czarne okręty 4





4 JóeAlex

czarne
okręty

Sam bądź księciem




KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Opracowanie graficzne
BOGDAN WRÓBLEWSKI

Układ typograficzny
okładki i strony tytułowej
ROMANA FREUDENREICH

Redaktor techniczny
STEFAN SMOSARSKI

Korekta

LUCYNA LEWANDOWSKA?

IRENA SIEMIĄTKOWSKA

p^ubisz ofiarę, którą odrzucę

Wydanie drugie poprawione i zmienione

Sternik Enki^^' który żywot cały ^d^^Y na

, " , postarzał się wielce podczas owej zimy
morzu wychudł l r ' . r ,1

J A ,ł nagle, a oczy jego nabrały blasku, gdy
w osadzie, odżył ,6 . ' J & . - i .,.

l -\ A.^^elosa na jezioro po spłynięciu lodów.
wyprowadził An^ . ' . .r l_7 l

Okręt także H0161'?1^ owe.! ^Y- Dn0 przeciekało
i Terteus wraz ^ dwoma najbardziej doświadczonymi

żeglarzami uszcZ^"131 ^ P"^ dwa dni- nim orzekł' że ^

gotowi do odpłyń"3. , .

A ri h ilfl c^ nadeszla ł zanurzyli wiosła w wodę,

\, wełniła radość, lecz pomieszana ze smut-
serca ich przepe11. ,,...,.' . , .

kiem bowiem ^lele dn1 SPfidzńl w ^^ osadzie na

palach, a oto żeg"311 nslzawsze ów widokł d0 którcgo
zdążyli przywykli^'.1 ludzl? ktorych poczciwość poznali,

mieszkając pośró'1 nlch- . . ,. .

Gdy dziób ski^0^ slę ku rzece' pożegnali tez ostat-
nim spojrzeniem i uniesieniem rąk wysoki kopiec na
brzegu jeziora, ^zie w Imiennym grobie spoczywali
leżąc obok siebieich czter^ towarzysze, którzy już nigdy
nie zasiądą z nil"' P^Y wlosłach i nie połączą głosów
swych z ich głosal111 w P168111 P^ wieczornym ognisku na
nie znanych jeszCZG brzegach, ku którym zmierzali.

Następnego dl^ osiągnęli skraj puszczy i zanurzyli się

w krainę trzęsawisk, spędziwszy uprzednio noc w sąsied-
niej, niewielkiej osadzie. Towarzyszył im w dalszej dro-
dze młody Me-sen z czterema wojownikami, znającymi
dobrze całą ową krainę, a wraz z nimi człowiek z owej
drugiej osady. Dużą wydrążoną z jednego pnia łódź,
którą mieli powrócić, przeprowadziwszy Angelosa przez
wodne bezdroża, uczepiono na sznurze za okrętem.
Wkrótce po odbiciu od brzegu Terteus pojął, że gdyby nie
oni, okręt wraz z załogą zgubiony byłby bez ratunku
wśród krzyżujących się, wezbranych, okrążających niezli-
czone wysepki nurtów.

Drugiego dnia w południe zanurzyli się w gęstą, ciemną
mgłę. Nabrzmiałe wiosennym przyborem wody rzeki
płynęły szeroko rozlane i powolne, wiatr ustał, a mroczne
opary otoczyły Angelosa tak ciasno, że wioślarze zaled-
wie dostrzegali końce wioseł. Stojąc pośrodku okrętu nie
można było dojrzeć jego dziobu. Angelos posuwał się
powoli, przedzierając przez niewidzialną, szumiącą leni-
wie wodną równinę, a stery przejęli z rąk Eriklewesa
mieszkańcy osady. Oni też wypatrywali przeszkód stojąc
na dziobie, choć gdy mgła rozwiewała się chwilami,
dostrzec można było jedynie płaski, niski krajobraz wod-
ny, zarośnięty aż po widnokrąg trzciną i ogołoconymi
z liści niskimi krzewami.

Spoza skłębionego obłoku białej mgły docierały przy-
tłumione, blade promienie słońca, a cisza była wielka,
gdyż nie słyszeli nawet krzyku ptaków wodnych, które
może unikały tej posępnej krainy, a być może, wygnane\
zimą do cieplejszych okolic, nie powróciły tu jeszcze.

Po trzech dniach mgła ustąpiła, lecz nadal płynęli przez
okolicę wielu grząskich jezior i stłumieni biegnących
wśród nieskończonego, szumiącego morza trzcin. Otacza-
ły one rzekę, tworząc wodny świat, aż po granicę widno-
kręgu pokryty błyskającymi szaro zwierciadłami nieru-
chomych wód, zielonkawych bagien i podmokłych wyse-




pęk, nad którymi stał ciężki opar bagienny nie rozwiewa-
jący się nigdy.

Pośród tego rzeka parła z wolna, zalewając szerokie,

bagniste mielizny, tocząc mętne, muliste wody głównym,
krętym korytem i niknąc w oddaleniu, gdzie oko nie
napotykało żadnego drzewa ni wzgórza.

Gdzieniegdzie leżał jeszcze na płatkach topniejącego
lodu śnieg, a choć zima ustąpiła już, chłód był nocami
przejmujący i wioślarze szczękali zębami, dziękując bo-
gom za to, że przezornie wzięli z sobą futra i skóry
zwierzęce, które tak dobrze służyły im dotąd podczas
minionych mroźnych miesięcy.

Więc choć Me-sen i pozostali wojownicy z osady na
palach zachowywali spokój, jak gdyby nie dostrzegając
grozy wiszącej nad widnokręgiem, niejeden z Kreteńczy-
ków wpatrywał się w mijany krajobraz nasłuchując, czy
nie usłyszy z dala łoskotu wód wpadających do ostatecz-
nej otchłani, za którą nie mogło być nic, prócz śmierci.

Przez cztery dni i noce stopa żadnego z nich nie tknęła
ziemi, a jednak na piąty dzień w południe, gdy słońce
przebiło się przez rozsnuty nad morzem trzcin szary opar,
dostrzegli niską, rozległą wyspę, a być może wysunięty
przylądek przytykający do rzeki, na którym ukazały się
drzewa, pozbawione jeszcze liści i szare jak cały otaczają-
cy świat, a jednak drzewa, wysokie i górujące nad płaskim

krajobrazem.

Gdy zbliżyli się wiosłując z wolna i kierując dziób
okrętu ku owemu lądowi, ujrzeli wielką, szeroko rozrzu-
coną wieś, a nad dachami jej wysokie błękitne smugi
dymu, które, łagodny wiatr pochylał ku północy, rozwie-
wając je i mieszając z pasmami mgły osłaniającej wnętrze

lądu.

Zatrzymali się w pewnej odległości od brzegu, a Me-
-sen wraz ze swymi współplemieńcami popłynął ku brze-
gowi wydrążoną łodzią.

Stojąc na podwyższeniu dziobu książę i Terteus patrzy-
li na szeroko rozrzucone niskie domy, z których wysypy-
wali się ludzie i biegli ku granicy wód, by spojrzeć na
zdumiewający, ogromny okręt, jakiego zapewne nikt tu
nie widział i nie miał nigdy ujrzeć. Z dala mogli dostrzec,
że część mieszkańców była uzbrojona, lecz drugą część,
przeważającą, stanowiły kobiety i dzieci. Najwyraźniej
nie obawiano się tu obcych najeźdźców. Zresztą wieś nie
była nawet otoczona ogrodzeniem lub wałem ziemnym,
co także zdawałoby się o tym świadczyć. Niezmierzone
bagna i rozlane naokół wody krętych rzek i strumieni
stanowiły twierdzę, przez której labirynt żaden wróg nie
zdołałby się przedostać bez pomocy urodzonego tu prze-
wodnika, który cały swój żywot spędził przemierzając te
okolice. A były to bagna ogromne, wielkie niemal jak
stepy, przez które płynęli jesienią po wielkiej rzece.

Łódź dobiła do brzegu. Wokół schodzącego na ląd
Me-sena i jego towarzyszy zgromadził się tłum i przesłonił
ich postacie ludziom patrzącym z okrętu.

Lecz najwyraźniej całą tę krainę zamieszkiwał jeden
lud, a sąsiadujące osady nie pozostawały z sobą w wojnie
i nienawiści, gdyż rozmowa na brzegu przebiegała spo-
kojnie, jak gdyby mieszkańcy wsi znali przybyszów.

W pewnej chwili tłum rozstąpił się nieco i Terteus
dostrzegł Me-sena ukazującego okręt wysokiemu siwemu
człowiekowi, wspartemu na długiej wyrastającej mu nad
głową lasce. Starzec ów stał nieruchomo, a otaczający
tłum trzymał się w pewnym oddaleniu od niego, jak gdyby
przez uszanowanie.

- Zapewne jest to ich wódz lub kapłan... - rzekł
Terteus do księcia. - Choć można by sądzić, że nie mają
oni kapłanów, a naczelnicy wiosek sami rozmawiają
z bogami i składają ofiary, co wydaje mi się słuszne, gdyż
ojciec mój także składa je w imieniu całego ludu.

- I moi przodkowie przynieśli na Kretę godność króle-

wsKą połączoną ze składaniem ofiar... Widwojofrpatrzyt
na brzeg, na którym Me-sen mówił wskazując ręką okręt.

A przybyli z Grecji, jak głosi stare podanie, lecz nie
byli tam długo, gdyż szli z północy wiodąc stada. Nim wsie-
dli na okręty, byli ludem dosiadającym koni i nie mającym
siedzib. Cześć dla Byka zastali na wyspie, a gdy zdobyli ją,
uznali go za swego boga, połączywszy starą wiarę z nową.
Albowiem jak wiele innych ludów czcili w swej wędrów-
ce, a i przedtem zapewne, Wielką Matkę. I dlatego, choć
jesteśmy potomkami Byka, jedna z kobiet mojego rodu
zawsze była Ariadną, Uosobieniem Matki, która zstąpiła
na ziemię! - Roześmiał się pogodnie. - Któż wie zresztą,
czy nie byli oni krewnymi owych ludów? Albowiem
narody daleko potrafią wędrować, jeśli gna je pragnienie
zdobyczy, głód lub trwoga. Być może przybyliśmy i my
z owych północnych krain, a twoi lub moi przodkowie
także zamieszkiwali czas pewien pośród owych bagien?

Urwał, gdyż Me-sen wraz z towarzyszami wszedł do
łodzi i odbił od brzegu. Ująwszy wiosła, zanurzyli je
szybko i ruszyli ku okrętowi. Po chwili byli już przy
burcie. Stary Nasios zbliżył się do księcia, lecz wszyscy
Kreteńczycy znali już na tyle mowę ludów północy, że
pojęli słowa Me-sena, nim starzec /dołał je im wyłożyć.

- Chętnie przyjmą was oni! - zawołał Me-sen. - Jest
bowiem zwyczajem tej krainy przyja/ne goszczenie ob-
cych, których niewielu się tu pojawia. Lecz gdy dowie-
dzieli się, że jest was niemal stu, zafrasowali się, albowiem
o tej porze cierpią na brak jadła, a prócz ryb, których tu
zawsze jest pod dostatkiem, niewiele więcej mają i dla
siebie! Resztę pozostałego z zimy ziarna poświęcić muszą
na siew, a świni lub owcy nie mogą zabić choćby jednej,
gdyż wszystkie niemal zabili już w czas mrozów, a póz' rś-
tałe muszą zatrzymać przy życiu, inaczej nie mieliby
z czego rozmnożyć znów wiosną ich rodzaju. Lecz rzek-
łem im, że mamy na okręcie dość ziarna, miodu i suszone-

10

go mięsa, a pragniemy jedynie wypocząć przy ognisku
pod dachem i rozprostować członki, nim wyruszycie
w dalszą wędrówkę.

- Dodaj także, dobry Me-senie, że obdarujemy króla
owej wsi odpływając! - zawołał bogom podobny Wid-
wojos.

Gdyby ktokolwiek rzekł w owej chwili Terteusowi, że
w zagubionej wśród trzęsawisk barbarzyńskiej wiosce
stanie się coś, co przemieni cały jego żywot, być może,
uwierzywszy wyroczni, pomyślałby, że zdradziecko rzu-
cony oszczep lub wypuszczona z ukrycia strzała mogą go
okaleczyć tak, iż nigdy już nie będzie zdolny do podźwi-
gnięcia miecza. Nawet najdzielniejszych i najbardziej
przezornych spotykały bowiem podobne nieszczęścia.
Lecz szczęście? Jakiegoż szczęścia mógł spod/iewać się
tutaj on lub ktokolwiek z załogi Angelosa?

Jednak, że nikt niczego mu nie wróżył, niczego też nie
przewidywał teraz, gdy wszedłszy za księciem do dużej
izby w domu króla owej wioski, rozejrzał się mrużąc oczy,
bowiem nie miała ona okien, a oświetlał ją jedynie
migotliwy blask padający na ściany z obłożonego gładki-
mi kamieniami paleniska, na którym płonął wesoły ogień.

Zasiedli do stołu na dwu stojących naprzeciw siebie
prostych ławach. Prócz księcia, Perilawosa, starego Na-
siosa, Terteusa i Me-sena, który był synem wodza, zajął
tam miejsce jedynie król wioski wraz ze swymi czterema
synami, a także, co zdziwiło gości, wysoka i smukła
dziewczyna, zasiadająca po prawej ręce króla na tejże co
on ławie. Nie ruszyła się ona też, gdy inne dziewczęta
wniosły miski z polewką rybną i szeroki pękaty dzban
miodu.

Bogom podobny Widwojos, przyjąwszy miejsce za
stołem, pytał króla wioski o sprawy, które go ciekawiły,
a ów odpowiadał rozważnie i bez zmieszania, okazując
rozum i jasny sąd zadziwiający u człowieka, który cały

11




swój żywot spędził pośród bagien, nie znając szerokiego
świata ni obyczajów dworskich. Lecz zarówno król jak
i jego synowie jedli wstrzemięźliwie i bez łapczywości,
a postawa ich i zachowanie pełne były godności i zgoła nie

barbarzyńskie.

Dziewczyna u krańca stołu siedziała z opuszczonymi
oczyma i nie uniosła ich ani na mgnienie ku obcym, którzy
rzucali na nią ukradkiem ciekawe spojrzenia, wiedzieli
bowiem, że nie jest w zwyczaju ludów tu zamieszkujących
spożywanie posiłków w przytomności niewiast, a szcze-
gólnie gdy przyjmowali u siebie obcych przybyszów. Lecz
zapewne obyczaje owej wsi były nieco inne niźli tych,

które poznali dotąd.

Choć blask ognia zaledwie ukazywał jej oblicze, sie-
dzący naprzeciw dziewczyny Terteus dostrzegł, że jest
piękna. A choć była rosła i dorodna jak dojrzała niewias-
ta, twarz jej była niemal twarzą dziecka. Chciał zagadnąć
ją uprzejmie, lecz że bogom podobny Widwojos mówił
właśnie do króla, a ów słuchał, nie byłoby rzeczą przystoj-
ną mówić równocześnie z nim. Niewiele zresztą znał słów
w jej mowie, a nie wiedział, czy nie poczytano by mu tego

12

za grubiaństwo lub nie wzięto za zaczepkę, gdyby odezwał
się do niej pierwszy, choćby zachęciła go nawet spoirze-
niem.

Tak więc siedział, pił parząc sobie usta rybną polewką
i rzucał ukradkowe spojrzenia ku dziewczynie, a im dłużej
na nią spoglądał, tym bardziej wydawała mu się piękna.
Pomyślał także, że jest smutna, lecz nie mogąc spojrzeć
w jej oczy nie umiał rzec, czy nie było to złudzeniem. Być
może lico jej przybrało tak poważny i skupiony wyraz,
gdyż wobec obcych mężczyzn nie godziło się jej uśmie-
chać i strzelać oczyma dokoła.

Bogom podobny Widwojos także spojrzał na nią kilka-
kroć i chciał zapytać króla uprzejmie, kim jest owa piękna
dziewczyna, gdyż był przeświadczony że musi być ona
jego córką, bowiem istniało pewne podobieństwo między
nią a czterema królewskimi synami. Zresztą gdyby nią nie
była, nie zajmowałaby zapewne tak poczesnego miejsca,
lecz zajęta byłaby wraz z innymi dziewczętami, usługują-
cymi gościom.

Król sam uprzedził jego pytanie.

Zapewne i w twoim kraju, dostojny wodzu, niewias-
ty nie towarzyszą dojrzałym mężom podczas uczty. My
także nie czynimy tego. I ona, choć jest jedyną córką
moją, nie zasiadłaby tu, lecz gdy nadszedł dzień i dziewice
mego ludu ciągnęły losy, sięgnęła dłonią i wyjęła spośród
wielu ukrytych w dzbanie żołędzi jeden, wydrążony i wy-
pełniony ziarnem świętego kłosa, pierwszego, który padł
pod kamiennym sierpem w czas zeszłorocznego żniwa.
Od owej chwili dawne jej imię zostało zapomniane i zwie
się Wasan...

Zamilkł, a stary Nasios wyłożył im to imię jako Wiosna,
pora, gdy zima odejść musi.

- I tak będzie się zwała do dnia, gdy zakwitnie pierw-
szy żółty kaczeniec, kwiat, któremu słońce podarowało
swą świętą barwę. Do owego dnia też zasiada przy stole

13

moim, a żywi się nie tym jadłem, które my jemy, lecz
plackami, miodem i mięsem przechowywanym dla niej
w mroźnej porze. Albowiem są to ofiary, które musimy
złożyć bogu. Mówię wam o tym, abyście widząc ją,
spożywającą ów posiłek nie sądzili, że przyjmujemy was
posiłkiem lichszym, niźli sami jemy.

Bogom podobny Widwojos zdumiał się i chciał zapy-
tać, czy piękna córka królewska znów powróci do swego
imienia, gdy zakwitnie ów pierwszy kwiat wiosenny, lecz
uznał, że w sprawach bogów i obrzędów me należy
pragnąć wiedzieć więcej, niźli mówią ci, którzy im cześć
oddają. Zapytał więc uprzejmie o to, czy w Krainie tak
.bagnistej wiele jest miejsca, które można by obsiać
ziarnem, i jaki plon ono daje. A król odpowiedział mu
równie uprzejmie, choć można było dostrzec, że na chwilę
zamilkł i zasępił się, jak gdyby dopadł go nagły smutek,
o którym starał się nie pamiętać.

Terteus, który słuchając słów starego Nasiosa o pięknej
dziewczynie przestał jeść i mimowolnie wpatrzył się w jej
lico, dostrzegł, że dłoń, którą sięgnęła do miski, by ująć
smukłymi palcami kawał mięsa, znieruchomiała, gdy oj-
ciec wyrzekł pierwsze słowa o tym, co jej się przydarzyło.
Lico zastygło na chwilę, lecz oczy rzuciły krótkie, szybkie
spojrzenie ku Terteusowi, jak gdyby pragnęła przekonać
się, czy spogląda na nią. Zapewne mimowolnie dostrzegła
jego jasną, piękną głowę, szerokie ramiona i oczy wpa-
trzone w nią z zachwytem, bowiem opuściła wzrok,
szybko uniosła dłoń ku ustom i poczęła jeść.

Lecz Terteus, który nie mógł oderwać od niej spojrze-
nia, spostrzegł, że lico jej i szyja, odsłonięta ponad białą
grubą szatą z szorstkiej materii, zapewne utkanej przez
nią samą, pokryły się ciemnym rumieńcem. Spuściła cczy
niżej jeszcze, jak gdyby nagle zajęło ją nad wyraz mięso
leżące na dnie miski, i nie uniosła już głowy do końca
uczty, milcząc i rumieniąc się.

Terteus odetchnął głęboko.

Wiosna... - rzekł w duchu. - Zaprawdę! Dobrze się
stało, że wyciągnęła ów wydrążony żołądź, albowiem
żadna z tych, które poznałem dotąd we wszystkich
krainach, jakie bogowie zezwolili mi ujrzeć, nie była
godniej sza, by nosić to imię! - I powtórzył w myśli: -
Wasan...

Gdy odsunąwszy ławy wstali od stołu, udali się na
życzenie bogom podobnego Widwojosa w obchód wsi,
gdyż zapragnął w swej uprzejmości poznać żywot i oby-
czaje mieszkańców, na co król zgodził się chętnie.

Wieś była rozległa, a choć gdy podpływali ku niej,
wydawało im się, że jest położona na wyspie, jednak
ujrzeli wnet, że ciągną się za nią ku północy pola i las
wysokich drzew. Król rzekł, że za owym lasem znów
rozpoczynają się trzęsawiska, a choć sam przemierzył je
raz łodzią i oddalił się od wsi o trzy dni drogi wiosłem, nie
kończyły się one i nie dostrzegł ich krańca. Nie wiedział
też, czy żyją tam ludzie, lecz jeśli mieli siedziby w owej
stronie, musiały być one wielce odległe, albowiem nigdy
ani on, ani nikt ze wsi, ani też ich ojciec i dziadowie nie
napotkali żadnego człowieka z ludu, który by tam zamie-
szkiwał. Wsie plemienia mówiącego jedną mową, do
którego należał on i jego lud, leżały wzdłuż rzeki, wypły-
wającej z bagien. Lecz za bagnami rozpoczynała się inna
rzeka płynąca ku zachodowi od swych źródeł. Bowiem
z tej krainy trzęsawisk wypływało wiele rzek we wszyst-
kich kierunkach. Tą właśnie rzeką, kierującą się ku
zachodowi winni się udać, jeśli pragną dotrzeć do morza.
Albowiem wie, że leży ono na północnym zachodzie, choć
wielce odległe. Do źródeł tej drugiej rzeki dopływali też
z zachodu kupcy, których przewożono wraz z ich towara-
mi od osady do osady, gdyż zdani na siebie zginęliby,
zbłądziwszy wśród bagien i wodnych bezdroży. On także
pragnął, by dwóch z jego synów pomogło im dopłynąć do

następnej wsi i zapewniło tam gościnę przybyszom. Bo-
wiem Me-sen i jego towarzysze mieli stąd zawrócić do
swej osady na palach, gdyż dalej nie znali już drogi.

Rozmawiając tak obeszli wieś, zajrzeli do dwu chat na
skraju, gdzie trzymano wychudzone, na pół zagłodzone
krowy i owce, jako że utrzymanie bydła przy życiu było
sprawą niełatwą w porze chłodu i śniegów. Ujrzeli też
świnie, lecz nie przypominały one tłustych świń greckich,
a raczej dziki leśne, barwą szczeciny i prędkością, z jaka

się poruszały.

Powracali idąc grząską, namokłą od deszczów ścieżka
ku rzece i rozmawiając, gdy nagle król zatrzymał się
i wpatrzył szeroko rozwartymi, pełnymi trwogi oczyma
w niewielkie wypełnione wodą zagłębienie, którego brze-
gi zaczęły już porastać pierwszymi zielonymi pędami

roślin.

Przystanęli i inni, a że król nie rzekł słowa, bogom
podobny Widwojos i Perilawos poczęli szukać oczyma
tego, co przykuło uwagę starca. Lecz nie znaleźli.

Terteus trzymał się z tyłu, idąc za córką królewską,
która szła tuż za mężczyznami z głową lekko pochyloną
i spuszczonym wzrokiem.

Ujrzał, że nagle i ona przystanęła, mimowolnie-unosząc
dłonie ku ustom, jak gdyby pragnęła stłumić okrzyk.
Myśląc, że ujrzała węża, skoczył ku przodowi, lecz gdy
zbliżył się, dostrzegł, że król wioski, jego córka i synowie
patrzą na krawędź owej kałuży.

I choć nie wiedział jeszcze, czemu zastygli nagle, jak
gdyby porażeni trwogą, pojął, że patrzą na małe dwa żółte
kwiatki, które pośród wielu innych jeszcze nie rozkwit-
łych otworzyły swe drobne korony tuż nad krawędzią
wody. '

Starzec z wolna odwrócił się i ujrzawszy za sobą córkę,
ujął jej dłoń. Pochyliła głowę, a później wyprostowała się
i próbowała uśmiechnąć spoglądając ku niemu.

Kreteńczycy stali w milczeniu, pojmując, że są świad-
kami czegoś, co ma wielką wagę dla owych ludzi, lecz nie
wiedząc, co by ta rzecz miała oznaczać.

- Czcigodny wodzu - rzekł król zwracając się ku
Widwojosowi. - Kiedy rzekłem ci, że córka moja wycią-
gnąwszy los, poświęcona została bogu jako ofiara mego
ludu, składającego dzięki za przepędzenie złej zimy i na-
dejście wiosny niosącej życie, nie rzekłem ci wszystkiego,
bowiem sprawa ta nie była waszą sprawą, a mieliście
odpłynąć jutro rankiem, gdy słońce wzejdzie. Wczoraj
jeszcze kwiaty te zaledwie wschodziły i wierzyłem, że
jeszcze dni kilka widzieć będę ukochaną córkę moją. Lecz
oto zakwitł ów pierwszy żółty kwiat, a za nim drugi... -
Urwał i odetchnął głęboko, przymknąwszy oczy. Lecz
powściągnął niegodne wodza i króla wzruszenie i dokoń-
czył: - Chce prawo, by o świcie dnia następującego po
owym dniu, gdy zakwitnie pierwszy z żółtych kwiatów,
dziewica ofiarna popłynęła rzeką ku morzu, tak jak
spływają rzeką śniegi zimy, aby ustąpić miejsca zieleni
wiosennych łąk. Spętawszy ją, ułożą żywą na dnie łodzi
obciążonej kamieniami i mającej w dnie otwory, aby
mogła z wolna zatonąć. Pchną ją wówczas na wodę
i odpłynie od rodzinnych brzegów, zabierając z sobą zimę,
ów czas mroku i śmierci, gdy nie kwitną kwiaty i ptak nie
śpiewa. A gdy się tak stanie, bóg ześle wiosnę, aby
królowała światu karmiąc ludzi i zwierzęta.

- Królu! zawołał boski Widwojos nie mogąc po-
wstrzymać okrzyku grozy. - Czyżbyś zniósł, aby zabito
własną twą córkę, i godził się na to bez oporu?

- Wyciągnęła los... - odparł król cicho. - Co roku, gdy
dnia poczyna przybywać, jedna z nich wyciąga ówżołądź,
a gdy pierwszy kwiat słońca zakwitnie, odpływa wydrążo-
ną łodzią. Jakże mógłbym oddawać inne córy mego ludu
na ofiarę, chroniąc własną przed nieodwracalnym wyro-
kiem boga, który wskazał na nią pośród stu innych? Ma

2 - Czarne okręty t. IV

17




wiosen dziesięć i pięć. Raz już ciągnęła los z pozostatymi,
lecz dnia tego inna przyjęła imię Wiosny. Gdyby później
poszła do jednego z tych, którzy pragnęli jej za żonę, nie
ciągnęłaby losu po raz drugi, gdy minęło lato i nastała
nowa zima. Lecz wzgardziła wszystkimi, którzy pragnęli
ją wprowadzić do domu swego, nieszczęsna, i oto rozgnie-
wany bóg, widząc ją po raz wtóry, wskazał na nią! Cóż
więc mogę uczynić? Jakże mógłbym sprzeciwić się pra-
wom mego ludu? Zabiliby oni mnie i synów moich, gdyby
ci stanęli w jej lub mojej obronie. I słusznie uczyniłby lud
mój, bowiem czyn taki sprowadziłby nienawiść bogów na
wszystkich! Kimże jest człowiek, aby im się sprzeciwiał?
Gdybym sam mógł oddać żywot mój za nią, uczyniłbym
to. Lecz bogowie nie przyjęliby mej ofiary. Nie zdałoby

się to na nic...

Raz jeszcze spojrzał z rozpaczą na dwa małe żółte

kwiatki i ruszył przed siebie z opuszczoną głową, a książę
i Perilawos nie dotrzymując mu kroku pozostali nieco
w tyle, pojmując, że pragnie być sam ze swym nieszczęś-
ciem. Czterej synowie postępowali krok w krok za ojcem,

milcząc.

Wówczas stała się rzecz dziwna. Ta, której los miał się

wypełnić o świcie, odwróciła się nagle ku Terteusowi,
który stał jak skamieniały, nie mogąc niemal pojąć zna-
czenia tego, co usłyszał. Stanęła przed nim i przywoławszy
skinieniem starego Nasiosa, rzekła cicho, lecz nie kryjąc
lica i patrząc Terteusowi w oczy jasnym nieulękłym

wzrokiem:

- Chcą bogowie, abym jutro o świcie umarła. A że

stanie się tak, więc nie będę kryła mych myśli, choć
. w-innym czasie słowa moje byłyby zbyt śmiałe w ustaci
niewiasty... - Zawahała się na mgnienie oka, lecz dołoń'
czyła: - Nie wiem, czy na szyderstwo, czy też aby ofiara
moja stała się większa, sprawili bogowie, że gdy wszedłeś,
piękny cudzoziemcze, do izby ojca mego i spojrzałeś na

mnie, serce moje roześmiało się do ciebie.... I wiedz, że
gdybym żyła, nikt inny... Ty jeden tylko...

Głos jej załamał się i zamilkła. Wyciągnęła rękę i do-
tknęła jego ramienia, jak gdyby pragnąc upewnić się, że
stoi przed nią i nie jest sama. Później odwróciła się
i odeszła.

Terteus zrobił krok, jak gdyby pragnął pobiec za nią,
lecz uniósł tylko dłoń do czoła i potarł je kilkakroć.
potrząsając głową jak człowiek, który otrzymał niespo-
dziewane uderzenie. W milczeniu spoglądał za oddalają-
cą się smukłą postacią.

Czy słyszałeś, starcze...? rzekł wreszcie cicho.
Czy słyszałeś?

Stary Nasios westchnął i nie odparł nic, bowiem do-
strzegł mękę malującą się na licu młodego żeglarza.

- Bogowie! - rzekł Terteus. - Czemu nie zginąłem
wcześniej od strzały barbarzyńcy lub kreteńskiego mie-
cza, gdy książę ów pojmał mnie w niewolę? Cóż uczynię
teraz? Czemuż nie wyruszyliśmy o dzień wcześniej? Nie
ujrzałbym jej nigdy i serce moje byłoby spokojne!

Na drodze, którą szła dziewczyna, czekał na nią samot-
ny stary człowiek trzymający w dłoni wysoką laskę.
Zrównała się z nim i razem zniknęli pomiędzy zabudowa-
niami, tam gdzie odeszli pozostali.

Terteus ruszył z opuszczoną głową. Brwi miał zmarsz-
czone, a wargi jego poruszały się, jak gdyby mówił do
siebie. Lecz idący obok stary Nasios nie usłyszał słów,
które wypowiadał.

W pewnej chwili Terteus przystanął, wyrwał miecz
z pochwy i zamachnąwszy się, jak gdyby godził w człowie-
ka, ściął nim mały kwiat o żółtej koronie, rozkwitły tuż
nad ziemią przy ścieżce.

Schylił się, wziął go w palce i patrzył nań przez chwilę
niewidzącymi oczyma. Później zmiął go w ręce i cisnął na
ziemię.

Białowlosy wraz z Harmostajosem i dwoma innymi
żeglarzami pełnił tego wieczora straż przy okręcie, przy-
wiązanym do nadbrzeżnych drzew dwoma mocnymi lina-
mi. Rzucili też na dziobie i na tyle dwie kotwice, które
trzymały Angelosa w pewnej odległości od brzegu, aby
nie tarł dnem o piasek. Wykonali owe kotwice tej zimy
podczas długich, bezczynnych dni, gdy mroźne zawieje
trzymały ich we wnętrzach chat. Uczynione byty w sposób
prosty, lecz stały się niezwykle przydatne na rzekach,
których nurt zawsze spychał stojący okręt ku brzegowi.
Były to wielkie głazy oplecione mocno liną, tak aby nie
mogły się z niej wyśliznąć. Opuszczano je na dno i przy-
twierdzano drugi koniec liny do grubych pierścieni wbi-
tych w pokład. Rzucone w wodę z dwu stron trzymały

okręt niemal w miejscu.

Białowłosy stał teraz i przypatrywał się Harmostajoso-
wi, który znalazłszy na brzegu piękny, okrągły, płaski
głaz, wniósł go wraz z nim na okręt i siedział oplatając go
misternie, choć niemal po omacku, liną. Albowiem Har-
mostajos lubił wszystko, co było związane z przemyślnym

użyciem sznura.

- Hej! Odezwijcie się!

Usłyszawszy ciche wołanie z brzegu, Białowłosy pod-
szedł do burty.

Noc była ciemna, więc choć na piasku nadbrzeżnym
płonęło niewielkie ognisko, rzucając migotliwe blaski na
wodę, nie mógł poznać wołającego. Jednak wydawało mu
się, że był to Terteus.

- Czy to ty, Terteusie?

- Czyż nie słyszysz?! Chcę mówić z tobą!
Chłopiec stanął na bmcie i skoczył odbiwszy się ze
wszystkich sił. Padł na nogi tuż przy brzegu, rozpryskując

wodę.

Dostrzegł rosłą postać młodego żeglarza przybliżającą

się w mroku. Terteus dotknął jego ramienia i położył dłoń

20

na własnych ustach dając znak, aby zachował milczenie.
Ruszył wzdłuż brzegu oddalając się szybko od zabudo-
wań. Białowłosy poszedł za nim.

Wieś spała już. Spali także ich towarzysze. Wszyscy
zmęczeni byli wielce pięcioma dniami spędzonymi na
wodzie, przy wiosłach, gdyż kręte, niebezpieczne nurty
i grząskie mielizny wymagały nieustannej uwagi. Niewie-
le zaznali snu w owym czasie, siedząc skuleni na ławach,
otoczeni mrokiem, chłodem i przejmującą, studzącą krew
w żyłach mgłą, rozciągającą się nad morzem trzęsawisk.

Teraz, gdy zjedli dobrą wieczerzę i ogrzali się przy
wielkim ognisku, usnęli ciężkim snem stłoczeni w dwu
przestronnych chatach, które ofiarowali im mieszkańcy
wioski na nocleg. Białowłosy także był zmęczony, lecz że
na niego padła pierwsza straż, walczył z napływającą raz
po raz falą senności ogarniającej umysł.

Idąc teraz za Terteusem ziewnął. Nie widział go od
chwili, gdy postawili stopę na lądzie, kiedy wraz z księ-
ciem, Perilawosem, Me-senem i starym Nasiosem oddalił
się, by spożyć posiłek w chacie królewskiej. Później
Terteus nie przybył, by sprawdzić, czy ustalono kolejność
straży, jak to zwykle czynił. Ustalili ją bez niego, rzucając
los. Czegóż chciał teraz?

Oddalili się dość znacznie od zabudowań, gdy Terteus
zatrzymał się nagle i zwrócił ku Białowłosemu.

- Nie pojmują oni naszej mowy... - rzekł. - Lecz
pragnę mieć pewność, że także nikt z załogi nie usłyszy
tego, co chcę ci rzec.

- Nikt z załogi? - zapytał Białowłosy ze zdumieniem. -
Cóż się stało? - I odruchowo sięgnął dłonią do pasa, by
sprawdzić, czy nie pozostawił miecza na pokładzie
okrętu.

- Przywołałem cię - rzekł Terteus - bowiem nastał
czas, gdy ciebie jednego mogę się poradzić... - Znów
zamilkł.

21




Białowłosy otworzył usta i zamknął je znowu.

- Wszyscy oni są Kreteńczykami... - rzekł Terteus po
chwili, zastanawiając się i ważąc słowa. Kreteńczykami,
którzy wyruszyli na wyprawę wraz ze swym księciem,
a mnie słuchają, gdyż on im tak nakazał. Nie chcę rzec, że
nie są dzielnymi wojownikami i dobrymi towarzyszami.
Okazali już nieraz, że serca ich są mężne... Gdybyśmy
musieli obnażyć miecze o świcie przed obliczem wroga,
choćby wielce przeważającego, nie lękałbym się stanąć
wraz z nimi, gdyż nie zadrżeliby wiedząc, że wielu z nich
odejdzie do Krainy Mroku, i gardząc śmiercią walczyliby
do końca... - Znowu urwał.

- To prawda...rzekł Białowłosy, nadal nie pojmując.

- Lecz oto teraz, gdy przyszła na mnie chwila najcięż-
sza, z tobą jednym mogę mówić, gdyż lękam się, że nikt
z nich nie stanąłby przy mnie, narażając swój żywot na
pewną niemal zgubę. Bowiem wieś ta jest wielka i o świcie
stanie naprzeciw nas kilkuset mężów. A jeśli użylibyśmy
podstępu, któż wyprowadzi nas z tych bezmiernych ba-
gien, wskazując drogę ku odległemu morzu?

- Nie pojmuję cię, Terteusie... Białowłosy potrząs-
nął głową w ciemności. - Wiesz, że związani jesteśmy
wielką przysięgą, a nawet gdybyśmy nie złożyli jej, także
nie zdradziłbym cię, cokolwiek by miało nastąpić. Lecz
mów, cóż się stało od czasu, gdy zeszliśmy na ląd?

Na tle dalekiego ogniska ujrzał, że Terteus odwrócił
głowę. Później spojrzał ponownie na stojącego przed nim
chłopca.

- Gdy powiem ci, co nastąpiło, wydrwisz mnie lub
posądzisz, że trudy podróży pomieszały mi zmysły - rzekł
ze smutkiem. - Albowiem pojmuję, że nikt, komu bogo-
wie nie odebrali rozumu, nie uwierzy mi. A być może to
właśnie mnie bogowie odebrali rozum, bym jutro o świcie
zginął tu marnie, choć tyle uniknąłem już niebezpie-
czeństw, odkąd po raz pierwszy uniosłem oszczep! Lecz

23

wysłuchaj mnie do końca i nie drwij, póki nie wyjawię ci

wszystkiego.

- Cokolwiek powiesz, Terteusie, nie będę drwił z cie-
bie - rzekł Białowłosy spokojnie.

- Słuchaj więc. Gdy wszedłem do izby w chacie owego
króla, była tam dziewczyna. Siedziała naprzeciw mnie na
ławie i nie rzekła słowa. A spojrzała na mnie raz tylko.
Lecz gdy wstawałem z ławy po uczcie, wydało mi się, że
odkąd żyję, ujrzeć pragnąłem właśnie jej lico i pragnął-
bym patrzeć na nie, póki bogowie nie zamkną mi oczu.
Czy możesz uwierzyć w podobne zdarzenie?

- Mogę, Terteusie, gdyż szczerość jest w twoim głosie.

Choć sam nie doznałem tego nigdy.

- Ani ja do tej pory, choć starszy jestem niźli ty niemal
o dziesięć wiosen. Lecz nie na tym koniec. Król ów
powiódł nas, aby ukazać nam swą wieś, a gdy powracaliś-
my, podeszła do mnie owa dziewczyna i rzekła, że serce
jej roześmiało się ku mnie, gdy ujrzała mnie po raz

pierwszy!

- Zabierz j ą więc z sobą na okręt i uczyń swą żoną, jeśli

i ona tego pragnie!

- ...Rzekła mi też - ciągnął Terteus, jak gdyby nie
słysząc jego słów - abym nie dziwił się jej szczerości, tak
nieprzystojnej niewieście, jutro o świcie bowiem musi
umrzeć. Wyciągnęła los i złożą ją na ofiarę w nurtach
rzeki! Związana legnie na dnie dziurawej, obciążonej

kamieniami łodzi.

Białowłosy milczał przez chwilę, później rzekł cicho:

- Cóż więc uczynimy? Czy pragniesz porwać ją nocą

i uciec stąd?

- Gdybym to uczynił, dokąd popłyniemy nie znając
drogi? Zabłąkamy się, a lud ów ścigać nas będzie na
łodziach i nie spocznie, aż nie wygubi nas pośród bagien.
Wówczas wszyscy zginęliby z mojej przyczyny... A zresz-
tą, czy będą pragnęli narazić okręt i siebie na pewną zgubę

dla paru spojrzeń, które rzuciła na mnie nieznajoma
niewiasta? Jakże mogę iść do nich błagając, aby mnie
wspomogli? Gdyby któryś z nich przyszedł do mnie
i rzekł, abym znajdując się w miejscu tak nie sprzyjającym
i w zgubnych okolicznościach, naraził całą wyprawę na
zniszczenie dla jednej nieznanej dziewczyny, z którą nie
zamienił i stu stów, cóż bym mu odrzekł?

- Więc zgodzisz się, by zginęła?

- Umrę u jej boku! - rzekł Terteus z uniesieniem.
Lecz nim to nastąpi, mieczem tym wyślę do Krainy Mroku
wielu z tych, którzy pragną ją zgubić!

- Czynią oni tak, jak nakazuje prawo owego ludu -
rzekł Białowłosy. - A ojciec jej jest królem. Jeśli on jej
nie obronił, znaczy to, że sprawa ta jest dla nich święta
i nic jej nie może odmienić. Więc nie z nienawiści pragną
śmierci tej, na której spoczęły twe oczy.

- To jedynie pragniesz mi rzec? - zapytał Terteus
gniewnie.

- Nie. Bowiem jeśli uderzysz na nich, nie będę kryć się
przed ich gniewem, lecz stanę przy tobie z obnażonym
mieczem. Skoro bogowie tak postanowili, umrzemy tu
obaj.

- A ona wraz z nami?

- A ona wraz z nami - powtórzył jak echo Białowłosy.
Zamilkli.

- A gdybyśmy udali się do księcia? - Białowłosy
myślał gorączkowo. - Śpi on z Perilawosem w osobnej
izbie. Zbudźmy ich!

- I cóż nam pomogą? Będzie odwodził mnie od czy-
nów rozpaczliwych, gdyż ufa mi, potrzebny mu jestem'
i pragnie, abym poprowadził okręt jego ku celowi wypra-
wy, którą przedsięwziął. Lecz czy odda żywot swój i swe-
go ukochanego syna dla mej zachcianki, gdyż tak to
osądzi?

- Związani są z nami wielką przysięgą... - rzekł Biało-

włosy z uporem. - A Perila-
wos wielką ma duszę, choć
nie sądziłem tak początko-
wo. Jeśli on rzeknie, że sta-
nie przy nas i zginie wraz
z nami, książę uczyni wszyst-
ko, abyśmy przemocą po-
rwali stąd ową dziewczynę.

- To prawda, lecz nawet
gdybyśmy zwyciężyli ich, czy
nie przemieni się miłość jej
ku mnie w nienawiść
i wstręt, gdy ujrzy, że na
czele naszych ludzi uderzam
' na ojca jej, braci i lud cały,
mordując ich? Bo jeśli my
ich nie zabijemy, oni uczynią
to z nami.

- Cóż więc pragniesz
uczynić? Jeśli nie oddadzą ci
jej po dobremu, a nie może-
my odebrać jej siłą, cóż in-
nego nam pozostaje?

Zamilkli znowu.

- Podstęp... - rzekł Bia-
łowłosy.

- Podstęp?

- Zapytałem cię, cóż
uczynimy, gdy ani po dobro-
ci, ani przemocą nie możemy
jej porwać? Nie odrzekłeś
mi nic. Więc sam sobie od-
parłem: podstęp.

- Jaki podstęp?

Nie wiem...Białowło-


sy w ciemności potrząsnął głową ze zniechęceniem. - Lecz
jeśli mamy tu zginąć i nie uratować ani jej, ani siebie, być
może jest sposób... Czy pragną ją zabić i ciało puścić
z biegiem rzeki?

- Nie. Ojciec jej rzekł, że związaną i żywą złożą ją do
łodzi obciążonej kamieniami, w której wywiercą otwory,
tak aby rzeka zabrała ją z sobą i zatopiła z wolna.

- Zapewne otwory owe nie mogą być zbyt wielkie,
gdyż obciążona łódź zatonęłaby tuż przy brzegu... - rzekł
cicho Białowłosy.

- Tak i ja sądzę. Ma ona zabrać z sobą zimę i spłynąć
z nią w dal, aby uczynić miejsce wiośnie.

- Cóż, gdybyśmy ukryli się w innej łodzi wśród trzcin
i czekali na nią, a gdy nadpłynie wyratowali ją i ukrytą
przewieźli ową łodzią na okręt?

- A jeśli inne łodzie będą jej z dala towarzyszyły
czekając, aż nurty ją pochłoną? Nie pytałem króla o to,
lecz może tak być, bowiem zakręt rzeki jest w pobliżu
i z pewnością nie będą chcieli stracić ofiary z oczu, lecz
popłyną za nią czekając, aż stanie się to, co ma się stać.

- To prawda... rzekł Białowłosy.
Znowu zamilkli.

- Nie... - rzekł Terteus z rozpaczą. - Nic nie uratuje
jej ani mnie! A jeśli rzucę się na nich sam z mieczem
w dłoni, powstrzymaj się i nie stawaj przy mnie. Po cóż i ty
masz tracić młode życie, skoro rzecz ta ciebie nie dotyczy

i pomoc twa na nic się nie zda, a przyniesie ci jedynie
zgubę?

Białowłosy zdawał się nie słuchać jego słów.
- Tertensie! - rzekł nagle i chwycił go za ramię. -
Mówił mi o tym Harmostajos zimą, gdy siedzieliśmy
bezczynnie w owej osadzie gawędząc i opowiadając to,
cośmy widzieli i przeżyli wałęsając się po świecie! Opo-
wiadał mi, jak podkradał się wraz z innymi towarzyszami
do stojących przy brzegu w Amnizos okrętów kupieckich,

27

gdy był chłopcem, aby wspiąć się na pokład i ukraść coś,
gdy inni odwracali uwagę straży! Ja także bawiłem się
nieraz, gdy byłem dziecięciem, a nauczył mnie tego ojciec

mój!

- Cóż pragniesz rzec?! Mów! Terteus chwycił go za

ramię i począł nim potrząsać.

- Puść! Czy pragniesz mnie zabić, nim przemyślę to!
Wstrzymaj się na chwilę, a odpowiem ci! Nie wiem
jeszcze bowiem, jak można byłoby rzecz ową uczynić...
choć wymyśliłem już, jak zbliżyć się niespostrzeżenie do
łodzi, w której pożegluje twoja miła!

Terteus puścił go, lecz pochylił się w mroku i dotykając
niemal jego twarzy, szepnął chrapliwie:

- Mów!

I wówczas Białowłosy rzekł mu, co miał na myśli.

- Lecz nie wiem, co później można uczynić, aby ją

ocalić? - dodał. - Bowiem rzecz sama nie sprawi ani

jemu, ani mnie wielkiej trudności.

Terteus milczał przez chwilę. Milczeli obaj.
Nagle młody żeglarz wyprostował się i wzniósł ręce ku

ciemnemu niebu.

- Wiem! - rzekł cicho. I rzekł Białowłosemu, co myśli

później uczynić.

- A resztę pozostawcie mnie! dokończył. Jeśli

bogowie, którzy zesłali na mnie tę dziwną omdlałość serca
na jej widok, nie uczynili tego, aby mnie zgubić, wiem, co
uczynię! Idźmy do Harmostajosa, a wierzę, że nie ulęknie
się on i zgodzi z naszym zamiarem.

Weseli niemal, choć nadchodzący ranek mógł przy-
nieść im klęskę i zgubę, jeśli sprawy nie ułożą się tak, jak
tego pragnęli, ruszyli ku ciemniejącemu w oddali kształ-
towi okrętu, uśpionego na cicho szumiącej rzece. Lecz
byli ludźmi gotowymi do każdego, najbardziej szaleńcze-
go czynu, a gdy raz postanowili, spadł z serc ich gniotący
ciężar. Przyszłość była w ręku bogów.

28

Na długo, nim przedświt począł wyłaniać z mroków
nocy chaty i drzewa, mieszkańcy wsi powstali ze swych
posłań. A uczynili to także żeglarze załogi Angelosa, choć
wstawali klnąc i narzekając na los nie dający im zażyć do
woli odpoczynku.

Lud zbierał się przy nadbrzeżu w miejscu, gdzie leżały
wyciągnięte na brzeg łodzie, otaczając z dala szerokim
koliskiem jedną z nich.

Gdy nadszedł pierwszy brzask, wystąpili z tłumu czte-
rej dojrzali mężowie i uczyniwszy na dnie łodzi kilka
niewielkich otworów naostrzonym krzemieniem poczęli
przenosić z przygotowanego uprzednio kopczyka białe
kamienie, których wiele leżało nad rzeką. Ułożyli je na
dnie łodzi równo, bacząc, by jej nie przeciążyć, gdyż
wówczas spełnienie ofiary połączone byłoby ze złą wróż-
bą, mówiącą, że zima nie odeszła daleko, lecz powróci
prędzej niż winna powrócić, niosąc z sobą dłuższe i wię-
ksze mrozy.

Gdy uczynili to, cofnęli się w tłum, lecz stali zbici
w gromadkę, nie rozchodząc się, bowiem tego ranka
pozostawała im jeszcze jedna wspólna praca. Wraz z kró-
lem mieli zepchnąć łódź na wodę, silnie, dziobem ku
bliskiemu nurtowi, który pochwyci ją i nieuchronnie
porwie z sobą. Gdyby uczynili to niewprawnie i łódź
okręciłaby się i popłynęła dziobem ku tyłowi, nim dotar-
łaby do nurtu, to także byłoby złą wróżbą, choć nim
nieszczęście nie spadnie, nie można przewidzieć, jak bóg
zechce objawić swój gniew.

Tłum rósł i czyniło się coraz widniej. Choć gęste, zwarte
chmury zakrywały niebo, wiedzieli, że wkrótce wstanie
słońce. Czekali więc, pewni, że niedługo przyjdzie im
czekać.

Lecz nim nadszedł orszak wiodący ofiarę, którą mieli
złożyć wiośnie, do okrętu stojącego nie opodal tuż przy
brzegu zbliżyli się od strony wsi obcy żeglarze, którzy

29

spędzili w niej noc. Nadeszli w zwartym szyku, powiewa-
jąc czerwonymi pióropuszami na hełmach, a pancerze ich
i oręż lśniły w bladym blasku powstającego dnia.

Zbliżyli się do okrętu i stanęli przed nim w dwuszeregu,
dumni i wspaniali, wsparłszy uniesione włócznie o ziemię
i opierając o nią zaostrzone dolne krawędzie wielkich,

podwójnych tarczy.

Przed nimi w złocistym pancerzu przechadzał się ich
wódz, a w pobliżu szeregów, wodząc okiem po zebranym
tłumie, stał z obnażonym mieczem młody żeglarz, górują-
cy postawą i urodą nad wszystkimi, wyniosły i czujny.

Kreteńczycy czekali, nie wchodząc na okręt, gdyż
bogom podobny Widwojos rzekł im, że zanim pożegnają
gościnną wieś i jej króla, nastąpi na cześć nadchodzącej
wiosny ofiara złożona bogu, w której wezmą udział dwaj
jego synowie, mający odpłynąć z nimi. A miała to być
ofiara ludzka, czekali więc z ciekawością na to widowisko,

wypatrując, kiedy ukaże się ofiara.

I nie czekali długo, gdyż od strony chaty królewskiej
ukazał się niewielki orszak. Przodem szedł król, a za nim
pośród czterech swych braci nadeszła ubrana w białą
szatę, wyprostowana, piękna dziewczyna, niemal dziecko
jeszcze, lecz rosła i kształtna jak dojrzała niewiasta.

Nadeszła nie patrząc w lewo ni w prawo. Raz jedynie
spojrzenie jej zatrzymało się na lśniącym dwuszeregu
żeglarzy i być może odnalazła tego, który stał najbliżej,

nie spuszczając z niej wzroku.

Król zbliżył się ku łodzi i z wolna odwrócił. Tłum
zamarł. W ciszy usłyszano wyraźnie kroki czterech nie-
wiast, które podeszły niosąc białą płachtę zszytą tak, aby
podobną stała się do długiego worka, otwartego z jednej

tylko strony.

Otoczywszy dziewczynę, uniosły płachtę i zarzuciły, tak

że spłynęła aż ku ziemi, kryjąc postać nieszczęsnej wraz
z uniesioną głową o jasnych, rozpuszczonych włosach.

30

Wówczas nadeszli biało odziani młodzieńcy niosący
sznur. Obeszli stojącą i spętali jej ciało. Gdy to się stało,
ułożyli ją na ziemi i związali jej nogi. Nie mogła już teraz
poruszyć się.

Młodzieńcy odstąpili sprawdziwszy moc więzów.
Nastała cisza. Wszystk'e oczy zwróciły się ku królowi.
Przez chwilę spoglądał na nieruchomą białą kukłę, która
kryła jego dziecko. Wreszcie powolnym ruchem uniósł
laskę.

Czterej dojrzali mężowie, którzy uprzednio przygoto-
wali łódź, wystąpili z ciżby i unieśli leżącą.

Tłum nadsłuchiwał, lecz spod płachty nie wydobył się
żaden stłumiony okrzyk ni jęk, gdy złożyli dziewczynę na

dnie łodzi, o której dziób ocierały się maleńkie fale liżące
piasek.

Czterej mężowie wyprostowali się i stanęli po bokach
łodzi.

A wówczas król wyciągnął ramię ku najstarszemu ze
swych synów i oddał mu wysoką laskę. Sam odwrócił się
i ruszył ku łodzi. Zatrzymał się przed nią, a później uniósł
ręce i po trzykroć złożył głęboki pokłon wschodowi
i powstającemu słońcu.

Gdy opuścił ramiona i zwrócił się ku łodzi, czterej
mężowie przystąpili i chwycili za burty, zapierając stopy
w piasek.

Król z wolna pochylił się, wsparł dłonie o szeroki tył
łodzi i pchnął potężnie, a inni uczynili to wraz z nim tak
składnie, że z cichym szelestem rozcinanego piasku zsu-
nęła się w wodę i pomknęła wprost ku pobliskiemu
nurtowi.

Terteus przymknął oczy i otworzył je. Ściskając głowi-
cę obnażonego miecza spoglądał na łódź, która z wolna
docierała do granic nurtu.

Wszystkie oczy towarzyszyły jej. Za chwilę prąd po-
chwyci dziób i skieruje go w dół rzeki. A później,

31

zanurzając się powoli, bądź zniknie za zakrętem, bądź też
pochłoną ją fale tuż przed nim.

Stary król wyprostował się i cofnął o krok. Lecz i on nie
mógł oderwać oczu od łodzi. Stał nieruchomy zaciskając
usta. Cały lud jego był tu zebrany, lecz nikt z nich nie
wiedział, że ukochał on tę córkę bardziej niźli któregokol-
wiek ze swych dorodnych synów, choć oni to przecież,
a nie dziewczęta, są chwałą ojców.

Wzrok mącił mu się. Zdało mu się, że łódź musi skręcić
w dół rzeki, lecz oto trwała w miejscu i jak gdyby...

Przetarł oczy. Szmer przebiegł przez tłum, a później
okrzyk zgrozy przeleciał nad głowami i ucichł nagle.

Tonąca z wolna łódź zatrzymała się na granicy rwącego
nurtu i poczęła cofać, zbliżając ku brzegowi!

Król odwrócił się, zakrył ramieniem oblicze, a lud

cofnął się z głuchym jękiem.

Albowiem nie bacząc na lekki prąd, który winien był ją
zepchnąć w dół, łódź powracała z wolna i wreszcie, jak
gdyby pchnięta niewidzialną dłonią, osiadła tyłem na

piasku!

Lament straszliwy targnął wybrzeżem. Była to najstra-
szliwsza z wróżb, mogąca nieść jedynie zagładę im wszyst-
kim, domom, ludziom, zwierzętom!

Bóg nie przyjął ofiary, a nurt wezbranej rzeki odrzucił
ją ze wzgardą, nie bacząc na przeciwny prąd, wprost ku

miejscu, gdzie była złożona.
Lecz gdy odważyli się spojrzeć ponownie, stała się

rzecz jeszcze bardziej zdumiewająca.

Oto od szeregu Kreteńczyków oderwał się ów wspania-
ły wojownik stojący na skrzydle i zbliżył do łodzi, przywo-
łując starca, który był z nim i znał mowę plemion zamiesz-
kujących trzęsawiska.

Królu tej wsi i ty, ludu! - zawołał potężnym głosem
ów wojownik. - Oto spełniła się przepowiednia, którą
miałem we śnie, gdym dzisiejszej nocy spoczął strudzony

pod waszym dachem! Ujrzałem, usnąwszy, niewiastę
ogromną, całą w bieli, a bił od niej chłód straszliwy i oczy
jej były jako iskry lodu! Stanęła przede mną, a gdy we śnie
pragnąłem złożyć jej mą cześć, pojmując, że jest boginią,
a domyślając się, że to musi być najgroźniejsze z bóstw,
Zima straszliwa i dławiąca życie, rzekła głosem ogrom-
nym nie spuszczając ze mnie swych boskich oczu: "Gdy
świt nastanie, poślubisz ofiarę, którą odrzucę! A odrzucę
ją, aby lud mój wiedział, że nie pragnę więcej śmierci
dziewic poświęconych mi przed nastaniem wiosny! Masz
rzec im, aby od tej pory w miejsce żywej sporządzano
postać utoczoną ze śniegu i topiono w wodach wezbra-
nych. A na znak, że taka jest wola moja, cofnę łódź ową,
rzece na przekór, i przyprowadzę ją do brzegu, od
którego odbiła! Ty zaś, poślubiwszy ową dziewicę, odpły-
niesz z nią i nie powróci ona już nigdy do swej krainy, aby
owa ostatnia ofiara dopełniła się według mej woli!" To
mówiąc zniknęła, a ja przeraziłem się wielce we śnie, nie
pojmując, co by słowa owe'mogły znaczyć, bowiem nie
wiedziałem, co świt przyniesie. Wszelako teraz wypełnię
wolę bogini, a wy wraz ze mną poddajcie się jej, gdyż
wyjawiła przed obliczem naszym, co znaczyły jej tajemne
i mroczne słowa! Albowiem jest rzeczą straszliwą nie
wypełnić woli bogów, gdy objawią ją widomie! Tak więc,
choć obcy tu jestem, a nie spoczęło oko moje na żadnej
z dziewcząt waszych dłużej niż na chwil parę, biorę sobie
za żonę tę oto dziewicę i powiodę ją z sobą za morze, jak
nakazała bogini! A uczynię tak, aby wam i sobie zapewnić
szczęście, gdyż szalony jedynie może sprzeciwić się tak
jasno objawionej woli bogów!

To mówiąc skłonił czoło przed łodzią, rozciął więzy
obnażonym mieczem i rozdarłszy płachtę, wziął na ręce
leżącą na dnie dziewicę.

Stanąwszy z nią przed ludem, uniósł ją wysoko prostu-
jąc ramiona ku wschodzącemu słońcu.

3 -Czarne okręty Ł IV

33

A później zawrócił i wszedł pomiędzy zdumionych,
spoglądających ze zgrozą towarzyszy, którzy rozstąpili się
i zwarli za nim tarcze.

Niosąc dziewczynę, wszedł po pas w wodę i zbliżył się
do burty okrętu, gdzie dwaj żeglarze, o włosach wciąż
jeszcze ociekających wodą, czekali narzuciwszy już płó-
cienne tuniki i skórzane kaftany.

Uniósłszy dziewczynę oddał ją w ich wyciągnięte ręce.

- Spryskajcie jej lico wodą, bowiem omdlała! - rzekł
szybko i zawrócił.

Stanąwszy przed królem wioski zawołał donośnie:

- Panie! Oto z woli bogini waszej, straszliwej Zimy,
zaślubiam twoją córkę i odtąd będę jej mężem, a ona żoną
moją!

Stary człowiek spoglądał na niego przez chwilę,
a w oczach jego, pełnych jeszcze przeżytej niedawno
grozy, prześwitywać zaczęła radość.

- Uczynimy według woli bogini! - rzekł i odwróciwszy
się, pokłonił się nisko ku wschodowi, bowiem nie Zima
straszliwa, przed którą drżeli wszyscy, była głównym
bogiem ludu jego, lecz życiodajne słońce. - I niechaj
odtąd, jeśli nie pragnie Ona ofiary z dziewcząt, stanie się
podług woli Jej, objawionej nam twymi ustami! Obyś
wielu synów i córek dochował się z łona owej, którą nie
ludzie ci dali, lecz przemożny i objawiony cudownie
wyrok nie mylących się nigdy bogów! Zegnaj mi, a wraz
z tobą wszyscy, którzy przybyliście nie swoją zapewne
kierowani wolą! Obyście ujrzeli brzeg wasz rodzinny!

I skinął na swych dwu synów, aby wraz z Kreteńczyka-
mi udali się na okręt.

A gdy wiosła zanurzyły się i wysoka dziewczyna w bieli
uniosła w górę ramiona, żegnając brzeg rodzinny, lud
pochylił się w niskim pokłonie. Bowiem spoczęła na niej
dłoń bogini.

Samotnie stała na rufie okrętu spoglądając na niknące

34




w oddaleniu domy wsi, aż wreszcie zakręt rzeki przesłonił
jej ziemię ojczystą. Wówczas odwróciła się i stojący za nią
Terteus ujrzał, że z oczu jej płyną łzy.

Z dala stali dwaj bracia jej, nadal pełni grozy, nie
śmiejąc podejść ni odezwać się do niej, a załoga Angelo-
sa, siedząc przy wiosłach, także nie odrywała od niej oczu.

Lecz choć młodą była niewiastą na pokładzie okrętu
wypełnionego żeglarzami, nie padł żaden nieskromny
żart. Bowiem szaleniec jedynie, któremu bogowie odej-
mą rozum, żartuje z tych, których naznaczyli oni wido-

mie swym piętnem.

A ona, otarłszy łzy i patrząc wprost w oczy Terteusa,

rzekła, przywoławszy skinieniem starego Nasiosa:

- Zapytaj go, starcze, jak go zowią, gdyż nie dość, że
nie znam mowy małżonka mego, lecz nie wiem nawet,

jakie imię nosi!

I roześmiała się głośnym, szczęśliwym śmiechem, zapo-
minając, że porzuciła na zawsze dom swój i ojca swego,
aby ich już nie ujrzeć więcej.

Tego wieczora, gdy przybili do bezludnej wysepki na
rzece, by rozpalić na niej ognisko i spędzić noc, Terteus
zatrzymał się obok miejsca, gdzie Białowłosy siedział
z Harmostajosem rozmawiając szeptem i śmiejąc się.

- Jakże dokonaliście tego? - rzekł pochylając się ku
nim i zniżając głos. - Była chwila, gdy pomyślałem, że
bogowie przeszkodzili wam i zginie ona w tonącej łodzi
pośród fal rzeki. A wówczas nie wiem, co bym uczynił,
ogarnięty szaleństwem. - Urwał. -Wyglądało to tak, jak
gdyby sama bogini kierowała łodzią!

- Bo też i tak było... - rzekł Harmostajos. - Stojąc już
na pokładzie okrętu, słyszałem cię mówiącego o twym
śnie proroczym i uwierzyłem ci! Jakże szczęśliwi są owi,
którym pojawiają się bogowie i boginie niosąc im w darze
piękne dziewczęta! - I parsknął śmiechem, lecz natych-

36

miast pohamował się nie chcąc, aby inni usłyszeli. Sięgnął
pod skórzany kaftan i wyciągnął długą pustą trzcinę. -
Przechowam to! - rzekł. - Albowiem spośród wielu
opowieści, które pragnę przekazać mym wnukom, jeśli
bogowie mi ich użyczą, ta będzie powtarzana najczęściej
w długie wieczory zimowe. Lecz któż mi uwierzy? -
Znowu się roześmiał. - Najbardziej obawialiśmy się, że
płynąc głęboko pod wodą, rozminiemy się z ową łodzią...
- rzekł Białowłosy. - Czekaliśmy ukryci przy dziobie
okrętu, a gdy owi ludzie pochylili się, by ją pchnąć,
ruszyliśmy zanurzeni głęboko, trzymając owe trzciny
w ustach i oddychając przez nie. Wiatr i fale marszczyły
powierzchnię rzeki, więc nie obawialiśmy się, że nas
dostrzegą z brzegu, gdy płynęliśmy z prądem. Później,
będąc już pod łodzią, łatwiej było oddychać, gdyż trzyma-
liśmy je tu u burty i nikt nie mógł dojrzeć ich końców
wysuniętych nieznacznie z wody. A powracając ku okrę-
towi, trzymaliśmy je w dłoniach, płynąc głęboko pod
powierzchnią, aby przypadkiem woda nie wypchnęła
któregoś z nas zbyt wysoko! - Harmostajos znowu się
roześmiał.

- Bogowie! - rzekł Terteus. - Któż by pomyślał, że
rzecz podobna może się udać!

I odszedł ku swojej pięknej żonie, oczekującej go przy
ognisku w towarzystwie księcia, Perilawosa i starego
Niasiosa. Albowiem bogom podobny Widwojos i Perila-
wos byli jedynymi, którzy wiedzieli, jak przemyślnie
bogini doprowadziła łódź ku brzegowi. Nikt inny nie miał
się tego nigdy dowiedzieć, co było rzeczą słuszną. Albo-
wiem w chwili klęski lub niebezpieczeństwa niejeden
mógłby zwrócić się przeciw Terteusowi mówiąc, że spro-
wadził na okręt nieszczęście, kradnąc ofiarę należną
obcemu bogu, który oto mści się za zniewagę.

A Harmostajos z Białowłosym raz jeszcze spojrzeli na
swe wydrążone trzciny. Nie powiedzieli Terteusowi

37

o tym, jak Białowłosy nie pragnąc wysuwać zbyt daleko
wylotu swej trzciny, zanurzył go nieopatrznie i opił się
wody rzecznej miast powietrza, a później z pękającymi
z bólu płucami pchał łódź ku brzegowi i zawrócił płynąc na
oślep ku okrętowi, wiedząc, że nie wynurzy się, by
zaczerpnąć tchu. Wiedział, że jeśli nie zdoła już ruszyć
ręką, wówczas zmusi swe ciało, aby opadło na dno i tam
skonało. Albowiem gdyby wypłynął, wówczas wszystko
byłoby stracone, zginąłby oszalały z bólu Terteus, dziew-
czyna i zapewne wielu innych, gdyż na wybrzeżu rozgo-
rzałby bój. W ostatniej chwili dotknął palcami dna okrętu
i z wolna wynurzył głowę, chwytając powietrze i kryjąc się
w cieniu burty, choć nikt nie spoglądał wówczas w ową
stronę, gdyż oczy wszystkich skierowane były ku łodzi,
która cudownym sposobem wróciła ku brzegowi.

Lecz po cóż miał mówić o tym Terteusowi? Harmosta-
jos, który znał prawdę, gdyż pomógł mu, półżywemu,
wydźwignąć się na osłoniętą przed oczyma ludzi zewnę-
trzną burtę okrętu, także już o tym zapomniał. Byli
młodzi, wszystko skończyło się szczęśliwie, a zresztą któż
rozważa nieszczęścia, które nie nastąpiły, lecz mogły
nastąpić? Głupiec jedynie, bowiem wszystko jest w ręku
bogów.

Płynęli jeszcze przez dni trzy, aż napotkali osadę, gdzie
spędzili noc i dzień, i noc następną. Synowie króla
opowiedzieli mieszkańcom o cudownym wydarzeniu,
więc oddawano im tam cześć niemal boską, a niewiasty
obdarowały piękną Wasan sztukami płótna, gdyż nie
miała żadnego odzienia, prócz owej białej szaty, w której
Terteus przyniósł ją na okręt.

Następnego dnia napotkali odnogę rzeki, którą ruszyli
ku zachodowi wśród głębokich jezior i bagien.

Dzień ów wstał ciepły i słoneczny. W południe osiągnęli

38

miejsce, z którego dostrzec można było z dala inną rzekę,
płynącą ku północy.

Tam też, ściąwszy w okolicy wiele drzew i wyciosawszy
z nich kloce, przetoczyli z wolna Angelosa. Zajęło im to
nowe trzy dni.

Nadszedł wówczas czas rozstania z królewskimi syna-
mi, którzy rzekli im, że rzeka owa doprowadzi ich na
północ i ku zachodowi, jak słyszeli od kupców, a dalej
płynąc dotrą do morza.

Piękna Wasan łzami pożegnała braci i długo spoglądała
za nimi, gdy oddalali się idąc przez zieleniejącą już łąkę
ku łodzi swej pozostawionej na brzegu owej rzeki, którą
niedawno opuścili.

A gdy załoga zepchnęła Angelosa na wodę i dziób jego
skierował się ku północnemu zachodowi, odetchnęli
wszyscy, bowiem po raz pierwszy od wielu miesięcy nie
płynęli pod prąd, lecz z prądem, a mogło to oznaczać tylko
' jedno. Albowiem wszystkie rzeki zdążają ku morzom,
a płynąc pod prąd żeglarze muszą się od mórz owych
oddalać.

Rozpięto wielki żagiel i potężna głowa Byka załopotała
po raz pierwszy nad tą rzeką, chwyciwszy ciepły południo-
wy powiew wiatru.

Płynęli tak dni osiem, opuściwszy krainę bagien i prze-
mierzając budzącą się do życia pod wiosennym słońcem
ogromną puszczę, zarastającą oba brzegi. Rzeka zmieniła
kierunek i pochyliła się ku zachodowi, a później nawet ku
południowi. Wezbrany jej nurt płynął szeroko i rozlewał
zatapiając nawet podmokłe lasy, tam gdzie brzegi były
niskie.

Utrudniało to nieco żeglugę, lecz raz znalazłszy się
pośrodku rzeki Angelos mknął jak jaskółka. A choć
wody, które pruł, były mętne i burzliwe, słońce świeciło
jasno na bezchmurnym niebie.

Ludzi ni osad ludzkich nie napotkali być może dlatego,

39

że małe łodzie z trudem mogłyby utrzymać się na nurcie,
a potów ryb także nie przyniósłby owocu. Osady, jeśli
minęli je, znajdowały się zapewne w głębi, ukryte w lesie
za rzeczną odnogą lub wśród puszczy, gdzie napastnik
niełatwo może dotrzeć.

Dziewiątego dnia rankiem ujrzeli inną wielką rzekę,
zmierzającą na spotkanie tej, którą płynęli, a w miejscu
gdzie nurty ich zlewały się z sobą, by wspólnym korytem
ruszyć ku północnemu zachodowi, dostrzegli na wysokim
brzegu okolone wysokim ostrokołem miasto, a niżej
przystań.

Lecz łodzie wyciągnięto daleko od brzegu zalewanego
falami przyboru wód, a choć dostrzegli z dala ludzi
stojących przed bramą owego grodu, minęli go płynąc ze
zwiniętym żaglem i połową wioseł, które bardziej służyły
im do sterowania okrętem niźli do poruszania go ku
przodowi, bowiem nurt niósł ich z niebezpieczną szybkoś-
cią i groził zatopieniem, gdyby nagle przed dziobem
pojawiła się nieznana przeszkoda.

Tego wieczora wpłynęli w ujście spokojnego dopływu
wielkiej rzeki i zatrzymali się tam, przybiwszy do brzegu
przy rozległej otoczonej dębami polanie. Nie wiedzieli, że
przyjdzie im tam pozostać niemal przez dni osiem, bo-
wiem wielka rzeka wezbrała jeszcze bardziej i żółty,
spieniony nurt z rykiem począł podmywać brzegi, waląc
w wodę stare drzewa i wyrywając krzewy, które splątane
płynęły unosząc się na wysokich rwących falach. Próba
dalszej podróży byłaby szaleństwem, gdyż okręt nie słu-
chając sterów roztrzaskałby się o brzeg lub zatonął rozbi-
ty przez pnie pędzących drzew.

Na piąty dzień powódź zaczęła opadać, a gdy wreszcie
wyruszyli z ujścia owego dopływu, pożegnawszy piękną
polanę, rzeka nadal była mętna i niespokojna, lecz z wol-

40

na powracała do swego koryta, a jedynie pnie i gałęzie
leżące na brzegach świadczyły o sile żywiołu.

Gdy minęły jeszcze cztery dni, rzeka skręciła ku półno-
cy. Wiosenne wody opadały ciągle, a ranki stawały się
coraz cieplejsze i łąki nadbrzeżne pełne były kwiatów
i rozśpiewanych ptaków.

Gdy nad głowami ujrzeli po raz pierwszy bociana,
którego pożegnali w dalekiej ojczyźnie, wznieśli radosny
okrzyk. Albowiem uwierzyli, że bogowie pozwolili im
opuścić owe krainy chłodu, mroków i trzęsawisk, a po-
wracają wreszcie ku światu tonącemu w blasku słońca,
gdzie w błękitnym przestworzu unoszą się ojczyste ptaki.

Wiatr nieustannie dął z południa, podnieśli więc wielki
żagiel i płynęli środkiem szerokiego nurtu, weseląc się
i śpiewając, pełni najlepszych nadziei.

Aż wreszcie, gdy minęły jeszcze trzy dni, w południe
czwartego dnia rzeka opuściła lasy i rozlała się szeroko po
płaskiej bezdrzewnej równinie, porośniętej aż po widno-
krąg wysoką: trawą.

Piękna Wasan siedziała na dziobie, wsparta o drewnia-
ną osłonę, i wystawiwszy lico ku słońcu zszywała kościaną
igłą krótką tunikę, którą uczyniła sobie z części płótna
ofiarowanego jej przez uprzejme niewiasty. Od czasu do
czasu unosiła jasną głowę znad swej pracy i zerkała na
Terteusa, który stał nieruchomo, wpatrując się w daleki
widnokrąg. Za każdym razem, gdy poczuł na sobie jej
spojrzenie, odwracał ku niej oblicze i uśmiechał się. Lecz
gdy uczyniła to teraz, nie spojrzał na nią.

Stał wychyliwszy się jak najdalej ponad dziobem prują-
cym spokojne wody, jak gdyby pragnął przybliżyć oczy
swe do zajmującego go widoku.

- Bogowie! - rzekł półgłosem.

- Terteusie? Co? - rzekła, bowiem uczyła się już
z wolna jego mowy.

41

Nie odpowiedział. Nie spojrzawszy na nią nawet, prze-
skoczył przez jej wyciągnięte smukłe nogi i ruszył szybko
ku masztowi, pod którym rozpięty był purpurowy nie-
gdyś, a dziś szary i spłowiały namiot księcia.

Wszedł pochyliwszy głowę. Widwojos spał na rozcią-
gniętej na deskach skórze niedźwiedziej, a syn jego
rylcem na glinianej tabliczce spisywał to, co przydarzyło
się w ciągu ostatnich dni. Czynił tak nieustannie, choć nikt
nie wiedział o tym prócz Białowłosego, którego próbował
nauczyć sztuki stawiania znaków, lecz nie nauczył, być
może dlatego, że nigdy nie mieli dość czasu i cierpliwości,
by doprowadzić rzecz do końca.

Nie zwracając nań uwagi, Terteus pochylił się i gwał-
townie potrząsnął ramieniem księcia, który otworzył oczy
i siadł szybko, sięgając po miecz, gdyż sądził, że w pobliżu
musi znajdować się nieprzyjaciel, jeśli zbudzono go tak

nagle.

- Książę! Boski książę!

- Cóż się stało? - Zerwał się, pochyliwszy głowę, aby
nie uderzyć nią w dach namiotu.

- Nie wiem...-rzekł Terteus cicho.-A lękam się rzec
o tym, co ujrzałem, gdyż być może bogowie odjęli mi
rozum! Pójdź sam, boski książę!

Perilawos, słysząc to, także poderwał się i razem wyszli

na pokład.

Miał słuszność Terteus, inni także dostrzegli już to, co

on ujrzał pierwszy.

Wstali wszyscy z ław i patrzyli w milczeniu, przecierając
oczy i zaciskając zęby, aby na dźwięk ich głosu złudzenie

nie rozwiało się.

Albowiem na krańcu równiny, tuż u jej zbiegu z rozle-
głym widnokręgiem, dostrzegli szeroką, niebieską równi-
nę, na której promienie słońca igrały migotliwym bla-
skiem.

A choć byli już niemal pewni, czekali, podczas gdy

42

Angeles pod wzdętym żaglem zmierzał w owym kie-
runku.

Wielka biała mewa zakołysała się nad okrętem i odpły-
nęła ważąc się na ostrych skrzydłach.

Patryyli nadal. Ujście rzeki rozbiegło się jak otwarty
kielich kwiatu i pierwsza fala podeszła pod dziób okrętu.
Angelos zakołysał się i dziób jego przeciął następną falę,
a później trzecią...

I wówczas dopiero, widząc nadbiegające, lśniące
w słońcu białe grzywy, poczęli krzyczeć, bijąc się nawza-
jem po ramionach, płacząc i wyciągając ręce ku owej
rozległej płaszczyźnie.

Morze! - wołali jeden przez drugiego. Morze!
Morze! Morze!

A później zamarli jedni z wyciągniętymi ramionami,
inni z dłońmi zwiniętymi w pięść i przyłożonymi do czoła.
I niejednemu wydało się... choć może był to jedynie
odległy biały obłok... że przez łzy mącące wzrok dostrzega
białe oblicze Posejdona, jedynego Pana owej niezmierzo-
nej równiny.

ROZDZIAŁ DRUGI

Na pół ukryty
w mokrym piasku

Wiatr dął z południa, wypłynęli więc daleko w morze,
kierując dziób ku północy, nim na znak Terteusa nie
zwinięto żagla i z wolna, na wiosłach, okręt nie skierował
się ku widocznemu na zachodzie niskiemu półwyspowi.

Gdy zbliżyli się, dostrzegli, że półwysep ów jest łańcu-
chem piaszczystych wysepek, wybiegających od strony
ukrytego w mgiełce słonecznej lądu i kończących się
pośrodku morza największą wyspą, rozległą i nieco wyżej
wzniesioną niż inne.

Lecz nim przybyli do pokrytego sypkim, złotawym
piaskiem brzegu tej wyspy, bogom podobny Widwojos
otworzyć kazał ostatni pithos z winem, który przechował
przez zimę i czas wiosennej wędrówki, wierząc w duchu,
że być może nadejdzie kiedyś chwila, gdy go otworzą, by
uczcić boga wód niezmierzonych.

Rozdano załodze płytkie gliniane puchary. Później
książę zmieszał wino z wodą w dwu wielkich kraterach,
a uczynił to sam, gdyż przeznaczone było ono na ofiarę.

Podchodzili kolejno, wstając z ław. A później powraca-
li z pełnymi pucharami, ostrożnie, by nie uronić nawet
kropli na deski dna okrętu, gdyż byłoby to złą wróżbą.

Wreszcie książę uniósł puchar i podszedł do nawietrz-


nej, aby wiatr nie zwiał ofiary na powrót i nie prysną^
winem na pokład.

- Panie! - zawołał donośnie i zamilkł, jak gdyby
oczekując odpowiedzi. - Panie! - powtórzył. - Otc
przeprowadziłeś nas przez niezmierzony i dziki świat
barbarzyński, abyśmy mogli na smukłym okręcie znów
dosiąść twych białogrzywych koni! Przyjmij dzięki nasze
i niechaj łaska twoja doprowadzi nas szczęśliwie do
brzegów, które opuściliśmy!

To mówiąc wyciągnął ramię i ulał z puchara wina, które
ciemną strugą opadło w dół i zmieszało się z łagodnie
pomarszczoną wodą zatoki. Inni uczynili podobnie i przez
chwilę okręt kołysał się lekko, gdyż nie było nikogo, czyja
dłoń dotykałaby wiosła lub sterów.

Wypili, rzucili puchary w morze i pozdrowili boga.
Później zasiedli na ławach, a zręczny Eriklewes doprowa-
dził okręt do łagodnego brzegu.

Gdy wyciągnęli Angelosa na piasek i podparli, część
załogi pozostała na miejscu dla przygotowania posiłku
i ściągnięcia gałęzi na ogień, gdyż środek wysepki poroś-
nięty był niskimi sosnami. Inni w pełnym uzbrojeniu
ruszyli na obchód tego niewielkiego piaszczystego lądu.




Białowłosy ruszył za innymi wraz z młodzieńcem,
którego zwano Deukionem. Choć tak długo płynęli już
razem, mało go znał, gdyż Deukion nie był rozmowny.
Wiedziano jedynie, że nim wsiadł na okręt, był tym, który
dmie w miech u wytapiacza metali.

W Amnizos i Knossos wiele było takich warsztatów,
niektóre z nich zajmowały się wykuwaniem oręża oraz
naczyń z brązu i miedzi, inne jedynie uzyskiwaniem
samego metalu, którego niewiele było na wyspie, a kupo-
wano go na Cyprze, zwłaszcza miedź, którą sprowadzano
stamtąd okrętami, w surowych, kruchych bryłach, aby
przetapiać na miejscu.

Także i dziś Deukion nie był rozmowny, choć zarówno
on jak Białowłosy radowali się, że Angeles przebył całą
szerokość owego olbrzymiego lądu, przez który przedarł
się z takim trudem, tracąc ośmiu żeglarzy, a nieraz
znajdując się blisko całkowitej zagłady.

Oddzieliwszy się od kilku innych par wojowników,
którzy wyruszyli wraz z nimi, poszli wzdłuż brzegu.
Zaginający się lekko ku lądowi łańcuch wysepek tworzył
jak gdyby zatokę, obejmującą szerokim ramieniem spory
obszar morza, gdzie fala była płytka jak na jeziorze.
Z przeciwnej strony wybrzeże wyspy wystawione było ku
pełnemu morzu. Fala uderzała tam ostrzej, wybiegając
daleko na miękki, ciepły piasek i cofając się z cichym
szumem. Tu właśnie doszli obaj, idąc krawędzią piasków
i przyglądając się niskim, niemal karłowatym drzewom,
rosnącym pośród wysokiej ostrej trawy nadmorskiej
i kolczastych krzewów.

Wyspa zdawała się zupełnie bezludna i na piasku me
widać było żadnych śladów człowieka ni zwierzyny. Jedy-
nymi żywymi istotami były niezliczone mewy, które krą-
żyły nad głowami idących i kołysały się na przybrzeżnej
fali, pokrzykując ku sobie. Na widok ludzi zrywały się bez
płochliwości, gdyż były zbyt leniwe, by odejść.

46

Słońce przygrzewało mocno.

- Zapewne nie zostaniemy tu długo rzekł Białowłosy
rozglądając się. - Nie ma też żadnej zwierzyny, którą
można by upolować, pozostaną więc jedynie placki i ryby,
a przecież w pobliżu ciągnie się rozległy ląd, który opuści-
liśmy, pełen saren, ptactwa i zajęcy. Widać go stąd jak na
dłoni w oddali. Jutro po naradzie z Terteusem książę każe
podnieść żagiel i ruszymy wzdłuż wybrzeża! Przekonasz
się wkrótce, że wróżba moja jest prawdziwa.

- Tak będzie... - Deukion skinął głową. Było ciepło,
wyruszyli więc bez hełmów, pancerzy i nagolennic, a jedy-
nie w opaskach na biodrach, opasani, / mieczami w po-
chwach i trzymając włócznie w dłoni. Nikt zresztą nie
wierzył, aby na tej małej wysepce mogli natrafić na
przeważającego wroga.

Ciemne, długie włosy Deukiona rozwiały się na
wietrze.

- Nie zapominaj, po co przybyliśmy tutaj - dodał
zgarniając dłonią czuprynę, która opadała mu na oczy.
Białowłosy nie pojął jego słów.

- Po co?

- Jakże to? - Deukion roześmiał się i zaraz spoważ-
niał. Cóż powiedziano nam, gdy wyruszaliśmy na tę
wyprawę? Przecież sam nieraz mówiłeś z boskim księ-
ciem, a Terteus przewodzący załodze jest twym przyjacie-
lem i razem przybyliście na Kretę. Winieneś wiedzieć
więcej niźli inni, a chcesz mi rzec, że nie wiesz, po co
płyniemy? Czy pragniesz, bym ci uwierzył?

- Czyżbyś myślał o owej krainie bursztynu?

- A o czym by innym?

Deukion zamilkł. Ruszyli dalej w milczeniu.

- Czy wierzysz, że napotkamy ją? - zapytał znów
Białowłosy bez wielkiego zaciekawienia.

Tak wiele rozmyślał w ciągu nieskończenie długich dni
o nienawiści Minosa wiszącej nad księciem i jego synem,

47

że zapomniał niemal o celu wyprawy. Wydawało mu się,
że znajdują się w nieustannej ucieczce, a przyczyna, którą
książę podał wypływając z Amnizos, nie była przecież
ważna. Mógł podać sto innych. Ważne było jedno, unieść
żywot daleko poza lądy i morza, nad którymi królował
znak podwójnego topora. Od chwili gdy opuścili Troję,
wiedzieli przecież, że nie ma dla nich powrotu na Kretę,
dla żadnego z nich, ani dla bogom podobnego Widwojo-
sa, ani dla któregokolwiek z wioślarzy. O tym, co nastąpi,
gdy Angeles dotrze do owego morza na północnych
krańcach świata, nie myślał niemal. Zresztą to Minos
przecież wysłał tę wyprawę po bursztyn, nie rozważając
nawet tego, czy dotrze ona do owej krainy, czy też nie,
miała bowiem zniknąć z powierzchni ziemi, nim opuści

granice znanego świata.

- Czy wierzę, że napotkamy ową krainę bursztynu? -
Deukion zatrzymał się i spojrzał na niego. - Gdy praco-
wałem u kupca Angoreusa, czynił on w swych warsztatach
kolczyki, pierścienie, pieczęcie i naszyjniki z różnych
kamieni i metali... z żelaza nawet... - dodał z cichą dumą.

- Były tam także bursztyny, niewiele, lecz przywożono je
z zachodu. Kupcy feniccy są jedynymi, którzy wiedzą,
skąd przybywają. Lecz nie o tym chciałem ci rzec: bursz-
tyn wygląda jak zwykły kamień, a dopiero gdy jest
rozłupany, dojrzeć możesz ową złocistą barwę i połysk.
Stąd wiele traci się szlifując kamień. A nie ma go ani
w Egipcie, ani też w górach, ani na wybrzeżu lub w Grecji,
gdyż wiedziano by o tym. Wszyscy mówią, że przybywa
z północy, przez krainy barbarzyńców... - Zastanowił się.

- Lecz kryje się pod marną powłoką. Tym, którzy go nie
znają, niełatwo go znaleźć. Nie lśni on jak złoto, srebro
lub owe kamienie, które czasem błyskają w skałach.

Wygląda niemal tak...

To mówiąc pochylił się i podniósł niewielki, białożółty
kamień na pół ukryty w mokrym piasku.

48

- Piękny nie jest... - Białowłosy uniósł drugi kamień,
leżący nie opodal pierwszego i zaczął obracać go w pal-
cach bez zaciekawienia.

- A cóż to?! - rzekł nagle Deukion. - Pokaż! - Wyjął
kamień z ręki Białowłosego i obejrzał oba z bliska,
trzymając je na rozpostartej dłoni. - Daj nóż!

Białowłosy sięgnął ku szyi, gdzie wisiał nóż, z którym
nie rozstałby się za wszystkie bursztyny świata. Podał go
Deukionowi, który położywszy miecz na płasko na pia-
sku, oparł u jego brzeszczot jeden z kamieni i przyłożyw-
szy do niego ostrze noża, lekko uderzył zwiniętą pięścią,
a później ponowił uderzenie. Nóż zagłębił się nieco
w powierzchnię kamienia. Wówczas Deukion uderzył
mocniej. Kamień pękł na pół, ukazując ciemnozłote
szkliste wnętrze.

- Bogowie! - zawołał cicho. - Rozbiłem go na pół, a za
cały mógłbym kupić młodego niewolnika lub cztery owce,
jeśli nie więcej! Cóż uczyniłem w głupocie mojej?!

- O czymże mówisz? - Białowłosy ukląkł w piasku
i wziąwszy do- ręki odłupaną połowę kamienia począł się
jej przypatrywać.

- To bursztyn! - rzekł Deukion i przetarł oczy dłońmi.
- Czyżby bogowie rzucili czar na nas?! Jakże to możliwe,
abyśmy znaleźli ów skarb, droższy niźli złoto i żelazo,
leżący w piasku nadbrzeżnym?

Wyprostował się gwałtownie, chwycił miecz i wsunął do
pochwy, a później rozejrzał niepewnie, jak gdyby nie
wierząc własnym oczom.

Ruszyli z wolna wzdłuż wybrzeża znajdując jeszcze
osiem kamieni. Później, biegnąc niemal, zawrócili ku
obozowisku.

- Boski książę! Boski książę!

Deukion dobiegł zdyszany do ogniska, przy którym
siedział na skórze niedźwiedziej bogom podobny Widwo-
Jos, a naprzeciw niego piękna Wasan rozmawiająca ze

4-Czarne okręty t. IV

49




starym Nasiosem. Zatrzymali się obaj tuż przed księciem,
a Białowłosy pierwszy wyciągnął dłoń, w której ściskał
trzy znalezione przez siebie bursztyny i złożył je na skórze
u jego stóp.

- Cóż to jest?! - Terteus, który wraz z Perilawosem
i Kamonem zbliżał się właśnie od strony drzew, przyspie-
szył dostrzegłszy dwóch wojowników nadbiegających od
strony wybrzeża. Ludzie, zajęci swymi pracami wokół
ogniska, także przybliżyli się z zaciekawieniem.

Książę wziął do ręki jeden z kamieni, a później drugi
i pozostałe. Naokół stali milczący żeglarze wpatrując się
w nie, jak gdyby bogowie naprawdę rzucili na nich czar.

Książę powstał.

Dzielni towarzysze moi! zawołał donośnie, uno-
sząc dłoń, w której trzymał największy ze znalezionych
przez Białowłosego bursztynów. - Radujcie się, gdyż oto
stało się to, w co nie mogłem uwierzyć w głębi ducha
mego, choć wyruszyliśmy na tę wyprawę, by dotrzeć, nie
bacząc na trudy i niebezpieczeństwa, do krainy burszty-
nu! Zaledwie stopy nasze dotknęły tego wybrzeża, a oto
dwaj żeglarze, którzy wraz z innymi wyruszyli dla zbada-
nia tej małej wyspy, znaleźli w ciągu krótkiego czasu tyle
kamieni, ile wystarcza, by co najmniej jeden z was stał się
bogatym i znacznym człowiekiem! Wierzyć więc wypada,
że piaski te kryją wiele jeszcze podobnych skarbów,
oczekujących nas, gdyż, jak powiada dawna mądrość
naszego ludu, bogowie najbardziej miłują dzielnych!
A któż dzielniejszy niźli wy, którzy cały świat przebyliś-
cie? Ruszajmy więc niezwłocznie na poszukiwania, a jeśli
okaże się, że wyspa ta zawiera wielkie bogactwo, podobne
lub większe niźli to, o jakim śniliśmy, postanowimy, co
dalej należy z nim uczynić!

I pierwszy ruszył ku wybrzeżu, a inni poszli za nim,
wzniósłszy radosny okrzyk.

Szukali wszyscy, chwytając w dłonie każdy niemal
kamyk nadbrzeżny i znaj dując wiele tych, których poszu-
kiwali, lecz bohaterem dnia stał się Perilawos, który idąc
wzdłuż brzegu po kostki w wodzie dostrzegł nagle czystą
bryłę bursztynu wielkości pięści dojrzałego męża. A była
ona tak przejrzysta, piękna i foremna, że zebrali się
wszyscy wokół niego, patrząc z wielkim podziwem, gdyż
nawet boski Widwojos, nie widział podobnej w skarbcu
królewskim, jak rzekł.

Był już niemal zmierzch, gdy powrócili do gorejącego
wysokim płomieniem ogniska, rzucając kolejno łup swój
na rozpostartą niedźwiedzią skórę. Postanowiono bo-
wiem, że jeśli wyprawa powróci na Kretę, połowa zebra-
nego bursztynu spocznie w skarbcu pałacowym Knossos,
a druga podzielona zostanie pomiędzy wszystkich żegla-
rzy, którzy wyruszyli na pokładzie Angelosa. Podział
będzie równy, nie bacząc, czy ów, na kogo część przypada,
jest sternikiem, księciem czy zwykłym wioślarzem. Jeśli
natomiast bogowie zawiążą załodze drogę powrotu, wów-
czas zebrane bogactwa posłużą do ustanowienia nowego
królestwa, bądź na stałym lądzie, bądź też na żyznej
i pięknej, napotkanej w drodze wyspie.

A nie było w owym postanowieniu zbytniej chełpliwoś-
ci; gdyby bowiem udało się im powrócić z kilkoma
pełnymi pithosami bursztynu, mogliby wówczas nakupić
okrętów, broni, naczyń, narzędzi, ziarna, zwierząt i nie-
wolników, ile by tylko zapragnęli, a wiele jeszcze bogactw
pozostałoby im na czas przyszły.

Piękna Wasan czyściła przynoszone kamienie rąbkiem
swej płóciennej krótkiej szaty, układając je w złociste
szeregi, a nim nastała ciemność, nagromadzili ich tyle, że
mocny człowiek zaledwie zdołałby udźwignąć ów skarb,
gdyby wsypano wszystko do jednego worka.

Nie wszystkie bursztyny jednak były równie piękne jak
ów znaleziony przez Perilawosa, a niektóre były mniej

52

czyste i wyglądały jak gdyby "leżały w mleku, nie w mo-
rzu" - jak to określił Harmostajos.

Tej nocy, choć byli strudzeni długą podróżą, żaden
z nich nie usnął prędko. Leżeli rozmawiając i snując
marzenia o przyszłym życiu, pełnym dostatków i szczęścia
dla nich samych i czekających w domu rodzin, gdziekol-
wiek los ich rzuci.

Albowiem pewni byli, że piaski tego wybrzeża kryją
nieskończoną ilość owych bezcennych żółtych kamieni,
które zdawały się tu leżeć od początku świata, a jeśli
nawet wysepkę tę odwiedzali czasem ludzie, zapewne byli
to nieokrzesani barbarzyńcy, nie pojmujący, po jakich
skarbach depczą ich stopy. I choć nikt z nich nie wiedział,
którędy wiedzie droga powrotu i jakie niebezpieczeństwa
czyhają na niej, wszystko od owej chwili wydało im się
łatwe i proste. Żałowali też umarłych towarzyszy, którzy,
choć polegli broniąc Angelosa, nie będą z nimi w dniu
podziału skarbów i nie zaznają wiekuistej sławy, należnej
odkrywcom krain tak dalekich i pełnych bogactw.

Nawet bogom podobny Widwojos i syn jego także nie
usnęli prędko, bowiem i ich myśli błądziły wokół bursz-
tynów.

Kamienie zsypane do wielkiego glinianego dzbana
stały przy płonącym ognisku, gdyż nikomu nie wpadło na
myśl przenieść je na okręt. Pragnęli je mieć w pobliżu,
choć na tę noc.

- Ojcze! - rzekł Perilawos cicho. - Jeśli nazbieramy
dość tych kamieni, rozpocznie się czas powrotu. Gdzież
się udamy?

W głosie jego nie było radości. Póki płynęli, zdążając
ku nie znanemu miejscu na krawędzi świata, mogli wal-
czyć o to, by przebić sobie drogę, uratować życie, uchro-
nić okręt i zdobywać jadło konieczne do przetrwania. Cel
był wciąż przed nimi, daleki i nie znany. Lecz oto dziś
zakończyła się ich wędrówka przez niezmierzony, barba-

53

rzyński ląd i wypłynęli na Morze Północy. A zaledwie na
nie wypłynęli, przekonali się, że są u celu podróży. Od
dziś pozostawał im już tylko powrót.

- Gdzież się stąd udamy, ojcze? - powtórzył, gdyż
bogom podobny Widwojos zdawał się nie słuchać. Leżał
przymknąwszy oczy nakryty skórą niedźwiedzią, którą
wielce polubił od dnia, gdy Perilawos wraz z innymi zabił
owego potwora w lesie otaczającym osadę na palach.

Lecz syn jego, patrząc na migotliwe blaski ogniska
pełzające po szczupłej, ogorzałej twarzy ojca, wiedział, że
książę nie śpi. I miał słuszność, gdyż Widwojos uniósł
powieki.

- Minął już rok, odkąd opuściliśmy Knossos. W ciągu
roku wiele się mogło wydarzyć i brat mój, uznawszy nas za
przepadłych, rządzi swym królestwem bez niepokoju.
Lecz jeśli dowie się, że Angelosa ujrzano gdziekolwiek na
powierzchni mórz, po których żeglują jego okręty, wpad-
nie w przerażenie. Gdybyśmy mieli powrócić, wioząc
z sobą tak wielki skarb i wskazując Krecie drogę do
bursztynu, którą flota złożona z dziesięciu dobrze wypo-
sażonych okrętów, korzystając z naszego doświadczenia,
mogłaby przebyć tam zapewne i na powrót w ciągu
jednego roku, czy nie uznano by nas za najdzielniejszych
i najsławniejszych synów Byka? Osiągnęliśmy przecież
granice świata, a powrócilibyśmy wioząc wory bursztynu
jako widome świadectwo naszych czynów. Czyż ty, ostat-
ni potomku krwi Minosa, nie zostałbyś w ciągu jednego
dnia otoczony miłością całego ludu? Czy nie śpiewano by
pieśni o tobie i o mnie? Czy nie czekano by z utęsknie-
niem, aż wstąpisz na tron władców naszego królestwa, aby
poprowadzić Kretę ku nowym, nie znanym dotąd zwycię-
stwom? Cóż stałoby się wówczas z miłością i wiernością
dla obojętnego na wszystko, nie dbającego o sławne
czyny króla, który wysłał nas na pewną niemal śmierć
i uczynił wszystko, aby spotkała nas ona jeszcze przed

54

odbiciem od przystani trojańskiej? A przecież nie dałoby
się niczego ukryć, gdyż wydarzenie to znane jest całej
załodze Angelosa. Jakże mielibyście stanąć obok siebie,
ty, smagły od słońca i z solą wielu mórz na wargach,
młody, dzielny i już doświadczony dzięki tej największej
z wypraw, i on, gnuśny, bezdzietny i starzejący się w swym
pałacu pośród grona pochlebców, równie niedbałych
o przyszłość Krety jak ich władca? Cóż więc musi wów-
czas uczynić, nim sława nasza i miłość ludu obudzona
legendą tej wyprawy zmiotą go z tronu, a zapewne
pozbawią także życia? Odpowiedz mi!
Perilawos milczał przez chwilę.

- Więc nie powrócimy do przystani w Amnizos... -
rzekł cicho i skinął głową, jak gdyby przytwierdzał jakiejś
myśli, którą wypowiedział w duchu.

- Więc nie powrócimy do przystani w Amnizos... -
Widwojos siadł na posłaniu ze skór i wpatrzył się w ogień.
Z dala, na tle gwiazd, widział rosłą postać przechadzają-
cego się wartownika, ponad którego głową migotał wyso-
ko czerwonawy płomyk odbity od lśniącego ostrza spiżo-
wej włóczni. Dalej jeszcze rysował się czarny kadłub
okrętu, a jeszcze dalej szumiała cicho rozległa zatoka.
Stamtąd, gdy lekki nocny wietrzyk zawiewał nieco moc-
niej, dochodziła woń traw i kwitnących nocą ziół pobli-
skiego lądu. Książę spojrzał na syna. - Nie powrócimy do
Amnizos... lecz powrócimy do świata. Ukryci w bezpiecz-
nym zakątku będziemy czekali. Być może prześlemy
wieść o sobie i o naszej wyprawie tym, którym będziemy
mogli zaufać, lub tym, którym Minos wyrządzi krzywdę,
co na jedno wychodzi. A tacy się znajdą. Nie ma bowiem
władcy, którego wszyscy kochają, gdyż ów, który rządzi,
musi jednych krzywdzić, a innych nagradzać. A cóż
dopiero mój boski brat Minos! Zapewne skrzywdzi on
wielu, a nagrodzi nielicznych. Nie wiemy jednak o tym
niczego pewnego, więc wstrzymajmy się, póki nie uzyska-

55

my pewnych wieści. Daleka jest jeszcze droga przed
nami, mój synu. Pociesza mnie jedno: ów skarb tu
znaleziony, który zapewne urośnie jutro i dni następnych.
Gdyż trudno przypuścić, abyśmy postawiwszy nogi na
przypadkowej wysepce natrafili na najbogatszy zakątek
tej krainy bursztynu. Jest to miejsce bezludne, a przecież
nie z bezludnych okolic przybywa bursztyn na południe.
Więcej być tu musi takich piaszczystych wybrzeży, gdzie
leży on czekając na tych, którzy pokonawszy niezmierzo-
ne niebezpieczeństwa, zapragną go podnieść. Mając ów
skarb nie jesteśmy biedakami, choć byliśmy nimi jeszcze
wczoraj. Albowiem wszystko, co posiadałem dotąd, po-
zostało w Knossos. Wierzę, że ów skarb bursztynowy
wspomoże nas wielce. Bogactwo bowiem jest potęgą
równie wielką jak wojska i okręty. Umie ono przemienić
myśli ludzkie, nakazując kochać tych, ku którym serce się
skłania. Słowem: może być ono rzeczą mądrą i straszliwą.
A nie ustanę w staraniach, aby nasze było jednym
i drugim!

- Pojmuję cię... - rzekł Perilawos sennie. - Cieszy
mnie, że z wszystkich owych kamieni ów, który ja znalaz-
łem, jest najpiękniejszy...

Ziewnął i owinął się szczelniej, gdyż od pełnego morza
nadbiegł chłodniejszy powiew. Ognisko dogasało i mrok
opadł na leżących wokół niego ludzi. Bogom podobny
Widwojos westchnął i opadł na swą niedźwiedzią skórę.

W tej samej chwili, nim dotknął posłania, coś wypadło
ze świstem z ciemności, mknąc powietrzem minęło jego
głowę i ocierając się o nią niemal rozpłynęło w mroku.

Widwojos znieruchomiał. Leżał przez krótką chwilę
zastanawiając się, czy nie było to przywidzenie sennego
umysłu.

- Chwytajcie za broń! Za broń!
Okrzyk dobiegł od strony okrętu.
Książę zerwał się i dostrzegł, że wraz z nim podrywa się

56

Perilawos sięgając po tarczę i miecz. Ludzie wstawali
szybko, chwytając za oręż.

Lecz że nic nie nastąpiło po owych okrzykach, stali nie
wiedząc co czynić, a niektórzy odsunęli się jedynie od
ognia, bacznie wpatrując bystro w otaczającą ciemność.

Widwojos dostrzegł Terteusa, który usnął wraz z mał-
żonką swoją w pewnym oddaleniu od innych. Teraz
młody żeglarz wbiegł w krąg blasku rzucanego przez
ognisko i zniknął pędząc z obnażonym mieczem ku
okrętowi.

Usłyszeli pytanie, które zadał wartownikowi, i dwa
głosy odpowiadające prędko.

W chwilę później Terteus wynurzył się z mroku, niosąc
w dłoni długi, wąski przedmiot. Podszedł do ognia
i przyjrzał mu się.

- Kreteńska... - rzekł ze zdumieniem. Później, uno-
sząc strzałę nad głową, zawołał: Przybliżcie się wszyscy!
A niech kto dorzuci do ognia! - Zwrócił się ku Widwojo-
sowi: - Boski książę, strażnicy czuwający przy okręcie
słusznie uczynili budząc nas, albowiem gdy przechadzali
się obok niego po piasku, usłyszeli świst i strzała uderzyła
nisko, tuż nad ziemią, wbijając się w deski dna. Wyrwa-
łem ją i oto jest! To nasza strzała, a nadbiegła ku okrętowi
od obozowiska! Świadczy o tym jej lot, bowiem wbiła się
tak, że gdy poprowadzić po niej okiem, natrafia ono na
ognisko, przy którym spaliśmy! Lecz któż, na bogów,
mógł strzelić? Nie pojmuję tego, bowiem biegła nisko
i nisko się wbiła. A gdyby ktoś z leżących dźwignął się
wówczas, przebiłaby go niechybnie.

Słowa te wypowiedział półgłosem, lecz kiedy trzymając
strzałę zwrócił się ku ludziom gęsto stłoczonym wokół
ognia, mówił donośnie i wolno, aby każde słowo dotarło
do nich:

Oto strzała z naszych okrętowych zasobów, grot taki
i podobne osadzenie znane są jedynie na Krecie, jak to

57




wiecie dobrze, a inne ludy
czynią rzecz tę inaczej. Nie
nadbiegła ona z daleka ku
burcie naszego okrętu,
w której uwięzia! Rzeknij-
cie, który z was strzelił i cze-
mu? Jeśli uczynił to przy-
padkiem, próbując cięciwy
przed uśnięciem, niechaj
wystąpi i powie to. Abyśmy
wiedzieli! A nikt go nie uka-
rze. Nikt bowiem nie mógł
uczynić tego żartem, gdyż
strzelając w ciemność i wie-
dząc, że przy okręcie prze-
chadzają się wartownicy,
mógł ugodzić któregoś
z nich!

Odpowiedziało mu mil-
czenie. W rosnącym blasku
ognia ludzie spoglądali po
sobie.

- Czy nie ma takiego? -
zapytał Terteus raz jeszcze.

Znowu odpowiedziała mu
cisza.

- A więc być może przy-
darzyło się to któremuś
z was, gdy śniąc o minionych
bojach z nieprzyjaciółmi,
których napotkaliśmy, bez-
wiednie chwycił łuk i strzelił
nie pojmując nawet, że to
uczynił? Czy śnił z was który,
że strzela z łuku?

Ponowne milczenie. Nikt nie odezwał się.

- A czy nie dostrzegł z was który, że towarzysz jego
sięga po łuk?

- Spałem jak dziecię - rzekł Metalawos o potężnych
ramionach - i śniłem o skarbach, które dam matce mojej.
Bowiem trudzi się ona od świtu do nocy w cudzym sadzie
oliwnym, odkąd podrosła i przestała być dzieckiem. Za
owe bursztyny uczynię ją panią wielu niewolnic, które
będą się trudzić dla niej.

Inne pomieszane głosy zdawały się mówić rzeczy po-
dobne, a wszyscy zaprzeczali, aby dostrzegli owego strzel-
ca. Terteus wzruszył ramionami.

- Niechaj wie ów głupiec czy nikczemnik, który strzela
dla żartu lub innej przyczyny nad głowami swych śpiących
towarzyszy, iż śmiercią będzie ukarany, aby nie zabawiał
się tak więcej i nie mógł tego uczyć dzieci swoich! Więcej
nie mam wam co rzec, bowiem do jednego z was mówię,
choć nie wiem, do którego!

I odwrócił się.

Mrucząc i rozmawiając przyciszonymi głosami ludzie
rozeszli się i ponownie ułożyli do snu.

- Nim odejdziesz, by spocząć u boku twej pięknej
małżonki, pragnę, Terteusie, zamienić z tobą słów kilka...

Bogom podobny Widwojos skinął na niego nieznacznie
i odeszli w ciemność, a Perilawos wraz z Białowłosym,
który pozostał przy młodym księciu, ruszyli za nimi.

Gdy zatrzymali się nad ciemnym brzegiem zatoki,
książę rzekł spokojnie:

- Strzała owa była przeznaczona dla mnie!
I opowiedział im, jak minęła go szczęśliwym trafem,
gdyż ów, który puścił cięciwę, uczynił to w tejże chwili,
gdy on opadł na posłanie, a przebiegła ona tuż nad jego
głową, nim zdążył lec na ziemi.

- Ojcze! rzekł Perilawos. Któż z nich odważyłby
się... Nie, któż z nich pragnąłby twej śmierci?! Nie

59

uwierzę w to! L
tobie jedynie m
utracili: dom, :.
tam, gdzie żade
wiedząc, że włac
zawsze!

- To prawda
ów zyska dla sk
śmierć twego bo
jest to niewolnii
znalazł się tu z n:

że nie czas już t
rzekł Orneus ko
cząc dodał: - (
gdyby nie to, że
na Białowłosego

Ku jego zdzr
śmiał się cicho.

- Nie doceń;

króla Minosa! Y
mógłbym przew
wszelkie sposób
Słusznie mawiaj
królewskiej. Ci<
znowu uderzyć?

Nie wierze
Zaczeka on ter
stanie na prze;

bezpieczny. Lec
gdyż nie jest sz;

mogli go późni
będzie chciał za
życia waszego
jednego człowk

Lecz czem

Będąc jednym z załogi wiele miał sposobności, aby napaść
na mnie, gdy byłem sam. Także i Perilawosa mógł zgła-
dzić, gdy ów zapuszczał się samotnie w las lub kiedykol-
wiek indziej, podczas snu albo wówczas, gdy oddalał się
od pozostałych. Nikt z nas nie miał się na baczności przed
innymi i zbrodnia taka nie byłaby trudna do spełnienia.

- To prawda, boski książę, lecz być może nie pragnąi
narażać swego życia. Wie bowiem, że zginąłby w straszli-
wych mękach, gdyby został przez nas odkryty, a pojmująt
także, że los nas wszystkich zawieszony jest na cienkiej
przędzy w ręku Sióstr Wiekuistych. Po cóż miał zabijać,
skoro mógł go wyręczyć topór barbarzyńcy lub obca
strzała wypuszczona z gęstwiny? Zapewne osądził dziś, że
niebezpieczeństwa owe mamy za sobą, i pojął, że sam
musi dokonać swego straszliwego dzieła, gdyż los go nie
wyręczył. Wypłynęliśmy wreszcie na morze i doprowadzi
nas ono wkrótce ku granicy znanego świata. Byłeś, książę:

wodzem owej wyprawy i wiodłeś nas do boju pod świętym
podwójnym toporem, dodając męstwa innym i wypełnia-
jąc serca ich wiarą, że twa bogom pokrewna osoba
wybawi ich z każdej zasadzki. Człowiek ów także wierzył
w to. Lecz dziś zmieniło się wszystko, jak mniema,
Odnaleźliśmy krainę bursztynu, więc i on, podobnie jak
wszyscy pozostali, otrzyma część skarbu, a droga po-
wrotna łatwiejszą zapewne będzie niźli ta, którą przeby-
liśmy. Niebezpieczeństwa zostały pokonane, więc i be2
ciebie okręt zapewne z łatwością powróci ku znanemi
światu, kierując się odtąd na zachód, a później ku połud-
niowi. A on, jeśli pozbędzie się was obu, których kro;

Krety tak nienawidzi, może liczyć na wielką nagroda
i dostatni żywot. A zresztą, jeśli otrzymał rozkaz, aby was
zabić, jakże ma powrócić nie wykonawszy go?

Widwojos nie uśmiechał się już.

- Cóż radzisz mi uczynić?

- Strzec się samotnych przechadzek, nawet jeśli ludzie

są w pobliżu, a także nie zezwolić synowi twemu, aby
oddalał się od nas samotnie bez przyczyny.

- Terteusie, słowa twe nie cieszą mnie! - rzekł nagle
Perilawos.

Ze zdumieniem zwrócili się ku niemu. W mroku nie
dostrzegali jego lica, lecz głos młodego księcia miał
stanowcze brzmienie, jak gdyby wierzył, że to, co chce
rzec, jest słuszne i winien im ową myśl przekazać.

- Nie sposób pośród trudów wyprawy i przy ciągłej
zmianie przystani trzymać się nieustannie miejsca, gdzie
zgromadzona jest cała załoga. Prócz tego, jak sam dziś
widziałeś, wymierzył on w ojca mego, gdy wszyscy znaj-
dowaliśmy się przy ognisku, nie czekając, aż się oddali.
Tak więc, choć najmłodszy z was i niedoświadczony, inną
dałbym radę, jak ustrzec nas przed owym zbrodniarzem
- Zamilkł na chwilę, jak gdyby zawstydzony.

- Mów, synu... - rzekł Widwojos. - Każda rada, którą
można rozważyć, ma tu znaczenie. A jakąż nam szkodę
przyniesie zastanowienie się nad owym niebezpieczeńs-
twem, tym straszliwszym, że nie można mu stawić czoła?
Nieprzyjaciel skryty jest bowiem pod maską przyjaźni
i nie wiemy, który z wiernych i dzielnych wojowników
Angelosa na dnie serca kryje ów jad jak wąż w głębi swej
paszczy.

- Otóż wierzę - rzekł Perilawos - że czekając, aż
uderzy, oddajemy się w jego ręce i zezwalamy, aby wybrał
czas i miejsce najbardziej dogodne dla siebie. A może on
czekać tak długo, jak zechce, do chwili, gdy uzna, że ma
nas przed sobą nie przygotowanych do odparcia ude-
rzenia...

- A jakąż widzisz na to radę, Perilawosie? - zapytał
Terteus nieco zniecierpliwionym głosem. - Nie wiemy,
kim jest ów człowiek i jak chce wykonać swój zbrodniczy
zamysł. Musimy więc czekać, aż zapragnie zabić ciebie lub
twego boskiego ojca i wówczas przeszkodzić mu!

62

- Masz słuszność. Lecz czemu mielibyśmy drżeć o ży-
wot nasz nieustannie, mając przeświadczenie, że możem)
zginąć wśród snu lub gdy przechadzamy się nad brzegierr
morza? Trudno żyć wiedząc, że lada chwila włócznie
wyrzucona z zarośli może wbić się nam w plecy. Myślę
więc, że to my winniśmy stworzyć mu sposobność, aby ud<
rzył i wpadł w naszą zasadzkę! Nie wie on przecież o tym
co rzekł wam konający Orneus, i sądzi, że nikt nie może
przypuszczać nawet, aby na okręcie krył się morderca
Tak więc, miast trzymać się miejsc, gdzie pełno jest ludzi
być może ojciec mój lub ja lepiej uczynimy oddalając się
swobodnie i jawnie, tak aby wszyscy to widzieli, m
polowanie lub zbieranie bursztynu. Nie wzbudzi to w nin-
podejrzeń, że gotujemy zasadzkę, więc jeśli człowiek ów
rzeczywiście dybie na nasz żywot, pójdzie za nami! A wó-
wczas pozostali, którzy będą niepostrzeżenie posuwali sit
za nim, pojmą go widząc, że gotuje się do napaści! Tak
więc, miast utrudnić mu napaść, ułatwimy ją, abyśmy gc
poznali!

Zamilkł. Milczeli wszyscy przez chwilę. Wreszcie Ter-
teus rzekł:

- Będzie kiedyś z ciebie mądry król, Perilawosie^
Albowiem wstyd mi przyznać, że w głupocie mojej nie
pomyślałem o tym! Teraz, kiedy to rzekłeś, rzecz te
wydaje mi się jedyna. Tak czynią mądrzy wodzowie, nie
dając nieprzyjacielowi możności wybrania czasu i miejsca
walki, lecz każąc mu wierzyć, że sam wybrał jedne
i drugie, choć to oni przemyślnie doprowadzili go do tego
Tak, boski książę, uczynimy to! Lecz trzeba jeszcze
jednego lub dwu ludzi, abyśmy mogli z dala czuwać nać
wami nie budząc jego podejrzeń. Kogóż by można wta-
jemniczyć, skoro nie wiemy, kim jest ów morderca?

- Któż pełnił straż przy okręcie? -zapytał Białowłosy
- Albowiem pewne jest, że żaden z owych dwu strażni-
ków nie mógł być tym, który wysłał ku tobie strzałę, boski

jauMad 01 '{feusn 9iu zo9q ids aż 'suMadez
?l'Bpn UIBI uo Az9q -uisu^zo oSaf pcu bis /iuisi\vzpvivu

t '{fefod 3IU AVO 5[9IMO{Z3 ^qB 'OZOU^psfod Z33q B5[SIUż0

p znf Xui30JMod '5zfeiS5[ p[soq 'ZBJSI z3aq ?iuAz3 BpedA^
reu 03 'XuiXzop i XPBJBU op oż Xuipsndop SBZOMOM
ezs^sn 03 'oż9i z eMo^s nulo^iu ^izpBJpz 9iu H(\s 'oż
?3isXzJdBz i luAzon a\ Xpż y 'feqos z sis biuze(XzJd zXp3
.sotMO^Big \ak\ o nm siMod iisaf '3izp5q faida^fB^

^,pMOUI 9lZp&q UIIU Z ZOI')} OJ9IUIS feuUOJq3n9IU BU KOS
IZSM S^Z3MOM &IS AlUSI^MOlOO 'B{OJ5[ 0ż9I5(SyAzJBqJBq

SaMo BIUO?! z ^feużfeps Xpż 'niMqo epAz p(od auluodez

[^[ - SOfOAVpIy\^ I5[SOq f>[9ZJ - iSofBISOUIJBH O&IM V -

XzsfaiuzoJż

3J5[OIS od 5lS ^q^BlS nSBZOMBZ XuOZ9ZJlSO BOJSpJOp^ "Al

)Jqo n^sAulEZ oSaupez iiaim 9iu XmsXqXpż ziu 'fazJoS 01
qo^q SBZ3MOM v 'm^uui ?BpBżXM qrq 'oż3iu po ^ui93q3
Saza 'ofefod 9iu Xqtżoui aż '-sj^upaC ais uiB'?[9q ^uJBJ9iqAM
lu oż lures 19iMOżoq UJBU fel'Bp {sAum z^pż 'BUIM oSsf 01

S[ 9I^[ 9pIAV IISAUJ 9IU iiiaV\ 'XuZSTl{SOd I X^SOJd 5[9IMOtZ3
\ lS9f Z39q 0ż3{Z 3IU 33ZJ UlXqtBI3l.[3 3IU 9Z5[B1 9IS9p

smouy o 3oqo 'nfoq M AuM^-ids i osiusizpotUJ 01 Au^sAm
m j oż fe('eqoo5[ 9iMOżoq suMad^z pJ9iuis po UBSB^

1'OUI OlUlOMH (żOlUOd I ^MBJd^M fe^O ZBJ UO pMO^.m

(pż 'UIBI tXq so[Bisoui.re]-[ aż 'aapiM 9iuui 9fnpB'g 'lui^l

3lSOZOd pBU ISIM lEpBU 9JOl5[ 'BIU3ZJl'9pod Z 3psXzOO AUI
5ZOUI UMp q3I O&IM 5[BJ, S9p9UJOUV I SOfBISOUIJBH -

ivei\'s nupd zo^ 'eusef &is BppXM v\ ZOSZJ 9iuui i 'Oł
iizpaiMod Xpż 'zapazJd y ~ "&zfeiS5( ^SZJ -j E f my -

UI9p21SXuiod 9IU 3Z5[B1 UlXl O jOlUl^SO
[S sfBpBU 9IuXp9l' 0ż91 Op 'OKpIM 5[Bf -OtSOIM Ofefn I 31MB{

u osfeisez im ZB>[ qni 'aisofoMpi^ Xuqopod uiożoq '3iuui
3&dX^- oq3p Sis ^luisazoJ sngyaJL- \vpweid Oł i -

n?(unJ
5i5[ mAuMpazJd M XqBtż9iq zaai 'esopSuy 3pJ"q n5[
sfnqAzs feMO^S feM^ peu BUO XqBpusiMS 9iu zXpż 'szbis^

Powoli więc i z różnych stron powrócili do ogniska
i ułożyli się do snu.

A choć Terteus był przekonany, że tej nocy morderca
nie ponowi próby zabicia księcia lub jego syna, budził się
jednak kilkakrotnie i nasłuchiwał.

Lecz ciszę nocną przerywał jedynie miarowy oddech
pięknej Wasan śpiącej u jego boku.

Na bezchmurne niebo wszedł księżyc i nadbrzeże leża-
ło w jego łagodnym świetle, widoczne aż po granice
ciemnych wód zatoki. Spoczywający na brzegu Angelos
wyglądał jak wyciągnięta na brzeg wielka srebrzysta ryba.
Miarowo krążyły wokół niego dwa cienie, maleńkie z tej
odległości.

Terteus usnął wreszcie na dobre, gdy nad czystym
widnokręgiem wstawać począł szary świt.

5 -Czarne okręty t. IV

^g-3'-

h-! 3

CT' 3 y S2. G 'S'

o y "^i
N ^ - '

^ 3 3 N

3 5 n-3

0 ?- ^. & O $ ^ O- S; 5 S' ^ ^'O.^- g" g. TO W

''.'"" w 3 O' >-l 0 ^0
W 7- &3 '.^ C: ^ Cl

-' 3 N S" S N

^"^łil1^ g^g|-B':1^i | s
"l^ł-S^ii-i-i^^S-sl^? i s
^| gi ^ p. ż f^ ż 13 ż s. l ^s\^ '-N

^irlii/rgT^;^^^;

iiirl lił^^^

^ c g^ - S. 3. ż^ S :1- o- S ^. 50-S. "

-1^8 ^^^^ ilSg^'

brzeża, gdzie mogliby upolować dość świeżej zwierzyny.

Białowłosy i Perilawos stanęli teraz niezdecydowanie,
nie wiedząc, w którą stronę się udać, nawet ów upragnio-
ny bursztyn spowszedniał im, skoro tyle go tu było. Z dala
dostrzegali pojedyncze postacie ludzkie zagubione w pia-
skach nadbrzeża. Poruszały się one i pochylały, a niektóre
znikały właśnie za zagiętą linią brzegu i wyniosłością
wyspy.

Obaj młodzieńcy ruszyli porosłym kępami trawy i ja-
łowca zboczem wielkiej wydmy ku środkowi wyspy po-
krytemu rzadkim lasem sosnowym. Z dala widać było, że
góruje nad nią niewielkie wzniesienie, jak gdyby łagodny
szczyt, na którym także stało kilka sosen.

Gdy znaleźli się tam w końcu, oczom ich ukazał się
rozległy widok zatoki, ciągnącego się za nią brzegu wiel-
kiego lądu i dalekich, zielonych wzgórz w oddaleniu.

Po drugiej stronie rozciągał się widnokrąg morski, na
którym nie dostrzegli żadnej wysepki, łodzi lub żagla
dalekiego okrętu. Morze to ciągnęło się na wschód i ku
północy, gdy na zachód, za łańcuchem wysepek, mniej-
szych niźli ta, na której się znajdowali, zdawał się dalej
ciągnąć ląd.

- Obyśmy znaleźli tam dość bursztynu! - rzekł Perila-
wos wskazując dłonią najbliższą złotawą linię piasków
nadbrzeżnych na południu. - Wówczas podniesiemy ża-
giel i skierujemy się ku domowi, a jakikolwiek to będzie
dom i gdziekolwiek będzie się on znajdował, pragnąłbym
znów przekroczyć granice znanego świata, aby ludzie
dowiedzieli się, że nie ma tu ani ostatecznej krawędzi
ziemi, ani potworów straszliwszych niźli te, które żyją
w naszych lasach i morzach, ani też olbrzymów i ptaków
topiących okręty! Bo cóż warte byłoby to wszystko, na
czym spoczęły nasze oczy, gdybyśmy zginęli w drodze i nie
mogli przekazać wieści o tych żyznych, bezludnych nie-
mal, barbarzyńskich krainach, do których okręty kreteń-

67

skie czy jakiekolwiek inne, mając dzielnego wodza i nieu-
lękłych żeglarzy, mogą dotrzeć tak łatwo, jak my dotarliś-
my... Bowiem... - Urwał nagle. - A cóż to jest? - rzekł
półgłosem i wyciągnął rękę.

Białowłosy spojrzał przymrużywszy oślepione bla-
skiem oczy, lecz dostrzegał jedynie mieniącą się w słońcu,
połyskliwą i pomarszczoną wiatrem powierzchnię zatoki.

- Cóż widzisz?

- Bogowie! - rzekł Perilawos. - Po cóż wspomniałem
o potworach i olbrzymach?! Oto one!

- Gdzie?!

Białowłosy chwycił go za ramię.

- Tam! Tam, w wodzie! Spójrz! Jest ich wiele i zdają
się zbliżać do okrętu!

Białowłosy przysłonił oczy dłonią. Przez chwilę nie
widział nic. Nagle serce zamarło mu w piersi.

Mniej więcej o tysiąc kroków od brzegu, na lewo od
czarnego smukłego kształtu Angelosa spoczywającego na
piasku, widać było pośród niewielkich fal igrające w mo-
rzu, ciemne połyskliwe kształty. A nie były to ryby, gdyż
głowy ich i ciemne, lśniące grzbiety ukazywały się i niknę-
ły, burząc wodę!

- Lud to jakiś straszliwy, który w wodzie żyje jak inne
na twardej ziemi! - rzekł niemal szeptem Perilawos. -
Cóż stanie się, gdy dotrą do okrętu?!

W tej samej chwili gromada podzieliła się, jak gdyby na
dwie mniejsze, które rozpłynęły się w przeciwnych kie-
runkach okrążając z dala wyspę i oddalając się coraz
bardziej od brzegu. Białowłosy i Perilawos w milczeniu
prowadzili oczyma malejące w słonecznej mgiełce głowy
owych istot, a gdy znikły, spojrzeli na siebie.

- Zbiegnijmy i rzeknijmy o tym ojcu memu i Terteu-
sowi.

Uczynili tak i znaleźli księcia wraz z Wasan i Terteusem
na nadbrzeżu po przeciwnej stronie wyspy. Lecz choć

68

Terteus nakazał, aby od tej chwili dwóch bystrookich
wojowników czuwało nieustannie na szczycie wydmy,
zmieniając się co pewien czas, jednak nikt już nie do-
strzegł owych wodnych ludzi czy też stworzeń, jakich
nigdy dotąd nie widzieli.

Angeles pozostał jeszcze dzień cały i noc na wyspie,
a drugiego dnia o świcie zepchnęli go na wodę i pożeglo-
wali ku dalekiemu brzegowi, na zachód od ujścia wielkiej
rzeki, którą przybyli z głębi lądu.

W ciągu dnia zbierali bursztyn na wybrzeżu, płynąc na
zachód i przenosząc się z miejsca na miejsce.

Dwukrotnie Terteus, Białowłosy i Harmostajos czaili
się, by dostrzec, kto podąży za Perilawosem idącym
samotnie na łowy. Lecz nikt nie ruszył za nim po kryjomu
lub jawnie, a nikt także nie śledził go z dala, choć czuwali
ukryci, by ujrzeć skradającego się wroga lub kogokolwiek
z załogi, idącego w tym samym kierunku.

Po pewnym czasie dali temu spokój, gdyż być może
morderca ów odłożył wykonanie swego zamysłu, a być
może Orneus mówił od rzeczy konając, a owa strzała,
która przeleciała nad księciem, mogła być wypuszczona
przypadkiem. Człowiek, który bezmyślnie puścił cięciwę,
przeląkł się zapewne, gdy Terteus powrócił ze strzałą
i przemówił do załogi. Po cóż miałby się przyznawać do
tak głupiego uczynku narażając na drwiny towarzyszy?

- Oby tak było! - westchnął Terteus, gdy naradzali się
po drugiej nieudanej zasadzce. - Wszelako nie wolno
nam osłabić czujności, gdyż ów nikczemnik może właśnie
tego oczekiwać. A jeśli uda mu się, cóż nam z tego, że
schwytamy go po zabójstwie i ukarzemy okrutną śmier-
cią? Uczyńmy tak: ja nie odstąpię odtąd bogom podobne-
go księcia, co przyjdzie mi tym łatwiej, że wypełniając
jego rozkazy winienem być nieustannie w pobliżu, gdy
płyniemy po obcych wodach nie znając drogi przed sobą
ani niebezpieczeństw, które na niej mogą czyhać. Ty zaś -

zwrócił się ku Białowłosemu - będziesz towarzyszył Peri-
lawosowi, który zresztą upodobał sobie w tobie od dawna
i wszyscy wiedzą, że zaszczyca cię swą książęcą przyjaź-
nią, choć jesteś jedynie synem ubogiego rybaka. Lecz że
ty uratowałeś żywot Perilawosa, a ojciec twój pomógł
nam uratować obu książąt, rzecz ta nikogo nie zdziwi. Nie
chodź z nim jednak sam, bowiem zabójca ów mógłby,
działając szybko i niespodzianie, zabić was obu, gdy tego
się nie spodziewacie. Bierzcie z sobą zwykle kogoś trze-
ciego, jego... - wskazał Harmostajosa-lub nie wiedzące-
go o niczym wojownika, bowiem źle byłoby, gdyby za-
równo książę jak jego młody syn otaczali się wyłącznie
małą garstką ludzi.

Tak więc trzeciego dnia ruszyli obaj wzdłuż wybrzeża,
a poszedł wraz z nimi Kamon, który był sprawny w ciska-
niu włócznią i władaniu mieczem, a odznaczył się przy
zbieraniu bursztynu, gdyż zebrał go najwięcej ze wszyst-
kich.

Angeles stał na płytkiej przybrzeżnej wodzie utrzymy-
wany w miejscu dwiema kotwicami, gdyż późnym popo-
łudniem pragnęli wyruszyć, aby przebyć także i dziś nieco
drogi, która, jak sądzili, musiała poprowadzić ich do
Bramy Świata, gdzie ląd południowy i ląd północny,
wspólnie otaczające ich rodzinne morze pośrodku ziemi,
schodziły się pozostawiając jedynie cieśninę, za którą
rozciągały się już tylko niezmierzone wody. Musiały one
być połączone zapewne z tym właśnie morzem, po którym
teraz płynęli. A że z Troi posuwali się nieustannie niemal
pod prąd rzek, na północ, wierzyli teraz, że powrót zajmie
im o wiele mniej czasu.

Wszyscy trzej szli wybrzeżem podnosząc od czasu do
czasu leżące w piasku bursztyny. Brzeg pokryty był
małymi białymi muszlami, dalej była piaszczysta skarpa,
a za nią las na niewielkich wzgórzach.

W pewnej chwili, gdy wynurzyli się spoza płytkiego

70

przylądka, zasłaniającego widok, idący przodem Perila-
wos zatrzymał się nagle i cofnął unosząc rękę.

- Cóż dostrzegłeś? - zapytał szeptem Kamon zbliżyw-
szy się.

- To oni! - rzekł Perilawos oddychając ciężko. - Ów
lud morza! Wyszli na wybrzeże i leżą na nim wygrzewając
się w słońcu!

Szybko wdrapali się wszyscy trzej na skarpę i ukryci
w zaroślach poczęli posuwać się w kierunku, gdzie spo-
czywały owe przedziwne istoty, okrążając je z dala, tak
aby nie mogły ich dostrzec.

Po kilku chwilach Kamon, który szedł nisko pochylony,
padł ha trawę i począł czołgać się ostrożnie w kierunku
morza.

Napiąwszy łuki, ze strzałą na cięciwie, posuwali się obaj
za nim gotowi do przebicia morskiego potwora, gdyby
któryś z nich, zwęszywszy obcych, chciał uderzyć na
posuwającego się przodem towarzysza.

Wreszcie Kamon znalazł się niemal na skraju zarośli
i znieruchomiał z głową ukrytą w gęstym krzewie, przez
który spoglądał na leżący w dole brzeg.

Czekali. W pewnej chwili cofnął głowę, obrócił się ku
nim i skinął ręką.

Zbliżyli się czołgając, wsparci na łokciach, nadal nie
wypuszczając łuków z ręki. Wreszcie przypadli do ziemi
obok niego.

Białowłosy położył łuk i powoli rozgarnął wysokie
źdźbła trawy, przesłaniające mu widok.

Dostrzegł je natychmiast. Było ich około stu: wielkie,
ciemne, wrzecionowate cielska leżące nieruchomo na
piasku. Inne znajdowały się w wodzie. Pływały w niej
szybko, wysuwając wysoko głowy, jak gdyby rozglądały
się. Wreszcie jedno ze stworzeń na brzegu poruszyło się.
Niezdarnie i z wysiłkiem, pełznąc po piasku i wlokąc za
sobą krótkie tylne nogi podobne do płetw, dobrnęło do

71

wody i po chwili zanurzyło w niej, a wówczas, gdy straciło
dno pod sobą, stało się z nim coś przedziwnego. Śmignęło
jak błyskawica i dołączyło do innych pląsających w nur-
tach zatoki.

Patrzyli wstrzymując oddech. Po chwili inne stworze-
nie wyszło z wody na brzeg, poruszając się podobnie do
pierwszego. Wszystkie miały pyski wąskie, podobne do
psich, a choć z pewnej odległości trudno było rzec, czy
ciało ich pokrywa lśniąca skóra czy sierść, wydawało się
patrzącym, że jest to gruba szczecina.

- To nie lud wodny, lecz zwierzęta morskie... -szepnął
Kamon. - A choć większe i-cięższe niż człowiek, nie
poruszają się szybko na ziemi. Nie obawiajmy się ich!

- Cóż chcesz uczynić? - zapytał niemal bezgłośnie
Perilawos.

- Wypuścić strzałę w jedno z nich, a później ujrzymy,
co się stanie. Jeśli nie biegają prędzej, niźli nam to
ukazują, nie rzucą się na nas...

Zaledwie to wypowiedział, młody książę uniósł leżący
na ziemi łuk, ukląkł i wymierzywszy w najbliższe stworze-
nie puścił cięciwę.

Strzała świsnęła ostro i wbiła się w bok leżącego
potwora, który wydał z siebie wysoki, niemal ludzki głos
i dźwignął na przednie kończyny, a później, znacząc ślad
ciemną krwią buchającą z rany, ruszył niezdarnie ku
brzegowi. Lecz dognała go druga strzała z łuku Białowło-
sego trafiając w połączenie głowy z szeroką przechodzącą
w tułów szyję i wbiła się głęboko w miękkie ciało. Zwierzę
wrzasnęło raz jeszcze i upadło. Dźwignęło się ponownie
i runęło na bok, nieruchome. Nie drgnęło już.

Ukryci myśliwi czekali. Najbardziej zdumiało ich, że
choć krzyk towarzysza wywołał niepokój pośród innych
zwierząt, które poruszyły się i poczęły kręcić głowami, jak
gdyby poszukując wzrokiem nieprzyjaciela, jednak żadne
z nich nie uciekło nawet do wody, gdzie były szybkie

72

i swobodne, wszystko bowiem wskazywało, że jest to ich
żywioł przyrodzony.

Kamon wstał z mieczem w jednej ręce i włócznią
w drugiej. Obaj jego towarzysze uczynili podobnie, za-
rzuciwszy łuki na ramię.

Ruszyli w dół ku spoczywającemu stadu nadal ostroż-
nie, lecz coraz pewniejsi siebie.

Zbliżywszy się do najbliższego zwierzęcia Kamon za-
trzymał się. Spojrzał na niego i zawarczało niemal jak
pies, szczerząc długie zęby i unosząc górną wargę, z obu
stron której wyrastały długie, proste, szczeciniaste wąsy.

Kamon odskoczył o krok, a później pobiegł okrążając
zwierzę od tyłu. Wziął krótki zamach. Włócznia utkwiła
głęboko w szerokim grzbiecie. Przerzuciwszy miecz do
prawej dłoni, ciął raz i drugi w głowę, aż krew trysnęła
strumieniem na złocisty piasek.

Perilawos i Białowłosy szli tuż za nim, bacznie przyglą-
dając się reszcie stada.

Na widok obcych nie znanych stworzeń zaczęło ono
z wolna i niezdarnie podążać ku wodzie. Lecz nim tam
dotarło, zdążyli jeszcze zabić kilka wielkich zwierząt,
rąbiąc je mieczami i wbijając włócznie w gładkie powolne
ciała.

Po chwili pozostałe były już w morzu i odpływały
szybko, wynurzając głowy i oglądając się za siebie jak
ścigani ludzie.

Wówczas myśliwi powrócili do leżących na brzegu ciał.
Były to wielkie, ciężkie i niezwykle tłuste zwierzęta.
Kiedy Białowłosy nożem rozpłatał jedno z nich, ujrzeli, że
ma ono całe pokłady żółtawego tłuszczu na bokach
i grzbiecie. Mięsa także musiało w nich być wiele. Nie
znali jednak jeszcze jego smaku.

Pobiegli więc co sił do okrętu, przy którym ludzie
zaczęli się już gromadzić na południowy posiłek. Gdy
opowiedzieli o swej zdobyczy, załoga zasiadła przy wio-

73

słach, pozostawiając jedynie kilku, aby przyprowadzili
tych, którzy znajdowali się jeszcze w lesie polując. Z wól'
na wiosłowali wzdłuż brzegu, aż natrafili na leżące w pia-
sku widoczne z dala cielska.

Wszyscy dziwili się niezmiernie, prócz Terteusa, który
- urodzony na małej wysepce pośród morza - widział
kilkakrotnie podobne stworzenia, lecz pręgowane na
biało i mniejsze. Zwano je w jego skalistej ojczyźnie
Białymi Pannami i nie polowano na nie, bowiem krążyło
od wieków podanie o pewnej bogini ściganej przez obce-
go boga, który żył na wybrzeżach Azji. Gdy dopadł ją
i uczynił swą małżonką, ona nienawidząc przemocy utopi-
ła się, lecz inni bogowie sztuką swą przemienili ją w Białą
Pannę, a potomstwem jej były właśnie owe przedziwne
stworzenia. Lecz tu, na barbarzyńskim morzu, cóż zna-
czyły domowe podania? Stworzenia te w niczym nie
przypominały bogów. Było to mięso, wiele mięsa i tłu-


szczu!

Pozostali więc w miejscu owym cztery dni, wytapiając
tłuszcz i przelewając go do wielkich dzbanów, gdzie
zastygał. A piękna Wasan przyprawiała go znanymi sobie
tylko ziołami, które znajdowała na skraju nadbrzeżnego
lasu. Mówiła przy tym, że zioła owe chronią mięso przed
szybkim gniciem, a także odbierają mu złą woń, która
zawsze pojawia się w rybim mięsie po pewnym czasie.
Ponieważ stworzenia owe żyły w wodzie, więc zapewne
ich mięso i tłuszcz także winny być zmieszane z wywarem
z owych roślin.

Białowłosy, który znał podobne sposoby zachowania
rybiego mięsa, przyglądał się jej z ciekawością. Poszedł
nawet do lasu, by odnaleźć zioła, po które zwykle posyłała
go matka w czasie połowów. Lecz nie znalazł ich. Nie
rosły w tej odległej krainie.

Tak więc, uczyniwszy sobie bogate zasoby mięsa i tłusz-
czu, a także wysuszywszy na słońcu wygładzone ostrymi

74

\

kamieniami skóry owych zwierząt, które zdawały się
bardzo silne i odporne, odpłynęli na zachód.

Brzeg skłaniał się łagodnie, lecz nieustannie ku połud-
niowi, więc serca w nich rosły, bowiem uwierzyli, że płyną
wprost ku Bramie Świata, a stamtąd, jeśli wiatr będzie
sprzyjający, mogą w ciągu dni dwudziestu dopłynąć do
zachodnich wybrzeży Krety. Tak rzekł im Eriklewes
który żeglował po wszystkich morzach, a jeśli nawet nie
był gdzieś, znał wszystkie przystanie, miasta, cieśniny
i wyspy z opowieści innych sterników.

A jeśli nie zechcą dopłynąć do rodzinnej wyspy, wiele
znajdą zapewne w drodze wysepek i bezludnych wybrze-
ży o dogodnych przystaniach, gdzie będą mogli zawinąć
i założyć królestwo, do czasu przynajmniej, aż bogom
podobny Widwojos nie powróci do swego pałacu, by
opasać skronie starą koroną Minosa. Myśląc o tym obie-
cywali sobie wiele. Czy był bowiem kiedy władca, który
nie obdarował sowicie i nie nagrodził zaszczytami towa-
rzyszy swych, z którymi odbył wielką i wiekopomną
wyprawę?

A zresztą mieli bursztyn, mieli go już tak wiele, że sami
nie wierzyli, aby mogło go tak wiele istnieć na całym
świecie. Dwa ogromne pithosy, które dotychczas służyły
im jako spichlerze do przechowywania ziarna, były go
pełne po brzegi. Już to czyniło ich możnymi ludźmi,
panami sadów, przestronnych domów, sług i niewolni-
ków, i przemienić musiało wkrótce w dostojników wiodą-
cych żywot pośród dostatków i otoczonych czcią ludzką.
Bowiem głowy najchętniej i najniżej kłonią się przed
bogactwem.

Lecz gdy zbliżyli się do szerokiego bagnistego ujścia
wielkiej rzeki nadpływającej z południa, brzeg wygiął się
ku północy.

Wówczas też ujrzeli w ujściu owej rzeki niewielki

75

okręt, który wypłynął za nimi na morze i zawrócił szybko,
kryjąc się pośród gęstych lasów porastających niska rów-
ninę otaczającą ujście.

Od chwili owego spotkania płynęli zwykle za dnia
pełnym morzem, trzymając się zawsze z dala od lądu, lecz
nie tracąc ziemi z oczu. Jeśli minęli jakieś osady, nie
wiedzieli o tym, nie natrafiając na nie, gdy wieczorami
dobijali do brzegu. Dwukrotnie znaleźli ślady ognisk nad
brzegiem, lecz to było wszystko. Ów okręt, który pojawił
się teraz na tak krótko, był dla nich pierwszym widomym
znakiem, że ziemie nadbrzeżne tego morza są zamiesz-
kane.

- Cóż uczynimy, boski książę? - rzekł Terteus, gdy
stali na rufie, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął niski,
prostokątny żagiel z szarego, nie barwionego płótna. -
Czy zawrócimy, aby go doścignąć i zbadać, co za lud
zamieszkuje tę krainę? Czy też popłyniemy dalej?

- Sprawą naszą jest, jak wiesz, Terteusie, opuszczenie
tych północnych krain i powrót do świata. Uzyskaliśmy tu
wszystko, co pragnęliśmy uzyskać. Ludzie, których tu
napotkamy, mogą być przyjaźni, a mogą być wrogo
usposobieni. Sprawą naszą jest unikać walki, bowiem
niczego nie pragniemy zdobyć, a wszystko możemy utra-
cić. Żywot każdego z was droższy mi jest niźli zwycięski
bój z nieznanymi barbarzyńcami, od których niczego mi
nie trzeba. A więc jeśli okręt ów nie próbował nas
doścignąć, po cóż mamy zawracać z drogi, by przekonać
się, kim są ci, którzy na nim płyną? Pozostawmy ich
własnym sprawom.

- Więc pragniesz, boski książę, abyśmy dobijali jedy-
nie do bezludnych wybrzeży, omijając wszelkie miasta
i osady, na jakie natrafimy?

- Słusznie rzekłeś, Terteusie. Jest nas tu dość silnych,
uzbrojonych i walecznych ludzi, aby odeprzeć pierwsze
natarcie, gdyby napadnięto nas na lądzie. Jeśli tak się

76

stanie, wsiądziemy na okręt, broniąc się, i czym prędzej
odpłyniemy. A nie sądzę, aby nas ścigano na morzu, bo
czyż może przemierzać te wody okręt szybszy niż Ange-
los, skoro nie ma takiego na naszym morzu, gdzie ludzie
od wieków budują okręty i kształcą się w tej sztuce,
podpatrując sposoby różnych innych ludów, których jest
tak wiele i tak gęsto nasz świat zamieszkują, podczas gdy
tu nie napotkaliśmy człowieka do dziś? Jeśli więc okręt
nasz jest niedościgniony dla wroga, a my nie zechcemy
napotkać nikogo w otwartym boju, bowiem celem na-
szym jest powrót, nie zdobycz, jakże zmuszą nas do
zbytecznego przelewu krwi naszych towarzyszy?

- Obyśmy umieli przepłynąć te barbarzyńskie wody
w pokoju, jak tego pragniesz, boski książę! - Terteus
uśmiechnął się. - Bowiem do tej pory, choć okręt nasz był
równie szybki jak dziś, a załoga jego równie mężna, nie
udało nam się ujść wrogom bez walki i bez utraty paru
dzielnych towarzyszy.

- Płynęliśmy wówczas rzekami, gdzie wiele przymio-
tów naszego okrętu stało się bezużytecznymi, a niektóre
przemieniły się w niedostatki, bowiem źle jest być wiel-
kim w miejscach ciasnych. Lecz od chwili, gdy wypłynęliś-
my na morze, nie musimy lękać się nikogo, jeśli będziemy
czujnie strzegli siebie i okrętu nocą po dobiciu do brze-
gu... - Na wargach jego pojawił się lekki uśmiech. - Nie
myślę tu o sobie i synu moim, gdyż nam, jak wiesz, śmierć
grozi także i na okręcie...

- Nie poważyłby się... - rzekł Terteus niepewnie.

- Czemu nie? - Widwojos spoważniał. - Często oglą-
dam się za siebie stając na dziobie lub na tyle okrętu
i szukam oczyma Perilawosa, choć wiem, że siedzi na
ławie i ćwiczy ramiona w sztuce wioślarskiej bądź też, gdy
płyniemy jak teraz, pod żaglem ze sprzyjającym wiatrem,
zabawia się rozmową lub pieśnią z towarzyszami. Gdybyś
mnie zapytał, czemu tak czynię, odpowiedziałbym d:

77

"Nie wiem!", albo pojmuję, że w biały dzień, siedzącego
pośród przyjaciół, nic złego spotkać nie może. A jednak...
- Zawiesił głos i wzruszył ramionami. - Jest on jedynie
moim dziecięciem - dokończył bezradnie - i dziedzicem
największego królestwa morskiego, jakie znają dzieje.
Chciałbym, aby nim władał i zyskał sobie sławę, która
sięgnie po najdalsze wieki. Czy pragnąłbyś czegoś innego,
gdybyś był mną i miał syna?
Terteus skinął głową.

Pojmuję cię, boski książę. Lecz wybacz, że powtórzę
t-u to, co mówię, gdy rzecz jaka nie leży w mojej mocy.

Wszystko jest w rękach bogów!

Być może... Widwojos znowu się uśmiechnął.
Lecz sam mi kiedyś rzekłeś, że najbardziej kochają oni
najmężniejszych i najbardziej roztropnych.

Terteus pragnął odpowiedzieć, lecz gdy otworzył usta,
zamknął je ponownie. Uniósł ramię wskazując dalekie,
zielone brzegi, wzdłuż których Angelos posuwał się pod
żaglem ku północnemu zachodowi.

Książę szybko uniósł głowę. Dostrzegł je od razu,
kilkanaście niskich okrętów o wysoko uniesionych dzio-
bach! Musiały wynurzyć się niepostrzeżenie z ujścia owej
wielkiej rzeki. Płynęły jeden za drugim długim szeregiem
i wyraźnie dopędzały posuwający się jedynie pod żaglem

okręt kreteński.

Terteus przebiegł pomiędzy siedzącymi i leżącymi na
dnie okrętu żeglarzami, stanął pod masztem i krzyknął

wielkim głosem:

Do wioseł, towarzysze! Okręt za nami!
Powstali spiesznie, porzucając kości i fujarki, na któ-
rych niektórzy przygrywali sobie w takt pieśni. Inni
budzili się z miłego popołudniowego snu i spoglądali
półprzytomnymi oczyma, lecz i oni zrywali się ze skór
rzuconych na deski i biegli na swe miejsca.

Fala była niewysoka, krótka i nieco spiętrzona. Długi

78

kadłub Angelosa ślizgał się po niej w lekkich, miarowych
rozkołysach, lecz tamte okręty, znacznie mniejsze niż on,
zapadały się nieco i Wznosiły na wzgórkach wodnych.
Mimo to zbliżały się wyraźnie. Ich ciemnoszare żagle
także były wzdęte wiatrem, a rzędy krótkich wioseł,
widoczne z boku, błyskały wynurzając się z wody i natych-
miast opadały w nią, jak gdyby ścigający pragnęli rzucić
w krótkim pościgu na szalę wszystkie siły i dognać szybko
ogromny obcy okręt.

Płyń przez fa-le... Płyń przez fa-le... - rozpoczął
miarowym głosem Terteus, najpierw wolno, a później
coraz szybciej.

Obce okręty płynąc bliżej brzegu zrównały się z Ange-
losem i zrobiły zwrot kierując się ku niemu.

Pierwszy z nich wyprzedzał go nawet nieco i nadpływał
próbując przeciąć mu drogę. Terteus w myśli dostrzegł
już na lśniącej od słońca wodzie miejsce, gdzie musi ich
spotkać. Cóż wówczas? Gdyby nawet uderzyli weń i zato-
pili swą potężną ostrogą, Angelos zwolni, stanie niemal,
a wioślarze będą musieli unieść wiosła lub cofnąć je, aby
nie strzaskał ich przecięty okręt...

Eriklewesie! W prawo! Ku północy!

Angelos skręcił miękkim łukiem, oddalając się nieco
od nadpływająych okrętów. Jeszcze chwila i znalazł się
przed nimi, uciekając wprost na północ.

Płyń przez fa-le! Płyń przez fa-le! Płyń przez fa-le!
Żagiel chwycił teraz pełną powierzchnią południowy




powiew, a wiosła opadały i unosiły się coraz szybciej.

Kątem oka Terteus dostrzegł małżonkę swą, piękną
Wasan. Stała na dziobie, wyprostowana w swej krótkiej
płóciennej szacie. Wiatr rozwiewał jej długie jasne włosy.
Patrzyła na niego z oddali, nie poświęcając nawet spojrze-
nia nadpływającym nieprzyjacielskim okrętom.

Poczuł nagłą radość i skinął jej ręką. Odpowiedziała
mu unosząc ramiona, lecz zaraz opuściła je, by odgarnąć
włosy, które wiatr rzucił na jej lico, przesłaniając oczy.

Terteus szybko odwrócił głowę. Nieprzyjacielskie
okręty były już blisko. Coraz bliżej. Nie musiały nabierać
szybkości jak Angelos.

Wykrzykując swe: "Płyń przez fa-le!" ku wioślarzom,
Terteus za każdym razem powtarzał zawołanie nieco
szybciej. Patrzył teraz z natężeniem, nie mrugnąwszy
nawet powieką, na dzioby ścigających okrętów. Było ich
czternaście. Widział już wyraźnie wysokie włócznie w rę-
kach wojowników. Bowiem, nie licząc wioślarzy, wypeł-
nione były one wojownikami w skórzanych hełmach.
Ostrza ich włóczni lśniły w słońcu, a więc były ze spiżu.
Zapewne mieli także spiżowe miecze. A więc nie byli to
barbarzyńcy, jakich napotykali dotąd, lecz lud, który
umiał wytapiać metale lub kupował je od innych ludów.

Dzioby tamtych okrętów, wspinające się na fale i zapa-
dające w zielone bruzdy wodne, zbliżały się... Nie?...
Tak!... Nadal zbliżały się...

"Jeszcze chwila - pomyślał Terteus - a poczną strzelać
z łuków, jeśli je mają, a zapewne je mają..."

I mimowolnie spojrzał w kierunku swej żony. Na
szczęście, była na dziobie, w najdalszym miejscu.

Gardło bolało go już i czuł, że zaczyna tracić głos, gdyż
wołał zbyt donośnie, lecz nie przestawał krzyczeć. Musieli
wiosłować równo, inaczej... Tamtych było zapewne nie-
mal tysiąc stłoczonych na pokładach czternastu okrę-
tów... Gdyby choć jeden dopędził i zatrzymał Angelosa,

m

nikt nie ocaleje. Może jedynie Wasan, gdyż żaden lud nie
zabijał schwytanych dorodnych młodych niewiast, jeśli
nie przeznaczał ich na krwawą ofiarę swym bogom. Lecz
o jej losie nie próbował nawet myśleć.

- Płyń przez fa-le! Płyń przez fa-le!

Widział wykrzywione z wysiłku rysy wioślarzy, gdy
pochylali się i prostowali posłuszni jego głosowi, który
żądał od nich coraz więcej.

Znów spojrzał na dziób najbliższego okrętu. Czyżby?...
Tak! Patrzył jeszcze przez chwilę. Był pewien teraz.

- Po-zo-sta-ją! Po-zos-ta-ją! zawołał nie zmieniając
rytmu okrzyku, aby wioślarze nie zgubili się i nie poczęli
wiosłować nierówno.

Ku jego zdumieniu wydali wesoły okrzyk i mocniej
nacisnęli na wiosła.

Patrzył teraz uważnie. Z wolna ślad Angelosa, po
którym płynął środkowy okręt pogoni, wydłużył się.
Boski Widwojos szedł teraz ku niemu od strony rufy,
spokojny i wyprostowany jak zwykle, gdy zagrażało
niebezpieczeństwo.

Terteus skinął na jednego z żeglarzy, który czuwał przy
maszcie gotów do przełożenia liną żagla, gdyby wiati
zmienił się nagle.

- Zwy-cię-ża-my! Zwy-cię-ża-my!

Oczyma nakazał mu, aby przejął od niego zawołanie,
dotykając dłonią gardła, z którego nie mógł już niemal
wydobyć głosu.

- Płyń przez fa-le! Płyń przez fa-le!

Słuchał przez chwilę oceniając, czy szybkość zawołania
jest dostateczna.

Powiał nieco mocniejszy wiatr. Ogromny czarny żagiel
odpowiedział, pchnąwszy okręt niemal w jednej chwili,
Ścigający poczęli zostawać w tyle. Najwyraźniej siły ich
wioślarzy, choć zapewne mogli ich zmieniać, mając tylu
ludzi na pokładzie, także osłabły, a niewielkie żagle były

6 - Czarne okręty t. IV

81

niedostateczną pomocą przy obciążonych tyloma wojow-
nikami kadłubach. Dzioby zapadały zbyt głęboko i unosi-
ły z większym trudem niźli dziób Angelosa. Mimo to
Terteus podziwiał szybkość owych żeglarzy, którzy na tak
niewielkich okrętach niemal pokonali na morzu najwspa-
nialsze dziecię cieśli kreteńskich.

- Aż dziw bierze, boski książę, jak blisko byliśmy
Krainy Mroków! - rzekł Terteus ochrypłym głosem do
Widwojosa. -1 któżby przypuszczał, że tak się może stać,
gdy niedawno płynęliśmy spokojnie wzdłuż owego wy-
brzeża!

- Nie przestali nas ścigać! - Widwojos wskazał za
siebie.

Okręty nieprzyjacielskie, choć pozostały już daleko
w tyle, płynęły nadal za nimi.

Być może liczą na to, że siły naszej załogi wyczerpią się
prędzej niźli moc ich ramion! -Terteus zerknął na ławy. -
Sądząc z tego, co zdołałem dostrzec z dala, mogą oni
zmieniać wioślarzy, sadzając na ich miejsce owych wo-
jowników, którzy mieli na nas uderzyć, gdy dopędzą
Angelosa.

- Szczęśliwie wiatr rośnie!

Widwojos spojrzał w górę, gdzie południowy, silny
powiew szumiał głośno wzdymając ogromną głowę Byka.

- To prawda... - Terteus zbliżył się do unoszącego
i opuszczającego ramię nawołującego miarowo żeglarza.
- Zwolnij nieco!

Tamten skinął głową. Głos jego stał się rozlewnie j szy,
a pomiędzy nawoływaniami powstała nieuchwytna prze-
rwa, podczas której wioślarz może oprzeć się na wiośle,
a zmęczone ramię przez mgnienie oka wypoczywa.

Książę i Terteus spoglądali na ścigających. Nie, nie
zbliżali się już. Przeciwnie, niektóre z okrętów poczęły
zostawać w tyle i szyk ich załamał się. Płynęły teraz
osobno, rozrzucone, jeden za drugim, prócz trzech pierw-

82

szych, które posuwały się nadal obok siebie. Lecz odle-
głość ich ciągle rosła.

Książę i Terteus ruszyli wzdłuż ław, przemawiając do
wioślarzy. Pot lał się strugami z szyi i ramion siedzących,
lecz wiosłowali miarowo, witając przechodzących uśmie-
chami.

Gdy Widwojos doszedł do ławy, na której siedział
Perilawos, spojrzał z niepokojem, lecz i tu spotkał go
uśmiech.

Chłopiec miał twarz wykrzywioną z wysiłku, lecz wio-
sło pewnie tkwiło w jego dłoniach, a gdy pochylał się,
Widwojos mógł widzieć ciężkie sploty mięśni ramion
napinające się i zwalniające, gdy szerokie pióro wiosła
powracało nad wodą, by zanurzyć się ponownie.

,,Oblicze ma jeszcze dziecka... - pomyślał książę -lecz
ciało jego jest już ciałem dojrzałego męża!"

Angelos płynął wprost na północ, a że niedawno minęła
pora południowa, mieli wroga za sobą w pełnym słońcu.
Był on już tak daleko, że Terteus z trudem dostrzegł dwa
rzędy wioseł unoszące się po bokach najbliższego okrętu,
płynącego nieustannie śladem Kreteńczyków. Inne po-
zostały już nieco z tyłu, a poweselał ujrzawszy, że kilka
najwyraźniej zaprzestało pościgu i płynie jedynie na
żaglu, oddalając się z każdą chwilą od Angelosa, tak że
ostatni z nich był już tylko punkcikiem na widnokręgu.

Kilkunastu żeglarzy, którzy oczekiwali bezczynnie pod
masztem, zasiadło teraz do wioseł na miejscu owych,
którzy byli najbardziej wyczerpani, a na rozkaz Terteusa
wliczono do nich Białowłosego i Perilawosa, jako naj-
młodszych, choć nie chcieli odejść od wioseł.

Mimo to obaj, gdy powstali, zatoczyli się i padli na
deski oddychając ciężko. Inni, którzy zeszli z ław wraz
z nimi, uczynili podobnie.

A piękna Wasan, chodziła pomiędzy nimi, lejąc do
gnnianego naczynia wodę z dzbana i przytykając im do

83




ust. Pili oblewając się, gdyż drżące dłonie z trudem
utrzymywały miskę. Lecz uśmiechali się ku niej.

Terteus także zasiadł do wiosła, widząc, że nieprzyja-
ciel jest zbyt daleko, aby mógł być groźny i uczynić coś
zaskakującego.

Płynęli nadal wprost na północ, mając po lewej na
zachodzie ląd, którego brzeg biegł ku północy wraz
z nimi. Z oddali dostrzegli jak gdyby wielką białą kredo-
wą skałę oświetloną słońcem. Później i ona pozostała za
nimi, a na zachodzie otworzyło się morze.

Ale że maleńkie żagle na widnokręgu wciąż były
widoczne, nadal płynęli na północ.

Słońce z wolna poczęło schodzić z tronu wspartego na
promienistym szczycie niebios. A gdy tarcza jego dotknę-
ła wreszcie krawędzi widnokręgu przed zstąpieniem do
podmorskich pałaców Posejdona o Białym Obliczu, gdzie
zwykle spędza ono noc, odłożyli wiosła i płynęli dalej pod
żaglem, bacząc pilnie, czy na południu znów nie ukażą się
niskie prostokątne żagle.

Nie zawrócili, gdy zapadła ciemność usiana gwiazdami.
Po krótkiej naradzie postanowili płynąć ku północnemu
zachodowi, wykorzystując sprzyjający wiatr, aby zatoczy-
wszy wielki łuk powrócić za dnia na południe i płynąć
dalej w pobliżu brzegów, pozostawiwszy daleko za sobą
ujście owej wielkiej rzeki i wrogie okręty czatujące w nim
na wędrownych żeglarzy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

A wówczas zginiemy wszyscy

Przed świtem, nim słońce wynurzyło się z morza na
wschodzie, ujrzeli przed dziobem okrętu linię dalekich
brzegów zaledwie widocznych w bladym blasku dnia.
Rozciągały się one na zachodzie, zajmując cały widno-
krąg po tej stronie morza.

Terteus obudził księcia i stanęli razem na dziobie
wpatrując się z troską w rosnące z wolna łagodne zielone
wzgórza.

- Czyżby morze to było jeziorem, a próba nasza, by
wydostać się stąd, miała zakończyć się opłynięciem go
dokoła? - rzekł młody żeglarz kręcąc głową. - Pięknie
zadrwiliby z nas bogowie, gdyby kazali nam powrócić do
miejsca, z którego wypłynęliśmy! Wówczas pozostawała-
by jedna tylko droga: powrót przez owe rzeki i bagna,
które raz już przemierzyliśmy płynąc tu, gdyż innej drogi
nie znamy. A nie wierzę, aby ów barbarzyński król znów
pozwolił Harmostajosowi ściągnąć się z konia wężowym
sznurem, który w ręku jego zamienia się w żywą istotę!

Roześmiał się, lecz w śmiechu jego nie było wesołości.
Brzeg stawał się coraz wyraźniejszy. Choć słońce nie
wstało jeszcze, niebo nad głowami przybierało jasną
błękitną barwę. Nadal nie było na nim chmur, a ciepły
napływający z południowego zachodu powiew czynił, że

86

miniona noc na tym morzu byta niemal tak ciepła jak na
ich ojczystych wodach.

- Być może czeka nas jeszcze nieco drogi ku północy...

-rzekł niepewnie książę. - W owej strome nie widzę lądu.
Terteus potrząsnął głową.

- Wczoraj, nim okręty barbarzyńców ruszyły w pościg
za nami, płynęliśmy wzdłuż brzegów, które zaczęły po-
chylać się ku północnemu zachodowi, my zaś, aby oddalić
się od pogoni, skręciliśmy na północ i tak płynęliśmy
przez dzień cały, nie widząc już później lądu. Po zmroku
skierowaliśmy się znów ku północnemu zachodowi i oto
mamy ląd przed sobą. Oznacza to zapewne, że ciągnie się
on od tamtego miejsca ku północy, odcinając nas od drogi
na zachód i południe.

- Musimy teraz, nie zbliżając się do tych brzegów,
płynąć wzdłuż nich na północ... - Książę także zasępił się.

- A jeśli pobiegną później ku wschodowi, okaże się, że
miałeś słuszność nazywając morze to wielkim jeziorem!
Lecz nie skarżmy się na los, póki nie mamy żadnej
pewności, dokąd nas ów wiatr prowadzi.

Skierowali więc dziób Angelosa na północ i pchani
sprzyjającym powiewem poczęli płynąć trzymając się
z dala od brzegów, które wygięły się ku zachodowi,
a później ponownie ku północy.

Po południu Terteus, tkwiący niemal nieustannie na
dziobie z wzrokiem wlepionym w widnokrąg, dostrzegł
nowy ląd i zagryzł wargi. Przez chwilę wpatrywał się
w niemal niedostrzegalną koronkę wzgórz na północnym
zachodzie. Później przeszedł wolno pomiędzy odpoczy-
wającymi towarzyszami ku środkowi okrętu, gdzie w ma-
łym przeświecającym już otworami dziur namiocie bo-
gom podobny Widwojos rozmawiał ze starym Nasiosem
o obyczajach owego stepowego plemienia, które tak
długo trzymało go w niewoli.

- Lękam się, że jest tak, jak przewidziałem... -rzekł

87

Terteus wszedłszy do namiotu. - Pojawił się przed nami
nowy ląd... na pomocnym zachodzie!

Inni także ujrzeli już owe wzgórza. Gdy książę i Ter-
teus ukazali się pod masztem, dostrzegli, że wszyscy
niemal wioślarze stoją i wskazują sobie nawzajem odległy
ląd. Każdy zdawał się pojmować, że pułapka zamyka się,
a sny o bogactwie i powrocie rozwiewają się oto na długo,
jeśli nie na zawsze.

Stali więc w milczeniu, spoglądając na wzgórza rosnące
po prawej przed dziobem okrętu. Po lewej był także ląd.,
Na wprost nie można go było jeszcze dostrzec, gdyż;

zapewne leżała tam niska równina, a wielka odległość,
w jakiej się znajdował, kryła ją za widnokręgiem.

Książę i Terteus wraz z całą załogą przeszli na dziób.
Wzdęty żagiel pchał okręt na północ bez pomocy wioseł,
więc choćby nawet pragnęli coś uczynić, musieli czekać,
póki ziemia nie przybliży się.

Piękna Wasan stanęła wsparta o ramię męża i widząc
jego pochmurne oblicze zapytała, czemu się smuci, miast
radować się z tego, że uniknęli pościgu.

- Ty jedna spośród nas wszystkich winnaś się weselić!
- odparł próbując odpędzić smutek, który ścisnął mu
serce. - Bowiem jeśli ląd ów zamknął nas i nie ma z niego
ucieczki, być może powrócimy korytami rzek do miejsca,
gdzie ujrzałem cię po raz pierwszy. Wówczas zobaczysz
znów swą wieś ojczystą.

Potrząsnęła poważnie głową.

- Nie stanie się tak! - rzekła z pewnością w głosie. -
Gdyż pożegnałam ją na zawsze. A choć chciał bóg, abym
odpłynęła rzeką żywa, a nie martwa, jak odpływały inne
przede mną, przyjął on jednak ofiarę.

Terteus spojrzał na nią spod oka, lecz nic nie odrzekł.
Przemyślny Eriklewes, oddawszy wiosła sterowe dwóm
swym pomocnikom, zbliżył się ku nim idąc z wolna
przez całą długość okrętu. Stanąwszy obok księcia spo-


88

glądał uważnie, lecz nie na dalekie wzgórza, a na wodę.

- Nie widać lądu przed nami na północy! - rzekł
wreszcie - choć jest on po obu stronach owego miejsca,
gdzie morze styka się z lądem...

- Cóż z tego? - rzekł Terteus. - Czy sądzisz, że nie
pojawi się tam? Zapewne cofnięty jest nieco i tworzy
głęboką zatokę...

- Nie! - Eriklewes potrząsnął głową. - Spójrz na
wodę. Czyż niczego nie dostrzegasz?

Wielu słyszało jego słowa i wszyscy zwrócili spojrzenie
ku niewielkim falom nadbiegającym i kryjącym się pod
dziobem Angelosa. Lecz nie dostrzegli niczego.

- Cóż chciałeś rzec, roztropny sterniku? zapytał
książę. - Bowiem, jak widzisz, nikt z nas nie umie
wyczytać z tych wód tego, co tobie zdradziły.

- Panie mój, czy pamiętasz owe długie cieśniny, przez
które płynęliśmy po opuszczeniu Troi? Nieustannie mie-
liśmy wówczas prąd wody przeciw sobie, albowiem nie
stała ona w owych cieśninach, jak to się dzieje w zatokach
morskich, lecz posuwała się w jednym kierunku, jak to
czynią wody rzek. A przecież nie były to rzeki. Tak dzieje
się zawsze, gdy okręt wpływa w cieśninę dzielącą dwa
morza. Albowiem tak ustanowili je bogowie. Nigdy nie są
one równe, lecz zawsze wody przelewają się z jednego
morza w drugie... Jeśli mylę się teraz, niechaj gniew twój
mnie ominie, gdyż mówię jedynie to, co widzę i co
doświadczenie moje każe uznać mi za znak nieomylny.
Otóż w morzu tym dostrzegam prąd płynący na północ.
Nie widzicie go, gdyż i nasz okręt płynie w tym kierunku.
Trzeba na to oka człowieka, który niemal cały swój żywot
spędził wpatrzony w wodę. Morze to posuwa się wraz
z nami, lecz wolniej. Sądzę więc, że miejsce owo na.
północy, gdzie nie widzimy lądu, jest cieśniną... A jeśli
pragniemy opuścić te wody, tędy będzie prowadziła nasza
droga. Nie wiem jednak, czy będzie ona łatwa i krótka,

89

czy też długa i mozolna, gdyż nigdy dotąd tu nie byłem!

To mówiąc skłonił głowę i cofnął się, a w serca wszyst-
kich wstąpiła otucha, bowiem Eriklewes nie należał do
tych, którzy rzucają słowa wiatrom płochym, aby poniosły
je gdzie bądź.

Nadal nie zbliżając się ku brzegom, płynęli teraz na
wprost na północ i wkrótce znaleźli się u wejścia szerokiej
cieśniny, której brzegi rozeszły się znów na wschodzie i na
zachodzie, tworząc szeroką zatokę morską okoloną niski-
mi wzgórzami.

A choć Eriklewes z coraz większą pewnością twierdził,
że prąd niesie ich ku północy, czekali z zapartym tchem na
to, co nastąpi.

Gdy minęło południe, dostrzegli, że brzegi zatoki po-
czynają zbliżać się ku sobie. Lecz cieśnina nadal jeszcze
była rozległa. Przed dziobem ukazały się dwie wyspy,
jedna mniejsza, pośrodku spokojnych wód, a druga wię-
ksza, niemal przylegając do lewego brzegu. Obie były
porośnięte lasem.

- Dym! - rzekł Perilawos, który stał obok ojca, wpa-
trując się w dalekie brzegi.

W rzeczy samej nad wyspą uniósł się wysoki słup dymu,
przygasł nagle i znów wybuchnął w górę. Był ciemny
i gęsty.

Terteus wydał załodze rozkaz, aby zasiadła na ławach
i ujęła wiosła.

Lękam się, boski książę rzekł nie spuszczając
wzroku z wysokiego pióropusza dymu, który unosił się
nad lądem - aby nie był to znak, który stróżujący
u wejścia do tej cieśniny dają swym towarzyszom, znajdu-
jącym się dalej, dla uświadomienia ich, że nadpływamy.

Lecz nic się nie działo, żaden okręt ni łódź nie pojawiły
się na gładkiej powierzchni spokojnych wód.

Skierowali się nieco ku północnemu wschodowi, omi-
nąwszy mniejszą z wysp od wschodniej strony i nadal

90

trzymając się środka cieśni-
ny, aby nagły atak z ukrytej
przystani nie zaskoczył An-
gelosa.

Ziemie na wschodzie i za-
chodzie zbliżały się ku sobie
coraz bardziej. Cieśnina
zdawała się mieć kształt leja.
Okręt płynął szybko, gdyż
sprzyjający prąd dawał się
już wyczuwać wyraźniej,
prąc z południa na północ.
Kraj po prawej był nizinny
i płaski, a po lewej wyrastały
niewielkie wzgórza. Wszę-
dzie rósł las.

W pewnej chwili wydało
im się, że na lewym brzegu
dostrzegają zabudowania
niewielkiej osady, lecz odle-
głość była zbyt wielka, aby
przekonać się, jak jest na-
prawdę.

Płynęli dalej. Drugi słup
dymu urósł za nimi blisko
brzegu i pochylony lekkim
wiatrem stał na zachodnim
niebie pokrywającym się
z wolna czerwienią. Małe
białe chmury nadpłynęły
z południa długimi szerega-
mi. Nadal było ciepło.

Po drugiej stronie cieśni-
ny na najwyższym wzgórzu
urósł trzeci słup dymu.




Było cicho, tak cicho, że Białowłosy słyszał wyraźnie
chlupot wody o burty i plusk wioseł zapadających w spo-
kojną toń. Tęsknie spoglądał na przesuwający się z dala
brzeg, zielony, senny i piękny w ciszy dogasającego
słonecznego popołudnia późnej wiosny. Lecz podobnie
jak pozostali wyczuwał w owej chwili grozę. Jak gdyby
gdzieś pośród uśpionych lasów nadbrzeżnych czaiło się
niebezpieczeństwo, które lada chwila miało runąć na
nich, a wówczas cisza przemieni się w zgiełk bitewny,
wypełniony wrzaskiem konających i szczękiem oręża.

Rozmowy ucichły. Płynęli w milczeniu. Cieśnina sta-
wała się coraz węższa. Widzieli już wyraźnie korony
poszczególnych drzew górujących nad innymi na obu
brzegach. Światło nadchodzącego wieczoru kładło się na
wody spokojne jak wielki staw, a zmarszczone jedynie
lekkim powiewem.

Żagiel zwisł i Terteus rozkazał go zwinąć. Stał na
dziobie okrętu patrząc na mijane brzegi i myślał o słupach
dymu, które towarzyszyły im od chwili, gdy Angelos
wszedł w rozwarte ramiona tego lądu. Przed sobą widział
wody cieśniny i radował się w duchu widząc, że słuszność
miał doświadczony Eriklewes, najwyraźniej bowiem tędy
wiodło przejście ku innym nie znanym wodom. To praw-
da, że płynęli na północ, nie na zachód, lecz w czasie
długich podróży okręty nieraz musiały nadkładać drogi
i przywykł do tego. Jeśli tylko odnajdą znów później swój
błękitny szlak, wiodący ku znanym okolicom, wszystko
inne nie miało znaczenia.

Wybrzeże po prawej było proste, las dochodził do
wąskiej linii piasków. Po lewej było bardziej pofałdowa-
ne, a w miejscu, gdzie cieśnina wydawała się najwęższa,
wyrastał wysoki przylądek...

Głos człowieka nawołującego spokojnie nad masztem
niósł się po wodzie. Angelos płynął z niewielką szybkoś-
cią, trzymając się ciągle środka nurtu. Było to najwęższe

92

miejsce przesmyku, nie tak wąskie, aby można było na
brzegach ujrzeć pojedynczą postać ludzką lub odróżnić
leżące głazy, a jednak trudno byłoby uniknąć walki,
gdyby...

Terteus potrząsnął głową. Szybko przeszedł do masztu
i nakazał zwiększenie szybkości. Cokolwiek miało nastą-
pić, jeśli miało nastąpić, źle byłoby, gdyby okręt musiał
dopiero nabierać prędkości. Głos pod masztem urósł
nieco:

- Płyń przez fa-le! - Wiosła uniosły się i cofnęły
zapadając w wodę. - Płyń przez fa-le... - Znowu uniosły
się i opadły, nieco szybciej.

Książę, w hełmie, pancerzu i nagolennicach, zbliżył się
trzymając w dłoni włócznię. Terteus wiedział, że stary,
kamienny, dwusieczny topór rodowy spoczywał w namio-
cie. Dziwne to było, że bogom podobny Widwojos, choć
ze słów jego wydawało się, że niewiele robi sobie z bogów,
zawsze miał go w ręce, gdy nadchodził czas bitwy. Najwy-
raźniej teraz, choć jak inni był w pełnym pogotowiu do
boju, nie sądził, aby niebezpieczeństwo mogło zagrozić
im znienacka.

- Gdy miniemy to miejsce... - rzekł stanąwszy obok
Terteusa i wskazując przylądek - przesmyk rozszerzy się.
Czy widzisz, jak brzegi uciekają od siebie...?

I rzeczywiście, choć lewy brzeg osłonięty był wzniesie-
niem przylądka i nie można było dojrzeć, co się za nim
znajduje, wzrok sięgał ponad prawym i można było
dostrzec za najwęższym miejscem szerokie, otwarte wo-
dy, zabarwione blaskiem wieczoru.

- Wygląda na to, jak gdybyśmy mieli wpłynąć na
morze krwi! - Bogom podobny Widwojos patrzył w głąb
cieśniny.

- Oby nie naszej krwi! - Terteus uśmiechnął się. Rysy
jego były napięte, a wzrok przesuwał się nieustannie po
nadbrzeżu. Nie działo się nic, mimo to serce jego nie było

93

spokojne. A przecież naokół był ciepły wieczór i puste,
ciche wody. Nic nie zwiastowało walki. Owe dymy mogły
być ostrzeżeniem dla osad i łodzi rybackich, gdyż zapew-
ne i na tych wodach pojawiali się piraci. Lecz serce bito
szybciej, a dłoń zaciskała się na rękojeści miecza.

Odwrócili się obaj, słysząc okrzyk nadbiegający z tyłu.

To roztropny Eriklewes wołał:

- Okręty za nami!

Ruszyli szybko na tył okrętu, a nawołujący żeglarz
przyspieszył bez rozkazu rytm swego powtarzającego się
okrzyku. Wiosła zanurzyły się głębiej i Angeles drgnął.
Rozcinając potężnym dziobem nurty spokojnej cieśniny,
zbliżał się teraz ku przylądkowi i największemu przewę-
żeniu przesmyku.

Dostrzegli je wyraźnie daleko za sobą. Nie były to
wielkie okręty, lecz długie niskie łodzie o uniesionych
dziobach. Było ich kilkadziesiąt i płynęły zajmując całą
szerokość cieśniny.

Terteus odetchnął głęboko. Choć wróg nadpływał
w wielkiej przewadze, uczuł nagłą ulgę. Przeczucie nie
myliło go! To, co musiało nadejść, nadchodziło!

Patrzył na ścigające łodzie, które nie zbliżały się już
i zaczęły pozostawać w tyle. Były znacznie wolniejsze niż
Angeles sunący teraz całą mocą swych osiemdziesięciu
wioseł.

- Zbyt późno wyruszyli za nami! - rzekł książę wzru-
szając ramionami. - Oto mijamy gardło przesmyku
i wkrótce znajdziemy się na szerokich wodach. Wówczas
mogą powrócić ze wstydem do swych skrytych przystani,
gdyż nie ujrzą nas nawet z bliska! Zaledwie skończył, gdy
z dziobu dobiegł ich okrzyk:

- Okręty przed nami!

Terteus uniósł się na palce i spojrzał. A to, co ujrzał
sprawiło, że serce, gwałtownie łomocące w piersi, zatrzy-
mało się na chwilę i zaczęło bić jeszcze szybciej.

94

Wyskakiwały spoza przylądka jedna po drugiej: długie
niskie łodzie o kilkunastu wiosłach, A w każdej stali
wojownicy. Było ich wielu, a ciągle spoza wzniesienia
wypływały nowe. Były tak blisko, że zaledwie zdążył
krzyknąć Eriklewesowi:

- Płyń prosto nie bacząc na nic!
Biegł ku przodowi. Zatrzymał się pod masztem i zawo-
łał wielkim głosem:

- Gdy uderzymy w nich, wiosłujcie dalej! Wiosłujcie!
Choćby wyrywali wam wiosła!

I pobiegł ku dziobowi wraz z tymi kilkunastoma, którzy
nie siedzieli na ławach.

Łodzie były tuż przed nimi. Najbliższa z pogardą
śmierci szła z boku wprost na dziób Angelosa, pragnąc go
zatrzymać. Znajdując się wysoko ponad nią, dostrzegł
wyraźnie półnagich, pochylonych wioślarzy i stojących
pomiędzy nimi wojowników w skórzanych hełmach, któ-
rzy wymierzyli łuki w nadpływający okręt.

Pierwsza strzała świsnęła, za nią posypały się oszczepy.
Terteus osłonił się tarczą i opuścił ją zaraz, gdyż w tej
samej chwili dziób Angelosa zgrzytnął i uniósł się, a cały
okręt przebiegło potężne drżenie.

Przecięta na pół łódź rozprysnęła się niemal, zmiażdżo-
na spiżowym dziobem kreteńskiego olbrzyma. Spostrzegł
wykrzywione wrzaskiem twarze, a tuż koło dziobu roz-
prute, buchające krwią ciało ludzkie zapadające się pod
powierzchnię wzburzonej wody. Wszystko zniknęło nagle
pod dnem Angelosa i odbiegło na boki rozgarnięte potęż-
nym kadłubem.

W tej samej chwili usłyszał krzyk na lewej burcie.
Druga nadpływająca łódź, obsypawszy wioślarzy strzała-
mi, uderzyła z ukosa wjeżdżając pomiędzy opadające
wiosła. Część wioślarzy zdążyła unieść je, lecz dwa złama-
ły się z trzaskiem, a z łodzi skoczyli na burtę półnadzy
wojownicy. Trzymając w rękach krótkie topory o po-

95

dwójnych brązowych ostrzach rzucili się na wioślarzy.

Było ich jedynie kilku, lecz Terteus wiedział, że najcię-
ższa godzina tej wyprawy nadchodzi. Następne łodzie
były tuż-tuż, a z tyłu nadpływał rój pozostałych. Jeśli
dopadną i unieruchomią Angelosa pośród tych spokoj-
nych wód, staną się one grobem całej załogi.

Lecz okręt płynął dalej: siłą rozpędu i pchany nadal
wiosłami. Gardząc niebezpieczeństwem, ludzie pochylali
się nad wiosłami.

Na burcie trwał krótki, zażarty bój. Biegnąc tam Ter-
teus dostrzegł uniesiony w górę topór, który opadł na
grzbiet wiosłującego Kreteńczyka. Pomimo zgiełku do-
szedł go straszliwy, wysoki krzyk trafionego. W tej samej
chwili napastnik padł przebity mieczem nadbiegającego
Metalawosa o potężnych ramionach. Nie zasiadł on dziś
przy wiośle i był jednym z kilkunastu, którzy musieli
bronić wioślarzy.

Metalawos wziął straszliwy zamach i drugi wojownik,
gramolący się na burtę z nożem w zębach, runął bez
okrzyku do wody z ciałem przeciętym niemal na pół.

Terteus biegnąc odbił tarczą zamach topora i ciął z góry
mieczem ostatniego z pozostałych przy życiu wrogów.
Czując, że ostrze zagłębia się w miękkie ciało, nie spojrzał
nawet, wyrywając miecz z rany. Odwrócił się ku wodzie.

Angeles wyminął już przylądek i parł rozpaczliwie
naprzód, przedzierając się pomiędzy nadpływającymi
gęsto łodziami nieprzyjaciela.

Jedna z nich pędząca wprost na okręt wykręciła tuż
przy nim i nad pokładem świsnęły strzały. Lecz nie
uderzyła. W owej jednej chwili, gdy ważyły się losy
ucieczki, serce musiało upaść w jej sterniku, gdy pojął, że
zagładę uciekającego okrętu musi połączyć z własną
śmiercią. Druga łódź rozpędzona i godząca w bok Ange-
losa wpadła na pierwszą i wiosła ich splątały się. Lecz
trzecia, pędząca tuż za nimi, wyminęła je zręcznie i natar-

96

ta ostro, godząc nie w kadłub, lecz w wiosła okrętu.
Uniosły się one szybko, prócz jednego, tego, przy którym
leżał wioślarz z rozpłatanym grzbietem. Zwano go Ene-
xeus i pochodził ze wschodnich krańców Krety, a był
skromny w mowie i dzielny w boju. Nie miał on już nigdy
ujrzeć rodzinnych brzegów, gdyż dusza jego uleciała
w owej chwili przez wielką ranę zadaną toporem i zapew-
ne byta J*^ w drodze ku Krainie Mroku.

Grad strzał i włóczni sypnął się z góry ku nacierającej
łodzi, a ze odległość była mała, więc wszystkie niemal
dopadły celu. Terteus stojąc u burty widział padających
wojowników i wioślarzy wypuszczających wiosła, jak
gdyby duch śmierci nagle przeleciał nad nimi.

Ąngelos parł dalej przed siebie, czarny i potężny,
górując nad niskimi, szybkimi łodziami, które rzuciły się
za nim Jak drapieżniki za wielkim rannym zwierzem.
Wciąg"'?10 złamane wiosła. Nikt nie słyszał już głosu
człowieka podającego rytm wiosłom, gdyż wszystko za-
głuszał wrzask atakujących. Terteus ujrzał Metalawosa
o potężnych ramionach zamierzającego się włócznią.
Świsnęła strzała. Żeglarz, stojący obok Metalawosa i mie-
rzący z tuku, rozkrzyżował ramiona i padł na burtę,
a z niej do wody, nie wypuszczając broni z ręki.

Towarzysze ujrzeli, że z najbliższej łodzi rzucono ku
niemu dwa oszczepy, które ugrzęzły w ciele, nim zniknął
pod powierzchnią wody, nadal trzymając łuk w martwej

dłoni.

Jedna tylko łódź była tuż za okrętem, gdyż inne zawra-
cały k" "ieniu, minąwszy go z tyłu w pierwszym natarciu
lub nadpływając dopiero.

Białowłosy, który siedział przy wiośle, napierając na
nie z wszystkich sił i bacząc tylko, czy unosi się ono równo
z tym, które je wyprzedzało, gdyż nikt już nie podawał
rytmu, dostrzegł nadpływającą z boku łódź, która zrów-
nała się z okrętem.

98

Pochylił się niżej, widząc niemal w zasięgu ręki łuczni-
ków mierzących z dołu wprost w niego. A choć był
osłonięty wzniesieniem burty, wiedział, że może zginąć
w tej chwili, gdyż podwyższenie z desek nie kryło całego
jego ciała.

Nagle wiosło szarpnęło wyrywając mu niemal ramiona
z barków. Nagi wojownik barbarzyński skoczył z łodzi
i uwiesiwszy się u nasady pióra, szarpnął za nie szczerząc
zęby w straszliwym grymasie. Skórzany, rogaty hełm
spadł mu z głowy, nad którą płonęła grzywa czerwonych,
zmierzwionych włosów.

W tej samej chwili obok ławy mignęła biała, krótka
szata. Piękna Wasan z łukiem w ręku jak błyskawica
napięła cięciwę, pochyliła się i nie mierząc niemal wypuś-
ciła strzałę wprost we wroga znajdującego się w wodzie.
Później schyliła się, szybka jak wiatr, padając niemal na
kolana Białowłosego. Kilka strzał gwizdnęło nad nimi.

Białowłosy szarpnął wiosłem. Ucisk zelżał. Wyjrzał
szybko i ukrył głowę. Dostrzegł szeroko rozwarte ramio-
na, głowę i pierś tamtego, w której tkwiła głęboko wbita
strzała. Człowiek zanurzał się z wolna.

Wasan wyczołgała się podnosząc jedną z leżących na
pokładzie strzał. Pochylona pobiegła ku rufie.

Białowłosy naparł na wiosło. Z drugiej strony okrętu
łagodnym łukiem nadpłynął ciśnięty niewidzialną ręką
oszczep z wąskim brązowym grotem i wbił się tuż obok
jego nogi.

Na rufie walczono, słyszał wrzaski i trzask jak gdyby
łamanych desek.

Lecz Angeles płynął dalej. Nie zwolnił niemal uprzed-
nio? uderzywszy w barbarzyńską łódź, i nabierał teraz
szybkości.

Nagle wszystko ucichło. Wrzaski pozostały gdzieś na
wodzie, słabnąc.

Znowu rozległ się miarowy, zdyszany głos pod masz-

99

tem. Wiosła uniosły się i opadły równo. Pod ich potężnym
naporem okręt poszybował niemal po wodzie. Rzucili
teraz do walki wszystkie siły, jak gdyby każde pociągnię-
cie miało stanowić o życiu i śmierci. I stanowiło, bowiem
rozrzucona szeroko pogoń była tuż za nimi.

W zapadającym zmroku płynęli kierując się ku środko-
wi nurtu coraz szerszą cieśniną, której brzegi uciekały
rozstępując się w dali. Przed nimi była rozległa, na pół
zanurzona już w ciemności równina wodna.

Bogom podobny książę i Terteus szli wolno wzdłuż
okrętu. Oddychali ciężko. Kamienny, podwójny topór
zbroczony był świeżą krwią podobnie jak obnażony miecz
młodego żeglarza.

Pod masztem leżało siedmiu umarłych towarzyszy,
ósmy, który zginął w nurtach cieśniny, nie będzie z nimi
złożony do grobu. Lecz że zginął w boju, usypią mu
i uwieńczą głazami cenotaf: grób ku czci bohatera, które-
go ciało przepadło. Pogrzeb taki był równie godny, jeśli
nie godniejszy niż inne, i zapewniał duszy zmarłego
uroczyste zejście do Krainy Mroku.

Niemal połowa żeglarzy odniosła rany, a dwu z nich tak
ciężkie, że pielęgnująca ich Wasan w milczeniu kleciła
głową nad nimi, choć wargi jej poruszały się tajemnym
szeptem, będącym zapewne modlitwą jej ludu lub powta-
rzanym zaklęciem, mającym uratować ich przed wiekuis-
tą ciemnością. Ona sama miała zakrwawioną skroń, gdyż
przelatująca barbarzyńska strzała wplątała się w jej jasne
rozpuszczone włosy, wyrywając ich kosmyk wraz ze
skórą.

Okręt płynął na sześciu dziesiątkach wioseł, gdyż nie
było już więcej niż sześćdziesięciu ludzi, którzy mogliby
zasiąść na ławach.

Roztropny Eriklewes, choć ranny w ramię, leżąc na
dziobie wpatrywał się w mrok rozjaśniony wschodzącym
księżycem. .

100

Albowiem wisiała nad nimi nowa straszliwa groźba:

podwodna skała lub mielizna na tych śródlądowych wo-
dach, których nie znali. Gdyby Angelos utknął, niewi-
dzialny pościg, czający się za nimi w ciemności, dopadłby
ich w mroku lub o wschodzie słońca, a wówczas nikt nie
uszedłby z życiem.

Obok Eriklewesa stał Perilawos z obwiązaną ręką.
Rana jego była lekka, strażował więc tu czekając, aż
usłyszy głos sternika, bowiem Eriklewes osłabł bardzo
i nie mógł zakrzyknąć głośniej. Gdyby dostrzegł przed
dziobem przeszkodę lub po kształtowaniu się drobnych
fal na powierzchni wyczuł z dala mieliznę, wówczas
Perilawos miał donośnym okrzykiem zawiadomić ludzi
stojących na tyle okrętu przy wiosłach sterowych.

Umęczeni wioślarze wiedząc, że żaden z towarzyszy nie
da im zmiany, pochylali się zaciskając zęby i oddychając
ciężko. Trzecią już godzinę gnali tak środkiem owej
cieśniny.

Małe chmurki przesłaniały chwilami księżyc, zerwał sk
wiatr, początkowo lekki, później mocniejszy, i zaszumiał
nad okrętem.

- Żagiel! - krzyknął Terteus unosząc się na krótką
chwilę z ławy, gdyż zasiadł do wiosła wraz z innymi, gdy
jeden z towarzyszy, ranny w czasie walki, runął nagle,
wypuszczając z omdlałych rąk wiosło.

Rzucili się do masztu i w szarym świetle przedświtu
z wolna rozwinęła się ogromna głowa Byka o ślepych,
białych oczach spoglądających w tarczę miesiąca.

- Zaprzestańcie wiosłować, lecz zostańcie na ławach!
- krzyknął Terteus i wyciągnąwszy wiosło pobiegł na
dziób, by zapytać Eriklewesa, czy okręt utrzyma przewa-
gę nad pogonią płynąc pod samym tylko żaglem. Roztro-
pny sternik długo wpatrywał się w wodę i skinął głową.

- Płyniemy nieco szybciej niźli uprzednio na sześciu
dziesiątkach wioseł. Lecz jeśli ujrzysz pościg, niechaj

101

ludzie wiosłują co sił, bowiem nie wiemy, jakie żagle mają
barbarzyńcy przy swych lekkich łodziach. Jednego jesteś-
my pewni: znają oni te wody po stokroć lepiej niźli my
i będą umieli wykorzystać każdą sprzyjającą głębię i prąd,
a znając tu każdą mieliznę wyminą ją, podczas gdy my
jesteśmy w ręku bogów i na łasce naszych oczu, które
mogą sprzeniewierzyć się nam w ciemności.

Mówiąc to nie odrywał wzroku od nurtu, lecz szczęśli-
wie cieśnina ta nie kryła podwodnych skał i piaszczystych
mielizn tak ulubionych przez wodne ptactwo.

Ciemność trwała tak krótko, że nie mogli uwierzyć
niemal, gdy na wschodzie począł wstawać brzask.

Wokół nich była równina wodna, lekko pofałdowana,
gdyż wiatr wiejący z południowego zachodu był coraz
mocniejszy. Niebem szły rzędy białych, drobnych chmur
jak stada mlecznych owiec.

Gdy wzeszło słońce, skonał jeden z rannych, imieniem
Tamieus, który pozostawił w Amnizos żonę i czworo
dzieci w domostwie brata swego, mającego kram z po-
ślednimi rodzajami wina, a zgłosił się na okręt, gdyż chciał
zostać bogatszym niźli ów brat.

Ułożyli go obok umarłych towarzyszy i płynęli dalej
gnani sprzyjającym, porywistym wiatrem, który sprawił,
że pokonali wielką połać morza, a gdy nadeszło południe,
znaleźli się pośrodku zielonobłękitnego bezmiaru wód,
kołysani wysoką falą, którą wzburzyły gwałtowne porywy
wiatru. Po lewej mieli pusty widnokrąg morski, a po
prawej, na wschodzie, daleką, niknącą linię brzegów
i rozpływające się w słonecznej mgiełce zarysy bardziej
jeszcze odległych wzgórz.

W milczeniu posilili się wszyscy suchymi plackami
z tłuszczem owych potworów morskich i popili je łykiem

słodkiej wody z zapasu odnawianego na każdym po-
stoju.

Wówczas piękna Wasan podeszła do męża, który stał
102

wraz z bogom podobnym księciem na dziobie, naradzając
się z nim i Eriklewesem.

- Człowiek ów zemrze... - rzekła wskazując maszt
i leżących pod nim umarłych i rannych. - A umrze też
i drugi, i może jeszcze jeden, jeśli nie nazbieram ziół,
abym mogła je przyłożyć do ich ran. Muszą oni leżeć, choć
kilka dni, na ziemi, nie na okręcie, gdyż kołysanie sprawia
im cierpienie i rany ich nie zasklepią się łatwo.

Wyrzekłszy to stanęła naprzeciw nich wyczekująco. Jej
krótka płócienna szata rozerwana była w kilku miejscach
i poplamiona krwią rannych, których pielęgnowała. Wło-
sy miała nie rozczesane kościanym grzebieniem, a zakrze-
pła krew na skroni czyniła jej lico mniej pięknym i bar-
dziej groźnym, jak gdyby była rosłą i silną boginią wojny,
przybyłą tu, by upomnieć się o tych, którzy dla niej
przelali krew.

Terteus spojrzał na księcia.

- Trzeba pochować umarłych... - rzekł Widwojos
z wahaniem. - Lecz jeśli natrafimy na brzegu na nowy ląd,
równie niegościnny i wrogi jak owe dwa, które napotka-
liśmy w ciągu ostatnich dni, czy znajdziemy dość sił, by
zmierzyć się z jego mieszkańcami? Dziewięciu wiernych
towarzyszy naszych utraciliśmy dziś bezpowrotnie, a co
najmniej piętnastu długo jeszcze nie zasiądzie przy wiośle
i nie uniesie włóczni.

- Czy zezwolisz mi, boski książę, bym rzekł, co sądzę?
zapytał roztropny Eriklewes.

- Mów, dzielny sterniku! - Widwojos zwrócił ku nie-
mu oblicze.

- Słusznie uczyniło owo barbarzyńskie plemię ataku-
jąc nas z dwu stron w wąskiej cieśninie, bowiem wodzo-
wie ich mogli się spodziewać powodzenia takiego przed-
sięwzięcia. Jak wiesz, potomku bogów, zaledwie wy-
mknęliśmy się z ich rąk, unosząc żywot, a udało się to
jedynie dlatego, że okręt nasz potężniejszy jest i szybszy

103

niźli wszystkie, które tędy płynęły kiedykolwiek. Gdyby
był odrobinę wolniejszy, a ostroga naszego dziobu mniej
potężna, zginęlibyśmy rozszarpani przez owych ludzi
nadciągających z dwu stron w wielu łodziach. Lecz płynę-
liśmy przez owe krainy długo i poznaliśmy już nieco ich
nadbrzeża. Sądzić możemy słusznie, że nie są one równie
gęsto zamieszkane jak brzegi naszych mórz, gdzie każdą
wyspą mogącą wyżywić stado kóz włada inny król... -
Urwał i odetchnął ciężko, gdyż rana dręczyła go i czuł żar
owładający jego umysłem. - Można więc sądzić, że jeśli
będziemy płynęli jeszcze do późnego popołudnia z tak
sprzyjającym wiatrem, jaki wzdyma nam teraz żagiel,
ujdziemy daleko od owego przesmyku. Nie wierzę, aby
barbarzyńcy owi widząc, jak potężny jest nasz okręt,
pragnęli ścigać go na pełnym morzu, gdzie łodzie ich nie
mogą gnać po wysokiej fali, lecz musiałaby je ona rozpro-
szyć. A wówczas, gdyby nawet któraś z nich napotkała
nas, prędko musiałaby się przemienić ze ścigającej w ści-
ganą. Zawrócili oni do swych siedzib pojmując słusznie,
że nigdy nas nie dopędzą...A oto nie widać nawet za nami
wzgórz ich krainy. Daleko już odpłynęliśmy. Możemy
więc oddalić się jeszcze ku północy dla większego bezpie-
czeństwa, a późnym popołudniem pożeglujemy ku owym
brzegom, które widać w wielkim oddaleniu. Jeśli okażą
się one bezludne i będzie tam zatoka, gdzie uda się skryć
Angelosa przed oczyma mogącymi wypatrywać z morza,
wówczas przybijemy do brzegu. Bowiem mając jedną
trzecią załogi umarłą lub poranioną, jesteśmy jako okula-
ły koń i trudno nam będzie zerwać się do biegu, gdy
okoliczności nakażą. A wówczas zginiemy wszyscy.

Rzekł to i opadł na deski. Terteus w milczeniu skinął
głową. Nie mógł nic dodać i niczego ująć ze słów sternika.

- Uczynimy, jak radzisz - rzekł bogom podobny Wid-
wojos i późnym popołudniem skierowali się ku północne-
mu zachodowi.

104

ROZDZIAŁ PIĄTY

Niechaj umrze
o wschodzie słońca

Przed zmrokiem zbliżyli się ku brzegom usianym mały-
mi wysepkami gęsto porośniętymi karłowatą sosną. Pły-
nąc z wolna przez ów archipelag, pośród chmar wodnego
ptactwa, pojęli, że nie jest to kraina zamieszkana przez
ludzi.

Noc spędzili na jednej z wysepek, wysokiej i skalistej
od strony morza, a mającej łagodną przystań od lądu. Nie
rozpalili ognia w obawie, aby blask jego i dym nie
zdradziły ich.

Przy bladym blasku księżyca pochowali we wspólnym
grobie umarłych towarzyszy, a obok wznieśli drugi kopiec
dla poległego żeglarza, którego ciało spoczywało na dnie
cieśniny. Włożyli tam jego miecz i włócznię, której nie
zdążył użyć, a książę sypnął w pustą jamę garść bursztynu.
nim towarzysze podeszli, by rzucić garść ziemi.

Odchodząc uradowali się, gdyż pożegnany bohater-
skim pogrzebem odzyskał on miejsce w myślach wszech-
mocnych bogów. Wiedzieli, że uczczona przez towarzyszy
dusza jego zapewne weseli się teraz schodząc z podniesio-
nym czołem do Krainy Mroku. Każdy więc pozdrowił go
w myślach swych i z lżejszym sercem zasiedli do wieczerzy.

Lecz piękna Wasan nie znalazła potrzebnych ziół na

105

owej skalistej i niemal pozbawionej roślinności wysepce,
choć szukała ich długo, a księżyc świecił jasno.

I znowu świt wstał tak szybko, że zaczęli spoglądać na
niebo z lękiem. Działo się to, jak gdyby ktoś odcinał co
dnia większy płat z czarnego płaszcza nocy.

Widząc ze szczytu wysepki, że morze naokół jest puste
jak okiem sięgnąć, przepłynęli krętą drogą wodną pomię-
dzy kilku skalistymi wysepkami do lądu. Wszędzie rósł tu
las, lecz znaleźli tuż przy brzegu piękną polanę, a cieśle
sklecili naprędce niewielką szopę, gdzie złożono rannych
i można było rozpalić po zmroku ognisko osłonięte
ścianami z wbitych w ziemię, stojących blisko siebie pni
drzewnych.

Pozostali tu dni cztery. Niemal wszyscy ranni poczęli
powracać do zdrowia, gdyż rany ich goiły się prędko.
Piękna Wasan zbierała zioła, składając je w różne pęczki,
a później wrzucając do spiżowego kociołka, gdzie długo
bulgotały nad ogniem wydzielając silną i ostrą woń.
Później zawijała łodygi, kwiaty lub liście w płótno i przy-





kładała do nie zagojonych ran, a inny wywar kazała pić
tym, których ciała dygotały od wewnętrznego żaru.

Na piąty dzień, zebrawszy naręcze ziół rozmaitych
i ukrywszy je na dnie pustego glinianego dzbana, rzekła,
że mogą odbić od brzegu, bowiem nikt z rannych nie
zemrze.

W owym czasie cieśle wykonali nowe wiosła w miejsce
złamanych, a na żądanie Terteusa także dwa zapasowe
wiosła sterowe, nie wiedzieli bowiem, co ich jeszcze
czekać może.

Po naradzie postanowiono płynąć jeszcze przez pewien
czas wzdłuż brzegu na północ, gdyż wiatr dął silny i nic
mogli wyruszyć płynąc przeciw niemu przez pełne wzbu-
rzone morze, nie wiedząc, czy czeka ich brzeg za widno-
kręgiem. Nie śmieli zresztą tego uczynić, nie mając pełnej
załogi przy wiosłach.

Ruszyli więc na północ, nadal gnani wiatrem, z dala od
brzegów, lecz nie tracąc ich z oczu. Wybrzeża owej krainy
zdawały się obfitować w wielkie i małe wyspy, które
nieustannie pojawiały się przed nimi. Brzegi stawały się
coraz bardziej poszarpane, uciekały w głąb i powracały
znowu, tworząc nieskończoną ilość zatok.

Na trzeci dzień ujrzeli z dala na północnym zachodzie,
za morzem, cień wysokich gór na niebie. Były one tak
dalekie, że w pierwszej chwili Białowłosy, który je do-
strzegł, sądził, że to ciemne obłoki.

Po noclegu porzucili pobliże brzegów i skierowali się
przez pełne morze ku owym odległym szczytom.

Lecz były one dalej, niźli przypuszczano, i noc zastała
ich na morzu w wielkiej jeszcze odległości od lądu. Wiatr
ucichł, gdy zaszło słońce. Noc była ciepła. Od dnia, gdy
śmierć spotkała ich towarzyszy, nie słychać było pieśni na
pokładzie Angelosa. Okręt stał się po ich odejściu jak
gdyby przestronniejszy i każdy wyczuwał pustkę w miej-
scach, które ongiś zajmowali umarli. Węzełki ich nadal

107

leżały pod pustymi ławami, gdyż nikt nie chciał ich ruszyć.
Nie było zresztą nowych wioślarzy, którzy zajęliby miej-
sca poległych, choć wciąż jeszcze więcej niźli osiemdzie-
sięciu ludzi płynęło pod czarnym żaglem i w potrzebie
każde wiosło mogłaby ująć para ramion. Lecz część
rannych nie odzyskała jeszcze sił i niewielki byłby z nich
pożytek.

Tego wieczoru nie było chmur na niebie. Słońce zaszło
z wolna i długo spoglądali na jego wielką tarczę, dotyka-
jącą krawędzi wód i niknącą w ich głębinie.

Lecz ciemność nie zapadła, gdyż została po słońcu
szeroka poświata na niebie i ludzie mogli z dala rozpoznać
oblicze towarzyszy, a odległe góry nadal tkwiły na widno-
kręgu w łagodnym półmroku, który nie chciał stać się
nocą. Później blask urósł i rąbek słońca wynurzył się
ponownie, oblewając morze ostrym blaskiem.

Nawet bogom podobny Widwojos, który zdawał się
niczemu nie dziwić naprawdę, spoglądał na ów dziw
z niepokojem. Gdyż nikt dotąd nie słyszał, aby powracało
ono, zaledwie zanurzywszy się w fale morza!

Dnia tego po raz pierwszy nie ucieszył ich blask boga
światłości. W ciągu całej nie kończącej się drogi słońca
przez niebiosa spoglądali na nie z trwogą, lękając się, aby
nie pozostało na wieki nad ich głowami przegnawszy noc,
a wraz z nią wypoczynek czekający wszelkie strudzone
stworzenia ziemi.

Dalekie góry na widnokręgu urosły i wkrótce dostrzegli
bliższe, pokryte ciemnym lasem wzgórza i linię brzegów
u ich stóp. Widok ów pokrzepił nieco ich serca, bowiem
wybrzeże to biegło łagodnie ku południowemu zachodo-
wi i mogło wreszcie poprowadzić ku ojczystym stronom.

Spędzili krótką szarą noc na brzegu skalistej głęboko
wrzynającej się w ląd zatoki, do której szczęśliwie wpły-
nęli, jak pokazały późniejsze wypadki. Nigdzie tu nie było
widać śladów człowieka, a okolica cała zdawała się posę-

108

pną i mroczna, choć dzień trwał nad nią tak długo i słońce
wznosiło się wyżej niźli nad innymi krainami ziemi. Z gór
biegły ku morzu szybkie strumienie, spienione w kamien-
nych łożyskach, a woda ich była tak chłodna, że dłonie
kostniały, gdy trzymało się je zanurzone w niej choćby
krótko. Las świerków, przetykany dębami i brzozą, ros-
nący na zboczach wzgórz, rzadsze miał poszycie, a pnie
drzew porastał ciemny zielony mech, choć na polanach
rozkwitało wiele kwiatów, zwiastujących nadejście lata,
podobnie jak wszędzie na ziemi.

O świcie, gdy mieli opuścić to miejsce, runęła na nich
spoza wzgórz gwałtowna i nagła burza siejąc gradem
piorunów i zatapiając świat w potokach deszczu. Trwała
ona do późnego popołudnia. Pozostali więc w owym
miejscu na drugą noc, choć chmury odeszły równie nagle
jak przyszły, rozpogodziło się, a rozszalałe fale morza,
rozpryskujące się wysoko na nadbrzeżnych głazach, po-
częły cichnąć i uspokajać się. Podziękowali wówczas
bogom, że natchnęli ich, aby wprowadzili okręt do zatoki,
choć nic nie zwiastowało zawczasu owej burzy. Albowiem
na brzegu otwartego morza nacierające ogromne fale
sięgnęły lasu, podmywając i porywając drzewa. Niechyb-
nie pochwyciłyby też i roztrzaskałyby Angelosa lub unio-
sły go z sobą na pełne morze, aby tam zatopić.

Tego wieczoru, gdy ostatni pomruk nawałnicy ucichł za
widnokręgiem, Terteus podszedł do Białowłosego, sie-
dzącego na nadbrzeżnym głazie i ostrzącego miecz na
skórzanym pasie, którym opasywał biodra w boju.

- Oszczędzają nas bogowie, jak dotąd! - Roześmiał
się i przytrzymując dłonią jeden koniec pasa usiadł obok
chłopca. - Burza nie uczyniła krzywdy nam ni okrętowi,
a przez ów bój z barbarzyńcami przeszliśmy obaj, jak
gdyby była to wojenna zabawa chłopięca! Myślę czasem,
czy to nie dzięki tobie wyprawa nasza płynie jeszcze?... -
Spoważniał nagle. - Być może w dniu twych narodzin

109

postanowiono, że przemierzysz świat cały i włos ci z głowy
nie spadnie? A d, którzy są z tobą, korzystają z tego.
Białowłosy opuścił miecz. Potrząsnął głową.
Gdy uciekałem z Egiptu... rzekł cicho był ze mną
człowiek pewien, imieniem Lauratas. Ocalił mi on ży-
wot... i sam zginął. A ja zapewne także nie mówiłbym tu
dziś z tobą, gdyby nie twa małżonka. Uratowała mi
żywot... Pociągnął palcem po ostrzu miecza i wsunął go
do pochwy. - A jeśli nie żywot, to przynajmniej wiosło,
bowiem barbarzyńca ów, pochwyciwszy je szarpał z ca-
łych sił, nie dając wiosłować nie tylko mnie, lecz i tym,
którzy byli przede mną i za mną. Gdyby rzuciło się ich
w wodę więcej tak śmiałych jak on, nie wiem, czy
uszlibyśmy?...

I opowiedział Terteusowi o tym, jak piękna Wasan
ugodziła strzałą wojownika, który uczepił się jego wiosła.

Nie rzekła mi o tym słowa! Terteus pokręcił głową,
jak to miał w zwyczaju, gdy chciał przemyśleć rzecz jakąś
niespodzianą. - Byłem tak zajęty bojem i opędzaniem się
od owych rwących się na burty barbarzyńców, że, prawdę
mówiąc, zapomniałem o niej, a przypomniałem sobie
wówczas, gdy pozbyliśmy się pościgu. Lecz zajęta już była
opatrywaniem rannych, co zdaje się jej sprawiać wielką
radość, gdyż nic innego nie czyni od tej pory! -Znowu się
roześmiał, lecz spoważniał natychmiast. - Nie o tym
przyszedłem z tobą mówić...

Zawiesił głos i rozejrzał się, jak gdyby pragnąc upewnić
się, że są sami z dala od innych.

Białowłosy zerknął na nocne niebo oczyszczone burzą
i obsypane gwiazdami migocącymi ostro naokół młodego
księżyca, lecz pozbawione, jak się zdawało, na zawsze
pełnej ciemności. Później zwrócił spojrzenie ku przyja-
cielowi i czekał bez słowa.

- Bitwa owa, śmierć tak wielu towarzyszy i to, co po
tym nastąpiło, kazało nam zapomnieć o niebezpieczeńs-

110

twie, które nieustannie wisi nad bogom podobnym Wid-
wojosem i jego synem!

Terteus wypuścił koniec pasa, a Białowłosy odruchowo
ujął go w ręce i wsunąwszy nań rzemień pochwy opasał się
nim.

- Cóż mamy uczynić? - zapytał nie pojmując, czemu
przyjaciel właśnie teraz o tym myśli. Bogom podobny
książę ni Perilawos nie oddalali się ostatnio od okrętu,
gdyż polowano tu mało, więcej jedząc łowionych za dnia
ryb i ptaków, od których roiły się mijane wysepki nad-
brzeżne.

- Rozmyślałem nad tym... -Terteus wstał i podszedł
do brzegu. Przez chwilę spoglądał na wzburzone fale
nadbiegające w głąb zatoki z mrocznej, przemawiającej
różnymi głosami równiny wodnej i załamujące się z głoś-
nym szumem na krawędzi brzegu. Później zawrócił i sta-
nął przed Białowłosym. - Poczynam lękać się, że jeśli
morderca ów będzie pragnął wykonać swój zamysł, uczy-
ni to wkrótce!

- Jakże możesz wiedzieć o tym, nie znając jego myśli?
- Białowłosy także się podniósł.

Mimowolnie spojrzał na odległe ognisko, wokół które-
go krążyły ciemne postacie wynurzające się z mroku
i niknące w nim ponownie.

- Wie on już, jak i my wszyscy, że minąwszy ów
przesmyk wyprawa opuściła wreszcie morze na północy
świata. Ma więc prawo sądzić, że jedynie niepomyślne
wiatry mogą powstrzymać nas przed osiągnięciem zna-
nych wszystkim wód i lądów. Oby się nie mylił, gdyż ja nie
mam owej pewności, choć cała załoga tak myśli. Wyprawa
powraca, a bursztyn spoczywa w pithosach na dnie okrę-
tu. Mając ów skarb Widwojos wiele może uczynić. Lecz
cóż zrobi, nim uczyni cokolwiek? Otóż napotkawszy
pierwszy okręt kreteński książę rozgłosi zapewne, że
królewski brat pragnął go zabić. A wraz z nim syna jego.

111

Wówczas człowiek ów będzie narażony na zgubę jak
pozostali żeglarze z Angelosa, bowiem nie wykonał kró-
lewskiego rozkazu i zezwolił żywemu Widwojosowi po-
wrócić wraz z synem do krain znanego świata. Musi więc
działać w pośpiechu, bo któż z nas wie, jak daleko stąd
znajduje się ów znany nam świat? Być może ujrzymy za
dzień lub dwa krawędź znajomego lądu, którego nie
spodziewamy się ujrzeć, bowiem nie wiedząc, jaki kształt
ma ziemia, nie wiemy też, gdzie jesteśmy? Morderca musi
więc uprzedzić tę chwilę! Nie wiem, czy będzie pragnął
zadać cios dziś, jutro czy może innego dnia, odkładając
nieco spełnienie swego czynu? Być może wstrzymuje go
lęk lub brak sposobności, aby zabić obu równocześnie?

Wiem jedynie, że jeśli pragnie tego dokonać, musi wkrót-
ce uderzyć!

- Czy pragniesz znów zastawić sidła na niego, by

schwytać go z zasadzki? - zapytał Białowłosy niepe-
wnie.

- Sam nie wiem, co czynić! - Terteus siadł na głazie
wspierając łokieć na kolanie. Z dala nadbiegały głosy
ludzi śpiewających przy ognisku. Cień śmierci leżący od
kilku dni nad załogą zdawał się wreszcie rozwiewać.
Radowali się, że burza minęła, a brzeg ów powiedzie ich

rankiem ku południowemu zachodowi pod pogodnym
niebem.

- Znajdujemy się niemal nieustannie na morzu -
Białowłosy myślał na głos. - Jakże można na okręcie

zastawić pułapkę i sprawić, aby chciał uderzyć na nich obu
i wpadł w nasze sidła?

- Nie wierzę, aby pragnął uderzyć na nich na okręcie!
- Terteus stanowczo potrząsnął głową. - Śpią obaj w na-
miocie pod masztem, lecz tuż obok nich znajdują się ci,
którzy czuwają nad żaglem, gdyby wiatr miał się zmienić.
Prócz tego leżą tam ranni, gdyż na pokładzie łatwiej
ułożyć ich niźli na dnie między ławami. Zresztą nie może

112

on przewidzieć, czy będziemy jeszcze kiedyś płynęli nocą,
gdyż, jak każdy z nas wie, lepiej okrętowi płynąć za dnia,
a na noc przybijać do brzegu. Po cóż mielibyśmy żeglować
nocą po nieznanych wodach, jeśli nie zmuszają nas okoli-
czności? Prócz tego na okręcie każde spojrzenie któregoś
z towarzyszy może stać się przyczyną jego zguby. Nieła-
two tam zabić dwu ludzi i ujść niepostrzeżenie. A gdyby
któryś z nich krzyknął lub zbudził się wcześniej i stawił
opór? Musiałby on zadać im ciosy w zupełnej ciemności,
w ciasnym, niskim namiocie, a uderzywszy raz mieć
pewność, że zabił. Za dnia na okręcie książę i Perilawos są
bezpieczni, bowiem nikt nie dokazałby takiej sztuki, aby
w blasku słońca zgładzić dwu ludzi pośród ośmiu dziesiąt-
ków przebywających z nimi towarzyszy. Nie... - Znowu
potrząsnął głową..- Nie uczyni on tego! Będzie pragnął
ich zabić skrycie, na lądzie!

Cóż więc uczynimy?

Nie wiem! Książę i syn jego pamiętają przecież, że
człowiek ów jest wśród nas i winni strzec przed nim swego
żywota, więc nie będziemy znów mówili o tym z nimi
i wpędzali ich w nową trwogę. Lecz Harmostajos, ty i ja
uniknęliśmy ran i potrafimy czuwać także w nocy, skoro
powinność nam każe. Rozmyślałem nad tym dziś i do-
strzegłem jeden sposób: noce są tu krótkie, więc będzie-
my czuwali kolejno, lecz nie sprawując otwartej straży,
aby morderca nie mógł odgadnąć, że nie śpimy. Ułożymy
posłanie nasze w pobliżu boskiego Widwojosa i jego syna,
a ów, który ma czuwać, leżeć będzie z otwartymi oczyma,
mając łuk, włócznię i miecz pod ręką. Gdy ujrzy rzecz
podejrzaną, zerwie się...

Białowłosy uniósł dłoń, nie dając mu dokończyć.

Jakże pragniesz, abyśmy zrywali się z orężem w ręce,
gdy ktoś z załogi wstanie i przejdzie w pobliżu posłania
księcia lub Perilawosa? W ciągu jednej nocy dziesięciu
ludzi może to uczynić dla różnych przyczyn?!

S-Czarne okręty t. IV

113

- To prawda rzekł Terteus lecz wynajdź godniejszy
sposób strzeżenia ich snu, jeśli nie pragniesz w hełmie
i pancerzu stać nad ich posłaniem, wymachując noc całą
mieczem przeciw wrogowi, którego nie znasz, a nie wiesz
nawet, czy naprawdę istnieje? Mógł on bowiem porzucić
ów zamysł, chcąc połączyć los swój z losem nas wszystkich
i nie pragnąc już powrócić na Kretę! Przecież i tak być
może. Gdybyśmy choć wiedzieli, że chce uderzyć!

Białowłosy skinął głową.

- Pójdźmy do ogniska - rzekł - gdyż wieczerza czeka.
Inni zjedli już i układają się do snu. Później opowiem
rzecz tę Harmostajosowi. Otoczymy ich naszymi posła-
niami z trzech stron, leżąc w pewnym oddaleniu. Gdy ty
wraz z małżonką twoją rzucicie futra, by legnąć na nich,
my obaj ułożymy się naprzeciw, tak aby móc spieszyć na
ratunek księciu, jeśli zajdzie potrzeba. Gdy któryś z nas
dostrzeże podejrzany ruch, krzyknie zrywając się, a to
także może powstrzymać dłoń zabójcy, nim nadbiegnie-
my. Jeden z nas będzie czuwał nieustannie, a gdy nadej-
dzie czas, zbudzi następnego. Przedziwną jest rzeczą owa
noc tak krótka i jasna, lecz w tym jednym przynajmniej

wspomagają nas bogowie, gdyż gęstej ciemności już od
dni paru nie było nad nami!

- To prawda... -Terteus skinął głową. -Przedziwna to
rzecz i nikt nie uwierzy nam, gdy po powrocie będziemy
pragnęli opowiedzieć o słońcu, które zaledwie zapada
w morze na krótki sen i wynurza się pięć lub sześćkroć
razy szybciej, niżby to uczyniło na Krecie!

Z wolna ruszyli ku ognisku idąc brzegiem morza.
W pewnej chwili Terteus zatrzymał się.

- A czyś dostrzegł... - rzekł niemal szeptem - inną
rzecz, równie przedziwną? Morze cofa się tu, by po
pewnym czasie podejść bliżej... Przez czas pewien wierzy-
łem, że to wzburzona fala cichnie i opada, lecz nie! Gdy
przypłynęliśmy tu wczoraj przed zmrokiem, wyciągnęliś-

114

my okręt pozostawiając go na krawędzi wód. Byłem przy
tym i wiem, jak daleko został wyciągnięty, bowiem nie
chciałem, aby mogła uderzyć weń fala i przewrócić go,
gdyby morze wzburzyło się bardziej. A oto spójrz! Choć
fala jest wyższa niźli wczoraj i dalej winna sięgać opadając
na brzeg, cofnęła się!

Stanęli w półmroku, nie zbliżając się ku ognisku i spo-
glądali na ciemny kadłub Angelosa, który tkwił na jasnym
żwirze o kilkadziesiąt kroków od opadającego ku zatoce
brzegu, gdzie fale załamywały się, wysyłając ku niemu
długie jęzory piany.

- Dwakroć już morze podchodziło i odstępowało,
odkąd tu jesteśmy!

Ujrzeli, że książę wraz z synem i Eriklewesem stoją
w pobliżu, patrząc na wodę. Podeszli ku nim.

- Dostrzegłem to już wprzódy. Widzę to co dnia,
odkąd wypłynęliśmy z owej cieśniny... - rzekł cicho
Eriklewes, który wydobm.l już niemal pod okiem pięk-
nej Wasan, lecz nadal jeszcze był słaby. - Rzecz ta jest
niepojęta... Jak gdyby całe morze kołysało się lekko, niby
woda w naczyniu, raz odchodząc od brzegu, to znów
powracając ku niemu! Odchodzi ono teraz od nas. Lecz
cóż się stanie, gdy zechce powrócić bardziej wzburzone
i zalać brzeg, porywając okręt?

- Nie uczyniło tego dotąd... Książę wzruszył ramio-
nami. Choć i on nie odrywał oczu od pomai s/czonej
powierzchni zatoki. - A ruch tych wód jest powolny, więc
nie powrócą gwałtownie...

Nikt mu nie odpowiedział. Wpatrywali się wszyscy
w szumiące pośród mroku morze, nad którym stał księżyc
w nowiu, otoczony z dala coraz słabiej lśniącymi gwiazda-
mi. Brzask, który niemal od zmroku trwał na wschodzie,
rozlał się szerzej. Świat począł szarzeć.

Terteus zawrócił ku ognisku i wydał rozkaz, aby straż-
nicy, czuwający na przemian przy Angelosie, dawali

115

pilnie baczenie na morze i zbudzili go dostrzegłszy, że
wody podchodzą bliżej.

Później, gdy cała niemal załoga usnęła, zasiedli do
posiłku; jedli w milczeniu i bez chęci, gdyż trwoga znów
ożyła w ich sercach, a na myśl powracały zasłyszane przed
odpłynięciem opowieści o potworach, mroźnym końcu
świata, czeluści chłonącej wszelkie wody mórz i wiele
innych, wysłuchanych jako baśnie, mogące przerazić je-
dynie dziecko lub głupca, który nigdy nie zaznał żeglugi
wzdłuż brzegów odległych krain.

Lecz jakże mieli ukoić niepokój, gdy po posiłku ułożyli
się na mokrej ziemi i owinęli w skóry zwierzęce, by usnąć,
a dzień, który zaledwie odszedł, znów powstał? Spogląda-
li wiec z trwogą w błękitniejące niebo i zaciskali powieki,
próbując usnąć.

Rankiem zepchnęli okręt na wodę i zwinąwszy żagiel,
gdyż wiatr wiał przeciwny, popłynęli wiosłując pod nad-
biegające fale, wzdłuż wybrzeża, wymijając gęsto rozrzu-
cone przy nim skaliste i nagie wysepki. Późnym popołud-
niem brzeg skręcił ku zachodowi. Morze nadal było
niespokojne. Angelos ciężko unosił się na fali i opadał
w głębokie bruzdy, torując sobie z trudem drogę przez
pokryte grzebieniami pian morze. Byli już wielce utru-
dzeni, gdy wieczorem wpłynęli do nowej zatoki, jednej
z wielu, które wchodziły w głąb tego lądu.

Tej nocy Białowłosy wraz z oboma przyjaciółmi nadal
czuwał nad snem księcia, lecz nie nastąpiło nic, co by
mogło wskazywać, że zabójca pragnie dokonać swego
straszliwego dzieła.

Siedzieli kręgiem na niewielkiej łące nadbrzeżnej, ma-
jąc po jednej ręce wzburzone morze, a po drugiej stronie
wznoszące się,'porośnięte rzadkim lasem zbocze, które
przechodziło w poszarpaną ścianę skalną i ginęło w górze.
Na brzegu spoczywał Angelos, po raz pierwszy opuszczo-

116

ny przez wszystkich, gdyż załoga cała była zebrana wokół
księcia. Oblicza ich były poważne i milczeli wszyscy

słuchając.

- Osądziłem - rzekł donośnie bogom podobny Wid-
wojos, powstawszy i podchodząc ku środkowi kręgu że
w chwili tak ciężkiej winniśmy wspólnie zastanowić się, co
nam dalej należy czynić. Bowiem brzeg ten nie tylko że
nie prowadzi nas już więcej ku południowemu zachodo-
wi, gdzie, jak przypuszczamy, znajdować się winny bramy
prowadzące do krain, które opuściliśmy, lecz odchodzi,
jak to sami ujrzeliście, ku północy. Wieje nieustannie
przeciwny nam wiatr z południa, a widzimy przed sobą
jedynie otwarte, wzburzone morze, na które musielibyś-
my wyruszyć, walcząc z wysoką falą i wzmagającym się
wiatrem, nie wiedząc, gdzie leży brzeg, ku któremu
płyniemy, jeśli w ogóle leży on gdziekolwiek przed nami.
Dobrze stanie się więc, jeśli wszyscy naradzimy się dziś
nad tym, co nam należy od tej chwili czynić. Albowiem,
jeśli postanowimy zgodnie cokolwiek, wówczas musimy
to wykonać bez względu na niebezpieczeństwa lub prze-
ciwności. Lecz gdybym sam postanowił bez waszej zgody,
słusznie moglibyście rzec później, że powiodłem was ku
zagładzie, choć można było postąpić roztropniej. Radźmy
więc, a niechaj sternik nasz Eriklewes pierwszy wypowie,
co sądzi o naszym położeniu, gdyż ma on najwięcej
doświadczenia i nieraz już okazał, że radą jego nie wolno

gardzić.

Zawrócił i usiadł, a roztropny Ateńczyk powstał i mil-
czał przez chwilę. Później rzekł:

- Rada moja jest krótka. Jeśli dom nasz jest na
południu, płynąć musimy na południe. To pojmuje każdy
z nas. Lecz że w kierunku owym otwiera się morze, a nie
wiemy, jak długo wypadnie nam płynąć, nim napotkamy
przychylne brzegi, czekać musimy na sprzyjający wiatr.
Nie sposób byłoby płynąć pod wiatr na wiosłach przez

117

wiele dni. Posuwalibyśmy się wolno, a nie wiemy, czy
droga przed nami nie jest najdłuższą z tych, które dotąd
odbyliśmy od jednego brzegu do drugiego. Musimy więc
czekać sprzyjającego powiewu, który nam tę drogę skróci
nie odbierając przy tym wszystkich sił. Straciliśmy bo-
wiem wielu towarzyszy poległych w walce z barbarzyń-
skim plemieniem, wielu innych poniosło rany i moc ich
ramion jest nadwątlona. Tak więc płynąć musielibyśmy
pod wiatr nie mając nawet kilku ludzi, którzy zmieniliby
wyczerpanych wioślarzy. Złym byłbyś przywódcą, boski
książę, rzucając wyprawę swą na takie przeciwności dla-
tego jedynie, że niecierpliwość nie pozwoliłaby ci czekać
stosownej chwili. Rada moja jest taka: czekać na sprzyja-
jący wiatr, a gdy nadejdzie, ruszyć na południe. Nim to
nastąpi, niechaj ranni wracają do sił, by w dniu wyrusze-
nia byli sprawni jak wprzódy. Należy też upolować dość
zwierzyny, abyśmy byli najedzeni i poczynili zapasy na
drogę. Bowiem, jak rzekłem, nie wiemy, jak długo przyj-
dzie nam płynąć przez morze, nie widząc brzegów.

Powrócił ku swemu miejscu i siadł na murawie, a inni
osądzili, że słowa jego były słuszne.

Wówczas uniósł dłoń Metalawos o potężnych ramio-
nach na znak, że chce przemówić. Książę wskazał mu
miejsce pośrodku kręgu.

- Słusznie radzi roztropny Eriklewes - rzekł Metala-
wos - lecz miejsce, gdzie znajdujemy się, nie jest sposob-
nym ani dla wypoczynku, ani dla łowów. Brzeg tu skalisty
i wznosi się wysoko przemieniając w poszarpane zbocza,
a dalej, jak to widzieliśmy z morza, wznoszą się nagie
góry. Jeśli więc, boski książę, pragniesz wysłuchać tego,
co sądzę, rzekłbym, że winniśmy popłynąć nieco dalej ku
północy korzystając ze sprzyjającego wiatru, który sam
nas poprowadzi wzdłuż wybrzeża. Być może znajdziemy
tam wkrótce bardziej sprzyjającą okolicę dla spędzenia
kilku dni. Bo choć niektórzy towarzysze lękają się, że

118




dotarliśmy niemal do krawędzi świata, rzecz ta wydaje mi
się nieprawdziwa. Morze, po którym płynęliśmy, nie
dążyło ku otchłani, gdyż prąd jego porwałby nas z sobą,
nie widzę też znaków na ziemi i niebiosach, które by o tym
świadczyły. To prawda, że słońce zachodzi tu na krótko,
lecz wiele krain widziałem od dnia, gdy jako dziecię
niemal wstąpiłem po raz pierwszy na pokład kupieckiego
okrętu, i wiem, że każda z nich jest inna, a to, co wydaje
się przerażającym dla przybysza, jest rzeczą zwyczajną
i nie budzącą trwogi u jej mieszkańców. Tak więc rada
moja brzmi: skoro wiatr sprzyja, płyńmy wzdłuż brzegów
ku północy, póki nie znajdziemy dogodnego miejsca
i bezpiecznej zatoki, abyśmy w niej postawili nasz okręt
i mogli upolować dość zwierzyny dla całej załogi na długą
podróż i cam zaczekali na pomyślny powrót.

119

Powrócił na swe miejsce, a po nim wstawali inni, lec/
mówili podobnie jak on i roztropny Eriklewes. A że ni
książę, ni Terteus nie zdawali się mniemać inaczej, posta-
nowiono więc, że w poszukiwaniu dobrego miejsca dla

kilkudniowego postoju niezwłocznie wyruszą ku północy
wzdłuż brzegów, co też uczynili.

Gnani sprzyjającym wiatrem po wzburzonym, usianym
grzebieniami pian morzu, płynęli szybko ku północy,
widząc przed sobą rosnące łańcuchy górskie. Wiele tu
było wysp i zatok, lecz były one posępne i skaliste, tak że
nim nadszedł wieczór, w umysły ich poczęło się wkradać
zwątpienie. Choć ludzie wypoczywali, a słońce świeciło
jasno,,nie słychać było rozmów. Cień owej szarej, ka-
miennej krainy zdawał się padać na serca załogi Ange-
losa.

Terteus, siedzący pod masztem i nie spuszczający
wzroku z wolno przesuwającego się przed nimi groźnego
widoku, uniósł się wreszcie i podszedł do księcia, który
wraz z Perilawosem stał obok sternika.

- Cóż poczniemy, boski książę? Nigdy dotąd nie wi-
działem okolicy, która wydawałaby się tak wroga człowie-
kowi i wszelkiej żywej istocie. A przed nami w oddaleniu
wyrastają góry wyższe jeszcze i bardziej posępne, spada-
jące wprost ku brzegom. Jeśli więc pragniemy zawinąć
gdzieś, lepiej może byłoby wpłynąć do którejś z owych

zatok, otwierających się pomiędzy górami i prowadzą-
cych w głąb lądu?

Spojrzeli wszyscy na niebo. Słońce stało jeszcze wyso-
ko. Książę powiódł okiem po mijanych brzegach. W łań-
cuchu rozświetlonych blaskiem słonecznym szczytów
otwierała się szeroka wyrwa, którą morze wdzierało się
do owej krainy. Zatoka osłonięta była wysoką skalistą
wyspą, pozbawioną roślinności. Wyraźnie widzieli z dala
białą koronkę pian u jej stóp, a nad nią chmary jasno

120



upierzonego ptactwa, wzlatującego i osiadającego na
czarnych głazach.

- Skieruj, roztropny Eriklewesie, okręt nasz ku owej
zatoce! - rzekł bogom podobny Widwojos. -To prawda,
że świat ów jest przedziwny i groźny, lecz wybrzeża Grecji
podobnie opadają miejscami ku morzu, tworząc wysokie
przepaści zawieszone ponad falami. A że okolica ta jest
bezludna, jak można sądzić, tym lepiej dla nas! Jak dotąd
ludy, które napotkaliśmy na brzegach tych mórz, okazały
się wrogie obcym przybyszom. Na cóż więc nam spotka-
nie z plemionami, które mogłyby tu zamieszkiwać? Lep-
sza okolica posępna i odludna niźli żyzna i wesoła, lecz
wypełniona krwiożerczymi barbarzyńcami!

Terteus uśmiechnął się.

- Gdyby nie to, boski książę, że nade wszystko pragnę,
aby Angelos powrócił szczęśliwie do ojczystych stron,
pierwszy namawiałbym cię, abyśmy płynęli dalej ku pół-
nocy, nie zważając na to, że kierunek ów oddala nas od
dnia powrotu. Gdyż choć nie pojmuję tego dobrze, jest
w sercu człowieczym miejsce przedziwne, które każe
oczom naszym poszukiwać nigdy dotąd nie widzianych
lądów za widnokręgiem, a stopom zanurzać się w pyle
krain nie znanych, ku którym pragnie wędrować. Gdyby
nie owo pragnienie na dnie serca, wielu ludzi żyłoby
spokojnie i bezpiecznie w miastach i wioskach, w których
się narodzili, a tymczasem porzucają je oni i wyruszają
gnani owym głosem, często prowadzącym ku sławie i bo-
gactwom, lecz jeszcze częściej ku zagładzie.

- Pojmuję cię dobrze rzekł Perilawos bowiem
nieustannie w tej podróży, patrząc na miejsca rozmaite,
ku którym się przybliżamy, myślę o tym, co jest dalej za
nimi, a także o tym, czy jest gdzieś granica, poza którą nie
ma już niczego, a jedynie pustka niebios nad głową i kres
rzeczy wszelakiej. Gdyż musi ona gdzieś istnieć.

121

- Czemu więc nikt nie dotarł do niej, mtody książę? -
zapytał Eriklewes. - I ja rozmyślałem nad tym nie raz.
Lecz nie znam nikogo, kto zbliżyłby się do owych granic
łub słyszał o takim, który do nich dotarł.

Okręt z wolna zbliżał się do urwistych brzegów gnany
wiatrem.

- Być może miejsca takiego nie ma... - rzekł bogom
podobny Widwojos.

Spojrzeli na niego ze zdumieniem.

- Jak to, ojcze? -Perilawos po trzasnął głową. -Każda
rzecz ma swój kres, więc i świat musi mieć granice. Być
może zmierzamy ku nim teraz właśnie? A będzie to
miejsce, gdzie lądy i morza kończą się, a gdybyś tam
dotarł i wychylił się poza jego krawędź, dostrzegłbyś

jedynie niebiosa nad sobą, przed sobą i pod sobą. Inaczej
chyba być nie może.

- Świat musiałby wówczas być zawieszony pośród tego

bezmiaru - rzekł Terteus - co nie jest rzeczą możliwą,
gdyż runąłby w dół...

- Dokąd? - zapytał książę uśmiechając się.

Zamilkli wszyscy, szukając w umysłach swoich odpo-
wiedzi i nie znajdując jej.

- Nie wszystko bogowie chcą odkryć człowiekowi... -
rzekł Eriklewes. - Może to i lepiej, gdyż ci, którzy pragną

wiedzieć zbyt wiele, nie są zwykle najszczęśliwszymi
z ludzi.

Ja byłbym! rzekł Perilawos. Byłbym najszczęśli-
wszym z łudzi, gdybym dotarł do owej granicy świata,
której nikt dotąd nie ujrzał!

- Być może zbliżamy się ku niej nie wiedząc o tym! -
Terteus roześmiał się wesoło i ruszył w kierunku masztu,
wzywając wioślarzy, aby zasiedli na ławach.

Skalista, wysoka brama w łańcuchu gór, opadających
ku morzu, wyrosła przed nimi i gdy minął pewien czas,
wpłynęli w nią niesieni łagodną falą przypływu.

122

Jakież było ich zdumienie, gdy ujrzeli, że nie jest to
zatoka, lecz odnoga morska, wdzierająca się pomiędzy
góry i niknąca w oddaleniu. Wody były tu spokojne
i nieruchome, nie wiał wiatr i nie docierały promienie
słońca schodzącego z wolna na wieczorny spoczynek.
Odbijały się one jedynie od jasnych wierzchołków gór
przydając nieco blasku temu mrocznemu światu.

Angeles płynął pośrodku owych mrocznych wód, ma-
leńki jak owad pośrodku jeziora, wymachujący osiem-
dziesięcioma nóżkami wioseł. Zwinęli żagiel i opuścili,
gdyż zwisł w ciszy, która ogarnęła przestworza.

Zatoka przed nimi rozdzielała się na dwa głębokie
wąwozy, z których każdy szeroki był na kilka tysięcy
kroków.

Zbocza nadal były urwiste i nieprzyjazne, lecz dostrze-
gli w skręcającym na lewo ramieniu wód łagodniejsze,
pokryte lasem stoki i tam skierowali się.

Przybili w pobliżu ujścia strumienia op;nhjącego
z głośnym szumem z gór.

Naprzeciw nich, po drugiej stronie zatoki, stała niebo-
tyczna, prosta niemal, czarna ściana skalna spadająca
wprost do morza, lecz tam gdzie Angeles dotknął brzegu,
otwierała się pośród gór jak gdyby rozpadlina, szeroka
i łagodna, wznosząca się ku górze. Porastał ją las, a bliżej
brzegu była wielka, porośnięta trawą i pokryta głazami
polana, opadająca tarasami ku wodzie.

Tu spędzili noc, jeśli mogli tak nazwać ową porę, gdyż
niebo nad skałami nie stało się czarne ani na chwilę i nie
ujrzeli nad nim gwiazd, choć było bezchmurne.

Tu przed świtem żeglarz imieniem Kalauros, pełniący
straż na granicy lasu, zabił uderzeniem włóczni jelenia
o rozłożystych rogach, który zbliżał się do potoku.

Uznali więc, że lasy owe, wznoszące się nad ich głowa-
mi, mogą być pełne zwierzyny, i postanowili wyruszyć na
łowy, aby upiec dość mięsa, które, przesypane solą i ugo-

123

towane w ziołach, przetrwałoby świeże, póki płynąc na
południe nie dotrą do nowego lądu.

Bogom podobny Widwojos i syn jego, wziąwszy łuki,
lekkie oszczepy i miecze, byli już gotowi, wraz z czter-
dziestoma innymi, do wyruszenia. Postanowiono, że łow-
cy wyruszą idąc pod górę lasem rozrzuceni szerokim
półkolem, którego ramiona wysunięte będą ku przodowi,
gdyż spłoszona zwierzyna rzadko biegnie wprost przed
siebie, a zwykle ucieka na boki. Ułożono, że gdy łowcy
osiągną daleki nagi grzbiet w górze, wówczas zejdą
i powracając zbiorą zwierzynę, którą upolowali.

- Czy ruszysz wraz z nami, Terteusie? -zapytał książę
młodego żeglarza, który stał nie uzbrojony przy ognisku.

- Za twym przyzwoleniem, panie, pragnę wraz z kil-
koma innymi oskrobać kadłub okrętu z wszelakich żyją-
tek morskich, gdyż dostrzegłem, że obrósł już nimi na-
zbyt, a także chcę obejrzeć go dokładnie i jeśli zajdzie
potrzeba, użyć reszty smoły, którą jeszcze mamy, i zatkać
szczeliny w dnie, gdyby pojawiły się między deskami.
Ciężka bowiem może nas czekać droga przez otwarte
morza i źle byłoby, gdybyśmy nie dopatrzyli wszystkiego

przed odpłynięciem, mając tyle wolnego czasu, ile go dziś
mamy.

Lecz gdy odstąpiwszy o kilkanaście kroków jeden od
drugiego, łowcy weszli w las, Terteus powierzył pracę ową
roztropnemu Eriklewesowi, który choć był sternikiem
znamienitym, nie władał jednak dobrze łukiem ni oszcze-
pem, a prócz tego wciąż jeszcze nie był w pełni sił, mimo

że rana jego zagoiła się. Sam zaś udał się za innymi, którzy
zniknęli już w lesie.

Droga wiodła pod górę przez gęsty świerkowy las
przetykany krzewami. Na niewielkich polanach kwitły
poziomki i wiele kwiatów, lecz ptaków w gałęziach odzy-
wało się niewiele.

124

Cicho! szepnął Harmostajos, gdy Białowłosy po-
stawił nogę na suchej gałęzi, która pękła z trzaskiem.

Harmostajos uniósł się na palcach i wysuwając głowę
ponad rosnące gęsto splątane krzewy, usiłował dostrzec
księcia i jego syna, posuwających się przed nimi przez las.
Ujrzał wreszcie wysoko nad sobą czerwoną wyblakłą
tunikę Perilawosa, a nie opodal ciemną Widwojosa. Szli
pochyleni, napięte łuki mieli uniesione na wysokość oczu
i zdawali się podchodzić ku jakiejś zwierzynie, której
Harmostajos, znajdując się niżej, nie mógł dostrzec.

Białowłosy zbliżył się ku niemu, stąpając ostrożnie.
Bez słowa wskazał oczyma w prawo. Harmostajos skinął
głową odchodząc w lewo.

Rozeszli się nieco i poczęli posuwać ku górze za
księciem i jego synem, otaczając ich z dwu stron. Lecz nie
śledzili ich nieustannie wzrokiem, a oczy ich błądziły po
lesie wpatrując się czujnie w poszycie. Terteus wierzył, że
jeśli morderca ów zechce uderzyć, dzisiejsze łowy mogą
być wielce dogodne dla jego krwawego przedsięwzięcia.
Cały obszar, po którym posuwali się myśliwi, był zasłonię-
ty, tak że idący nie dostrzegali się nawzajem. Jeśli więc
człowiek ów uderzy niespodzianie z dala, może cofnąć się
szybko i niedostrzeżenie i pozostanie bezpieczny.

Białowłosy wytężał wzrok, nadsłuchując równocześ-
nie. Z głębi lasu dobiegł daleki głos ludzki. Był to krótki
triumfalny okrzyk. I znów nastała cisza. Lecz głos ten
dobiegł z wielkiej odległości z ust kogoś, kto znajdował
się wyżej niźli książę i jego syn. Najwyraźniej komuś
udały się łowy.

Białowłosy obejrzał się, by dostrzec, gdzie jest Har-
mostajos. Lecz nie ujrzał nikogo. Przyjaciel jego rozpły-
nął się wśród krzewów. Gdy zwrócił wzrok pod górę, nie
dostrzegł także księcia ni Perilawosa. I oni musieli nieco
przyspieszyć, choć droga pośród pni, krzewów i leżących
na zboczu porośniętych mchem głazów nie była łatwa.

125

Ruszył więc, skradając się od drzewa do drzewa, aby
idący przed nim nie dostrzegli go. Znowu mignęła mu
w górze tunika Perilawosa.

Białowłosy zatrzymał się, przystanąwszy za pniem
wielkiego dębu. Ogarnął go nagle gniew. Lubił łowy,
a wiele dni spędzonych na ławie Angelosa wzmogło
jeszcze pragnienie zanurzenia się w lesie i cichego pod-
chodzenia zwierzyny. Tymczasem był w lesie i szedł cicho,
to prawda, lecz nie śledził za tropami zwierza, a szukał
oczyma kogoś, kto zapewne nie istniał wcale, gdyż na dnie
duszy chłopiec nie wierzył, aby wśród załogi Angelosa
znalazł się nikczemnik mogący przeszyć ciało bogom
podobnego Widwojosa lub jego syna. Któż mógłby uczy-
nić rzecz taką, gdy znajdowali się wszyscy na krańcu
świata z dala od swoich, a każda para rąk przyjaznych
i każde ramię mogące unieść włócznię było jak gdyby
ramieniem należącym do wszystkich, gdyż broniąc okrętu
każdy walczył nie jedynie o siebie, lecz nastawiał pierś za
wszystkich towarzyszy?

Ruszył znów pochylony, tak aby książę i Perilawos nie
mogli go dostrzec, gdyby odwrócili głowy. Lecz znowu
zgubił ich z pola widzenia...

Gdzieś po lewej trzasnęła cicho gałązka. Zapewne
Harmostajos także przyspieszył. Pragnął przywołać go,
lecz nie uczynił tego dostrzegłszy za krzewami schyloną,
posuwającą się szybko ku górze postać.

Nie był to Harmostajos, krępy i niewielkiego wzrostu,
lecz ktoś wysoki i smukły, pochylony nisko i trzymający
w rękach łuk ze strzałą leżącą na cięciwie.

Zapewne był to jeden z łowców, który pozostał nieco
w tyle i zboczył teraz doganiając rozsypanych w półkole
towarzyszy, których nie mógł dostrzec.

Białowłosy ponownie otworzył usta, by rzec mu, że tuż
przed nim, w górze, znajduje się bogom podobny książę
z synem, więc winien zboczyć i nie piąć się na zbocze

wprost za nimi, gdyż może
im spłoszyć zwierzynę.

Lecz człowiek ów do-
strzegł najwyraźniej między
drzewami tunikę Periiawo-
sa. Błyskawicznie podniósł
łuk i wymierzył trzymając
środek cięciwy przy oku.

Białowłosy zmartwiał.
Wiedział, że nie zdąży unieść
oszczepu i cisnąć, nim tam-
ten wypuści strzałę!

- Wstrzymaj się! -
krzyknął na cały głos. I ręka
jego dopiero teraz uniosła
się, dźwigając oszczep.
A wówczas tamten zwrócił
ku niemu oblicze i napięty
łuk.

W pierwszej chwili nie po-
znał go, tak bardzo rysy tam-
tego wykrzywił nagły lęk
i nienawiść. Choć minęło je-
dynie mgnienie oka, pojął,
że teraz tamten poszukuje
go oczyma i nie może odna-
leźć, gdyż Białowłosy stał za
drzewem, niemal po pierś
zakryty gęstymi, dzielącymi
ich krzewami.

Poznał tamtego i ramię
mające wyrzucić oszczep za-
wisło nad głową. Nie mógł
uwierzyć w to. Jakże miał
cisnąć z bliska śmiercionoś-

126

nym narzędziem w pierś towarzysza, którego znał tak do-
brze? Nie był on przecież mordercą! To nie mógł być on!

Lecz tamten dostrzegł go i uskoczywszy za drzewo
puścił cięciwę. W tej samej chwili Białowłosy odzyskał
władzę w członkach i cofnął głowę za drzewo, a strzała
minęła go ze świstem. Usłyszał zduszony okrzyk.

Teraz! - pomyślał i wyskoczył zza grubego pnia. Nie
myślał już. Musiał bronić swego żywota. Tamten nie mógł
nałożyć jeszcze nowej strzały.

Szukał go oczyma nie znajdując. Nagle dostrzegł leżącą
na ziemi postać. Człowiek ów szamotał się, trzymając
szyję dłońmi, jak gdyby wąż chwycił go za gardło.

Podbiegł i uniósłszy oszczep stanął nad leżącym, który
widząc przed oczyma śmiercionośne ostrze znierucho-
miał. Wówczas Białowłosy dostrzegł koniec sznura. Spo-
śród krzewów wynurzył się Harmostajos.

- Zbyt późno go dostrzegłem! - rzekł niemal ze spo-
kojem, jak gdyby mówił o zwierzynie. - Gdybyś nie
uskoczył, ty właśnie stałbyś się jego pierwszą ofiarą!

Obnażywszy miecz stanął nad leżącym, który usiłował
dźwignąć się na kolana.

- Jeśli ruszysz się, przygwożdżę cię do ziemi! Har-
mostajos pchnął go lekko ostrzem miecza w pierś i czło-
wiek z okrzykiem bólu opadł znów na ziemię. - Gdy
drgnie choćby, przebij go-rzekł Harmostajos i błyskawi-
cznym ruchem zerwał pętlę z szyi leżącego, przesuwając
ją na jego ramiona. Ściągnął później sznur i okręcił dwa
razy, wyciągnąwszy obezwładnionemu z pochwy miecz,
który rzucił na jego łuk spoczywający nie opodal.

Krzaki za nimi zaszeleściły. Odwrócili na mgnienie oka
głowy.

Terteus wynurzył się na polankę i oczy jego spoczęły na
leżącym.

- MierzyłwPerilawosa!-rzekł Harmostajos i pokiwał
głową ze smutkiem. - A gdy Białowłosy krzyknął, chcąc

128




mu przeszkodzić, skierował łuk w niego i wypuścił strzałę,

pragnąc zapewne, aby świadek jego występnego zamiaru
umilkł na zawsze.

Terteus zbliżył się i stanął nad leżącym.

- Wiedziałem, że wśród załogi jest morderca dybiący
na życie księcia - rzekł potrząsając głową. - Lecz że jesteś
nim ty, Kamonie, przez myśl mi nie przeszło.

Leżący milczał. Oblicze jego powlekła bladość. Od
chwili, gdy pętla rzucona przez Harmostajosa owinęła się

wokół jego szyi, odbierając mu oddech i obalając na
ziemię, nie rzekł słowa.

- Czemuś to chciał uczynić? - zapytał Terteus.
Lecz Kamon nic nie odrzekł. Spętali mu ręce za

plecami i nogi w kostkach, tak aby mógł iść powoli,

i poczęli zstępować z nim ku wybrzeżu.

A gdy powrócili łowcy, radośni i z oczyma lśniącymi
weselem z udanych łowów, wlokąc kilka saren, rogacza,
dwa lisy i wielkiego dzikiego kota o nakrapianym pięk-
nym futrze, inni rzekli im o tym, co się przydarzyło.

O zmroku dogasającego dnia zebrali się wszyscy i za-
siedli kręgiem wokół stojącego pośrodku polany spętane-
go człowieka. Po obu jego bokach stanęli dwaj uzbrojeni
ludzie czuwając, aby nie próbował umknąć lub sam siebie
nie pozbawił żywota wiedząc, jaki los go oczekuje.

Gdy zaległo milczenie, Terteus powstał i zwracając się
ku stojącemu zapytał:

- Cóż możesz rzec, Kamonie, na swą obronę?

Czekali patrząc na niego. Lecz milczał opuściwszy
głowę. Nie poruszył się nawet.

Wówczas Terteus zwrócił się ku załodze i rzekł im, jak
zimą, na jeziorze, konający Orneus ostatnim tchnieniem
ostrzegł ich przed zabójcą, którego król Minos umieścił
na okręcie, aby przeciął on nić żywota bogom podobnego
Widwojosa i jego syna, młodego księcia Perilawosa,
gdyby udało im się przemknąć przez zastawione wolą

130

królewską sidła i zniknąć poza granicami znanego świata,
do którego sięga moc Krety. Opowiedział też, jak czuwali
nad żywotem księcia i jego syna, a także o tym, jak
zabójca wypuścił strzałę owej nocy i jedynie szczęśliwym
trafem nie ugodził księcia.

- Od owej chwili zastawialiśmy na niego wiele sideł -
dokończył. - Harmostajos, Białowłosy i ja czuwaliśmy
nieustannie, by boski książę lub jego syn nie znaleźli się
sami w miejscu, gdzie zabójca ów mógłby ich ugodzić.
A oto dziś pojmaliśmy go wreszcie i stoi przed nami! -Po
czym, zwróciwszy się ku księciu, rzekł z czcią: Synu
królów, potomku boskiego Byka, jest obyczaj,.że ów,
który godzi skrycie na żywot innego żeglarza, płynącego
wraz z nim na "okręcie, sądzony jest przez wszystkich
towarzyszy swoich. Bowiem choć bywa, że dwaj ludzie
nienawidzą się wielce, winni oni stanąć przeciw sobie
otwarcie jak mężowie. Ów jednak zasadzający się ukrad-
kiem, by nikczemnie ugodzić w plecy innego, który wraz
z nim zasiada przy wiośle, godzien jest umrzeć w mękach.
Czyn taki sądzony bywa przez całą załogę okrętu, by nikt
nie mógł rzec, że stała się owemu człowiekowi krzywda.
Ty wszelako, który księciem jesteś i wodzem tej wyprawy,
sam możesz stanowić sprawiedliwość nie pytając innych,
co sądzą o winie jego. Rzeknij więc, czy twój wyrok go
skarżę, czy też mamy to uczynić my?

- Uczyńcie, jak nakazuje obyczaj! - rzekł krótko
Widwojos. - Godził on na żywot mój i syna mego, więc
nie ja winienem go sądzić!

- Dzięki ci, książę! - Terteus pochylił przed nim
głowę. Później znów zwrócił się ku siedzącym w milczeniu
towarzyszom: - Do nas należeć będzie wyrok na owego
nikczemnika. Cóż rzekniecie?

W ciszy wieczoru nad spokojnymi wodami skalistej
zatoki zabrzmiały słowa wypowiedziane przez wiele pier-
si. A były one tak dawne, jak dawno ludzie przemierzają

131

morza na czarnych okrętach. I wielu podstępnych zabój-
ców wysłuchało ich z ust swych towarzyszy, bowiem
zawsze brzmiały one jednako:

- Niechaj umrze o wschodzie słońca!

Wyrzekli to i zamilkli. Lecz nie powstali z miejsc
swoich, gdyż nie był to koniec sądu. Jak nakazywał
obyczaj, oczy ich zwróciły się ku sternikowi. Eriklewes
powstał i rzekł:

- Mnie bogowie powierzyli wiosła sterowe okrętu.
Czy pragniecie, aby duch jego, mszcząc się za śmierć
zadaną ciału, zawiązał drogę powrotu naszego i sprawił,
bym pobłądził sterując wśród skał, mielizn i na niespokoj-
nych wodach?

- Nie pragniemy tego! - odparli jak jeden.

- A więc niechaj krew jego nie padnie na ręce żadnego
z nas!

- Niechaj nie padnie!

Po słowach tych powstali i powiedli Kamona na brzeg.
Tam wbili na krawędzi wód spokojnych gruby, świeżo
ociosany pal i przywiązali do niego skazanego. A roztro-
pny Eriklewes zatkał mu usta płócienną chustą i związał ją
mocno, aby nie mógł rzucić przekleństwa za odpływają-
cym okrętem.

Odeszli, pozostawiając dwóch towarzyszy z włócznia-
mi, którzy mieli strzec go, aż do nadejścia poranka.

W milczeniu spożyli wieczerzę i zabrali się do oporzą-
dzania zabitych zwierząt. Pełna noc nie zapadła wcale,
a niebo jaśniejsze było o północy niźli wczoraj. Nad
górami trwał krótki, nie przynoszący wytchnienia
zmierzch.

Gdy pierwszy promień słońca oświetlił szczyty gór
stojących nad zatoką i nadszedł czas, by odpłynąć, ruszyli
ku Angelosowi i zepchnęli go na cichą toń zatoki, starając
się nie spoglądać ku nieruchomej postaci stojącej na
brzegu.

132

Okręt zakołysał się i stanął tuż przy krawędzi wody,
przytrzymywany dwiema linami i wyrzuconymi na ląd
kamiennymi kotwicami. Wciągnęli je szybko i odwiązali
liny. Kolejno ci, którzy byli jeszcze na brzegu, wskakiwali
na burtę. Załoga ujęła za wiosła.

Terteus samotnie pozostał na brzegu. Zawrócił, ujął
wielki głaz i podszedł do stojącego. Spojrzały na niego
otwarte w męce oczy, lecz z ust, w których tkwiła szmata
przewiązana mocno wokół głowy przez roztropnego Eri-
klewesa, nie wydobył się żaden dźwięk.

Terteus odetchnął głęboko. Pochylił się i dwoma ude-
rzeniami kamienia strzaskał kolana Kamona, aby nie
mógł się wyzwolić jakimś nie znanym im trafem i odejść
z miejsca tego.

Spod chusty dobiegło głuche rzężenie.

Nie unosząc oczu Terteus odwrócił się i spokojnym
krokiem podszedł do nadbrzeża, a później skoczył chwy-
tając za krawędź burty. Ramiona towarzyszy uniosły go




w górę i postawiły na dnie okrętu. Angeles, odepchnięty
od brzegu, okręcił się powoli i ruszył ku wylotowi zatoki.

Terteus z wolna podszedł do masztu i stanął patrząc
przed siebie na gładkie wody rozcinane wysokim czarnym
dziobem. Nikt nie rzekł słowa. Wiosła unosiły się i opada-
ły coraz szybciej. I wówczas młody żeglarz usłyszał cichy
płacz. -

To małżonka jego, piękna Wasan, siedząc na dziobie
zanosiła się łzami, ukrywszy lico w dłoniach.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Posejdon o białym obliczu

Białowłosy spoglądał w milczeniu na postrzępione
białe grzywy wysokich zielonkawych fal uciekających ku
lądowi.

Stali wszyscy trzej tuż obok siebie, stykając się ramio-
nami dla utrzymania równowagi, wsparci o wznoszącą się
i opadającą miarowo burtę okrętu.

Białowłosy przymknął na chwilę oczy. Któż by przypu-
szczał, że świat jest tak olbrzymi? Nie przerażało go to,
lecz przepełniało coraz większym zdumieniem. Zdawało
się, że w którąkolwiek stronę skierowaliby dziób okrętu,
oznaczało to jedynie, że coraz to inne widoki będą
mnożyć się przed nimi w nieskończoność, ukazując nowe
lądy i dziwy...

Drgnął nagle, słysząc tuż obok siebie głos wypowiada-
jący jego myśli, lecz nie będący jego głosem.

- Któż by uwierzył, że świat jest tak wielki?

To mówił Harmostajos, a w jego słowach zabrzmiało
nagłe zdumienie tak bardzo nie licujące z drwiącym
zwykle głosem i uśmiechem, który nie schodził mu
z oblicza.

Białowłosy otworzył oczy i dostrzegł ciemne nagie
ramię przyjaciela wyciągnięte wskazującym ruchem ku
dalekim brzegom.

135

Idąc wzrokiem za tym ruchem ujrzał znów odległą,
postrzępioną czarnymi ostrogami i powyginaną linię ska-
listego, uciekającego stromo w górę, kończącego się
wysokimi koronami ostrych wierzchołków mrocznego
lądu, przed którym tańczyły pośród strzelających w górę
pian wysepki, nagie jak głazy rzucone w morze ręką
olbrzymów.

Angelos płynął od świtu szybko ku północnemu wscho-
dowi, gnany silnym, południowym podmuchem. Fale
powstawały krótkie i wysokie, jak gdyby po burzy, choć
świeciło słońce, a niebem szło jedynie kilka niedużych
białych obłoczków, wędrujących wraz z okrętem. Nad
głowami żeglarzy wiatr szumiał głośno w olinowaniu
wielkiego żagla. Białowłosy westchnął.

Nie w tym kierunku pragnęli płynąć. Lecz po dopełnie-
niu sprawiedliwej kary na Kamenie książę ni Terteus nie
pragnęli przebywać w pobliżu miejsca, gdzie pozostał
nieruchomy, konający człowiek, choć wina jego była
wielka.

A że wiatr był przeciwny, nie pozostawało im nic
innego, prócz żeglugi ku północnemu wschodowi w po-
szukiwaniu łagodniejszego, sprzyjającego brzegu, gdzie
zaczekać mogliby na podmuch z północy lub ciszę mor-
ską, która pozwoli im wyruszyć ku południowi na wio-
słach, a - jeśli zajdzie konieczność - dalej podążyć
w owym kierunku przez pełne morze, rzucając żywot na
szalę łaski Posejdona i wierząc, że za błękitnym widno-
kręgiem kryje się przyjazny brzeg, który doprowadzi ich
do znanego ludziom świata.

Za plecami stojących załoga drzemała z głowami
wspartymi o ławy i tobołki, a niektórzy wygrzewali się
z przymkniętymi oczyma, poddając nagie ciała promie-
niom słońca, choć nie grzało ono tak mocno jak w krai-
nach, gdzie po raz pierwszy ujrzeli jego blask.

- Rok już płyniemy lub więcej niż rok - ciągnął

136

Harmostajos leniwie - i jeśli ów kraniec świata, o którym
tak wiele nam opowiadano, istnieje naprawdę, musi on
znajdować się gdzieś przed nami!

Białowłosy nie odpowiedział, lecz Perilawos, który stał
pomiędzy nimi, zwrócił ku Harmostajosowi oczy, a póź-
niej ponownie skierował je ku mrocznym, czarnym gó-
rom, których kamienne zbocza spadały wprost w morze.
Oświetlające je słońce nie rozweselało ponurego krajo-
brazu, a raczej potęgowało jego grozę.

- Tak, nie jest to kraina, gdzie ludzie żyć mogą... -
rzekł tak cicho, że niemal nie dosłyszeli go pośród szumu
fal i zawodzenia wiatru w linach przytrzymujących maszt.
- A zapewne wkrótce nie napotkamy nawet zwierząt,
gdyż i one wywędrowały z pewnością z tak niegościnnych
okolic, mogąc żyć gdzie indziej, choć wokół ostatniej
przystani napotkaliśmy ich dość...

Urwał nagle. Żaden z nich nie odezwał się, lecz wszyscy
trzej znów pomyśleli o tym, co starali się od świtu
przepędzić ze swych myśli. Tam, pośród dalekich, oddala-
jących się na południe gór, była głęboka zatoka, na brzegu
której pozostał przywiązany do pala Kamon. Czy żył
jeszcze? Zapewne żył i nie umrze dziś, jeśli jakaś bestia
nie zejdzie z gór i świecąc ślepiami nie podejdzie cichym,
skradającym się krokiem ku bezbronnemu, nie mogące-
mu poruszać się człowiekowi, by rozszarpać jego nagie
ciało i pożreć je rozdzierając z wolna pazurami.

- Nie jest to jednak koniec świata! - rzekł wreszcie
Harmostajos siląc się na wesołość - gdyż jak okiem
sięgnąć ku północy widać nowe góry, a jeśli za nimi ukażą
się następne, uwierzę, że podróż taka mogłaby trwać
wiekuiście lub do dnia, gdy u j rżelibyśmy wreszcie kraniec
wód i białe oblicze Posejdona wynurzające się spoza nich!

Przyłożył dłoń do czoła, a Białowłosy poszedł za jego
przykładem dostrzegając kątem oka, że Perilawos także
oddaje cześć Panu Niezmierzonych Głębin, choć do

137

niedawna wydawało się, że niewiele robi sobie z bogów.
Lecz niebezpieczeństwa i nieustanne zagrożenie żywota
każdego w końcu czynią pobożnym.

- Tak daleko zapewne nie dopłyniemy! - rozległ się za
nimi spokojny, pogodny głos. Obróciwszy się ujrzeli
Terteusa, który wraz z księciem zatrzymał się przy nich
idąc ku dziobowi. - Wypatruję jakiejś zatoki pośród
owych skał - rzekł wskazując górzyste brzegi - abyśmy
mogli tam zawinąć, spędzić noc i wziąwszy dość świeżej
wody, ruszyć ku południowi, gdy wiatr się odmieni.

Widwojos uśmiechnął się ku synowi.

- Czy przypuszczałeś, Perilawosie, gdy odbijaliśmy od
brzegów świętej Krety, że dopłyniemy aż do miejsc, gdzie
zapewne żaden z ludzi nie postawił nogi, a słońce zachodzi
na tak krótko?

- Czy zezwolisz mi rzec coś, boski książę? - rzekł nagle
Harmostajos.

- Mów, dzielny młodzieńcze! - Widwojos położył mu
łagodnie dłoń na ramieniu. - Znam cię z tego, że nie
mówisz na wiatr, władco przemyślnego sznura!

- Patrząc na owe mroczne góry, na morze i na słońce,
które na tak krótko opuszcza tu ziemię, pomyślałem,
panie, że być może kraniec świata jest gdzieś w pobliżu,
właśnie tam, gdzie ono nie zachodzi?

- Czemu tak sądzisz?

- Gdyż znalazłszy się na krańcu świata i patrząc w dół
moglibyśmy widzieć je na zachodzie, nie mając przed
sobą żadnej przeszkody, która zasłaniałaby je naszym
oczom.

- Być może... Widwojos zastanowił się. Lecz jak
wytłumaczysz to, że choć nie dopłynęliśmy do krańca
świata, jednak kryje się ono na tak krótko, a co dnia na
krócej?

- Nie mogę tego pojąć, boski książę, gdyż nie jestem
człowiekiem uczonym, a nie umiem niczego prócz włada-

138

nią sznurem, jak zechciałeś w łasce twej rzec. Lecz
rozważałem w swoim marnym umyśle, czy miejsce, gdzie
słońce już nie kryje się naszym oczom, nie będzie, być
może, ową krawędzią świata?

Umilkł zawstydzony.

Widwojos zdjął rękę z jego ramienia.

- Gdy człowiek napotyka sprawy, których dotąd nie
poznał, zwykle przychodzą mu na myśl różne bajki i opo-
wieści zasłyszane wcześniej. A jeśli nie zna lepszej odpo-
wiedzi, wierzy owym opowieściom. Pragnąc bowiem po-
jąć rzecz każdą, usiłujemy j ą Sobie zawsze wyjaśnić, jak
umiemy. Nie wiem nic o krawędzi świata, a zapewne nie
więcej niźli ty, Harmostajosie, lecz pamiętam dobrze, że
mówiono nam także o wielkich potworach zamieszkują-
cych morze północy, o straszliwych olbrzymach i niezmie-
rzonych niebezpieczeństwach, pośród których wymienio-
no i ową krawędź świata. Gdy zbliżałem się teraz do was
wraz z Terteusem, mówiliście o krańcu wód i białym
obliczu ich boga wynurzającym się spoza nich. Cóż, świat
jest wielki i nieodgadniony, lecz jak dotąd jedyne niebez-
pieczeństwa prawdziwe, których zaznaliśmy, pochodziły
od zwykłych, podobnych nam ludzi. Płynąc pośród barba-
rzyńskich plemion, które napadały na nas, straciliśmy
w boju wielu towarzyszy. Lecz sprawa ta nie była cudow-
na. Po to właśnie wzięliśmy z sobą nasz oręż i nie na
darmo wybraliśmy załogę spośród krzepkich i umiejących
władać włócznią i łukiem młodzieńców. Przewidywaliśmy
bowiem, że tak się może stać. Lecz prócz groźnej i nie
znanej nam dotąd zimy, która, jak rzekli nam mieszkańcy
owej wioski na palach, jest rzeczą zwykłą w ich krainie,
nie napotkaliśmy żadnego zjawiska cudownego lub inne-
go, groźniejszego niźli te, które dzielni żeglarze napoty-
kają i na naszym morzu, znajdującym się pośrodku
znanego świata. A jeśli mam być szczery, nie uwierzę
w żadne z owych cudownych zjawisk, póki nie ujrzę go na

139

własne oczy. Im dłużej bowiem płyniemy, tym lepiej
pojmuję, że ocalenie nasze leży w roztropności naszych
umysłów i sile naszych ramion, a nie w czym innym.
Dlatego, choć nie umiem ci tego wyjaśnić, Harmostajo-
sie, sądzę, że gdybyśmy płynęli wciąż dalej i dalej, nie
napotkalibyśmy owej krawędzi świata.

- Lecz musi on przecież gdzieś się kończyć! - zawołał
Perilawos. - Każda rzecz, choćby najrozleglejsza, ma
gdzieś swój kres, ojcze! Rzekłeś już to, lecz nie pojąłem
cię wówczas, jak nie pojmuję teraz.

- Zapewne, lecz... - Widwojos zawahał się - być może
świat ten jest większy, niż sądziliśmy, żyjąc daleko stąd
i nie mając wieści prawdziwych od nikogo, kto dotarłby
tutaj. Być może jest on tak wielki, że płynąc przez całą
długość ludzkiego żywota nie dotarlibyśmy do owej kra-
wędzi? Albowiem, jeśli bogowie rządzą światem, może
wolą ich jest, aby człowiek nigdy nie poznał prawdy do
końca i nie dotarł do kresu ich królestwa?

- Może tak być, boski książę, lecz...-Terteus urwał na
chwilę i potrząsnął głową - jeśli płynąc przez rok jedynie,
dotarliśmy tak daleko, to gdzież dotarlibyśmy płynąc
dziesięćkroć dłużej ku północy? Świat jest tu coraz groź-
niejszy i mniej przychylny człowiekowi. Jakiż musiałby on
być tam?! - Wskazał północny widnokrąg, na którym
widniały w białej mgiełce nowe wierzchołki dalekich gór.
- Czyż nie przypuszczasz, boski książę, że owe szczyty
i poszarpane skały są oznaką zbliżania się naszego do
kresu ziemi? Gdyż, choć jestem równie nieuczony jak
Harmostajos, widok ów budzi w sercu mym niepokój
i każe oczom spoglądać czujniej, jak gdybym znajdował
się przed obliczem nieprzyjaciela.

- Na szczęście nie dowiemy się nigdy, co kryje się za
owymi górami na północy... - Widwojos uśmiechnął się
lekko. - Nie dowiemy się więc, kto z nas miał słuszność, ty
czy ja, Terteusie. Gdy zawiniemy dziś do przystani, którą

140

wypatrzymy pośród tych skał, zaczekamy tam, aż nieprzy-
chylny wiatr odmieni się i pożeglujemy na powrót, a gdy
napotkamy ów przylądek, przy którym płynąc ze wschodu
zwróciliśmy się ku północy, skierujemy nasz dziób ku
południowi. A przecież wierzysz jak i ja, że po pewnym
czasie żeglując ujrzymy ląd, wiemy bowiem, że dom nasz
jest na południu i musimy tam powrócić. Kierujmy się
więc teraz ku brzegowi i płynąc wzdłuż owych gór szukaj-
my zatoki, która nas dziś przyjmie!

Terteus zakrzyknął na załogę. Wioślarze z wolna wsta-
wali, kierując się ku wiosłom. Perilawos i Białowłosy
przeszli na lewą burtę okrętu, gdzie były ich ławy. Stanęli
wyciągając wiosła i patrząc na pełne morze, zwróceni
plecami ku lądowi.

Nagle Białowłosy skamieniał z drzewcem w dłoniach.
Przez chwilę patrzył szeroko otwartymi oczyma, nie
mogąc poruszyć się ani złapać tchu.

Bowiem to, co drzemało w ich umysłach jako wspom-
nienie zasłyszanych bajek, przerażających opowieści,
którymi straszono ich w Knossos i przed odpłynięciem
z Troi, opowieści, z których niewiele już sobie robili,
a których prawdziwości boski książę przed tak niedaw-
nym czasem zaprzeczył, nagle przemieniło się przed jego
oczyma w mrożącą krew w żyłach prawdę!

Spójrz! zawołał zduszonym głosem do Perilawosa
i puszczając wiosło wyciągnął przed siebie drżącą rękę,
nie mogąc poruszyć się z miejsca, jak gdyby stopy wrosły
mu w deski dna.

Lecz Perilawos już dostrzegł. Twarz mu poszarzała
i cofnął się o krok.

Okręt zamarł. Wszyscy już widzieli. Wszystkie oczy
wpatrywały się z grozą w straszliwy widok.

O kilkaset kroków od burty okrętu wynurzyła się
z wolna z głębiny wód szara, gładka, podłużna wyspa
i nagle przyspieszywszy, jak gdyby nie płynął on pod

141




rozpostartym żaglem, lecz stał w miejscu, minęła go
i okrążyła szerokim łukiem, zbliżając się ponownie. Wó-
wczas dostrzegli, że nad przednią jej częścią wytryska
obłok wody pomieszanej z parą.

Żaden z nich nie drgnął, gdy zbliżała się coraz prędzej,
jak gdyby pragnąc wpaść na Angelosa i roztrzaskać go
w drzazgi! Patrzyli, nie chwytając za oręż i nie poruszając
się, a nikt nie wydobył z siebie głosu, nie zakrzyknął, nie
ukrył twarzy w dłoniach. Zamarli.

I oto wyspa, miast wpaść na okręt, wyminęła go
nagłym, lekkim łukiem, zostawiając głęboką bruzdę po-
śród fal. Wówczas z rosnącą jeszcze trwogą ujrzeli, że nie
jest to wyspa!

Gdyż z fal wynurzył się olbrzymi ogon, podobny do
ogona rybiego, i uderzył ze straszliwą siłą o powierzchnię
morza, aż trysnął potężny słup wody i rozległ się grzmot,
jak gdyby olbrzym trzasnął rozwartą dłonią w grzbiet
otchłani. Dostrzegli też na jedno mgnienie dwoje oczu
spoglądających na nich z gładkiej głowy tak przerażającej
wielkości, że jeden jej cios musiałby zatopić okręt. A póź-
niej wszystko znikło pośród wzburzonych pian.

Potwór odpłynął na niewielką odległość, zawrócił i na-
gle zniknął, by wynurzyć się nieco dalej na pełnym morzu,
ogromny, górujący swym cielskiem nad kadłubem
okrętu.

Stali nadal nieruchomi, widząc go to znikającego, to
pojawiającego się w oddali, aż wreszcie rozpłynął się
w mgiełce słonecznej.

Wówczas Angeles ożył.

- Zwijać żagle i rzućcie się wszyscy do wioseł! -
zawołał książę głosem wciąż jeszcze drżącym, lecz do-
nośnym.

Skoczyli ku ławom i masztowi, nadal ogarnięci przera-
żeniem, lecz szczęśliwi, że jest ktoś, kto wie, co czynić
należy w tak straszliwej chwili. Eriklewes położył stery na

143

prawą burtę i Angelos łukiem skręcił ku lądowi, płynąc ku
dalekiej linii czarnych skał otoczonych białymi pióropu-
szami pian.

Wiosłowali jak nigdy dotąd, kierując się wprost ku
brzegowi, gdyż lepsza była zwykła śmierć na skałach niźli
ponowne spotkanie z owym ogromnym duchem otchłani
morskich. Płynąc zaciskali zęby i napierali z rozpaczy na
wiosła, czekając, że lada chwila rozlegnie się trzask
pękających desek i zmiażdżeni potwornym cielskiem
znikną w falach, aby tam znaleźć nie znaną dotąd ludziom
śmierć w paszczy większej niźli wrota pałacu.

I byliby znaleźli niechybną zgubę, roztrzaskując się na
nieprzystępnych skałach, gdyby roztropny Eriklewes,
który choć drżał z trwogi, nie utracił przecież głowy, nie ,
wprowadził Angelosa w niewidzialny z pełnego morza
przesmyk między górami, którym fale wdzierały się
w głąb lądu.

A gdy wpłynęli na ciche i uspokojone nagle wody,
prując je długimi uderzeniami wioseł, ujrzeli, że prze-
smyk ów rozszerza się, tworząc jak gdyby jezioro, otoczo-
ne ścianami skalnymi, lecz rozległe i mające w wielu
miejscach brzeg łagodny i gotów do przyjęcia znużonego
okrętu. Ujrzeli także zielony las świerkowy przetykany
liściastymi drzewami, rosnący na zboczu góry wyrastają-
cej na południowym krańcu jeziora, choć inne zbocza
były nagie i mroczne.

Powoli, oglądając się za siebie, czy potwór ów nagle nie
ukaże się za nimi, wpadłszy do przesmyku, aby dokonać
tego, czego nie uczynił na morzu, dobili do brzegu
i wyciągnęli Angelosa na pokryty drobnymi kamieniami
niewielki półwysep, wysuwający się w głąb śródgórskiej
zatoki, cichej jak staw.

Idąc półwyspom ku lasowi oglądali się jeszcze ukrad-
kiem ku otwartej bramie przesmyku, za którą jaśniało
pełne morze. Lecz powierzchnia wód była cicha.

144

Podobnie do zatoki, w której pozostawili konającego
Kamona, i tu widać było, że wody odchodzą odnogami
dalej w głąb owej krainy, jak gdyby morze wyrwało długie
głębokie wąwozy pośród gór. Krańca owych odnóg nie
było stąd widać, gdyż rozchodziły się kreto pośród ka-
miennych stromych ścian niknąc w oddaleniu.

Białowłosy odetchnął zeskoczywszy z burty i poczuw-
szy ziemię pod stopami. Ruszył za innymi ku pobliskiemu
lasowi i nigdy jeszcze nie ucieszył go tak widok trawy,
która zieleniła się na niskim grzbiecie małego pół-
wyspu.

Wreszcie postępujący przed nim Widwojos zwolnił,
nim doszli do pierwszych drzew.

- Boski książę nie zechce chyba, teraz nam rzec, że
potwory powstały w lękliwych umysłach tych, którzy
lubują się w zmyślaniu straszliwych opowieści... -szepnął
idący obok Białowłosego Harmostajos, który odzyskał
wesele ducha otrząsnąwszy się z trwogi.

Białowłosy spojrzał na niego surowo i niechętnie. Sam
jeszcze odczuwał skurcz w gardle. Wierzył, że owa żywa
wyspa, która ukazała się im na morzu, mogła być zesłana
jedynie przez bogów jako ostrzeżenie, gdyż inaczej jakże
można było sobie wytłumaczyć, że nie starła ich z po-
wierzchni wód rzucając martwych na dno królestwa Po-
sejdona? Świat nie mógł znać takich stworzeń. Pływając
po morzach pożarłyby przecież wkrótce wszystkie ryby
i wszystkie okręty, bo któż by się im oparł?

Lecz widząc w oczach przyjaciela niespodziewany,
beztroski niemal uśmiech, sam mimowolnie uśmiechnął
się, lecz spoważniał w mgnieniu oka.

- Zamilcz! - odparł także szeptem, osłaniając wargi
dłonią. - Albowiem nie wiesz, kto z Wielkich tej krainy
słucha nas teraz i czy nie obrażasz swą drwiną boga tych
gór, ściągając na nas zemstę!

I przyłożył zwiniętą pięść do czoła, a Harmostajos

145

poszedł za jego przykładem, choć nadal uśmiechał się
jeszcze kącikami ust.

- Cóż cię tak cieszy? - spytał zdumiony Białowłosy.

- Ujrzałem największe i najstraszliwsze stworzenie,
na jakim spoczęły kiedykolwiek oczy człowiecze, i urato-
wałem żywot! - Harmostajos potrząsnął głową ze zdu-
mieniem, poważniejąc na chwilę. Lecz wnet się rozpogo-
dził. - Ileż wina wypiję w gospodach Knossos! Któż nie
będzie pragnął wysłuchać opowieści o owym grzbiecie,
wielkim jak wzgórze, wynurzającym się z fal, opływają-
cym nas wokół lekko jak delfin i łypiącym oczyma
osadzonymi pod paszczą, która zapewne połknąć mogła-
by całego Angelosa, gdyby ów potwór nie był zbyt leniwy,
syty, a może dla innej przyczyny, której nie zechciał nam
objawić! Dość że nie połknął mnie, żyję i oto stąpam po
zielonym lądzie, a słońce świeci mi nad głową! Czyż nie
jest to dostateczna przyczyna, by radować się tym pięk-
nym popołudniem! Oby jeszcze Minos chciał umrzeć
i boski Widwojos lub nasz przyjaciel Perilawos zasiedli na
tronie Krety! Jakimiż bohaterami nas wówczas lud

obwoła!

Białowłosy pragnął odpowiedzieć, lecz książę zatrzy-
mał się i załoga otoczyła go kręgiem.

Piękna Wasan stanęła wsparta o ramię Terteusa. Nadal
była blada i drżąca, a tak jeszcze ogarnięta trwogą, że nie
rozczesała nawet kościanym grzebieniem swych jasnych
włosów, co zawsze czyniła przed zejściem na ląd, gdyż
była niewiastą i nieustannie pragnęła być piękną.

- Nim ów straszliwy widok ukazał się nam, wynurzając
z wodnej otchłani - rzekł książę spokojnym już i jasnym
głosem - stałem na pokładzie z kilkoma z was i rzekłem im
właśnie, że nie wierzę w owe potwory, którymi straszono
nas przed wypłynięciem! Rzekłem także, że nie wierzę,
abyśmy zbliżali się ku krawędzi świata... Lecz teraz, gdy
najdzielniejsi z nas poznali ową trwogę straszliwą, która

146

nawiedza człowieka, gdy staje naprzeciw nieśmiertelnych
mocy, widzę, że moce owe sprzyjają nam, a potwór ów
ukazał się jako ostrzeżenie. Tak bowiem tłumaczę sobie
jego pojawienie się i niechęć do czynienia nam krzywdy...
Być może nieśmiertelni bogowie widząc, że zbliżamy się
ku krawędzi świata lub innemu miejscu niosącemu nam
niechybną zagładę, a pragnąc nas uratować przed nią,
nakazują nam, abyśmy nie posuwali się dalej, lecz zawró-
cili... Nie znamy ich woli i pragnień, winniśmy jednak
ukorzyć się przed nimi, gdyż za ich zgodą pokonamy
wszelkie przeciwności i niebezpieczeństwa, lecz bez niej
zginiemy jak ptaki rażone na niebie ogniem błyskawicy
i ślad nawet nie pozostanie po nas, a nie ocali żywota nikt,
kto zaniósłby do ojczyzny wieść o tym, gdzie i jaką
śmiercią zginęliśmy! - Urwał na chwilę i ciszej dokończył:

- Radźmy więc, co należy nam odtąd czynić. Kto chce,
niechaj przemówi.

Milczeli długo, gdyż żaden z nich nie wiedział, co czynić
trzeba, by przebłagać bogów, choć wszyscy pojmowali, że
widok Angelosa płynącego ku krańcom świata musiał ich
rozgniewać.

Stali tak, myśląc rozpaczliwie i przestępując z nogi na
nogę, gdy nagle wszystkie oczy zwróciły się w jedną
stronę.

Oto piękna Wasan uniosła rękę, a książę spojrzawszy
na nią i rzuciwszy później okiem na stojących, czy żaden
z mężów nie pragnie przemówić, skinął głową.

- Mów, piękna żono Terteusa. Wysłuchamy cię, choć
jesteś niewiastą. Obyś rzekła coś, co uspokoi nasze
serca.

- Panie - rzekła Wasan. - Wiem, że jestem jedynie
niewiastą i nie ośmieliłabym się rzec słowa pośród zgro-
madzenia mężów, gdyby któryś z nich pragnął przemó-
wić. Lecz milczą wszyscy, a jak rzekłeś, serca ich są
strwożone, więc powiem, gdyż nie znam wielkiego świata

147

i spraw między ludźmi a bogami. Otóż patrzyłam i ja,
pełna przerażenia, gdy potwór ów okrążał nasz okręt.
I widziałam go, gdy nie uczyniwszy nam żadnej krzywdy
oddalił się na pełne morze ku południowi. Zniknął wresz-
cie sprzed naszych oczu, gdy blask słońca ukrył go przed
nami, a może sam odszedł w głębiny, gdzie ma mieszkanie
swoje. Jakkolwiek uczynił, wierzę jak i ty, książę, że to
bogowie zesłali go nam jako ostrzeżenie. Lecz skoro nie
rzucił się na nas, by roztrzaskać okręt, a okrążywszy go
i przepłynąwszy przed dziobem, udał się na południe,
kierując ku pełnemu morzu, wierzę, że uczynił tak,
pragnąc nam wskazać kierunek, w którym mamy się udać,
by ocalić nasz żywot. Podobnie, przepływając przed
dziobem Angelosa, pragnął rzec nam, abyśmy nie posu-
wali się dalej ku północy...

Zamilkła na chwilę, a pośród zgromadzonych przebiegi
szmer i głowy poczęły skłaniać się potakując, tak słuszne
i jasne wydały się im jej słowa. Lecz Wasan nie skończyła
jeszcze.

- W ojczyźnie mej starzy ludzie mówią, że poznawszy
wolę bogów człowiek musi wykonać ją na j spiesznie j, gdyż
nikt ze śmiertelnych nie wie, jak wiele czasu mu dano!

Zamilkła.

I wówczas wszystkie głowy zwróciły się ku widnemu
z dala wejściu zatoki. Choć zbliżał się wieczór i głęboki
cień otaczających gór legł na ziemi, tam gdzie stali, lecz na
morzu nadal trwał słoneczny dzień, ujrzeli jasną powierz-
chnię wód. Wód, z których wynurzył się potwór i w któ-
rych zapewne nadal przebywał, spoglądając może z głębin
na skały, gdzie zniknęła jego zdobycz.

A choć wielu pośród nich było nieustraszonych i nie
lękali się śmierci w boju i podczas burzy morskiej,
zadrżeli, a wszystkie oczy znów zwróciły się ku Wasan.
Lecz ona cofnęła się już i skromnie skryła za potężnymi
ramionami małżonka. Wówczas wzrok ich spoczął na

148

księciu. On i syn jego byli potomkami Byka. i Wielkiej
Matki, kogóż więc mieli wysłuchać w godzinie trwogi,
jeśli nie ich?

- Zawstydziła nas małżonka twoja, Terteusie... -rzekł
bogom podobny Widwojos - która, gdy dzielność zbiegła
z serc naszych, rzekła to, co rzec był winien każdy z nas!
Gdyż słowa jej były prawdziwe. Jeśli bogowie sprzyjają
nam i znak ów przerażający od nich pochodził, wówczas
nie zwlekając winniśmy postąpić według ich woli. Jeśli
jest inaczej, a przypuszczenia nasze zwiodły nas i musimy
zginąć w tej krainie lub na morzu w paszczy owego
potwora lub innych, straszliwszych jeszcze, wówczas i tak
nie umkniemy naszemu losowi. Albowiem nie możemy
pozostawać tu do końca dni naszych i musimy powrócić
na morze. Wypłyńmy więc i choć przyjdzie nam walczyć
z przeciwnym wiatrem, oddalmy się od tego lądu i poże-
glujmy wprost ku domom naszym przez królestwo łaska-
wego Posejdona. A że nie wiemy, jak długo przyjdzie
nam płynąć ani na jakich brzegach spoczną nasze oczy,
gdy czas się dopełni, powierzmy się łaskawości bogów,
przydając jej moc naszych ramion! Bowiem nic innego
nam nie pozostało! Niechaj każdy z was odpowie, czy
pragnie, abyśmy tak uczynili, aby później nie pomyślał, że
choć uczynił to, co inni, doradzał jednak poniechania tego
zamiaru.

W milczeniu wszyscy pozdrowili bogów, a później
każdy wzniósł prawe ramię na znak zgody.

- Poszukajmy więc czystego źródła! - rzekł Widwojos.
- A gdy nabierzemy w pithosy dość słodkiej wody,
ruszajmy nie zwlekając.

Gdy po pewnym czasie Angelos odepchnięty wiosłami
odbił od brzegów półwyspu i skierował się ku skalnej
bramie zatoki, książę z Terteusem stanęli na dziobie,
wpatrując się z natężeniem w powierzchnię wód. Lecz nic
nie zmąciło swobodnej gonitwy fal.

149

Gdy znaleźli się na morzu, pojęli wnet, że wiatr połud-
niowy przycichł i przemienił się w łagodny zachodni
powiew, co uznali za dobrą wróżbę, gdyż wioślarzom
łatwiej było teraz pracować i tej nocy Angelos z pewnoś-
cią przebędzie większą połać morza, jeśli...

Lecz słowa owe nie padły z ich ust, a nikt z załogi nie
rzekł słowa o potworze.

Okręt oddalał się od lądu łagodnym łukiem zmierzając
ku południowemu zachodowi, tam gdzie stało opadające
słońce. Zanurzało się ono z wolna w morze i Terteus,
który nie spuszczał oka z nieskończonej powierzchni wód
przed dziobem, myślał z niepokojem o nastaniu zmroku.
Za nimi czarne góry poczerwieniały w świetle zachodu.
Okręt oddalał się od nich i zapewne, jeśli noc upłynie
szczęśliwie, rankiem będą one już tylko mglistą linią na
wschodnim widnokręgu.

Lecz słońce, zanurzywszy się niemal całym swym jas-
nym kręgiem w morzu, zawisło nieruchomo tuż pod
widnokręgiem i blask półkolistego skrawka jego oblicza
trwał nadal na falach.

Terteus spojrzał raz i drugi, nie pojmując, a później
serce jego ścisnął nagły lęk.

- Czy widzisz? - rzekł książę. - Ten dzień nie kończy

się!

Cała załoga także pojęła, że dzieje się coś straszliwego
i choć ludzie nie wypuścili wioseł, a głos żeglarza nawołu-
jącego śpiewnie spod masztu: - Płyń przez fa-le! Płyń
przez fa-le... - nie cichł, nad Angelosem ponownie zawi-
sła groza.

Bo to na pół ukryty krąg światłości - miast zniknąć
wreszcie - począł z wolna wznosić się i wkrótce oderwał
od powierzchni wód szybując w górę i ku południowi po
swej codziennej drodze.

Książę odwrócił się i poszedł ku środkowi okrętu,
a stanąwszy na podwyższeniu pod masztem i dawszy

150

znak dłonią nawołującemu
żeglarzowi, aby ucichł, za-
wołał ochrypłym głosem:




- Przestańcie wiosłować
i powstańcie, dzielni towa-
rzysze moi! Oto mamy wido-
my znak, że bogowie umiło-
wali nas i potwór ów był
wysłany od nich z rozkazem,
abyśmy nie płynęli dalej ku
północy! Gdyż dopłynęliśmy
niemal do krawędzi świata,
gdzie słońce zachodzi!

I zwróciwszy-się ku pro-
miennemu kręgowi, który
teraz stał już w pełni nad
widnokręgiem, uniósł ku|
niemu wyprostowane ra-
miona, a wszyscy powstaw-
szy uczynili podobnie, dzię-
kując bogom za łaskę i oca-
lenie z niebezpieczeństwa,
jakiego nie zaznał dotąd ża-
den ze śmiertelnych.

Okręt, pozbawiony steru
i wioseł, kołysał się lekko
pod ich stopami, tańcząc na
falach.

Wreszcie Widwojos opuś-
cił ramiona, a inni uczynili to
za nim i zasiedli do wioseł.

Zabrzmiał śpiew żeglarza
stojącego pod masztem
i Angelos drgnął, a później
ruszył nabierając szybkości,

gdyż nowe siły wstąpiły w załogę.

- I cóż ci rzekłem?! - zawołał Harmostajos obracając
się na ławie ku Białowłosemu i ciągnąc ku sobie wiosło. -
Dopłynęliśmy do krańców świata i nawet sam boski syn
Byka przyznał to teraz! I dobrze się stało, gdyż za dzień
lub dwa moglibyśmy ujrzeć białe oblicze Posejdona,
a któż ze śmiertelnych mógłby nie paść bez życia na ów
widok!

Białowłosy nie odrzekł nic, lecz odpowiedział mu
uśmiechem, gdyż i on uwierzył nagle, że bogowie czuwają
nad okrętem i jego załogą.

A bogom podobny Widwojos powrócił na dziób i długo
stał wpatrując się w słońce. Brwi miał zmarszczone, jak
gdyby próbując pojąć, co mogło spowodować, że wyda-
rzyło się to, co się wydarzyło.

Na dnie serca swego nadal pragnął pojąć istotę rzeczy
tego świata bez uciekania się do pomocy bogów. Bowiem
nie wierzył w bogów, choć od pewnego czasu począł się
ich lękać. Tak zdumiewający i pogmatwany bywa umysł
człowieczy.

I być może pozostałby długo pogrążony w myślach, nie
umiejąc znaleźć odpowiedzi na wiele pytań, które zada-
wał sobie pragnąc pojąć zdumiewające i straszliwe wy-
padki tego dnia nie zakończonego nocą, gdyby w końcu
nie nastąpiła rzecz najstraszliwsza, która wstrząsnęła jego
sercem i kazałamuukorzyćsięprzedtajemnąmocą bogów.
Albowiem on, książę Widwojos, syn i wnuk królów, sam
ujrzał owego dnia oblicze Boga Niezmierzonych Głębin,
a wraz z nim ujrzała je cała załoga Angelosa!

A stało się to, gdy płynęli już długo i wiatr odmienił się
z zachodniego w nieco chłodniejszy, północno-zachodni.
Podnieśli wówczas wielki żagiel, pod którym okręt wspo-
magany połową wioseł począł płynąć szybko, kierując
dziób ku nagiemu bezmiarowi błękitu na południowym
zachodzie. Gdzieś tam krył się utęskniony ląd, który

152

pragnęli napotkać, by wzdłuż jego brzegów podążyć ku
domowi. Wypatrywali go więc nieustannie, a książę wraz
z Terteusem stali na dziobie, rozmawiając i zastanawiając
się, czy ujrzą ów ląd dziś jeszcze, czy też minie wiele dni,
nim ukaże się on na widnokręgu... gdy nagle Terteus
przymrużył oczy i przysłonił je dłonią. Wydało mu się
bowiem, że na zachodzie, pośród morza, dostrzegł odle-
gły błysk, jak gdyby zamigotało tam wielkie światło.

- Cóż dostrzegłeś? - spytał bogom podobny Widwo-
jos spoglądając w tym samym kierunku.

- Nie wiem... boski książę... - Terteus pochylił się ku
przodowi trzymając dłonią za belkę obramowania dzio-
bu. - Zapewne oczy moje omamiły mnie...

- Czyś dostrzegł blask, jak gdyby słońce nagle zapło-
nęło na zachodzie i zgasło w mgnieniu oka? - zapytał
Widwojos.

- Dostrzegłem! - rzekł Terteus cicho. - I znowu go
dostrzegam!

Angeles nie płynął w kierunku owego światła, które
pojawiało się i gasło nagle, by znów się pojawić. Słońce
weszło już wysoko i dzień zbliżał się ku południowi.
I znów oczy całej załogi spoczęły na owym miejscu pośród
morza, aż nagle Białowłosy, który miał wzrok sokoła,
zawołał:

- Widzę je!

- Cóż widzisz? - zawołał Harmostajos.

- Białe i lśniące... migocze jak klejnot... na krawędzi
wód... Jak wielka głowa! Oblicze zanurzone w morzu!

A nie stało ono w miejscu, lecz z wolna sunęło za nimi
odległe, niemal niedostrzegalne, wysyłając im błyskawice
blasku. Posuwało się w tym samym kierunku co oni,
podążając z północnego wschodu. Aż wreszcie, gdy zbli-
żyło się nieco, ujrzeli wszyscy to, co pierwszy ujrzał
Białowłosy: ogromne, białe oblicze lśniące na granicy
wód i widnokręgu!

153

I znów powstali wszyscy i pozdrowili Go, pochyliwszy
głowy i spuściwszy oczy, aby nie poraził ich śmiercią za

zuchwalstwo.

Gdyż pojęli, że oto dostąpili laski największej, jakiej
mógł dostąpić żeglarz przemierzający wody; ujrzeli, choć
z tak wielkiej odległości, olbrzymie Białe Oblicze Posej-
dona, spoglądającego na nich spoza krawędzi wód!

I tak, szczękając zębami z trwogi i korząc się w myślach
przed owym Wielkim Obliczem, ślącym im z dala oślepia-
jące promienie, jak gdyby było niezmierną, zanurzoną
w morzu bryłą lodu, odbijającą słoneczny blask, napierali
na wiosła, oddalając się od owej okolicy morza, by nie
zakłócić Panu Wód jego boskiego spokoju. Pojęli jednak
w owej chwili, że choć wiele jeszcze trudów ich czeka, lecz
żadna siła nie zawiąże już drogi ich powrotu.

Gdyż temu, który ujrzał Oblicze Boga i nie padł rażony
błyskawicą gniewu, ludzie, moce ziemi i morza niewiele
złego mogą uczynić.

Aż wreszcie dalekie Oblicze posłało im ostatni ostry
błysk z granicy wodnego widnokręgu i znikło.

Pan Morza zstąpił zapewne do cichych podwodnych
pałaców, w których przebywał pośród dusz dzielnych
żeglarzy i zatopionych okrętów.

Angeles parł dalej, sunąc ku swemu odległemu, nie-
znanemu celowi.

Tej nocy wydało im się, że tarcza słoneczna skryła się
nieco bardziej pod powierzchnię, a następnej gotowi byli
przysiąc, że jedynie maleńki jej skrawek pozostał

widomy.

I być może trzeciego wieczora ujrzeliby z radością, że
słońce całe zniknęło, kryjąc się na krótki odpoczynek.
Lecz w południe nadeszły niskie chmury z północy,
a wkrótce biała mgła opadła na morze, przesłaniając
wszystko tak gęstą powłoką, że z dziobu okrętu zaledwie
można było dostrzec wierzchołek masztu.

154

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Krąg olbrzymich głazów

Białowłosy otworzył oczy. Ktoś szarpnął jego ramie-
niem, lecz był tak znużony, że minęła chwila, nim poznał
pochylone nad sobą oblicze Terteusa.

Usiadł przecierając powieki. Terteus puścił go, postąpił
ku następnemu śpiącemu i zaczął nim potrząsać:

- Wstawaj, Kalaurosie, czas nadszedł!

Ludzie z wolna unosili się i wstawali, klnąc cicho lub
milcząc.

Białowłosy rozejrzał się. Pokład nie kołysał się niemal.
Okręt płynął, popędzany połową wioseł, po morzu spo-
kojnym jak staw. Terteus zniknął w oparze i z dala tylko
było słychać jego ciche nawoływanie, gdy budził śpiących
kamiennym snem wyczerpanych ludzi.

Białowłosy zadarł głowę. Czy to dzień, czy noc teraz?
Któż mógł odgadnąć w tej przerażającej krainie wód
rozjaśnionych zachodzącym na krótko słońcem, a równo-
cześnie pokrytych gęstym, nieprzebytym oparem?

A jednak wydawało im się, że mrok zapadał nieco
dłuższy co dnia i mgła przemienia się w prawdziwą
ciemność... Być może działo się tak dlatego, że zawrócili
z krawędzi świata i płynęli odtąd nieustannie ku połud-
niowi. Lecz któż mógł mieć pewność, że to było przy-
czyną?

155

Białowłosy ruszył ku tyłowi okrętu, gdzie piękna Wa-
san wraz ze starym Nasiosem piekła placki na płaskim
kamieniu paleniska. Pozdrowiła go jak zawsze z uśmie-
chem, gdyż nie zapomniała, komu zawdzięczała żywot
swój ocalony, gdy żegnała już młode dni. Podała mu
placek, a stary Nasios wyciągnął ku stojącemu kubek
z wodą, która z dnia na dzień stawała się coraz bardziej

stęchła.

Jedząc Białowłosy myślał o tym, ile dni już płynęli od

chwili, gdy po raz ostatni postawili stopę na lądzie?
Osiem, dziewięć?... A może było ich już dwa dziesiątki!...
Zagubił rachubę upływającego czasu, a wraz z nim wszy-
scy inni, gdyż nie widząc zapadania nocy, a kładąc się do
snu i powstając z niego po to jedynie, aby zjadłszy
pośpiesznie kawałek placka, zasiąść znów przy wiośle,
tkwili jak gdyby w zaczarowanym kręgu, nie widząc ni-
czego, prócz pleców najbliższego towarzysza, wynurzają-
cych się z cichego, mlecznego oparu, nie rozkołysanego
najmniejszym wiatrem. Gdyby choć wiedzieli na pewno,
że przykładając się do wioseł skracają chwile oczekiwa-
nia! Lecz nie widząc lądu, morza, słońca ni gwiazd być
może zataczali wielki krąg? Wiosłując i zaciskając zęby
drżeli na myśl, że gdy wreszcie mgła opadnie, ujrzą znów
przed sobą czarne wierzchołki gór, które żegnali przed

wielu dniami.

Lecz Eriklewes, który nieustannie spoglądał na wodę
przepływającą wokół burt okrętu, twierdził z uporem, że
nie zgubili kierunku. A cóż innego pozostawało im, jak
zaufać sternikowi, choć oblicze jego zapadło się, a oczy
miał czerwone, bowiem nie spał niemal od chwili, gdy
zanurzyli się w milczące morze mgły. A gdy tylko kładł się
zmorzony nieustannym czuwaniem, wkrótce niespokojne
myśli, kołaczące się w głowie nawet podczas snu, budziły
go i zrywał się, powracając na tył okrętu. Zwykle w takich
razach, biorąc za wiosła sterowe powiązane z sobą liną,

156

naprowadzał dziób okrętu nieco w lewo lub w prawo, jak
gdyby wiedział, że zboczył on podczas jego snu, gdy inny
czuwał nad kierunkiem żeglugi.

Zdumiewało ich to początkowo, wkrótce jednak zobo-
jętnieli niemal na wszystko, zaprzestawszy wierzyć w du-
chu, aby podróż ta skończyła się kiedykolwiek. Płynęli
więc, odpędzając od siebie straszliwe przypuszczenia
o nieskończonym morzu bez kresu lub o krawędzi wód,
która wessie ich jak wir ogromny i rzuci w bezdenną
otchłań. Niektórym śniły się potwory i bogowie, a wów-
czas krzyczeli przez sen i płakali budząc innych.

A okręt płynął równo, po łagodnej fali, otoczony
białym mrokiem, jaśniejącym, gdy słońce wznosiło się,
i głębszym, gdy opadało za niewidzialny widnokrąg. Lecz
nie dostrzegli słońca ani razu, choćby na krótką chwilę, od
owego czasu, gdy ujrzeli głowę Boga wędrującą widno-
kręgiem.

Białowłosy stanął nad wiosłującym towarzyszem i lek-
ko dotknął jego ramienia, a później wyciągnął dłonie
i ujął wiosło, aby nie wysunęło się z szeregu. Zmienili się
cicho i szybko.

Tamten zniknął odchodząc ku tyłowi okrętu, a Biało-
włosy naparł lekko na wiosło wsłuchany w zaśpiew żegla-
rza stojącego pod masztem:

- Płyń przez fa-le...

Nagle we mgle zabrzmiał okrzyk, powtórzony przez
siedzących.

- Unieść wiosła! Unieść wiosła!

Odruchowo naparł na wiosło z góry, wyczuwając, że
wynurza się ono z wody. Ujrzał Terteusa wyłaniającego
się z oparu i podążającego szybko ku tyłowi okrętu.

Angelos zwolnił i zatrzymał się.

Padły szybkie rozkazy i smukły kadłub zawrócił małym
łukiem. Terteus i Eriklewes biegli teraz ku dziobowi.

- Czyżby ktoś wpadł do morza? - zapytał Harmosta-

157

jos wiosłując z wolna, tak jak chciał tego głos zaśpiewu,
który nakazywał im leniwie muskać wodę.

- Nie! odparł Białowłosy. Bowiem nawoływaliby
inaczej! A teraz wzywaliby go głosem, aby mógł się
odnaleźć pośród mgły.

Głos nawołującego ucichł, unieśli więc wiosła i okręt
posuwał się teraz już tylko siłą rozpędu, zwalniając ciągle.

- Jeśli ktoś z was ujrzy w morzu płynącą gałąź, niechaj
zawoła wielkim głosem, abyśmy ją wyłowili! - krzyknął
spod masztu Terteus.

Białowłosy cofnął wiosło i na pół uniósł się z ławy,
wpatrując w mały skrawek jasnego, oleistego nurtu wido-
czny tuż przy burcie. To samo uczynił Harmosta jos i inni.

Drobne fale ocierały się cicho o ciemne deski kadłuba
i szeleszcząc odchodziły w półmrok. Woda była pusta,
niezmącona...

- Być może minęliśmy ją? usłyszeli głos Eriklewesa.
- Dostrzegłem ją w chwili, gdy okręt ją wyminął, lecz
musi znajdować się w pobliżu...

- Jeśli... - odparł Terteus.

Lecz Białowłosy nie usłyszał reszty jego słów. Bo oto
dostrzegł nagle na wodzie kołyszącą się, zieloną gałąź,
okrytą liśćmi.

- Jest! - krzyknął Harmostajos. - Tam jest! -1 wycią-
gnął ramię.

Białowłosy był już przy burcie, odbił się mocno i sko-
czył pomiędzy uniesionymi wiosłami.

Dotknąwszy powierzchni, mocnym zamachem skiero-
wał się w lewo, gdzie pośród ciągnącego się nad wodą
oparu zniknęła gałąź. Jeszcze dwa ruchy ramion. Ujrzał ją
przed sobą i pochwycił.

Woda była zimna, zimniejsza nawet nieco niźli morze
w pobliżu owych czarnych gór północnych. Nie myślał
jednak o tym. Spojrzał w górę. Ostatnie wiosła zniknęły
mu we mgle i dostrzegał jeszcze przez chwilę wolno

158

oddalający się czarny, wysoki okręt. I oto nagle został sam

pośród mgły. '

Lecz nadal słyszał ich okrzyki i odpowiedział tak
głośno, jak mógł, płynąc w ich kierunku.

Po chwili znów dostrzegł Angelosa, który wynurzył się,
najpierw jako mglisty zarys, a później wyrósł tuż przed
nim.

- Tu jestem! Mam ową gałąź, którą pragnąłeś ujrzeć,
Terteusie! - zawołał.

Zbliżył się jeszcze bardziej i oto stojący na tyle dostrze-
gli go.

Chwycił za jedno z wioseł sterowych, a gdy rzucili mu
sznur, owiązał się jego końcem, nadal trzymając gałąź.
Wciągany z wolna, wbijając bose stopy w deski okrętu
i odchyliwszy się jak najbardziej do tyłu, wzniósł się
ponad wodę, widząc wyciągnięte ku sobie ramiona, które
pochwyciły go i postawiły na pokładzie. Stał przez chwilę
szczękając zębami w rosnącej kałuży wody u stóp, a do-
strzegłszy przed sobą boskiego Widwojosa, podał mu
gałąź. Książę trzymając ją zwrócił się do Eriklewesa.

Sternik dotknął gałęzi palcami. Liście były młode i nie-
które rozwijały się dopiero, choć inne były tak wielkie jak
bywają pośrodku lata. Znali je wszyscy dobrze. Była to
gałąź dębu.

- Cóż sądzisz, Eriklewesie? - zapytał książę, a ludzie
stłoczeni wokół zamilkli wstrzymując oddech.

- Sądzę, boski potomku bogów, że gałąź ta... - Erikle-
wes urwał i oderwawszy liść, uniósł go ku wargom,
dotknął końcem języka, a później z wolna zmiął w dłoni
i otwarłszy ją, rozprostował go palcami drugiej ręki -
jeszcze dzisiejszego ranka rosła na drzewie macierzys-
tym... I niechaj bogom będą za to dzięki, bo choć nie
dostrzegacie tego, płyniemy walcząc z wielce łagodnym
powolnym prądem, który zapewne uniósł ją od wybrzeży
krainy, gdzie rosła!

159

- Wierzysz więc, dzielny sterniku, że ląd jest

w pobliżu?

- Wiem o tym, panie! Bowiem gałęzie dębu nie rosną

na falach! -1 dodał z namysłem, przyglądając się gałęzi: -
Wiem także, że nie wicher lub wezbrane wody wyniosły ją
na morze. Spójrz, boski książę, jak równo ją ucięto.
Uczyniono to nożem. Bo gdyby ścięto ją mieczem, odcię-
ta zostałaby gładko, a oto widzisz nacięcie na korze, gdzie
nóż obsunął się, i drugie, uczynione zaraz potem, które ją

odcięło.

- To prawda - rzekł Widwojos. - Wiemy więc też, że

ów ląd jest zamieszkany.

Gdy powrócili do wioseł, wydano rozkaz, by osłonili
burty wielkimi tarczami i mieli broń na długość ramienia

przed sobą.

Terteus zakazał też rozmów. Wiosłowali więc w ciszy,
bez zaśpiewu, jak rozbójnicy morscy zbliżający się nocą
do uśpionego grodu nadbrzeżnego.

A gdy płynęli już tak długo, że wioślarze ponownie
zmienili się na ławach, począł padać cichy deszcz, począt-
kowo drobny, a później coraz gęstszy i mgła jak gdyby
poczęła rzednąć, lecz zrobiło się mroczniej, gdyż nadcią-
gnęły niskie ciemne chmury, a wraz z nimi chłód przejmu-
jący.

I oto w pewnej chwili strzępy mgły przed dziobem
rozwiały się i w nikłym świetle gasnącego dnia, pod nisko
ciągnącymi, skłębionymi obłokami, stojący na dziobie
ujrzeli ciemniejszą jeszcze linię rozciągającą się jak
okiem sięgnąć po granice widnokręgu. A wówczas deszcz
ustał i obłoki otwarły się na chwilę, ukazując czyste oko
niebios nad owym lądem. Lecz nie było ono błękitne,
a rozświetlone purpurowym blaskiem zachodzącego

słońca!

Widząc to powstali wszyscy i wydali radosny okrzyk.
Nie omylił się bowiem roztropny Eriklewes i oto przed

160

nimi był ląd na zachodzie, ku któremu żeglowali przez
tyle dni!

Brzegi owej krainy były wysokie i skaliste, a skały te
miały niemal białą barwę, jak niektóre wyspy na północ
od Krety. Za nimi ciągnęła się równina porośnięta gęstym
lasem, gdyż widzieli wszędzie drzewa na skałach, a będąc
na morzu nie dostrzegli wysokich wzgórz w głębi lądu,
lecz jedynie pasmo łagodnych wzniesień. Żeglowali więc
wzdłuż wybrzeża kierując się ku południowi i tak zastała
ich na morzu noc krótka, lecz wreszcie prawdziwa.
Wznieśli więc oczy ku ciemnemu niebu, wpatrując się
z podziwem w gwiazdy, jasno lśniące po deszczu. Dął
porywisty, chłodny wiatr, a nikt nie usnął tej nocy, lecz ci,
którzy nie wiosłowali, stali przy burtach, gdyż z dala
widzieli nieustannie ciemną linię upragnionych brzegów.

A gdy nadszedł pierwszy blask przedświtu, zbliżyli się
ku lądowi i wkrótce napotkali miejsce, gdzie skały obni-
żały się ku opadającej w morze niskiej przełęczy, która
wydała im się ujściem rzeki.

Lecz gdy zbliżyli się jeszcze bardziej, dostrzegli ku
swemu zdumieniu, że morze powoli wlewa się do owego
ujścia. A że było ono szerokie, zwrócili ku niemu dziób
Angelosa i weszli w głąb lądu niesieni leniwym, wezbra-
nym nurtem.

Żeglowali tak do południa, mając po obu burtach gęsty
las. Krzewy rosnące na jego skrajach zdawały się zalane
wpływającymi od morza wodami. Wkrótce ów ruch nurtu
ustał, a gdy zapragnęli przybić do leżącej wśród lasów
rozległej łąki nadbrzeżnej, dostrzegli z trwogą, że rzeka
poczyna płynąć na powrót ku morzu, a zwierciadło jej
opada. Wreszcie, gdy zdało im się, że rzeka dąży ku morzu
zwykłym sposobem jak wszelkie inne rzeki, które znali,
przybili do brzegu.

Zeskakując każdy z nich dotykał otwartą dłonią ziemi,
by pozdrowić bogów ukrytych w jej głębi. Bowiem nieje-

1' - Czarne okryty t. IV

161

Jen z nich zwątpił podczas ostatnich dni, że stopa jego
kiedykolwiek zazna słodyczy dotknięcia trawy zielonej.
A byli tak znużeni, że Terteus z trudem wybrał niewielu,
którzy mogli jeszcze udźwignąć oręż, by czuwali nad snem

innych.

Wydawało mu się jednak, że wśród tych nieprzebytych

lasów byli bezpieczni, jeśli nieznany wróg nie pojawi się
nadciągając wodą. Lecz jeśli Posejdon nadal otacza ich
opieką, niechaj odwróci to niebezpieczeństwo, gdyż ża-
dnemu wrogowi nie mogliby dziś stawić czoła w boju,
a niejedno ramię nie uniosłoby nawet ciężkiego spiżowe-
go miecza.

Tak więc nie jedząc i nie rozpalając ognia runęli na
ziemię i usnęli. A gdy zbudzili się, znów była noc, lecz siły
ich powróciły i poczuli głód, a wraz z nim nowa radość
wstąpiła w ich serca. Niektórzy więc udali się przed
świtem na łowy, a inni zasiedli wokół ogniska susząc
przemoczoną odzież i czyszcząc piaskiem miecze i groty
strzał pokryte lekką rdzą.

Terteus przechadzał się pomiędzy nimi wraz z księciem
i uśmiechał, gdy w ucho wpadały mu nucone cicho przy
ogniu pieśni, których od tak dawna nie słyszał. Lecz mając
oko i umysł wodza poznał, że załogi tej nie powiedzie dziś
ani jutro ku domowi, lecz musi dać jej zaznać wypoczyn-
ku, aby odzyskała siły po nieustannej, trwającej dni
czternaście, jak obliczył, podróży o zwiniętym żaglu,
podczas której ludzie zmieniali się przy wiosłach zaznając
jedynie krótkiego wytchnienia.

Książę zgodził się z nim i postanowili, że nie będą
szukać miejsca innego niźli to, na którym się znajdują,
gdyż zapewne dość tu było zwierzyny, wody słodkiej
w rzece i okolicznych źródłach, a także suchych gałęzi do
podsycania ognia. A jeśli wróg jakiś wypatrzy ich i zechce
uderzyć, wówczas broniąc się wsiądą na okręt i odpłyną
kierując się znów ku morzu.

A gdy postanowili, że zostaną tu, Terteus umyślił
wysłać kilka par ludzi, aby rozszedłszy się od obozowiska
w różnych kierunkach, jak to czynią promienie słońca,
zbadali, czy okolica ta jest jedynie bezludną puszczą, czy
też mieszkają tu ludzie. Pamiętał o owej znalezionej
w morzu gałęzi. Lecz od chwili gdy Białowłosy wydobył ją
z wody płynęli jeszcze długo, a być może prąd przyniósł ją
7. jeszcze dalszych stron.

Uczynił tak jak postanowił, a gdy Białowłosy powrócił
wraz z Harmostajosem z łowów, wlokąc zabitą sarnę,
której szyi dosięgły ich strzały, odwołał ich wraz z paru
innymi nad wodę i tam wyjaśnił, że pragnie, aby wyruszy-
li. Szybko też podzielił ich na pary, a że Perilawos także
stał wraz z nimi, kazał mu iść wraz z ^Białowłosym,
mówiąc, że Harmostajos wyruszy z nimi, bowiem byli
najmłodsi i najmniej doświadczeni z całej załogi.

- Choć równie dzielni! - dodał śmiejąc się na widok
ich posępnych spojrzeń.

Tak więc gdy po jego ostatnich słowach Harmostajos
wdrapał się na najwyższe drzewo i zawołał z góry, że widzi
w oddaleniu łagodną wyżynę na zachodzie wznoszącą się
łańcuchem niskich wzgórz, Terteus tam właśnie wysłał ich
wszystkich nakazując, by rozproszyli się szeroko dla
zbadania całej okolicy i pamiętali, że zabłądziwszy w pu-
szczy powracać mają ku rzece, bowiem idąc jej brzegiem
odnajdą obozowisko.

Ruszyli szybko i w milczeniu, torując sobie drogę przez
gęste leśne poszycie i bacząc, by mieć po lewej ręce słońce
stojące już niemal u wierzchołka swej dziennej drogi.

Po długim marszu weszli wreszcie na polanę wśród
puszczy i dostrzegli ów łańcuch wzgórz tak blisko, że
wyraźnie widać było pojedyncze porastające je drzewa.

Lecz najbliższe wzgórze, będące rozległym, pokrytym
trawą łagodnym wzniesieniem, stało nagie, a jedynie na
jego szerokim płaskim wierzchołku dostrzegli coś, co

kazało im cofnąć się ku drzewom i ukryć w cieniu.

Choć odległość była jeszcze znaczna, ujrzeli wyraźnie
krąg olbrzymich ociosanych jak kolumny głazów, nakry-
tych innymi długimi kamiennymi belkami, tak że stykały
się one z sobą. Kręgów tych było dwa lub trzy, a na
krańcach wzgórza dostrzegli jeszcze pojedyncze strzeliste
głazy stojące jak samotne wieże.

- Cóż to jest? - szepnął Pcrilawos. - Przypomina
świątynię, lecz nie ma dachu ni miasta naokół, którego
bóg zamieszkiwałby w niej! Nawet stąd dostrzeglibyśmy
zapewne ludzi, gdyby krążyli wokół niej!

- To prawda... - Harmostajos skinął głową. Nie
uśmiechał się teraz, jak to miał w zwyczaju. Lecz
pomyśl, Perilawosie, że lud, który wzniósł tę budowlę,
musi być liczny i potężny, gdyż dzikie barbarzyńskie
plemię nie miałoby sił ni rozumu, by przyciągnąć tu te
głazy i wydźwignąwszy ustawić je tak przemyślnie. Jeśli
każdy z owych słupów wyciosany jest z jednego kawałka
skały, a sądzę, że jest tak, wiele setek ludzi trzeba było,
aby przynieść go tu, nie mówiąc o tym, że unieśli oni
niektóre z nich wysoko i złożyli na innych! - Zamilkł.

- Czy zawrócimy, by donieść twemu boskiemu ojcu
i Terteusowi o tym, co ujrzeliśmy tutaj? - zapytał Biało-
włosy spoglądając jednak, gdy mówił, nie na młodego
księcia, lecz na Harmostajosa, który odparł:

- Trzeba tak uczynić, lecz może spróbujemy zbliżyć
się nieco do owej budowli, a może nawet obejść wzgórze,
by przekonać się, czy lud ów nie ma swych siedzib po
drugiej stronie grzbietu, choć nie sądzę, aby było tu tak
cicho, a las nie nosił żadnych śladów człowieka, gdyby
w pobliżu znajdowało się miasto.

- Słusznie rzekłeś! - Perilawos skinął głową. - Być
może lud, który spiętrzył te głazy, dawno już zginął,
a pozostały one na świadectwo dziejów, których nigdy nie
poznamy. Lecz ruszajmy już, abyśmy się przekonali.

164

I ścisnąwszy oszczep w dłoni, chciał ruszyć przez polanę
wprost ku owej wyniosłości, od której dzielił ich jeszcze
las ciągnący się aż do jej podnóża. Lecz Harmostajos
wstrzymał go ruchem ręki.

- Jeśli nie dostrzegamy tam ludzi, nie znaczy to wcale,
że nie możemy ich tam napotkać. A źle byłoby, gdybyśmy
ściągnęli na siebie ich uwagę, gdyż zaniepokojeni mogą
przeszukiwać okolicę i wówczas natrafią na Angelosa.
Nie wiemy, czy byłby to lud przyjazny cudzoziemcom, czy
też nienawidzący każdego obcego jak wiele plemion,
które napotkaliśmy. A nie zapominajmy, że w pobliżu na
lewo od nas idą Anomedes z Deukionem, a po prawej
Metalawos z Kalaurosem. Oni także ujrzą zapewne ową
budowlę wynurzywszy się z lasu, lecz wiedząc, że znaj-
dziemy się bliżej, nie skierują się ku niej, pozostawiając
jej wybadanie nam. Tak więc baczmy, abyśmy widzieli nie
będąc widzianymi i dotarli na szczyt sąsiednich wzgórz,
gdzie rosną krzewy i drzewa, choć nie tak gęsto jak tu.
Stamtąd rozejrzymy się, a jeśli okolica owa okaże się
pustkowiem, wówczas przedziwna budowla kamienna
przestanie nas trwożyć i zajmować. Bowiem nie nasi
przodkowie ją wznieśli i nie na cześć naszych bogów!

Po krótkiej naradzie postanowili, że nie będą dalej szli
razem, lecz rozejdą się, idąc jeden o kilkaset kroków od
drugiego i bacząc odtąd pilnie, czy ziemia nie nosi śladów
niedawnej bytności człowieka. Harmostajos nalegał, by
dwaj z nich obeszli wzgórze szerokim kręgiem z dwu
stron, wdrapując się na oba sąsiadujące z nim wzniesie-
nia, aby ujrzeć, co kryje się za nimi. Trzeci miał czekać
w miejscu, gdzie stali teraz, aż powrócą. A jeśliby nie po-
wrócili, gdy słońce pocznie się chylić ku zachodowi, wi-
nien ruszyć najspieszniej ku obozowisku, by opowiedzieć
o budowli owej i niepewnym losie swych towarzyszy.

Rzucili losy, biorąc do ręki małe różnobarwne kamyki,
z których najmniejszy miał pozostać. Harmostajos od-

165

wrócił się, ukrył dwa w dłoniach, a jeden w ustach.
Perilawos, który wskazał lewą dłoń, wyciągnął najmniej-
szy kamyk i cofnąwszy się za rozłożysty pień, skinął im
głową na pożegnanie.

Ruszyli trzymając się drzew i okrążając polanę, a póź-
niej zagłębili w las.

Początkowo szli razem, stąpając cicho po gęstym mchu
i bacząc, by nie nadepnąć na suchą gałąź. Oczy ich starały
się przebić gąszcz leśny, który z wolna począł rzednąć. Po
pewnym czasie dostrzegli przed sobą przesłonięte niemal
pniami drzew i zaroślami łagodne, oświetlone słońcem
zbocze, gęsto porośnięte wrzosem i krzakami jałowca.

Idąc powoli od pnia do pnia i zatrzymując się co pewien
czas, zbliżyli się do skraju lasu.

Zbocze wraz z owym budzącym zdumienie kamiennym
kręgiem było przed nimi. Głazy wydawały się stąd wię-
ksze nawet niż wówczas, gdy spoglądali na nie z dala.
Gdyby trzech ludzi stanęło jeden na ramionach drugiego,
ów ostatni zaledwie sięgałby ku leżącym poprzecznie,
pięknie ociosanym odłamom skalnym, równie wielkim
jak owe, na których spoczywały, a tak ciężkim zapewne,
że siły wielu ludzi i niezwykłej przemyślności trzeba było,
aby dźwignąć je i położyć tam, gdzie leżały.

Białowłosemu przyszły na myśl opowieści o olbrzy-
mach północnych, o których nasłuchał się w Knossos
przed wypłynięciem wyprawy. Zadrżał. Lecz później
wspomniał na kamienne świątynie i posągi Egiptu, które
były przecież nieporównanie większe, a wznieśli je zwykli
ludzie.

Stali przez długą chwilę wpatrując się w płaszczyznę na
wierzchołku wzgórza, a później Harmostajos dotknął
lekko palcami ramienia przyjaciela i wskazał oczyma las
w prawo, równocześnie dając mu znak, by ruszył w lewo.

Uśmiechnął się i pochylony, ściskając oszczep w dłoni,
zniknął pomiędzy drzewami idąc cicho jak cień.

166

Białowłosy odprowadzał go wzrokiem, póki smukła
skradająca się postać nie rozpłynęła się w mroku rzuca-
nym przez gęste korony drzew. Później, cofnąwszy się
nieco w głąb lasu, ruszył w przeciwnym kierunku, nadal
widząc z dala zbocze, które począł okrążać, starając się
dotrzeć do łagodnego skłonu łączącego je z drugim
wzgórzem o zboczach porośniętych lasem dającym osłonę
przed oczyma mieszkańców tej ziemi, gdy któryś z nich
zabłąkał się tutaj.

Z wolna grunt począł podnosić się i w pewnej chwili
Białowłosy ujrzał, że przez las biegnie długie odkryte
pasmo traw niknące na wyniosłości. W przeciwnym kie-
runku ciągnęło się ono ku wzgórzu, gdzie stała kamienna
budowla.

Zbliżył się i nagle stanął wstrzymując oddech, zupełnie
nieruchomy, mimowolnie opuściws/\ dłoń na rękojeść
miecza i przełożywszy wolno oszczep do lewej ręki.

Środkiem owej pokrytej trawą przecinki leśnej biegła
wyraźna ścieżka ze śladami stóp ludzkich.

Białowłosy stał skryty za drzewem, wpatrując się
w ścieżkę i nie wiedząc, co ma czynić.

Widział wyraźnie, że nie minęło wiele czasu, odkail
przeszli tędy ludzie. Sądząc ze śladów, było ich wielu.
Ziemia, jeszcze wilgotna po wczorajszym deszczu, odda-
wała wyraźnie odciski nagich stóp.

Gdzieś w pobliżu przebywali mieszkańcy tej krainy.
Winien był teraz zawrócić i podążyć wraz z przyjaciółmi
do księcia, aby oznajmić mu o tym. Lecz może lepiej
byłoby przekonać się, dokąd owa ścieżka zmierza? Gdyby
udało mu się niepostrzeżenie zbliżyć do siedzib tych ludzi
lub obozowiska, Kretcńc/ycy dowiedzieliby się, czy jest
to wielkie miasto, czy tez mała osada o niewielu miesz-
kańcach, nie mogących zagrozić załodze Angelosa
w otwartym boju. Im więcej książę, i Terteus będą wie-
dzieli, tym lepiej.

167

Pomyślawszy tak, położył się w trawie i wysunął nieco
na pozbawiony osłony pas ziemi. Nie unosząc głowy
doczołgał się do ścieżki, przekroczył ją i doczołgał się do
przeciwległej krawędzi lasu, gdzie powstał i ruszył wprost
pod górę. Pragnął znaleźć się na szczycie i rozejrzeć się
stamtąd, mając u stóp całą okolicę.

Las był tu gęsty, a grunt podnosił się wolno, gdyż
zbocze było łagodne. Wreszcie wznoszenie się ustało. Był
zapewne na wierzchołku wzgórza, lecz splątane gałęzie
młodych drzew i zwarte poszycie nie zezwalały wzrokowi
przedrzeć się dalej nim na kilka kroków. Postanowił więc
wejść na drzewo. Widząc potężny wiąz, którego zwisające
konary niemal sięgały ziemi, położył oszczep i miecz
u jego stóp, a później dorzucił do nich łuk i kołczan, aby
nie przeszkadzały mu we wspinaniu się.

Wchodził szybko i po chwili nie widział już ziemi,
odgrodzony od niej szumiącym morzem liści w dole.
Wspinał się dalej i wkrótce ujrzał rozległą pofalowaną
równinę lasów ciągnących się ku północy, a na prawo
drugą błękitną równinę zajmującą cały wschodni widno-
krąg i rozlewającą się na południe, gdzie wrzynał się w nią
długi półwysep lądu. Zwrócił oczy ku wschodowi na
leżący w pobliżu sąsiedni szczyt najbliższego wzgórza.

Kamienna budowla wydała mu się tak bliska, że
wystarczyłoby niemal sięgnąć ręką, by jej dotknąć.

Lecz widok, który dostrzegł za nią, sprawił, że wspiął
się jeszcze wyżej. Utrzymując się z trudem na wierzchoł-
ku drzewa, który kołysał się pod jego ciężarem, spojrzał
na szeroką, prostą, jasną drogę biegnącą ku wzgórzu.
Niknęła ona zasłonięta zboczem i zapewne kończyła się
u stóp kamiennych kolumn. Na drugim jej krańcu -
zaledwie widoczne w oddaleniu - ujrzał długie szeregi
szarych domów o spadzistych dachach zbiegające się
koliście ku okrągłej powierzchni, która była zapewne
placem zebrań osady. Więcej nie dostrzegł, gdyż odle-

168

głość była zbyt wielka, aby prócz zarysu dachów mógł
dojrzeć pojedynczych ludzi, gdyby się tam znajdowali.
Lecz osada ta była tak rozległa, że w myśli nazwał ją
miastem. Ciągnęła się na dużej przestrzeni i sięgała
niemal ku morzu, gdzie dostrzegał, jak mu się wydawało,
kształt okrętu, maleńkiego z tej odległości jak mrówka.
A więc było tu duże miasto i port. Gdyby Angelos płynął
wczoraj dalej nie wchodząc do ujścia rzeki, wkrótce
dotarłby do południowego krańca półwyspu, a posuwając
się na zachód wzdłuż linii wybrzeża, musiałby ujrzeć ową
przystań i miasto, którego mieszkańcy nie zapuszczali się
zapewne nad bagniste brzegi rzeki, od której dzielił ich
niemal dzień drogi przez gęstą puszczę. Jeśli kraina owa
była wyspą, musiała to być wielka wyspa, gdyż spogląda-
jąc na zachód i ku północy nie dostrzegał nigdzie owej
niskiej błękitnej pustki świadczącej o obecności odległe-
go morza. Przeciwnie, wydało mu się, że widzi w słońcu
dalekie pasma wyższych wzgórz na zachodzie uciekają-
cych daleko w głąb.

Patrzył jeszcze przez chwilę, aby dokładnie zapamiętać
ów widok i zmierzyć okiem odległość, a później począł
zsuwać się w dół. Schodził szybko i znalazłszy się na
przedostatnim konarze, skoczył z wysoka i odbiwszy od
ziemi wyprostował szczęśliwy, że tak wiele ujrzał.

Odwrócił się w stronę pnia, by podnieść pozostawiony
pod nim oręż. Podszedł i rozejrzał się. Był pewien, że tu
go pozostawił. Gdzież były miecz, łuk i oszczep?

Szybko obszedł pień, lecz nic nie leżało w trawie.
I wówczas nagły lęk chwycił go za serce.

Uniósł oczy.

Cicho, jak gdyby nie byli żywymi istotami, wysunęli się
spoza krzaków i otoczyli go z wszystkich stron przypatru-
jąc mu się nieruchomymi oczyma. Włosy ich były ciemne
jak włosy Kreteńczyków, a skóra jasna. Odziani byli
wszyscy w krótkie, sięgające kolan proste, płócienne

169

szaty, a w ręku trzymali długie siekiery bojowe o lśniących
ostrzach z polerowanego brązu. Lecz najstraszliwsze były
ich oblicza, pokryte na policzkach i na czole dwoma
cienkimi pasmami czerwonej i błękitnej farby, nadający-
mi im wygląd dziki i surowy.

Stali nie poruszając się z siekierami na pół wzniesiony-
mi i gotowymi do zadania ciosu. Białowłosy dostrzegł, że
jeden z nich ma siekierę zatkniętą za skórzany, otaczający
szatę pas, a w ręku trzyma jego oszczep.

Było ich kilkunastu i stali ciasnym kręgiem nie spusz-
czając z niego oka. Wiedział, że nie zdąży uciec. Nie
przedarłby się pomiędzy nimi, cios siekiery zatrzymałby
go na zawsze.

- Nie jestem waszym wrogiem... - rzekł głośno, uno-
sząc otwarte dłonie na znak, że nie kryje nieprzyjaznych
uczuć.

Nie odpowiedzieli i zbliżyli się o krok, zacieśniając
pierścień. Białowłosy opuścił ręce. Wiedział, że za chwilę
zginie, i pomyślał z rozpaczą, że załoga Angelosa nie
dowie się o grożącym niebezpieczeństwie. Bowiem ludzie
ci zapewne pochodzili z owej osady, a postać ich świad-
czyła o dzikości i nienawiści do obcych.

Czekał. Zbliżyli się jeszcze o krok w milczeniu.

I nagle wszyscy skoczyli ku niemu.

Zakrył twarz rękoma oczekując ciosu, który rozpłata
mu głowę. Lecz uderzenie nie nadeszło.

Przewrócono go na ziemię i skrępowano mu ręce.
Później trzymające go dłonie zwolniły uścisk. Odstąpili.
Poczuł gwałtowne szarpnięcie sznura, które niemal wy-
r\vuło mu dłonie ze stawów i poderwało na nogi. Nikt nie
uderzył go już i nikt nie przemówił.

Jeden z ludzi, najwyższy, o siwiejących włosach, wska-
zał trzymaną w ręce siekierą kierunek i otoczywszy jeńca
ze wszystkich stron, poczęli szybko schodzić ze wzgórza.

Po krótkim czasie znaleźli się na przełęczy i ićąc

170

otwartym zboczem po wrzosowisku poczęli wspinać się
ku kamiennej budowli.

Gdy znaleźli się przed nią, Białowłosy dostrzegł, że cała
przestrzeń otoczona jest głębokim rowem, nad którym
ruszyli obchodząc szczyt, aż doszli do miejsca, gdzie
kamienny okrąg łączył się z nadbiegającą od strony
dalekiego miasta drogą. Stały tam dwa samotne wysokie
głazy tworząc jak gdyby bramę. Dostrzegł, że nie przeko-
pano tu rowu, zapewne dlatego, by mieszkańcy miasta
mogli swobodnie wchodzić do koliska.

Przed owymi wejściowymi głazami stała grupka wo-
jowników odzianych podobnie jak ci, którzy go schwycili,
prócz jednego, z którego ramion spływała długa, czerwo-
na szata, sięgając ziemi. Różnił się on od innych, a stopy
jego były obute prostymi skórzanymi sandałami.

Siwy człowiek, prowadzący Białowłosego, podszedł do
niego i pochylił nisko dotykając ziemi ostrzem siekiery.
Ów w czerwonej szacie spojrzał nad jego głową na jeńca.
Później przemówił.

Głos miał cichy i spokojny, lecz Białowłosy nic pojął
ani jednego z wypowiedzianych przez niego słów, gdyż
mowa jego nie przypominała żadnej z tych, które kiedy-
kolwiek słyszał.

Siwiejący człowiek odpowiedział wskazując las i szczyt
sąsiedniego wzgórza, zapewne wyjaśniając teraz, gdzie go
schwytali.

A wzrok Białowłosego poszybował ku skrajowi lasu
u stóp wzgórza. Perilawos z tej odległości zapewne nie
mógł dostrzec ni jego, ni otaczających go wojowników.
Lecz Harmostajos? Gdzie był? Musiał znajdować się
w pobliżu, gdzieś tam, w lewo... Jeśli i jego nie schwy-
tali...

Człowiek w czerwonej szacie skinął głową, a później
zbliżył ku niemu i wyciągnąwszy rękę dotknął, jak gdyby
z podziwem, jego jasnych włosów... Zapewne nie widział

172

jeszcze młodzieńca, na którego ramiona spadałyby fale
białego niemal złota...

Później człowiek ów powiedział coś i wojownik niosący
oręż pojmanego zbliżył się i podał mu miecz i łuk.

Tamten przypatrywał im się uważnie przez długą chwi-
lę, a później spojrzawszy na Białowłosego wypowiedział
kilka stów, najwyraźniej zwracając się ku niemu.

- Nie pojmuję cię, panie... -odparł jeniec starając się,
aby tamten zrozumiał. Mając skrępowane ręce potrząsnął
przecząco głową.

Najwyraźniej człowiek w czerwonej szacie pojął ów
ruch, gdyż zwrócił się znów ku siwiejącemu wojownikowi
i wskazał dłonią drogę.

Białowłosy poczuł gwałtowne szarpnięcie. Otoczony
strażą począł schodzić ku widniejącemu w oddali miastu.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Jakże więc się tu znalazł?

Czcigodny Assebal nigdy nie żeglował po morzu leżą-
cym pośrodku świata, choć wiedział dobrze o jego istnie-
niu i znał imię miasta, z którego wywodził się jego ród:

Gubal o wysokich murach. Lecz urodziwszy się w warow-
nej osadzie portowej za słupami Wielkiej Bramy łączącej
owo morze z oceanem, spędził cały swój dotychczasowy
młody żywot żeglując początkowo z ojcem - a po jego
śmierci jako właściciel okrętu - ku Wyspom Cynowym
i na powrót. Okręt ich niósł tam broń, sukno i wino oraz
ozdoby i paciorki, a powracał wioząc na pół wytopione
bryły cyny, które później lądem lub okrętami kierowano
na południe. A był to najcenniejszy z ładunków, gdyż bez
cyny nie byłoby brązu, spiżowych mieczy, grotów, oszcze-
pów, strzał i owych niezliczonych przedmiotów, które
świat nauczył się wykuwać. Jedynie okręty jego rodu
i dwu innych zaprzyjaźnionych i panujących wspólnie
w rodzinnym porcie przybijały do Cynowej Przystani na
wielkiej północnej wyspie, gdyż miejsce, z którego brano
kruszec, było jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic
synów Aszery Pani Mórz, a nikt, kto nie żeglował tam, nie
znał jej.

Któż zresztą, nie narodziwszy się w owej małej najdalej
wysuniętej na zachód i północ przystani fenickiej, mógł ją

174

poznać? By uczynić to, człowiek ów musiałby przepłynąć
świat cały na swym okręcie, nie znając drogi ani tego,
który by mu ją wskazał. Musiałby przebyć niezmierzoną
drogę przez otwartą pustynię oceanu zachodniego, a póź-
niej skierować się przez mgliste i niedostępne przez
większą część roku burzliwe morze i cieśniny ku przystani
Ludu Cynowego. Lud ów sprowadzał rudę z głębi swego
chmurnego lądu i nienawidził obcych, czyniąc wyjątek
jedynie dla kupców fenickich z owych trzech rodów. Mieli
oni tu swe domy i składy na wybrzeżu, które stały puste
podczas długich zimowych miesięcy, gdy olbrzymia fala
i lodowate wichry odcinały Wyspę Cynową od świata.
Lecz teraz nadszedł czas żeglugi i oto Assebal stał przed
składem, gdzie ludzie o twarzach pokrytych wstęgami
farby składali na stosy płasko skute młotami bryły
cyny.

- Jutro nie załadujemy okrętu, gdyż lud ów cały uda
się o świcie na wzgórze, by święcić wschód najdłuższego
dnia! Lecz gdy dzień święta minie, pragnąłbym następne-
go ranka podnieść żagiel. Jeśli nie uczynimy tego, wiatr
może zmienić się wkrótce, jak zwykle o tej porze roku,
i podróż nasza mogłaby się nadmiernie przeciągnąć.
A wówczas, mój wierny Sekkaharze, niechaj Baal ulituje
się nad nami! Znaczyłoby to, że powrócimy tu zaledwie
raz jeszcze przed nastaniem zimy, co ciężkie przyniosłoby
nam straty!

- Wiem, panie mój! Lecz niebo rozjaśniło się dziś
i sądzę, że ruszymy z pomyślnym wiatrem, a będzie on
towarzyszył nam do samego domu twojego!

- Oby słowa te usłyszała Aszera! Bo jeśli...
Lecz nie dokończył. Piaszczystym traktem od strony

miasta nadbiegł wysoki, potrząsający toporem wojownik

i zatrzymawszy się przed nim, zawołał:

- Czy jesteś obcym kupcem, Assebalem?

- Rzekłeś! - Assebal skinął głową. Rozumiał dobrze

175

mowę owego ludu, przebywając tu co roku od dzieciń-
stwa. - Jestem nim! Czegóż chcesz ode mnie?

- Ja nie chcę od ciebie niczego, lecz pan mój wzywa
cię, byś przybył do niego... - Zawahał się, jak gdyby
szukając słów, które nie byłyby zbyt uprzejme wobec
cudzoziemca. - Pragnie on mówić o pewnym schwytanym
człowieku, więc spiesz się nie zwlekając.

Assebal zmarszczył brwi.

- O schwytanym człowieku?... powtórzył. I dodał: -
Biegnij przede mną i donieś twemu wspaniałemu królowi,
że nadejdę niebawem!

- Uczynię tak! Lecz nie zwlekaj, aby pan mój nie
zniecierpliwił się i gniew jego nie starł cię z czoła ziemi!

Były to zwykłe słowa, jakimi wysłannicy króla zwracali
się do kupców dla okazania im, że są jedynie nędznymi
cudzoziemcami. Lecz Assebal nie dbał o nie. Odkąd
sięgała pamięć ludzka, nigdy żadnego z kupców fenickich
nie spotkało na tej ziemi nieszczęście i nie uderzył w nich
gniew królewski, bowiem gdyby nie oni, lud ów nie
umiejący budować wielkich i sprawnych okrętów, mogą-
cych żeglować po wzburzonym morzu, a zagubiony na
dalekiej północnej wyspie okolonej niespokojnymi wo-
dami, na których deszcze i mgły nawet latem były rzeczą
powszednią, zdany byłby na swe dawne siekiery i młoty,
a władcy jego powróciliby do dawnego barbarzyństwa,
gdyż choć mieli cynę, bez której nikt dotąd nie wytopił
złocistego brązu, jednak nie wiedzieli, jak w piecach
i sztuką kowalską doprowadzić do właściwego zmieszania
rud i wykucia z nich lśniących ostrzy, narzędzi i ozdób.
Sama cyna była zbyt krucha i słaba, by można z niej
uformować coś, prócz słabych naczyń i łamliwych kol-
czyków.

Tak więc" od stuleci już niemal przystań owa służyła
kupcom fenickim, a że nie pragnęli oni zdobywać cyny
mieczem, lecz płacili za nią godziwie, zezwolono im

176

prowadzić handel. Żaden z nich jednak nigdy nie wyru-
szył w głąb tej krainy, gdyż nie wolno im było oddalać się
od wybrzeża i miasta, aby nie widzieli zbyt wiele.

Wydawszy rozkaz wiernemu Sekkaharowi, by zważone
bryły już dziś załadować na dno okrętu, co oszczędzi
załodze pracy w dniu odpłynięcia, Assebal ruszył szyb-
kim, lecz nie nadmiernie pospiesznym krokiem drogą
prowadzącą z przystani ku miastu.

Po obu stronach ciągnęły się jednakże uplecione z łozy
oblepionej gliną domy o wysokich spadzistych dachach,
aby deszcz, który padał tu często i długo, mógł prędzej
spłynąć na ziemię. Domy owe rozrzucone były nierówno
i otoczone usypiskami śmietnisk, na których walały się
potłuczone gliniane garnki, nieczystości i resztki pożywie-
nia. Włóczyły się wśród nich psy, rozgrzebując usypiska
i obgryzając kości.

Lud ów siał mało ziarna i jadł go także niewiele. Za
miastem tuż przed nieprzeniknioną zieloną ścianą pusz-
czy było królewskie pole uprawne, gdzie rosło zboże,
podobne nieco do żyta, lecz bardziej przypominające
wysoką trawę o małych, ostro zakończonych kłosach.
Wczesną jesienią ścinano je kościanymi sierpami i powią-
zane w snopki, pożółkłe już, bito pękami rózeg na ubitych
twardo podłogach chat, skąd dzieci zbierały ziarno do
glinianych wysokich naczyń, gdzie przechowywano je, by
służyło w zimie jako pożywienie.

Lud ów żył głównie z myślistwa i hodowli zwierząt. Na
rozległych łąkach ciągnących się za domami pasły się
liczne stada małych czerwonych krów i półdzikich świń,
szybkonogich, a pilnowanych przez pasterzy o licach
pomalowanych na sposób barbarzyński.

Assebal szedł przyglądając się półnagim dzieciom i ko-
bietom odzianym w długie szaty, utkane z jednego kawał-
ka szarego grubego płótna i spięte na ramieniu kościaną
lub brązową spinką. Kobiety wydawały mu się rosłe

13 - r/amc okn;ly t. IV

177

i piękne, piękniejsze niźli mężczyźni, którym ów obyczaj
malowania lica nadawał wygląd dziki i złowrogi. Śmiały
się także chętnie i głośno. Idąc Assebal czuł na sobie ich

ciekawe spojrzenia. Nie były lękliwe.

Szedł długo, gdyż miasto, będące wielką wsią bez
kamiennych budowli i świątyń, rozciągało się szeroko
i liczyło około dziesięciu tysięcy mieszkańców, jak sądził.
Było ono stolicą wielkiego państwa lub może siedzibą
króla, naczelnika innych, pomniejszych królów, panują-
cych nad ludami, które przybywały tu tłumnie, wraz
z kobietami i dziećmi, w ów najdłuższy dzień roku, aby
pozdrowić wschodzące słońce, które było ich jedynym
bogiem. Choć ni on, ni żaden człowiek z załogi fenickich
okrętów nie był nigdy w dniu święta na wzgórzu z dala od
miasta, gdyż cudzoziemcom dostęp był tam wzbroniony
pod karą gardła, jednak ojcu jego udało się pewnego dnia
spić winem jednego z odzianych w czerwone szaty star-
szych tego ludu, będących także kapłanami, składającymi
w ów dzień ofiary wraz z królem i przybyłymi naczelnika-
mi pomniejszych ludów.

Człek ów, gdy wino pomieszało mu język, opowiedział
ojcu Assebala o tym, jak o wschodzie słońca na kamieniu
ofiarnym w świętym kręgu głazów, które w niepamięt-
nych czasach ustawili ich przodkowie, król otwiera pierś
człowieka przywiązanego do ołtarza, wyjmuje z niej
ciepłe jeszcze serce i unosi w górę w chwili, gdy pierwszy
promień słoneczny nadbiegający nisko nad ziemią
oświetli spoczywający kamień. Jedynie w owym dniu
blask wschodzącego słońca mógł dotrzeć tam w owej
chwili pomiędzy kamiennymi kolumnami. Następną ofia-
rę zabijał naczelnik, idący tuż za królem w chwale, a za
nim inni w kolejności dostojeństwa swego. Każdy, poczy-
nając od króla, zjadał owe dymiące jeszcze, żywe niemal
serca, przed obliczem ludu, mażąc swe oblicze krwią
ofiary, aby zapewnić całemu ludowi szczęście i przychyl-

178

ność promiennego boga na nadchodzący rok. Wówczas
zgromadzone na wzgórzu i wokół niego rzesze wznosiły
dziękczynny okrzyk i zwracały wyciągnięte ramiona ku
słońcu, radując się i błagając, aby dobra wróżba spełniła
się i rok ten był rokiem wesela.

Później owych zabitych nieszczęśników grzebano we
wspólnych kamiennych grobach na wzgórzu. A byli to
zarówno mężczyźni jak niewiasty i dzieci, bądź wybrani
losem, bądź też rybacy-rozbitkowie, których zagnała tu
burza z wielkiego, leżącego na południu lądu, oddzielone-
go od Wyspy Cynowej cieśniną, która w najwęższym
swym miejscu pozwalała widzieć przeciwny brzeg.

Lecz owo najwęższe miejsce leżało o dwa dni żeglugi
stąd. Assebal zawsze tam dopływał wędrując morzem
z południa. Gdy wiatr był pomyślny, zmierzał wprost ku
widniejącym na północnym widnokręgu białym wynio-
słym skałom, aby trzymając się odtąd wybrzeży osiągnąć
cel. W podobny sposób powracał. Lecz gdy wiatr był
przeciwny, często wiele dni musiał ukrywać się w ustron-
nych zatokach, gdyż cieśnina owa była burzliwa, a gdy
zadął potężny wiatr, fale urastały wielkie jak pałace
książąt, o jakich mówił Assebalowi dziad, który przemie-
rzył Morze Pośrodku Świata i dotarł do Gubal, skąd ród
ich się wywodził.

Zbliżał się teraz ku szerokiemu placowi pośrodku
miasta, gdzie był dom królewski. Pierwsi przybysze z głębi
krainy, którzy mieli wziąć udział w jutrzejszym święcie,
przybyli już, gdyż na wąskich, piaszczystych ulicach pano-
wał zgiełk i wrzawa. Pomiędzy domami rozkładały się całe
rodziny, koczując nie opodal śmietnisk i paląc ogniska,
przy których kobiety piekły kawały mięsa wbite na zao-
strzone żerdzie.

Gdy szedł, tuż przed nim rozległ się wysoki kwik
zarzynanego prosiaka, trzymanego przez dwóch męż-
czyzn, podczas gdy trzeci podcinał mu gardło kamiennym

179

nużem nie zważając na krew bluzgającą mu na szatę.

Wielu także rozłożyło się na placu przed domem
królewskim, choć uzbrojeni wojownicy przepędzali
drzewcami siekier tych wszystkich, którzy zbliżyli się
zanadto.

Assebal wymijał siedzących i stojących grupkami ludzi,
starając się nie otrzeć o żadnego z nich, gdyż gardził nimi
i wzbudzali w nim obrzydzenie. Mimo to, gdy stanął przed
domem królewskim, który był większy niż inne, choć jak
i one nie miał okien, a miast drzwi zawieszone nad
otworem wejściowym i sięgające ziemi zszyte z sobą skóry
zwierzęce, przybrał pogodny wyraz oblicza i z uśmiechem
zwrócił się do stojącego przed domem starego człowieka
w czerwonej szacie, będącej oznaką jego dostojeństwa:

- Powiedz mi, o czcigodny, czy wielki król twój jest
w swym domu? Gdyż goniec jego przyniósł mi wieść, że
pragnie mówić ze mną!

- Jest i oczekuje cię, kupcze!

Człowiek w czerwonej szacie odstąpił nieznacznie,
odsłaniając wejście, a dwaj stojący po obu jego stronach,
niedbale oparci o ścianę domu rośli wojownicy obrzucili
przybyłego bacznym spojrzeniem, lecz nie drgnęli, gdy
uniósł dłonią zasłonę ze skór. Uzbrojeni byli obaj w dłu-
gie włócznie o lśniących ostrzach z brązu. Assebal, który
umiał wiele dostrzec jednym spojrzeniem, poznał po
owych ostrzach swój towar przywieziony tu przed dwoma
laty.

Wnętrze królewskiego domu było mroczne, a rozjaś-
niał je jedynie, blask padający z wyciętego w dachu
otworu, znajdującego się ponad kamiennym paleni-
skiem pośrodku rozległej izby, której ściany zawieszone
były futrami zwierząt, stanowiącymi też niskie łoże w ro-
gu. Na kołkach wisiał oręż królewski. W przeciwległej
ścianie inna zasłona ze skór odgradzała to pomieszczenie
od reszty wielkiego domostwa. Assebal nie był tam nigdy.

180

lecz wiedział, że mieszka tam żona królewska wraz z dzie-
wczętami, które władca sobie upodobał. Mieszkały tam
także dzieci jej i owych dziewcząt. Gdy żona władcy
umierała, najstarsza z owych dziewcząt zostawała jego
małżonką, a gdy umarł król, następca jego mógł je
wszystkie wygnać lub zatrzymać wedle woli, bowiem syn
nie dziedziczył tu królestwa po ojcu, lecz lud wybierał
władcę na wielkim zgromadzeniu, by później słuchać go
ślepo aż do dnia jego śmierci.

Król był sam. Siedział na posłaniu ze skór i pił mleko
z glinianego dzbana. Na widok Assebala odstawił dzban
na podłogę i skinął nań ręką, by przybliżył się.
Kupiec podszedł i skłoniwszy głowę czekał.
Władca Cynowej Wyspy nie był człowiekiem starym
i gdyby nie owe pasy farby pokrywające jego oblicze,
Assebal nazwałby go, być może, pięknym barbarzyńcą.

- Siądź - rzekł król i nie czekając dodał: - Bowiem
chcę cię zapytać, czy nie umknął nikt z twej załogi?

- Z mej załogi, władco? - Kupiec uniósł brwi ze
szczerym zdumieniem.

- Tak rzekłem. Bowiem z dala od miasta ludzie strze-
gący świętego kręgu, idąc przez las ujrzeli pod wysokim
drzewem broń, a gdy skryli się, człowiek ów zszedł




z drzewa, gdzie wdrapał się zapewne po to, by spojrzeć
z dala na miasto. Znajdował się wówczas na szczycie
wzgórza. Schwytali go i przywiedli tu, a zdaje się on nie
rozumie naszej mowy. Czy nie ma w załodze twojej
młodzieńca, którego włosy byłyby niemal tak białe jak
włosy starców?

- Młodzieńca o białych włosach? Nie, królu. Choć
kilku niewolników przykutych do wioseł ma włosy jaś-
niejsze niźli twoje lub moje, a to dlatego, że schwytano ich
w głębi wielkiego lądu na południu i sprzedano mi. Krainy
te zamieszkują ludy jasnowłose. Lecz żaden z mych
niewolników nie ma włosów niemal białych. A gdyby na-
wet miał, wiem, że żaden z nich nie uciekł, gdyż donie-
siono by mi o tym bez zwłoki i zawiadomiłbym ciebie,
prosząc pokornie, aby oddano mi go po schwytaniu.

- Tak sądziłem... - rzekł król z namysłem. - Lecz^
pragnąłem zapytać cię wprzódy, by się upewnić. Ucieszy-
łaby mnie wieść, że to twój człowiek...

- Dlaczego, królu? - zapytał szczerze, nie mogąc
pojąć, czemu ucieczka jego młodego, zdrowego niewolni-
ka miałaby ucieszyć władcę Cynowej Wyspy.

Król raz jeszcze wskazał na miejsce obok siebie. Asse-
bal siadł na brzegu posłania, starając się nie dać znać po
sobie, że ostra woń źle wyprawionych skór jest mu
niemiła.

- Dzień kończy się... - rzekł król, jak gdyby bez
związku z tym, co rzekł uprzednio. -Jeśli człowiek ów nie
należał do twej załogi, musiał przybyć morzem. A nikt,
kto nie jest rozbitkiem, nie przybywa morzem sam, lecz
wraz z innymi. Schwytano go, gdy przyglądał się z dala
memu miastu, jak gdyby wysłano go na zwiady. Pragnął-
bym wiedzieć, kto go wysłał?

Zamilkł na chwilę. Assebal nie przerywał milczenia
żadnym pytaniem. Nadal nie pojmował, czemu oblicze
króla jest zasępione, gdyż jeden człowiek, a nawet jeden

182

uzbrojony okręt, który przypadkiem przybił do brzegów
tej ogromnej wyspy, nie mógł zagrozić tak licznemu
i dzielnemu ludowi.
Król podjął:

- Po dwakroć... choć nie działo się to ni za mojej, ni za
twojej pamięci, ni za pamięci naszych ojców, nieprzyja-
ciel uderzył na nas z morza... Przybyli na licznych, szyb-
kich okrętach, lecz odparliśmy ich. Wielu zginęło, a inni
uciekli. Byli to ludzie jasnowłosi... A nie uderzyli na
miasto wprost z morza, lecz przybili do brzegu z dala od
miasta i podstępnie próbowali zbliżyć się tu bezdrożami
leśnymi, by uderzyć na nas spoczywających we śnie...
Lecz ojcowie nasi, podobnie jak my, czujnie strzegli
naszych brzegów. I stało się po dwakroć tak, że nie oni
uderzyli na nas, lecz my na nich, a że było nas więcej,
ginęli... Oto dlaczego widok obcego wojownika, podkra-
dającego się do miasta, myśleć mi każe o obronie. Wysła-
łem więc wielu zbrojnych ludzi, aby przetrząsnęli las
w stronie, w której pojawił się ów człowiek. Lecz ludzie ci
muszą powrócić przed zmrokiem... A zapewne nie zdążą
przetrząsnąć przed zachodem całej puszczy, aż po rzekę
na północ i dalej...

- Czemu więc, wielki królu, nie każesz im stanąć
obozem przed miastem, wystawiwszy naokół czujne sira-
że, które uprzedzą cię o zbliżaniu się wroga, gdyby miat
nadejść?

Władca uniósł głowę i przez długą chwilę siedział
spoglądając na niego w milczeniu. Wreszcie, jak gdyby
utwierdziwszy się w myśli, że może rzec prawdę, powie-
dział:

- Bowiem bóg tego nie pragnie.

- Bóg?

- Odkąd świat istnieje, ojcowie nasi w nocy, która
poprzedza Święto Poranka, i w dniu, który następuje po
niej, nie biorą oręża w dłoń, a także żaden człowiek nie

183

może uderzyć na drugiego, choćby nie uzbrojoną dłonią
i choćby był ojcem, który pragnie skarcić dziecko. Noc
przed Porankiem i dzień cały po nim, aż do zachodu
słońca, wolne są od wojny, zabójstwa i przemocy. Dnia
tego umrzeć muszą jedynie ofiary złożone bogu, aby go
uweselić!

- Lecz słońce zajdzie niebawem! - Assebal nie mógł
powstrzymać okrzyku zdumienia. Cóż jeśli ludzie twoi
doniosą ci, że wróg wysadził wojsko z okrętów i zbliża się
ku twemu miastu?

- Jeśli bóg zechce, abyśmy zginęli, wzejdzie wcześniej
i spali ich swoimi promieniami. A gdy słońce dziś zajdzie,
cały lud mój odrzuci oręż, a ja wraz z całym moim ludem.
Albowiem nadchodzi noc i dzień po niej, gdy najsłabszy
będzie równy najsilniejszemu. Tak chce prawo. Gdybyś-
my uczynili inaczej, bóg starłby nas z czoła ziemi.

Assebal pomyślał z nagłym niepokojem o sobie i czeka-
jącym w przystani okręcie. Słyszał o wojowniczych ludach
na wybrzeżach położonych wiele dni drogi na wschód od
Wyspy Cynowej. One to zapewne uderzyły ongi po
dwakroć na tę krainę. Jeśli tak było, dzielnymi musieli być
żeglarzami i trudno byłoby mu ratować się ucieczką
morzem przed nimi, gdy napadną na miasto.

- Czy pragniesz mi ukazać owego człowieka, królu?
Nie zabili go twoi wojownicy, lecz przywiedli tu, jeśli
dobrze pojąłem twe słowa?

- Tak uczynili. Albowiem nie zabijamy obcych zabłą-
kanych na nasze brzegi, lecz składamy ich w ofierze bogu.
On także jutro o świcie... Urwał. - Lecz czemu pytasz
mnie o to, kupcze?

- Pytałem cię jedynie, królu, czy pragniesz mi go
ukazać? Znam mowę wielu ludów i być może pojąłbym
jego słowa i dowiedziałbym się, co czyni w twoim króles-
twie.

- To prawda... - Król uniósł głowę, lecz nie wezwał

1
stojących przed domem ludzi. Wstał i podszedł do ściany,
gdzie wisiał oręż. Zdjął z kółka długi łuk, miecz wraz
z pasem i uniósł oparty o ścianę lekki oszczep. - Oto jego
broń... -rzekł.-We j rży j na nią, jeśli pragniesz. Być może
powie ci więcej niż mnie.

Assebal uniósł się z posłania i trzymając w rękach łuk
podszedł do miejsca, gdzie z dachu padało najwięcej
światła. Dzień zbliżał się ku końcowi, lecz był bezchmur-
ny, a wieczór w tych okolicach trwał długo o tej porze
roku.

W blasku spływającym przez otwór w dachu, nad
którym stało czerwieniejące niebo, młody kupiec fenicki
długo wpatrywał się w srebrną nakładkę pośrodku wygię-
tego misternie kabłąka, opasującą go w miejscu, gdzie
łucznik zaciska dłoń. Był to dar boskiego Widwojosa
i wyobrażono na nim Wielką Matkę trzymającą w dło-
niach węże, a także kapłana oddającego jej cześć. Wize-
runek, choć mały i wykonany na cienkiej srebrnej blaszce,
był tak wyraźny, że Assebal cmoknął z podziwem.

- Rzecz to zdumiewająca... - rzekł. - Albowiem tak
pięknej roboty nie zna ta część świata, a łuk musiał
przybyć z tak daleka, że wierzyć nie śmiem własnym
oczom!

- Uwierz im... - rzekł król bez uśmiechu i wyciągnąw-
szy miecz z pochwy podał mu go. Spiż zalśnił ciemnym,
złocistym połyskiem. Fenicjanin ujął brzeszczot miecza
i począł przyglądać się rękojeści, która, choć nosiła ślady
ręki ludzkiej i użycia, gdyż była w kilku miejscach płytko
pokryta rysami, wykonana była z czarnego drzewa o wiel-
kiej twardości. Assebal widział wyroby z owego drzewa
i miał w domu wykonaną z niego szkatułkę, którą pra-
dziad jego przywiózł z Gubal.

- Miecz ten pochodzi z Morza Pośrodku Świata, z któ-
rego i ja pochodzę, choć ród mój zamieszkuje w połowie
drogi pomiędzy nim a twoją wyspą, królu!

185

- Jakże więc znalazt się tu, jeśli nie przywiozłeś go ty
ani dwaj inni kupcy, z którymi wymieniamy nasze dobra?

- Tego nie wiem... Lecz wizerunek bogini z wężami
w dłoniach każe mi myśleć, że łuk ów pochodzi z wysp}
pośrodku owego morza, która, jak słyszałem, włada mocą
swych licznych i potężnych okrętów nad wieloma innymi
wyspami i wybrzeżami... Tam bogini owa jest czczona,
a zwą ją Matką. Lecz więcej nie umiem ci rzec, gdyż nie
byłem tam, a nie mam tu z sobą nikogo, kto mógłby więcej
rzec o tym, choć być może Sekkahar, mój stary zarządca
składów, mógłby rzecz bliżej określić, gdyż odbył wiele
podróży.

- A czy potężne i liczne okręty z owej wyspy mogłyby
przypłynąć tu, by uderzyć na nas, pragnąc podbić tę
krainę, jak to uczyniły z innymi?

- Nie mogłyby tego uczynić, gdyż dzieli je od twego
królestwa świat cały! Jakżeby choć jeden z nich mógł
przebyć tak wiele mórz nie znając kierunku i nie zawijając
do miast i przystani? I jakże mógłby żeglować wymijając
niepostrzeżenie nasze osady, a my nie wiedzielibyśmy
o tym, będąc żeglarzami i znając te morza od pokoleń?
Gdyż jedynie mój lud zna drogę do twej krainy, a miastu
nasze i przystanie sięgają na wiele dni drogi morzem poza
obszar, gdzie dopływają inni. Nigdy jeszcze obcy okręt
nie przemknął się ku północy z Morza Pośrodku Świata!
Jakże zresztą mogłyby dopłynąć tu wojska tak liczne, by
uderzyć na was?! Świat cały wiedziałby o takiej wyprawie
na długo przedtem, nim wyruszyłaby z rodzinnej przysta-
ni. I gdyby nawet nie udało się zatopić owej floty,
doniesiono by niezwłocznie nam, którzy mieszkamy na
krańcach ziemi w miastach nie znanych naszym wrogom.
Śledzilibyśmy każdy ich ruch i ostrzegalibyśmy przed nimi
wszystkie ludy, aby nie przechwycili handlu naszego i nie
napadli na was łupiąc i mordując, lecz musieli płacić nam
za towary, które stąd sprowadzamy...

186

Król wyciągnął dłoń i dotknął nią łuku.

- Rzekłeś, że oręż ten należy do owego dalekiego
królestwa, które włada na licznych wyspach. Jakże więc
się tu znalazł?

- Zezwól mi, królu, abym ujrzał owego jeńca i prze-
mówił do niego. Znam mowę niejednego plemienia. Być
może pojmie on moje słowa i rzeknie, że zagnała go tu
burza czy też może okręt jego roztrzaskał się we mgle,
która tak długo leżała nad morzem. Zapewne zabłąkał się
tu ze wschodu i nie wie nawet o istnieniu owego dalekiego
morskiego królestwa, o którym ci rzekłem. A jeśli chodzi
o miecz ten, łuk i oszczep, wiem, że oręż daleką może
odbyć drogę, bowiem handel przenosi dzieła rąk człowie-
ka z miejsca na miejsce, a często zmieniają one także
właścicieli jako łup wojenny. Lecz po cóż mamy zadawać
sobie pytania, na które nie znajdujemy odpowiedzi, skoro
człowiek ów być może odpowie nam na nie?

Król skinął głową. W izbie zapadł już niemal zmrok,
lecz słońce nie zaszło jeszcze, gdyż niebo nad otworem
w dachu nadal było jasne.

- Leży związany w izbie, której strzegą dwaj wojowni-
cy... - rzekł, nadal zasępiony. - Wkrótce nadejdzie noc
i jedyna rzecz, którą będą mogli wówczas dla ciebie
uczynić, to wskazać ci go. Gdyż żaden z nas nie tknie go d( >
chwili, gdy łagodnie powiodą go ku ołtarzowi na wzgórzu.
A tam ja sam złożę go w ofierze, gdy dzień rozbłyśnie!
Lecz jeśli pragniesz tego, niechaj go przywiodą. Być może
dowiesz się od niego prawdy, która ulży sercu memu,
pełnemu niepokoju.

Podszedł do zasłony, uchylił ją i rzekł coś do stojących
na zewnątrz ludzi. Później zawrócił.

- Nie lękam się, królu, że człowiek ten przybył wraz
z wielu innymi wojownikami z owej dalekiej krainy... -
rzekł po namyśle Assebal. -Lecz niechaj bóg twój strzeże
was, by ludy mieszkające bliżej nie zwiedziały się, że

187

każdego roku w krainie twej następuje noc, gdy nikt
z twych wojowników nie ujmie oręża. Bowiem może
nadejść chwila, gdy nieliczni, lecz dzielni, uderzą na was
i wielką rzeź wśród was sprawią.

- Skoro nie uczynili tego od dni niepamiętnych, czemu
mieliby to uczynić dziś? Prócz was nie gościmy obcych na
tej ziemi. A i z was nikt nie zna owego dnia zawczasu.
Albowiem nie wypada on zawsze jednako. - Władca
Cynowej Wyspy uśmiechnął się lekko. - Nie wie o tym
także i mój lud, lecz jedynie ja i starzy kapłani, którzy ślą
wieść po całej krainie wzywając plemiona z wszystkich
krańców oblanego morzem świata pod mym władaniem.
aby przybyły w porze oznaczonej. Jakże więc mogliby
wiedzieć o tym obcy?

Zasłona uniosła się i dwaj wojownicy wprowadzili
jeńca, który nadal miał ręce ciasno spętane na plecach,
a także i obie nogi związane sznurem w kostkach, tak aby
mógł postępować jedynie małymi krokami i z wolna.

Zatrzymali się wszyscy trzej przy drzwiach. Król wska-
zał jednemu z wojowników palenisko, na którym tlił się-
nieustannie mały ogień. Ów podszedł i dorzucił tam kilka
grubych, suchych, ociosanych siekierą gałęzi. Zaczęły one
trzeszczeć i w izbie zrobiło się jaśniej.

Assebal, który zaledwie dostrzegał więźnia w półmro-
ku, zbliżył się do niego i zajrzał mu w oblicze.

Lecz kupca także oświetlił rosnący blask ogniska i wy-
dało mu się, że spojrzawszy na niego młody jeniec drgnął.

A Białowłosy spoglądał ze zamienieni na jego purpu-
rową, sięgającą kostek spódnicę, twarde sandały, a nade
wszystko na falistą, pięknie utrefioną brodę, pomalowaną
ciemną czerwoną farbą. Nie wierząc własnym oczom
pojął, że człowiek stojący naprzeciw niego jest Fenicjani-
nem znacznej godności. Lecz cóż mógł czynić fenicki
kupiec na owej odległej wyspie, leżącej pośród mgieł na
krańcu świata? I nagle pomyślał, że być może znajdują się

188




bliżej domu, niżli przypuszczali... Lecz czyż było możliwe,
aby płynęli niemal przez rok na północ, aby później
w ciągu niewielu dni powrócić?

Człowiek ów otworzył usta i przemówił do niego.
A choć wiele czasu minęło od chwili, gdy stary niewolnik
w Gubal uczył go mowy Fenicjan, Białowłosy pojął, co
tamten rzekł.

- Skąd przybyłeś tu i czemu nosisz oręż kreteński? -
zapytał Fenicjanin nie wierząc, że otrzyma odpowiedź
i szukając w myśli słów plemion zamieszkujących wybrze-
ża wielkiego lądu.

Z kolei na jego obliczu odmalowało się największe
zdumienie, gdy Białowłosy odparł powoli i kalecząc wyra-
zy, lecz zrozumiale:

- Łuk tenj miecz otrzymałem w darze, gdy uratowa-
łem wnuka królewskiego z fal morza...

- Czy pojąłeś jego słowa?! - zapytał król chwytając
Assebala za ramię. - Jeśli tak, pytaj go, skąd przybył!

Lecz kupiec zaniemówił na długą chwilę i stał wpatru-
jąc się z przerażeniem niemal w smukłą postać młodzień-
ca, jak gdyby ów był duchem przybyłym z Krainy Umar-
łych.

- Skąd jesteś? - zapytał wreszcie zduszonym gło-
sem.

- Jestem z Troi, panie.

- Troi?... - Imię owego miasta niczego nie rzekło
Assebalowi. - Czy przybywasz stamtąd?

- Tak, panie.

- Gdzie leży owa Troja?

- Nad cieśninami, które prowadzą ku drugiemu mo-
rzu... - Białowłosy z trudem szukał słów. - Czyżbyś nie
słyszał o niej?

Assebal nie odpowiadając zadał szybko następne
pytania:

- Czemu jesteś sam? Gdzie twój okręt? Czemu inni

190

nie byli z tobą, gdy cię schwytano? Czy rozbiliście się na
skałach we mgle?

Białowłosy otworzył usta i zamknął je ponownie. Po
chwili wahania powiedział:

- Tego ci rzec nie mogę.

- Czemu? Czy pragniesz, abym przebił cię oszcze-
pem? Wiedz, że człowiek, który stoi u mego boku, jest
władcą tej krainy i karze wydrzeć ci oczy i serce, jeśli nie
poczniesz mówić!

Zwrócił się ku królowi, który wodził oczyma od jedne-
go do drugiego z nich marszcząc czoło, jak gdyby pragnął
pojąć, co mówią w nieznanej mowie.

Lecz Assebal nagle zapytał cicho i bez gniewu:

- Jak daleko jest od twojej Troi do Gubal o wysokich
wieżach?

- Niewiele dni żeglugi przy sprzyjającym wietrze... -
odparł szczerze Białowłosy, któremu po roku podroży na
ławie Angelosa odległości na Morzu Pośrodku Świata
wydały się niewielkie. - Byłem w Gubal i wiem to.

- Byłeś w Gubal?!... Niewiele dni? - Assebal znów
spojrzał ze zdumieniem, starając się wyczytać kłamstwo
w oczach młodzieńca. Lecz najwyraźniej nie znalazł go
w nich, gdyż bezradnie niemal zwrócił się do króla: -
Mówi on rzeczy przedziwne i choć pojmuję słowa jego,
nie pojmuję, skąd wziął się tu, gdyż nie chce mi tego rzec!

- Spytaj go, czemu nie chce! Zapewne kryć się w tym
musi zdrada!

- Czemu nie chcesz rzec, gdzie jest twój okręt i ci,
którzy przybyli z tobą?

Białowłosy nie odpowiedział. Patrzył spokojnie w obli-
cze stojącego przed nim człowieka.

- Mów! krzyknął Assebal i sięgnąwszy pod szatę,
wyciągnął długi, cienki sztylet o złocistej rękojeści. -
Mów albo przebiję cię tym ostrzem i nigdy już nie
przemówisz!

191

Białowłosy nie poruszył się. W tej samej chwili na placu
rozległ się długi, zawodzący okrzyk i wnet podjęły go
niezliczone głosy.

- Słońce zaszło! - rzekł król. - Nie wolno ci przelać
krwi jego pod dachem moim!

Położył łagodnie dłoń na ramieniu Assebala, który
z wolna ukrył sztylet w fałdach szaty. Dostrzegł, że dwaj
stojący za więźniem wojownicy wbili ostrza swych oszcze-
pów w ubitą twardo glinianą podłogę izby i cofnęli się
o krok.

Assebal próbował uśmiechnąć się, lecz przez chwilę
stał ze zmarszczonymi brwiami, targając brodę palcami
i kręcąc głową.

- Odejdź w pokoju... rzekł król i niechaj stanie się
to, co się ma stać, lub niechaj nie stanie się nic, gdyż
będzie, jak zechce bóg, a młodzieniec ów niechaj oddali
się do izby, z której go przywiedziono, aby przed świtem
mógł odejść wraz z nami na wzgórze i był złożony
w ofierze...

- Wielki władco... - rzekł nagle kupiec, przestawszy
szarpać brodę i prostując się. - Czy właśnie on musi być
złożony w ofierze?

- Będzie to słuszne, gdyż jest obcy, a gdyby jego to nie
spotkało, musiałby oddać swe życie na ołtarzu jeden
z naszych młodzieńców, naznaczony losem.

- Zapewne, lecz gdyby miast niego twój wielki świet-
listy bóg otrzymał w ofierze innego obcego, czyż rozgnie-
wałby się na ciebie o to?

- Czemuż miałby okazać gniew, skoro ofiara zostałaby
złożona? Lecz nie mamy innego obcego, który mógłby lec
na ołtarzu miast niego. A gdybyśmy nawet pojmali dru-
giego, zginęliby obaj, gdyż tak chce prawo... aby zostali
złożeni w ofierze wszyscy.

- A gdybym ci dał za niego innego człowieka? Które-
goś z mych niewolników przykutych do wioseł?... -

192

I widząc wahanie króla, dodał szybko: - A wraz z nim pięć
siekier z brązu i lśniące naramiennice dla twej umiłowa-
nej małżonki?... A także sztukę purpurowego płótna na
cztery lub pięć szat, która wczoraj wydała się miła oczom
twoim?

Król przygryzł dolną wargę. Oczy jego nie schodziły
z oblicza mówiącego.

- Gdybym przyjął owe dary od ciebie, kupcze, dając ei
w zamian tego młodzieńca, czy rzekniesz mi, czemu
pragniesz tak wiele zapłacić za niego, choć nigdy dotąd go
nie widziałeś? Utracisz przy tym także zdrowego niewol-
nika, a nie zdaje się martwić cię to?

- Powiem ci prawdę, wielki władco, gdyż brzydzę się
kłamstwem, a będąc w krainie twojej winienem postępo-
wać z tobą szczerze i uczciwie, jak czynił to ojciec mój
i jego ojcowie z tymi, którzy byli królami przed tobą. Jest
dla ludu mego sprawą niezmiernej wagi, aby nikt inny nie
odkrył drogi na północ, przebywszy ją okrętem tam i na
powrót. Rzecz ta wydaje się niewiarygodna, lecz zwątpi-
łem w me rozeznanie spraw i rozum, słysząc go mówiące-
go. Jeśli wydarzyło się tak nieszczęśliwie, że okręt należą-
cy do innego ludu dotarł tu, sprawić należy, by nigdy nie
mógł powrócić. Nie jestem ni księciem, ni arcykapłanem
stojącym jak syn umiłowany przed obliczem naszych
wielkich bogów, lecz jedynie kupcem wiodącym żywot na
skraju świata, gdzie szeroko rozsiany na jego wyspach
i wybrzeżach przebywa mój mądry i pracowity lud...
Wielka część naszych bogactw pochodzi stąd, że szlaki
handlowe i miejsca, skąd towary nasze przybywają, oto-
czone są tajemnicą pilnie strzeżoną przed innymi. Otóż
młodzieniec ów nosi oręż wykuty w królestwie będącym
największą przeszkodą dla handlu naszego na wszystkich
morzach i we wszelkiej krainie pod słońcem. A choć nie
prowadzi ono z nami otwartej wojny, gdyż książęta mego
ludu płacą królowi jego daninę, jednak zazdrosny jest on

13 - Czarne okręty t. IV

193

i groźny, a mając wiele, pragnie mieć jeszcze więcej!
Muszę więc, choćbym miał młodzieńca owego obedrzeć
ze skóry i kąpać w ukropie, wyrwać z ust jego prawdę, i
Albowiem sprawa jego jest tajemnicza i pojąć nie mogę,
skąd wziął się tutaj, jeśli nie udało mu się przemknąć na
szybkim okręcie pośród mórz otaczających środek świa-
ta? A jeśli, co jest niemal nie do uwierzenia, okręt ów
należy do królestwa Krety, uczynić muszę wszystko, aby
nigdy nie powrócił, gdyż tego żądają duchy mych czcigod-
nych przodków i Aszera Pani Mórz strzegąca naszych
żagli. Albowiem jedna tylko droga prowadzi morzem na
powrót ku ich wyspie. A na drodze tej wiele jest przystani
mego ludu i wiele okrętów gotowych do boju. Natomiast
moc Krety nie dociera tam wcale. Muszę więc poznać
prawdę, tak jak i ty ją pragniesz poznać, królu, choć dla
innej przyczyny. Jeśli powie mi na mękach, gdzie ukrywa-
ją się jego towarzysze wraz z okrętem lub gdzie roztrza-
skał się on o skały, wówczas powiadomię cię, abyś gdy
minie czas święta, uderzył na nich i starł ich do ostatniego
z oblicza twej krainy! I niechaj bogowie twoi i moi
wspomagają nas w tym przedsięwzięciu, aby żaden nie
umknął niosąc wieść panu swemu!

Król spoglądał na niego długo w migotliwym świetle
ogniska, a później przeniósł oczy na stojącego nierucho-
mo jeńca.

- Czy pragniesz odejść z nim do domu twego nad
brzegiem morza?

- Tak, królu, a stamtąd każę ludziom mym niezwłocz-
nie przyprowadzić zdrowego, młodego niewolnika, aby ci
go zastąpił o świcie, gdy będziesz składał ofiarę. Gdy
poznam prawdę dziś. ..-uśmiechnął się ponuro - a uwierz
mi, wielki władco, że poznam ją... wówczas bądź sam
wyprawię się, by ułowić tych rozbitków, bądź też
wstrzymam się do chwili, gdy słońce jutro zajdzie, i nie-
chaj uczynią to twoi niezliczeni wojownicy, aby ciała

194

tych rozbitków złożono na ofiarę bogu twojemu!
Król milczał przez chwilę. Wydawało się, że nie może
pojąć, co może łączyć owe opowieści o dalekich krainach
z jego mglistym królestwem.

- Uczyń tak! - rzekł wreszcie. - Lecz bacz, gdy
będziesz go prowadził ku przystani, aby ci nie uciekł.

- Tak spętanego poprowadzę go jak krowę na rzeź... -
rzekł niemal wesoło Assebal. - A że nie jestem z ludu
twego, bóg wasz nie będzie gniewny na mnie, jeśli wbiję
pojmanemu sztylet w plecy, gdyby próbował się wyrwać!

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Czy pragniesz mówić?

Perilawos czekał na nich długo, aż wreszcie niepokój
wkradł się w jego serce. Uradował się więc, gdy nie
opodal trzasnęła nadepnięta nieostrożnie gałązka i od-
wróciwszy się z uniesionym oszczepem, ujrzał Harmosta-
josa, który przemykał się ku niemu pospiesznie, od
krzewu do krzewu.

- Bogom niechaj będą dzięki!-rzekł Perilawos z ulgą.
- Gdzież Białowłosy? Czy rozłączyliście się?

Pojmali go! - rzekł krótko Harmostajos.Wiodą go
spętanego ku miastu, które jest daleko za wzgórzami!

- Pojmali? Któż to uczynił?
Harmostajos chwycił go za rękę.

Idź najspieszniej, jak umiesz, lecz ostrożnie, gdyż las
ów może nie być pusty! Rzeknij księciu, ojcu swemu,
i Terteusowi, że daleko za wzgórzami tymi rozciąga się
wielkie miasto. Wybrzeże skręca tam ku zachodowi
i miasto owo leży nie opodal morza. Widziałem z daleka
duży okręt spoczywający na brzegu... A Białowłosego
pojmali liczni wojownicy i wiodą go do owego miasta!
Niechaj więc Angeles opuści miejsce, w którym się
znajduje, aby wróg was nie zaskoczył na rzece! Niechaj
wypłyną na morze i ruszywszy w przeciwnym kierunku,
na północ, skryją się w pierwszej zatoce, czekając nocy!

196




A gdy nastanie ciemność, niechaj podpłyną w pobliże
owej przystani i czekają na morzu. Jeśli ujrzą wielki ogień
lub płonący dom, niechaj przybliżą się jeszcze bardziej,
gdyż będzie to jedyny znak, jaki nocą dać można. Lecz
niechaj czekają także, jeśli ognia nie ujrzą, gdyż któż z nas
wie, co stać się może. Gdyby Białowłosy już nie żył lub
gdybym nie dotarł do niego, sam spróbuję powrócić, lecz
będę pragnął rryeć go ze sobą. A jeśli będziemy "jeszcze
między żywymi, rzucimy się ku wam wpław lub łodzią.
Jeśli nie ujrzycie żadnego znaku ni nas, a świt się przybli-
ży, odpłyńcie i usypcie nam kopiec na brzegu, do którego
przybijecie, aby dusze nasze nie błąkały się bez grobu!
Idź, Perilawosie!

- A ty?

Harmostajos wzruszył ze zniecierpliwieniem ramio-
nami.

- Czyż nie pojmujesz, że wiodą go spętanego, a nie
wiem dokąd? Czyż mam go pozostawić samego?

- A jakże pragniesz pójść za nim do obcego miasta,
gdzie i ciebie pojmą niezwłocznie?

- Nie wiem! Skądże mam wiedzieć?! I nie dowiem się
nigdy, póki nie odejdziesz! Idź, gdyż jeśli ów lud liczny,
sądząc z rozległości miasta tego, wypatrzy nasz okręt,
wówczas śmierć zajrzy w oczy wszystkim, nie nam jedy-
nie! Idź już!

Perilawos zawahał się.

- Jakże was tak opuścić?... - zapytał niepewnie. -Cóż
rzekną na to towarzysze?... I jakże ja sam usnę dziś
wiedząc, że jego schwytali, a tyś ruszył mu na pomoc, gdy
ja uciekłem do obozowiska.

Harmostajos spoważniał nagle.

- Jesteś księciem! - rzekł. - Synem królów! I żywot
twój wart jest tysiąca żywotów takich jak mój lub Biało-
włosego! Będziesz kiedyś królem i cały świat padnie ci
u stóp... A jeśli cię to nie przekonało, wiedz, że gdy ty

198

ślęczałeś mozolnie, ucząc się znaków pisma i ogłady
dworskiej, ja kradłem, oszukiwałem, wdzierałem się do
cudzych sadów i piwnic! Gdybym tak nie uczynił, gdybym
nie miał oka orła i przemyślności lisa, zginąłbym marnie
po tysiąckroć, nim pierwszy włos zakręcił mi się na
brodzie! A bogowie jedni wiedzą, czy cała moja nauka
posłuży mi tu, gdyż sam nie wiem jeszcze, co czynić, a czas
ucieka! Któż wie, czy nie zabili go już? Idź więc, Perilawo-
sie, i wspomnij nas czasem, gdy będziesz królem!

Uśmiechnął się, dotknął lekko jego ramienia i zniknął
pośród krzewów nie czekając odpowiedzi.

A Perilawos gniewny i oszołomiony ruszył ku obozowi-
sku, od którego dzielił go rozległy bór. Lecz po chwili już
pojął, że los wszystkich spoczął w jego ręku i począł iść
ostrożnie, rozglądając się czujnie i nieustannie przyspie-
szając. Sam nie wiedział, kiedy wreszcie szczęśliwy traf
wyprowadził go wprost na obozowisko, gdzie poczęto się
już o nich niepokoić, a bogom podobny Widwojos z tru-
dem ukrył radość na widok wynurzającej się spośród
drzew postaci syna.

Lecz radość owa szybko przemieniła się w smutek
i niepokój, gdy usłyszeli opowieść młodego księcia. Po
krótkiej naradzie postanowili pójść za radą Harmostajo-
sa, gdyż spoczywający na grząskim pokrytym trawą brze-
gu okręt padłby niechybnie ofiarą napaści, gdyby wróg
wynurzył się nagle spoza zakrętu rzeki na licznych ło-
dziach.

Zepchnęli więc Angelosa na wodę i okrywszy burty
tarczami popłynęli ku ujściu ze sprzyjającym nurtem
nowego odpływu. A gdy nastał mrok, wynurzyli się
z odludnej zatoki, otoczonej wysokimi osłaniającymi ich
niemal ze wszystkich stron skałami. Zatoczywszy szeroki
łuk po mrocznym morzu wyminęli z dala długi półwysep
i nie zbliżając się do brzegów, poczęli posuwać w kierun-
ku owej opisanej przez Harmostajosa przystani. Dostrze-

199

gli ją wkrótce, gdyż na lądzie płonęły niezliczone ogniska,
jak gdyby obozowały tam wielkie wojska.

Zdumiało to początkowo Terteusa, lecz pojmując, że
różne ludy różne mają obyczaje, osądził, że być może lud
ów z nadejściem lata przygotowuje posiłek przed
domami.

Jakakolwiek zresztą była przyczyna owych ogni, można
było z nich osądzić, że miasto jest rozległe i liczące wiele
tysięcy mieszkańców, bowiem czerwone migotliwe punk-
ciki ciągnęły się pośród nocy aż ku dalekiemu wzniesieniu
gruntu na widnokręgu i świeciły nawet na jego zboczach,
jak gdyby zawieszone w powietrzu. W blasku najbliższych
ognisk dostrzegli z dala czarne zarysy kilku większych
domostw stojących tuż nad wodą. Zapewne były to
składy. Tam musiała znajdować się owa przystań, gdyż;

rozpoznali w mroku na skraju morza kadłub dużego
wyciągniętego na ląd okrętu.

Ujrzawszy go Terteus nakazał, aby Angeles zatoczyw-
szy krąg na morzu oddalił się nieco i czekał w bezpieczne j
odległości, do której nie mógłby dotrzeć blask ogni.

Tak uczyniono i cała załoga, siedząc przy wiosłach, lecz
mając także oręż w pogotowiu, rozpoczęła długie oczeki-
wanie.

Skład, do którego wprowadzono Białowłosego, był
wielki i pusty, a zew kamiennym palenisku pośrodku tlił
się ogień, dostrzegł, że nie ma tu okien, lecz podobnie jak
w domu króla dym ucieka jedynie dziurą w dachu.
Przysłonięty skórami otwór wejściowy był tu szerszy,
zapewne po to, by ułatwić wnoszenie towarów.

Pod ścianą .w pobliżu ognia stał wsparty na dwu nie o-
ciosanych pniach stół z jednej grubej deski. Załogi okrę-
tów fenickich spożywały tutaj swe posiłki, a czcigodny
Assebal tu właśnie kazał wprowadzić więźnia, gdyż w dru-
gim jego składzie, stojącym nie opodal, znajdowali się

200

przykuci na czas postoju wioślarze-niewolnicy, a nie
pragnął, by widzieli oni to, co miało nastąpić, a nade
wszystko by usłyszeli, co powie pojmany.

Wskazał ruchem ręki stół. Czterej ludzie porwali Bia-
łowłosego i zdarłszy z niego szaty, położyli nagiego na
stole. Dwaj przytrzymali więźnia, choć nie próbował się
bronić, a dwaj inni przywiązali ciało jego do stołu,
rozdawszy na rozkaz swego pana więzy, którymi był
skrępowany od chwili, gdy pojmano go w lesie.

- Niechaj ręce spoczywają po obu bokach ciała - rzekł
Assebal - gdyż wyrwiemy mu paznokcie, jeśli nie będzie
chciał mówić!

Wypowiedział to głośno, aby pojmany młodzieniec
mógł pojąć każde jego słowo, choć kupiec pozornie nie
zwracał na niego teraz uwagi.

- Być może potrzebna będzie tu rozpalona cyna w na-
czyniu.. . - Assebal pogładził brodę. - Gdyby trwał w upo-
rze, wlejemy mu ów straszny napój do gardła...

- Lecz jeśli tak uczynisz, nie będzie on mógł nic rzec,
choćby i pragnął tego, panie mój... - wtrącił wierny
Sekkahar. - Wszelako sądzę, że powie ci wszystko, gdy
ujrzy, że jeden z twych ludzi gotuje się do otwarcia mu
nożem brzucha, a drugi czeka, by lać kropla po kropli
rozpaloną cynę w otwartą ranę. Widziałem, gdy czyniono
rzecz tę, i ręczę prawą dłonią, że nie znajdzie się człowiek,
który ból ów zniesie, a nie powie wszystkiego, o co go
zapytają. Albowiem jeśli oprawca, który brzuch rozcina,
i drugi, który będzie lał cynę, pewną mają rękę i nie
popadają w zbytni pośpiech, człowiek ów nie utraci
zmysłów ani nie omdleje i będzie błagał jak o zmiłowanie,
by mu poderżnięto nożem gardło, co uzna za dobrodziejs-
two uwalniające go od cierpień tak straszliwych, jakich
nie sprowadzą żadne tortury barbarzyńców lub okru-
cieństwo palenia ogniem i obdzierania ze skóry... Czy
mam tę rzecz przygotować, panie?! Racz objawić, czy

201

taka jest wola twoja, gdyż przygotowanie zajmie mi czas

pewien?

AssebaJ podszedł do stołu i pochylił się nad leżącym
zaglądając mu w oczy. Białowłosy opuścił powieki. Lecz
nim to uczynił kupiec fenicki poznał, że więzień pojął
wszystko, co zostało wypowiedziane.

- Nie sądzę, aby okazał się tak wielkim głupcem,
Sekkaharze... - Ponownie pochylił się nad stołem. - Czy
słyszałeś, co rzekł mój wierny sługa?

- Słyszałem - odparł cicho Białowłosy.

- Cóż mi więc powiesz? Wiesz, że pragnę poznać całą
prawdę o tobie i tych, którzy przybyli z tobą, gdyż nie
mogłeś sam dotrzeć do tej północnej wyspy! Jeśli odpo-
wiesz na pytania moje, być może każę cię przykuć do
wiosła... - Ujął dłoń Białowłosego i obrócił ją ku światłu.
- Jesteś wioślarzem, widzę to! A że jesteś rosły i silny,
uratujesz żywot swój. Oddałem n;i. śmierć innego niewol-
nika, więc bogowie słusznie wynagrodziliby mi ową zby-
teczną stratę. A tobie przedłużyliby żywot i uniknąłbyś
niewypowiedzianych mąk. Mówię ci to, gdyż jeśli bę-
dziesz trwał w uporze, a ludzie moi rozprują twój brzuch
i wleją weń kropla po kropli płonącą roztopioną cynę,
wówczas nie zdasz mi się już na nic i gdy powiesz
wszystko, każę cię zabić, a twe porąbane siekierami
okrętowymi ciało rzucę głodnym psom, których wiele
włóczy się po tym barbarzyńskim mieście, jak to sam
zapewne dostrzegłeś, gdy prowadziłem cię związanego.

Umilkł.

Białowłosy milczał. Sekkahar podbiegł do ognia
i chwyciwszy rozpaloną głownię podszedł do stołu.

- Odpowiadaj, psie, gdy pyta cię szlachetny Assebal! -
zawołał przytykając głownię do ramienia leżącego. Roz-
legł się cichy syk. Czterej słudzy stojący w pełnym uszano-
wania oddaleniu, tuż przy wejściu, zrobili krok ku przo-
dowi, patrząc ciekawie.

202

Ciałem leżącego wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Jęknął
i ucichł od razu.

Sekkahar odjął żagiew i cisnął ją na powrót w kamien-
ne palenisko, gdzie strzeliła jaśniejszym płomieniem.
Assebal skinął na wiernego zarządcę, a gdy ten zbliżył się,
rzekł półgłosem:

- Niechaj ludzie ci oddala się. A przypilnuj, by żaden
nie słuchał pod domem. Nie pragnę, by ktokolwiek
usłyszał to, co rzeknie ów pojmany.

- Rzekłeś, panie!

- Idź więc i zaprowadź ich do domu niewolników, by
tam spoczęli. A gdy to uczynisz, przygotuj cynę, bowiem
myśl twoja była dobra. Gdy tego dokonasz, wróć tu, by
przystąpić wraz ze mną do dzieła. Gdyż nie pragnę, aby
był tu ktoś prócz mnie i ciebie!

- Rzekłeś, panie! - powtórzył wierny Sekkahar i chciał
odwrócić się, by ruszyć ku wyjściu i wydać sługom rozkaz,
aby szli za nim. Lecz Assebal zatrzymał go raz jeszcze.

- Być może sam zdołam go zmusić do mówienia... -
zniżył głos jeszcze bardziej. - Żal mi go zabijać. Cóż mi po
jego śmierci? A, jak rzekłem, żywy niewolnik byłby
godziwą opłatą wysokich bogów za wierność, którą oka-
zuję im i memu ludowi. Mędrcy powiadają, że niepo-
trzebna strata i trwonienie dóbr obrażają Baala na równi
z bluźnierstwem.

- Słodka mądrość spoczywa na wargach twych, panie.
Lecz cóż uczynisz, jeśli nie zmusisz go inaczej do mó-
wienia?

- Cóż... - Assebal rozłożył ręce. - Bogowie rządzą
wszystkim. Jeśli zginie w mękach, niechaj wini swą głupo-
tę, nie mnie, bowiem nie chciałem tego. Lecz będę
próbował zmusić go do mówienia, nie niszcząc jego sił na
zawsze. Po cóż miałbym pozbywać się nawet małej cząstki
dostatków? Idź!

Sekkahar wycofał się wraz z sługami. A gdy gruba

203

zasłona ze skór opadła za nimi, kupiec i jego więzień
pozostali sami.

Assebal zbliżył się do ognia, dorzucił kilka suchych
gałęzi i w rozległej izbie rozwidniło się.

Podszedł do stołu. Nie opodal leżała zdarta z więźnia
szata i rzucony na nią nóż w pochwie z koziej skóry, który
wisiał na jego szyi, a zapewne pozostał nie zauważony
przez wojowników króla, gdyż krótka tunika zakrywała

go-

Kupiec wyciągnął nóż z pochwy. Był on nędznej robo-
ty, lecz dostatecznie długi i ostry, by zadać nim najstraszli-
wszy nawet cios. Rękojeść uczyniona była z rogu.

Assebal stanął nad stołem trzymając w uniesionej dłoni
nóż. Skóra wokół czarnej, pokrytej spalenizną rany na
ramieniu poczęła czerwienieć.

- Pragnąłbym, abyś rzekł teraz wszystko, co rzec
musisz... - głos kupca był niemal łagodny. - Jeśli bowiem
podejrzenia moje są prawdziwe, a bogom jedynie znan-ym
cudownym sposobem udało się tu przemknąć okrętowi
kreteńskiemu lub należącemu do któregoś z ludów pod
władzą Krety, wówczas dobrze się stanie, jeśli wieść o tym
nie rozbiegnie się daleko. A im więcej ludzi ją pozna, tym
dalej może ona zawędrować, gdyż do przystani miasta
mego zawijają nasze okręty z południa, a do ich miast
z kolei zawijają z południa inne okręty. Pragnę, aby ślad
zaginął po twych towarzyszach, a przypuszczam, że okręt
wasz rozbił się u brzegów tej krainy, a załoga ocalała
i w jakiejś ustronnej zatoce trudzi się pospiesznie, by
ftaprawić uszkodzenia. Ciebie wysłali zapewne, abyś wy-
badał, gdzie się znajdujecie i czy w pobliżu są ludzie... Bo
gdybyś znał uprzednio ową okolicę, nie schwytano by cię
siedzącego na drzewie... Tak sądzę... Aty powiesz mi, czy
się mylę. Lecz nie uda ci się skłamać, bowiem nie dam ci
skonać, póki nie przekonam się, czyś rzekł prawdę...
Wiem dobrze, że męki, które gotuje ci mój wierny

204

Sekkahar, każą ci zapomnieć o kłamstwie. Wyjąc jak
zwierzę będziesz błagał, bym zechciał cię wysłuchać! Czy
pragniesz mówić?

- Panie... - rzekł Białowłosy zaciskając zęby, gdyż
rana piekła go straszliwie. - Żaden człowiek nie pragnie
konać w niewypowiedzianych mękach, jeśli może ich
uniknąć. Lecz cóż ma uczynić ów, który ich uniknąć nie
może? Pragniesz, bym wskazał ci, gdzie są towarzysze
moi. Jeśli tak uczynię, wówczas lud twój nieprzeliczony
rzuci się na nich za twą namową i zginą. Nie uczynię więc
tego... Trzymasz w ręku nóż mój, z którym nie rozstawa-
łem się nigdy wierząc, że przynosi nii szczęście. Dziś
pojmuję, że szczęściem będzie dla mnie, jeśli wbijesz go
w serce moje. Uczyń to, a okażesz mi łaskę. Bowiem nie
rzeknę słowa więcej, jeśli zdołam.

I zamilknąwszy przymknął powieki, jak gdyby uwie-
rzył, że kupiec fenicki spełni jego prośbę.

Lecz Assebal roześmiał się.

- Nikczemny głupcze! Czy sądzisz, że jest mi potrzeb-
ny twój nędzny żywot? Wolę, abyś żył, choć jeśli będę
musiał doprowadzić cię do przedsionka śmierci i przemie-
nić ciało twe w jedną ranę, abyś przemówił, uczynię to!
Lecz nim to nastąpi, dowiesz się, czy nie nazbyt wysoko
myślałeś o sobie, wierząc, że nie zdradzisz swych towarzy-
szy. Gdyż ze słów twych pojąłem niezbicie, że masz
towarzyszy i kryją się oni gdzieś w tej krainie! A nie może
to być zbyt daleko. Nim nadejdzie mój wierny sługą, sam
zechcę przekonać się, że jesteś głupcem, i upór twój na nić
się nie zda. Oto nożem tym, który, jest dla ciebie tak
szczęśliwy, najpierw podważę i wyrwę kolejno paznokcie
na nogach twoich, a później uczynię podobnie z twymi
dłońmi. Będzie to jedynie igraszka, gdy przyrównasz
cierpienia swoje do tych, które zadam ci później wraz
z mym wiernym sługą! Oto rozpoczynam od wielkiego
palca twej nogi prawej! Czy wiesz już, który to... -

205

Dotknął lekko dłonią stopy leżącego, który drgnął mimo-
wolnie.

Assebal roześmiał się i odstąpiwszy o krok, zastana-
wiał się przez chwilę. Nigdy nie czynił podobnej rzeczy.
Postanowił, że pochwyciwszy palec silnie jedną ręką,
drugą...

Zbliżył się i chwycił nogę Białowłosego, który szarpnął
nią, a choć był mocno przywiązany, jednak udało mu się
poruszyć nieznacznie stopą.

- Wierzgasz, ty psie! - mruknął przez zęby kupiec
i pochwyciwszy mocniej pochylił się, by...

Białowłosy leżał przez chwilę, nie mogąc unieść głowy,
gdyż sznur biegł mu przez gardło, dusząc przy najlżejszym
poruszeniu. Usłyszał łoskot padającego ciała, odgłos ude-
rzenia i stłumione rzężenie. Ktoś szybko podszedł do
stołu. Ujrzał wojownika, podobnego do tych, którzy go
pojmali. Ubrany on był w krótką, szarą płócienną szatę
opasaną skórzanym pasem, na licach i czole miał pasma
błękitnej i czerwonej barwy, a w dłoni trzymał nóż,
którym szybko począł rozcinać jego więzy.

- Czy możesz wstać? - zapytał wojownik. -k
Białowłosy siadł dotykając odruchowo zranionego ra-
mienia. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w obli-
cze wojownika, który szybkim ruchem objął go i zsadził ze
stołu, a później rzucił mu uniesioną z ziemi szatę.

- Pójdziesz, czy mam cię zarzucić na plecy? Spiesz się,
na wszystkich bogów!

Bez słowa Białowłosy pochwycił pochwę swego noża
i rozejrzał się.

Rzucili się ku drzwiom przeskakując leżące ciało,
którego głowa rozpłatana była straszliwym ciosem siekie-
ry. Białowłosy dostrzegł swój nóż w ręku zabitego i się-
gnąwszy wyjął go ze stygnących palców. Kątem oka
ujrzał, że wybawca jego podbiegł ku palenisku i porwaw-
szy głownię wskoczył na stół. Wspiąwszy się na palce

206

dotknął końcem płonącego polana suchej trzciny poszy-
cia dachu.

A kiedy płomień począł pełznąć po niej rosnąc szybko,
zeskoczył i wypadli w ciemność.

- Na lewo! - szepnął wojownik. - Po prawej w mroku
stoi ich okręt, a zapewne czuwa przy nim straż. Nie
biegnij, lecz idź, jak gdybyś oddalał się bez trwogi i był
przechodniem.

I z wolna odeszli w ciemność. Za nimi płonęła nieskoń-
czona ilość ognisk, ciągnąc się aż ku wzgórzom, lecz ognie
ich poczęły z wolna dogasać. Przed nimi był niski ciemny
brzeg, a dalej morze, mroczne i ciche pod rozgwieżdżo-
nym niebem, na które jeszcze nie wszedł księżyc.

Obejrzeli się. Pierwszy wysoki płomień strzelił z dachu
składu i przygasł na chwilę, aby później wybuchnąć
z szumem i objąć koniec strzechy.

- Tam! - rzekł półgłosem idący przodem wojownik. -
Dostrzegłem je, gdy przechadzałem się tu...

Łodzi było kilka, wąskich i lekkich, wykonanych z jed-
nego kawałka pnia. Zepchnęli jedną z nich na wodę
i odbili. Wewnątrz leżało jedno tylko wiosło, krótkie
i ciężkie. Wojownik wiosłował szybko i cicho, starając się
nie pluskać zanadto.

- Gdyby kto spoglądał tu z brzegu, ujrzałby nas za-
pewne - powiedział niemal wesoło. - Spójrz, jak płonie to
domostwo! Jeśli znam ludzi, wierz mi, że nikt z tych,
którzy są w pobliżu, nie spogląda teraz na morze, lecz na
płomienie! Albowiem ludzie wielce miłują takie widowi-
sko, gdy nie ich domy płoną! A gdy płoną ich domy, także
nie mają czasu rozglądać się!

Odpłynęli już dość daleko od brzegu, lecz nadal wiosło-
wali rozpaczliwie, gdyż wydawało im się, że czerwony
blask pożaru kładzie się na fale rozświetlając wielką połać

morza.

Gdzież jest okręt? Niechaj go bogowie zatopią!

207

zaklął wojownik. - Czyżby opuścili nas w potrzebie?!
Wytężaj wzrok, bowiem nie przepłyniemy morza czół-
nem, a jak dostrzegłem, nie masz zapewne chęci powrócić
do owego miasta, gdzie tak gościnnie cię przyjęto!

Lecz choć nie dostrzegli Angelosa, osiem dziesiątków
oczu spoglądających na brzeg ujrzało maleńką łódź suną-
cą smugą blasku rzucanego przez płonący dom.

I wielki czarny okręt cicho ruszył jej na spotkanie.

Tej nocy, gdy piękna Wasan opatrzyła ranę Białowło-
sego, a Harmostajos klnąc i trąc oblicze mokrą szmatą
zmył wreszcie z niego pasy czerwonej i błękitnej farby,
legli obaj na dnie okrętu okryci skórami, gdyż noc była
chłodna. Leżeli w milczeniu spoglądając w gwiazdy, pod
których nieruchomym rojem Angelos mknął na południe.

- Czyż nie powiesz mi, jak tego dokonałeś? - rzekł
wreszcie Białowłosy przerywając milczenie.

Harmostajos roześmiał się cicho. Gdy po wyciągnięciu
ich na pokład książę zadał mu to pytanie, odparł, że wróg
był jeden, odwrócony tyłem i bezbronny jak małe dziecię,
więc rzecz cała nie jest godna uszu boskiego potomka
bogów.

A że książę wraz z Terteusem i Eriklewesem musiał
właśnie postanowić, w jakim kierunku poprowadzić
okręt, więc poprzestał na tym.

Mimo to wszyscy byli pełni zadziwienia, wynosząc pod
niebiosa męstwo i przemyślność człowieka, który samot-
nie w nieprzyjacielskim mieście odnalazł towarzysza,
oswobodził go z rąk wrogów i podpaliwszy ich dom, uciekł
wraz z nim szczęśliwie, jak gdyby bogowie nie mieli nic
innego do czynienia, prócz prostowania jego ścieżek, gdy
był w niebezpieczeństwie!

Nie uwierzyłem, aby mieli cię zabić niezwłocznie...
rzekł Harmostajos. - Byliby głupcami czyniąc tak. Sądzi-
łem, że powiodą cię do swego króla, wszyscy bowiem tak

208




czynią, gdy pochwycą obcego. Szukałem więc najwię-
kszego domu w tej barbarzyńskiej, wielkiej wsi, a gdy
dostrzegłem go i' dwu ludzi strzegących wejścia, nie
spuszczałem go z oka. Cóż innego mogłem uczynić?

- Lecz jak mogłeś dotrzeć tam nie poznany?

- Widziałem cię prowadzonego do owego człowieka
na wzgórzu, gdzie stoi świątynia uformowana ź głazów.
Dostrzegłem też z dala, że ludzie ci mają oblicza pokryte
farbą. Przyszło mi więc na myśl, że gdybym miał szatę
podobną do ich szat i pomalował czoło i lico, jak oni to
czynią, przejdę zapewne nie poznany, a to dlatego, że
nieustannie z lasów wynurzały się ich całe krocie z kobie-
tami i dziećmi. Szli z daleka, gdyż byli utrudzeni i stopy ich
pokrywał kurz. Pojąłem więc, że dzień ów musi być dniem
święta lub zebrania całego ludu tej krainy. A któż może
znać wszystkich ludzi w swej krainie, by rzekł o innym:

"Ten jest obcy!" Więc zdobyłem sobie szatę... i farby... -
Roześmiał się. - Później, gdy ujrzałem Fenicjanina, który
prowadził cię jak zwierzę na postronku, zapragnąłem
ruszyć za wami, wbić mu niepostrzeżenie nóż w plecy
i uwolnić cię. Lecz wokół było mnóstwo ludzi, a prowadził
cię on ku morzu, tam gdzie i ja pragnąłem, abyśmy się
znaleźli. Szedłem więc za wami.

- I cóż uczyniłeś później?

- Wiesz, co uczyniłem później! - Harmostajos znowu
roześmiał się cicho. - Być może owe obietnice, które
poczynił ci nasz fenicki czerwonobrody przyjaciel, ode-
brały ci pragnienie snu. Lecz ja, któremu nie chciał on
uczynić krzywdy, niczego tak nie pragnę jak tego, abyś
zamilkł wreszcie. Czyż nie wiesz, że Terteus pojawi się tu
wkrótce, szarpiąc nas i każąc wstawać? Albowiem gdy
oko jego nie widzi naszych grzbietów pochylonych nad
wiosłem, dusza jego boleje.

- Płyniemy pod żaglem... - rzekł Białowłosy - i bę-
dziemy mogli wyspać się do woli. Rzeknij mi więc, jak...

14-Czarne okręty t. IV

209

- Czy zamilkniesz wreszcie?! - jęknął Harmostajos. -
Czemuż nie pozostawiłem cię na owym stole Fenicjanom
na pożarcie?! Spałbym już od dawna!

Lecz Białowłosy długo leżał patrząc w niebo. Gdy
próbował przymknąć oczy i usnąć, pojawiało się przed
nim uśmiechnięte smagłe oblicze kupca Assebala i słyszał
spokojny głos zachwalający przymioty roztopionej kapią-
cej w otwartą ranę cyny, jak gdyby była ona doskonałym,
godnym wypróbowania towarem.

Usnął wreszcie ukołysany przechyłami okrętu sunące-
go przez rozgwieżdżoną noc.

- Opowiedz mi o wyspie, gdzie królem jest ojciec twój
i mieszka matka twoja! - rzekła piękna Wasan. -Jakaż
ona jest?

- Skalista i niewielka, zagubiona pośród morza, a nie-
przystępna, tak że kreteńska stopa nie stanęła nigdy na
niej niosąc nam śmierć, a kobietom naszym niewolę.
Nienawidzą nas oni, gdyż jesteśmy rozbójnikami morski-
mi i wrogami Minosa.

- Nie o wyspę twą pytałam cię.

- O cóż więc? - zdumiał się Terteus.

- O matkę twoją.

- Czemuż pytasz o nią? Pytałaś wczoraj i rzekłem ci,
co umiałem.

- A siostry twoje? ^

- I o nie pytałaś także. Jeśli ujrzymy kiedyś brzeg
rodzinny, wprowadzę cię do domu mego i będziesz żyła
pośród nich.

- Pragnęłabym, aby to się stało wkrótce.
Terteus zmarszczył brwi, lecz uśmiechnął się po chwili.
Stali oboje na dziobie, patrząc na niewielkie fale tańczące
w słońcu. Angelos płynął przez wiele dni na zachód, lecz
teraz ląd skręcił ku południowi i uwierzyli wreszcie, że
powracają.

210

Bogowie jedynie wiedzą, jak daleko jesteśmy od
stron znajomych... - rzekł Terteus. - Lecz matka moja
dobrą jest niewiastą i nie lękaj się jej.

Nie lękam się jej rzekła Wasan lecz pragnęłabym
ujrzeć ją wkrótce i zamieszkać w domostwie stojącym na
ziemi, a nie kołyszącym się na wodzie.

- Czyż morze jest dla ciebie udręką? Zła to wróżba dla
mnie, myślałem bowiem, że w przeciwieństwie do innych
niewiast nieraz będziesz mi towarzyszyć, gdy powróciw-
szy wyruszę w nowe wyprawy...

Wasan potrząsnęła głową, a jej piękne długie włosy
rozsypały się spływając po silnych ramionach.

- Nie jest mi ono udręką, lecz może się nią stać.
Pragnęłabym wkrótce zamieszkać w prawdziwym domos-
twie, otoczona niewiastami. Bowiem będziemy mieli
dziecko, a nie rodziłam nigdy i jakżebym miała uczynić to
na okręcie pośród samych mężów, jeśli podróż ta przecią-
gnie się jeszcze przez zbyt wiele dni?




- Dziecię?!... - rzekł Terteus i oniemiał.

- Czyżbyś nie dostrzegł jeszcze tego? - Roześmiała
się. - Nieprędko to nastąpi, lecz proszę bogów o to, by
dali mi szczęśliwie zstąpić na wyspę, gdzie żyje matka
twoja, siostry i, wiele innych niewiast.

- Posejdonie! - rzekł Terteus i pełen lęku chwycił się
za głowę. - Cóż mam uczynić?!

- Nic! - Roześmiała się znowu. - Czyżbyś przeląkł się
jednego nie narodzonego jeszcze dziecięcia, mężny żegla-
rzu? Rzekłam ci o tym, gdyż słusznym jest, abyś wiedział
zawczasu. A czyż dziwisz się, że pragnę być w domu
twoim, gdy mój czas nadejdzie?

- Bogowie! rzekł Terteus i odwróciwszy oczy od
widnokręgu przed dziobem, spojrzał na nią bezradnie. -
Czyż nie pojmujesz, że dzieli nas od wyspy mojej nie tylko
morze niezmierzone, lecz i nienawiść straszliwa władcy
Krety? Czyż nie wiesz, że walcząc, trudząc się i unikając
niebezpieczeństw, dążymy na spotkanie największego
niebezpieczeństwa, jak gdyby bogowie, wyrwawszy nas
z paszczy potworów, barbarzyńców i gromów burzy,
czynili tak jedynie po to, by ucieszyć serce Minosa? Tak
dawno opuściliśmy ów świat i tak silną jest rzeczą tęskno-
ta, że wszyscy niemal zapomnieliśmy o najgorszym, które
nas czeka nie tu, na obcych wodach, lecz tam, gdzie choć
dokonaliśmy czynów wielkich, nikt nie powita nas jak
bohaterów!... - Umilkł na chwilę. Później rzekł zniżając
głos: - Uradziliśmy z boskim Widwojosem, że wpłynąw-
szy na wielkie Morze Pośrodku Świata wynajdziemy małą
wysepkę lub inny odludny zakątek. Tam pozostając ksią-
żę wyśle człowieka do Ariadny, by wybadał, czy sprzyja
mu ona, a także drugiego, który pocznie rozpuszczać ^
wieści, że książę powrócił z wielkiej wyprawy wioząc
niezmierzone bogactwa, lecz lęka się powrócić, gdyż brat
jego dybie na żywot jego i syna jego. Wierzy on, że
wówczas dojdzie być może do układów z Minosem lub

212

nastąpi coś po jego myśli... Lecz sprawa ta wydaje mi się
zdradliwa i pełna niebezpieczeństw, gdyż Minos nie jest
głupcem, a potęga jego jest wielka...

- Czemu książę nie chce poprowadzić okrętu ku twej
wyspie, jeśli jest ona tak nieprzystępna, a przystań jej
ukryta jest przed oczyma Krety i nie znana obcym?

- Gdyż, aby uczynić to, musielibyśmy przebyć niemal
całe morze, wymijając Kretę i wiele innych wysp pozosta-
jących pod władaniem podwójnego topora, a jest nie do
wiary, by nie dostrzeżono tak potężnego okrętu, jaki
nigdzie dotąd nie pojawił się na wodach świata. A gdy to
nastąpi, Minos nie spocznie, póki nie odnajdzie brata
swego. Czyż długo mógłby Widwojos żyć tu pod jego
bokiem, aby nikt się o tym nie dowiedział i nie doniósł
królowi? Jest z nami osiemdziesięciu wolnych ludzi.
Wszyscy oni powracają z wielkim bogactwem. Jakże
utrzymać ich przez czas długi na maleńkiej skalistej
wysepce, nie dopuściwszy, by zbuntowali się lub umknęli
chyłkiem, jeśli nie wszyscy, to część z nich? Czyż ubogi
młody człowiek, stając się nagle bogaczem, zechce ukryć
się i zakopać swój skarb, miast korzystać z radości życia
uratowanego z tak wielu i tak straszliwych niebezpie-
czeństw, gdy dla zdobycia swych skarbów co dnia narażał
głowę, a wielu jego towarzyszy padło w drodze i nigdy już
nie ucieszą ich kobiety, piękne domy i winnice, które
mogą na jedno skinienie stać się jego udziałem?... -
Potrząsnął głową. - Gdyby nawet udało nam się dotrzeć
niepostrzeżenie do wyspy mojej, wiem, że wkrótce poczę-
łyby się swary, ucieczki, doszłoby do tego, że bogom po-
dobny książę, przestawszy być ich umiłowanym przywód-
cą, stałby się wraz z synem swym przeszkodą leżącą na
drodze ich powrotu! Ileż trudu ponieśliśmy, by ustrzec go
przed jednym nasłanym nań mordercą! A cóż stanie się,
gdy niemal cała jego dawna załoga pojmie, że najwięk-
szym szczęściem dla nich będzie śmierć Widwojosa!

213

Czyż któryś z nich nie uciekłby w końcu morzem skra-
dzioną łodzią lub wraz z paru towarzyszami na jednym
z okrętów, by powiadomić Minosa o miejscu, gdzie kryje
się brat jego? Zdrajca ów mógłby wierzyć wówczas, że
choć okręty kreteńskie przybędą na wyspę, by przemienić
ją w cmentarzysko, on sam uratuje swe skarby i będzie żył
szczęśliwie! I zapewne miałby słuszność. Lecz wówczas
sprowadziłbym nieszczęście nie na boskiego Widwojosa
jedynie, lecz i na ród mój cały, bowiem zginęliby wszyscy!
Lepszą więc sprawą będzie czekać gdzieś w ukryciu
i wierzyć, że bogowie, którzy tyle nam dobrego uczynili,
zechcą uczynić jeszcze więcej!

- Pojęłam twe słowa... -rzekła piękna Wasan.-1 choć
pragnęłabym, aby syn twój lub córa, jeśli ci ją ześlą
bogowie, narodzili się w domostwie, w którym ty ujrzałeś
światło dnia, lecz stanie się tak, jak się stać musi. Wszela-
ko pragnęłabym wielce, aby podróż ta dobiegła końca,
gdyż przewiduję że niełatwo mi wkrótce będzie żyć na
okręcie, a gdybym miała nieco lnu lub wełny, uprzędła-
bym dla mego dziecięcia powijaki i to, co godziwe, aby
miało, gdy się narodzi...

Uniosła głowę i próbowała się uśmiechnąć, lecz nagle
złożyła ją na piersi małżonka swego i rozpłakała się cicho.

Terteus objął ją ramieniem i stał spoglądając na morze,
którego nie dostrzegał. Oblicze jego zasępiło się. Od
chwili, gdy pozostawili Kamona, nie widział łez pięknej
Wasan, a nie znajdował słów, które by je łatwo osuszyły.

Po chwili jednak żona jego otarła powieki i roześmiała
się.

- Nie frasuj się mną, bowiem jestem jedynie niewiastą
i jak ptak unoszony w przestworzu pragnę gniazda, by
w nim spocząć. Lecz gdyby nawet syn twój miał narodzić
się tu, będzie on kiedyś żeglarzem jak ojciec jego, a bóg
twój Posejdon zapewne bardziej umiłuje zrodzonego na
falach niźli tych, których narodziła ziemia!

214

I uśmiechnąwszy się odeszła na tył okrętu, gdyż zbliżał
się czas posiłku, który, jak to było w zwyczaju, odkąd
wstąpiła na pokład Angelosa, przygotowywała wraz ze
starym Nasiosem, zbyt sędziwym, aby ująć za wiosło lub
linę żagla, a nie pragnącym być bezużytecznym wśród
dzielnej załogi.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Człowiek ów
zwał się Ekedamos

Tego dnia, nim słońce zanurzyło się w falach morza na
zachodzie, ujrzeli pomiędzy sobą a dalekimi brzegami
okręt sunący ku północy.

Skręciwszy ku niemu, dostrzegli wkrótce, że jest to
wielka łódź fenicka o niewielu wiosłach wspomaganych
żaglem, taka, jakich używali kupcy tego ludu do przewozu
swych towarów na niewielkie odległości po wodach przy-
brzeżnych między sąsiadującymi przystaniami. Płynęła
powoli, głęboko zanurzona, najwyraźniej pod brzemie-
niem przewożonego na dnie ładunku.

Na widok zbliżającego się potężnego okrętu Fenicjanin
nie zawrócił ku brzegowi wiedząc, że nie zdążyłby się tam
ukryć, lecz płynął dalej. Zapewne nie sądził też, aby na
tych wodach, gdzie panowały okręty jego ludu, mogło mu
coś zagrażać.

Cóż uczynimy, synu bogów? spytał Terteus stojąc
na dziobie w hełmie i z włócznią w dłoni. Czy zatopimy
ich, aby nie donieśli o naszym pojawieniu się na tych
wodach?

- Nim dobiją oni do swej przystani i nim wieść stamtąd
rozejdzie się, będziemy daleko, zmierzając ku naszemu
celowi... - Widwojos potrząsnął głową. - Lecz ludzie ci

216

zapewne zamieszkują w pobliżu i znają drogę ku Bramie
Świata, którą musimy przekroczyć.

- Byłoby słusznym, gdybyśmy porwali jednego z nich,
aby nam wskazał drogę... - rzekł Terteus. - A co mamy
począć z nim, gdy nam tę drogę wskaże, postanowisz
później, książę!

-l Tak uczynimy... - Widwojos skinął głową.
Angeles okrążył łódź i zwolnił wyprzedziwszy ją nieco.
Patrząc z burty dostrzegli, że załogę przy wiosłach stano-
wią przykuci do nich niewolnicy. Pod masztem stali dwaj
Fenicjanie, a kilku żołnierzy w skórzanych pancerzach
otaczało ich ze wzniesionymi tarczami spoglądając na
wielki okręt z nie ukrywanym przerażeniem. Choć wszy-
scy mieli w rękach włócznie i długie miecze u boku,
dostrzegli las lśniących ostrzy, gdy wielkie tarcze pokry-
wające Angelosa uniosły się, a wioślarze, cofnąwszy
wiosła, powstali. Ujrzeli także łuczników, którzy mierzyli
w nich z góry, opierając łokcie o burtę.

- Zatrzymajcie wasz okręt! - zawołał Terteus stojący
w lśniącym pancerzu i z dumną kitą powiewającą nad
hełmem. Lecz rozkaz ów był zbyteczny, gdyż jeśli nawet
Fenicjanie owi nie znali mowy, w której został wypowie-
dziany, niewolnicy przestali wiosłować i zamarli przy
wiosłach, a okręt kołysał się na falach popychany jedynie
lekkim wiatrem. Angelos zwolnił i zatrzymał się, a gdy
Terteus wskazał wyciągniętym mieczem niski i szeroki
purpurowy żagiel fenicki, na rozkaz jednego z dwu stoją-
cych pod masztem ludzi opuszczono go prędko.

W ciszy zupełnej wielki okręt przybliżył się do małego,
a niewolnicy pospiesznie wciągnęli wiosła, aby nie uległy
zgruchotaniu. Gdy stało się to, Terteus z okrzykiem
pierwszy skoczył na dół.

Lecz nie uderzył, gdyż Fenicjanie odrzuciwszy broń
upadli na kolana i trwali tak zakrywszy oblicza, czekając
tego, co nastąpi.

217

Białowłosy wraz z kilku innymi, pojmującymi mowę
fenicką, znalazł się w łodzi tuż za Terteusem, który zna^
wiele słów wszelkich żeglujących ludów.

- Kim jesteście? zwrócił się stojąc z uniesionym
mieczem nad oboma klęczącymi, podczas gdy ludzie
z Angelosa zbierali porzucony oręż i podawali go tym,
którzy stojąc na pokładzie okrętu wyciągnęli z góry ręce,
aby go pochwycić. Morze było spokojne i Angeles nie
oddalał się, choć burta fenickiej łodzi kołatała lekko
o jego bok.

- Jesteśmy kupcami, panie! -rzekł jeden z Fenicjan. -
Płyniemy wioząc wino, narzędzia i naczynia z brązu, by




wymienić je za niewolników, których pragniemy sprzedać
w naszym mieście kupcom z południa.

- Jakże zwie się wasze miasto?

- Gades, panie!

- Czy jest ono wielkie i bogate?

- Jest to przystań, panie... do której przybywają towa-
ry z Morza Pośrodku Świata, abyśmy mogli je wymieniać
na dobra barbarzyńskich ludów północy...

W tej samej chwili Białowłosy, który cofnąwszy się
szedł wraz z Perilawosem wzdłuż kołyszącej się łodzi ku
jej tyłowi, gdzie złożono towary, zatrzymał się nagle,
słysząc słowo wypowiedziane w znajomej mowie.

- Wojowniku! - rzekł jakiś głos. - Czy jesteście
sługami boskiego Minosa?!

Perilawos także odwrócił się. Patrzyli obaj ze zdumie-
niem na rosłego nagiego niewolnika, który siedział wspar-
ty o wiosło. Nogi jego przykute były do ławy spiżowym
łańcuchem oplatającym je w kostkach.

- Kim jesteś, że znasz mowę kreteńską? - spytał
Perilawos.

- Byłem dowódcą okrętu, który zatopili oni w pobliżu
Acragas sycylijskiego, gdzie znajduje się ostatnia przy-
stań pod władzą świętego podwójnego topora. Odtąd
przykuty do ławy wlokę nędzny żywot, gorszy niźli zwie-
rzę, nie mając nadziei żadnej, bym jeszcze ujrzał brzeg
rodzinny.

- Wolność twoja wróciła do ciebie! - rzekł Perilawos
i zawołał: - Terteusie! Terteusie! Jest tu Kreteńczyk,
którego przykuli do ławy!

Terteus porzuciwszy klęczących Fenicjan podszedł
i gdy rzecz się wyjaśniła, kazał rozkuć owego człowieka,
pytając innych niewolników, czy pojmują jego mowę?
Lecz byli to ludzie półdzicy, zapewne należący do barba-
rzyńskiego plemienia w głębi wielkiego lądu, a schwytani

219

przez inne plemię stali się towarem wymienionym za
nieco spiżowych ostrzy lub grotów do strzał.

Spoglądali oni z równym przerażeniem na klęczących
kupców fenickich i ich bezbronnych stłoczonych pod
masztem żołnierzy jak i na tych, którzy zeskoczywszy
z wielkiego okrętu wypełnili teraz łódź błyska jąć orężem.
Wszyscy oni nosili na plecach i nogach ślady okrutnych
razów, pochodzących od bata, zakończonego cynowymi
kulkami, który miał zatknięty za pas szaty jeden z kup-
ców. Rany owe były otwarte i roiło się w nich od
robactwa, a słona woda morska z opadających bryzgów
fal wgryzała się w nie.

Uwolniony Kreteńczyk powstał ciężko i podszedłszy
do masztu spojrzał na obu klęczących kupców.

- Czy nie oddasz mnie znów, dostojny panie, owym
okrutnym bestiom? - zapytał drżąc na całym ciele, nie
wiadomo: z trwogi czy z tajonej nienawiści.

- Nie, gdyż zabierzemy cię i pożeglujesz z nami ku
brzegom Krety. Albowiem jest to okręt bogom podobne-
go Widwojosa, brata królewskiego, a młodzieniec, który
stoi obok ciebie, to syn jego, Perilawos, wnuk zmarłego
Minosa, twego władcy! Nie pozostawią cię tu oni.

Niewolnik w milczeniu uniósł ramiona pochylając gło-
wę i uczcił oba imiona książąt, jak gdyby pozdrawiał
bogów. Lecz gdy opuścił ręce, rzekł:

- Ludzie ci tak wiele okazali okrucieństwa mnie
i owym barbarzyńcom, że pragnąłbym, abyś ujrzał, jak
nas batożyli, gdyż inaczej nie pojmiesz, że człowiek może
być tak zajadły, by osłabiać tych, którzy są jego zwierzęta-
mi roboczymi. Mnie wszelako dręczyli bardziej niż in-
nych, zmuszając, bym wzywał pomocy Wielkiego Byka,
którego nazywali bezrozumnym bydlęciem i wierzchow-
cem owej wszetecznej Aszery. A nie było okrucieństwa
ni poniżenia najnędzniejszego, którego bym nie zniósł
od nich! Czyż bogom podobni książęta, którzy są tu z

220

tobą, zechcieli puścić ich żywych, zabrawszy ich towary?

Mówiąc to obrócił się ukazując im swe straszliwie
poranione plecy, a spoglądający z burty Angelosa bogom
podobny Widwojos wstrząsnął się na ów widok.

Terteus zwrócił ku obu Fenicjanom płonące zimnym
blaskiem spojrzenie.

- Przywiążcie ich do masztu! - rzekł. - A wraz z nimi
i owych żołnierzy!

A gdy to uczyniono, zwrócił się ku Widwojosowi.

- Sądziłem, że dla wielu przyczyn lepiej będzie, aby
okręt ów nie dopłynął już do swej przystani, lecz wiem,
jak bardzo nie pragniesz, boski książę, abyśmy zabijali,
jeśli da się tego uniknąć. Wszakże ci zajadli wrogowie
twej krainy niegodni są, aby żyć, a okrucieństwo ich
widzisz wypisane na grzbiecie tego szlachetnego żeglarza,
który tak wiele od nich wycierpiał jedynie dzięki temu, że
był poddanym władcy Krety, ojca twego.

- Czyń, co ci się słusznym wyda! - rzekł donośnie
Widwojos.

- Dzięki ci, boski książę!

Terteus zwrócił się ku swym towarzyszom nakazując
rozkuć niewolników. Bowiem brak mu było rąk przy
wiosłach, a gdyby ich nie wziął, musieliby zginąć wraz
z innymi.

Gdy wszelkie przedmioty i towary, wraz ze zdartym
z masztu żaglem, przerzucono już na pokład Angelosa,
Terteus podszedł ku stojącym pod masztem i przykrępo-
wanym doń ciasno ludziom, by sprawdzić moc ich wię-
zów. Gdy uzyskał pewność, że żaden z nich nie oswobodzi
się, rzekł do swoich, aby wdrapali się na okręt i odczekaw-
szy, aż pozostał tylko jeden z nich, Metalawos o potęż-
nych ramionach, którego zatrzymał rozmyślnie, rzekł do
niego:

- Ujmij jedną z dwu okrętowych siekier, które kaza-
łem tu pozostawić, a ja ujmę drugą, byśmy razem mogli

221

szybciej wyrąbać dziurę w dnie tego okrętu! Lecz niechaj
nie będzie zbyt wielka, aby mogli nacieszyć się jeszcze
żywotem, wspominając, jak smagali grzbiety swych
ofiar!

l zabrali się do dzieła. A kiedy woda trysnęła im spod
stóp pośród okrzyków przerażenia ludzi przywiązanych
do masztu i ich błagalnych jęków, obaj pochwycili za liny
rzucone im z burty Angelosa i wdrapali się tam pospie-
sznie.

Potężny okręt drgnął i oddalił się, zataczając krąg.
A choć rozwinięto żagiel, gdyż wiatr był sprzyjający,
żaden z wioślarzy nie siadł ni legł na dnie, by zaznać
wypoczynku, lecz wszyscy zgromadzili się spoglądając na
fenicką łódź, która stała nieruchomo na morzu kołysząc
się lekko.

Milczeli, a z dala do uszu ich dobiegały żałosne okrzyki,
lecz wkrótce szum fal i śpiew wiatru w linach zagłuszyły je.

Zdawało się, że łódź trzyma się na powierzchni wód
i pozostanie na niej, lecz oto nagle maszt przechylił się,
a płaskie kamienie leżącego na dnie balastu, mającego
utrzymywać ją w równowadze przeciw uderzeniom fal,
pociągnęły kadłub w głąb i powierzchnia wód cicho
zamknęła się nad fenickimi żeglarzami.

A wówczas nagi człowiek o pooranym razami grzbiecie
począł śmiać się głośno, lecz nagle ukrył oblicze w dło-
niach i zapłakał.

Wiedzieli, że nie opłakuje on prześladowców swoich,
lecz bogowie różnie objawiają radość w człowieku urato-
wanym od zguby w chwili, gdy utracił już wszelką na-
dzieję.

Białowłosy ujął go pod ramię i bezwolnego jak dziecko
poprowadził na tył okrętu, aby piękna Wasan opatrzyła
jego rany i mógł spocząć na posłaniu ze skór, nim
nakarmią go i napoją.

Człowiek ów zwał się Ekedamos i pochodził z Phaus-

222

tos, gdzie rodzina dawno opłakała go jako zmarłego, gdy
nie powrócił wraz ze swym okrętem.

Gdyby nie on, nie wpłynęliby zapewne nigdy na Morze
Pośrodku Świata, bowiem gdy tego wieczora przybili do
bezludnego, porośniętego lasem wybrzeża, dostrzegł ich
nadpływający okręt, który zawinął, także na noc, do
małej ocienionej drzewami zatoki leżącej na południe od
miejsca ich postoju.

A że widok zbliżającego się ku brzegowi olbrzyma
sunącego pod żaglem, na którym, choć odległość była
wielka, dostrzec można głowę Byka, wydał się dowódcy
owego fenickiego okrętu zdumiewający i groźny, nakazał
on po zapadnięciu zmroku podnieść żagiel i chwycić za
wiosła. A mimo że wypłynął właśnie z Gades powrócił
tam pospiesznie, donosząc o nieznanym, płynącym z pół-
nocy okręcie, który, niechaj Aszera Pani Mórz to po-
świadczy, nie mógł być okrętem fenick^m, gdyż przewyż-
szał je wszystkie swą potężną budową.

Uwierzono mu, przepytawszy załogę, która także wi-
działa ów okręt.

Następnego ranka o wschodzie słońca dwadzieścia
okrętów miasta Gades wypłynęło na morze, a pokłady ich
roiły się od zakutych w spiż wojowników. Płynęły szeroko
rozrzucone, badając zakątki wybrzeża i ujścia rzek, a tak-
że zapuszczając się na pełne morze. Wypatrywały go
wszędzie, lecz gdy wreszcie dostrzegły ciemny kształt na
widnokręgu, był to jedynie jeden z ich okrętów, powraca-
jący z towarami nadmorskiej osady na północnych brze-
gach krainy, zwanej później Akwitąnią.

Tego wieczora, gdy dostrzegł ich ów okręt fenicki, sam
nie będąc przez nich widzianym, książę siedział przy
ognisku i wraz z Terteusem przepytywał Ekedamosa
o jego żywot niewolniczy wśród Fenicjan, o ich obyczaje
i drogę, która leżała przed Angelosem.

- Jesień jest tu porą piękną i ciepłą jak i na naszej
wyspie, boski potomku bogów! - rzekł Ekedamos. -
A choć wiosną morze to bywa niezmiernie burzliwe
i nawet latem zatopiło już niejeden okręt, który nieroz-
ważnie zapuścił się zbyt daleko, tracąc ląd z oczu, lecz
wierzyć można, że jeszcze przez trzy lub cztery dziesiątki
dni fale nie poczną ryczeć i tłuc o brzeg. A że Gades jest
grodem potężnym o wielu okrętach i licznym wojsku,
ostatnim z wielkich miast świata i jedynym leżącym za
Słupami Bramy, więc zatopiliby was lub gonili na połud-
nie, póki nie dognaliby gdzieś z pomocą innych. Bowiem
morze, przez które musimy się przedrzeć, i wybrzeża
jego, są we władzy Fenicjan. A strzegą go oni zazdrośnie
i nigdy żaden obcy okręt nie zapuścił się na nie. A nawet
w pobliże jego nie dotarły okręty kreteńskie. Mnie także
pojmano o wiele dni drogi na wschód, a choć byłem już
doświadczonym żeglarzem, nie wiedziałem wówczas
o owej drodze zwanej Drogą Cynową, którą Fenicjanie
sprowadzają ów najcenniejszy kruszec z Wysp Północy.
Gades jest największym grodem nadbrzeżnym na owej
drodze, lecz na całym wybrzeżu Fenicjanie utrzymują
wiele przystani. Gdy uda się nam wyminąć je i gdy
miniemy pilnie strzeżoną Wielką Bramę prowadzącą ku
Morzu Pośrodku Świata, wówczas po wielu dniach żeglu-
gi ze sprzyjającym wiatrem być może ujrzymy brzeg
sycylijski i rozpocznie się tam świat bezpieczniejszy zna-
cznie, gdyż imię Krety budzi postrach i posłuszeństwo...

Widwojos wymienił szybkie spojrzenia z Terteusem,
lecz uratowany przez nich kapitan nie dostrzegł tego.
Widząc niemal całą załogę skupioną wokół ogniska i słu-
chającą jego stów, ciągnął dalej szczęśliwy, że znów słyszy
z własnych ust mowę ojczystą i ma przed sobą ludzi,
którzy ją pojmują.

- Rzecz więc w tym, aby okręt twój, panie, mógł
przemknąć się wzdłuż wrogich wybrzeży ku południowi,

224

a później na wschód, aż wreszcie ujrzysz z dala góry na
północy i na południu, a pomiędzy nimi bramę, która
prowadzi do Morza Pośrodku Świata. Wiele jest tam
w pobliżu osad fenickich i wiele okrętów czuwa, aby nikt
nie przedarł się przez Bramę, za którą Fenicjanie prowa-
dzą handel z barbarzyńskimi ludami zachodu. A ludów
tych jest wiele, jak to sami ujrzeliście własnymi oczyma,
przemierzywszy wielką połać świata, która mnie jest
nieznana, choć sądziłem dotąd, że jako jedyny syn Krety
znam lądy i morza, o których nigdy mi nie będzie danym
opowiedzieć, gdyż zginę marnie pod batami tych fenic-
kich psów...

Urwał na chwilę i potarł czoło, jak gdyby myśli jego
pomieszały się nagle z radości i znużenia.

- Jakże więc radzisz nam płynąć teraz, jeśli w drodze
wyminąć mamy wielkie grody z licznymi okrętami i woj-
skiem? - zapytał Terteus.

O tym właśnie pragnąłem wam rzec! ożywił się
ponownie Ekedamos. Gdy wyruszymy o świcie, natrafi-
my, płynąc u wybrzeży, na ujście wielkiej rzeki, a Gades
znajduje się za nią ku południowi strzegąc Bramy Świata,
od której dzieli ów gród dzień żeglugi przy pomyślnym
wietrze... Lecz wybrzeże wygięte jest tu jak ułamana
połowa koła i cofa się w głąb. Jeśli więc wyruszymy jutro
o świcie, powierzycie swój los bogom i przetniecie morze,
wówczas będziemy płynąć z dala od lądu przez "dni dwa
i dwie noce, a trzeciego dnia o świcie winniśmy ujrzeć na
wschodzie Bramę Świata. Kto raz ją ujrzał, ten nie zbłądzi
nigdy i rozpozna ją pośród innych gór i wzgórz na
widnokręgu... Wówczas, opuściwszy żagiel i położywszy
maszt, aby nikt nas nie mógł dostrzec z wielkiego oddale-
nia, ruszymy z nastaniem zmroku ku Bramie i miniemy ją
nocą, bowiem jest ona szeroka, tak że nawet za dnia okręt
będący u jednego jej krańca nie ujrzy okrętu przepływa-
jącego w pobliżu przeciwległych brzegów. Pamiętać nieu-

15-Czarne okręty t. IV

225

stannie trzeba, że strzegą jej Fenicjanie wielce czujnie.
Bogowie jednak chcą, że nadpłyniemy z zachodu, skąd
nie mogą spodziewać się obcego okrętu, gdyż nikt prócz
nich nie przemierza owych wód, a baczą oni pilnie, by
ktokolwiek nie wydostał się Bramą ze wschodu. Tak więc
jeśli przybliżymy się nocą do przeciwległego południowe-
go krańca Bramy, a nieszczęśliwy traf nie postawi wrogów
na naszej drodze, możemy przedostać się niepostrzeże-
nie. Jeśli nie uczynicie tak, być może także uda się wam
przedostać, lecz stoczyć będziecie musieli bój na morzu
z przeważającym nieprzyjacielem. A mając z sobą mnie,
który pragnie wywdzięczyć się za uratowany żywot, miej-
cie pewność, że rada, którą wam daję, jest tą, którą
przyjąłbym, gdybym sam dowodził okrętem waszym!

- Cóż... - rzekł Terteus po krótkim namyśle. - Jeśli
rzekłeś to ty, Ekedamosie, który sam byłeś dowódcą
okrętu, a jako niewolnik wielokrotnie przemierzałeś te
wody i znasz grody naszych wrogów na równi z położe-
niem brzegów, obok których mamy płynąć, kogóż mamy
posłuchać, jeśli nie ciebie? Sami nie byliśmy tu nigdy,
a pragniemy żywot nasz ocalić, podobnie jak ty pragniesz
ocalić swój. Czy przyzwalasz, boski książę, abyśmy uczy-
nili, jak radzi ów nieszczęsny i doświadczony żeglarz?

A gdy Widwojos skinął głową, załoga, uspokojona
i z rosnącą nadzieją w sercach, legła przy ognisku, pozos-
tawiając strażom czuwanie nad snem swym i okrętem.

Przed świtem dnia następnego wyruszyli nie kierując
się ku południowemu wschodowi wraz z linią wybrzeża,
lecz wprost na południe, oddalając się od lądu i wycho-
dząc na pełne morze. A gdy słońce zaczęło opadać, ziemia
przemieniła się w pasmo niknących w wielkim oddaleniu
wierzchołków górskich;

I tak nie wiedząc o tym wyminęli okręty miasta Gades,
choć niewiele brakowało, .by ów, który płynął na skraju

226

szeregu, dostrzegł ich, mimo że opuścili żagiel, posuwając
się na wiosłach i wyjęli maszt z otworu grubego kloca,
w którym zwykle tkwił.

Drugiego dnia o zmierzchu Ekedamos rzekł, że znaj-
dują się naprzeciw Bramy Świata.

Morze nadal było spokojne, lecz łagodne fale urosły
i stały się tak wielkie, że każda z nich unosiła okręt na
swym grzbiecie. Angelos ześlizgiwał się miękko w doli-
ny, by później znów unieść wysoko w górę. Ustawiwszy
dziób pod wiatr, który wiał ku lądowi, czekali zapadnię-
cia nocy.

- Tu nie ujrzy nas nikt!-rzekł Ekedamos do Terteusa,
gdy stali obaj na rufie okrętu wraz z nie odstępującym
sterów Eriklewesem, wpatrując się w dalekie góry na
widnokręgu. - Albowiem tędy nie wiedzie droga ku
żadnemu lądowi, a Fenicjanie wierzą, że nie ma za
morzem tym niczego, prócz pustki. Gdyż wielu z nich
wypływało tam, poszukując nowych lądów, gdzie mogliby
znaleźć przystań i za towary swe kupować inne. Lecz nie
znaleźli, choć niejeden z nich płynął przez wiele dni.
A wielu nie powróciło, niechaj Posejdónowi będą dzięki
za to! Wierzyć trzeba, że morze owo jest bez kresu.

- Kiedyż chcesz, abyśmy ruszyli ku Bramie Świata? -
spytał Terteus. - Gdyż wydaje mi się ona odległa, a jeśli
nie zdążymy przebyć jej nocą, wówczas, jak sam rzekłeś,
wrogowie nas dostrzegą.

- Możemy zawrócić dziób okrętu już teraz, lecz wio-
słować trzeba powoli i zbliżyć się przed zapadnięciem
zmroku pilnie bacząc, czy nie ujrzymy żagla na widnokrę-
gu. A płyńmy nadal nie stawiając masztu, a jedynie
pracując wiosłami. Oby bogowie zesłali nam noc ciemną!

Noc nie była jednak tak ciemna, jak tego pragnęli,
gdyż świecił księżyc. W blasku jego i bladym świetle
gwiazd dostrzegli wyraźnie ostrą, wysoką skałę po lewej
ręce, wybiegającą w morze. Drugi kraniec cieśniny był

227

pogrążony w mroku, a choć Terteus pragnął płynąć z dala
od brzegów, posłuchał znów rady Ekedamosa, gdyż ów
rzekł że okręt płynący środkiem wód łatwiej będzie
dostrzeżony niźli ów, który przemyka się wzdłuż brzegów
pod niebotyczną skałą.

Angelos sunął cicho, gdyż zakazano rozmów i śpiewu,
który niosąc po spokojnych wodach mógł dotrzeć do uszu
czuwających na strażniczych okrętach. Nikt zresztą nie
miał do śpiewu ochoty. Oto jeszcze chwila, a nim zmrok
minie i nastanie dzień, znajdą się ponownie na własnym
morzu. A choć był to jego najodleglejszy kraniec, gdzie
nigdy dotąd nie zawitał żaden okręt kreteński, jednak
cokolwiek stanie się później, wiedzieć będą odtąd, jaką
drogą mogliby powrócić do ojczyzny.

Ci, którzy nie zasiedli przy wiosłach, wlepiali oczy
w mrok, pragnąc dostrzec zawczasu fenickie okręty,
gdyby miały pojawić się przed dziobem.

Lecz nie napotkali nikogo, a gdy świt począł wstawać
na bezchmurnym niebie, ujrzeli, że brzeg cofnął się
daleko. Jedynie wierzchołki gór na północy i innych,
dalszych jeszcze, na południu, świadczyły, że wpłynęli na
Morze Pośrodku Świata, zamknięte w krąg brzegami
wielu krain. Z południa dął gorący, suchy wiatr.

Terteus stanął na podwyższeniu obok miejsca, gdzie
zwykle zatknięty był maszt i długo rozglądał się. Lecz
morze było puste.

Wówczas nakazał wsunąć maszt na powrót i unieść
żagiel z dumną głową Byka. A załoga cała powstawszy
uniosła ramiona i podziękowała bogom radosnych okrzy-
kiem.

Albowiem cokolwiek miało teraz nastąpić, wiedzie-
li już, że kości ich nie spoczną w dalekich kopcach
nad brzegami mórz nieznanych i rzek w barbarzyńskich
krainach, gdzie spoczywały prochy tak wielu ich towa-
rzyszy.

228

Wzniósłszy okrzyk, poczęli oglądać się na tył okrętu,
gdzie stały mocno przytwierdzone linami pithosy z bursz-
tynem, przypomniawszy sobie o nich nagle. A że wiatr
wydął rozwinięty żagiel i okręt szedł prosto ku wschodo-
wi, uprosili bogom podobnego księcia, aby zezwolił im
teraz spojrzeć na skarb, który wieźli. Gdy zgodził się,
Metalawos o potężnych ramionach nożem przeciął grubą
powłokę wosku na pokrywie jednego z pithosów i odjąw-
szy ją, łagodnie przechylił wielkie naczynie, aż złociste
i białawe bryłki posypały się z cichym klekotem na dno
okrętu i legły na nim falistym potokiem.

Stali wszyscy spoglądając na nie w milczeniu, aż wresz-
cie Białowłosy rzekł:

- Leżą tu one jak kobierzec utkany ze złotego runa!
A książę, który stał obok niego, uśmiechnął się i zwra-
cając ku załodze, zawołał donośnie:

- Mili towarzysze moi! Oto powróciliśmy, a choć wiele
czasu upłynąć może, nim ujrzymy znów brzegi ojczyste,
jednak każdy z was wie już, że wraz z innymi wziął udział
w wyprawie, o jakiej nigdy dotąd nie słyszały uszy ludzi,
i oglądał oczyma własnymi widoki tak przedziwne i odle-
głe, że nie starczy mu żywota, by opowiedzieć o nich!
Odtąd każda kraina i gród każdy z czcią wymawiać będą
imiona wasze! Rzekł tu jeden z was, spoglądając na
bursztyn leżący u stóp naszych, że mieni się on jak runo
złote. Wiedzcie, że póki świat trwać będzie, ludzie z po-
dziwem i czcią wspominać będą was i ową wyprawę po
złote runo, a pamięć o niej trwać będzie aż po najdalsze
wieki! I tak, choć ludźmi jesteście jedynie, czyn ów
przemienił was w nieśmiertelnych!

l po raz pierwszy on sam, wyciągnąwszy ramiona
przed siebie i pochyliwszy lekko głowę, pozdrowił ich
czcząc ich dzielność. A oni odpowiedzieli okrzykiem
wielkim na cześć jego, po czym Metalawos o potężnych
ramionach z wolna zgarnął lekkie, klekoczące kamyki do

229

pithosa, postawił go i nakrywszy odniósł tam, gdzie miał
przebywać do zakończenia wyprawy.

Tego wieczora, gdy Białowłosy stał z Harmostajosem
przy burcie spoglądając na słońce, chowające się z wolna
za wodnym widnokręgiem, Harmostajos roześmiał się
nagle.

- Cóż cię tak ucieszyło? - spytał Białowłosy odwraca-
jąc wzrok od morza ku obliczu przyjaciela.

- Czy słyszałeś, co rzekł książę? - Harmostajos śmiał
się nadal. - Że imiona nasze nie zaginą, póki świat trwać
będzie? Czyż to nie ucieszne, że zostałeś nieśmiertelnym
Białowłosym, a ja nieśmiertelnym Harmostajosem, choć
uczyniliśmy jedynie to, co musieliśmy, by uchronić żywo-
ty nasze i naszych towarzyszy, co na jedno wychodzi? -
Spoważniał nagle. Zaiste wielka to była wyprawa,
a gdybym sam w niej nie brał udziału, nie uwierzyłbym
w owe potwory, pola lodowe i bursztyn walający się po
piasku jak pęknięte skorupy na śmietnisku! Nie uwierzył-
bym też, że jest kraina, gdzie słońce nie zachodzi, ani w to,
że Bóg ukazał nam Głowę Swoją z morza! Lecz choć na
wszystko to patrzyły oczy nasze, to gdy wieść o owej
wyprawie rozejdzie się, lud każdy z czasem przemieni
imiona nasze na swoje imiona, a nawet imię okrętu
naszego przemieni na inne!

- Czemuż mieliby tak czynić? - zapytał Białowłosy ze
zdumieniem.

- Bowiem każdy pragnie czcić to, co mu bliskie.
A choć bogom podobny Widwojos wierzy, że i jego imię
nigdy nie zaginie, któż może rzec, co nastąpi po nim? Gdy
minie nieco czasu, wiele miast dorzuci imiona swych
bohaterów do tej opowieści, opuszczając inne. A gdy
minie go jeszcze więcej, rzecz cala tak się przemieni, że
my, którzy braliśmy w tym udział, nie poznalibyśmy ni
siebie, ni czynów naszych, ni wydarzeń, na które patrzyły
nasze oczy... Lecz po cóż trapić się tym, co będzie, gdy

230

kości nasze pobieleją i rozpadną w proch! Sen morzy
mnie; przez całą noc wpatrywałem się jak głupiec w mrok,
pragnąc zawczasu ujrzeć Fenicjan, którzy dzielnie spali
na swych wygodnych łożach w zacisznych przystaniach,
nie frasując się o nas, nieśmiertelnych bohaterów powra-
cających do ojczyzny, która na powitanie śmierć by nam
zgotowała, gdybyśmy byli tak nierozważni, aby pragnąć ją
ujrzeć! Idę! Żegnaj mi ty, który ujrzałeś złote runo!

I odszedł śmiejąc się cicho, by lec na nagich deskach
pokładu z tarczą pod głową, bowiem noc była ciepła.

A Białowłosy pozostał wsparty łokciami o wysoką
burtę okrętu, rozmyślając nad jego słowami, które
brzmiały mu jeszcze w uszach, gdy noc zapadła i czarny
okręt zanurzył się w srebrny mrok, sunąc cicho po falach
rozjaśnionych księżycem.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Sam bądź księciem

Chciał los lub może bogowie, których myśli wysokie
nieznane są śmiertelnym, zapragnęli, by książę Widwojos
był szczęśliwy na krótko, skoro nie na zawsze.

Bowiem na dziesiąty dzień, gdy opływali od południa
Sycylię, nie napotkawszy żadnego okrętu i przybiwszy
uprzednio po dwakroć do bezludnych brzegów południo-
wych, z których rozciągał się widok na płaską, bezbrzeżną
krainę stepową ogrzewaną gorącym słońcem tych okolic,
postanowili zawinąć do brzegu po raz trzeci dla nabrania
świeżej wody. A gdy żeglując wzdłuż skalistego wybrzeża,
opływali wysunięty przylądek, ujrzeli naprzeciw dwa
okręty płynące w niewielkiej odległości. Zbyt późno było
skryć się przed nimi, lecz spotkanie to wielce zaniepokoi-
ło Terteusa, gdyż płynęli pod wzdętym żaglem, na którym
widniała wypłowiała już od słońca i wichrów, lecz wciąż
jeszcze wyraźna głowa Byka. Zresztą sam potężny kadłub
Angelosa kazałby każdemu żeglarzowi zapamiętać go
i opowiedzieć o tak przedziwnym spotkaniu w najbliższej
przystani, do której zawinie.

Niepokój ów przeszedł w trwogę, gdy dostrzegł, że
jeden z nich był kreteńskim okrętem kupieckim, a drugi,
smukły, niski pięćdziesięciowiosłowiec o szerokim żaglu,
stanowił jego ochronę. Mieli zapewne w ładowni drogo-


232

cenny ładunek albo też okrętem kupieckim podróżował
dostojnik dworski dążący do posiadłości sycylijskich
Minosa.

Klnąc w duchu na swą nieostrożność, nakazującą mu
przybliżyć się do owych brzegów, choć wiedział, że leżały
one już na granicy morskiego państwa Krety, Terteus
podbiegł do Widwojosa stojącego pod masztem i także
wpatrującego się w okręty, które zwolniły na ich widok.

- Cóż poczniemy, boski książę? Czy uderzymy na nich
wierząc, że uda nam się zatopić oba wraz z ludźmi, aby nie
uszedł nikt, kto doniesie bratu twemu, że żyjesz i powró-
ciłeś?! Mów prędko, błagam cię, bowiem zbliżają się ku
nam!

Spoglądał z napięciem w oblicze księcia. Choć walka
nie byłaby łatwa, gdyż pięćdziesięciowiosłowiec prócz
wioślarzy miał na pokładzie dobrze uzbrojonych żołnie-
rzy, a i na okręcie kupieckim zapewne także było wielu
takich, którzy władali bronią, wierzył, że uderzywszy
znienacka może zatopić dziobem okręt wojenny, a wów-
czas drugi stałby się ich łupem bez trudu.

- Nie uderzę nigdy na okręt mego ludu, jeśli nie
rozpocznie on walki z nami! - rzekł spokojnie książę. -
Jeśli tak być musi, niechaj królewski brat mój dowie się,
że żyję i powróciłem. Morze jest wielkie i wiele jest
miejsc, gdzie możemy skryć się przed Minosem, wyminą-
wszy tę wielką wyspę. Niechaj płyną, dokąd ich wiatr
prowadzi!

Lecz okręty zwolniwszy zatrzymały się, a Terteus spo-
glądał na nie bezsilnie, klnąc w duchu zniewieściałość
książąt, gdyż pojmował, że gdy wieść ta dotrze do Minosa,
Angelos przemieni się w zwierzynę ściganą, gdziekolwiek
się ukaże, i poszukiwaną przez niezliczone okręty i szpie-
gów na lądzie.

Wielki okręt wszedł z wolna pomiędzy oba mniejsze,
mijając oba w niewielkiej odległości.

233

- Angelos! Angeles! - zaczęto wołać na obu pokła-
dach i dostrzegli, że ludzie rzucają się ku burtom, wpatru-
jąc się w nich ze zdziwieniem. - Król nasz! Król! Minos!

I oto dostrzegli, że ludzie na okrętach prostują się
wyciągając ramiona.

Terteus zmarszczył brwi. Stojący pod masztem Widwo-
jos rzekł do Perilawosa, który stanął przy nim:

- Czy słyszysz, synu mój? Cóż wołają owi ludzie?

- Zatrzymać okręt! - krzyknął nagle Terteus. - Za-
wracamy!

Z wolna wiosła uniosły się, opuszczono żagiel i czarny
potężny kadłub pochylił się lekko, gdy wiosła na jednej
burcie znów opadły razem, a Eriklewes przyparł stery.
Angelos zatoczył krąg na spokojnych wodach zatoki
i zbliżył się do stojących okrętów.

- Kim jesteście? zawołał Terteus.

- Płyniemy z Amnizos do sycylijskich przystani wioząc
ładunek! - odpowiedział stojący przy burcie człowiek
O pięknie utrefionych włosach i z kryształowym łańcu-
chem na obnażonej piersi. Lecz głos jego łamał się

z przejęcia. - Czyż nie jest to Angelos? Okręt, którym syn
bogów Widwojos wyruszył na swą wyprawę po bursztyn?!

- Jest to Angelos! - rzekł jasnym, donośnym głosem
książę. - A jam jest Widwojos! Czyż nie poznajesz mnie?

Człowiek ów nie odpowiedział. Uniósł ramiona, opuś-
cił nisko głowę i trwał tak wraz z całą swą załogą i żegla-
rzami stojącymi na drugim okręcie. Zapadła cisza.

- Bądź pozdrowiony, Minosie, władco nasz i królu! -
rzekł wreszcie ów człowiek drżącym ze wzruszenia gło-
sem. - Zwątpiliśmy, czy żyjesz jeszcze, choć po śmierci
brata twego boska Ariadna rozkazała, by lud cały czekał
rok na wieść od ciebie, nim obiorą królem dziecię córy
jej siostry, w którego żyłach także płynie święta krew
wasza!

- Ojcze! - rzekł Perilawos. - Czy słyszysz?!
Lecz Widwojos nie odpowiedział. Stał patrząc niewi-
dzącymi oczyma na morze i kołyszący się przed nim na
falach niski okręt, z którego dobiegał ów głos, wieszczący
mu, że może powrócić w tryumfie do domu przodków
swoich i odbudować chylące się do upadku królestwo, on,




bohater największej z wypraw morskich, którego opłakali
już zapewne, mając go za umarłego!

- Kiedyż umarł brat mój i król?

- Gdy nastała pora burzliwego morzaChoroba oba-
liła go wówczas i nie wstał już więcej z łoża. A złożono go
do grobu, nim nastała wiosna.

Widwojos milczał przez chwilę.

- Jak dawno wypłynęliście z Amnizos?

- Ósmy raz słońce wstało od dnia naszego wyruszenia,
a nie zawijaliśmy nigdzie, lecz płynęliśmy wprost ku tym
wybrzeżom przez pełne morze nie napotykając żadnego
okrętu!

- Czy lud wierzy nadal, że powrócę wraz z moją
wierną załogą?

- Wielu wierzyło, potomku bogów, i zanosili oni mo-
dły o to, gdyż krążą złe wieści, a obce ludy żyjące dotąd
w pokorze pod panowaniem naszym szemrzą głośno...
Zły byłby to znak, gdyby w czasie takim dziecię zasiadło
na tronie Minosa, więc lud wypatruje cię z utęsknieniem!

Widwojos uniósł dłoń i skinął.

- Przybliż się wraz z twym okrętem! - rzekł jasnym,
donośnym głosem. -1 wszedłszy tu stań przede mną, abyś
mógł powtórzyć słowa swoje! Albowiem przedziwne
wieści mi przyniosłeś.

Ósmego dnia o zmierzchu ujrzeli z dala maleńki,
ciemny punkt na wschodnim widnokręgu, który począł
rosnąć z wolna, aż przesłoniła go zapadająca noc. Lecz
nim zniknął, wpatrywali się weń z czcią, jak gdyby
ponownie ujrzeli pośród wód Oblicze Boga. W sercach
ich nie było dziś lęku, a jedynie radość tak wielka, że
niektórzy stojąc nieruchomo i nie mogąc przemówię
słowa, płakali nie kryjąc łez przed innymi.

Albowiem wierzchołek owej góry dalekiej wznosił się
na zachodnim krańcu Krety.

236

A gdy nastała noc i brzegi wyspy przybliżyły się, odbili
od nich na pełne morze, gdyż boski Widwojos pragnął
zawinąć do Amnizos niespodzianie, aby tym większą
radość wywołać i podziw. A myśląc tak chciał, aby lud
zapamiętał ową chwilę nie przez wzgląd na jego boską
osobę, lecz na syna jego, któremu pragnął powierzyć
koronę, radząc mu jedynie i bacząc, aby młodość nie
pchnęła go do czynów nierozważnych, gdyż morskie
królestwo potrzebowało władcy, który byłby nie tylko
znamienitym żeglarzem i człowiekiem dzielnym, lecz
i rozumnym.

Rozważał to siedząc na rozłożonych pod masztem
skórach i wpatrując się w ciemność, która kryła dalekie
zarysy brzegów.

A gdy nadszedł świt, dostrzegli z dala góry otaczające
Amnizos i święte Knossos w dolinie.

- Wkrótce ujrzymy pierwszy okręt powracający do
portu lub wyruszający z niego o wschodzie słońca, ojcze!
- rzekł Perilawos. - Czy zatrzymasz go i wyślesz przed
nami, aby zgotowano nam przyjęcie należne nie tylko
władcom, lecz tym, którzy świat opłynęli?!

Widwojos uśmiechnął się i potrząsnął głową.

Wiedz, że gdy człowiek czegoś się nie spodziewa,
a rzecz ta spadnie nań nagle, pozostaje ona dłużej w jego
pamięci i tym większą się wydaje, im bardziej niespodzia-
nie się wydarzyła. Niechaj ujrzą nas powracających, gdy
przebudzone miasto rozpocznie swój dzień pracowity...

Lecz Perilawos, drżący z niecierpliwości i radujący się
wraz z całą załogą z nagłego obrotu ich losu, który otwarł
im bramy powrotu, gasząc wraz ze śmiercią Minosa
straszliwe, ciążące nad nimi niebezpieczeństwo, wypatry-
wał owej chwili, gdy lud cały zacznie zbiegać na wybrzeże,
nie wierząc swym oczom i oddając cześć bohaterom!

Wreszcie minęli pasmo wzgórz zachodnich i ujrzeli
z dala małą wyspę zagradzającą drogę do portu. I wspom-

237

nieli w owej chwili odległy dzień, gdy odbiwszy mijali ją
pozdrawiając jako ostatni skrawek ziemi ojczystej.

Morze przed nimi było puste, a miasto ciche i jak gdy-
by uśpione, niewidoczne niemal w błękitnej mgle po-
ranka.

Wiosła opadały i wznosiły się szybko, gdyż każdy
z wioślarzy pragnął przybliżyć chwilę powrotu. I oto z dala
ukazało im się wreszcie nadbrzeże i wysokie domy za mm,
spoglądające ku morzu...

Terteus, który stał na dziobie wraz z księciem, Perila-
wosem i tymi, którzy nie zasiedli przy wiosłach, zmrużył
oczy i przysłonił je dłonią.

- Cóż to jest? - rzekł na pół do siebie. - Któż nas
będzie witał, jeśli w porcie nie widać okrętów, a i na
nadbrzeżach nie dostrzegam...

Umilkł. Inni także patrzyli ze zdumieniem. Bowiem
wielki port Amnizos leżał przed nimi cichy i martwy, jak
gdyby nie był najludniejszym i najbardziej gwarnym
nadbrzeżem świata.

Angeles minął wyspę i zbliżał się szybko ku kamienne-
mu nadbrzeżu.

- Domy... - rzekł nagle zduszonym głosem Perilawos.
Spójrzcie!

I oto ujrzeli, że widne z dala czoła pięknie malowanych
wysokich domów leżą w ruinie, a niektóre z nich padły
i przemieniły się w kupę gruzów, odsłaniając nagie,
osmalone wnętrza.

Nadbrzeże było puste.

Gdy przybiwszy w milczeniu, zarzucili liny i przywią-
zawszy okręt zeszli na ląd, nad nadbrzeżem uniosły się
chmury ciemnego ptactwa, i kołując zawirowały w jasnym
przestworzu, aby później opaść znów tam, gdzie leżał ich
żer.

A żerem tym były trupy ludzkie straszliwie pokłute
ostrzami włóczni i porąbane mieczami.

238

W południe, gdy stali na ruinach pałacu w Knossos,
dostrzegli pierwszego człowieka, który płacząc grzebał
w zgliszczach domu. Pochwycili go i nie opierającego się
przywiedli przed oblicze bogom podobnego Widwojosa.

Człowiek ów, gdy poznał księcia, rzekł im, że stało się
to przed ośmiu dniami. Nadpłynęło z morza mrowie
nieprzeliczone okrętów prowadzonych przez wielu kró-
lów, składających dotąd hołd Krecie. Część z nich uderzy-
ła na Amnizos pod osłoną nocy, inni, przybiwszy uprzed-
nio do ustronnej zatoki, przeszli przez wzgórza i natarli na
uśpiony pałac, gdzie Tezeusz, książę ateński, trzymany
tam jako zakładnik wraz z wieloma innymi synami kró-
lów, napadł zbrojnie na straże pałacowe i otworzył bramy
nacierającym.

A nienawiść ich do Krety była tak wielka, że mało
rabowali, mordując jedynie wszystkich napotkanych i pa-
ląc miasto, dom po domu. Zburzyli także pałac królewski,
gdy ogień, który strawił go, przygasł. Rzekli bowiem, że
nie zostawią kamienia na kamieniu z królestwa Krety, aby
nikt z żywych nie oglądał już śladów po nim. I opłynęli
całą wyspę, burząc wszystkie miasta i docierając wszę-
dzie, prócz wierzchołków gór najwyższych i dzikich wą-
wozów, gdzie skryli się wieśniacy i ci, których najście
znalazło poza murami miast, lecz tych było niewielu.
A gniew najeźdźców był tak wielki, że ścięli wszystkie
winnice i gaje oliwne, tratując ogrody i obalając gołymi
rękoma kolumny podtrzymujące osmalone mury.

A gdy dokonali dzieła zniszczenia i nie pozostał przy
życiu nikt, na kim spoczęły ich oczy, ani też choćby jeden
dom, odpłynęli ku innym wyspom, gdzie jeszcze włada
Kreta, by wyciąć do ostatniego wszystkich, którzy służyli
dwuramiennemu toporowi. Zatapiali też każdy okręt
wraz z załogą, nie bacząc na ładunek, jak gdyby nie
pragnęli wzbogacić się, lecz jedynie niszczyć.

Człowiek ów rzekł także księciu, że skrywszy się na

239

wierzchołku góry patrzyt, gdy odpływali na v-schód, a nig-
dy nie widział tak wielu okrętów, bowiem cate morze
pokryte było żaglami.

Pragnął jeszcze mówić o zagładzie Amnizos, lecz siły
opuściły go i omdlał.

Boski Widwojos, który nie odezwał się od chwili, gdy
postawił stopę na brzegu, rzekł patrząc na niego:

- Oto mój jedyny poddany, którego jestem królem!
Więc po to opłynąłem świat, synu mój, abym cię przy-
wiódł na powrót do miejsca, gdzie już nie nienawiść brata
mego, lecz świata całego ścigać nas będzie, a gdy dowie-
dzą się, że ocalał ktoś ze świętego rodu Byka, zagnają nas
jak dzikie zwierzęta w matnię i będą tropili tak długo, aż
padniemy bez sił! A wówczas rozszarpią nas, by zaspokoić
wreszcie swą nienawiść i zdusić na zawsze trwogę, którą
budzi w nich nasze imię!

Z wolna przesunął ręką po czole i postąpił ku potrza-
skanej krawędzi pałacowego dachu, na którym stali spo-
glądając na morze ruin w dole.

- Czemu nie zginąłem od barbarzyńskiej strzały?
rzekł cicho. - Usypalibyście mi mogiłę wysoką w dalekiej
krainie i opłakalibyście mnie. Leżałbym w niej cicho, nie
wiedząc, że oto świat runął w chwili, gdy wierzyłem, że
włożę na twoje skronie, synu, koronę Minosa! Umarły
śniłbym o brzegach ojczystych. Lecz oto sny moje wszyst-
kie leżą tu pogrzebane w prochu, a ja żyję!

Odwrócił się ku Perilawosowi, który stał za nim zaci-
skając wargi, wsparty na włóczni.

- Jesteś już dojrzałym mężem - rzekł Widwojos z ła-
godnym zdumieniem, jak gdyby dostrzegł to po raz
pierwszy. - Jeśli masz uratować żywot, lepiej będzie, gdy
zostaniesz sam. Jesteś młody i być może odnajdziesz
szczęście, choćby nie nadeszło ono w koronie! Bowiem
młodość sama jest królestwem!

Wyciągnął rękę i lekko dotknął oblicza syna, lecz wnet

240




cofnął ją. Odwróciwszy się nagle, rozpostarł ręce i bez
okrzyku runął w dół z dachu jak wielki ptak trafiony
w locie strzałą.

Usłyszeli łoskot ciała uderzającego o kamienne ruiny
w dole.

A gdy dnia następnego powrócili z gór, gdzie pochowa-
li ciało bogom podobnego Widwojosa w głębokiej mogi-
le, owinąwszy je wprzódy wielkim żaglem, na którym
wyobrażona była głowa Byka, pod którą przemierzył
świat cały, i złożywszy na piersi jego kamienny topór
Minosa, dar Ariadny, zeszli ku umarłemu miastu i stanęli
na nadbrzeżu wiedząc, że nadszedł czas, aby każdy z nich
rzekł, co czynić zamierza.

Lecz wszyscy w milczeniu spoglądali na Perilawosa,
który od śmierci ojca nie przemówił słowa.

Terteus zwrócił się ku niemu teraz i skłoniwszy głowę
rzekł:

- Perilawosie, choć królestwo twoje legło w gruzach
i zapewne nigdy już nie dźwignie się, gdyż nie zezwolą na
to jego wrogowie, jesteś, póki żyjesz, władcą tej ziemi,
więc zezwól, że oddamy ci cześć, gdyż nadszedł czas,
abyśmy się rozstali.

Mówiąc to przyłożył dłoń do czoła, a inni uczynili
podobnie, kłoniąc głowy. Gdyż taka jest moc imienia
królewskiego, że choć był ich towarzyszem, jednym z naj-
młodszych, lecz teraz uczcili w nim jego boskich
przodków.

Terteus, mimo że radował się w sercu widząc tak
straszliwy upadek Krety, bolał nad śmiercią Widwojosa,
który był człowiekiem szlachetnym i mężnym, nie znają-
cym okrucieństwa.

Perilawos uniósł głowę i spojrzał na nich, jak gdyby nie
pojmując.

- Czemuż mamy się rozstawać? - rzekł i nagle jego
oblicze oblało się smutkiem. - Masz słuszność, Terteusie.

242

Bowiem każdy, kto pozostanie ze mną, zginie, gdy wrogo-
wie Krety dowiedzą się, że żyję. Odejdźcie więc w spoko-
ju, przyjaciele!

- Cóż chcesz rzec przez to? - Terteus oblał się rumień-
cem. - Sądziłem, że pragniesz pozostać z tymi, którzy nie
pragną odpłynąć, a są z twego ludu.

- A gdzież mogę stąd odejść? - Perilawos uśmiechnął
się bezradośnie. - Czy znasz krainę, która przyjmie mnie,
dziedzica tronu Minosa, syna Krety, której świat cały
nienawidził i którą zniszczył, tak że nie pozostało z niej nic
prócz wspomnienia, choć tak niedawno rządziła
morzami?

- Cóż więc zamierzasz uczynić? zapytał Terteus.

- Mógłbym'idąc w ślady ojca mego rzucić się ze skały
"w morze lub wbić sobie miecz w serce... Być może
oszczędziłoby mi to cierpień, które wrogowie moi zechcą
mi zadać. Któż bowiem uwierzy, że nie pragnę i nie
pragnąłem nigdy być władcą, choć ojciec mój pragnął
tego dla mnie. A żywot, który wiodłem od chwili, gdy
wyruszyliśmy na sławną wyprawę naszą, był mi najmilszy.
Gdyż bliższy byłeś mi ty i Białowłosy, i Harmostajos
o wesołym obliczu, i wy wszyscy niźli wszystkie królestwa
świata, choć jakże miałem to rzec ojcu memu?

Zamilkł.

- A gdybyś... - rzekł nagle Terteus i zamilkł zmiesza-
ny, lecz przemógł się i ciągnął dalej: - Skoro królestwo
twoje legło w gruzach, a nie pragniesz odejść w góry, by
zebrać tych, którzy jeszcze pozostali, i władać nad nimi,
czemuż miałbyś nie wyruszyć z nami? Angelos stoi
w przystani i czeka, byśmy zasiedli do wioseł!

- A czy nie lękałbyś się, gdybym zamieszkał na wyspie
twojej, Terteusie?

- Jeśli zechcesz tam zawitać, k lóż dowie się o tym?
Odpłynąłeś stąd niemal jako dziecię, a powróciłeś jako
rosły młodzieniec! Nikt cię nie pozna, a wierni towarzysze

243

twoi tu zebrani nie zdradzą cię! A że świat dawny runął
i nikt już nie włada morzami, czemuż nie mielibyśmy
wkrótce wyruszyć, by założyć nowe królestwo w miejscu
odludnym lub pokonawszy barbarzyńców, którzy je za-
mieszkują, jak to czynili nasi ojcowie, a i twoi także, gdy
przybywszy na Kretę zdobyli ją?

Umilkł i rozejrzał się, a spojrzawszy na nich wiedział,
że radują się jego słowami, choć żaden nie rzekł słowa.
Bowiem straszna im była ta kraina śmierci, a serca ich
pełne były tęsknoty do dalekich lądów i wód niezmierzo-
nych.

- Lecz wprzódy zezwólcie, abyśmy popłynęli na wyspę
moją, gdyż opłakali mnie tam nieraz, a małżonka moja,
piękna Wasan, także płacze nocami, nosząc dziecię moje
w łonie i pragnąc znaleźć się wśród niewiast, gdy czas jej
nadejdzie! - Zwrócił się do Perilawosa. - Jeśli zechcesz
więc, przybywaj, a dom mój będzie twoim domem, i jeśli
zechcesz za żonę jedną z pięknych sióstr moich, dam ci ją,
gdyż choć królestwo twoje leży w gruzach, byłoby to
z chwałą największą dla rodu mego!

Perilawos patrzył nań przez chwilę, jak gdyby pragnął
pojąć, ile prawdy mieszczą słowa przyjaciela, a ile w nich
wyzwania rzuconego światu, do którego należał, a który
poprzysiągł zetrzeć nawet ślad imienia Krety. Wreszcie
wyczytał zapewne prawdę w jego oczach, gdyż nagle
wyciągnął ramiona i objęli się serdecznym uściskiem,
a później odstąpili od siebie prędko, jak gdyby zawsty-
dzeni.

- Ruszajmy! rzekł ochrypłym głosem Terteus. -
A gdy minie pora wzburzonego morza, wyruszymy znów
z mej ukrytej wśród skał przystani! Niechaj żaden z was
nie zapomina, że wielkie bogactwa wieziemy w pithosach
naszych! Dzięki nim każdy z was może zostać księciem,
gdy sposobny czas nadejdzie!

- Sam bądź księciem! - mruknął cicho Harmostajos,

244

który szedł ku okrętowi wraz z Białowłosym, postępując
za innymi. - Mnie zaś pozostaw moje bogactwo, bym
kupił za nie dzban wina! A gdy ujrzę w nim dno, bym
kupił jeszcze jeden!

- A cóż uczynisz z resztą swego bogactwa? - zapytał
Białowłosy rozweselony nagle, choć postępowali wśród
trupów przez ruiny umarłego miasta.

- Kupię jeszcze jeden dzban!.- rzekł Harmostajos po
namyśle; - A później jeszcze jeden!

I wskoczył na pokład.

A gdy wiosła zanurzyły się w wodę i minęli małą wyspę
wykręcając ku wschodowi, dodał obracając się w ławie ku
Białowłosemu, który siedział za nim.

- A później jeszcze jeden!




Spis treści

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Poślubisz ofiarę, którą odrzucę ....... 5

ROZDZIAŁ DRUGI

Na pół ukryty w mokrym piasku. ...... 44

ROZDZIAŁ TRZECI

W pobliżu Krainy Mroków. ........ 66

ROZDZIAŁ CZWARTY

A wówczas zginiemy wszyscy ........ 86

ROZDZIAŁ PIĄTY

Niechaj umrze o wschodzie stońca ..... 105

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Posejdon o białym obliczu ......... 135

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Krąg olbrzymich głazów .......... 155

ROZDZIAŁ ÓSMY

Jakże więc się tu znalazł? .......... 174

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Czy pragniesz mówić? ........... 196

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Człowiek ów zwał się Ekedamos ...... 216

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Sam bądź księciem ............. 232

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
CZARNE OKRĘTY 3
czarne okręty 1
czarne okręty 2
09Klim Zaawans czarne
Evangeline Anderson Mężczyzna w czarnej skórzanej masce (rozdział 1)
Dane biometryczne – klucz do włamania i przeprogramowania osoby za pomocą czarnej magii
Paktofonika Dejot rusza czarne puyty
Oczy czarne
Zupa z czarnej czekolady z piernikiem
oczy czarne
Konwencja o przerabianiu statków handlowych na okręty wojenne eng
SPOSÓB NA CZARNE ZASKÓRNIKI
Szyszki olchy (olszy) czarnej (alnus glutinosa)

więcej podobnych podstron