równie dobrze wędrować na północ jak na południe czy
zachód, ale nie wydaje mi się, żeby tak było. Myślę, że ta ścieżka wyprowadzi
nas znowu na brzeg morza. - Oby miał pan rację. - Vannier był ponury, lecz nie
przygnębiony. Patrząc na jego wychudzoną, spaloną słońcem twarz, ze zbytnio
wystającymi kośćmi policzkowymi, i na pokryte bąblami wymowne usta Nicolson
uświadomił sobie, że ostatnie kilka dni bardzo zmieniły Vanniera. W tyglu
niedostatku i trudnych przejść wytopiła się zupełnie nowa osobowość - małomówny,
niepewny siebie chłopak przedzierzgnął się w zahartowanego, zdecydowanego
mężczyznę, mężczyznę świadomego swoich nowych możliwości i właściwości, których
istnienia nie podejrzewał, takiego mężczyznę, jakiego warto mieć u boku. Minęła
minuta, może dwie niemal absolutnej ciszy, zmąconej tylko przez coraz to cichsze
posapywanie obu mężczyzn i kapanie wody wśród liści. Nagle Nicolson zesztywniał,
wyciągnął lewą rękę, by dotknąć ramienia Vanniera i go ostrzec. Lecz było to
niepotrzebne, bo Vannier też coś usłyszał, podciągnął nogi i bez szmeru wstał. W
kilka sekund później obaj ukryli się za pniem drzewa i czekali. Miarowo zbliżał
się w ich stronę szmer głosów i miękkie stąpanie stóp po podszyciu dżungli.
Rozmawiających jeszcze nie było widać, nadal skrywali się za zakrętem szlaku,
niecałe dziesięć metrów dalej. Dla Nicolsona i Vanniera będą widoczni dopiero w
ostatniej chwili, dopiero wtedy będą wiedzieli, kto się zbliża, lecz nie było na
to rady. Nicolson rozejrzał się szybko za lepszą kryjówką, ale nie zobaczył nic
bardziej odpowiedniego. Pień musi im wystarczyć, muszą za nim czekać.
Nadchodzący mężczyźni - było ich chyba tylko dwóch - mogą okazać się
Japończykami. Nicolson odbezpieczył colta. Mimo że trzymał go pod koszulą,
rozległ się nienaturalny, głośny szczęk. Jeszcze miesiąc temu Nicolson
wzdrygnąłby się na myśl o strzelaniu z ukrycia do niczego nie podejrzewających
ludzi, tak, jeszcze miesiąc temu... Raptem mężczyźni wyszli zza zakrętu, było
ich doskonale widać. Lecz szło ich trzech, a nie dwóch, i z pewnością nie byli
to Japończycy. Nicolson odetchnął z ulgą. Z ulgą, ale też lekko zaskoczony.
Podświadomie oczekiwał, że zobaczy, jeśli nie Japończyków, to ubranych skąpo -
zgodnie z wymogami klimatu - tubylców niosących włócznie czy dmuchawki.
Tymczasem dwóch nadchodzących miało na sobie spodnie drelichowe i wypłowiałe
niebieskie koszule. Jeszcze bardziej burzył Nicolsonowi pierwotne wyobrażenia
fakt, że najstarszy z całej trójki niósł karabin. Na skutek tego odkrycia ręka
trzymająca colta jednak nie zadrżała. Nicolson odczekał, aż podeszli na
odległość pięciu metrów, i nagle stanął na środku ścieżki mierząc z rewolweru w
pierś uzbrojonego mężczyzny. Ten był szybki. Zatrzymał się w pół kroku, spod
słomianego kapelusza błysnęły zmrużone oczy, raptownym ruchem lewej ręki
podniósł długą lufę karabinu. Lecz jeszcze szybszy okazał się młodszy mężczyzna
u jego boku. Wyciągnął muskularną rękę i gwałtownym uderzeniem skierował lufę w
dół, jednocześnie kwitując ostrymi słowami zdumienie i gniew malujące się na
twarzy starszego. Ten opuścił ciężko głowę, odwrócił wzrok i ustawił karabin tak
nisko, że koniec lufy niemal dotknął ziemi. Wymamrotał coś szybko do młodego,
ten skinął i spojrzał wrogo na Nicolsona. Twarz miał spokojną, gładką. - Begrijp
U Nederlands? - Holendrzy? Przepraszam, nie rozumiem. - I podniósł ramiona w
niemym geście, po czym zerknął w stronę Vanniera. - Odbierzcie mu broń. Z boku.
- Anglicy? Mówicie po angielsku? - spytał powoli, z namysłem młody. Patrzył na
Nicolsona podejrzliwie, lecz już nie wrogo. Nagle przeniósł wzrok wyżej, kilka
centymetrów ponad jego oczy i uśmiechnął się. Odwrócił głowę i powiedział coś
szybko do starszego. Znów spojrzał na Nicolsona. - Mówię ojcu, że jesteście
Anglikami. Poznaję pańską czapkę. Oczywiście, że jesteście Anglikami. - O to
chodzi? - Nicolson dotknął otoka. - Tak. Mieszkam w Singapurze - machnął ręką
mniej więcej w kierunku północnym. - Od prawie dwóch lat. Często widuję oficerów
brytyjskiej marynarki. Skąd się tu wzięliście? - Potrzebujemy pomocy - rzucił
Nicolson. W pierwszym odruchu chciał grać na zwłokę, upewnić się co do sytuacji,
lecz coś w spokojnych ciemnych oczach młodego mężczyzny pozwoliło mu odstąpić od
tego zamiaru. Zresztą i tak nie miał innego wyjścia, z czego sobie z kwaśną miną
zdał sprawę. - Nasz statek zatonął. Mamy wielu chorych i rannych. Potrzebujemy
schronienia, żywności i lekarstw. - Oddajcie nam broń - rzucił raptownie młody.
Nicolson nie wahał się. - Vannier, oddajcie im karabin. - Oddać karabin? -
spytał, mimo że po wyrazie jego twarzy widać było, że zrozumiał. - Ale skąd pan
wie... - Nic nie wiem, ale oddajcie. - Nicolson wepchnął colta za pas. Vannier
niechętnie podał karabin mężczyźnie w słomkowym kapeluszu. Ten chwycił go
gwałtownie, skrzyżował ręce i utkwił wzrok w gąszczu. Młody popatrzył na niego z
irytacją i uśmiechnął się do Nicolsona. - Musicie wybaczyć ojcu - powiedział z
wahaniem. - Zraniliście jego uczucia. Jemu nie odbiera się broni. - Dlaczego? -
Bo Trikah to Trikah, nikt się na to nie odważy. - W głosie młodego pobrzmiewała
miłość, duma i rozbawienie. - Jest naczelnikiem naszej wioski. - Jest wodzem?
Nicolson spojrzał na starszego mężczyznę z nowym zainteresowaniem. Od niego, od
jego umiejętności podejmowania decyzji, chęci niesienia pomocy czy odmowy jej
zależy życie ich wszystkich. Bliżej mu się przyglądając Nicolson dostrzegł
zmarszczki na brązowej, poważnej, nie uśmiechniętej twarzy, dostrzegł w niej
poczucie władzy i spokój, jakich można oczekiwać na obliczu wodza plemienia czy
wioski. Syn bardzo był z wyglądu podobny do ojca, przypominał go też chłopak
trzymający się z tyłu - zapewne młodszy syn, domyślał się Nicolson. Wszyscy
trzej mieli takie samo niskie, szerokie czoło, inteligentne spojrzenie,
delikatnie wykrojone wargi i cienki, orli nos. Nie mieli śladu negroidalnych
rysów, płynęła w nich bez wątpienia czysta arabska krew. Idealny człowiek, by
szukać u niego pomocy, pomyślał Nicolson, ale czy będzie chciał jej udzielić? -
Tak, to nasz wódz - skinął głową młody. - Ja jestem Telak, jego starszy syn. -
Moje nazwisko Nicolson. Proszę powiedzieć ojcu, że mam wielu chorych ludzi,
mężczyzn i kobiet. Zostali na brzegu, trzy mile stąd na północ. Potrzebujemy
pomocy. Proszę go spytać, czy nam jej udzieli. Telak odwrócił się do ojca, przez
minutę mówił do niego nieprzerwanie w języku, który brzmiał zgrzytliwie i ostro,
wysłuchał odpowiedzi i spytał: - Ilu jest chorych? - Pięciu... co najmniej
pięciu mężczyzn. Są też trzy kobiety... chyba nie dadzą rady podjąć długiego
marszu. Ile kilometrów stąd jest wasza wioska? - Kilometrów? - Telak uśmiechnął
się. - Można tam dojść w pięć minut. Znów zaczął mówić coś do ojca, a ten kilka
razy skinął głową. Potem zwrócił się do stojącego obok chłopaka. Podrostek
słuchał uważnie, jakby powtarzał polecenia, błysnął białymi zębami uśmiechając
się i pobiegł w stronę, z której przyszli. - Pomożemy wam - powiedział Telak. -
Mój młodszy brat pobiegł do wioski... przyprowadzi silnych mężczyzn i nosze dla
rannych. Chodźmy do waszych ludzi. Odwrócił się, wszedł w nieprzenikniony las,
przemknął skrajem moczarów, przez które brnęli tak niedawno Nicolson i Vannier,
i znów wrócił na ścieżkę - wszystko trwało minutę. Vannier napotkał spojrzenie
Nicolsona i uśmiechnął się. - No i dopiero głupio człowiek się czuje. To takie
łatwe, tylko trzeba wiedzieć, jak to robić. - Co mówi pański przyjaciel? -
spytał Telak. - PO prostu żałuje, że nie było was z nami wcześniej - wyjaśnił
Nicolson. - Strasznie dużo czasu zajęło nam brnięcie po pas przez moczary.
Trikah chrząknął, by mu przetłumaczono, wysłuchał Telaka i coś mamrotał do
siebie. Telak się uśmiechnął. - Ojciec mówi, że tylko głupcy i małe dzieci nie
umieją przejść przez dżunglę suchą nogą. Ale zapomina, że trzeba się tego
najpierw nauczyć. - Znów się uśmiechnął. - Zapomniał o tym, jak raz jechał
samochodem... jedyny raz w życiu. Kiedy samochód ruszył, ojciec wyskoczył i
poważnie zranił się w nogę. Szli w przefiltrowanym zielonym świetle dżungli,
Telak coś swobodnie opowiadał. Całkiem jasno się wyraził, że ani on, ani ojciec
nie mają przekonań probrytyjskich. Nie mają też proholenderskich ani
projapońskich. Są po prostu proindonezyjscy, wyjaśnił - ich kraj ma być ich
krajem. A kiedy skończy się wojna i będą musieli z kimś negocjować w sprawie
niepodległości, woleliby robić to z Brytyjczykami czy Holendrami. Japończycy
demonstracyjnie okazują im przyjaźń, lecz wystarczy, by weszli do jakiegoś
kraju, a już nigdy z niego nie wychodzą. Proszą o współpracę, jak to nazywają,
mówił Telak, a już pokazali, że jeśli nie uda im się dopiąć swego po dobroci,
radzą sobie za pomocą bagnetu i karabinu maszynowego. Nicolson spojrzał na niego
z nagłym zdziwieniem i przerażeniem. - Są tu w pobliżu Japończycy? A więc
wylądowali? - Tak, już są tutaj - odparł ponuro Telak. Wskazał na wschód. -
Brytyjczycy i Amerykanie nadal walczą, ale koniec ich jest bliski. Japończycy
zajęli tu już kilkanaście miasteczek i wiosek w promieniu stu pięćdziesięciu
kilometrów. W Bantuk mają... no, jak wy to nazywacie.... aha, garnizon.
Garnizon, którego dowódcą jest pułkownik. Pułkownik Kiseki. - Telak potrząsnął
głową jak ktoś, kim wstrząsają zimne dreszcze. - Pułkownik Kiseki to nie
człowiek. To zwierzę, bestia z dżungli. Z tym, że zwierzęta w dżungli nie
zabijają bez powodu. On by wyrwał człowiekowi rękę... czy małemu dziecku... tak
jak bezmyślny maluch potrafi urwać skrzydła musze. - Jak daleko wasza wioska
leży od tego miasteczka? - spytał powoli Nicolson. - Od Bantuk? - Tak, tam,
gdzie jest garnizon. - Jakieś sześć kilometrów. Nie więcej. - Sześć kilometrów!
Dacie nam schronienie... dacie schronienie tylu osobom ledwie sześć kilometrów
od Japończyków?! A co będzie, jeśli... - Obawiam się, że nie możecie u nas na
długo pozostać - przerwał mu ponuro Telak. - Ojciec mówi, że to nie będzie
bezpieczne. Nie będzie bezpieczne ani dla was, ani dla nas. Są szpiedzy, są
tacy, którzy roznoszą informacje dla pieniędzy, nawet wśród naszych własnych
ludzi. Japończycy by was złapali, a mojego ojca, matkę, braci i mnie zabraliby
do Bantuk. - Jako zakładników? - Tak by to nazwali. - Telak uśmiechnął się
smutno. - Zakładnicy Japończyków nigdy nie wracają do swoich wiosek. To okrutni
ludzie. Dlatego chcemy wam pomóc. - Jak długo możemy u was zostać? Telak odbył
krótką naradę z ojcem. - Dopóki to będzie bezpieczne. Będziemy was żywić, damy
wam chatę, gdzie będziecie spać, a stare kobiety zajmą się leczeniem ran. Może
zostaniecie ze trzy dni, ale nie dłużej. - A potem? Telak wzruszył ramionami i w
milczeniu torował drogę przez dżunglę. Niecałe sto metrów od miejsca, w którym
morze wyrzuciło na brzeg szalupę, spotkali Mckinnona. Biegł chwiejąc się na
nogach, nie dlatego, że jedną miał sztywną, lecz dlatego, że z sinej rany na
czole płynęła mu krew zalewając oczy. Nicolson wiedział, kto jest tego sprawcą.
Mckinnon był wściekły, upokorzony, winił wyłącznie siebie, oskarżał się, lecz
trudno mu było przypisywać naprawdę jakąś winę. Z tego, że uderzył go mocno,
pozbawiając przytomności, ciężki kamień, zdał sobie sprawę dopiero gdy doszedł
do siebie i zobaczył kamień obok. Nikt nie potrafi bez końca obserwować
jednocześnie trzech osób. Pozostali byli bezsilni, bo skoncentrowany atak
dokładnie zaplanowano; jedyny karabin, jaki mieli, Siran wyrwał Mckinnonowi,
kiedy ten upadł nieprzytomny. Siran i jego ludzie, jak opowiadał Findhorn,
ruszyli na północny wschód. Mckinnon był absolutnie przekonany, że należy ich
ścigać. Nicolson też tak uważał, zdając sobie sprawę, że żywy, będący na
wolności Siran stanowi potencjalne niebezpieczeństwo, niezależnie od tego, gdzie
się znajduje. Telak jednak był przeciwnego zdania. Przede wszystkim wykluczone,
by udało im się znaleźć ich w dżungli, a poza tym, jak twierdził, szukanie
człowieka, który mógł się gdzieś ukryć z karabinkiem automatycznym w pogotowiu,
równało się natychmiastowemu samobójstwu. Nicolson uznał jego zdanie za
decydujące, wszyscy więc ruszyli nad brzeg morza. Dwie godziny później ostatnie
nosze dotarły do kampongu Trikaha, to znaczy do wioski wśród dżungli. Mężczyźni,
którzy transportowali rannych i chorych, byli niscy i chudzi, lecz zadziwiająco
silni i wytrzymali, większość ich ani razu nie przystanęła, by odpocząć, ani
razu nie zdjęła noszy z ramion. Co do Trikaha, to spełnił swoją obietnicę. Stare
kobiety umyły i oczyściły rany chorych, nałożyły na nie chłodne maście
uśmierzające, przykryły je dużymi liśćmi i wszystko razem obandażowały
bawełnianymi szarpiami. Później wszystkich nakarmiono, i to sowicie. Właściwie
należałoby powiedzieć inaczej - podano im wspaniały posiłek z kilku dań. Był
kurczak, żółwie jaja, ryż na ciepło, owoce durian, duszone krewetki, ignamy,
gotowane na słodko korzenie i suszoną rybę. Lecz wygłodzeni od wielu dni
rozbitkowie szybko zaspokoili głód ledwie tykając rozstawionego przed nimi
jedzenia. Poza tym głównie odczuwali potrzebę snu, a nie głód. Niebawem więc
ułożyli się na spoczynek. Nie było łóżek, hamaków, legowisk z gałęzi czy trawy,
lecz tylko maty z liści palmy kokosowej rozłożone na zamiecionym klepisku chaty.
Wystarczyło im to jednak, było wręcz rajem, bo przecież nie zdarzyło im się
przespać całej nocy od tak dawna, że nawet nie potrafili sobie przypomnieć, od
kiedy. Spali jak zabici, tak głęboko, że nikt by ich nie dobudził. * * * Kiedy
Nicolson otworzył oczy, już dawno było po zachodzie i nad dżunglą zapadła noc.
Spokojna, cicha noc nad spokojną i cichą dżunglą. Nie słychać było krzyku małp
ani pohukiwań nocnych ptaków, nie słychać było żadnych odgłosów. Tylko cisza,
spokój i ciemność. Wewnątrz chaty też było cicho i spokojnie, lecz nie ciemno -
przy wejściu wisiały dwie dymiące lampy naftowe. Nicolson też najpierw spał jak
zamroczony, głęboko pogrążony we śnie. Mógłby tak spać jeszcze długo i pewnie
tak by się stało, gdyby mu nie przeszkodzono. Obudził go ostry przeszywający
ból, który dotarł do jego świadomości nawet przez mgłę snu, ból dziwny i nie
znany mu przedtem, przekłuwający skórę, zimny, ostry i dojmujący. Obudził się
bowiem z japońskim bagnetem przystawionym do gardła. Bagnet był długi, ostry,
straszny; naoliwiona stal połyskiwała złowrogo w migotliwym świetle. Wzdłuż
ostrza biegł rowek na ściekającą krew. Z odległości kilku centymetrów wyglądał
jak wielki metalowy ściek. Na wpół przebudzonemu, na wpół przytomnemu
Nicolsonowi stanęły przed oczyma okrutne wizje rzezi i masowych pogrzebów. Nagle
film się skończył, wzrok Nicolsona powędrował dalej wzdłuż błyszczącego bagnetu,
jakby niezdrowo nim zafascynowany, i jeszcze dalej, aż do lufy karabinu i
brązowej ręki, która go trzymała. Potem spoczął na spuście i magazynku, na
drewnianej kolbie i drugiej brązowej ręce, na pasie szarozielonego munduru i
twarzy wyzierającej spod nasadzonej głęboko na głowę czapki, twarzy o kącikach
ust rozciągniętych w uśmiechu, który bynajmniej nie był uśmiechem, tylko
zwierzęcym szczerzeniem zębów, pełnym nienawiści i oczekiwania, szyderstwa i
jadowitości doskonale harmonizujących z wyrazem świńskich oczek pałających żądzą
krwi. Kiedy Nicolson wodził wzrokiem, usta Japończyka opartego na kolbie
karabinu jeszcze bardziej się rozciągnęły ukazując długie jak u psa kły. Szpic
bagnetu przekłuł skórę u nasady szyi, Nicolson czuł, jak zalewa go fala mdłości,
niczym fala morska. Światło w chacie zdawało się coraz bardziej migotliwe i
ciemne. Po kilku sekundach zaczął znów prawidłowo widzieć. Mężczyzna stojący nad
nim - był to oficer, jak Nicolson się zorientował po mieczu u boku - nie zmienił
pozycji, nadal trzymał bagnet u jego szyi. Nicolson, nie poruszając głową i
szyją ani o milimetr, zaczął powoli wodzić wzrokiem po chacie. Znów powróciły
nudności. Nie spowodował ich bagnet przystawiony do szyi, lecz gorzkie uczucie
beznadziejności, niemal fizycznie odczuwalna rozpacz, która wezbrała mu w
gardle. Jego strażnik nie był jedynym Japończykiem w chacie. Znalazło się tu ich
co najmmniej kilkunastu, wszyscy uzbrojeni w karabiny i bagnety wymierzone w
śpiących mężczyzn i kobiety. W ich milczeniu, tajemniczości i bezruchu było coś
niesamowitego i złowieszczego. Nicolson zaczął się zastanawiać, czy mieli zamiar
wymordować ich wszystkich we śnie, aż nagle stojący nad nim oficer przerwał
milczenie i wyjaśnił jego wątpliwości. - Czy to ta świnia, o której mówiliście?
- powiedział to po angielsku płynnie, gramatycznie, jak ktoś, kto uczył się tego
języka poza Anglią. - Czy to ich dowódca? - To jest Nicolson. - Słowa te
wypowiedział Telak, który stał w cieniu tuż za wejściem. Głos jego brzmiał obco
i obojętnie. - On dowodzi całą grupą. - Ach tak? Odezwij się, ty angielska
świnio! Na potwierdzenie swego żądania oficer mocniej wkłuł bagnet w szyję
Nicolsona, który poczuł, jak ciepła krew powoli spływa mu na kołnierzyk koszuli.
W pierwszej chwili pomyślał, by zaprzeczyć, by powiedzieć, że to kapitan
Findhorn jest tu dowódcą. Instynkt podpowiedział mu jednak, że Japończycy
zamierzają ostro się rozprawić z człowiekiem uznanym za dowódcę, a kapitan
Findhorn jest w takim stanie, że na pewno tego nie przetrzyma. Jeden cios by
wystarczył, żeby go zabić. - Tak, ja tu dowodzę. - Nawet jemu własny głos
wydawał się słaby i cichy. Spojrzał na bagnet, próbował ocenić, czy udałoby mu
się odtrącić go na bok, lecz uznał, że to niemożliwe. Gdyby nawet mu się to
udało, pozostałych kilkunastu Japończyków tylko czekało, by go zastrzelić. -
Weźcie to cholerstwo z mojej szyi. - Och, oczywiście! Zupełnie zapomniałem. -
Oficer zabrał bagnet, cofnął się o krok i kopnął Nicolsona ze złością w bok nad
nerką. - Kapitan Yamata, do usług - szepnął jedwabistym głosem. - Oficer Armii
Jego Wysokości Cesarza Japonii. Uważaj w przyszłości, kiedy będziesz się zwracał
do japońskiego oficera. Wstawaj na nogi, ty świnio! - wrzasnął. - Wszyscy
wstawać! Nicolson podniósł się powoli, chwiejnie na nogi. Od bólu w boku niemal
zbierało mu się na wymioty, twarz pod opalenizną mu poszarzała. Wszyscy dookoła
usiłując otrząsnąć się ze snu, półprzytomni wstawali z podłogi. Tych, którzy
robili to zbyt powolnie lub byli zbyt chorzy czy zbyt ciężko ranni, zrywano
bezwzględnie z posłań nie zważając na ich jęki i krzyki, po czym pędzono ich w
stronę wyjścia. Nicolson widział, że z Gudrun Drachmann też obchodzą się
brutalnie. Pochyliła się, by owinąć wciąż śpiącego Petera kocem i wziąć go w
ramiona, tymczasem Japończyk szarpnął nimi tak bezwzględnie, że chyba wyrwał
dziewczynie ramię ze stawu - wydała ostry okrzyk bólu, lecz w tej samej chwili
zamilkła zaciskając zęby. Nicolson uświadomił sobie, że przygląda jej się mimo
własnego bólu i poczucia bezsilności, przygląda i zastanawia, jak ją stać na
tyle cierpliwości, odwagi i ciągłego poświęcenia, na to, by przez tyle długich
dni i nie kończących się nocy opiekować się dzieckiem. Ogarnęło go nagle
przemożne uczucie litości, uświadomił sobie, że zrobiłby wszystko, by uchronić
dziewczynę przed dalszymi cierpieniami i niebezpieczeństwem, uświadomił sobie z
lekkim zdziwieniem, że nigdy niczego podobnego nie odczuwał wobec nikogo, prócz
Caroline. Znał tę dziewczynę zaledwie od dziesięciu dni, lecz znał ją lepiej,
niż gdyby z kim innym przeżył sto lat. Rodzaj i intensywność ich doświadczeń
oraz wielka udręka ostatnich dni szczególnie mocno, brutalnie i z bezwzględną
wyrazistością uwypuklały i potęgowały wady i zalety, cechy ujemne i cnoty, które
w innym wypadku mogłyby przez długie lata pozostać nie zauważone czy drzemać w
utajeniu. Lecz przeciwności losu i nieszczęścia stały się katalizatorem, dzięki
któremu wyszło na jaw to, co najlepsze i najgorsze, i można to było nieomylnie
odczytać. Z tygla bólu, cierpienia i niewyobrażalnych trudów Gudrun, podobnie
jak Lachie Mckinnon, wyłoniła się opromieniona i bez skazy. Nicolson zapomniał
na chwilę, gdzie się znajduje, choć wydawało się to nieprawdopodobne, zapomniał
gorzką przeszłość i pustkę przyszłości, ponownie spojrzał na dziewczynę i po raz
pierwszy zdał sobie sprawę, że się oszukuje, i to celowo. Wobec tej dziewczyny o
nieśmiałym uśmiechu, ze szramą na twarzy, o skórze jak różany płatek o zmroku i
niebieskich oczach znad północnych mórz nie odczuwał tylko litości czy po prostu
współczucia. A jeśli nawet tak było, to już nigdy nie będą to jedyne uczucia,
którymi będzie ją darzył. Już nigdy. Pokiwał powoli głową i uśmiechnął się do
siebie. Nagle Yamata walnął go kolbą między łopatki i pchnął potykającego się w
stronę wyjścia. Na zewnątrz było niemal czarno, lecz skąpa poświata pozwalała
Nicolsonowi zorientować się, dokąd żołnierze ich prowadzą - do jasno
oświetlonego po przeciwnej stronie kampongu - miejsca zgromadzeń rady, do
wyglądającej jak sześcian drewnianej budowli pełniącej rolę ratusza. Widział
jeszcze coś - mglisty zarys sylwetki Telaka, który stał nieporuszony w mroku.
Nie zwracając uwagi na oficera z tyłu, nie zważając na to, że może znów ostro
oberwać, Nicolson przystanął tuż obok. Telak nie poruszył się, nie wykonał
żadnego gestu, po prostu jakby zamarł. - Ile wam zapłacili, Telak? - szepnął
Nicolson. Mijały sekundy, Telak się nie odzywał. Nicolson przygotował się na to,
że dostanie następny cios między łopatki, lecz tak się nie stało. Nagle Telak
zaczął mówić, jednak głos jego był jakby szeptem w oddali, Nicolson więc
pochylił się odruchowo, by go usłyszeć. - Dobrze mi zapłacili, panie Nicolson. -
Postąpił krok naprzód i na wpół się odwrócił, tak że w świetle sączącym się
przez drzwi chaty ukazał się jego profil. Lewy policzek, szyję, ramię i górną
część klatki piersiowej miał niemiłosiernie pokiereszowane i poranione mieczem i
bagnetem - widać było ranę na ranie, krew ciekła z nich bezgłośnie na ubitą
ziemię kampongu. - Dobrze mi zapłacili - powtórzył. - Mój ojciec nie żyje. Ktoś
nas zdradził, zaskoczyli nas. Nicolson patrzył na niego bez słowa, nie potrafił
nawet zebrać myśli na jego widok, na widok Telaka, za którego plecami czyha
teraz japoński bagnet. Nie jeden, tylko dwa - Telak musiał zawzięcie walczyć,
zanim go powalono. Nagle Nicolson zaczął znów myśleć, był wstrząśnięty, żałował,
że to wszystko się przydarzyło, i to tak szybko, ludziom, którzy okazali się
niesamolubni i przyszli im z pomocą. Zaczął też natychmiast gorzko żałować słów,
które wypowiedział, żałować, że w tak okropnie niesprawiedliwy sposób go
oskarżył i że oskarżenie to na pewno było dla Telaka ostatnią kroplą słonej wody
wylaną na jego rany, kroplą potęgującą smutek i cierpienie. Otworzył usta, by
coś powiedzieć, lecz nie wydobył z siebie nic prócz jęku bólu, bo akurat kolba
karabinu znów walnęła go w plecy, jęku, który doskonale się zsynchronizował z
niskim, złowieszczym chichotem Yamaty pośród ciemności. Japoński oficer,
odwróciwszy teraz karabin lufą naprzód, pędził Nicolsona przez kampong
poganiając bagnetem. Nicolson zobaczył z przodu swoich towarzyszy wpędzanych jak
stado w prostokąt światła - było to wejście do chaty rady starszych. Niektórzy
byli już w środku, panna Plenderleith właśnie wchodziła, Lena za nią, potem
Gudrun z Peterem, a za nią bosman i Van Effen. Nagle tuż przed progiem Gudrun o
coś się potknęła i niemal upadła, gdyż tym trudniej jej było złapać równowagę,
że niosła chłopca. Strażnik chwycił ją brutalnie za ramię i popchnął. Może
chciał ją popchnąć, by weszła, lecz w takim razie musiał się pomylić i źle
ocenić kierunek, bo popchnął dziewczynę z dzieckiem wprost na framugę.
Grzmotnęli w nią - huk uderzenia głową o twarde drzewo doleciał aż do uszu
Nicolsona, z dziesięć metrów z tyłu. Dziewczyna krzyknęła z bólu, a jednocześnie
rozległ się przeraźliwie cienki wrzask Petera. Mckinnon, który szedł ledwie
kilka kroków za nimi, zawołał coś niezrozumiale - pewnie w swym ojczystym
szkockim języku - i szybko rzucił się naprzód za strażnikiem, który pchnął
dziewczynę. Lecz kolba karabinu żołnierza za jego plecami była szybsza, bosman
jej nie widział... * * * Pomieszczenie rady starszych było duże, przestronne,
miało z osiem metrów szerokości i ze dwanaście długości, z wejściem pośrodku
dłuższego boku. Paliło się w nim jasnym płomieniem sześć lamp naftowych. Z
prawej strony od drzwi stało podwyższenie dla rady, zajmujące niemal całą
szerokość izby. Za nim były drugie drzwi prowadzące na zewnątrz. Poza tym i na
wprost drzwi, i na lewo wnętrze tej drewnianej chaty było puste, klepisko mocno
ubite. Na gołej ziemi ciasnym, zbitym półokręgiem siedzieli jeńcy. Wszyscy prócz
Mckinnona - Nicolson ze swego miejsca widział w okrutnym snopie światła
padającym od drzwi jego ramiona, nieruchome, rozrzucone na boki ręce, tył głowy
i ciemne, kędzierzawe włosy - reszta postaci pozostawała w mroku. Mógł tylko od
czasu do czasu zerkać na bosmana, dookoła bowiem przechadzali się lub stali
tyłem do drzwi uzbrojeni strażnicy. Całą jego uwagę pochłaniali mężczyźni na
podwyższeniu, w duchu wyrzucał sobie własną głupotę, szalone pomysły,
tchórzostwo i brak rozsądku, które zgotowały wszystkim - Gudrun, Peterowi,
Findhornowi i całej reszcie taki smutny koniec. Na podwyższeniu, na niskiej
ławce siedział kapitan Yamata, u jego boku Siran. Uśmiechnięty, tryumfujący
Siran, który już nie musiał skrywać uczuć za pozbawioną wyrazu maską, Siran
będący najwyraźniej w najlepszych stosunkach z szeroko uśmiechniętym Yamatą,
Siran, który od czasu do czasu wyjmował długie, czarne cygaro spomiędzy
błyszczących zębów i dmuchał pogardliwie w stronę Nicolsona kłębem dymu.
Nicolson odpierał jego wzrok posępnym, niewzruszonym spojrzeniem. Twarz jego
przybrała całkowicie obojętny wyraz. Czuł, że chętnie by go zamordował. To, co
się wydarzyło, było dla Nicolsona oczywiste i bolesne. Siran tylko udawał, że
ucieka znad brzegu morza na północ - był to z jego strony tylko wybieg, pomyślał
z wściekłością Nicolson, wpadłoby na to nawet dziecko. Na pewno Siran oddalił
się kawałek w kierunku żółnocnym, ukrył się tam i czekał, aż mężczyźni z wioski
skończą transportować nosze, poszedł ich śladem, minął wioskę i powędrował dalej
do Bantuk, by donieść garnizonowi o przybyciu rozbitków. Wszystko to było takie
łatwe do przewidzenia, takie jasne, że byle głupiec powinien się tego domyślić i
przedsięwziąć środki ostrożności. To znaczy zabić Sirana. Lecz on, Nicolson,
dopuścił się przestępstwa, bo tego nie zrobił. Teraz wiedział, że gdyby kiedyś w
przyszłości powtórzyła się taka okazja, na pewno zastrzeliłby Sirana z taką samą
obojętnością, z jaką strzeliłby do węża czy starej blaszanej puszki. Wiedział
też jednak, że taka okazja już nigdy się nie powtórzy. Powoli, z takim
wysiłkiem, jakby musiał przezwyciężyć siłę przyciągania magnetycznego, oderwał
wzrok od twarzy Sirana i zaczął się przyglądać twarzom ludzi siedzących na
klepisku. Gudrun, Peter, panna Plender- leith, Findhorn, Willloughby, Vannier -
byli tam wszyscy: zmęczeni, chorzy, cierpiący. Niemal wszyscy milczeli, lecz nie
dlatego, że paraliżował ich strach - byli po prostu zrezygnowani. Uczucie
goryczy, jakiego doznawał Nicolson, stało się prawie nie do zniesienia. Wszyscy
mu ufali, mieli do niego całkowite zaufanie, wprost polegali na nim, wierzyli,
że zrobi wszystko, co w jego mocy, by powrócili bezpiecznie do domów. Zawierzyli
mu, a teraz nikt do domu nie powróci... Spojrzał na podwyższenie. Kapitan Yamata
wstał, jedną rękę zatknął za pas, drugą oparł na rękojeści miecza. - Nie będę
was tu długo trzymał - powiedział dobitnie, ze spokojem. - Za dziesięć minut
wyruszamy do Bantuk. Spotkamy się tam z moim dowódcą, pułkownikiem Kiseki, który
niecierpliwie na was wszystkich czeka. Syn pułkownika dowodził przejętym od
Amerykanów torpedowcem, który wysłano wam na spotkanie. - Zauważył, że jeńcy
wymieniają między sobą spojrzenia, wstrzymują oddech. Uśmiechnął się blado. - Na
nic się zda zaprzeczanie. Obecny tu kapitan Siran nie zawiedzie jako świadek.
Pułkownik Kiseki szaleje z bólu. Lepiej by dla was było... dla każdego z was bez
wyjątku... żebyście się nigdy nie urodzili. Tylko dziesięć minut - mówił gładko
dalej. - Nic więcej. Najpierw musimy coś załatwić, niedługo to potrwa, a potem
ruszamy. - Znów się uśmiechnął i rozejrzał po siedzących w kucki na klepisku
jeńcach. - Ale czekając spotkacie się z kimś... jestem pewien, że z największą
przyjemnością... z kimś, kogo znacie, ale właściwie nie znacie. Z kimś, kto jest
bliskim przyjacielem naszego wysławianego Cesarstwa, z kimś, komu Jego Wysokość
Cesarz pragnąłby osobiście podziękować. Czas się ujawnić, panie pułkowniku.
Wśród jeńców ktoś się nagle poruszył, wstał na nogi i zaczął iść w stronę
podwyższenia. Odezwał się płynnie po japońsku do Yamaty, który cały w ukłonach
uściskał mu rękę. Nicolson, którego każdy mięsień twarzy wyrażał konsternację i
zdumienie, podniósł się, lecz w tej samej chwili powalono go na ziemię zadając
cios kolbą w bark. Przez chwilę miał wrażenie, że szyję i ramię pali mu ogień,
ale właściwie niemal tego nie zauważył. - Van Effen! Co do diabła... - Nie
jestem żadnym Van Effenem, mój drogi Nicolsonie - zaprotestował Van Effen. - Nie
"Van", tylko "von". Znudziła mnie już i zmęczyła ta maskarada, to cholerne
udawanie Holendra. - Uśmiechnął się lekko i skłonił głowę. - Panie Nicolson,
jestem do pańskich usług. Pułkownik Alexis von Effen, z niemieckiego
kontrwywiadu. Nicolson wpatrywał się w niego, wpatrywał w milczeniu. Zresztą nie
tylko on był wstrząśnięty i zdumiony. Oczy wszystkich zwróciły się na Van Effena
- oczy zwróciły się odruchowo, a umysły usiłowały ochłonąć ze zdumienia,
zrozumieć sytuację, zanalizować wspomnienia wydarzeń ostatnich dziesięciu dni.
Powoli wyłonił się z nich obraz, dzięki któremu można było zacząć rozumieć rolę
Van Effena. Upływały powolne sekundy, zrobiła się z nich minuta, potem druga i
wreszcie rozwiały się wszelkie wątpliwości. Pozostała tylko pewność, niezłomna
pewność, że pułkownik Alexis von Effen jest tym, za kogo się podaje. Nie
pozostał nawet cień wątpliwości. Milczenie przerwał sam Van Effen. Lekko
odwrócił głowę, spojrzał w stronę drzwi, znów popatrzył na swych byłych
towarzyszy niedoli. Miał na twarzy uśmiech, lecz nie było w nim nic, co by
wyrażało tryumf, radość czy zadowolenie. Był to uśmiech smutny. - A teraz,
panowie, wyjaśnię, dlaczego musieliśmy przejść przez tyle trudów i cierpień,
dlaczego Japończycy... sprzymierzeńcy mojego narodu, przypominam... podążali za
nami i nieustannie na nas polowali. Wielu z was zastanawiało się, dlaczego
jesteśmy dla nich tacy ważni, nasza nieliczna gromadka rozbitków. Teraz się tego
dowiecie. Japoński żołnierz przeszedł koło mężczyzn i kobiet siedzących na
klepisku i rzucił między Van Effena i Yaamatę ciężką torbę. Wszyscy spojrzeli na
nią, a potem na pannę Plenderleith, do której należała. Kobiecie pobielały usta
i kłykcie, oczy miała półprzymknięte, jakby w cierpieniu. Lecz ani się nie
poruszyła, ani nie odezwała. Na znak Van Effena żołnierz chwycił za jedną rączkę
torby, on sam za drugą. Podnieśli ją na wysokość ramion i odwrócili dnem do
góry. Nic nie wypadło na ziemię, tylko wysunęła się mocno obciążona podszewka,
która zwisała jakby wypełniona ołowiem. Van Effen spojrzał na oficera. -
Kapitanie Yamata, można prosić? - Z przyjemnością, panie pułkowniku. Yamata
postąpił naprzód wyciągając miecz z pochwy. Zabłyszczał w jasnym żółtym świetle
lamp olejnych i ostrą klingą przeciął grubą płócienną podszewkę jakby była z
papieru. Nagle blask miecza przygasł, znikł, rozpłynął się w oślepiającym,
roziskrzonym strumieniu ognia, który wylał się z torby wprost na ziemię
układając się w wysoki migocący stożek, roziskrzony, promienny. - Panna
Plenderleith lubi, jak widać, ozdóbki i błyskotki. - Van Effen uśmiechnął się
przyjaźnie i trącił lekko czubkiem buta roziskrzonny kopczyk. - Panie Nicolson,
to diamenty. Największa ich kolekcja, o ile wiem, jaka istnieje poza Afryką
Południową. Warta niecałe dwa miliony funtów. Rozdział czternasty Cichy głos Van
Effena przebrzmiał, zapadła ciężka, głęboka cisza. Każda z obecnych w
pomieszczeniu rady osób miała uczucie, że jest tam sama. Wielka sterta diamentów
rozmigotana, roziskrzona barbarzyńskim przepychem w migocącym świetle lamp
naftowych działała na ludzi niesamowicie, hipnotyzująco, przykuwała wzrok. Po
jakimś czasie Nicolson jednak spojrzał na Van Effena. Dziwne, ale nie odczuwał
wobec niego ani wrogości, ani żalu - zbyt wiele razem przeszli i Van Effen nawet
okazał się lepszy od wielu innych - niesamolubny, wytrwały i pomocny przez cały
czas. Zbyt dobrze Nicolson to jeszcze pamiętał, by nie brać tego pod uwagę. -
Oczywiście, diamenty z Borneo - mruknął. - Z Banjermasin, przewożone na "Kerry
Dancerze"... na pewno nie inaczej. Chyba nie szlifowane... i mówi pan, że warte
dwa miliony? - Z grubsza oszlifowane i nie szlifowane - skinął głową Van Effen.
- A ich cena rynkowa wynosi co najmniej... sto myśliwców, kilka niszczycieli,
nie wiem, czego jeszcze. W czasie wojny warte są dla tej strony, w której ręce
wpadną, nieskończenie więcej. - Uśmiechnął się lekko. - Ani jeden z tych kamieni
nie ozdobi palców damy. Zostaną wykorzystane w przemyśle... do produkcji
narzędzi o diamentowych zakończeniach ostrzy. Wielka szkoda, prawda? Nikt się
nie odezwał, nikt nawet nie spojrzał na mówiącego. Słyszeli słowa, lecz ich nie
rejestrowali, skoncentrowani na jedynej interesującej ich rzeczy, która
przykuwała ich wzrok. Van Effen podszedł szybko do sterty, zamachnął się nogą i
diamenty rozsypały się po klepisku roziskrzoną kaskadą. - Śmiecie! Błyskotki! -
pogardliwie krzyknął chrapliwym głosem. - Co znaczą wszystkie diamenty,
wszystkie kamienie szlachetne na świecie, kiedy wielkie narody skaczą sobie do
gardła i umierają tysiące i setki tysięcy ludzi? Nie poświęciłbym ani jednego
ludzkiego istnienia, nawet wroga, za wszystkie diamenty Indii. Ale poświęciłem
wiele istnień ludzkich, a wiele innych naraziłem na śmiertelne
niebezpieczeństwo, by ochronić inny skarb, o wiele bardziej drogocenny niż tych
kilka nędznych kamieni leżących u waszych stóp. Co znaczy kilka istnień
ludzkich, jeśli pomogą człowiekowi ocalić o wiele więcej? - Wszyscy wiemy, że
jest pan niezwykle subtelny i szlachetny - powiedział z goryczą Nicolson. -
Proszę nam oszczędzić reszty wywodu i przejść do sedna. - Jestem bliski sedna -
odparł pojednawczo Van Effen. - Ten skarb jest w tym pomieszczeniu, między nami,
teraz. Nie zamierzam dłużej zwlekać ani szukać teatralnych efektów. - Wskazał
ręką. - Proszę bardzo, panno Plenderleith. Spojrzała na niego nie wiedząc, o co
chodzi. - Proszę, proszę podejść. - Strzelił palcami i uśmiechnął się do niej. -
Jestem pełen podziwu dla pani zdolności aktorskich, ale nie mogę czekać całą
noc. - Nie wiem, o co panu chodzi - powiedziała obojętnie. - Może będzie pani
łatwiej, jeśli oświadczę, że wiem o wszystkim. - Nie wyglądało na to, żeby Van
Effen upajał się własnym głosem, wyczuwało się w nim tylko pewność i osobliwą
nutę znużenia. - O wszystkim, panno Plenderleith, łącznie z tą pełną prostoty
drobną uroczystością w pewnej wiosce w Sussex osiemnastego lutego tysiąc
dziewięćset drugiego roku. - O czym, do diabła, pan mówi? - zażądał wyjaśnień
Nicolson. - Panna Plenderleith wie, o czym, prawda, proszę pani? - spytał Van
Effen niemal ze współczuciem. Po raz pierwszy z pomarszczonej twarzy panny
Plenderleith odpłynęła krew, ramiona obwisły jej jak bardzo znużonemu
człowiekowi. - Wiem. - Opuściła głowę przyznając się do przegranej i spojrzała
na Nicolsona. - On mówi o dacie mojego ślubu... mojego ślubu z generałem Farn-
holme'em. W szalupie obchodziliśmy czterdziestą rocznicę ślubu. - Usiłowała się
uśmiechnąć, lecz nie mogła. Nicolson popatrzył na nią, na zmęczoną drobną twarz
i puste oczy i uwierzył, że to prawda. Zamyślił się, już jej nie widział, zalała
go fala wspomnień, wiele rzeczy, które go kiedyś zdumiewały, a teraz się
wyjaśniły... Lecz Van Effen znów się odezwał. - Osiemnastego lutego tysiąc
dziewięćset drugiego roku. Jeśli wiem o tym, panno Plenderleith, wiadomo, że
wiem wszystko. - Tak, wie pan wszystko. - Jej głos jakby zaszemrał w oddali. -
Proszę. - Wciąż trzymał wyciągniętą rękę. - Przecież nie chce pani, by kapitan
Yamata i jego ludzie przeszukiwali panią. - Nie, nie chcę. - Sięgnęła pod
poplamiony solą morską, wypłowiały żakiet, rozpięła pas i podała go Van
Effenowi. - Chyba o to panu chodzi. - Dziękuję. - Jak na człowieka, który
twierdził, że uratował bezcenny skarb, twarz miał dziwnie pozbawioną
tryumfalnego wyrazu. Nie było w niej widać nawet zadowolenia. - Tak, właśnie o
tym mówiłem. Rozpiął przegródki pasa, wyjął z nich fotostaty i filmy i podniósł
je, by obejrzeć pod światło. Lampy naftowe migotały. Prawie minutę przeglądał je
w zupełnym milczeniu, pokiwał z zadowoleniem głową i włożył filmy z powrotem do
przegródek. - Nietknięte - mruknął. - Długi czas podróżowały... przebyły długą
drogę, ale nietknięte. - O czym pan, do diabła, mówi? - domagał się wyjaśnień
poirytowany Nicolson. - Co to jest? - To? - Van Effen zerknął na pasek, który
właśnie zapinał na sobie. - To jest ta rzecz warta każdego zachodu. Z jej powodu
tak się namęczyliśmy i nacierpieliśmy w ciągu ostatnich dni, z jej powodu
zatonęły "Kerry Dancer" i "Viroma", zginęło wielu ludzi. Moi sprzymierzeńcy
zdecydowani byli na wszystko, byle tylko przeszkodzić wam w ucieczce na Morze
Timor. Z powodu tego czegoś znalazł się tutaj kapitan Yamata, chociaż wątpię,
czy on o tym wie... ale jego dowódca na pewno. Z powodu... - Do sedna! -
przerwał mu Nicolson. - Przepraszam. - Van Effen poklepał się po pasku. - Filmy
te zawierają pełne, szczegółowe, zaszyfrowane plany japońskiej inwazji na
Australię Północną. Prawie niemożliwe jest złamanie japońskiego szyfru, ale nasi
ludzie wiedzą o pewnym człowieku w Londynie. Gdyby komuś się udało uciec z nimi
i dostarczyć je do Londynu, dla aliantów byłyby warte majątek. - O Boże! -
jęknął oszołomiony Nicolson. - Skąd... skąd się wzięły? - Nie wiem. - Van Effen
potrząsnął głową. - Gdybyśmy wiedzieli, że przede wszystkim nie dostaną się w
niepowołane ręce... Pełne plany inwazji, panie Nicolson... siły w nią
zaangażowane, terminy, daty, miejscowości... wszystko. Gdyby się dostały w ręce
brytyjskie czy amerykańskie, oznaczałoby to dla Japończyków trzy miesiące
opóźnienia, może nawet sześć. Na tym wczesnym etapie wojny takie opóźnienie
mogłoby mieć fatalne skutki dla Japończyków, może więc pan zrozumieć, dlaczego
tak im zależało, by odzyskać plany. Co warte są diamenty w porównaniu z tym,
panie Nicolson? - Rzeczywiście, co? - mruknął. Powiedział to automatycznie,
zupełnie bezmyślnie, jakby był kimś innym. - Lecz teraz mamy i jedno, i drugie:
plany i diamenty. - Van Effen nadal mówił z osobliwą obojętnością, monotonnym
głosem. Wysunął nogę i czubkiem buta dotknął kupki diamentów. - Może zbytnio się
pośpieszyłem traktując je tak pogardliwie. Są po swojemu piękne. - Tak. - W
głosie Nicolsona słychać było gorycz porażki, lecz twarz zachowała obojętny
wyraz. - Fantastyczny widok. - Podziwiajcie je, póki czas - rzucił zimno i ostro
Yaamata rozwiewając urok. Wszyscy natychmiast ocknęli się, powrócili do
rzeczywistości. Dotknął czubkiem miecza kupki diamentów, która rozsypała się po
klepisku buchając białymi iskrami. - Tak, naprawdę piękne, ale ludziom potrzebne
są oczy, by mogli na nie patrzeć. - Co to niby ma znaczyć? - spytał ostrym tonem
Nicolson. - Tylko tyle, że pułkownik Kiseki otrzymał jedynie rozkazy dotyczące
odzyskania diamentów i przekazania ich w stanie nietkniętym Japończykom. Nie
było mowy o tym, co ma się stać z jeńcami. Zabiliście jego syna. Sami się
przekonacie, o czym mówiłem. - Domyślam się. - Nicolson spojrzał na niego z
pogardą. - Łopata, dół dwa metry na metr i strzał w tył głowy, kiedy skończę
kopać. Kultura Wschodu. Słyszeliśmy o tym. - Nie istnieje nic szybszego,
czystszego i łatwiejszego, zapewniam. - Yamata uśmiechnął się tępo. - Mamy, jak
mówicie, naszą kulturę. Nie dla nas więc takie niesubtelne zajęcia. - Kapitanie
Yamata... - Van Effen popatrzył na japońskiego oficera z obojętnym wyrazem
twarzy i tylko oczy jak szparki zdradzały jego napięcie. - Tak jest, pułkowniku?
- Nie możecie... nie możecie tego zrobić. Ten człowiek nie jest szpiegiem, żeby
strzelać do niego bez procesu. Właściwie nie jest nawet wojskowym. To
praktycznie cywil. - Oczywiście, oczywiście - przytaknął z ironią Yamata. - Do
dzisiaj udało mu się zgładzić tylko czternastu naszych marynarzy i lotnika.
Wzdragam się na myśl o tym, co by go czekało, gdyby nie był cywilem. Zabił też
syna Kisekiego. - Nieprawda. Siran to potwierdzi. - Niech to wyjaśni
pułkownikowi - rzucił obojętnie Yamata. Schował miecz do pochwy. - Przerzucamy
się słowami, a tu czas leci. Ruszajmy. Ciężarówka zaraz tu będzie. - Ciężarówka?
- spytał Van Effen. - Zostawiliśmy ją z kilometr stąd. - Yamata uśmiechnął się.
- Nie chcieliśmy was budzić. O co chodzi, panie Nicolson? - warknął. - O nic -
ten skwitował pytanie. Wyglądał przez otwarte drzwi i nagle poczuł, że jego
twarz zaczyna, wbrew jego woli, zdradzać podniecenie. Wiedział jednak, że Yamata
nie może, na szczęście, tego dostrzec. - Ciężarówki jeszcze nie ma. Chciałbym
zadać Van Effenowi kilka pytań. - Miał nadzieję, że mówi obojętnym tonem. - No
cóż, mamy więc jeszcze kilka minut - zgodził się Yamata. - Chętnie się rozerwę.
ale śpieszcie się. - Dziękuję. - Nicolson spojrzał na Van Effena. - Czy mogę
wiedzieć, kto dał pannie Plenderleith diamenty... i plany? - Jakie to ma teraz
znaczenie? - odpowiedział ten ponuro, słabym głosem. - To już przeszłość, sprawa
nieaktualna. - Proszę odpowiedzieć - nalegał Nicolson. Najważniejszą dla niego
sprawą była teraz gra na zwłokę. - Naprawdę chciałbym to wiedzieć. - A więc
dobrze. - Van Effen spojrzał na niego z zaciekawieniem. - Powiem wam. Obie
rzeczy miał Farnholme... prawie przez cały czas. Powinno to być dla was
oczywiste, skoro potem znalazły się u panny Plenderleith. A skąd się wzięły
plany, to już mówiłem, że nie wiem. Diamenty dostał od władz holenderskich na
Borneo. - Musieli mu bardzo ufać - rzucił oschłym tonem Nicolson. -
Rzeczywiście, tak było. Mieli ku temu powody. Farnholme był absolutnie godny
zaufania. To był nieskończenie pomysłowy i inteligentny człowiek, poza tym znał
Wschód... zwłaszcza wyspy... lepiej niż ktokolwiek na świecie. Wiadomo, że znał
co najmniej czternaście azjatyckich języków. - Wiele o nim wiecie. - Tak. Tym
się zajmujemy... leżało to w naszym interesie... to znaczy, wiedzieć jak
najwięcej. Farnholme był jednym z naszych wrogów numer jeden. O ile się
zdołaliśmy zorientować, od ponad trzydziestu lat pracował w waszym wywiadzie.
Kilka osób aż achnęło ze zdziwienia, rozległ się szmer głosów. Nawet Yamata
usiadł i pochylił się do przodu, łokcie oparł na kolanach, na jego ciemnej
twarzy widać było wielkie zainteresowanie. - W wywiadzie! - Nicolson niemal
gwizdnął ze zdumienia, potarł ręką czoło ruchem wyrażającym niedowierzanie i
zdziwienie. Domyślił się tego już pięć minut wcześniej. Osłaniając ręką oczy
zerknął na prawo i lewo, wyjrzał przez drzwi i popatrzył na Van Effena. - Ale...
ale panna Plenderleith mówiła, że kilka lat temu dowodził pułkiem na Malajach. -
Zgadza się, to prawda. - Van Effen uśmiechnął się. - A przynajmniej na to
wyglądało. - Proszę mówić dalej - wtrącił ponaglająco kapitan Findhorn. - Już
niewiele jest do powiedzenia. Japończycy i ja dowiedzieliśmy się o zaginionych
planach kilka godzin po tym, jak je skradziono. Poszukiwałem ich popierany
oficjalnie przez Japończyków. Nie liczyliśmy się z tym, że Farnholme urządzi to
tak, że zabierze ze sobą też diamenty... był to z jego strony genialny pomysł.
Praktyczny z dwóch powodów. Bo gdyby go zdemaskowano jako pijaka i włóczęgę,
miałby czym się wyratować z opresji. Albo gdyby wzbudziwszy czyjeś podejrzenie
został przeszukany i znaleziono by przy nim diamenty, to fakt ich posiadania
usprawiedliwiłby jego tajemnicze, dziwne zachowanie i poprzestano by na tym. Czy
też w ostateczności, miał nadzieję, że gdyby Japończycy odkryli, na jakim płynie
statku, ich chciwość czy naturalna chęć wejścia w posiadanie tak wartościowego w
czasie wojny towaru zmusiłaby ich do zastanowienia się, czy warto ów statek
zatopić, czy raczej innymi sposobami starać się upiec dwie pieczenie przy jednym
ogniu. Powiadam więc, Farnholme był genialny. Miał po prostu niesamowitego
pecha. - Ale sprawa wyglądała inaczej. Dlaczego zatopiono "Kerry Dancera"? -
Wtedy Japończycy jeszcze nie wiedzieli, że Farnholme na nim płynie - wyjaśnił
Van Effen. - Tylko Siran wiedział... od samego początku. Miał chrapkę na
diamenty, podejrzewam, że jakaś holenderska wyższa figura, renegat,
przechytrzyła swoich własnych ludzi i podała informację Siranowi w zamian za
udział w zysku. Oczywiście, gdyby Siranowi udało się dostać je w łapy, tamten
nie zobaczyłby ani jednego guldena czy diamentu. Japończycy też nie. - Sprytny
sposób skompromitowania mojej osoby - odezwał się Siran po raz pierwszy
grzecznym, opanowanym tonem. - Na pewno bym przekazał kamienie naszym
przyjaciołom i sprzymierzeńcom, jakimi są Japończycy. Taki mieliśmy zamiar, co
potwierdzą moi obecni tu dwaj ludzie. - Teraz byłoby trudno udowodnić, że
mieliście inne zamiary - stwierdził oschło Van Effen. - Dopuszczając się zdrady
dzisiejszej nocy zasłużyliście się. Wasi sprzymierzeńcy niewątpliwie rzucą
szakalowi jakąś kość. - Zamilkł na chwilę, po czym mówił dalej: - Farnholme nie
miał w stosunku do mnie żadnych podejrzeń... to znaczy zaczął je mieć dopiero po
paru dniach w szalupie. Ale ja przez cały czas wiedziałem o nim, zjednywałem go
sobie, popijałem z nim. Siran kilka razy widział nas razem i pewnie myślał, że
łączy nas coś więcej niż przyjaźń. Cóż, błąd, który każdy mógłby popełnić.
Dlatego też Siran mnie oszczędził... to znaczy nie wyrzucił mnie za burtę, kiedy
tonął "Kerry Dancer". Myślał, że albo wiem, gdzie są diamenty, albo dowiem się
tego od Farnholme'a. - Mój kolejny błąd - stwierdził zimno Siran. - Powinienem
wam wtedy pozwolić utonąć. - Racja. Miałby pan wtedy całe dwa miliony dla
siebie. - Van Effen zamilkł usiłując coś sobie przypomnieć, po czym spojrzał na
japońskiego oficera. - Powiedzcie mi, kapitanie Yamata, czy ostatnio tu w
pobliżu nie zauważono jakichś specjalnych działań marynarki brytyjskiej? Yamata
spojrzał na niego zaskoczony. - Może kręcą się tu niszczyciele? - Van Effen
zignorował jego pytanie. - Może w nocy podpływają bliżej? - Zgadza się. - Yamata
był zdumiony. - Co noc podpływają aż do południowego cypla, niecałe osiem mil
stąd, i wycofują się, zanim zacznie świtać i mogłyby nadlecieć nasze samoloty.
Ale skąd... - To łatwo wyjaśnić. O świcie tego dnia, kiedy zatonął "Kerry
Dancer", Farnholme spędził ponad godzinę w kabinie radiowej. Niewątpliwie nadał
im, że ma nadzieję uciec... na południe od Morza Jawajskiego. Żaden statek
aliantów nie odważy się wypłynąć na północ od Indonezji... byłoby to
równoznaczne z popełnieniem samobójstwa. Patrolują więc południe, w nocy
zapuszczając się tu bliżej. Myślę też, że jakiś ich okręt patroluje wody
przybrzeżne Bali. Nie staraliście się uporać z tym intruzem, kapitanie? - Nie
bardzo - mruknął oschło Yamata. - Jedyny okręt, jakim tu dysponujemy, to
jednostka naszego dowódcy, pułkownika Kiseki. Jest dostatecznie szybka, ale za
mała... to tylko barkas, po prostu pływająca radiostacja. Trudno o łączność w
tych stronach. - Rozumiem. - Van Effen spojrzał na Nicolsona. - Reszta jest
jasna. Farnholme doszedł do wniosku, że już nie jest bezpieczny mając przy sobie
diamenty... i plany. Myślę, że plany oddał pannie Plenderleith na pokładzie
"Viromy", a diamenty na wyspie... opróżnił swoją walizkę i napełnił ją
granatami... nigdy nie znałem bardziej dzielnego człowieka. Van Effen zamilkł na
kilka chwil i ciągnął dalej: - Biedny renegat mułła był po prostu renegatem.
Opowieść o nim Farnholme wymyślił na poczekaniu, nie ma w niej ani ziarna
prawdy. Z typową dla siebie zuchwałością... oskarżał kogoś innego, że robi to
właśnie, co on sam robił... I jeszcze ostatnia rzecz... chcę przeprosić pana
Waltersa. - Uśmiechnął się blado. - Nie tylko Farnholme'owi zdarzyło się tamtej
nocy zawędrować nie do swojej kabiny. Ja spędziłem ponad godzinę w kabinie pana
Waltersa. On mocno spał. Noszę z sobą różne rzeczy, by pomóc ludziom mocno spać
w mojej obecności. Walters patrzył na niego, potem zerknął na Nicolsona,
przypominając sobie, jak się czuł rano, a Nicolson uprzytomnił sobie, jak
radiotelegrafista wyglądał - blady, przemęczony i chory. Van Effen dostrzegł
lekkie skinienie głowy Waltersa, które oznaczało, że zrozumiał. - Przepraszam,
panie Walters. Musiałem to zrobić, musiałem nadać wiadomość. Jestem wprawnym
radiotelegrafistą, ale zajęło mi to dużo czasu. Za każdym razem, kiedy za
drzwiami rozlegał się stuk kroków, po prostu umierałem. Udało mi się jednak
wysłać tę wiadomość. - Kurs, szybkość i położenie, tak? - spytał ponuro
Nicolson. - Plus to, by nie bombardowano zbiorników z ropą. Chciał pan tylko
unieruchomić tankowiec, prawda? - Mniej więcej o to chodziło - przyznał Van
Effen. - Ale nie chciałem, żeby aż tak bardzo się do tego przyłożyli. Z drugiej
strony jednak proszę nie zapominać, że gdybym nie doniósł im przez radio, że
diamenty znajdują się na pokładzie, pewnie wysadziliby tankowiec w powietrze. -
A więc zawdzięczamy panu życie - mruknął z goryczą Nicolson. - Bardzo jesteśmy
wdzięczni. Przez długą, pełną napięcia chwilę patrzył na niego posępnie, po czym
odwrócił spojrzenie i spoglądał niewidzącymi oczami gdzieś w dal, tak, że nikt
nawet nie próbował śledzić jego wzroku. Lecz tak się tylko wydawało, w istocie
dobrze wiedział, gdzie patrzy. W ciągu ostatnich kilku minut Mckinnon przesunął
się o piętnaście centymetrów, może nawet dwadzieścia. Nie przesuwał się na
skutek niekontrolowanych ruchów, gwałtownych szarpnięć czy drgnięć, jakie może
wykonywać człowiek nieprzytomny, targany bólem, lecz były to skoordynowane ruchy
osoby przytomnej, ruchy potajemne, sprawne, dzięki którym Mckinnon powoli
przesuwał się po klepisku po kilka centymetrów, nie wywołując najlżejszego
szmeru, i tak niedostrzegalnie, że tylko ktoś o nerwach Nicolsona, napiętych do
granic wytrzymałości, mógł mieć na tyle wyostrzoną uwagę, by to zauważyć.
Wiedział, że się nie myli. Tam, gdzie przedtem w strumieniu światła padającym
przez drzwi leżała głowa, barki i ramiona, teraz widać było tylko kark i jedno
opalone przedramię. Zachowując niezmiennie maskę obojętności i bierności
Nicolson przeniósł wzrok z powrotem na Van Effena. Ten znów mówił, obserwując go
bacznie. - Jak się pan zapewne już domyślił, Farnholme siedział podczas nalotu
bezpiecznie schowany w pentrze, bo trzymał na kolanach dwa miliony funtów i nie
zamierzał ryzykować ich utratę za cenę wykazania się staroświeckimi cnotami
odwagi, honoru i przyzwoitości. Ja pozostałem w messie, bo nie chciałem strzelać
do moich sprzymierzeńców... Może sobie pan przypomina, że kiedy raz strzeliłem
do marynarza na pomoście dowodzenia łodzi podwodnej, chybiłem. Cały czas mi się
wydawało, że było to wiele mówiące chybienie. Później, po tym pierwszym ataku,
nie uderzył już na "Viromę" ani jeden japoński samolot... ani wtedy, gdy
opuszczaliśmy okręt, ani później. To ja dałem sygnał latarką z góry sterówki.
Podobnie było z łodzią podwodną. Też nas nie zatopili. Ładnie czułby się jej
dowódca, gdyby wrócił do bazy z wiadomością, że posłał na dno Morza
Południowochińskiego diamenty warte dwa miliony funtów. - Znów się uśmiechnął,
lecz nie po to, by dać wyraz wesołości. - Może pamięta pan, że chciałem, byśmy
się poddali okrętowi podwodnemu, a pan miał do mojego pomysłu raczej wrogi
stosunek. - Dlaczego więc ten samolot nas zaatakował? - Nie wiadomo. - Van Effen
wzruszył ramionami. - Może wpadł w panikę. Nie należy zapominać, że towarzyszył
mu hydroplan... mógłby wyratować kilku starannie wybranych rozbitków. - Na
przykład pana? - Na przykład mnie - przyznał Van Effen. - Niedługo potem Siran
odkrył, że ja nie mam diamentów... którejś z tych nocy, kiedy szalupa tkwiła
unieruchomiona na morzu, przeszukał moją torbę. Widziałem, jak to robi, ale
pozwoliłem na to, bo nic takiego w niej nie było. Poza tym dzięki temu miałem
mniejsze szanse dostać nożem w plecy... co się przydarzyło następnemu
podejrzanemu Sirana, nieszczęsnemu Ahmedowi. Znów spudłował. - Spojrzał na
Sirana nie ukrywając zdegustowania. - Pewnie Ahmed obudził się, kiedy
przetrząsaliście jego worek? - Cóż, okropny pech. - Siran wykonał beztroski ruch
ręką. - Ześlizgnął mi się nóż. - Niedługo już pożyjesz, Siran. - Ton głosu Van
Effena zabrzmiał osobliwie proroczo, toteż z twarzy Sirana powoli znikł
pogardliwy uśmieszek. - Zbyt wielki z ciebie drań, żebyś mógł długo żyć. -
Bzdurne przesądy! - Uśmiech powrócił, górna warga wydęła się nad równymi białymi
zębami. - Zobaczymy, zobaczymy. - Van Effen przeniósł wzrok na Nicolsona. - To
już wszystko. Domyśla się pan, dlaczego Farn- holme uderzył mnie w głowę, kiedy
podpłynął torpedowiec. Musiał, jeśli chciał ocalić wam życie. To nadzwyczaj
rycerski mężczyzna... I szybko myślał. - Zwrócił wzrok na pannę Plender- leith.
- A pani nieźle mnie wystraszyła mówiąc, że Farnholme pozostawił wszystko na
wyspie. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że na pewno tego nie zrobił, bo
przecież wiedział, że nie ma na nią powrotu. Wiedziałem więc, że pani ma
wszystko. - Spojrzał na nią ze współczuciem. - Jest pani bardzo odważna.
Zasłużyła pani na pomyślniejsze rozwiązanie sprawy. Skończył mówić i znów w
pomieszczeniu rady zapadła ciężka, głęboka cisza. Co jakiś czas mały Peter
zakwilił niespokojnie przez sen, jakby wydając stłumiony okrzyk strachu, lecz
Gudrun kołysała go w ramionach i uspokajała, więc po chwili znów smacznie spał.
Yamata patrzył na diamenty, ostra, wąska twarz mu pociemniała, zasępił się,
jakby zapomniał, że się śpieszy. Niemal wszyscy jeńcy patrzyli na Van Effena ze
zdumieniem lub absolutnym niedowierzaniem. Za nimi stali żołnierze, dziesięciu
czy dwunastu, trzymając w pogotowiu broń, bacznie wszystkich obserwując.
Nicolson zaryzykował i zerknął po raz ostatni przez oświetlone drzwi - poczuł,
że dech mu zapiera i niemal bezwiednie zacisnął pięści. W drzwiach i w
oświetlonym prostokącie za nimi nie było nikogo widać. Mckinnon zniknął. Powoli,
niedbale, wypuszczając wstrzymane powietrze w bezgłośnym wydechu odwrócił wzrok
i zorientował się, że Van Effen docielkiwie mu się przygląda. Dociekliwie i ze
zrozumieniem. Wiedząc, że Nicolson to widzi, odwrócił wzrok i patrzył przez
długą, znaczącą chwilę w stronę drzwi, po czym znów spojrzał na Nicolsona. Ten
poczuł, że drętwieje z zimna, bo Van Effen odkrył jego tajemnicę. Zastanawiał
się, czy zdąży skoczyć mu do gardła, zanim tamten się odezwie. Lecz nic by to
nie pomogło, tylko by odwlekło to, co i tak nieuniknione. A może by zabił Van
Effena - lecz wiedział, że tylko się oszukuje, bo na pewno by mu się to nie
udało, a gdyby nawet mogło się udać, to i tak nigdy by się na to nie zdecydował,
bo przecież zawdzięczał mu życie, życie Petera. Tamtego ranka Van Effen mógł się
dość łatwo uwolnić od małża, który nie był aż taki wielki. Mógł puścić Petera i
ratować siebie, lecz stał z dzieckiem w ramionach i cierpiał ból, kiedy małż
szarpał mu nogę... Van Effen uśmiechał się teraz, a Nicolson wiedział, że jest
za późno, by mu przeszkodzić. - Świetna robota, prawda, panie Nicolson? Nic nie
odpowiedział. Kapitan Yamata podniósł głowę i patrząc na niego pytająco, rzucił:
- Co za robota, pułkowniku? - Och, no, cała operacja. - Van Effen wykonał
szeroki gest. - Od początku do końca. - Uśmiechnął się z dezaprobatą. Nicolson
poczuł, jak krew pulsuje mu w żyłach. - Nie wiem, o czym pan mówi - warknął
Yamata. Wstał. - Czas ruszać. Słyszę ciężarówkę. - Doskonale. - Van Effen
sztywnym ruchem zgiął zranioną nogę. Szrapnel i małż tak mu ją poharatały, że
poruszał się z ogromnym trudem. - Żeby spotkać się z pańskim pułkownikiem? Dziś
wieczorem? - Nie później niż za godzinę - odparł lakonicznie Yamata. - Dziś
wieczorem pułkownik Kiseki przyjmuje w swej willi ważnych dowódców i wodzów.
Jego syn leży na marach, ale obowiązek tłumi żal. Mówię, że tłumi, a nie, że
przynosi zapomnienie. Widok wszystkich tu obecnych jeńców przyniesie ulgę jego
zbolałemu sercu. Nicolson wzdrygnął się. Ktoś, pomyślał kwaśno, przeszedł po
moim grobie. Nawet nie biorąc pod uwagę sadystycznych przepowiedni Yamaty, sam
wiedział, co go czeka. Przez chwilę myślał o tym, do jakich okrucieństw posuwali
się Japończycy w Chinach, lecz udało mu się tę myśl odpędzić. Wiedział, że
jedyna jego nadzieja leży w tym, by mając teraz nóż na gardle, w ogóle nie
myśleć, lecz cóż to za nadzieja. Co z tego, że Mckinnonowi udało się uciec, co
on może zdziałać? Chyba tylko tyle, że dostanie kulkę w plecy. Nicolsonowi nawet
nie przyszło do głowy, że bosman mógł uciec licząc na to, że po prostu siebie
uratuje. Mckinnon nie był tego rodzaju człowiekiem... Van Effen znów mówił: - A
potem? Kiedy już pułkownik zobaczy jeńców? Macie dla nich kwatery? -
Niepotrzebne im będą kwatery - odparł brutalnie Yamata. - Konieczny będzie tylko
pogrzeb. - Ja nie żartuję, kapitanie Yamata - rzucił kategorycznie Van Effen. -
Ani ja, pułkowniku. - Yamata uśmiechnął się i nic więcej nie powiedział. W
ciszy, która nagle zapadła, rozległ się pisk hamulców i pykanie silnika
ciężarówki zatrzymującej się pośrodku kampongu. Kapitan Findhorn odchrząknął. -
Kapitanie Yamata, ja dowodzę naszą grupą. Pozwoli pan, że przypomnę o istnieniu
Konwencji Genewskiej - powiedział cicho, matowym głosem, lecz mimo to czuło się
w nim stanowczość. - Jako kapitan Brytyjskiej Floty Handlowej żądam... - Cisza!
- Yamata prawie krzyknął, twarz okropnie mu się wykrzywiła. - Niczego pan nie
będzie żądał, kapitanie - zniżył głos niemal do szeptu, pieszczotliwego pomruku
bardziej przerażającego niż dziki wrzask. - Nie ma pan prawa niczego żądać.
Konwencja Genewska! To dobre dla słabeuszy, prostaków i dzieci. Silni nie
odczuwają potrzeby, by istniała. Pułkownik Kiseki nigdy o niej nie słyszał. Dla
niego liczy się tylko to, że zabiliście mu syna. - Yamata wzdrygnął się
teatralnie. - Nikogo na ziemi się nie boję prócz pułkownika Kiseki. Wszyscy
przed nim drżą. To straszny człowiek. Spytajcie swojego przyjaciela, słyszał o
nim. - Wskazał na Telaka, który stał z tyłu między dwoma uzbrojonymi
strażnikami. - To nie jest człowiek. - Całą lewą stronę twarzy i tułowia Telak
miał oblepioną nierównymi pasmami zakrzepłej krwi. - To diabeł. Bóg go pokarze.
- Ach tak? - Yamata rzucił coś szybko po japońsku i Telak zatoczył się do tyłu
uderzony brutalnie kolbą karabinu w twarz. - To nasi sprzymierzeńcy - mruknął
Yamata przepraszająco - ale musimy ich nauczyć rozumu. Zwłaszcza tego, że nie
mówi się źle o wyższych oficerach... W każdym razie, jak powiedziałem, pułkownik
Kiseki to straszny człowiek. A teraz kiedy zabito jego jedynego syna... -
specjalnie zawiesił głos. - Co zrobi pułkownik Kiseki? - W głosie Van Effena nie
słychać było poruszenia, brzmiał beznamiętnie. - Na pewno dla kobiet i dzieci...
- Pójdą pierwsze... będą szły powolutku. - Yamata jakby wydawał dyspozycje
dotyczące przyjęcia w ogrodach willi. - Pułkownik Kiseki to znawca, artysta w
tego rodzaju przedsięwzięciach... ludzie nie tak wtajemniczeni jak on, na
przykład ja, pobierają u niego lekcje. Uważa, że cierpienie fizyczne nie jest
bardziej istotne od psychicznego. Yamata podniecił się tematem, zaczął mu on
sprawiać więcej niż przyjemność. - Na przykład, głównie będzie go interesował
obecny tu pan Nicolson. - To pewne - mruknął Van Effen. - Tak, to pewne. Nie
będzie więc zwracał na pana Nicolsona uwagi... to znaczy na początku. Zajmie się
najpierw chłopcem. A może go oszczędzi, nie wiem, ma dziwną słabość do malutkich
dzieci. - Yamata zmarszczył brwi, lecz po chwili twarz mu się rozjaśniła. -
Zajmie się wtedy dziewczyną... tą ze szramą na twarzy. Siran mówi, że ona i
Nicolson są w zażyłych stosunkach. Żeby nie powiedzieć więcej. - Patrzył przez
długą chwilę na Gudrun z takim wyrazem twarzy, że Nicolson zapragnął go
zamordować. - Pułkownik Kiseki obchodzi się z paniami w specjalny sposób...
zwłaszcza z młodymi... stosuje genialne połączenie łóżka z zielonego bambusu i
kuracji wodnej. Pułkowniku, słyszał pan o tym? - Tak, słyszałem. - Po raz
pierwszy tego wieczoru Van Effen się uśmiechnął. Nie był to miły uśmiech,
Nicolson aż się przestraszył. Poczuł, że nieodwołalnie go pokonano. Van Effen
bawi się nim, jak kot myszą, sadystycznie dodając jej odwagi tylko po to, żeby
po chwili na nią się rzucić. - Tak, rzeczywiście o tym słyszałem. Na pewno
bardzo interesujący spektakl. Przypuszczam, że dostanę pozwolenie, by oglądać
te... no... obchody? - Będzie pan naszym honorowym gościem, mój drogi pułkowniku
- zamruczał Yamata. - Doskonale, świetnie. Mówi pan, że wiele będę mógł się
nauczyć? - Van Effen spojrzał na niego żartobliwie, machnął w sposób afektowany
ręką w stronę jeńców. - Czy myśli pan, że pułkownik Kiseki będzie chciał...
hm... porozmawiać ze wszystkimi po kolei? Nawet z rannymi? - Zamordowali jego
syna - odparł beznamiętnie Yamata. - No właśnie. Zamordowali jego syna. - Van
Effen ponownie spojrzał na jeńców zimnym i posępnym wzrokiem. - Jeden z nich
chciał też mnie zamordować. Chyba pułkownik Kiseki nie przepuści żadnemu,
prawda? Yamata podniósł brwi. - Nie jestem całkiem pewien, że ja... - Jeden z
nich usiłował mnie zabić - powtórzył szorstko Van Effen. - Mam tu do załatwienia
osobiste porachunki. Będę panu ogromnie wdzięczny, jeśli mi pan pozwoli załatwić
je teraz. Yamata odwrócił wzrok od żołnierza, który wsypywał diamenty z powrotem
do pociętej torby i pogłaskał się po brodzie. Nicolson znów poczuł, jak krew
pulsuje mu w żyłach, lecz zmusił się do tego, by oddychać spokojnie, normalnie.
Wątpił, czy jeszcze ktoś wie, co się dzieje. - Myślę, że to się panu na pewno
należy... tyle panu zawdzięczamy. Ale pułkownik... - Nagle twarz jego rozjaśniła
się, zniknęły wątpliwości i niepewność. Uśmiechnął się. - Ależ oczywiście! Jest
pan starszym oficerem wojsk sprzymierzonych. Pana rozkaz... - Dziękuję,
kapitanie Yamata - przerwał mu Van Effen. - Niech pan uważa go za wydany. -
Odwrócił się gwałtownie, pokuśtykał szybko w stronę jeńców, pochylił się,
chwycił Gordona za koszulę pod brodą i rzucił go brutalnie na kolana. - Długo na
to czekałem, ty szczurku! Wyłaź tam! Nie zwracając uwagi na to, że Gordon wyrywa
się, że twarz ma wykrzywioną strachem, że szamoce się chcąc go przekonać o
swojej niewinności, przeprowadził go na wolne miejsce w drugim końcu
pomieszczenia, dokładnie naprzeciwko drzwi i cisnął nim niby tłumokiem o ziemię.
Gordon potoczył się pod ścianę i rozciągnął jak długi, z ręką wyciągniętą
żałośnie w obronie własnej, zupełnie ogłupiały ze strachu, który wypływał każdym
porem jego szpetnej twarzy. Van Effen nie zwracał uwagi na jego strach, na
protesty i na niego samego, odwrócił się szybko i pokuśtykał na podwyższenie,
gdzie stał japoński żołnierz z własnym karabinem pod jedną pachą i automatycznym
karabinkiem Farn- holme'a pod drugą. Niedbałym i pewnym ruchem człowieka, który
nie liczy się ani z możliwością stawiania mu pytań, ani z możliwością stawiania
mu oporu, wyrwał żołnierzowi karabinek automatyczny, sprawdził, czy jest
naładowany, odbezpieczył go i kulejąc wrócił do Gordona, który nadal leżał w tym
samym miejscu, z nienaturalnie wytrzeszczonymi oczami. Jęczał cicho, w
pomieszczeniu rozlegał się tylko jego chrapliwy oddech. Wszystkie oczy zwrócone
były na Van Effena i Gordona, oczy wyrażające albo litość, albo gniew, albo
przeczucie najgorszego, albo po prostu całkowitą dezorientację. Twarz Nicolsona
była zupełnie pozbawiona wyrazu, podobnie Yamaty, lecz stan tego ostatniego
zdradzało oblizywanie warg. Wszyscy milczeli, wszyscy zamarli w bezruchu, nikomu
nawet nie przyszło na myśl, by się odezwać czy poruszyć. Zaraz zostanie zabity
człowiek, zostanie zamordowany. Lecz w tej naelektryzowanej atmosferze było coś
trudnego do określenia, coś, co uniemożliwiało obecnym jakikolwiek protest,
jakąkolwiek interwencję. A nastąpiła ona - niby raptowny wstrząs, który
spowodował, że czar prysł tak jak rozprysłby się trafiony kamieniem delikatny
kryształ - z zewnątrz, z kampongu. Na piskliwy wrzask Japończyków wszystkie
głowy zwróciły się raptownie w stronę drzwi. Ułamek sekundy później rozległo się
głośne szurnięcie, krzyk, budzący odrazę dźwięk, który przypominał rozłupywanie
arbuza gigantycznym tasakiem, i na chwilę zapadła osobliwa, niesamowita cisza,
aż nagle rozległ się huk płomieni, buchnął dym, zajęły się ogniem wejście i
prawie cała ściana. Stało się to błyskawicznie, nagle mieli przed sobą ścianę
rozprzestrzeniającego się w szalonym tempie, trzaskającego ognia. Kapitan Yamata
postąpił dwa kroki w stronę drzwi, otworzył usta, by wydać rozkaz, i w tej samej
chwili zginął zastrzelony przez Van Effena, którego kula rozerwała mu pół
piersi. Terkot karabinu maszynowego w pomieszczeniu był ogłuszający, ginął w nim
zupełnie huk ognia. Następnym, który padł zastrzelony, był sierżant stojący na
podwyższeniu, potem żołnierz obok niego, aż wreszcie czerwony kwiat wykwitł z
twarzy Sirana. Van Effen z kamiennym obliczem, trzymając palec na spuście stał
skulony nad rozkołysaną lufą karabinka. Nagle zatoczył się trafiony wysoko w
ramię kulą z japońskiej broni. Kiedy druga kula z siłą kafara trafiła go w bok,
zachwiał się i przyklęknął, lecz wyraz jego twarzy pozostał tak samo
beznamiętny, a biały jak kość słoniowa palec na spuście tylko jeszcze mocniej
się zacisnął. Tyle zdążył zobaczyć Nicolson, tylko tyle, bo w tej samej chwili
skoczył do tyłu podcinając nogi żołnierzowi, który celował z lekkiego karabinka
maszynowego do człowieka leżącego pod ścianą. Sczepili się, upadli na klepisko w
bezładnej szamotaninie. Nicolson zdołał zadać pierwszy, drugi, trzeci cios kolbą
karabinu w ciemną, niewyraźnie widoczną twarz przeciwnika, podniósł się,
odparował cios zadany bagnetem i kopnął żołnierza w nieosłonięte krocze. Kiedy
już z nim kończył, zaciskając palce na chudej szyi, zdał sobie sprawę z tego, że
Walters, Evans i Willoughby też się już poderwali i walczą jak szaleńcy w
niesamowitym półmroku - czerwone światło płomieni mieszało się z duszącym,
cierpkim dymem, który wypełniał pomieszczenie. Uświadomił sobie również, że
karabinek Van Effena zamilkł, że słychać teraz inny karabin strzelający z inną
częstotliwością wśród żywicznych płomieni, które jak zasłoną oddzielają ich od
drzwi. MyśL raptem się urwała, kolejny Japończyk skoczył na niego od tyłu,
zarzucił mu na szyję zgiętą w łokciu rękę i zaciskał ją coraz mocniej, milcząc
nieugięcie i złowrogo. Nicolsonowi zasnuła oczy czerwona mgła, mgła, w której
tańczyły roziskrzone ogniki - wiedział, że to nie są płomienie trawiące ściany
chaty, tylko jego własna pulsująca w głowie krew. Opuszczały go siły, osuwał się
w ciemność. Nagle usłyszał za sobą jakby dochodzący z bardzo daleka krzyk
konającego, Mckinnon chwycił go za ramię i pociągnął za sobą w stronę stojących
w ogniu drzwi. Lecz za późno, przynajmniej dla Nicolsona. Akurat wtedy bowiem
urwała się z dachu płonąca belka i spadła zahaczając lekko o jego głowę i ramię.
Był jednak na tyle słaby, że to wystarczyło, by ogarnęła go ciemność. Po minucie
oprzytomniał. Leżał zwinięty pod ścianą sąsiedniej chaty, jak przez mgłę zdając
sobie sprawę z obecności ludzi kręcących się w pobliżu, z tego, że panna
Plenderleith ociera mu twarz z krwi i sadzy, z tego, że długi jęzor ognia
strzela wysoko w ciemne, bezgwiezdne niebo, z tego, że ściana i część dachu już
runęły, że chata rady starszych wypala się jak pochodnia. Powróciła mu
świadomość. Podźwignął się na nogi, odepchnął obcesowo pannę Plenderleith. Nie
słychać już było żadnej strzelaniny, z oddali dochodził go na przemian cichnący
i nasilający się warkot silnika ciężarówki, w której zmieniano biegi - to
Japończycy odjeżdżali w popłochu, tych kilku pozostałych przy życiu. - Mckinnon!
- Musiał krzyczeć, by go usłyszano pośród trzasku i huku płomieni. - Mckinnon!
Gdzie jesteście? - Jest gdzieś za tamtą chatą - odparł Willoughby wskazując na
chatę rady starszych. - Nic mu nie jest, Johnny. - Wszyscy się wydostali? -
dopytywał się Nicolson. - Czy ktoś został tam w środku? Powiedzże mi, na miłość
boską. - Chyba wszyscy się wydostali. - U jego boku stał Walters, mówił tonem, w
którym wyczuwało się wahanie. - Wiem na pewno, że stamtąd, gdzie siedzieliśmy,
wszyscy się wydostali. - Dzięki Bogu, dzięki Bogu! - I jakby coś go tknęło,
spytał: - Van Effen też? NIkt nie odpowiedział. - Słyszeliście, o co pytałem?! -
krzyknął Nicolson. - Czy Van Effen wyszedł? - Zauważył Gordona, przyskoczył do
niego i złapał za ramię. - Czy Van Effen tam został? Byliście najbliżej. Gordon
patrzył na niego tępo, oczy wciąż miał jak młyńskie koła. Poruszał ustami,
wykrzywiał je, ściągał zupełnie nad sobą nie panując, lecz nie wypowiedział ani
słowa. Nicolson puścił jego ramię i dwa razy uderzył go gwałtownie w twarz,
wierzchem i spodem dłoni. Zdążył go złapać, zanim tamten upadł. - Odpowiedz mi,
inaczej cię zabiję. Zostawiłeś tam Van Effena? Gordon kiwnął potakująco głową,
na jego pobielałej ze strachu twarzy wykwitły czerwone ślady palców Nicolsona. -
Zostawiłeś go tam? - powtarzał ten z niedowierzaniem. - Zostawiłeś, by zginął w
tym piekle? - Chciał mnie zamordować! - zaskamlał Gordon. - Chciał mnie zabić! -
Ty cholerny głupcze! On uratował ci życie. Wszystkim nam uratował życie.
Odepchnął brutalnym ruchem słaniającego się Gordona, który jeszcze próbował go
się uczepić, strząsnął z siebie jego ręce, przebiegł dziesięć kroków dzielących
go od chaty i zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, wskoczył do środka przez
zasłonę ognia. Żar wewnątrz uderzył go niczym potężny cios, poczuł, jak go
pochłania, jak omywa falą piekącego bólu. Rozgrzane niemiłosiernie powietrze,
wyjałowione z życiodajnego tlenu, paliło go w płuca żywym ogniem. Niemal
natychmiast poczuł swąd własnych włosów, z oczu trysnęły mu łzy, prawie go
oślepiając. Gdyby w chacie było ciemniej, na pewno nic by nie zdołał zobaczyć.
Lecz niesamowity czerwony blask płomieni oświetlał ją tak jasno jak słońce w
południe. Bez trudu dostrzegł Van Effena. Siedział skulony pod nadal nietkniętą
tylną ścianą, oparty na jednej ręce. Koszulę khaki i drelichowe spodnie miał
przesiąknięte krwią, twarz szarą jak popiół. Z trudem łapał powietrze, dusił
się, pierś falowała mu ciężko. Nicolson jak mógł najszybciej skoczył w jego
stronę. Wiedział, że musi się śpieszyć, bo nie wytrzyma w żarze dłużej niż kilka
chwil, najwyżej pół minuty. Ubranie już się na nim tliło, a w postrzępionych
miejscach nawet paliło się czerwonym płomieniem i dymiło. Umęczone płuca nie
znajdowały tlenu dla raptownie słabnącego organizmu, żar, który palił go w twarz
i ciało, buchał jakby z otwartego pieca. Van Effen spojrzał na niego
półprzytomnie, nic nie powiedział, nie próbował niczego wyrazić mimiką. Pewnie
jest już bliski śmierci, pomyślał Nicolson, Bóg jeden wie, jak mu się udało tak
długo przetrwać. Pochylił się, usiłował rozluźnić palce Van Effena wczepione w
osłonę i cyngiel karabinka, lecz było to beznadziejne, ręka pozostawała
zaciśnięta niby żelazna obręcz. Nie ma czasu do stracenia, może już jest za
późNo. Nicolson dysząc ciężko, zmagając się z żarem, ociekając strumieniami potu
zdobył się na ostatni rozpaczliwy wysiłek, wytężył wątłe siły, podniósł rannego
i wziął go na ręce. Kiedy przebył połowę drogi do drzwi, rozległ się trzask
pękającego drewna, tak głośny, że słychać go było nawet pomimo huku ognia.
Zatrzymał się i w tej samej chwili niecały metr dalej spadło z sufitu na
klepisko kilka płonących, dymiących krokwi, które wybuchły, niby podczas
pirotechnicznych pokazów, fajerwerkiem iskier i węgli rozżarzonych do
czerwoności. Wyjście zostało całkowicie odcięte. Nicolson podniósł głowę,
spojrzał w górę, szczypały go zalane potem oczy. Zdawało mu się, że jak przez
mgłę widzi zarywający się, pękający sufit, który za chwilę na nich runie. Nie
czekał dłużej. Od drzwi dzieliły go cztery kroki, cztery długie jak wieczność
kroki. Potykał się, stąpał wśród płomieni, wysuszony na wiór drelich natychmiast
zajął się ogniem, płomienie wijąc się w górę po nogawkach szybko wspinały się
spiralą coraz wyżej, aż nagle poczuł ich żarłoczne, kąśliwe języki na
przedramionach, które dźwigały ciężkiego jak kłoda Van Effena. Rozżarzone do
czerwoności sztylety ognia przeszywały mu podeszwy, bezlitośnie paląc ich skórę,
w nozdrzach miał przyprawiający o mdłości smród przypiekanego mięsa. Tracił
zmysły, zupełnie opadł z sił, utracił zupełnie poczucie czasu, zmysł orientacji,
wyczucie odległości. Raptem poczuł na sobie niecierpliwe dłonie, które złapały
go za ręce i ramiona i wyciągnęły na chłodne, słodkie, życiodajne powietrze
wieczoru. Najłatwiej na świecie byłoby złożyć Van Effena w czyjeś wyciągnięte
ramiona, paść na ziemię i poddać się fali, która tylko czeka, by porwać
Nicolsona w błogosławioną nicość. Odczuwał silną pokusę, żeby tak zrobić. Lecz
nie zdecydował się na to, po prostu stał na szeroko rozstawionych nogach i
wciągał głęboko hausty powietrza, lecz jego organizm nie wydawał się zdolny
wchłonąć go więcej niż tylko tyle, ile w niewielkim stopniu zaspokajało jego
potrzeby. Mijały sekundy, umysł miał coraz jaśniejszy, nogi już mu tak bardzo
nie drżały, zdał sobie sprawę, że Walters, Evans i Willoughby stoją przy nim,
lecz nie zwracając na nich uwagi przepchnął się z Van Effenem na rękach w stronę
najbliższej chaty. Powoli, niezwykle delikatnie położył rannego na ziemi i
zaczął mu rozpinać podziurawioną i poplamioną krwią koszulę. Van Effen złapał go
słabymi dłońmi za nadgarstki. - Tylko traci pan czas - szepnął słabiutkim
głosem; w gardle bulgotała mu krew, ledwie było go słychać pośród trzasku i huku
płomieni. Nicolson nie zważał na jego słowa, rozerwał mu z boków koszulę i aż
się skrzywił na widok tego, co zobaczył. Jeśli Van Effen ma żyć, trzeba go
natychmiast całego obandażować. Zdarł z siebie osmoloną i postrzępioną koszulę,
podarł ją na szarpie i przykrył nimi rany. Przeniósł wzrok wyżej na białą,
ściągniętą twarz Niemca. Usta Van Effena wykrzywiły się w czymś, co miało być
uśmiechem, może nawet sarkastycznym. Trudno jednak było się zorientować po
wyrazie twarzy, co ten uśmiech ma właściwie oznaczać, gdyż z oczu Van Effena już
nic nie można było odczytać - zamgliły się i zrobiły szklane jak u ludzi, którzy
tracą przytomność. - Mówiłem panu... nie marnujcie czasu - wyszeptał. -
Barkas... barkas Kisekiego. Dotrzyjcie tam. Jest tam radio, może i duży
nadajnik... słyszeliście słowa Yamaty... Walters może nadać depeszę - szeptał
ponaglając Nicolsona. - Zaraz, natychmiast. - Puścił jego nadgarstki, ręce
opadły mu bezwładnie na boki spodem dłoni do góry i leżały tak na ubitej ziemi
kampongu. - Dlaczego pan to zrobił? - Nicolson patrzył na rannego, kiwając
powoli z boku na bok głową, zastanawiając się nad czynem Van Effena. - Pytam
pana, na Boga, dlaczego pan to zrobił? - Bóg jeden wie. A może ja też. -
Oddychał gwałtownie, bardzo płytko, między jednym oddechem a drugim mógł
powiedzieć tylko kilka słów. - Wojna totalna jest wojną totalną, to robota dla
barbarzyńców. - Uniósł słabą rękę i wskazał na płonącą chatę. - Gdyby był tu ze
mną dzisiaj choć jeden mój rodak, postąpiłby tak jak ja. Jesteśmy ludźmi, panie
Nicolson, tylko ludźmi. - Podniósł słabą rękę, ściągnął rozdartą koszulę na bok
i uśmiechnął się. - Czy nie krwawimy, kiedy zada się nam rany? Dostał napadu
bulgocącego, piejącego kaszlu, który napiął mu mięśnie żołądka. Podniósł głowę i
ramiona lekko nad ziemię, lecz zaraz z powrotem opadł. Leżał spokojnie i
nieruchomo, tak że Nicolson szybko się pochylił, w obawie, czy tamten nie umarł.
Lecz Van Effen otworzył oczy - powoli, z tak ogromnym wysiłkiem, jakby podnosił
wielki ciężar, i spojrzał na Nicolsona z uśmiechem. - My Niemcy tak łatwo nie
umieramy. Z Van Effenem jeszcze nie koniec. - Zamilkł na długą chwilę i dalej
szeptał: - Koszt wygranej wojny jest wysoki. Zawsze jest wysoki, ale czasami
zbyt wysoki, nie warto go ponosić. Dzisiaj wieczorem koszt, żądana cena była o
wiele za wysoka. Nie mogłem... nie mogłem jej zapłacić. Z dachu płonącej chaty
wystrzelił wielki słup ognia omywając jego twarz czerwonym bezlitosnym blaskiem,
a kiedy przygasł, Van Effen znów wyglądał blado. Leżał nieruchomo i szeptał coś
o pułkowniku Kiseki. - Co pan mówi? - Nicolson pochylił się tak mocno nad nim,
że ich twarze niemal się dotykały. - Co pan powiedział? - Że pułkownik Kiseki...
- Głos Van Effena dolatywał jakby z bardzo daleka. Znów usiłował się uśmiechnąć,
lecz skończyło się na żałosnym wykrzywieniu dolnej wargi. - Może mamy coś ze
sobą wspólnego. Chyba... - Głos ucichł, zamarł. - Chyba obaj mamy słabość do
malutkich dzieci - dokończył głośniej. Nicolson patrzył na niego. Raptem
odwrócił się - po kampongu poniósł się echem głośny trzask i rumor, wysoko w
górę buchnął słup ognia oświetlając najdalsze zakamarki wioski. To dźwigary
chaty rady starszych tak się wypaliły, że zapadła się, runęła, buchając jeszcze
gwałtowniejszym płomieniem. Lecz trwało to tylko chwilę - strzelające w górę
języki ognia skurczyły się i zaczęły pełzać przy ziemi, ze wszystkich stron
nadciągały czarne, ponure cienie. Nicolson pochylił się, by dalej rozmawiać z
Van Effenem, lecz ten był już nieprzytomny. Znużony, powoli się wyprostował, ale
nie wstał z kolan. Nadal przyglądał się ciężko rannemu. Poczuł raptownie, że
zalewa go fala zmęczenia, rozpaczy i bólu - nogi, stopy i ramiona piekły go i
paliły zadając męczarnie. Kusiło go, by położyć się i odpocząć, by osunąć się w
przyjazną, otulającą zakamarki jego umysłu ciemność. Kołysał się na kolanach w
przód i w tył, z zamkniętymi oczami, z rękami zwisającymi z barków. Nagle
usłyszał wołanie i tupot kroków przez wieś - ktoś zbliżał się w morderczym
tempie. Poczuł, że mocne, okrutne palce wbijają mu się pośpiesznie w czerwoną
poparzoną skórę przedramienia. - Niech pan wstanie, niech pan wstanie! Na Boga,
niech pan się podniesie! - W głosie Mckinnona była taka gwałtowność i rozpacz,
jakich Nicolson jeszcze nigdy nie słyszał. - Mają ich, proszę pana. Te piekielne
żółtki zabrali ich! - Co? Co? - Nicolson przechylił z boku na bok głowę. Bolała
go, był oszołomiony. - Co zabrali? Plany, diamenty? Niech sobie biorą... - Mam
nadzieję, że diamenty znajdą się w piekle i będą się tam smażyły ze wszystkimi
żółtymi draniami ze Wschodu. - Mckinnon na wpół płakał, na wpół krzyczał tak
głośno, jak nigdy przedtem, oczy miał zalane łzami, pięści zaciśnięte tak mocno
u boków, że pobielały mu kłykcie, szalał, był oszalały z wściekłości. - Zabrali
nie tylko diamenty. Chciałbym, żeby tak było. Te nieludzkie diabły zabrały ze
sobą zakładników, widziałem, jak wrzucali ich do ciężarówki. Kapitana, pannę
Drachmann i chłopczyka! Rozdział piętnasty W uczuciu gniewu kryje się furia,
nierozważna, niepohamowana wściekłość walczącego, zaś w uczuciu wściekłości,
które po długim, długim czasie może doprowadzić do przekroczenia granicy
szaleństwa, kryje się zimna, absolutnie tępa obojętność. Kiedy zdarzy się
człowiekowi osiągnąć ten stan, a rzadko do tego dochodzi, człowiek przestaje być
sobą, jest kimś innym, przestaje postępować według swoich własnych zasad i reguł
rządzących sposobem odczuwania, myślenia i przeżywania, staje się człowiekiem,
dla którego takie słowa jak niebezpieczeństwo, cierpienie i wyczerpanie należą
do innego świata i znaczenia ich już nie pojmuje. Jest to stan charakteryzujący
się nienaturalnie spotęgowaną zdolnością jasnego myślenia, wzmożoną percepcją,
która dzięki nadwrażliwości pozwala wyczuć niebezpieczeństwo, i absolutnym
lekceważeniem owego niebezpieczeństwa, tak absolutnym, że aż nieludzkim. A ponad
wszystko jest to stan charakteryzujący się całkowitą nieugiętością. Właśnie w
takim stanie znajdował się Nicolson o wpół do dziewiątej wieczorem tego dnia,
pod koniec lutego, kiedy kilka sekund wcześniej Mckinnon powiedział mu, że
zabrano Gudrun i Petera. Umysł pracował mu jasno, nienaturalnie jasno,
analizując szybko sytuację, na tyle, na ile była Nicolsonowi znana, rozważając
możliwości i prawdopodobieństwa, układając z zawrotną szybkością jedyny plan,
który mógł dać nadzieję powodzenia. Znużenie, wyczerpanie fizyczne opadły z
Nicolsona jak zrzucony płaszcz. Wiedział, że zawdzięcza tę odmianę czynnikom
psychicznym, a nie fizjologicznym. Wiedział, że przyjdzie mu za to później drogo
zapłacić, nie miało to jednak znaczenia, był dziwnie pewien, że niezależnie od
tego, skąd bierze się jego energia, pozwoli mu działać. Nadal odczuwał ból, ale
tak, jakby ten ból nie jego dotyczył - wprawdzie nogi i ramiona miał mocno
poparzone, a na szyi głęboką ranę od japońskiego bagnetu, lecz jakby o tym nie
pamiętał. Plan miał prosty, samobójczo prosty, prawdopodobieństwo jego
niepowodzenia było tak wielkie, że porażka wydawała się wręcz nieunikniona, lecz
myśl o niej nawet nie przyszła mu do głowy. Kilka pytań wystrzelił jak z
karabinu do Telaka, kilka do Mckinnona i już wiedział, co robić, co wszyscy
muszą zrobić, żeby mieć jakąkolwiek nadzieję. W podjęciu decyzji pomogła mu
opowieść Mckinnona. Otóż chata rady starszych tak gwałtownie stanęła w ogniu i
tak szybko spłonęła tylko z jednego powodu - Mckinnon oblał całą ścianę od
nawietrznej dwudziestoma litrami benzyny. Kanister ukradł z japońskiej
ciężarówki kilka minut po jej przyjeździe. Kierowca niezbyt uważnie jej
pilnował, teraz leżał na ziemi kilka metrów dalej. Mckinnon zabierał się akurat
do podpalenia chaty, kiedy dosłownie prawie wpadł na niego japoński patrol.
Bosman nie tylko ukradł benzynę, lecz także próbował unieruchomić ciężarówkę.
Chciał znaleźć rozdzielacz, lecz po ciemku nie udało mu się tego dokonać, zaczął
więc szukać gaźnika, znalazł przewód doprowadzający do niego benzynę - miękka
miedź wygięła się w jego ręce jak kit. Nieprawdopodobne, wręcz niemożliwe, by
ciężarówka mogła oddalić się bardziej niż na kilometr, skoro pozostała w jej
baku tylko odrobina benzyny. A do miasta Bantuk było około sześciu kilometrów.
Nicolson natychmiast poprosił Telaka o współpracę. Ten bez namysłu się zgodził.
Zabito mu ojca i kilkoro ludzi, przestał już więc zachowywać neutralność.
Niewiele mówił, ale wystarczyło to, by się zorientować, na ile jest
rozgoryczony, rozwścieczony i żądny zemsty. Od razu więc obiecał spełnić prośbę
Nicolsona: dać przewodnika, który poprowadziłby główną grupę - niewielką już,
niestety, wszystkiego siedem osób. Pójdą pod dowództwem Vanniera główną drogą do
Bantuk, a tam mają przejąć barkas i wejść na jego pokład, jeśli da się to zrobić
w absolutnej ciszy. Natychmiast Telak przetłumaczył to jednemu ze swoich ludzi,
podając mu miejsce spotkania. Następnie wydał rozkaz kilku ludziom, by obszukali
trupy Japończyków, rozrzucone po kampongu i przynieśli na główny plac broń i
amunicję. Lekki karabin maszynowy, dwa karabiny automatyczne i dziwaczny
pistolet automatyczny nadal nadawały się do użytku. Sam Telak zniknął nagle w
drzwiach pobliskiej chaty i wynurzył się z nich z dwoma nożami malajskimi
ostrymi jak brzytwa i kilkoma dziwnymi, bogato rytymi sztyletami długości
dwudziestu pięciu centymetrów, o kształcie płomienia. Zatknął je wszystkie za
pasek. Pięć minut po zawaleniu się płonącej chaty Nicolson, Mckinnon i Telak
byli już w drodze. Droga do Bantuk - właściwie był to szlak przez dżunglę,
szeroki na dwa metry, to opadający, to wznoszący się - wiła się niemiłosiernie
wśród plantacji tytoniu oraz moczarów, przez które brnęło się po pas, wyjątkowo
zdradliwych, zwłaszcza w nocy. Lecz Telak prowadził ich inaczej, tylko raz szli
skrajem szlaku, dwa razy go przecięli, a poza tym szli wprost przez moczary,
pola ryżu i plantacje, zmierzając do miasta w linii prostej jak strzała. Wszyscy
trzej mężczyźni byli ranni, i to poważnie, wszyscy utracili sporo krwi, Telak
najwięcej. Żaden rozsądny lekarz nie zawahałby się odesłać ich do szpitala,
gdzie musieliby leżeć bez ruchu. Tymczasem teraz przyszło im biec przez całą
drogę. Ani razu nawet nie zwolnili. Biegli przez teren niesamowity, wysysający
siły, przyprawiający o palpitację serca. Biegli zdyszani, zdobywając się na
nieludzki wysiłek, ołowiane nogi paliły ich z bólu, mięśnie tężały do granic
wytrzymałości, piersi ciężko falowały, zgłodniałe płuca łaknęły coraz więcej
powietrza, pot spływał im strumieniami po tułowiu. Lecz biegli nie przystając.
Telak - bo był w swoim żywiole i ojciec jego leżał martwy w wiosce, z japońskim
bagnetem w piersi. Mckinnon - bo wciąż był oszalały z gniewu i dopóty chciał
biec, dopóki serce nie odmówi mu posłuszeństwa. Nicolson - bo przestał być sobą
i cały ból i cierpienie wcale nie jego dotyczyły. Za drugim razem, kiedy
przecinali szlak, zobaczyli w ciemności, niecałe dwa metry od siebie japońską
ciężarówkę. Nawet się nie zatrzymali, ciężarówka była niewątpliwie porzucona.
Japończycy na pewno zabrali jeńców i pognali ich pieszo do miasta. Jak się teraz
okazało, ciężarówka zajechała o wiele dalej, niż przewidywali, stanęła co
najmniej w połowie drogi do Bantuk. Nie mogli jednak się zorientować, jak dawno
temu Japończycy ją porzucili. Nicolson na zimno zdawał sobie sprawę, że szanse
na powodzenie planu zmalały jeszcze bardziej, że są wręcz nikłe. Wprawdzie
wszyscy o tym wiedzieli, lecz żaden nie wypowiedział tego głośno, by inni nie
pomyśleli, że chce choć odrobinę zwolnić mordercze tempo. Przeciwnie, wydłużyli
krok i jeszcze bardziej rozpaczliwie popędzili przez ciemność. Widok ciężarówki
sprawił, że Nicolsonowi raz za razem stawały przed oczyma sceny przedstawiające
okrutnych japońskich żołnierzy, którzy pędzą przed sobą jeńców ścieżką przez
dżunglę. Widział, jak brutalnie poganiają kolbami karabinów, a nawet bagnetami
starego rannego kapitana, który ledwie idzie, osłabiony i wyczerpany. Widział,
jak poganiają Gudrun ledwie drepczącą w ciemnościach z ciężkim chłopczykiem na
rękach, uniemożliwiającym jej marsz, bo przecież już po połowie kilometra
dwulatek może się stać ciężarem nie do udźwignięcia. A może puściła chłopca,
może pozostawili go gdzieś w pośpiechu na skraju dżungli, na pewną śmierć. Lecz
ten, który opiekował się tego wieczoru Nicolsonem i śledził jego myśli, nie
pozwalał, by męczyły go zbyt długo. Miały tylko dodawać mu bodźca do większego
wysiłku, a nie stawać się obsesją i odbierać mu ostatecznie siły. Przez cały ten
nieskończenie długi bieg, słaniając się na nogach, usiłując złapać oddech
Nicolson, o dziwo, zachował trzeźwość myślenia i dystans do wszystkiego. Zrobiło
się zimno, gwiazdy schowały się za chmurami, zaczynało padać. Dotarli do
przedmieścia Bantuk. Było to typowe jawajskie miasto nadmorskie, ani duże, ani
małe, w którym osobliwie mieszało się stare z nowym. Było to więc połączenie
Indonezji sprzed stu lat i Holandii odległej o piętnaście tysięcy kilometrów. Na
brzegu, wzdłuż linii zatoki, ciągnęły się rzędem dziwaczne, walące się chaty na
długich bambusowych palach, zbudowane poniżej poziomu przypływu. Wywieszano przy
nich siatki na ryby, by łapały się podczas przyboju. W połowie długości wybrzeża
wystawał łukiem daleko w morze zakrzywiony falochron, przy którym chroniły się
barkasy, łodzie rybackie, prao z plandekami i podwójne kanu z pływakiem bocznym,
zbyt duże, by podpłynąć dalej, aż do chat rybaków. Za chatami, równolegle do
brzegu ciągnęły się w dwóch czy trzech rzędach z rzadka rozsiane drewniane chaty
kryte słomą, takie same jak w wioskach w głębi wyspy. Za nimi było centrum
handlowe i administracyjne, za którym z kolei otwierała się niewielka dolina z
domami typowymi dla holenderskiego przedmieścia. Wprawdzie nie było tam
szerokich, wysadzanych drzewami bulwarów takich jak w Jakarcie czy Medanie, lecz
schludne małe bungalowy i stara rezydencja z czasów kolonialnych otoczone były
pięknie utrzymanymi ogrodami. Telak prowadził swoich towarzyszy właśnie do tej
części miasta. Biegli ciemnymi ulicami, samym środkiem, nawet nie usiłując robić
tego skrycie, bowiem czas skrytego działania już minął. Widziało ich niewielu
ludzi, bo też niewielu spotkali na zalanych deszczem ulicach. Początkowo
Nicolson myślał, że Japończycy wprowadzili godzinę policyjną, lecz zaraz
stwierdził, że się pomylił, bo niektóre restauracyjki tu i tam były otwarte. Ich
właściciele stali w kitlach pod markizami ocieniającymi wejścia i z obojętnym
milczeniem przyglądali się grupie prowadzonej przez Telaka. Kiedy przebiegli pół
kilometra w głąb lądu, Telak zwolnił tempo i wskazał Nicolsonowi i Mckinnonowi
wysoki mroczny żywopłot. Jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi wysypana
tłuczniem ulica, na której stali, kończyła się ślepo. Mur, który ją zamykał, był
wysoki, pośrodku mieściła się sklepiona łukiem brama oświetlona dwiema lampami
elektrycznymi. Obok niej stało dwóch mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Palili
papierosy, oparci ramionami o półkolisty mur. Nawet z takiej odległości trudno
było nie rozpoznać w jasno oświetlonym zaułku szarozielonych mundurów i
charakterystycznych czapek armii japońskiej. Za bramą widać było wiodący w górę
podjazd, oświetlony gęsto rozstawionymi latarniami. Za nim stał wysoki biały
budynek rezydencji. Przez bramę widać było niewielką jego część - tylko kolumny
ganku i z jednej jego strony dwa duże okna wykuszowe, oba jarzące się jasnym
światłem. Nicolson zwrócił się do zadyszanego Telaka: - To tu? - Były to
pierwsze słowa, jakie wypowiedzieli od chwili, gdy opuścili kampong. - Tak, to
ten dom. - Telak też wyrzucał z siebie słowa łapiąc z trudem powietrze. - Jest
największy w Bantuk. - Naturalnie. - Nicolson urwał, by otrzeć pot z twarzy,
piersi i ramion. Bardzo dokładnie wytarł dłonie. - Tędy będą wchodzili? - Innego
wejścia nie ma. Na pewno przyjdą tędy. Chyba że już są w środku. - Chyba że już
są w środku - powtórzył za nim jak echo Nicolson. Po raz pierwszy zalała go fala
strachu i niepokoju. Takiego strachu, jaki mógłby sparaliżować mu umysł, takiego
niepokoju, jaki mógłby zrujnować mu plany. Lecz uporał się z tym, bezwzględnie
odsuwając złe myśli. - Jeśli już przyszli, jest za późno. Jeśli nie, mamy czas.
Możemy chwilę odetchnąć... nie powinniśmy zaczynać akcji ledwie dysząc. Jak się
czujecie, bosmanie? - Ręce mnie swędzą - odparł cicho Mckinnon. - Chodźmy już. -
Jeszcze tylko chwilkę - przyrzekł mu Nicolson. Zwrócił się do Telaka: - Czy
dobrze widzę, że na murze są szpikulce? - Zgadza się - powiedział ponuro Telak.
- Szpikulce to jeszcze nic takiego, ale mur jest pod prądem. - A więc ta brama
to jedyne wejście? - spytał cicho Nicolson. - I jedyne wyjście. - Rozumiem.
Doskonale rozumiem. Przez dwie minuty żaden z nich się nie odezwał. Słychać było
tylko ich oddechy, coraz płytsze i równiejsze, przerwy między nimi też stawały
się coraz dłuższe. Nicolson czekał z niemal nadludzką cierpliwością, aż wszyscy
dojdą do siebie i osiągną szczyt formy, co prędzej czy później musiało nastąpić.
Poruszył się, wyprostował, zaczął wycierać dłonie o osmolone resztki swoich
drelichów khaki, żeby nie pozostała na nich ani odrobina wilgoci. - Minęliśmy po
tej stronie, jakieś dwadzieścia kroków stąd, wysoki mur, prawda? - zwrócił się
do Telaka. - Tak. - Tuż za murem rosną drzewa? - Tak, też to zauważyłem - skinął
głową Telak. - Wracajmy tam. - Nicolson odwrócił się i ruszył cichutko wzdłuż
ocieniającego ich żywopłotu. Dwie minuty później było już po wszystkim. I w
promieniu trzydziestu, czterdziestu metrów nikt nie mógł usłyszeć najlżejszego
szmeru ani szeptu. Nicolson leżał na ziemi pod wysokim murem i cichutko jęczał,
potem jęki stały się głośniejsze, bardziej żałosne. Początkowo nie zwróciły
niczyjej uwagi, po kilku sekundach jednak jeden z wartowników nastawił ucha,
wyprostował się i zaczął popatrywać z niepokojem w głąb ulicy. Po chwili drugi
wartownik, do którego doleciał rozdzierający jęk, zaczął robić to samo. Obaj
spojrzeli na siebie, odbyli szybką naradę, zawahali się i rzucili biegiem w dół
ulicy świecąc sobie latarką. Nicolson zajęczał jeszcze głośniej, zwinął się
jakby w strasznych męczarniach, obracając plecami do jezdni, żeby wartownicy nie
mogli od razu rozpoznać w nim Europejczyka. W chybotliwym świetle latarki
widział błyskające bagnety. Zdenerwowany wartownik na pewno wolałby znaleźć
trupa niż żywego wroga, nawet gdyby ten wyglądał na poważnie rannego. Ciężkie
buty stukotały po tłuczniu, wartownicy zatrzymali się z poślizgiem, pochylili
nad leżącym. I w tej samej chwili zginęli - jeden od pchnięcia sztyletem o
ostrzu w kształcie płomienia, które aż po rękojeść ugrzęzło w jego plecach,
kiedy Telak zeskoczył z muru, drugi - uduszony muskularnymi rękami Mckinnona
chwilę po tym, jak Nicolson niespodzianie wytrącił mu kopniakiem karabin z
dłoni. Zerwał się na nogi, popatrzył na dwóch martwych wartowników. Za niscy,
pomyślał z rozczarowaniem, o wiele za niscy. Miał nadzieję, że będą się mogli
przebrać w ich mundury, lecz nie nadawały się dla żadnego z nich. Nie było czasu
do stracenia. Chwycili z Telakiem pierwszego trupa za kostki i nadgarstki,
zamachnęli się nim w jedną i w drugą stronę, Mckinnon mocno podepchnął ciało i w
tej samej chwili znalazło się ono za wysokim murem, z dala od wrogich oczu. Po
pięciu sekundach trup drugiego wartownika dołączył do pierwszego. Kilka chwil
później wszyscy trzej mężczyźni znaleźli się na terenie rezydencji. Jasno
oświetlona ścieżka wysadzona była po obu stronach wysokimi krzakami albo
przystrzyżonymi drzewami. Po prawej, za drzewami ciągnął się już tylko wysoki
mur z drutami pod prądem na samej górze. Po przeciwnej stronie podjazdu
rozciągał się duży, opadający ukośnie w dół trawnik, przez który nie prowadziły
ścieżki, lecz był dobrze utrzymany i przystrzżony; gdzieniegdzie z niewielkich
kręgów nagiej ziemi wyrastały na nim drzewa. Oświetlały go, lecz niezbyt jasno,
latarnie ustawione wzdłuż podjazdu i przed domem. Trzej mężczyźni przemykali
bezgłośnie po trawie od jednego rzucającego cień drzewa do drugiego, aż dotarli
do kępy krzewów ograniczającej żwirowy podjazd tuż przed gankiem. Nicolson
pochylił się i przyłożył usta do ucha Telaka. - Byliście tu już? - Nigdy -
odparł tak samo cichutko Telak. - Nie wiecie, czy są tu jakieś inne drzwi? Nie
słyszeliście, czy okna są zabezpieczone sztabami, zadrutowane lub mają
wmontowane urządzenia alarmowe? Telak potrząsnął przecząco głową w mroku. - To
przesądza sprawę - szepnął Nicolson. - Tylko przez drzwi frontowe. Nie będą
oczekiwali tam gości, szczególnie takich jak my. - Sięgnął za pas i wyciągnął
sztylet otrzymany od Telaka. Zaczął podnosić się z klęczek. - Cichutko,
absolutnie cichutko. Szybko, sprawnie i cicho. Nie możemy zakłócić spokoju
naszym gospodarzom. Postąpił pół kroku naprzód, zdławił okrzyk i znów padł na
kolana. Miał niewielki wybór. Mckinnon, mimo że był średniego wzrostu, ważył
prawie sto kilo i był niesłychanie silny. - Co to jest? - szepnął Nicolson.
Potarł poparzone ramię, które go niemiłosiernie piekło; zapewne Mckinnon
wbijając w nie palce naderwał skórę. - Ktoś idzie - szepnął mu do ucha Mckinnon.
Pewnie mają na zewnątrz wartowników. Nicolson przez chwilę nasłuchiwał, lecz
potem potrząsnął głową w mroku na znak, że nic nie słyszy. Mimo to jednak miał
zaufanie do słuchu bosmana, podobnie jak do jego niebywałego wzroku. - Gdzieś z
boku, nie na żwirze - mruknął Mckinnon. - Idzie tutaj. Zajmę się nim. -
Zostawcie go w spokoju. - Nicolson mocno potrząsnął głową. - Za duży hałas. -
Usłyszy nas na żwirze. - Głos Mckinnona był jeszcze cichszy. Nicolson teraz też
usłyszał kroki: szuranie stóp po mokrej trawie. - Nie będzie hałasu. Przyrzekam.
Tym razem Nicolson przytaknął ruchem głowy i złapał bosmana za ramię na znak
zgody. Człowiek zbliżył się, był naprzeciwko ich kryjówki. Mimo woli Nicolson
zadrżał. Jak dobrze wiedział, będzie to czwarta tego wieczoru ofiara śpiewnie
zaciągającego szkockiego górala, a z trzech poprzednich tylko jedna zdołała
wydać z siebie ledwie cichutki szept. Jak długo można żyć blisko człowieka... w
tym wypadku trzy lata... i go nie znać... Mężczyzna był już niecałe pół metra od
nich, głowę miał odwróconą w stronę dwóch oświetlonych okien, zza których
dochodził daleki szmer głosów. Mckinnon podniósł się na nogi, cicho jak duch, i
zacisnął mu na szyi zgięte ręce niby stalową obręcz. Dotrzymał słowa. Wszystko
odbyło się w absolutnej ciszy, ofiara nawet nie pisnęła. Zostawili trupa za
krzewami i ruszyli przez żwir powolnym, miarowym krokiem, żeby w razie czego nie
usłyszeli ich wartownicy pilnujący dalej terenu. Przyśpieszyli kroku, przeszli
przez ganek i wkroczyli przez szeroko otwarte dwuskrzydłowe drzwi. Za nimi
rozciągał się szeroki hall, oświetlony łagodnym światłem kandelabru, o wysokim,
sklepionym suficie, ścianach z boazerią, chyba dębową, błyszczącym parkiecie
ułożonym w mozaikę z drzewa jarrah, kauri oraz innych twardych i jasnych drzew
tropikalnych. Po obu stronach hallu były szerokie, rozłożyste schody z drewna
ciemniejszego niż boazeria, zakręcające na wsparty na kolumienkach balkon, który
ciągnął się przez całą długość hallu po obu jego stronach i na ścianie tylnej. U
podnóża jednych i drugich schodów widać było po parze dwuskrzydłowych drzwi,
teraz zamkniętych, a w tylnej ścianie trzecie. Wszystkie pomalowane były na
biało, co wyglądało dość niestosownie przy ciemnych, obitych atłasem ścianach.
Drzwi w tylnej ścianie hallu były otwarte. Nicolson wskazał Mckinnonowi i
Telakowi, by zajęli stanowiska na prawo, po obu stronach dwuskrzydłowych drzwi,
a sam cicho jak kot pomknął przez hall do drzwi otwartych. Czuł przez podeszwy
chłodną, twardą podłogę - podczas wyczerpującego biegu przez dżunglę musiały mu
się podrzeć resztki płóciennych podeszew, które na wpół się spaliły, kiedy
wynosił Van Effena z płonącej chaty. Umysł jego automatycznie to zarejestrował,
lecz zlekceważył, podobnie jak ból poparzonego ciała. Przyjdzie czas, kiedy
będzie można sobie pozwolić na cierpienie, teraz nie. Naadal lodowato zimna
obojętność brała w nim górę nad wszelkimi uczuciami, stan ten nawet się wzmógł,
towarzyszyła mu niezwykła przenikliwość sądów. Rozpłaszczył się na ścianie,
nastawił ucha, oczy miał zwrócone w stronę otwartych drzwi. Najpierw nic nie
słyszał, po chwili jednak doszedł go z daleka szmer głosów i brzęk naczyń.
Oczywiście, mieszczą się tam kuchnie i pomieszczenia dla służby. Jeśli więc za
dwuskrzydłowymi drzwiami mężczyźni spożywają posiłek, bo właśnie jest pora
kolacji, to na pewno można się w każdej chwili spodziewać, że długim korytarzem
zacznie nadchodzić służba, która będzie musiała przejść przez hall. Nicolson
przesunął się cichutko bliżej drzwi i wychylił się zza framugi. Korytarz był
słabo oświetlony, miał z siedem metrów długości, po obu jego stronach były
zamknięte drzwi, a na końcu otwarte. Widział jasny prostokąt światła, nie było
nikogo. Wszedł do korytarza, pomacał z tyłu pod klamką, znalazł klucz, wyciągnął
go, wrócił do hallu, zamknął cichutko drzwi i przekręcił klucz. Przeszedł przez
hall równie cicho jak przedtem i stanął obok swoich towarzyszy przy białych
dwuskrzydłowych drzwiach. Obaj patrzyli na niego. Mckinnon nadal miał ponurą i
zawziętą minę. Wprawdzie panował nad uczuciem gniewu, które w nim narosło, lecz
w każdej chwili mogło ono wziąć nad nim górę. Telak wyglądał w świetle
straszliwie - oblepiony skrzepłą krwią, ciemna twarz ściągnięta i szara ze
zmęczenia, ale zdawało się, że mimo to chęć zemsty jeszcze długo będzie dodawała
mu sił. Nicolson szepnął mu do ucha kilka poleceń, upewnił się, że tamten
zrozumiał, i czekał, aż Telak prześlizgnie się kawałek i ukryje pod schodami z
prawej strony. Zza dwuskrzydłowych drzwi dochodził szmer głosów, szmer
przerywany co pewien czas wybuchami rubasznego śmiechu. Nicolson przez chwilę
nasłuchiwał przyłożywszy ucho do szpary między skrzydłami, po czym każde z nich
próbował lekko pchnąć wyciągniętym palcem. Oba ustąpiły niemal niedostrzegalnie
o centymetr. Nicolson wyprostował się, zadowolony. Skinął na Mckinnona.
Podnieśli broń, przytknęli lufy karabinów do białych drzwi, kopniakiem otworzyli
je na oścież i weszli razem do pokoju. Był to długi, niski pokój, obudowany
boazerią, z parkietem na podłodze, szerokimi oknami w wykuszach i moskitierami.
W ścianie naprzeciwko drzwi było jeszcze jedno mniejsze okno. Między dwiema
parami drzwi na lewo stał długi dębowy kredens; był jedynym meblem wbudowanym w
ścianę. Większą część powierzchni podłogi zajmował stół bankietowy w kształcie
podkowy, a przy nim krzesła, na których siedziało czternastu mężczyzn. Kilku
nadal rozmawiało, śmiało się i popijało z głębokich kielichów, zupełnie nie
zdając sobie sprawy, że do pomieszczenia wtargnęło dwóch ludzi. Lecz stopniowo,
kiedy rozmawiający zorientowali się, że ich towarzysze zamilkli, ucichły
wszystkie rozmowy. Zebrani patrzyli w stronę drzwi, siedzieli nieruchomo. Jak na
człowieka, który ma rzekomo opłakiwać śmierć syna, pułkownik Kiseki wspaniale
ukrywał swój smutek. Bez trudu można było rozpoznać, który to mężczyzna.
Siedział na ozdobnym fotelu z wysokim oparciem zajmując honorowe miejsce u
szczytu stołu. Był to niski, barczysty, otyły człowiek, o szyi wylewającej się
na obcisły kołnierzyk munduru, małych świńskich oczkach niemal zatopionych w
fałdach tłuszczu, bardzo krótkich czarnych włosach siwiejących na skroniach,
sterczących na czubku głowy jak druciana szczotka. Twarz miał zaczerwienioną od
alkoholu, na stole przed nim stało pełno pustych butelek, biały obrus poplamiony
był winem. Kiedy wtargnęli Nicolson z Mckinnonem, miał odrzuconą głowę do tyłu i
ryczał ze śmiechu, lecz teraz siedział zsunięty na przód fotela, z pięściami o
pobielałych kłykciach zaciśniętymi na poręczach. Jego roześmiana otyła twarz
powoli zastygała w wyrazie niedowierzania. Nikt się nie odzywał, nikt nie
poruszał. W pokoju panowała głęboka cisza. Nicolson i Mckinnon powoli, uważnie
przesunęli się, by zająć miejsca po obu stronach stołu. Ciche klapanie ich stóp
jeszcze tylko podkreślało niesamowitą ciszę. Nicolson stanął po lewej, Mckinnon
zbliżył się do okien wykuszowych. Czternastu mężczyzn nadal siedziało na swoich
miejscach nieruchomo, śledząc wzrokiem poczynania uzbrojonych intruzów. Nicolson
zatrzymał się w połowie długości stołu po jego lewej stronie, upewnił się, że
Mckinnon ma na oku wszystkich zebranych, odwrócił się i otworzył pierwsze drzwi.
Klamka zgrzytnęła, pchnął drzwi, które bezgłośnie same się otworzyły, odwrócił
się na pięcie i cichutko postąpił krok w stronę stołu. Kiedy klamka zgrzytnęła,
oficer siedzący tyłem do Nicolsona - Mckinnon nie mógł widzieć, co on robi pod
stołem - sięgnął do kabury po rewolwer i wyciągnął go, lecz Nicolson zdążył
zadać mu brutalny cios kolbą tuż nad prawym uchem. Rewolwer zastukotał
nieszkodliwie o parkiet, a oficer osunął się całym ciężarem na stół. Przewrócił
głową prawie pełną butelkę wina, które wylewało się z bulgotem pośród
nienaturalnej ciszy, aż butelka się opróżniła. Dwanaście par oczu, jak gdyby
zahipnotyzowanych jedyną ruchomą rzeczą w pokoju, wpatrywało się w krwistą plamę
rozprzestrzeniającą się coraz bardziej na białym obrusie. Nadal nikt nie odezwał
się słowem. Nicolson odwrócił się, by spojrzeć przez otwarte drzwi. Długi
korytarz był pusty. Zamknął je, przekręcił klucz i zajął się drugimi. Mieściła
się za nimi szatnia. Była mała, miała jakieś dwa metry kwadratowe, bez okna.
Drzwi do niej Nicolson pozostawił otwarte. Wrócił do stołu, zaczął się przesuwać
od krzesła do krzesła szukając u mężczyzn broni. Mckinnon cały czas trzymał swój
karabin w pogotowiu przesuwając delikatnie wylot lufy z jednego Japończyka na
drugiego. Kiedy Nicolson skończył, zaczął ubezpieczać Mckinnona, który z kolei
wykonał tę samą robotę po drugiej stronie stołu. Łup ich okazał się zadziwiająco
niepokaźny: kilka noży i trzy rewolwery, te ostatnie odebrane oficerom.
Rewolwer, który leżał na podłodze, był czwarty. Nicolson dał dwa Mckinnonowi,
dwa zatknął sobie za pas. Przy strzelaniu na małą odległość, na ograniczonej
przestrzeni karabin automatyczny jest o wiele bardziej śmiercionośną bronią.
Nicolson podszedł do szczytu stołu i spojrzał na potężnego, korpulentnego
mężczyznę w honorowym fotelu. - Pan jest pułkownik Kiseki? Oficer skinął głową
bez słowa. Z jego twarzy znikł wyraz zdumienia, w ogóle nie miałaby żadnego
wyrazu, gdyby nie oczka świdrujące z uwagą pokój. Odzyskał już równowagę i
panowanie nad sobą. Niebezpieczny człowiek, pomyślał posępnie Nicolson,
człowiek, którego nie należy nie doceniać, bo zapłaci się za to śmiercią. -
Proszę powiedzieć wszystkim, by położyli ręce na stole, spodem dłoni do góry. I
tak pozostali. - Odmawiam. - Kiseki skrzyżował ręce na piersiach i odchylił się
niedbale do tyłu. - Dlaczego miałbym... - Urwał, bo lufa karabinu wbiła mu się
głęboko w grube fałdy tłuszczu na karku. Jęknął z bólu. - Liczę do trzech -
rzucił obojętnie Nicolson, lecz była to obojętność udawana. Bardziej mu się
przyda Kiseki żywy. - Jeden, dwa... - Stop! - Kiseki zsunął się na przód fotela
uciekając przed uciskającą go lufą i wyrzucił z siebie polecenie. Natychmiast na
całym stole pojawiły się ręce, spodem dłoni do góry, tak jak życzył sobie
Nicolson. - Wie pan, kim jesteśmy? - spytał. - Wiem, kim jesteście. - Kiseki
mówił po angielsku powoli i z wysiłkiem, lecz jakoś sobie radził. - Z
angielskiego tankowca "Viroma". Głupcy, zwariowani głupcy! Na co macie nadzieję?
Równie dobrze możecie teraz się poddać. Przyrzekam... - Milczeć! - Nicolson
wskazał na mężczyzn siedzących z obu stron pułkownika, na oficera i
Indonezyjczyka o masywnej szczęce, ciemnej twarzy i ułożonych w nieskazitelne
fale włosach, w dobrze skrojonym garniturze. - Kim oni są? - Mój zastępca i
burmistrz Bantuk. - Ach, burmistrz Bantuk? - Nicolson spojrzał na niego z
zainteresowaniem. - Kolaboracja, jak rozumiem? - Nie wiem, o czym pan mówi. -
Kiseki spojrzał na Nicolsona przez szparki. - Burmistrz to założyciel, członek
naszej Azjatyckiej Wspólnoty Dobrobytu... - Milczeć, na miłość boską! - Nicolson
rozejrzał się po innych siedzących wokół stołu: dwóch czy trzech oficerów,
sześciu Chińczyków, jeden Arab i kilku Jawajczyków. Spojrzał z powrotem na
pułkownika. - Pan, zastępca i burmistrz pozostaniecie tutaj, reszta do szatni. -
Proszę pana!... - cicho zawołał spod okna Mckinnon. - Wchodzą na podjazd! -
Pośpieszyć się! - Nicolson znów wbił lufę w kark pułkownika. - Przetłumaczyć im!
Do szatni! Natychmiast! - Do tego pudła? Nie ma tam powietrza. - Kiseki udawał
przerażenie. - Uduszą się tam. - W przeciwnym razie zginą tutaj. Mogą wybierać.
- Nicolson jeszcze bardziej wparł się w karabin, palec na spuście mu pobielał. -
Ale pan będzie pierwszy. Pół minuty później pokój prawie opustoszał, panowała w
nim cisza. Tylko trzech mężczyzn siedziało u szczytu bankietowego stołu.
Jedenastu zostało wtłoczonych do malutkiej szatni, drzwi zamknięto na klucz.
Mckinnon rozpłaszczył się na ścianie przy otwartych drzwiach dwuskrzydłowych, a
Nicolson stał w otwartych drzwiach bocznego korytarza. Ustawił się tak, żeby
widzieć dojście do drzwi, przy których stał Mckinnon, przez szparę między swoimi
drzwiami a framugą. POzycja ta umożliwiała mu również trzymanie Kisekiego ciągle
na muszce - mierzył z karabinu w środek jego piersi. Pułkownik też otrzymał
rozkazy. Otrzymał rozkazy i wiedział, że Nicolson zastrzeli go jak psa, jeśli
tylko będzie podejrzewał, że Kiseki chce go przechytrzyć. PUłkownik żył już zbyt
długo i widział zbyt wielu tak zdesperowanych i zaciętych ludzi, by myśleć
inaczej. Znany był z okrucieństwa, ale też z odwagi, nie był głupcem. Zamierzał
dokładnie wypełniać rozkazy. Nicolsona doleciał płacz Petera, kwilenie
zmęczonego, przygnębionego dziecka. Żołnierze przechodzili przez żwirowy podjazd
i wstępowali na schody ganku. Nicolson zacisnął usta. Kiseki zauważył to,
mięśnie napięły mu się w oczekiwaniu na obezwładniające uderzenie pocisku, lecz
nagle zobaczył, że Nicolson potrząsa głową i wyraźnie, świadomie się rozluźnia.
W hallu rozległy się kroki, zatrzymały przed drzwiami i na rozkaz Kisekiego znów
ruszyły. Po chwili japońscy żołnierze - wszystkiego razem sześciu - weszli do
pokoju popychając przed sobą jeńców. Kapitan Findhorn był na przedzie. Żołnierz
trzymał go za ramiona, kapitan pociągał nogami, twarz miał ściągniętą, koloru
popiołu, oddychał szybko, chrapliwie, bardzo cierpiał. Żołnierze zatrzymali się
i puścili go. Zachwiał się do tyłu, do przodu, przewrócił przekrwionymi
białkami, zgiął się wpół i tak przygięty powoli runął na podłogę tracąc
przytomność, pogrążając się w błogosławionym stanie niepamięci. Tuż za nim stała
Gudrun z Peterem w ramionach. Ciemne włosy miała potargane i rozwichrzone, białą
niegdyś koszulę rozerwaną na plecach. Ze swojego miejsca Nicolson nie mógł
widzieć jej pleców, ale domyślał się, że na pewno są poranione do krwi, bo
żołnierz z tyłu trzymał przy nich bagnet. Poczuł przemożne pragnienie, by wyjść
zza drzwi i opróżnić magazynek karabinu, wykończyć żołnierza z bagnetem, lecz
zdławił w sobie ten odruch, pozostał na swoim miejscu, stał spokojnie i cicho,
przenosząc wzrok z obojętnej twarzy Kisekiego na zabrudzoną, przeoraną szramą
twarz dziewczyny. Ona też, jak teraz widział, słaniała się na nogach drżących ze
zmęczenia, ale nadal trzymała dumnie podniesioną głowę. Nagle pułkownik wydał
rozkaz szczekliwym głosem. Jego ludzie patrzyli nie rozumiejąc. Powtórzył go
niemal natychmiast, waląc ręką w stół - czterech spośród sześciu żołnierzy
rzuciło broń na podłogę. Piąty ściągnął głupawo brwi, jakby z niedowierzaniem,
czy dobrze słyszał, popatrzył na towarzyszy, na broń leżącą na podłodze i
niechętnie rozluźnił chwyt wypuszczając z dłoni karabin, który z hukiem upadł na
parkiet obok innych. Tylko szósty, ten stojący za Gudrun zorientował się, że coś
nie jest w porządku. Przykucnął, rozejrzał się dzikim wzrokiem dookoła i padł na
podłogę jak powalone drzewo - Telak leciutko jak piórko nadbiegł z hallu i
grzmotnął go karabinem w nie osłonięty tył głowy. Teraz wszyscy trzej byli w
pokoju. Telak odprowadził pięciu żołnierzy do kąta, Mckinnon zatrzasnął
kopniakiem dwuskrzydłowe drzwi trzymając przezornie na oku trzech biesiadników
przy stole, a Nicolson podszedł bez wstydu do dziewczyny, która trzymała Petera,
i wziął ich oboje w ramiona uśmiechając się z zachwytem i ulgą. Gudrun, sztywno
wyprostowana, patrzyła na niego przez bardzo długą chwilę ze zdumieniem i
niedowierzaniem, aż nagle oparła się ciężko o jego pierś i tuląc twarz do jego
ramienia powtarzała szeptem imię Johnny. Mckinnon popatrywał na nich szeroko
uśmiechnięty, na jego twarzy nie było już wściekłości ani gniewu. Lecz nie
zatrzymywał na nich wzroku na dłużej niż ułamek sekundy, cały czas bowiem miał
na muszce trójkę u szczytu stołu. - Johnny, ach Johnny! - Dziewczyna podniosła
głowę i spojrzała na niego. Błękitne oczy błyszczały, zamglone, po brudnych
policzkach spływały łzy wymywając na nich jasne smugi. Drżała, drżała z powodu
długiego napięcia i z zimna. Ubranie miała przemoczone do suchej nitki, lecz nie
zwracała na to uwagi. Na jej twarzy malowało się takie szczęście, jakiego
Nicolson jeszcze nie widział. - Och, Johnny, myślałam, że już po wszystkim.
Myślałam, że Peter i ja... - urwała i uśmiechnęła się do niego. - Jak się tu, na
Boga, dostaliście? Nie rozumiem. Jak? - Prywatnym samolotem. - Nicolson machnął
niedbale ręką. - To nie było trudne, ale o tym potem, Gudrun. Musimy się
śpieszyć. Bosmanie... - Tak? - Mckinnon przezornie przestał się uśmiechać. -
Zwiążcie trójkę naszych przyjaciół tam u szczytu stołu. Tylko ręce, za plecami.
- Związać nas! - Kiseki pochylił się do przodu, zaciśnięte dłonie trzymał na
stole. - Nie widzę potrzeby... - Zastrzelcie ich, jeśli to będzie konieczne -
rozkazał Nicolson. - Już nie są nam potrzebni. - Nie chciał dodawać, że Kiseki
jeszcze im się przyda, bo bał się, że pułkownik znając jego zamiary, może się
zdobyć na rozpaczliwy czyn. - Już ja to załatwię - przyrzekł Mckinnon. Ruszył
zdecydowanym krokiem w ich stronę zrywając kilka moskitier - skręcone, mogły
doskonale posłużyć za liny. Nicolson usadził Gudrun z Peterem na krześle,
odszedł, pochylił się nad kapitanem i potrząsnął go za ramię. Findhorn poruszył
się po jakimś czasie i otworzył, znużony, oczy. Podtrzymywany przez Nicolsona
usiadł; ruszał się jak starzec. Rozejrzał się po pokoju, jego wyczerpany umysł
zaczął powoli pojmować, co się wydarzyło. - Nie wiem, na Boga, jak to zrobiłeś,
ale zrobiłeś świetnie, mój chłopcze. - Obejrzał Nicolsona uważnie od stóp do
głów, krzywiąc się na widok ran i okropnych oparzeń na nogach i przedramionach
pierwszego oficera. - Straszliwie jesteś poharatany. Mam nadzieję, że nie
czujesz się w połowie tak źle, jak wyglądasz. - U szczytu formy - uśmiechnął się
Nicolson. - Umie pan kłamać, panie Nicolson. Tak samo nadaje się pan do szpitala
jak ja. Dokąd stąd pójdziemy? - Opuścimy to miejsce. I to zaraz. Jeszcze tylko
kilka minut, kapitanie. Pozostało kilka spraw. - Ale pójdziecie sami -
powiedział żartobliwym tonem Findhorn, lecz wcale nie żartował. - Chyba
zdecyduję się zostać jeńcem wojennym. Naprawdę, mój chłopcze, już wiem, co to
znaczy, przeszedłem przez to. Nie zrobiłbym kroku. - Nie musi pan, kapitanie.
Zapewniam. - Nicolson szturchnął czubkiem buta worek jednego z żołnierzy,
pochylił się i zajrzał do środka. - Nawet przydźwigali tu plany i diamenty. No,
ale co mieli z nimi zrobić? Mam nadzieję, pułkowniku Kiseki, że za bardzo panu
na nich nie zależy? Kiseki patrzył na niego obojętnie. Gudrun nabrała powietrza
w płuca. - Ach, więc to jest pułkownik Kiseki! - Patrzyła na niego przez długą
chwilę i wzdrygnęła się. - Widzę teraz, że kapitan Yamata rzeczywiście miał
rację. Dzięki Bogu, Johnny, że pierwszy się tu dostałeś. - A gdzie jest kapitan
Yamata?! - Malutkie oczka pułkownika prawie zupełnie zniknęły w fałdach
tłuszczu. - Co się z nim stało? - Dołączył do swoich przodków - odparł
lakonicznie Nicolson. - Van Effen go prawie rozpołowił. - Kłamstwo! Van Effen
był naszym przyjacielem, bliskim przyjacielem. - Zgadza się, był - przytaknął
Nicolson. - Proszę spytać swoich ludzi... ale potem. - Wskazał na grupkę
żołnierzy sterroryzowanych karabinkiem Telaka. - Tymczasem proszę wysłać jednego
z nich po nosze, koce i latarki. Nie muszę pana ostrzegać, co się stanie, jeśli
będzie pan próbował głupich sztuczek. Kiseki patrzył przez chwilę na niego
obojętnie, ale w końcu rzucił coś szybko do jednego z żołnierzy. Nicolson
poczekał, aż tamten się oddali, i znów zwrócił się do pułkownika. - Musi w tym
domu być radio. Gdzie? Po raz pierwszy Kiseki się uśmiechnął ukazując na
przedzie wspaniałą kolekcję złotych koronek. - Przykro mi, ale muszę pana
rozczarować... panie... hm... - Nicolson. To jednak nie pora na prezentacje.
Pytam o radio, pułkowniku. - Mamy tylko to jedno. - Jeszcze szerzej się
uśmiechając Kiseki wskazał na kredens. Wskazał ruchem głowy, bo Mckinnon już
związał mu ręce na plecach. Nicolson ledwie rzucił okiem na mały odbiornik. -
Chodzi mi o pański nadajnik, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu - wycedził
Nicolson. - Chyba nie używa pan gołębi pocztowych, prawda? - Co za typowo
angielskie poczucie humoru. Cha! Cha! To naprawdę dowcipne. - Kiseki nadal miał
uśmiech na twarzy. - Oczywiście, że mamy nadajnik, panie... hm... Nicolson. W
barakach, to znaczy w koszarach. - Gdzie to jest? - Po przeciwnej stronie
miasta. - Wyglądało na to, że Kiseki naprawdę dobrze się bawi. - Półtora
kilometra stąd. Co najmniej półtora. - Rozumiem. - Nicolson zamyślił się. - To
za daleko... i wątpię, czy bym dał radę wprowadzić pana na muszce do pańskich
koszar, zniszczyć nadajnik i wydostać się stamtąd... pozostając przy życiu. -
Czasami widać, że pan myśli - mruknął Kiseki. - Przecież nie jestem samobójcą. -
Nicolson potarł palcem nie goloną brodę i znów spojrzał na pułkownika. - I jest
to jedyny nadajnik w mieście, tak? - Zgadza się. Musi mi pan uwierzyć na słowo.
- Wierzę panu na słowo. Nicolson przestał się interesować tym tematem, patrzył,
jak Mckinnon wiąże drugiego oficera z takim zacięciem, że tamten aż krzyknął z
bólu. Wrócił wysłany przez pułkownika żołnierz niosąc nosze, koce i dwie
latarki. Nicolson spojrzał na niego, potem znów zwrócił spojrzenie na szczyt
stołu: najpierw zerknął na pułkownika, później na cywila u jego boku. Burmistrz
udawał oburzenie i wściekłość, lecz wyglądał tylko na wystraszonego. W jego
ciemnych oczach niewątpliwie czaił się strach. Pocił się obficie, kącik ust
drżał mu nerwowo, nawet szary garnitur o pięknym kroju zdawał się na nim
obwisać... Nicolson przeniósł wzrok na pułkownika. - Rozumiem, że burmistrz jest
pana bliskim przyjacielem? - Widział wyraz oczu Mckinnona, który wiązał ręce
burmistrzowi, wyraz mówiący mu, że bosman chce jak najszybciej stąd wyjść, że
niecierpliwią go te rozmowy, lecz nie zwracał na to uwagi. Kiseki ceremonialnie
odchrząknął. - Nasze... no, jak to się mówi?... obowiązki jako komendanta
garnizonu i reprezentanta ludności w sposób naturalny... - Niech mi pan
oszczędzi reszty - przerwał mu Nicolson. - Myślę, że obowiązki często go tutaj
sprowadzają. - Patrzył teraz na burmistrza w sposób szczególnie badawczy i
pogardliwy. Kiseki to zauważył. - Często go tu sprowadzają? - zaśmiał się. - Mój
drogi Nicolsonie, przecież to jest jego dom. Ja tu jestem tylko gościem. -
Naprawdę? - Nicolson spojrzał na burmistrza. - Czy może mówi pan trochę po
angielsku? - Doskonale mówię po angielsku. - Duma na chwilę wzięła górę nad
strachem. - Świetnie - mruknął oschło Nicolson. - Może więc porozmawiamy? -
Obniżył celowo ton głosu o oktawę, zaczął mówić teatralnym szeptem, wyglądało
bowiem na to, że niewiele trzeba, by burmistrza przestraszyć. - Gdzie pułkownik
Kiseki trzyma w tym domu nadajnik? Kiseki odkręcił się w stronę burmistrza,
wściekły, że go przechytrzono, zaczął niezrozumiale coś krzyczeć, lecz urwał w
pół zdania, bo Mckinnon grzmotnął go powyżej ucha. - Niech pan nie będzie
głupcem, pułkowniku - powiedział znużonym tonem Nicolson. - I niech pan nie
usiłuje traktować mnie jak głupca. Kto słyszał o dowódcy wojskowym... zwłaszcza
w rejonie, gdzie jest tak gorąco jak tutaj... który dysponuje środkiem łączności
półtora kilometra od miejsca przebywania? To oczywiste, że nadajnik jest tutaj i
równie oczywiste, że mogę przez całą noc próbować zmusić pana do mówienia.
Wątpię, czy burmistrz chciałby ponieść wielką ofiarę dla dobra waszej
nieocenionej wspólnoty. - Spojrzał na przestraszonego cywila. - Śpieszę się.
Gdzie to jest? - Nie powiem. - Burmistrz zamilkł, lecz mimo to nadal poruszał
ustami. - Nie zmusi mnie pan do mówienia. - Nawet siebie pan nie oszuka. -
Nicolson spojrzał na Mckinnona. - Wykręćcie mu troszkę ramię, bosmanie. Mckinnon
spełnił polecenie. Burmistrz krzyknął, bardziej na wszelki wypadek niż
rzeczywiście z bólu. Mckinnon rozluźnił chwyt. - No? - Nie wiem, o co chodzi.
Tym razem Mckinnonowi nie trzeba było wydawać poleceń. Szarpnął prawym ramieniem
burmistrza wysoko w górę i wykręcił tak, że dotykało łopatki spodem nadgarstka.
Mężczyzna zakwiczał jak świnia na widok topora rzeźnickiego. - Na górze. -
Burmistrz łkał z bólu i strachu... głównie ze strachu. - Na dachu. - Moja
ręka... złamaliście mi rękę! - Bosmanie, skończcie go teraz wiązać. - Nicolson
odwrócił się ze wstrętem. - No, pułkowniku, proszę prowadzić. - Niech to zrobi
mój elegancki przyjaciel - wypluł z siebie Kiseki. Zęby miał zaciśnięte, wyraz
jego twarzy źle wróżył burmistrzowi, gdyby kiedyś mieli się spotkać w innych
okolicznościach. - On wam może pokazać, gdzie to jest. - Niewątpliwie. Lecz
wolałbym, żeby pan z nami poszedł. Pańscy ludzie mogą tam spacerować uzbrojeni w
karabiny maszynowe i na pewno nie zawahają się podziurawić burmistrza i mnie jak
sito. A pan będzie wykluczającym pomyłki ubezpieczeniem na życie. - Nicolson
przełożył karabin do lewej ręki, wyciągnął zza paska jeden z rewolwerów i
sprawdził, czy jest odbezpieczony. - Śpieszy mi się, pułkowniku. Chodźmy.
Wrócili po pięciu minutach. Nadajnik okazał się kłębem stali i zgruchotanych
lamp. Po drodze na nikogo się nie natknęli. Wrzaski burmistrza najwyraźniej nie
zwróciły niczyjej uwagi, może dlatego, że drzwi były zamknięte, albo - co
bardziej prawdopodobne, zdaniem Nicolsona - dlatego, że służba przywykła do tego
typu wrzasków dochodzących z pokoju pułkownika Kiseki. Mckinnon nie pozostał
bezczynny pod ich nieobecność. Kapitan Findhorn leżał już wygodnie na noszach z
trochę przestraszonym małym Peterem w ramionach, przykryty kocami. Z czterech
stron noszy kucali japońscy żołnierze. Po bliższym przyjrzeniu się widać było,
że nie mają innego wyjścia, bosman przywiązał bowiem im ręce do uchwytów noszy.
Burmistrz i zastępca pułkownika byli związani razem krótką liną łączącą lewy
łokieć pierwszego z prawym drugiego. Ofiara Telaka nadal leżała bez ruchu na
podłodze. Nicolson podejrzewał, że długo pozostanie w tej pozycji. Nie było
śladu szóstego żołnierza. - Świetnie się sprawiliście, bosmanie. - Nicolson
rozejrzał się z aprobatą. - A gdzie się podział nasz szósty przyjaciel? -
Nigdzie się nie podział. Jest w szatni. - Nie zwracając uwagi na ryki i protesty
Kisekiego, Mckinnon usiłował go przywiązać do lewego łokcia burmistrza. -
Niezbyt łatwo poszło mi z zamknięciem drzwi, ale jakoś sobie poradziłem. -
Doskonale. - Nicolson po raz ostatni rozejrzał się po pokoju. - Nie ma co dłużej
czekać. Ruszajmy. - Dokąd idziemy? - Kiseki rozstawił szeroko nogi, wielką głowę
ukrył w ramionach. - Dokąd nas zabieracie? - Telak mówi, że pański prywatny
barkas to najlepsza i najszybsza jednostka na tym wybrzeżu. Że nie ma lepszej na
odcinku dwustu mil. Jeszcze przed świtem miniemy Cieśninę Sundajską i wypłyniemy
na Ocean Indyjski. - Co?! - Twarz Kisekiego wykrzywiła się z wściekłości. -
Zabieracie mój barkas?! Nigdy się to nie uda tobie, Angliku, nigdy się tobie nie
uda! - Zamilkł, lecz przyszła mu do głowy nowa, jeszcze bardziej wstrząsająca
myśl. Rzucił się gwałtownie do przodu, pociągając związaną za sobą dwójkę i w
napadzie wściekłości kopnął Nicolsona. - Zabieracie mnie ze sobą, do cholery,
zabieracie mnie ze sobą! - Oczywiście, że tak. Jakże moglibyśmy inaczej - odparł
zimno Nicolson. Cofnął się o kilka kroków, by uciec przed zamaszystymi
kopniakami Kisekiego i wbił mu z rozmachem lufę karabinu w przeponę, tuż pod
mostkiem. Pułkownik zwinął się z bólu. - Jest pan naszą gwarancją na to, że uda
nam się bezpiecznie tam dotrzeć. Bylibyśmy szaleni, gdybyśmy nie wzięli pana z
sobą. - Nie pójdę - sapnął Kiseki. - Nie pójdę. Możecie mnie zabić, ale nie
pójdę. Obozy koncentracyjne! Jeniec wojenny Anglików! Nigdy, nigdy, przenigdy!
Możecie mnie zabić! - Nie musimy pana zabijać - zauważył Nicolson. - Możemy pana
związać, zakneblować, a nawet ponieść na noszach, jeśli zajdzie potrzeba. -
Wskazał głową na drzwi szatni. - Tam tylko się można namęczyć. I skomplikowałoby
to sprawy. Jeśli pan sam nie pójdzie, to zaniesiemy pana na noszach. Ale
najpierw podziurawimy nogi kulkami, żeby się pan uspokoił. Kiseki popatrzył na
jego twarz o nieubłaganym wyrazie i dokonał wyboru. Poszedł o własnych siłach. *
* * Po drodze do przystani nie spotkali ani jednego japońskiego żołnierza. Noc
była bezwietrzna, lecz lał uporczywy, rzęsisty deszcz; ulice Bantuk były
wyludnione. Po długim okresie niepowodzeń zaczęło uciekinierom dopisywać
szczęście. Vannier i pozostali byli już na pokładzie barkasa. Na straży
postawili tylko jednego człowieka; Telak i jego ludzie pracowali bez słowa, tak
cicho, jak cicha była spowijająca okolicę noc. Van Effen spał już w koi pod
pokładem, Walters miał zacząć nadawanie. Barkas o długości piętnastu i
szerokości czterech metrów lśnił i błyszczał nawet w deszczu i ciemnościach.
Przygotowany był do natychmiastowego wyjścia w morze. Willoughby rozgościł się w
maszynowni - na widok dużych bliźniaczych, nienagannie utrzymanych silników do
ust napływała mu ślinka. Gordon i Evans załadowali na pokład rufowy sześć
dodatkowych beczułek paliwa. Mckinnon i Vannier przeszukiwali większe jednostki
za falochronem, by uszkodzić w nich radia, a nawet udało im się zniszczyć
magneto na drugim barkasie, który stał w porcie. Odpłynęli dokładnie o
dziesiątej wieczorem, silnik mruczał cichutko, morze było gładkie jak staw.
Nicolson prosił Telaka, by im towarzyszył, lecz ten odmówił twierdząc, że jego
miejsce jest wśród własnego narodu. Odszedł po długim molo nawet się nie
odwróciwszy. Nicolson wiedział, że już nigdy go nie zobaczą. Kiedy odpływali w
ciemność, czterech japońskich żołnierzy przywiązanych do noszy zaczęło
przejmująco wrzeszczeć i w bezładnej szamotaninie wyrywać się w stronę
znikającego molo. Lecz krzyki ich raptownie zagłuszył ryk dwóch silników,
włączonych na najwyższe obroty, by barkas mógł jak najszybciej okrążyć skraj
falochronu i skierować się na południowy zachód w stronę najdalej wysuniętego
cypla Jawy i Occeanu Indyjskiego. O wpół do trzeciej nad ranem spotkali się z
okrętem australijskim Jej Królewskiej Mości, niszczycielem "Kenmore", klasy Q.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MacLean Alistair Na poludnie od Jawy
Na Południe Od Brazos cz 3 Równiny
na poludnie od granicy na zachod od slonca muza?mo
Na Południe Od Brazos cz 1 Wyprawa
Na Południe Od Brazos cz 4 Powrót
Na Południe Od Brazos cz 2 Na Szlaku
Ebook Na Poludnie Od Nigdzie Wydawnictwo Literackie
Trzęsienie ziemi w jednym ze zborów na południu Polski !!!
Krall Na wschód od Arbatu
pytania na egzamin od dr Kupki
Eco Umberto Zapiski na pudelku od zapalek
WNIOSEK NA ODSTĘPSTWO OD PRZEPISÓW OŚWIETLENIE
Pierwsze slady obecnosci Slowian na zachod od Odry

więcej podobnych podstron