43 (13)



















Dan Simmons     
  Zagłada Hyperiona
   
. 43 .    






    Leigh Hunt nigdy nie widział niczyjej śmierci. Ostatnia doba,
którą spędził z Keatsem - wciąż myślał o nim jako o Josephie Severnie, ale był
pewien, że umierający jest przekonany, iż w rzeczywistości nazywa się John Keats
- była najtrudniejszą w jego życiu. Coraz częściej powtarzały się krwotoki, a w
przerwach między nimi Hunt słyszał, jak flegma bulgocze w gardle i piersiach
walczącego o życie towarzysza.
    Doradca Meiny Gladstone siedział w pokoiku, którego okna
wychodziły na Piazza di Spagna, i słuchał świszczącego głosu Keatsa, nie
zważając na to, że ranek zamienił się w południe, aż w końcu słońce zaczęło
chylić się ku zachodowi. Keatsa, który to tracił, to odzyskiwał świadomość,
paliła gorączka, ale nalegał, by Hunt słuchał go i wszystko notował na kartkach
piórem i atramentem, które znaleźli w sąsiednim pokoju. Ten posłusznie spełniał
jego być może ostatnią wolę, notując pośpiesznie nie do końca spójne opowieści o
metasferze i zagubionych bóstwach, odpowiedzialności poety i przemijaniu bogów,
a także o walkach wewnątrz Centrum.
    Członek władz Hegemonii uniósł nagle głowę znad papierów i
ścisnął gorącą dłoń umierającego.
    - Gdzie jest Centrum, Sev... Keats? Gdzie ono jest?
    Twarz leżącego pokrył pot.
    - Nie chuchaj na mnie... masz oddech zimny jak lód - wyszeptał.

    - TechnoCentrum - powtórzył Hunt odchylając się, czując, że z
żalu i desperacji jest bliski płaczu. - Gdzie jest TechnoCentrum?
    Leżący uśmiechnął się, z bólu jednostajnie poruszając głową.
Oddychał z ogromnym trudem, wydając przy tym dźwięk pochodzący jakby z
dziurawego miecha.
    - Jak pająki w sieci - wyszeptał. - Pająki w sieci. Snujące
pajęczynę... pozwalające nam robić to za siebie... wysysające z nas wszystko jak
z much złapanych w pajęczynę.
    Hunt przestał pisać i wsłuchał się w te wydające się nie mieć
sensu słowa. Wreszcie dotarła do niego prawda.
    - Boże - wychrypiał. - Są w systemie transmiterów.
    Keats spróbował usiąść i z nadspodziewanie dużą mocą chwycił
towarzysza za ramię.
    - Powiedz swojej zwierzchniczce, Hunt. Niech Meina Gladstone to
rozerwie. Pająki w sieci. Ludzki bóg i mechaniczny... muszą się zjednoczyć. Nie
ja! - Opadł na poduszkę i zaczął bezgłośnie łkać. Nie ja.
    Keats spał trochę po południu, ale Hunt wiedział, że ten stan
jest bliższy śmierci niż wypoczynkowi. Najmniejszy ruch mógł spowodować, że
poeta znów zacznie się dusić. O zmierzchu Keats nie miał nawet sił odkaszlnąć i
Hunt musiał pochylić go nad nocnikiem, by mógł zwymiotować krzepnące płaty krwi
zmieszanej z tkanką.
    Kilkakrotnie, gdy poeta zapadał w płytką drzemkę, Hunt stawał
przy oknie lub schodził do drzwi wejściowych, by wyjrzeć na plac. Coś wysokiego
i kolczastego czaiło się w cieniu u stóp schodów.
    Wieczorem przysnął, siedząc na krześle przy łóżku. Nagle
poderwał się z gnębiącego snu, w którym spadał gdzieś nie mogąc się zatrzymać,
spostrzegł, że Keats nie śpi i przygląda mu się.
    - Widziałeś już czyjąś śmierć? - zapytał leżący oddychając
płytko. - Nie. - Huntowi wydało się, że w spojrzeniu poety jest coś dziwnego,
jakby widział w nim kogoś innego niż w rzeczywistości.
    - Współczuję ci. Ile kłopotów i zagrożeń przyniosło ci moje
towarzystwo. Teraz musisz być szczególnie twardy, bo to nie potrwa już długo.

    Doradca przewodniczącej był zaskoczony nie tyle znaczeniem tych
słów, ile sposobem, w jaki zostały wypowiedziane. Keats nie posługiwał się
bowiem typowym dla Sieci angielskim, ale jakimś starym, dziwnym dialektem.
    - To bzdura - zaprotestował starając się, by zabrzmiało to
przekonująco. - Przed świtem się stąd wydostaniemy. Kiedy tylko zapadną
całkowite ciemności, wymknę się stąd i odszukam portal.
    Keats pokręcił głową.
    - Chyżwar cię zabierze. Nie pozwoli, żeby ktokolwiek mi pomógł.
Jego zadaniem jest dopilnowanie, bym sam uciekł poprzez siebie.
    Zamknął oczy, a jego oddech stał się jeszcze bardziej
świszczący.
    - Nie rozumiem - rzekł Leigh Hunt ujmując dłoń towarzysza.
Sądził co prawda, że to tylko bredzenie w gorączce, ale skoro Keats wyglądał na
w pełni świadomego, uznał, że spróbuje ustalić, o co mu chodzi. - Co znaczy
uciec poprzez siebie?
    Poeta otworzył oczy, które zdawały się lśnić jakimś własnym
blaskiem.
    - Ummon i inni starają się zmusić mnie do ucieczki poprzez
zgodę na przyjęcie boskości. To jak przynęta na białego wieloryba, miód na
muchę. Uciekające Współczucie znajdzie we mnie schronienie... we mnie, panu
Johnie Keatsie, pięć stóp wzrostu... a wtedy rozpocznie się proces pojednania.

    - Jakiego pojednania? - Hunt pochylił niżej głowę, starając się
nie wydychać powietrza w kierunku leżącego. Ten zaś jakby się skurczył i przez
chwilę tylko bijące od niego gorąco świadczyło, że jeszcze żyje. Jego twarz w
gasnącym świetle dnia była białym owalem. Członek władz Hegemonii nie zwracał
uwagi na ostatnie promienie słońca padające na ścianę tuż pod sufitem, lecz
Keats ani na chwilę nie spuszczał z nich wzroku.
    - Pojednanie człowieka z maszyną. Twórcy i stworzonego -
wyjaśnił poeta i zaniósł się kaszlem, który ustał dopiero po wypluciu flegmy do
podsuniętego nocnika. Położył się i wyczerpany przez chwilę oddychał płytko,
zanim dodał: - Pojednanie człowieka i wszystkich tych ras, których starał się
pozbyć. TechnoCentrum i ludzkość usiłowały je zniszczyć. Boleśnie ewoluujący Bóg
Pustki, Która Łączy, i jego przodkowie.
    Hunt pokręcił głową i przestał pisać.
    - Nic nie rozumiem. Możesz stać się... mesjaszem... opuszczając
łoże śmierci?
    Keats uśmiechnął się blado.
    - Wszyscy moglibyśmy, Hunt. To największa głupota, a
jednocześnie duma ludzkości. Akceptujemy nasz ból. Robimy miejsce dla naszych
dzieci. To daje nam prawo stania się Bogiem, o którym marzymy.
    Doradca spuścił wzrok i stwierdził, że bezwiednie zaciska
dłonie w pięści.
    - Jeśli możesz to zrobić... stać się mocą... dlaczego się
wahasz? Wyciągnij nas stąd!
    Keats ponownie przymknął oczy.
    - Nie wolno mi. Nie jestem Tym, Który Przychodzi, ale Tym,
Który Go Poprzedza. Nie jestem ochrzczonym, lecz chrzcicielem. Merde, Hunt,
jestem ateistą! Nawet Severn nie był w stanie przekonać mnie do religii, także
wtedy, gdy już wiedziałem, że umrę! Keats szarpnął rękaw koszuli Hunta z siłą,
która aż go przeraziła. Pisz!
    I doradca drżącą ręką sięgnął po starodawne pióro i chropowaty
papier, na którym zaczął pośpiesznie notować:


    ...Smutkiem się pożegnam
    I otom przybył, ażeby zobaczyć,
    Jak bezlitosne przemogły was losy
    I czy nie mógłbym dodać wam otuchy
    W tym strasznym bólu. Przyjmijcie tę prawdę,
    I niechże ona będzie wam balsamem!

    Keats cierpiał jeszcze przez trzy godziny. Był jak tonący, co
jakiś czas wynurzający się z morza agonii, by schwycić w płuca choć trochę
powietrza. W takich momentach starał się coś jeszcze powiedzieć. Raz nawet, już
dawno po zachodzie, znów szarpnął Hunta za koszulę i wyszeptał:
    - Kiedy umrę, Chyżwar nie zrobi ci krzywdy. On czeka na mnie.
Może niełatwo znajdziesz drogę do domu, ale nie będzie przeszkadzać ci w
poszukiwaniach. - I znów, gdy Hunt pochylił się nad towarzyszem, by sprawdzić,
czy jeszcze oddycha, między atakami kaszlu zaczął opisywać szczegółowo swój grób
na rzymskim cmentarzu protestanckim, położonym w pobliżu piramidy Gajusza
Cestiusza.
    - To bzdury... bzdury - szeptał doradca przewodniczącej Senatu,
ściskając rozpaloną dłoń leżącego.
    - Kwiaty - wychrypiał Keats nieco później, gdy Hunt zapalił już
lampę. Oczy poety były nienaturalnie rozszerzone, gdy z dziecięcym zdziwieniem
wpatrywał się w sufit. Hunt spojrzał w górę i na niebieskim suficie dostrzegł
wyblakłe żółte róże. - Kwiaty... nade mną - wyszeptał umierający, ż trudem
chwytając powietrze.
    Doradca stał przy oknie, przyglądając się miejscu, gdzie zwykle
czatował Chyżwar, gdy nagle rozległ się pełny bólu jęk i Keats wychrypiał:
    - Severn... podnieś mnie! Ja umieram.
    Hunt usiadł na łóżku i uniósł go. Od drobnego ciała, które
zdawało się nic nie ważyć, biło gorąco.
    - Nie obawiaj się. Bądź twardy. I podziękuj Bogu, że to już
koniec! - wyjęczał Keats i świst wydychanego przezeń powietrza przycichł. Hunt
pomógł mu ponownie się położyć.
    Zmienił wodę w nocniku, zmoczył szmatkę i gdy znów zbliżył się
do łóżka, Keats już nie żył.
    Później, już po wschodzie słońca, Leigh Hunt podniósł drobne
ciało, owinął je w świeże lniane prześcieradło i wyszedł z domu.









    Burza ucichła,
nim Brawne Lamia dotarła do przeciwnego krańca doliny. Gdy mijała Grobowiec
Jaskiniowy, bił stamtąd ten sam blask co od innych, lecz towarzyszył temu wprost
ogłuszający dźwięk, jakby tysięcy zawodzących potępieńców, dobiegający gdzieś z
głębi ziemi. Brawne przyśpieszyła kroku.
    Kiedy stanęła przed Pałacem Chyżwara, z nieba odpłynęły już
chmury. Budowla została trafnie nazwana, gdyż jej zwieńczenie kształtem
przypominało korpus potwora, a kolumny wyginały się jak ostrza na jego ciele.
Przez przezroczyste ściany emanował dobrze już znany blask. Obiekt przypominał
ogromną latarnię, a wydobywające się gdzieś z jego szczytu światło barwą
odpowiadało pochodzącemu ze ślepiów stwora.
    Dziewczyna odetchnęła głęboko i przyłożyła dłoń do brzucha.
Była w ciąży. Wiedziała o tym jeszcze przed opuszczeniem Lususa. Czyżby swemu
nie narodzonemu dziecku nie była winna więcej niż obleśnemu staremu poecie
wiszącemu na stalowym drzewie? Wiedziała, iż odpowiedź brzmi "tak", ale nie
miało to w tym momencie najmniejszego znaczenia. Głośno westchnęła i zaczęła
zbliżać się do Pałacu Chyżwara.
    Gdy z zewnątrz patrzyło się na budowlę, jej fronton miał
szerokość nie przekraczającą dwudziestu metrów. Wcześniej, gdy wszyscy
pielgrzymi weszli do środka, widzieli tam jedno puste pomieszczenie,
poprzecinane kolumnami. Teraz, gdy Brawne stanęła u wejścia, wnętrze rozmiarami
przekraczało całą powierzchnię doliny. Rzędy białych kamiennych postumentów
sięgały aż hen po horyzont. Na każdym z nich leżało ludzkie ciało. Każde
skulone, w innej pozie i podłączone do pół organicznego, pół pasożytniczego
przyłącza mózgowego, od którego odchodził przewód. Jak wynikało z relacji
przyjaciół, i do jej mózgu dostano się w ten sam sposób. Tyle tylko, że tu
metaliczne, lecz półprzezroczyste pępowiny pulsowały czerwienią i kurczyły się,
to znów rozszerzały regularnie, jakby pompowana była nimi krew kierowana do
mózgów leżących.
    Brawne zatoczyła się, po części z uwagi na silne w tym miejscu
działanie prądów czasowych, ale przede wszystkim za sprawą tego co zobaczyła.
Wycofała się i gdy stanęła dziesięć metrów przed frontonem, znów miał on zwykłe
rozmiary. Nie starała się nawet zrozumieć, jak kilometry przestrzeni mieszczą
się w tak pozornie małym wnętrzu. Przecież grobowce się otwierały. Podejrzewała,
że mogą one istnieć w różnych miejscach w różnym czasie. Była jednak pewna co do
jednego: gdy budziła się po własnej podróży możliwej dzięki przyłączu, widziała,
jak cierniowe drzewo łączy się winoroślami energii niezauważalnymi gołym okiem,
lecz niewątpliwie wychodzącymi z Pałacu.
    Wróciła do środka.
    Wewnątrz czekał Chyżwar. Jego korpus, zazwyczaj lśniący
odbijanym światłem, teraz, na tle iluminacji, którą powodowały kamienie za jego
plecami, zdawał się zupełnie czarny.
    Dziewczyna poczuła przypływ adrenaliny, a jednocześnie chęć
odwrócenia się i jak najszybszej ucieczki.
    Wejście niemal zniknęło, stając się tylko niewyraźną plamą na
świetlistej ścianie. Chyżwar ani drgnął. Tylko jego czerwone ślepia płonęły spod
cienia czaszki.
    Brawne dała krok naprzód, niesłyszalny na kamiennej podłodze
pomimo okutych obcasów. Potwór stał dziesięć metrów na prawo, tam gdzie
znajdowały się najbliższe kamienne postumenty. Nie dawała sobie najmniejszych
szans, że zdoła dopaść wyjścia przed Chyżwarem.
    Ale on ani drgnął. W powietrzu wisiała woń ozonu i jakaś
mieszanina nieprzyjemnych zapachów. Dziewczyna zaczęła sunąć wzdłuż ściany,
poszukując wśród leżących znajomej twarzy. Z każdym krokiem oddalała się od
wyjścia, ułatwiając jeszcze zadanie potworowi. Ten zaś tkwił w miejscu jak
czarna rzeźba otoczona oceanem światła.
    Rzędy ciągnęły się całe kilometry. Kilkanaście minut marszu od
wejścia Brawne zbliżyła się do jednego z postumentów, dotknęła leżącego na nim
ciała i odetchnęła z ulgą, widząc, że człowiek oddycha. Ale nie był to Martin
Silenus.
    Szła dalej, pełna niepokoju, że w każdej chwili może ujrzeć
Paula Dure, Sola Weintrauba, a nawet siebie samą leżącą pośród żywych trupów.
Nagle rozpoznała twarz wyrytą w kamieniu. Smutny Król Billy spoczywał bez ruchu
na białym kamieniu pięć rzędów dalej, w poplamionych, zniszczonych królewskich
szatach. Poważna twarz, jak wszystkie wokół, była dodatkowo wykrzywiona jakby
wewnętrzną agonią. Martin Silenus leżał nieopodal, trzy miejsca dalej.
    Przykucnęła obok niego, przez ramię oglądając się na wciąż
nieruchomą czarną postać Chyżwara. Jak wszyscy pozostali, poeta żył, lecz zdawał
się w śpiączce, podłączony do pępowiny, która niknęła w kamieniu.
    Brawne ze strachu oddychała pośpiesznie, gdy przesunęła dłońmi
po czaszce pielgrzyma, odnajdując połączenie plastiku z kością. Na samym
przewodzie także nie wyczuła żadnego złącza. Pod jej palcami wyraźnie pulsował w
nim jakiś płyn.
    - Kurwa - wyszeptała i ogarnięta nagłą paniką obejrzała się
gwałtownie, pewna, że Chyżwar stoi tuż, tuż za jej plecami. Ale ten jakby jej
nie zauważał.
    Przeszukała kieszenie. Puste. Nie miała żadnej broni ani
narzędzia. Uświadomiła sobie, że musiałaby wrócić do Sfinksa, odszukać swój
plecak, znaleźć w nim coś odpowiedniego, wrócić tu i wykrzesać z siebie tyle
odwagi, by znów tu wejść.
    A była pewna, że już nigdy się na to nie zdobędzie.
    Uklękła, odetchnęła głęboko i zamierzyła się do uderzenia.
Kantem dłoni traf ła w materiał wyglądający na plastik, ale twardszy od stali.
Ręka zabolała od nadgarstka po bark.
    Zerknęła w prawo. Chyżwar ruszył w jej stronę, idąc powoli,
nieledwie majestatycznie, jak nobliwy staruszek, który wybrał się na spacer.

    Krzyknęła i wymierzyła kolejne uderzenie napiętą do granic
możliwości dłonią. Cios rozległ się głośnym echem.
    Brawne Lamia wychowywała się na Lususie, a nawet pośród
pobratymców uchodziła za atletkę. Już od dziewiątego roku życia marzyła o
zostaniu detektywem i przygotowywała się do tej pracy. Częścią intensywnego
treningu było doskonalenie się w sztukach walki. Teraz wydała z siebie okrzyk,
uniosła ramię i znów uderzyła, pragnąc, by jej dłoń przemieniła się w ostrze
topora, i oczami wyobraźni widząc, jak tnie ową pępowinę.
    Na twardym przewodzie, który pulsował jak żywy, wciąż nie
pojawiał się jednak nawet ślad uszkodzenia.
    Gdzieś z tyłu dźwięczały coraz głośniejsze kroki. Brawne
powstrzymała ironiczny uśmiech. Chyżwar mógł przecież poruszać się bez
chodzenia, przenosząc się z jednego miejsca w drugie. Robił więc to tylko po to,
by wystraszyć ofiarę. Ale Brawne się nie bała. Była zbyt zdeterminowana.
    Uniosła rękę i znów opuściła ją wkładając w to maksimum sił.
Łatwiej chyba rozbiłaby kamień. Gdy uderzyła po raz kolejny, poczuła, że któraś
z kości nie wytrzymała i pękła. Ale ból wydał się jej tak odległy jak powoli
zbliżające się kroki.
    Czy pomyślałaś o tym, że on pewnie zabije was oboje, nawet
jeśli zdołasz przerwać to przyłącze? - przebiegło jej przez głowę. Znów
uderzyła. Kroki ucichły tuż za jej plecami.
    Brawne zmęczona dyszała ciężko. Pot kapał z jej czoła i
policzków na pierś śpiącego poety.
    Nawet cię nie lubię, pomyślała o Silenusie i wykonała kolejny
zamach. Czuła, że jej trud jest daremny.
    Zdesperowana i prawie zrezygnowana uniosła się i wykorzystując
całą masę ciała zadała jeszcze jeden cios, przy którym niemal wybiła sobie bark
i z pewnością połamała kolejne kości śródręcza. I pępowina pękła.
    Czerwony płyn, mniej kleisty niż krew, trysnął na nogi
dziewczyny i biały kamień. Przerwany przewód wychodzący ze ściany skurczył się,
drżał jeszcze przez moment, aż wreszcie jak ranny wąż wycofał się do otworu,
który momentalnie zniknął. Kikut pępowiny wychodzący z czaszki Silenusa usechł w
ciągu kilku sekund i odpadł. Czerwony płyn zmienił barwę na niebieską.
    Powieki Marlina Silenusa zadrżały i uchyliły się.
    - Hej - przemówił - wiesz, że ten pieprzony Chyżwar stoi tuż za
tobą?









    Meina Gladstone, przetransmitowawszy się do prywatnego apartamentu,
natychmiast podeszła do nadajnika FAT. Czekały tam na nią dwie wiadomości.
    Pierwsza pochodziła z przestrzeni kosmicznej wokół Hyperiona.
Przewodnicząca zaskoczona potrząsnęła głową słysząc ciepły głos generalnego
gubernatora na Hyperionie - młodego Lane'a - który zrelacjonował pokrótce
spotkanie z Trybunałem Intruzów. Gladstone przysiadła na skórzanym fotelu i
wsparła głowę na pięściach, gdy Lane powtarzał odpowiedzi na zadane przez nią
pytania. Podobno to nie oni byli najeźdźcami. Gubernator zakończył przekaz
krótkim opisem samego roju, opinią, iż jego zdaniem Intruzi mówią prawdę,
stwierdzeniem, że los konsula wciąż pozostaje nieznany, i prośbą o przesłanie
dalszych poleceń.
    - Odpowiedź? - zapytał komputer.
    - Potwierdź odbiór wiadomości. I nadaj "czekać" w kodzie
dyplomatycznym.
    Uruchomiła odtworzenie drugiego przekazu.
    Admirał William Ajunta Lee pojawił się w płaskiej projekcji, co
sugerowało, że nadajnik FAT na jego statku pracował w oszczędnym trybie. Meina
Gladstone z towarzyszących obrazowi kolumn cyfr odczytała, że przekaz został
zakodowany wśród standardowych danych telemetrycznych. Technicy Armii zapewne
zorientują się, że przemycono go w ten sposób, ale odczytanie może im zająć całe
godziny, a nawet dni.
    Twarz Lee była zakrwawiona, a tło spowijały kłęby dymu. Z
niewyraźnego, czarno - białego obrazu przewodnicząca wywnioskowała, że pochodzi
on z ładowni krążownika. Na metalowym stole za admirałem dostrzegła czyjeś
zwłoki.
    - ...oddział marines zdołał wedrzeć się na pokład jednego z ich
tak zwanych lansjerów - meldował oddychając ciężko Lee. - To jednostki załogowe,
pięć osób, wyglądających jak Intruzi, ale proszę popatrzeć, co dzieje się z nimi
podczas autopsji.
    Obraz przesunął się i Meina Gladstone uświadomiła sobie, że jej
wysłaniec posługuje się ręczną kamerą. Lee zniknął, a w jego miejsce pojawiła
się biała, zniszczona twarz martwego Intruza. Widząc zaschnięte strużki krwi
wypływającej z oczu i uszu odgadła, że śmierć nastąpiła w wyniku gwałtownej
dekompresji.
    W kadrze ukazała się ręka Lee, z admiralskimi naszywkami na
mankiecie munduru, trzymająca skalpel laserowy. Młody dowódca nie zdjął z trupa
ubrania przed wykonaniem pionowego nacięcia przez jego mostek.
    Dłoń ze skalpelem cofnęła się, a obraz ustabilizował, gdy z
ciałem Intruza zaczęło dziać się coś dziwnego. Na klatce piersiowej pojawiły się
czarne plamy, jakby promień lasera spowodował zapłon ubrania. Wreszcie mundur
rzeczywiście uległ przepaleniu i okazało się, że to ciało wewnątrz pionie i
pojawiają się na nim nieregularne otwory, przez które wydobywa się tak jasne
światło, iż kamera nie jest w stanie dobrać przesłony. Teraz tliła się już cała
zewnętrzna część zwłok, a wydostające się światło sprawiło, że przewodnicząca
musiała zmrużyć oczy.
    Kamera odsunęła się, zanim cały trup spłonął. Znów pojawiła się
twarz Lee.
    - Widzisz,, M. przewodnicząca, co dzieje się z nimi wszystkimi.
Nikogo nie pojmaliśmy żywcem. Nie dotarliśmy jeszcze do centrum roju, ale sądzę,
że...
    Obraz zniknął i tylko kolumny cyfr informowały, że przekaz
został nagle przerwany.
    - Odpowiedź?
    Meina Gladstone pokręciła głową i wyszła z kabiny. Popatrzyła z
żalem na miękką kanapę i zasiadła za biurkiem, wiedząc, że zasnęłaby, gdyby
tylko się na niej położyła. Sedeptra połączyła się na prywatnej częstotliwości
komlogu, informując, że generał Motpurgo pragnie spotkać się z nią w pilnej
sprawie.
    Luzyjczyk wszedł do gabinetu i zdenerwowany zaczął po nim
chodzić w tę i z powrotem.
    - M. przewodnicząca, sądzę, że przemyślałaś swą decyzję o
wykorzystaniu urządzenia emitującego promienie śmierci, ale muszę zaprotestować.

    - Dlaczego, Arthurze? - zapytała, zwracając się do niego po
imieniu po raz pierwszy od wielu tygodni.
    - Bo, do cholery, nie wiemy, czym się to skończy.
Przedsięwzięcie jest zbyt niebezpieczne. L.. niemoralne.
    Meina Gladstone uniosła brwi.
    - A więc utrata miliardów mieszkańców w efekcie działań
wojennych jest moralna, a użycie tego urządzenia i za jego pomocą uśmiercenie
milionów to już co innego? Czy to stanowisko całej Armii, Arthurze?
    - To wyłącznie moje stanowisko, M. przewodnicząca.
    Pokiwała głową.
    - Przyjęłam twoją opinię, ale decyzja została podjęta i nie
będzie już zmieniona. - Na twarzy przyjaciela ujrzała niepokój i oburzenie, ale
zanim zdążył zaprotestować, a może nawet złożyć swoją rezygnację, dodała: -
Wybierzesz się ze mną na spacer?
    Generał wyglądał na zaskoczonego.
    - Spacer? Dlaczego? Dokąd?
    - Obojgu nam potrzeba nieco świeżego powietrza.
    Nie czekając na odpowiedź przeszła do prywatnego transmitera,
użyła klucza magnetycznego i weszła w połyskującą taflę.
    Morpurgo podążył jej śladem, popatrzył na złotą trawę ciągnącą
się aż po odległy horyzont i sięgającą kolan. Gdy uniósł głowę, ujrzał
seledynowe niebo, po którym leniwie sunęły brązowe chmury. Za plecami portal
zamigotał i zniknął, a w jego miejscu pozostał tylko czytnik umieszczony na
kolumnie metrowej wysokości. Był to jedyny wytwór rąk ludzkich pośród
bezkresnego morza złotych traw.
    - Gdzie, do diabła, jesteśmy? - zapytał ostrym tonem.
    Przewodnicząca schyliła się po długie źdźbło i wsunęła je
między zęby.
    - To Kastrop - Rauxel. Nie ma tu datasfery, żadnych urządzeń na
orbicie; żadnych ludzi ani maszyn.
    Morpurgo prychnął.
    - Zapewne nie jest lepiej zabezpieczone przed ingerencją
Centrum niż miejsca, do których zabierał nas Byron Lamia, Meino.
    - Może nie - mruknęła. - Posłuchaj, Arthurze. - Uruchomiła
nagrania obu przekazów, które odebrała wcześniej.
    Kiedy dobiegły końca, a twarz Lee zniknęła, Morpurgo ruszył z
wolna przed siebie rozgarniając wysoką trawę.
    - No i? - zapytała Gladstone podążając za nim.
    - Więc ci Intruzi ulegają samozniszczeniu w ten sam sposób jak
cybrydy - rzekł. - Co z tego? Sądzisz, że Senat albo WszechJedność przyjmą to
jako dowód, że TechnoCentrum stoi za całą tą inwazją?
    Przewodnicząca westchnęła. Trawa sprawiała wrażenie wyjątkowo
miękkiej. Przez chwilę marzyła, że kładzie się na niej i ucina sobie drzemkę,
nigdzie się nie spiesząc.
    - To wystarczający dowód dla nas. Dla naszej grupy.
    Nie musiała udzielać dodatkowych wyjaśnień. Od początku swej
obecności w Senacie wzajemnie wymieniali obserwacje i podejrzenia co do działań
Centrum, mając nadzieję, że pewnego dnia oswobodzą się spod dominacji SI. Wtedy
przewodził im senator Byron Lamia... ale to było dawno temu.
    Generał patrzył, jak złoty step faluje niczym ogromne morze w
lekkich podmuchach wiatru. Interesujący przykład pioruna kulistego przemknął
między brązowymi chmurami.
    - To wszystko nie ma żadnego znaczenia. Wiedza nic nam nie da,
jeśli nie mamy pojęcia, gdzie uderzyć.
    - Mamy trzy godziny.
    Morpurgo zerknął na swój komlog.
    - Dwie godziny i czterdzieści dwie minuty. To zbyt mało czasu
na cud, Meino.
    Meina Gladstone zawróciła przyśpieszając kroku.
    - Mało czasu na cokolwiek.
    Dotknęła kluczem czytnika i portal pojawił się na swoim
miejscu.
    - Co możemy zrobić? - zapytał wojskowy. - Sztuczne Inteligencje
Centrum właśnie pouczają naszych techników, jak posługiwać się urządzeniem.
Eskortowiec będzie gotowy w ciągu godziny.
    - Zniszczymy go, gdy nikomu nie będzie zagrażał. Generał
zatrzymał się i popatrzył na nią.
    - Czyli gdzie? Ten pieprzony Nansen mówi, że zasięg rażenia
wynosi trzy lata świetlne, ale na jakiej podstawie mamy mu ufać? Uaktywnimy
broń... w pobliżu Hyperiona albo gdziekolwiek indziej... i skażemy na zagładę
całą ludzkość.
    - Mam pomysł, ale muszę się z nim przespać - rzekła
przewodnicząca
    - Przespać się? - warknął Morpurgo.
    - Muszę się zdrzemnąć, Arthurze. I proponuję, byś zrobił to
samo. - Przekroczyła portal.
    Generał mruknął pod nosem przekleństwo, poprawił czapkę i
ruszył przed siebie z podniesioną głową i wyprostowaną sylwetką, zapatrzony
gdzieś w dal: żołnierz maszerujący na własną egzekucję.









    Na najwyższym tarasie
góry zawieszonej w kosmosie, jakieś dziesięć minut świetlnych od Hyperiona,
konsul i siedemnastu Intruzów siedziało na ułożonych w krąg niskich kamieniach,
otoczonych większymi głazami. Trybunał miał podjąć decyzję dotyczącą życia
dyplomaty.
    - Twoja żona i dziecko zginęli na Bressii - rzekła Ghenga. -
Podczas wojny tego świata z klanem Moseman.
    - Tak. Hegemonia była przekonana, że cały rój zaangażował się w
walkę. A ja nie zamierzałem wyprowadzać ich z błędu.
    - Ale twoja rodzina wtedy zginęła, prawda?
    Konsul podniósł wzrok na szczyt, znów znajdujący się w cieniu.
- Cóż z tego? Nie proszę was o litość. Nie sądzę, by istniały jakiekolwiek
okoliczności łagodzące. Zabiłem czterech waszych pobratymców. Zrobiłem to z
premedytacją i świadom ewentualnych konsekwencji. A moim jedynym celem było
uruchomienie urządzenia powodującego otwarcie Grobowców Czasu. To nie ma nic
wspólnego z moją żoną i synkiem!
    Brodaty Intruz, który został przedstawiony jako mówca Hullcare
Amnion, wystąpił naprzód.
    - Urządzenie było bezużyteczne. Po prostu nic nie robiło.
Konsul otworzył usta chcąc coś powiedzieć, ale rozmyślił się i zamknął je z
powrotem.
    - To był test - dodała Wolny Człowiek Ghenga.
    - Ale Grobowce... otworzyły się - wyszeptał konsul.
    - Wiedzieliśmy, kiedy do tego dojdzie - wyjaśnił Coredwell
Minmun. - Udało się nam ustalić, kiedy pole antyentropijne zacznie słabnąć.
Urządzenie było tylko miernikiem.
    - Miernikiem - powtórzył konsul. - Więc zabiłem tę czwórkę,
niczego w zamian nie osiągając.
    - Twoja żona i dziecko zginęli z naszych rąk - powiedziała
Ghenga. - Hegemonia zgwałciła twój świat Maui - Przymierze. A działanie, jakie
podejmiesz, dało się przewidzieć, jeśli się poczyniło pewne założenia. Meina
Gladstone liczyła właśnie na to. My także.
    Konsul wstał, zrobił trzy kroki i zatrzymał się, plecami
zwrócony do rozmówców.
    - Na darmo...
    - Co mówisz? - zapytała mówczyni Wolnych Ludzi. Od jej łysej
czaszki odbijało się światło słońca.
    Hegemończyk roześmiał się smutno.
    - Wszystko na darmo. Nawet moja zdrada. Nic nie było prawdziwe.

    Coredwell Minmun podniósł się i poprawił szaty.
    - Trybunał wydał już wyrok - przemówił. Pozostali Intruzi
zgodnie pokiwali głowami.
    Dyplomata odwrócił się. Na jego zmaltretowanej twarzy malowało
się wyczekiwanie.
    - Mówcie. Na miłość boską, skończmy z tym wreszcie. Mówczyni
Ghenga wstała i zwróciła się w stronę Hegemończyka.
    - Zostajesz skazany na życie. I na naprawienie przynajmniej
części zła, które wyrządziłeś.
    Konsul zatoczył się, jakby otrzymał silny cios.
    - Nie, nie możecie... Musicie...
    - Zostajesz skazany na życie w nadchodzącej epoce chaosu -
dodał mówca Hullcare Amnion. - I na udzielenie nam pomocy w trwałym połączeniu
rodzin ludzkich.
    Dyplomata uniósł ręce, jakby chcąc obronić się przed lirycznym
atakiem:
    - Nie mogę... nie chcę...
    Ghenga podeszła do konsula, chwyciła go za poły
reprezentacyjnego uniformu i bezceremonialnie potrząsnęła.
    - Jesteś winny. I właśnie dlatego musisz pomóc w zapanowaniu
nad chaosem, który wkrótce nadejdzie. Pomogłeś w oswobodzeniu Chyżwara. Teraz
musisz wrócić i dopilnować, by znów został uwięziony. A wtedy rozpocznie się
wielkie pojednanie.
    Puściła konsula, lecz wciąż stał drżący. W tej chwili taras
zalało słońce, którego promienie zalśniły we łzach płynących po jego policzkach.

    - Nie - wyszeptał.
    Ghenga wygładziła strój i położyła dłoń o długich palcach na
ramieniu Hegemończyka.
    - Mamy własne przepowiednie. Według nich templariusze dołączą
do nas, by uczestniczyć w dziele ponownego zasiedlania Galaktyki. Powoli ci,
którzy żyli w kłamstwie zwanym Hegemonią, wygrzebią się z ruin swych zależnych
od Centrum światów i dołączą do nas dla dokonania prawdziwej eksploracji...
eksploracji wszechświata i większego od niego królestwa, które znajduje się w
każdym z nas. Konsul podniósł głos:
    - TechnoCentrum was zniszczy! - wykrzyknął patrząc gdzieś w
dal. - Tak jak już zniszczyło Hegemonię.
    - Czyżbyś zapomniał, że twój ojczysty świat powstał za sprawą
przymierza życia? - rzekł Coredwell Minmun.
    Dyplomata zwrócił się w jego stronę.
    - Takie przymierze rządzi naszym życiem i postępowaniem -
ciągnął Intruz. - Nie chodzi tylko o uchronienie przed zagładą kilku gatunków ze
Starej Ziemi, ale o znalezienie jedności w odmienności. O rozsianie ludzi po
wszystkich światach, w różnych środowiskach, przy jednoczesnym traktowaniu z
należytą czcią wszelkich form życia, na jakie się natkniemy.
    Twarz Ghengi była skąpana w promieniach słońca.
    - TechnoCentrum proponowało jedność w nieświadomej służalczości
- przemówiła cicho. - Bezpieczeństwo jest równoznaczne ze stagnacją. Gdzie
rewolucja w ludzkim myśleniu, kulturze i postępowaniu od czasów hegiry?
    - Hegemończycy skoncentrowali się na tworzeniu replik Starej
Ziemi - ciągnął Minmun. - W nowej erze ludzkiej ekspansji niczego nie zmienimy.
Będziemy radować się trudami i z przyjemnością witać odmienności. Nie sprawimy,
by wszechświat zaadaptował się do naszych potrzeb... to my się do niego
dostosujemy.
    Mówca Hullcare Amnion wskazał na gwiazdy.
    - Jeśli rodzaj ludzki przetrwa tę próbę, nasza przyszłość leży
nie tylko na oświetlonych promieniami gwiazd planetach, ale i w ciemnym
kosmosie.
    Konsul westchnął.
    - Mam przyjaciół na Hyperionie. Mogę wrócić, by pośpieszyć im z
pomocą?
    - Możesz - odparła Ghenga.
    - I stanąć oko w oko z Chyżwarem?
    - Staniesz - rzekł Coredwell Minmun.
    - I przeżyć, by ujrzeć tę erę chaosu?
    - Musisz - odpowiedział Hullcare Amnion.
    Konsul westchnął ponownie i odsunął się wraz z pozostałymi, gdy
ponad ich głowami pojawił się ogromny motyl ze skrzydłami z ogniw słonecznych i
lśniącą skórą odporną na próżnię i promieniowanie. Wylądował wewnątrz kręgu i
otworzył swój odwłok, by wpuścić do środka konsula.









   W izbie chorych budynku
rządowego na Pierwszej Tau Ceti ojciec Paul Dure zapadł w niespokojny sen. Śniły
mu się płomienie i zagłada całych światów.
    Z wyjątkiem krótkich odwiedzin przewodniczącej Gladstone i
jeszcze krótszej wizyty biskupa Edouarda, jezuita cały dzień spędził w
samotności, balansując na granicy przytomności powracającej za sprawą
odczuwanego ni to bólu, ni swędzenia. Pracujący tu lekarze poprosili o dodatkowe
dwanaście godzin przed jego przenosinami. Zgromadzenie kardynałów na Pacem
przystało na to, życząc pacjentowi szybkiego powrotu do zdrowia i zabierając się
już do przygotowywania ceremonii, która miała nastąpić za dwadzieścia cztery
godziny. To wówczas jezuicki ksiądz Paul Dure z Villefranche - sur - Sane stanie
się papieżem Teilhardem I - czterysta osiemdziesiątym siódmym biskupem Rzymu,
następcą apostoła Piotra.
    Jego skóra i naruszone nerwy dzięki łańcuchom RNA goiły się w
błyskawicznym tempie. Wynikającą z tego niedogodnością było jednak trudne do
zniesienia swędzenie całego ciała. Jezuita starał się jednak o tym nie myśleć i
wspomnieniami wrócił do Hyperiona, Chyżwara, swego długiego życia i pogmatwanej
sytuacji w bożym świecie. Wreszcie ojciec Dure zasnął i śnił o zniszczeniu Bożej
Kniei, Prawdziwym Głosie Drzewoświata przepychającym go przez portal oraz
własnej matce i kobiecie imieniem Semfa, dziś już nieżyjącej, pracującej niegdyś
na plantacji plastówłókników w pobliżu Rozpadliny.
    W swoim przygnębiającym śnie ksiądz nagle ujrzał jeszcze kogoś.
Ten ktoś nie śnił mu się, lecz i on był śniącym.
    Dure szedł w jego towarzystwie. Powietrze było mroźne, a niebo
idealnie błękitne. Właśnie minęli zakręt, ich oczom ukazało się jezioro z
pojedynczą wysepką na gładkiej niczym szklana tafla powierzchni, wokół otoczone
drzewami, w oddali zaś wznosiły się górskie szczyty, a obrazu dopełniały
kłębiaste obłoki.
    - To jezioro Windermere - wyjaśnił jego towarzysz.
    Jezuita powoli odwrócił głowę, a serce dudniło mu w piersiach z
niepokoju i obawy. Ale widok idącego obok niego mężczyzny nie wywołał w nim
uczucia strachu.
    Ujrzał niskiego, młodego człowieka, ubranego w archaiczną
kurtkę ze skórzanymi guzikami przepasaną szerokim pasem, ciężkie buty, starą
futrzaną czapkę oraz dziwnie skrojone i usiane łatami spodnie. Na grzbiecie miał
plecak, przez ramię przerzucony pled, a w ręku gruby kij. Ksiądz stanął, a
tamten poszedł w jego ślady, wyraźnie zadowolony z postoju.
    - Wzgórza Gurness i Góry Kumbryjskie - wyjaśnił młodzieniec,
kijem wskazując wzniesienia za jeziorem.
    Dure dostrzegł kasztanowe loki wysuwające się spod dziwacznej
czapki i zwrócił uwagę na duże, migdałowe oczy oraz niski wzrost towarzysza.
Wiedział, że to przecież sen, choć jednocześnie przez głowę przebiegła mu myśl:
To wszystko dzieje się naprawdę!
    - Kim... - zaczął, czując ogarniający go nagle niepokój.
    - John - odparł mężczyzna, a jego melodyjny głos nieco uspokoił
jezuitę. - Mam nadzieję, że przed nocą dotrzemy do Bowness. Brown mówi, że w
pobliżu jeziora jest bardzo dobry zajazd.
    Dure pokiwał głową, choć nie miał zielonego pojęcia, o czym
mówi ten człowiek.
    Młodzieniec podszedł bliżej i chwycił go za ramię.
    - Pojawi się ten, który przyjdzie po mnie - powiedział. - Ani
alfa, ani omega, ale to dzięki niemu znajdziemy drogę.
    Ksiądz był w stanie tylko pokiwać głową. Lekki wiatr wzburzył
wody jeziora i przyniósł świeży zapach roślin.
    - Tamten narodzi się daleko stąd - ciągnął John. - Dalej niż
dotrzemy w ciągu kilku najbliższych stuleci. Twoim zadaniem będzie to samo, co
ja miałem robić - przygotować mu drogę. Nie dożyjesz chwili, gdy on zacznie
nauczać, ale twoi następcy będą tego świadkami.
    - Tak - wyszeptał ksiądz czując, że w ustach nie ma ani trochę
śliny.
    Młodzieniec zdjął czapkę, zatknął ją za pas i schylił się po
obły kamień. Cisnął go daleko, aż wylądował w jeziorze. Od miejsca gdzie upadł,
na wodzie powoli rozchodziły się kręgi.
    - Cholera - mruknął John. - Usiłowałem tego uniknąć. -
Popatrzył prosto w oczy Dure. - Natychmiast musisz opuścić budynek rządowy i
wracać na Pacem. Rozumiesz?
    Jezuita zrobił zaskoczoną minę. Te słowa brzmiały zupełnie nie
na miejscu jak na sen.
    - Dlaczego?
    - Nieważne. Po prostu zrób tak. Na nic nie czekaj. Jeśli nie
zrobisz tego teraz, później nie będzie to już możliwe.
    Nowo wybrany papież poruszył się, chcąc wrócić na swe łóżko w
izolatce. Popatrzył na niskiego, drobnego mężczyznę stojącego na brzegu jeziora.

    - A co z tobą?
    John sięgnął po drugi kamień, rzucił go i pokręcił głową, gdy
tylko odłamek zniknął pod wodą.
    - Na razie jestem tu szczęśliwy - rzekł bardziej do siebie niż
do towarzysza. - Naprawdę byłem szczęśliwy podczas tej wyprawy. Jakby otrząsnął
się ze wspomnień i popatrzył na ojca Dure, uśmiechając się. - Idź. No rusz dupę,
Wasza Świątobliwość.
    Oburzony i zdziwiony jednocześnie jezuita już otworzył usta,
chcąc go skarcić, gdy stwierdził, że leży w izbie chorych, w półmroku mającym
umożliwić mu sen i jest podłączony do skomplikowanej aparatury.
    Leżał tak może z minutę, starając się przezwyciężyć swędzenie
gojących się poparzeń i rozmyślając o dopiero co przerwanym śnie. A więc to był
tylko sen. Mógł spokojnie poczekać tych kilka godzin, nim monsignor... biskup
Edouard w towarzystwie kilku innych notabli Kościoła przybędzie, by towarzyszyć
mu w drodze powrotnej. Przymknął oczy i przypomniał sobie męską, lecz łagodną
twarz, migdałowe oczy i archaiczny dialekt.
    Ojciec Dure usiadł gwałtownie, zerwał umieszczone na ciele
czujniki i wstał chwiejąc się na nogach. Jego ubranie gdzieś zniknęło. Znalazł
jedynie szpitalną piżamę, włożył ją, dodatkowo okręcił się kocem i boso opuścił
izolatkę.
    W odległym końcu korytarza znajdował się transmiter
przeznaczony wyłącznie dla personelu. Ale jeśli ten nie przeniesie go do domu,
na pewno znajdzie inny.









    Leigh Hunt wyniósł ciało Keatsa z cienia budynku na
zalany słońcem plac Hiszpański, gdzie spodziewał się znaleźć Chyżwara. Zamiast
niego ujrzał jednak konia. Nie znał się na nich, według powszechnej opinii
bowiem ten gatunek dawno już wymarł, ale wydało mu się, że to jest to samo
zwierzę, które przywiozło ich do Rzymu. Wniosek nie wynikał z rozpoznania samego
konia, ale ciągnionego przezeń pojazdu, który Keats nazywał vetturą.
    Ułożył ciało na siedzeniu, popraw ił okrywający je całun i gdy
powóz ruszył, pośpieszył obok niego. Tuż przed śmiercią Keats poprosił o
pochówek na cmentarzu protestanckim nieopodal Muru Aureliana i piramidy Gajusza
Cestiusza. Hunt jak przez mgłę przypominał sobie, że mijali je w drodze na
Piazza di Spagna, ale wiedział doskonale, iż nie zdoła odnaleźć drogi do nich,
nawet gdyby zależało od tego jego życie. Na szczęście koń sprawiał wrażenie,
jakby wiedział, dokąd ma się udać.
    Zagubiony w obcym, pustym mieście, członek władz Hegemonii
szedł obok wolno toczącego się powozu, łapiąc w nozdrza świeże, wiosenne
powietrze zmieszane z nieprzyjemnym odorem, jakby wywołanym procesem gnilnym.
Czyżby to ciało Keatsa już zaczynało się rozkładać? Hunt wiedział bardzo
niewiele o sprawach związanych ze śmiercią i jej konsekwencjami, ale zupełnie
nie miał ochoty pogłębiać swej wiedzy z tej dziedziny. Sięgnął po bat i machnął
nim, by popędzić zwierzę, ale koń zatrzymał się, powoli odwrócił głowę i posłał
człowiekowi pełne przygany spojrzenie, po czym ruszył nieśpiesznie.
    Nagle uwagę Hunta zwrócił błysk, dostrzegł go kątem oka i gdy
obrócił się gwałtownie, ujrzał Chyżwara. Potwór szedł dziesięć, piętnaście
metrów z tyłu z prędkością powozu, uroczyście, a jednocześnie śmiesznie wysoko
unosząc kolczaste kolana. Promienie słońca złowieszczo odbijały się od jego
pancerza, stalowych zębów i ostrzy, chwilami aż oślepiając.
    W pierwszym odruchu chciał porzucić powóz i uciekać, ale
poczucie obowiązku i zmęczenie sprawiły, że nie przyśpieszył kroku. Przecież
jedynym miejscem, jakie zdążył tu poznać, był Piazza di Spagna, a Chyżwar
odgradzał mu drogę do niego.
    Akceptując więc z konieczności obecność potwora jako żałobnika,
odwrócił się do niego plecami i szedł, ani na chwilę nie wypuszczając z ręki
okrytej lnianą tkaniną stopy zmarłego przyjaciela.
    Przez całą drogę rozglądał się uważnie w poszukiwaniu portalu
transmitera, dzieła rąk ludzkich stworzonego później niż w dziewiętnastym wieku
lub jakiegokolwiek człowieka. Ale nic z tego. Iluzja, że znalazł się w
opustoszałym Rzymie wiosną roku 1821, była idealna. Koń wspiął się na wzgórze
oddalone o kwartał od Hiszpańskich Schodów, skręcił kilkakrotnie w szerokie
aleje i wąskie zaułki. W oddali widać było dominujące z racji swej wysokości
ruiny, które Hunt zidentyfikował jako Koloseum.
    Kiedy zwierzę zatrzymało się, doradca przewodniczącej Senatu,
gwałtownie wyrwany z zamyślenia, rozejrzał się uważnie. Stał przed potężną
stertą kamieni, która kiedyś tworzyła chyba Ścianę Aureliana, a w pobliżu
rzeczywiście widać było piramidę, ale w miejscu cmentarza protestanckiego
znajdowała się tylko łąka z sięgającą kolan trawą. Owce pasły się w cieniu
cyprysów, a dzwonki zawieszone na ich szyjach dźwięczały melodyjnie w gęstym,
ciepłym powietrzu. Dopiero po chwili Hunt dostrzegł kilka kamieni nagrobnych
rozrzuconych tu i ówdzie, a w miejscu przysłoniętym przez konia znalazł świeżo
wykopany grób.
    Chyżwar zatrzymał się dziesięć kroków z tyłu, między gałęziami
cyprysów, ale nawet z tej odległości wyraźnie widać było blask jego czerwonych
ślepi.
    Hunt okrążył konia pasącego się spokojnie w wysokiej trawie.
Nigdzie nie dostrzegł trumny. Wykop miał jakieś cztery stopy głębokości, a
usypana obok hałda pachniała świeżym humusem. Wbita w nią była łopata z długim
styliskiem, jakby kopacz po wykonaniu swej roboty zostawił ją zaledwie przed
chwilą. Kamienna płyta stała u szczytu grobu, lecz nie widniał na niej żaden
napis. Pusty nagrobek. Na jej górnej powierzchni coś błyszczało i gdy
Hegemończyk podszedł bliżej, ujrzał pierwszy od czasu przybycia do Rzymu
nowoczesny przedmiot. Był to niewielki pisak laserowy, jakiego używali
budowniczowie i artyści do pozostawiania śladów na każdym, nawet najtwardszym
materiale.
    Hunt odwrócił się na pięcie, z pisakiem w dłoni, poczuwszy się
uzbrojonym, choć jednocześnie wiedział, że laserowa wiązka nie zdoła powstrzymać
Chyżwara, gdyby ten zdecydował się atakować. Wsunął więc narzędzie do kieszeni
koszuli i zabrał się do pochówku Johna Keatsa.
    Kilka minut później stał z łopatą w rękach i spoglądał w dół,
do otwartego grobu, gdzie leżał niewielki, owinięty w lniane płótno tobół,
starając się wymyślić coś, co powinien teraz powiedzieć. Często uczestniczył w
okolicznościowych uroczystościach różnego rodzaju, czasami pisał nawet Meinie
Gladstone mowy, które przewodnicząca później wygłaszała, i zawsze pewnie czuł
się w zmaganiach ze słowem. Ale teraz nic nie przychodziło mu do głowy. Jedynymi
słuchaczami mieli być milczący Chyżwar, wciąż ukryty w cieniu cyprysów, koń oraz
stadko owiec z dzwoniącymi dzwonkami, nerwowo oglądających się na potwora i
podchodzących do grobu jak spóźnieni żałobnicy.
    Przyszło mu do głowy, że na miejscu byłoby zadeklamowanie
któregoś z wierszy Johna Keatsa, ale został politykiem i nigdy nie czytał, nie
mówiąc już o uczeniu się na pamięć utworów tego dawnego poety. Poniewczasie
dopiero przypomniał sobie, że zapisał jakieś wersy, które przyjaciel dyktował mu
poprzedniego dnia, ale notatnik leżał w tej chwili na biurku w mieszkaniu przy
Piazza di Spagna. Mówił w nich o stawaniu się bogiem, o byciu świadomym zbyt
wielu rzeczy... i temu podobnych nonsensach. Hunt miał wyśmienitą pamięć, ale
nie potrafił przypomnieć sobie pierwszego wersu tego archaicznego miszmaszu.

    W końcu zdecydował się na chwilę ciszy, pochylił głowę i
zamknął oczy. Nie potrafił jednak powstrzymać się i od czasu do czasu otwierał
je, by zerknąć na stojącego bez ruchu Chyżwara. Wreszcie zaczął zasypywać grób.
Zabrało mu to więcej czasu, niż się spodziewał. Kiedy skończył ubijać ziemię, ta
zapadła się nieco, jakby ukryte pod nią ciało było zbyt drobne, by spowodować
uformowanie się wzgórka. Owce przeszły tuż obok nóg Hunta, zmierzając ku
bardziej soczystej trawie przetykanej stokrotkami i fiołkami, rosnącej wokół
mogiły.
    Nie pamiętał poezji zmarłego, ale nie miał problemu z
zapamiętaniem inskrypcji, o którą Keats go prosił. Sięgnął po pisak i sprawdził
jego działanie. Wiązka przecięła trawę jakieś trzy metry od niego, momentalnie
ją zapalając. Pośpiesznie musiał zadeptać ogień, by zapobiec pożarowi.
Inskrypcja wywarła na nim przygnębiające wrażenie, gdy po raz pierwszy ją
usłyszał - samotność i gorycz, jakie emanowały ze słów z trudem wypowiedzianych
przez Keatsa. Ale Hunt wiedział, że nie powinien oceniać intuicji autora. Musiał
tylko wyryć napis, opuścić to miejsce i unikać Chyżwara podczas poszukiwań drogi
powrotnej do domu.
    Pisak zostawiał wyraźne wgłębienia w kamieniu, lecz chwilę
musiał poćwiczyć na tylnej jego stronie, by nauczyć się wypalać w miarę równe
litery. A i tak nie był zadowolony z efektów, kiedy skończył tę pracę piętnaście
czy dwadzieścia minut później.
    Najpierw zabrał się do rysunku, o który prosił Keats,
samodzielnie kreśląc go drżącą ręką - greckiej liry z zerwanymi czterema spośród
ośmiu strun. Nie zdołał idealnie odtworzyć dzieła przyjaciela w jeszcze
mniejszym stopniu był artystą niż wielbicielem poezji ale zapewne da się
rozpoznać, co przedstawia rysunek, oczywiście jeśli wie się jeszcze, co to
takiego lira. Wreszcie przyszedł czas na samą inskrypcję, odtworzoną idealnie
według zalecenia Keatsa:


    TU LEŻY TEN
    KTÓREGO IMIĘ
    ZOSTAŁO ZAPISANE NA WODZIE
    Umierający nie życzył sobie niczego więcej. Ani daty urodzenia
czy śmierci, ani nawet własnego nazwiska. Hunt zrobił krok w tył, krytycznie
przyjrzał się swemu dziełu i pokręcił głową. Wyłączył pisak, lecz nadal
trzymając go w dłoni odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę miasta, szerokim
łukiem omijając wciąż nieruchomego potwora.
    Zatrzymał się w przejściu przez Mur Aureliana i popatrzył za
siebie. Koń, wciąż ciągnąc za sobą powóz, przeszedł nieco w dół łagodnego
zbocza, by paść się na słodszej trawie nieopodal strumyka. Owce wciąż tłoczyły
się wokół grobu, skubiąc trawę i zostawiając odciski racic w miękkiej ziemi na
mogile. Chyżwar zaś był ledwie widoczny między gałęziami i Hunt był niemal
pewien, że wciąż stoi przodem do grobu.









    Było już późne popołudnie, kiedy
doradca przewodniczącej znalazł wreszcie transmiter - prostokąt granatu
migoczący w samym środku ruin Koloseum. Nie było przy nim żadnego czytnika.
Portal wisiał w powietrzu jak otwarte drzwi.
    Ale nie dla Hunta.
    Próbował pięćdziesiąt razy, lecz powierzchnia transmitera
pozostawała twarda jak z kamienia. Dotykał jej delikatnie koniuszkami palców,
robił krok naprzód i odbijał się od migotliwej powierzchni, ciskał odbijające
się od niej kamienie, obmacał portal ze wszystkich stron, aż wreszcie
zdesperowany rzucał się na przejście, aż ramiona i barki pokryły się sińcami.

    Miał przed sobą transmiter. Tego był pewien. Ale nie mógł
wydostać się przezeń.
    Przeszukał całe Koloseum, nawet podziemia pełne wilgoci i
odchodów nietoperzy, ale portal był jedynym śladem współczesnej mu cywilizacji.
Zlustrował pobliskie ulice i wszystkie stojące przy nich budynki. Nic. Szukał
całe popołudnie w bazylikach i katedrach, domach i chatach, wspaniałych
apartamentach oraz wąskich zaułkach. Wrócił nawet na Piazza di Spagna. W
restauracyjce w pośpiechu zjadł posiłek, wstąpił do mieszkania po notatnik oraz
inne potrzebne rzeczy i wyszedł postanowiwszy, że już nigdy tu nie wróci.
    Transmiter w Koloseum wciąż był jedynym, na który się natknął.
Gdy zapadał zmierzch, wbił paznokcie w nie poddającą się płaszczyznę, aż
pociekła spod nich krew. Portal wyglądał jak każdy inny, szumiał w taki sam
sposób, lecz nie chciał go przepuścić.
    Księżyc, ale nie ten znany ze Starej Ziemi, sądząc po
widocznych na jego powierzchni burzach piaskowych i chmurach, wyłonił się zza
horyzontu i zawisł nad poszczerbioną ścianą Koloseum. Hunt zrezygnowany usiadł
na kamieniu i z żalem patrzył na niebieski prostokąt wiszący w powietrzu. Gdzieś
za jego plecami rozległ się najpierw głośny trzepot gołębich skrzydeł, a zaraz
po nim jakiś podejrzany hałas.
    Hegemończyk wstał powoli, sięgnął po laserowy pisak i stanął na
szeroko rozstawionych nogach, wytężając wzrok, w każdej chwili spodziewając się
ujrzeć kolczastą postać. Ale wokół znowu panowała idealna cisza.
    Nagły ruch za jego plecami sprawił, że gwałtownie odwrócił się
na pięcie, gotów ciąć wiązką wszystko co zobaczy. Niespodziewanie z gładkiej
powierzchni portalu wyłoniła się ręka. Później noga. Wreszcie cała ludzka
postać. Po niej następna.
    Ściany Koloseum odbiły echem głośne okrzyki Leigha Hunta.










    Meina Gladstone wiedziała, że mimo ogromnego zmęczenia nie ma sensu decydować
się na raptem półgodzinny sen. Ale już od dzieciństwa przywykła do pięcio - ,
najwyżej piętnastominutowych drzemek, które pozwalały zrzucić z siebie
przynajmniej część zmęczenia i dawały pewne odprężenie.
    Teraz, zupełnie już wyzuta z sił, padła na kanapę, usiłując o
niczym nie myśleć i pozwalając podświadomości przebić się przez dżunglę powstałą
w jej umyśle. Zdrzemnęła się i od razu zaczęła śnić.
    Nagle usiadła i zanim jeszcze otworzyła oczy, sięgnęła do
komlogu na nadgarstku.
    - Sedeptro! Niech generał Morpurgo i admirał Singh zameldują
się u mnie za trzy minuty.
    Weszła do przylegającej do gabinetu łazienki, wzięła szybki,
chłodny prysznic i włożyła świeże ubranie: oficjalny welwetowy uniform
przepasany złoto - czerwoną szarfą łączoną złotą spinką w kształcie symbolu
Hegemonii. Strój uzupełniła kolczykami pochodzącymi jeszcze ze Starej Ziemi oraz
bransoletką z topazami mieszczącą komlog, podarowaną jej dawno temu przez
senatora Byrona Lamię. Wróciła do gabinetu akurat na czas, by powitać obu
wojskowych.
    - M. przewodnicząca, wybrałaś bardzo nieodpowiednią porę zaczął
admirał Singh. - Właśnie rozpoczęła się analiza kompletnych danych z Mare
Infinitus i mieliśmy zająć się rozlokowaniem sił przed obroną Asquitha.
    Meina Gladstone uaktywniła prywatny portal i skinęła na obu
mężczyzn, by podążyli za nią.
    Singh popatrzył dookoła, gdy znaleźli się pośród złotych traw,
pod brązowymi chmurami.
    - Kastrop - Rauxel - rzekł. - Krążyły plotki, że poprzednia
administracja zleciła Armii-kosmos zbudowanie tu prywatnego transmitera.
    - Został przyłączony do Sieci za czasów przewodniczącego
Yevshensky'ego - wyjaśniła Meina Gladstone. Machnęła ręką i portal zniknął. -
Stwierdził, że potrzebuje miejsca, które znajdzie się poza zasięgiem
TechnoCentrum.
    Morpurgo spojrzał niespokojnie na odległą ścianę chmur, przed
której frontem krążyły kuliste pioruny.
    - Żadne miejsce nie jest w pełni bezpieczne przed infiltracją
Centrum. Już wspominałem admirałowi o naszych podejrzeniach.
    - To nie podejrzenia, to są fakty - stwierdziła przewodnicząca.
Poza tym wiem, gdzie znajduje się TechnoCentrum.
    Obaj żołnierze zareagowali tak, jakby trafił ich któryś z
piorunów.
    - Gdzie? - zapytali jak na komendę.
    Przewodnicząca zaczęła chodzić w tę i z powrotem. Jej krótkie,
siwe włosy zdawały się świecić w przesyconym elektrycznością powietrzu.
    - W sieci transmiterów. Między portalami. Sztuczne Inteligencje
żyją w pseudoświatach osobliwości jak pająki na pajęczynie. I to my właśnie ją
dla nich utkaliśmy.
    Generał pierwszy odzyskał mowę:
    - Mój Boże! - wyszeptał. - Co teraz zrobimy? Mamy niecałe trzy
godziny, do chwili gdy eskortowiec z bronią Centrum na pokładzie znajdzie się w
przestrzeni kosmicznej Hyperiona.
    Meina Gladstone wyjaśniła im dokładnie, jaki plan zamierza
zrealizować.
    - To niemożliwe - rzekł Singh; nerwowo szarpiąc swą krótko
przyciętą brodę. - Po prostu niemożliwe.
    - Nie - zaprotestował Morpurgo. - To ma szanse powodzenia. I
wystarczy nam czasu. A dodatkowo biorąc pod uwagę chaos, jaki występuje w
ruchach floty w ciągu dwóch ostatnich dni...
    Admirał pokręcił głową.
    - Z logistycznego punktu widzenia niewykluczone, że to możliwe.
Ale przeczy temu racjonalizm. Nie, to niewykonalne. Przewodnicząca podeszła do
niego.
    - Kushwancie - powiedziała miękko, zwracając się do niego po
imieniu po raz pierwszy od czasów, kiedy ona była młodym senatorem, a on jeszcze
młodszym komandorem Armii-kosmos - nie pamiętasz, jak senator Lamia skontaktował
nas ze Stabilnymi? Ze Sztuczną Inteligencją imieniem Ummon? Pamiętacie jego dwa
scenariusze zdarzeń: jeden, w którym zapanuje tylko chaos, i drugi, mówiący o
niemal pewnym zniszczeniu ludzkości?
    Singh spuścił wzrok.
    - Moim obowiązkiem jest służba Armii i Hegemonii.
    - Oboje służymy jednemu - warknęła przewodnicząca. - Ludzkości.

    Admirał uniósł ręce z zaciśniętymi w pieści dłońmi, jakby chcąc
bronić się przed niewidzialnym przeciwnikiem.
    - Nie mamy pewności! Skąd w ogóle uzyskałaś te informacje?
    - Od Severna. Tego cybryda.
    - Cybryda? - prychnął generał. - Mówisz o tym artyście? A
właściwie jego żałosnej namiastce?
    Wyjaśniła, jak do tego doszło.
    - Chodzi ci o jego odtworzoną osobowość? - zapytał z
powątpiewaniem Morpurgo. - Wreszcie zdołałaś go odszukać?
    - To on mnie znalazł. We śnie. W jakiś sposób zdołał
skontaktować się ze mną. Takie miał zadanie, Arthurze, Kushwancie. Właśnie w tym
celu Ummon wysłał go do Sieci.
    - We śnie? - powtórzył z niedowierzaniem admirał. - Ten...
cybryd... powiedział ci, że Centrum ukrywa się w sieci transmiterów... we śnie?

    - Tak. I mamy niezwykle mało czasu na działanie.
    - Ale to, co proponujesz... - zaczął generał.
    - Skaże na śmierć miliony - dokończył Singh. - Może nawet
miliardy. Cała gospodarka się załamie. Światy takie jak Pierwsza Tau Ceti,
Renesans, Nowa Ziemia, Denebs, Nowa Mekka czy Lusus nie są w pełni niezależne
rolniczo. Te najbardziej zurbanizowane nie są w stanie istnieć samodzielnie.

    - To prawda - przyznała przewodnicząca. - Ale mogą szybko
nauczyć się, jak we własnym zakresie wyprodukować dodatkową ilość żywności,
zanim odrodzi się handel międzygwiezdny.
    - Ha! Wcześniej wybuchną różne zarazy, nastąpi upadek władzy,
miliony zginą wskutek braku odpowiedniego wyposażenia, lekarstw i wsparcia
datasfer.
    - Myślałam o tym wszystkim - przyznała Meina Gladstone
zadziwiająco pewnym i spokojnym głosem. - Stanę się największym w historii
ludobójcą, większym nawet od Hitlera, Tze Hu czy Horacego Glennona - Heighta.
Ale znacznie gorsze byłoby zachowanie obecnego stanu rzeczy. W obu przypadkach
ja, podobnie zresztą jak wy, zostanę uznana za zdrajczynię całej ludzkości.
    - Nie możemy być pewni tych rewelacji - zaprotestował Kushwant
Singh, z trudem wydobywając z siebie słowa.
    - Owszem, możemy - powiedziała przewodnicząca. - Centrum nie
potrzebuje już Sieci. Gwałtowni i Ultymaci pozostawiliby w labiryntach jedynie
kilka milionów niewolników, których mózgi są im jeszcze potrzebne, aby mógł
dokończyć niezbędne obliczenia.
    - To nonsens. Ci ludzie nie utrzymają się przy życiu. Meina
Gladstone westchnęła ciężko i pokręciła głową.
    - Centrum opracowało pasożytnicze, organiczne urządzenie
nazywane krzyżokształtem. Powoduje ono, że zmarli... powracają do życia. Po
kilkudziesięciu latach ludzie staną się bezwolnymi, pozbawionymi przyszłości
istotami, ale ich neurony wciąż będą mogły służyć TechnoCentrum.
    Singh znów odwrócił się plecami do rozmówców. Jego drobna
postać rysowała się wyraźnie na tle zbliżającego się frontu burzowego.
    - Wszystkiego tego dowiedziałaś się właśnie ze snu, Meino?
    - Tak.
    - Co jeszcze w nim było? - warknął admirał.
    - To, że Centrum nie potrzebuje już Sieci. Ludzkiej Sieci.
Sztuczne Inteligencje wciąż będą w niej żyć, jak szczury w podziemiach, ale
pierwotni. mieszkańcy nie są im już potrzebni. Wszelkie obowiązki przejmie
Najwyższy Intelekt.
    Singh odwrócił się gwałtownie i popatrzył jej prosto w oczy. -
Jesteś szalona, Meino. Ty naprawdę zwariowałaś.
    Meina Gladstone pośpiesznie położyła dłoń na ramieniu admirała,
gdy ten uaktywniał transmiter.
    - Kushwant, posłuchaj mnie, proszę...
    Singh sięgnął po pistolet i przyłożył jej lufę do piersi.
    - Przykro mi, M. przewodnicząca. Ale jestem wierny Hegemonii
i...
    Cofnęła rękę, gdy admirał urwał, przez chwilę patrzył jakby nie
widzącymi oczami gdzieś w dal i wreszcie runął na trawę. Pistolet wysunął mu się
z dłoni.
    Morpurgo schylił się po niego i zatknął za pas, po czym schował
do kabury swój emiter promieni śmierci.
    - Zabiłeś go - rzekła przewodnicząca. - Szkoda. Gdyby nie
zgodził się na współpracę, byłam zdecydowana zostawić go tutaj.
    - Nie mogliśmy ryzykować - stwierdził generał, odciągając ciało
admirała dalej od portalu. - Wszystko zależy od kilku najbliższych godzin.
    Meina Gladstone popatrzyła na starego przyjaciela.
    - Jesteś gotów przejść przez to razem ze mną?
    - Nie mam wyboru. To nasza ostatnia szansa na zrzucenie z
siebie tego jarzma. Natychmiast przygotuję i osobiście wyślę tajne rozkazy.
Spowoduje to, że większość floty...
    - Boże - wyszeptała Meina Gladstone, patrząc na ciało admirała
Singha. - Robię to wszystko mając za podstawę wyłącznie sen...
    - Czasami tylko sny odróżniają nas od maszyn - rzekł
filozoficznie generał Morpurgo, ujmując przewodniczącą za rękę.

następny    









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
43 (13)
UAS 13 zao
er4p2 5 13
Budownictwo Ogolne II zaoczne wyklad 13 ppoz
ch04 (13)
model ekonometryczny zatrudnienie (13 stron)

więcej podobnych podstron