247 04 (2)




B/247: W.Strieber - Wspólnota







Wstecz / Spis
Treści / Dalej

ROZDZIAŁ CZWARTY
NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość
Dziecko spytało: ,,Czym jest trawa?'
przynosząc mi jej pełne garście;
Cóż odpowiedzieć mogę dziecku,
gdy wiem nie więcej od niego?
WALT WHITMAN Pieśń o sobie ze zbioru Źdźbła trawy
Wyruszam w przeszłość
Lato 1957
Im dłużej myślałem o obecności zagadkowej siły w moim życiu, tym trudniej było mi się z nią pogodzić. Zapytany przez Budda Hopkinsa o niewyjaśnione zdarzenia z przeszłości, wymieniłem kilka dziwnych incydentów, między innymi ten w pociągu.
Myślałem sobie: jeśli uwierzę w tak słabo udokumentowany przypadek, to jakie jeszcze niespodzianki mogą mnie czekać? Nieuchronnie zmierzałem do stwierdzenia, że całe moje dotychczasowe życie stano wiło jedynie parawan dla innego wymiaru rzeczywistości. Jest to może niezły temat do spekulacji na długie zimowe wieczory, lecz biorąc pod uwagę niesamowitą intensywność emocji z tym związanych, obawiałem się, że kolejne doświadczenia mogą zdruzgotać całą moją osobowość.
Z drugiej strony nie mogłem jednak odrzucić takiej ewentualności. Z jakiej racji bowiem miałbym tak uczynić? Ze względu na nikłą wiarygodność? Bzdura, cała ta historia była przecież niewiarygodna. Postanowiłem, w ramach eksperymentu, zagłębić się w swoją przeszłość i zobaczyć, co z tego wyniknie. Najstaranniej, jak umiałem, przebiegłem w pamięci lata mego życia w poszukiwaniu wskazówek mogących przyczynić się do wyjaśnienia problemu. Zastanowiłem się w pewnej chwili, skąd będę wiedział, że właśnie coś znalazłem. Może podróż pociągiem do San Antonio przebiegła najnormalniej w świecie? To całkiem prawdopodobne, lecz nie można się o tym w żaden sposób przekonać. Potrzebowałem więc niezbitego dowodu.
Nagły powrót do czasów dzieciństwa wyglądał mi na sztuczkę umysłu. Przypomniawszy sobie seans hipnotyczny, doszedłem jednak do wniosku, że być może dopiero teraz mój umysł zaczyna płatać mi figle. Wspomnienia wyłoniły się tak spontanicznie i w tak przekonującej formie, choć nikt nawet w najmniejszym stopniu nie próbował mi sugerować, bym cofnął się do czasu, gdy miałem dwanaście lat. Ponownie przed oczami stanęły mi rzędy śpiących żołnierzy i wnętrze Texas Eagle.
Aby uchronić -się przed obłędem, musiałem założyć, że mój problem leży w granicach ludzkiego pojmowania. Jeśli miał miejsce jakiś kontakt, to musiał on przebiegać według określonych zasad, które potencjalnie byłem w stanie poznać i zrozumieć. Przybysze towarzyszyli mi w pewnym okresie życia
w porządku. Odnaleźli mnie teraz, mimo że przeniosłem się w miejsce odosobnione
to też było do przyjęcia. Ale nie mogłem się pogodzić z myślą, że przez cały ten czas mieliby ingerować w moje życie.
Wygrzebałem skądś swoją fotografię, na której mam właśnie dwanaście lat. Noszę tam mundurek St. Anthony School w San Antonio
chłopczyk tak schludny, że wydaje się wypolerowany na wzór blaszanych odznak w kształcie skrzyżowanych karabinów, lśniących na połach kołnierzyka. U dołu zdjęcia podpis: Mojemu drogiemu ojcu z wyrazami milości
Whitty.
Schludność, którą prezentowałem na fotografii, była złudna nie przetrwała zapewne ani sekundy dłużej, niż wymagało wykonanie zdjęcia. W wieku dwunastu lat miałem głowę pełną zwariowanych pomysłów, rzadko bywałem więc czysty. Zostało mi to zresztą do dziś.
Przyjrzałem się oczom chłopca. Nie sprawiał wrażenia zaszczutego zwierzątka

ot, normalny chłopak u progu dojrzewania. W maju owego roku urodził się mój
młodszy brat, co postawiło cały dom w stan wrzenia, które wspominam niezbyt
mile. Był to rok, w którym przeczytałem Life on the Mississippi, a także
odkryłem Kafkę. Zaczęło się od tego, że pewnego popołudnia zobaczyłem u matki
Przemianę. Następnie zabrałem się za Proces. Autobusem dojeżdżałem
do Biblioteki Publicznej w San Antonio, gdzie usadowiwszy się pod leniwie mielącym
powietrze wentylatorem, zabierałem się za czytanie Kafki, wprawiając bibliotekarza
w zakłopotanie. Później, by zachować równowagę, przerzuciłem się na Roberta
Benchleya.
Mój uśmiech krył człowieka targanego wewnętrznymi konfliktami, usiłującego zaakceptować obecność niemowlęcia, burzącą dotychczasowy porządek w domu, nocami przekonującego się, jak wyglądają grzechy znane dotychczas tylko z opowiadań starszych chłopców. Powodem rozterek był też mój katolicyzm. Nie mogłem odnaleźć miejsca tego wyznania w świecie, którego obraz powoli formował mi się w całość. Zapytywałem, dlaczego papież nie ocalił Żydów przed Hitlerem, dlaczego Kościół skazywał ludzi na spalenie na stosie i co, do diaska, ma wspólnego post mięsny w piątek z dostąpieniem zbawienia? Ponadto, jeśli najgorszą karą w piekle jest zobaczyć niebo i nie móc tam przebywać, co muszą czuć zakonnice w Otchłani, opiekujące się nieochrzczonymi dziećmi, zapomnianymi przez aniołów? One przecież nie tylko widziały niebo, one tam przez chwilę przebywały. Zatem, czy wysłanie ich w Otchłań nie oznaczało zesłania do osobistego piekła? Niestety, papież zlikwidował Otchłań, zanim zdążyliśmy przedyskutować ten problem na lekcji religii.
Pomimo tych wątpliwości wiara nadal płonęła we mnie żywym płomieniem. Szczególną miłością darzyłem Chrystusa i Matkę Boską, do których modliłem się z wielką żarliwością przy każdej bytności w kościele. A potem ksiądz niezmiennie powtarzał:
Idźcie, ofiara spełniona
choć do końca było jeszcze dziesięć minut. Dlaczego?
W domu wpadła mi w ręce książka George'a Gamowa na temat relatywizmu. Nagle stało się dla mnie jasne, jak zakonnice mogły znosić Otchłań, zrozumiałem też, dlaczego msza kończyła się i nie kończyła zarazem
wszystko było względne. Opisując wszechświat zjawisk fizycznych, Einstein przedstawił również wewnętrzną logikę Kościoła i uratował moją wiarę.
Kiedy jednak powołałem się na Einsteina w rozmowie z matką, powiedziała mi:
Jesteśmy katolikami, a katolicy to absolutyści.
Godzinami potrafiliśmy siedzieć na tarasie, tocząc dyskusje na wszelkie tematy od ogólnych założeń relatywizmu począwszy, a skończywszy na aktualnych cenach tenisówek. Usiłowałem nawet wy perswadować matce jej fanatyczną religijność, lecz stałem bezradny wobec potęgi katolickiego intelektualizmu tych szalonych lat pięć dziesiątych, kiedy msza wciąż jeszcze była misterium, a świat oferował wiele fascynujących i subtelnych pokus.
Na jednej z lekcji religii kazano nam napisać esej udowadniający istnienie Boga. Moja praca, celowo napisana w formie tautologicznej tezy, została uznana za podszept szatana. Gdy powiedziano o tym mojej matce, odrzekła:
Za podszept szatana uważam dopuszczenie myśli, że dzieci mogłyby być przez niego wodzone na pokuszenie. Takie to były czasy, może nie całkiem niewinne, ale z pewnością mniej skomplikowane od dzisiejszych.
Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przedtem rozmyślał czy rozmawiał na temat UFO, jednakże gdy ostatnio zapytałem przyjaciela z tamtych lat o najdziwniejsze zdarzenie z przeszłości, odpowiedź wiązała się z moją osobą. Zaznaczam, że nie miał on najmniejszego pojęcia o moich obecnych przeżyciach.
Oto historia, którą mi opowiedział: kiedy mieliśmy po trzynaście lat, oznajmiłem mu pewnego dnia, że kosmici" poinstruowali mnie, jak zbudować maszynę antygrawitacyjną. Konstrukcją zajmowałem się w wolnych chwilach w swoim pokoju. Było to latem 1958 roku. Nie pamiętam genezy powstania tej maszyny, lecz fakty przemawiają za tym, iż budowałem ją rzeczywiście. Konstrukcja nie opierała się na czarnej magii, lecz na parze elektromagnesów ze starych silników. Spodziewany efekt nieważkości uzyskiwało się dzięki zasadzie przeciwbieżności elektromagnesów.
Po włączeniu mojego przyrządu do sieci rozległo się głośne buczenie, elektromagnes znajdujący się w centrum począł się kręcić jak szalony, a światła w całym domu pulsować. W pewnej chwili rozedrgane urządzenie aż jęknęło. Na boki trysnęły fontanny iskier, z dołu dobiegły alarmujące krzyki rodziców. Podczas gdy maszyna dokonywała samozniszczenia, światło z pulsującego stało się przyćmione, żarówki przybrały barwę pomarańczowoczerwoną, by następnie wybuchnąć jaskrawym blaskiem, niektóre w znaczeniu dosłownym.
W końcu udało mi się wyrwać wtyczkę z kontaktu. Nie mając specjalnie ochoty udzielać wyjaśnień rodzicom, popędziłem na dół, gdzie udawałem, że nie wiem, co się stało. Strachu nie musiałem wcale udawać. Przyjaciel opowiadał, że zawołałem go i w wielkim podnieceniu wyjaśniłem, że kosmici wkurzyli się na mnie, ponieważ naruszyłem ich pole siłowe.
Odkryłem później, że istnieje cała mitologia zaawansowania technicznego przybyszów, a spora jej część dotyczy koncepcji przeciw bieżnych magnesów. Ciekawą historię opowiedział mi kiedyś jeden z uczestników bliskich spotkań
znał on mianowicie człowieka, który podobno otrzymał szczegółowe instrukcje budowy nowego typu silnika w latach pięćdziesiątych. Wskazówki te pozostawały jednak utajone aż do roku 1985, kiedy ów człowiek odkrył je, ku swemu zdumieniu, w swoim umyśle.
Podano mu dokładne wymiary elektromagnesów oraz ich wzajemne odległości w układzie. Otrzymał również instrukcje co do materia łów, jakich miał użyć. Nie widziałem tych planów, trudno mi zatem wypowiedzieć się na ich temat. Niewątpliwie twierdzenie, że przeciw bieżne magnesy mogą wytwarzać jakiś specjalny rodzaj energii, nie idzie w parze z nowoczesną teorią magnetyzmu. Człowiek ten jednakże utrzymywał, iż po uruchomieniu urządzenie w mgnieniu oka przyciągnęło wszystkie metalowe przedmioty znajdujące się w szopie, tak że on sam został powalony przez przelatujący silnik samochodowy. Następnego dnia szopa z niewyjaśnionych przyczyn spłonęła na popiół.
Zapewne łatwiej byłoby uwierzyć w opisane zjawiska, gdyby zamiast elektromagnesów używano cewek nadprzewodzących. Przy obecnym stanie wiedzy na temat magnetyzmu jest nam niezmiernie trudno wyobrazić sobie źródło tak silnego pola.
Naprawdę nie sądzę, aby szczegóły konstrukcyjne silnika mogły stanowić część systemu zbiorowej halucynacji. Ja sam nie pamiętałem mojego eksperymentu z maszyną antygrawitacyjną
usłyszałem o nim dopiero od przyjaciela, który to zdarzenie zachował w pamięci. Moja maszyna powstała w 1958; ponad dwadzieścia lat później inny człowiek zbudował bardziej dokładny model, ale plany pochodziły z tego samego okresu.
Pamiętam, że następnego dnia po przeprowadzeniu próby z moją maszyną jakaś nieodparta siła kazała mi opuścić dom. Udałem się wraz z babcią do jej wiejskiego letniaka pod błahym pretekstem zainteresowania jednym z jej karcianych przyjęć.
Około czwartej zadzwonił telefon. Usłyszałem, jak babcia mówi: Pożar? Pożar w domu Mary Strieber?
Krew stanęła mi w żyłach. Na całe szczęście nie spłonął dom, lecz jedynie dach nad skrzydłem, w którym znajdowała się moja sypialnia. Przyczyna pożaru nie została do końca wyjaśniona, choć wydaje mi się, że miała więcej wspólnego z wpływem doświadczeń pewnego chłopca na stan domowej instalacji elektrycznej niż z zemstą rozjuszonych przybyszów.
Szczęśliwie dla mnie moim rodzicom nigdy nawet nie zaświtała myśl, że byłbym zdolny do zniszczeń na taką skalę.
W lipcu 1957 ojciec zabrał mnie i siostrę, która wówczas miała trzynaście lat, by odwiedzić swą siostrę i jej rodzinę w Madison, w stanie Wisconsin. Polecieliśmy samolotem do Chicago, gdzie zatrzymaliśmy się w Hiltonie. Udało mi się tam przypadkowo zrzucić szklankę mlecznego koktajlu z dziesiątego piętra. Przenocowaliśmy w innym hotelu, po czym udaliśmy się do Madison. Tydzień później wracaliśmy do San Antonio pociągiem.
Widok z lotu ptaka na ten pociąg pędzący przez noc prześladował mnie przez całe moje życie. Większość okien jest nieoświetlona, co oznacza, że jest już bardzo późno. Po bokach migają gęste, sosnowe lasy, co wskazuje na okolice Arkansas lub tereny jeszcze bardziej na północ
trasa Texas Eagle nie biegnie przez sosnowe lasy Wschodniego Teksasu, lecz raczej przez równiny pomiędzy Texarka na a Dallas, a potem na południe przez bezkresne, jałowe obszary.
Z jakichś niewyjaśnionych powodów nigdy nie zastanawiałem się nad tym dziwnym obrazem pędzącego pociągu. Z jakiej okazji miałbym go oglądać z takiej perspektywy? Czy to możliwe, bym choć na chwilę znalazł się poza nim?
Nie przypominałem sobie, bym opuszczał pociąg. Majaczyło mi wprawdzie wspomnienie mego ojca wpartego w kąt górnego łóżka w naszym przedziale, z wytrzeszczonymi oczami i wargami odsłaniającymi zęby, lecz uznałem to za koszmar wywołany chorobą, na którą zareagowałem bardzo gwałtownie. Wymiotując, miałem wrażenie, że za chwilę umrę. Rzygałem żółcią bez wyraźnej przyczyny, lecz mimo to skurcze nie chciały ustąpić.
Obecnie do tych wspomnień dołączył wyrazisty obraz jakiejś istoty wpychającej mi do gardła coś w rodzaju pęcherza. Nie jest to jedyne wspomnienie, w którym przybysze zmuszają mnie do zjedzenia czegoś. W 1968 roku zanotowałem lukę długości czterech do sześciu tygodni wyjętych z życia" podczas rozpaczliwej i niewyjaśnionej pogoni po całej Europie. Wiąże się to z okropnym wspomnieniem smaku czegoś, co zawsze uważałem za zgniły owoc granatu
tak gorzki, że myślałem, iż rozsadzi mi głowę. Pamiętam, że pielęgniarka podawała mi krople, by mi ulżyć. Ale jaka pielęgniarka? Gdzie? Przecież nigdy nie trafiłem do szpitala.
Mogli mi też coś wepchnąć do ust w nocy 26 grudnia. Pamiętam, z całą pewnością, że próbowali je otworzyć. Na dodatek po całym zajściu umyłem zęby.
Jest to chyba najbardziej niepokojąca rzecz w dotychczasowych doświadczeniach. Nie martwię się o to. że coś zjadłem, ponieważ nadal żyję. Niepokoi mnie strukturalna spójność procesu. Początkowo podają mi coś i żołądek to zwraca. Następnie znowu coś zjadam i tym razem używa się kropli, by zatrzymać to w moim organizmie. Kilkanaście lat później połknięcie czegoś spada do rangi nieważnego epizodu, zepchniętego na drugi plan przez inne wydarzenia.
Krótko mówiąc, moi znajomi przybysze prawdopodobnie opanowali już sztukę zmuszania mnie do strawienia pokarmu, którym mnie żywią.
Przez długie lata nie myślałem o tych niekończących się godzinach choroby w pociągu. Pamiętam jednak, jak ojciec usiłował mi pomóc, a kiedy był już kompletnie wyczerpany, przyszedł kierownik wagonu sypialnego i podtrzymywał mnie pochylonego nad toaletą. Pojawił się również lekarz, który usiłował namówić mnie na szklankę wody. Choroba zaatakowała mnie w środku nocy i trwała do samego rana. Kiedy pociąg wreszcie wtoczył się na starą stację MoPac w San Antonio, spałem jak zabity. Ojciec zaniósł mnie do taksówki i zawiózł do domu.
Gdy zajechaliśmy na miejsce, czułem się już znacznie lepiej i niecierpliwie wyczekiwałem spotkania z przyjaciółmi. W końcu trwała pełnia lata, a nas nie było przez prawie dwa tygodnie. Wyczuwałem, że każdy dzień ostatniego lata mego dzieciństwa jest szczególny i pragnąłem to wykorzystać. Kipiałem z podniecenia, kiedy jechaliśmy Elizabeth Road. Pomogłem wnieść bagaże do domu i już mnie nie było. Choroba poszła w niepamięć.
Pamiętam, że opowiedziałem wówczas historię, która tkwi w mojej głowie do dzisiaj
o tym, jak słyszałem wycie wilków, a potem widziałem jednego w pobliżu drogi. Opowiadając czułem się trochę nieswojo. Od tego czasu pozostał obraz wilka przemykającego przez polanę i dźwięk jego głosu odbity echem pośród nocy. W ten sposób zrodziła się trwająca całe życie fascynacja wilkami, która przeszła w umiłowanie tego wspaniałego gatunku.
Wokół tego obrazu osnute są powieści The Wolfen, Wolf of Shadows oraz The Wild
książka, której jeszcze dotąd nie opublikowałem.
Opowiadając tę historię, zdawałem sobie sprawę, że tak naprawdę wcale nie widzieliśmy żadnego wilka ani nawet nie słyszeliśmy wycia. Dlaczego więc to mówiłem? Skąd to się wzięło? Czy było to jedno ze wspomnień osłonowych, tak często spotykanych u świadków wizyt przybyszów? Wspomnienia z nocy 26 grudnia ukrywała początkowo wizja sowy. Kiedyś już widziałem sowę
było to po wypadkach z 1968 roku.
Zakładając, że moja mądra i stanowcza towarzyszka z odległych światów jest rodzaju żeńskiego, można powiedzieć, że sowa jest jej osobistym symbolem. Sowa symbolizowała Atenę. Łacińskie określenie sowy strix" oznacza jednocześnie wiedźmę. W zamierzchłych czasach wierzono, że uosabia ona mądrość bogini Isztar, pradawnego bóstwa Mezopotamii o wielkich, przenikliwych oczach. Celtowie czcili sowę jako totem Blodeuwedd, Bogini Księżyca w Trzech Osobach. Kojarzy się ona również z pojęciem Trójcy, pojawiającym się w tej książce nieco później, a które jest najczęściej spotykanym symbolem pojawiania się przybyszów i wymienianym przez porwanych
ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy z jego wielowiekowego znaczenia, pojmowanego dziś jedynie przez wąski krąg antykwariuszy i mitologów.
Możliwe, że dla przybyszów poszukiwanie drogi do centrum duszy i zgłębienie stanów duchowych jest postępowaniem naturalnym z racji posiadanego doświadczenia, które każe im zignorować w nas wszystko oprócz najgłębszych pokładów istnienia. Osiągnąwszy swój cel staliby się częścią naszej mitologii, podstawową cząstką człowieczeństwa.
Moje życie pełne jest niesamowitych historii, takich jak ta o wilku czy o sowie. Co dziwniejsze, moja siostra także wspomina zdarzenie z udziałem sowy. Kiedyś, na początku lat sześćdziesiątych, przemierzając samochodem Teksas, znalazła się gdzieś pomiędzy Kerrville a Comfort. Było już dobrze po północy, kiedy z przerażeniem dostrzegła, jak z nieba spływa nagle potężny snop światła padający na drogę przed samochodem. Kilka minut później przed maską mignęła jej przelatująca sowa. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie jest to wspomnienie osłonowe, o którym moja siostra nie ma żadnego pojęcia. Moje wspomnienia osłonowe dotyczą głównie zwierząt, choć zdarzają się wyjątki. Pamiętam, jak przestraszyłem się, widząc w dzieciństwie Mr. Peanuta, choć faktycznie istnieje on tylko na puszkach z orzeszkami. Powiedziałem rodzicom, że nastraszył mnie podczas parady Battle of Flowers, choć dzisiaj mam pewność, że nic takiego nigdy się nie zdarzyło. W innym przypadku opowiadałem przez całe lata, że znajdowałem się na Uniwersytecie Teksańskim w 1966 roku, kiedy ten szaleniec, Charles Whitman, urządził sobie popis strzelecki na uniwersyteckiej wieży. A przecież wówczas nie było mnie w Teksasie!
Gdzie zatem byłem? I co kryje się za pozostałymi wspomnieniami?
Być może w głębi duszy znam odpowiedź na te pytania, jak również na to, dlaczego tak uporczywie zaglądałem do szaf i pod łóżka. Prawdę mówiąc, takie zachowanie datuje się już od dawna, a w 1985 tylko przybrało na intensywności. Uwolniłem się od niego dopiero po ujawnieniu się wszystkich wspomnień.
W gruncie rzeczy nie sądzę, bym kiedykolwiek w całym swoim życiu czuł się tak szczęśliwy jak obecnie. Cokolwiek się wydarzyło, jednego jestem pewien: zniknęła ogromna presja towarzysząca mi od samego początku tej sprawy i broniąca dostępu do wspomnień spotkań z przybyszami.
Ten krótki przegląd utwierdził mnie w słuszności decyzji o za głębieniu się w przeszłość. Zanim jednak podążę tym tropem, chciał bym najpierw poddać szczegółowej analizie ostatnie minuty seansu hipnotycznego, począwszy od momentu, kiedy niespodziewanie prze niosłem się w rok 1957.
Spontaniczna regresja jest zjawiskiem często spotykanym w hipnozie. Występuje ona w momencie, kiedy pacjent skojarzy jakiś element wspominanego wydarzenia ze zdarzeniem wcześniejszym.
W moim przypadku bodźcem okazały się słowa: zostałeś wy brany". Zaraz potem w widmowym przebłysku ujrzałem kobietę w kwiecistej sukni, wykrzykującą Chwała Panu!" i wspomniałem o pozostałych". Dr Klein zapytał, kim są ci pozostali", a ja, nie zdążywszy udzielić odpowiedzi na to pytanie, przeniosłem się w zupełnie inne miejsce, lecz nadal z tą samą istotą przy boku
a może tylko z kimś, kto był do niej bardzo podobny.
W mojej wizji siedziałem podekscytowany na łóżku, wodząc wzrokiem po innych łóżkach, na których spoczywali pogrążeni we śnie amerykańscy żołnierze. Łóżka wyglądem bardziej przypominały stoły o masywnej podstawie, zwężające się ku górze. Pamiętam, że wszystkie były szare. Żołnierze, przeważnie młodzi chłopcy w roboczych mundurach, leżeli bezwładnie, jak dotknięci śpiączką. Wtedy właśnie dr Klein zapytał mnie o wiek i usłyszałem swój głos odpowiadający, że mam dwanaście lat.
W jednej chwili nastąpiła we mnie radykalna zmiana. Znów stałem się dzieckiem. To było bardziej niż zdumiewające. Poczułem się jakiś inny, mniejszy. Uwolniony od balastu doświadczenia mój umysł stał się na powrót umysłem dziecka. Na te kilka chwil powróciłem do stanu niewinności.
Wiedziałem, gdzie się znajduję i czułem z tego powodu pod niecenie. Początkowo tylko siedziałem, zadowolony, że udało mi się obudzić, podczas gdy wszyscy żołnierze jeszcze spali. Przejście od sceny, w której siedziałem na krzesełku, wpatrzony w szarą płaszczyznę, do momentu przebudzenia nastąpiło nagle i bez uprzedzenia.
Kiedy siedziałem na tym krzesełku, ukazał mi się widok, który przekraczał granice mojego pojmowania. Podczas hipnozy odtworzyłem jego część: był to krajobraz z szybującym w przestworzach ogromnym, zakrzywionym obiektem, który okazał się trójkątem. Natłok symboli, jaki w chwilę potem nastąpił, był tak ogromny, że nawet teraz, kiedy o tym piszę, czuję, jak rozsadza mi czaszkę i przeszywa bólem całe ciało. Nie pamiętam dokładnie, co to było trójkąty, przelatujące piramidy, zwierzęta śmigające w powietrzu.
Czy te właśnie wizje są przyczyną stanów lękowych, których występowanie wykazało badanie psychologiczne? Czy może powodem są raczej powracające wspomnienia owalnej sali, w której siedzę na samym środku i odpowiadam na pytania otaczających mnie wzburzonych rozmówców
pytania tak ostre, że ranią moją duszę? Usiłując jako dziecko uporać się z nimi, snułem chorobliwe fantazje wokół postaci, które stały się przyjaciółmi mego dzieciństwa, a które w jakiejś owalnej piwnicy o szarych ścianach wyciągały z mego umysłu najtajniejsze myśli, jak chirurg kleszczami wyrywający z mózgu roziskrzone neurony. Pamiętam, że wypowiadali słowa, z których każde przechodziło przeze mnie jak huragan, wywołując każde skojarzenie, każdą myśl, każde uczucie z nim związane. Ciągnęło się to godzinami, dopóki nie zacząłem błagać, by skończyli. Mogłem wtedy przez chwilę odpocząć u ich stóp, powierzając swą duszę szorstkiej łagodności ich miłości.
Czy to tylko fantazje, czy może tak właśnie wygląda próba wydobycia najgłębszego sensu słów z dziecięcego umysłu? Kto jednak mógłby tego próbować? Czy tak właśnie wyglądają przybysze przy pracy?
W dzieciństwie byłem znany z uporczywości w zadawaniu pytań do tego stopnia, że w szkole wolno mi było zadać, tylko trzy pytania podczas jednej lekcji, tak abym nie zgłaszał się bez przerwy. Wierny tej zasadzie również w nowej sytuacji, siedząc na łóżku pośród śpiących żołnierzy, zacząłem wypytywać nieznaną istotę. Być może wydała mi się znajoma, dzięki czemu szybko otrząsnąłem się z początkowego szoku.
Wymiana zdań wydała mi się fascynująca. Zapytałem, kim są ludzie wokół mnie i otrzymałem oczywistą odpowiedź, że to żołnierze. Chciałem wiedzieć, dlaczego się tam znaleźli. Odpowiedź brzmiała: Ponieważ byli samotni.
Sugeruje to pewną prawidłowość, która wyłania się także z nie których badań nad niewyjaśnionymi zjawiskami
nie zidentyfikowane obiekty wybierają z reguły miejsca odludne. Nieczęsto pojawiają się nad miastami, niewiele też znamy przypadków porwania ludzi z gęsto zaludnionych obszarów. Może w grę wchodzą ograniczenia natury technicznej, a może po prostu ryzyko w miejscach zaludnionych wydaje się przybyszom zbyt wielkie.
Zapytałem, co robią z tymi żołnierzami. Odpowiedź, bynajmniej nie wyczerpująca, brzmiała:

Badamy ich i odsyłamy do domu.
Pamiętam, jakie zdumienie wzbudziły we mnie te słowa, doświadczyłem tego ponownie podczas hipnozy. Tyle zachodu tylko po to, by kogoś zbadać? Strzeliłem więc:

Po co wam to?
Wyglądało na to, że istota ma gotową odpowiedź, lecz nagle przerwała w połowie zdania, jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Za brzmiało to jak przeskakująca płyta:

Chodzi o to, że... Chodzi o to, że...
Urwała, jakby zaskoczona, że została przyłapana na nieprzygotowaniu i powiedziała tylko:
No cóż,..
głosem, w którym pobrzmiewało rozbawienie.
Przez chwilę obserwowałem, jak krząta się wokół. Nie dowie działem się, jakie czynności wykonywała
w każdym razie dotykała żołnierzy jakimś przedmiotem w kolorze miedzi. Zapytałem, dlaczego wygląda tak okropnie, bo rzeczywiście można się było jej przerazić. Sam nie wiem, dlaczego jej widok nie wzbudził we mnie strachu. Poruszała się przecież i działała w sposób świadczący o wysokiej inteligencji, pomimo iż nie była człowiekiem. Jest coś w precyzji świadomie wykonywanych ruchów, co wzbudza w nas strach, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z nieznaną formą życia.
Oczywiście nie zajmowałem się tego typu rozważaniami w wieku lat dwunastu, choć wizja tej niesamowitej istoty poruszającej się zgrabnie między łóżkami głęboko zapadła mi w pamięć. Zapytana przeze mnie, dlaczego wygląda tak okropnie, odpowiedziała, nie przerywając pracy:

Nic na to nie poradzę.
Ogromnie jestem ciekaw, jak naprawdę wyglądała Isztar i czy cały panteon pięknych bogów i bogiń nie był przypadkowo dziełem ludzi podobnych do tych, którzy z boskich" stworzeń o wyjątkowej urodzie podróżujących w latających talerzach uczynili swoją prywatną religię. Owi wyznawcy to przeważnie ludzie, którzy nie potrafiąc sprostać twardej rzeczywistości, udają, że nie zauważają zawziętych, bezkresnych oczu, nieprzyjemnych zapachów, obrzydliwego pokarmu i ogólnego poczucia ludzkiej bezradności, które są nieodłącznymi składnikami doświadczeń z przybyszami. Oni po prostu tworzą nową ludzką mitologię.
Zastanawiam się, czy Homer i Pindar nie uczynili podobnie. Dlaczego właściwie Homer był ślepy? Wiadomo nie od dziś, że dzieła Homera" zostały napisane przez wielu różnych autorów. Być może histeryczna ślepota była zjawiskiem powszechnym wśród greckich bardów, spod pióra których wyszedł cały klasyczny panteon. Nie winie ich za to. Histeryczna ślepota i odpowiedni system wyznaniowy stanowią doskonałą obronę przed zjawiskami podobnymi do tych, z którymi się zetknąłem.
Z drugiej strony, jeśli przybysze towarzyszą nam od dłuższego czasu, dlaczego tyle kłopotu sprawiało im przyzwyczajenie mnie do ich pokarmu? Być może substancja o niezmienionym od lat składzie nie była przyswajalna przez mój organizm, a może też sam fakt jej przyjęcia dokonał we mnie zmian. Zastanawiam się, czy stanowi to część procesu aklimatyzacji.
Obserwując wielkooką istotę poruszającą się wśród żołnierzy z miedzianozłotą różdżką w ręce, nagle spostrzegłem swoją siostrę. Leżała bezwładnie nieco po prawej, pode mną. Była w swej nocnej koszuli. Do dziś pamiętam, jak wstrząsnął mną jej widok w tym stanie. Byliśmy sobie bardzo bliscy, kochałem ją i podziwiałem, dlatego widok jej leżącej na podłodze w martwym bezruchu ranił moje serce. Jakiś głos uspokoił mnie, że nic jej nie będzie. Nie słyszałem go słowa powstawały w mojej głowie.
Następny widok wprawił mnie w stan przerażenia, jakiego dotąd nie zaznałem. Obok siostry stał mój ojciec w niebieskiej piżamie, z rękami opuszczonymi po bokach; na jego twarzy malował się wyraz kompletnego zaskoczenia. Potem jego wzrok przesunął się w bok, by spocząć na czymś, co pozostawało ukryte przed moimi oczami za framugą drzwi. Niemal jak na zwolnionym filmie, jego twarz eksplodowała nagle. Gwałtownie odrzucił głowę do tyłu, a ciało przeszyło coś w rodzaju wstrząsu elektrycznego, rozczapierzając mu palce i wprawiając ramiona w niekontrolowane drżenie. Oczy wyszły mu z orbit, a szczęka opadła. W następnej chwili z jego gardła wydobył się krzyk, który w moich uszach zabrzmiał jednak niezwykle słabo, jak zduszony wyraz desperacji i strachu.
Postać, którą dotychczas uważałem za okropnie wyglądającą" przybrała teraz dla mnie rozmiary monstrualne. Jej realność nie podlegała dyskusji. Ani przez chwilę nie przyszło mi na myśl, że to sen. Działo się to naprawdę, jak wszystkie inne wydarzenia w moim życiu, z tym tylko wyjątkiem, że intensywnością strachu przewyższało najstraszniejsze horrory
nic dziwnego, że wkrótce potem utonęło w mrokach amnezji. W rzeczywistości dopiero w następnym roku miałem obejrzeć mój pierwszy horror The Creature from the Black Lagoon wyświetlany podczas letniego obozu, na którym przebywałem dokładnie jeden dzień. Moje zainteresowania tym gatunkiem rozwinęły się dopiero później. W wieku lat trzynastu wolałem nadal komiksy w stylu Uncle Scrooge McDuck i Linie Lulu. Najstraszniejszymi obrazami, na jakie byłem narażony były wyświetlane w telewizji: Alfred Hitchcock Presents" oraz The Twilight Zone".
Podczas hipnozy strach ścinał mi krew w żyłach jak lodowata woda. Na szczęście dla Dona Kleina i Budda Hopkinsa znajdo wałem się pod wpływem sugestii zabraniającej mi krzyczeć, inaczej obawiam się, że byliby narażeni na niemałą porcję piekielnego wrzasku. Zdawało mi się, że kolejne wrażenia eksplodują w moim ciele, do tego stopnia, iż w pewnym momencie sądziłem, że zemdleję. Pamiętam, jak skręciły mi się wnętrzności na widok ojca w tak panicznym przerażeniu. Był wtedy moim bohaterem. Próbowałem go uspokoić, na co wykrztusił tylko:
Nie, Whitty, to nie jest w porządku!
usiłując przyciągnąć do siebie mnie i siostrę. Jego ramiona uniosły się i zastygły w połowie ruchu, a twarz i reszta ciała skręcała się w konwulsyjnych męczarniach. Jego ponowny krzyk został stłumiony.
A oni obserwowali to wszystko nieruchomymi oczami, lśniącymi jak wielkie czarne diamenty.
Wizerunek, który moim zdaniem jest najbliższy niczym nie upiększonemu obrazowi tych istot, nie pochodzi wcale z żadnego współczesnego filmu fantastyczno-naukowego. To groźna twarz bogini Isztar o znamionujących starość rysach. Jeśli zamalujemy jej oczy zupełnie na czarno i usuniemy włosy, otrzymamy twarz, którą w tej chwili widzę okiem umysłu
odwieczną i przerażającą, twarz proroka mądrości i bezlitosnego sędziego.
Czy wizerunek ten pochodzi z mojego obecnego życia, czy też z poprzednich wcieleń
z czasów, kiedy w mrocznych świątyniach panowała szara bogini?
Możliwe, że przybysze to bogowie, którzy nas stworzyli. Francis Harry Crick, słynny odkrywca podwójnej spirali DNA, stwierdził kiedyś, że genetyczna struktura żywych organizmów jest tak skomplikowana, iż sprawia wrażenie kunsztownego projektu.
Rezultaty badań prowadzonych przez doktora Allana C. Wilsona z Uniwersytetu Kalifornijskiego wykazały istnienie genetycznych dowodów na pochodzenie gatunku ludzkiego od jednego tylko osobnika płci żeńskiej, żyjącego w północnej Afryce w okresie między 140 000 i 280 000 lat temu. Innymi słowy niewykluczone, że wszyscy wywodzimy się z łona jednej kobiety.
Gdybyśmy mogli cofnąć się w czasie i odnaleźć ją na bezkresach prehistorycznej sawanny w Mezopotamii, to czy zauważylibyśmy nad jej głową Isztar w swym ogromnym pojeździe kosmicznym w kształcie trójkąta
takim samym, jaki zaobserwowano nad Westchester County w 1983 roku? Czy dla owego walczącego o byt stworzenia pojazd ten byłby czymś równie niepojętym i nieuchwytnym jak latające talerze dla dzisiejszych Sił Powietrznych?
A może czekałaby nas znacznie większa niespodzianka? Może cały panteon bogów kształtujących dzisiejszą rzeczywistość odnaleźli byśmy w niepewnym jeszcze umyśle tego właśnie stworzenia, dziękującego na kolanach za ocalenie życia po tym, jak pazury pantery minęły o cal jej gardło, o mało nie pozbawiając życia nas wszystkich?
Podróży ciąg dalszy
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte
Moja wyprawa zawiodła mnie nad krawędź, za którą otwierała się przepaść pełna cieni. Zastanawiałem się, co mógłbym tam odkryć, uważnie się w nią wpatrując.
Jak naprawdę wyglądało moje życie i ile osób żyło w podobny sposób, ślizgając się po powierzchni mrocznego zwierciadła? Po myślałem o niezwykłych wydarzeniach roku 1986 i ich znaczeniu dla moich badań własnej przeszłości.
W trzecim tygodniu marca miało miejsce bardzo osobliwe wydarzenie. W nocy 21 marca w pewnym momencie obudziłem się i ze zdumieniem stwierdziłem, że nie mogę się poruszyć ani nawet otwo rzyć oczu. Odniosłem wrażenie, że coś zatyka moje lewe nozdrze i że na dodatek porusza się w głąb przewodu nosowego. W odpowiedzi na próbę stawienia oporu dokładnie między oczami usłyszałem trzask przypominający chrupnięcie ugryzionego jabłka, po czym obudziłem się o świcie.
W ciągu dnia moją uwagę zwrócił ból nosa i lekki krwotok, ponieważ jednak żona i syn uskarżali się już na podobne dolegliwości w zeszłym tygodniu (żadne z nich nie przypominało sobie, by ktoś umieszczał im coś w nosie) przypisałem to suchemu, zimowemu powietrzu oraz przeziębieniu głowy.
Po 15 marca żonie i synowi zdarzały się krwotoki z nosa, a na nozdrzach pojawiły się maleńkie guzy. Dokładnie mówiąc Anna miała go na końcu prawego płatka, syn zaś na końcu lewego. Mój guz pojawił się w lewym nozdrzu i, gdy ich szybko ustąpiły, zaczął doskwierać do tego stopnia, że umówiłem się z lekarzem na wizytę. Diagnoza lekarska stwierdzała, że utworzenie się ropnego guza nastąpiło na skutek zadraśnięcia śluzówki. Po paru dniach dolegliwość zaczęła ustępować.
Nie myślałem o tym wypadku aż do dnia 26 lipca 1986 roku, kiedy to otrzymałem list od Donalda Kleina, w którym stwierdzał, że wiele moich symptomów odpowiadało opisowi zaburzeń płata skroniowe go, które bada się, wprowadzając sondę poprzez przewód nosowy.
Płat skroniowy jest bez wątpienia najważniejszą częścią mózgu, siedliskiem człowieczeństwa. To właśnie tam mieści się ośrodek koordynacji percepcji. Znajdujące się w nim struktury odpowiedzialne są za emocje, motywacje i pamięć. Ludziom, którzy cierpią na zaburzenia funkcji tego organu, zdarzają się przypadki deja vu, niewytłumaczalnych stanów paniki, nagłych wrażeń zapachowych, a nawet rozważań natury filozoficznej i kosmologicznej. Czasami, w przypływie halucynacji, odbywają oni barwne podróże w czasie i przestrzeni.
Początkowo wydawało mi się, że znalazłem wytłumaczenie wszyst kich moich przeżyć. Przeczytałem pracę doktora Michaela Persingera z Laurentian University, w której zakładał on, że stany przejściowe" tej części mózgu odpowiedzialne są za niezwykłe doznania psychiczne tudzież religijne. Lecz im bardziej zagłębiałem się w opisy zaburzeń funkcji płata skroniowego, tym większe nachodziły mnie wątpliwości, czy faktycznie stanowią one wyczerpującą odpowiedź na moje pyta nia. Niewyjaśnione pozostawało, na przykład, miażdżące poczucie rzeczywistości towarzyszące moim przeżyciom, podobnie jak ich fizyczne następstwa. Nie pasowali do tego wyjaśnienia świadkowie oraz relacje innych ofiar". Zaburzenia w płacie skroniowym spadły do rangi kolejnej spekulacji, w niczym nie różniącej się od hipotezy o istnieniu przybyszów czy pozostałych domysłów. Zmuszony byłem powrócić do punktu wyjścia: nie miałem pojęcia, co się działo, lecz wszystko wskazywało na to, że działo się to w świecie rzeczywistym.
Jak to często w życiu bywa, w tydzień po otrzymaniu listu doktora Kleina los zetknął mnie z kobietą, która również przeżyła spotkanie z przybyszami. Na wstępie swej relacji wspomniała, że przybysze wprowadzili jej do nosa sondę, dokładnie między oczy, czemu towarzyszył odgłos chrupnięcia ugryzionego jabłka". Narysowała mi szkic sondy, a także postaci przeprowadzającej badanie. Sonda była instrumentem przypominającym igłę osadzoną na niewielkim trzonku podobnym do rączki noża, postać zaś wydała mi się znajoma, ponieważ widywałem już podobne istoty.
Poprosiłem wówczas Budda Hopkinsa o wykaz jego danych dotyczących przypadków przenikania w głąb czaszki. Spośród setki przypadków, jakie zgromadził, cztery
włącznie z moim
dotyczyły wejścia przez ucho bądź tuż za nim, trzy pod okiem i jedenaście
znów z moim
przez przewód nosowy. Naliczyłem najwięcej przeniknięć przez nozdrza, dokładnie w nerw węchowy i, za jego pośrednictwem, do centralnego ośrodka mózgowego oraz do położonego tuż za tym nerwem płata skroniowego.
Dla porządku wyjaśnię tylko, że jesteśmy z synem mańkutami stąd też nasze obrażenia w lewym nozdrzu
Anna zaś jest prawo ręczna.
Przy naruszeniu płata skroniowego niemożliwe jest stwierdzenie, czy mamy do czynienia z zaburzeniem jego czynności, czy też z żywy mi istotami. Przybysze mogą ingerować w funkcje płata skroniowego w celu wywołania nieprawidłowości, które później zostałyby rozpoznane jako symptomy epilepsji. Zdając sobie sprawę z tego, że odczytanie elektroencefalogramu jest sprawą bardzo subiektywną, postanowiłem poddać się oddzielnym testom płata skroniowego u dwóch różnych lekarzy. Jeden z nich był neurologiem zarekomendowanym mi przez Dona Kleina, drugiego zaś polecił mi inny psychiatra. Ów drugi specjalista po dokonaniu wstępnych badań doszedł do podobnych wniosków, co znajomy Dona Kleina. Nie stwierdzono żadnych śladów zaburzeń. Opowiedziałem mu swoją wersję wydarzeń z 26 grudnia, lecz powstrzymałem się od wysuwania jakichkolwiek hipotez, by nie czuł się zmuszony bronić swej diagnozy w ich obliczu. Udałem się następnie do laboratorium, gdzie dzięki chlorohydratowi jakoś zniosłem umieszczenie elektrod głęboko w mojej jamie nosowej. Wyniki nadeszły parę dni później: całkowicie normalne funkcjonowanie płata skroniowego, potwierdzone diagnozami obu neurologów.
Tak więc, cokolwiek mi uczyniono, nie pociągnęło to za sobą uszkodzeń systemu, wykrywalnych przez naszą naukę na jej obecnym poziomie. Okazało się również, że nie jestem chory psychicznie. Hipoteza o zaburzeniach płata skroniowego miała już teraz trzy słabe punkty: przede wszystkim zaprzeczało jej występowanie fizycznych następstw oraz obecność świadków, poza tym elektroencefalografii wykazał, że jestem absolutnie normalny pod tym względem, a postulowane przez doktora Persingera stany przejściowe" nie mogły tłumaczyć skomplikowanych zjawisk, których doświadczyłem. Mogłaby je uzasadnić tylko i wyłącznie całkowita epilepsja płata skroniowego.
Jak dotąd żadna hipoteza nie była w stanie wyjaśnić motywów postępowania przybyszów ani też ich niezwykłej pewności siebie, z jaką wprowadzili sondę do mojego mózgu poprzez rojącą się od zarazków jamę nosową. Żaden lekarz nie odważyłby się na to, co tylko dowodzi faktu, iż nie są to wspomnienia operacji przechodzonych w dzieciństwie. Żadna ze znanych mi operacji nie przebiega w podobny sposób, to znaczy przez wprowadzenie igły do przewodu nosowe go. Co więcej, operacja taka nie była w stanie spowodować zaburzeń mózgu prowadzących do urojeń, ponieważ miała miejsce dopiero po kilku tygodniach po tym, jak odkryłem i opowiedziałem prawdę o wcześniejszych wydarzeniach. Spójność elementów mego opowiadania oraz zaobserwowanych efektów ubocznych
krwotoku i uszkodzenia nosa
sugerowała, że mamy do czynienia ze zjawiskiem rzeczywistym, wykluczając jednocześnie możliwość zaburzeń umysłowych.
Gdyby cała ta historia została zainicjowana naruszeniem płata skroniowego, skłaniałbym się ku przypisaniu temu wszelkich anomalii w percepcji, jakie mi się zdarzyły. Lecz operacja nie zapoczątkowała wcale moich niesamowitych przeżyć. Owszem, mogła diametralnie zmienić zarówno mój sposób widzenia tego zagadnienia, jak i całej przeszłości. Być może taki właśnie był jej cel.
Przebiegłem w myślach ostatnie parę tygodni. Większość wydarzeń od grudnia była dobrze udokumentowana w tym sensie, że gdy tylko coś zaszło, natychmiast informowałem o tym innych.
Oprócz wizyty z 15 marca, którą dokładnie opisuję w innym miejscu, wydarzył się w tym okresie jeszcze jeden incydent, o którym warto wspomnieć. W dużym stopniu przyczynił się on do uchylenia drzwi prowadzących w moją przeszłość. Stało się to możliwe dzięki zmysłowi powonienia. Incydent miał miejsce jeszcze przed badaniem płata skroniowego.
Piątkowy wieczór 7 lutego spędzaliśmy w naszym mieszkaniu w mieście. Znajdowałem się wówczas u kresu wytrzymałości. Miałem złe przeczucia. Wyczuwałem obecność przybyszów, denerwującą, niemal namacalną. Czułem ich zapach
wyraźny odór tlącego się kartonu, znany mi z przeszłości. Żona także go wyczuwała; był to zapach, który wielokrotnie pojawiał się w naszym życiu, jednakże dotychczas nie pojmowałem jego znaczenia. Oprócz niego w powietrzu unosiła się woń sera z cynamonem, którą z kolei pamiętałem z 26 grudnia.
Leżałem w łóżku, próbując walczyć z bezsennością, cały zlany potem. Ze zdumieniem odkryłem w pewnym momencie, że cztery godziny upłynęły w mgnieniu oka. Dopiero co zabierałem się do czytania
było około północy
zdążyłem zaledwie przewrócić kartkę, a tu nagle zrobiła się czwarta rano.
Kiedy wstałem z łóżka po krótkim śnie, odkryłem na swoim przedramieniu znamię w kształcie dwóch trójkątów. Nie mam pojęcia, co zaszło tej nocy i chyba nigdy się nie dowiem. Większy z trójkątów wycięto zaledwie w kilku zewnętrznych warstwach naskórka
przypominało to dzieło wykwalifikowanego chirurga. Drugi, o mikroskopijnych rozmiarach, wierzchołkiem zwrócony był w stronę większego.
Rankiem 8 lutego stałem pod prysznicem, wpatrzony w te trójką ty, a strumienie wody uderzały o moje plecy. W nozdrzach wciąż miałem jeszcze zapachy ostatniej nocy. Zapach jest elementem doskonale wywołującym wspomnienia. W tym przypadku woń spalenizny nagle otworzyła przede mną kilka drzwi na raz.
Ostatni raz wdychałem ją w 1972 lub 1973. Wybraliśmy się z żoną do San Antonio w odwiedziny do moich rodziców. Spaliśmy w dawnym pokoju mojej siostry, na drugim piętrze. Przez korytarz sąsiadował z nim mój pokój z lat chłopięcych. W nocy obudził mnie jakiś hałas. Postanowiłem napić się wody. Wychodząc z sypialni, poczułem dziwny zapach, jakby tlącego się kartonu.
Gdy byłem w połowie drogi do łazienki, z mojego dawnego pokoju wypadła nagle niewysoka, ciemna postać z czerwonym światełkiem w ręce i ruszyła po schodach w dół. Przez chwilę stałem, kompletnie zaskoczony, lecz w końcu uznałem, że to ktoś z domowników. Wzrost postaci zbyt niski, jak na człowieka, nie wzbudził moich podejrzeń. Dlaczego? Prawdopodobnie z tych samych powodów, z jakich nikt z nas nie pamiętał wydarzeń z 4 października. Może tak właśnie miałem pomyśleć?
Światełka w rękach przybyszów występują w wielu relacjach z bliskich spotkań, a baśniowe podania aż roją się od rozjarzonych magicznych kamieni".
Ciąg dalszy opisanej wyżej historii nie nastąpił, jeśli nie liczyć wzmianki jednego z domowników dotyczącej dręczącego go przez całą noc koszmaru. Nikt tego wtedy nie skomentował i trudno dziś domyślić się, czego ów koszmar mógł dotyczyć.
Z zadumą myślę o tym, jak długo prowadziłem życie uciekiniera. Pewna młoda kobieta, której przypadek nagłego zaniku ciąży po spotkaniu z przybyszami jest udokumentowany medycznie, również opisuje swoje życie jako nieustanną ucieczkę:
Cały czas pragnęłam przeprowadzić się do Nowego Jorku ze względu na blask świateł i bliskość ludzi.
Ja przecież czułem to samo, a teraz okazuje się, że ona mieszka przecznicę dalej. Oboje uciekaliśmy jak wariaci po to, by zatrzymać się w tym samym miejscu, rozdzieleni zaledwie jedną ulicą. Przypadek? Możliwe, lecz wierzę, że umysł ludzki wyszukuje zarówno te główne, jak i te subtelne uporządkowania
wizerunki w chmurach, łowców wśród gwiazd
a wszystko to w pogoni za ukrytym sensem świata. To samo pragnienie zrozumienia, które dawniej kazało człowiekowi nadawać gwiezdnemu chaosowi formy konstelacji, dziś może zmuszać mnie do wyciągania fałszywych wniosków. A przecież bez pomocy ogólnej teorii przypadkowości nie mógłbym osądzić, co dzieje się naprawdę. Ponownie zatem zanurzyłem się w odmęty swej przeszłości.
Miałem dziewięć lat, kiedy wraz z kolegą nocowałem na dworze w jedną z tych pięknych letnich nocy, jakie zdarzają się tylko w Teksasie. Tuż po północy coś wyrwało nas ze snu
może sowa polująca na szczury, urwane nagle cykanie świerszczy lub też zachód księżyca. W każdym razie leżeliśmy rozbudzeni, delektując się w ciemności swą samotnością. Wyruszyliśmy odkrywać kulisy nocy, odwiedzając znajome miejsca, szerokie trawniki i splątany gąszcz krzewów, przemienione na ten czas w nowy, niesamowity świat. Na niezamieszkanej działce na tyłach naszego domu znajdowało się akrowe poletko słoneczników, z których każdy był wyższy od nas. Wędrowaliśmy właśnie wśród ich łodyg, gdy usłyszeliśmy, że ktoś się zbliża. Mój kolega odwrócił się na pięcie i już go nie było. Ja przez chwilę stałem jak wryty, po czym również rzuciłem się do ucieczki. Kiedy dotarłem do naszych śpiworów, stwierdziłem ku swemu najwyższemu zdumieniu, że kolega zdążył zasnąć tak mocno, iż nie mogę go obudzić. W jaki sposób z pędzącego na oślep w przestrachu chłopca zmienił się w jednej chwili w pogrążone we śnie, bezwładne ciało? Dlaczego po tym, co się zdarzyło, nadal pozostał na zewnątrz? Dlaczego nie pobiegł prosto do domu? Kolejny to przypadek, gdy nasze zadawanie nie idzie w parze z rangą przeżycia.
Innym razem zaobserwowaliśmy na niebie zjawisko, które do dziś uważam za niewytłumaczone: po niebie nad naszymi głowami prze mknął potężny obiekt. Po dwudziestu pięciu latach zatelefonowałem do owego kolegi. Rozmawialiśmy chwilę, po czym zapytałem, czy pamięta obie opisane przeze mnie noce. Ani słowem nie wspomniałem przy tym o moich przeżyciach czy o kwestii przybyszów. Pierwszą noc skomentował następująco:
Przestraszył nas pewnie jakiś pies a po chwili dodał, mówiąc już o drugiej nocy:
A, tak. Pamiętam. To było coś wielkiego. Wyglądało jak..., cóż w każdym razie dość dziwnie. A potem przejechał ten czarny samochód.
Wtedy również przypomniałem sobie, że gdy tylko obiekt zniknął nam z oczu, pojawił się stary, czarny samochód z wygaszonymi światłami, pędzący Elizabeth Road w tym samym kierunku, gdzie zniknął obiekt.
Czy powyższe opisy dotyczą rzeczywistych wypadków, czy też wspomnień osłonowych? Być może przy dużej dozie cierpliwości i staranności uda się wypracować metodę bardziej wiarygodną niż hipnoza, dzięki której będzie można odpowiedzieć na takie pytania.
Pamiętam również, że któregoś dnia leciałem w towarzystwie jakichś istot nad dachami domów w naszym sąsiedztwie. Niejednokrotnie budząc się rano, znajdowałem w łóżku źdźbła trawy i kawałki gałązek wskazujące na to, że wychodziłem dokądś w nocy.
Nie znajduję już więcej nic szczególnego, może oprócz wspomnienia przerażającego owalnego obiektu majaczącego niewyraźnie na niebie w okresie mego niemowlęctwa oraz gromady płowych małp wyłaniającej się zza wzgórza. Najprawdopodobniej miało to miejsce w wiejskim domu mojej babci, kiedy miałem dwa lata, a więc w lecie 1947 roku.
Od czasu, kiedy miałem dziewięć lat do wydarzeń w Austin we wrześniu 1967, nieliczne wspomnienia, które mnie nawiedzały, a które nie zostały ujawnione podczas hipnozy, były bardzo niejasne. W 1967 uczęszczałem na Uniwersytet Teksaski. W ostatnim tygodniu sierpnia, kiedy właśnie wynająłem nową pracownię i przeprowadziłem się z San Antonio z powrotem do Austin na jeden semestr, zdarzyło mi się coś, co dzisiaj zakwalifikowałbym jako dziurę w czasie", trwającą przynajmniej dwadzieścia cztery godziny.
Poprzedniego dnia wprowadziłem się do mieszkania i koło południa siedziałem sobie właśnie, konsumując telewizyjny obiad, kiedy ze zdumieniem stwierdziłem, że talerz jakimś cudem skoczył mi z kolan na stół, a potrawa zupełnie wystygła. Zastanawiam się, czy przypadkiem w tym momencie nie wpadłem w jakąś dziurę w czasie. Pamiętam, że odgrzałem jedzenie i przy okazji zanotowałem, że jest druga po południu. Uznałem, że musiałem zasnąć przy jedzeniu. Wstawiłem obiad do piecyka i nastawiłem wyłącznik na piętnaście minut. Odwróciłem się, by sprawdzić temperaturę podgrzewania i zamarłem, a w ustach zrobiło mi się sucho
za oknem zachodziło słońce. Obiad znów był zimny, a ja nie byłem w stanie (i nadal nie jestem) określić, jak minęły wypełniające ten czas godziny. Przestraszyłem się, że cierpię na zaćmienia umysłu i postanowiłem zadzwonić po lekarza. Kiedy wyciągnąłem rękę po telefon, wmontowany w piecyk zegar pokazywał północ. Moje wrażenia wydawały się biec nieprzerwanym ciągiem, nie pamiętałem również, bym stracił przytomność. W jednej chwili zegar pokazywał, że jest nieco po szóstej i niebo rozświetlał popołudniowy blask, w następnej uczyniłem ruch w stronę telefonu i zegar wyświetlił północ, podczas gdy za oknem niebo okryło się nieprzeniknioną czernią. Wyglądało to, jakby sześć godzin minęło niezauważalnie w jedną sekundę. Przerażony, rzuciłem się do wyjścia z tego ciemnego mieszkania. Dostałem drgawek ze strachu, a pragnienie, które zacząłem odczuwać, było nie do zniesienia. Następną rzeczą, jaką pamiętam, była umywalka. Woda przelewała się w pełnej szklance, a mój zegarek pokazywał czwartą trzydzieści. Wypadłem za drzwi i natychmiast owiało mnie chłodne powietrze teksaskiego przedświtu. W tym momencie na niebie rozgrywała się scena wyjątkowej piękności, która, jak później opowiadałem przyjaciołom, przypominała deszcz meteorów, ten jednak miał już miejsce w początkach sierpnia. Wsiadłem w samochód i pojechałem do całonocnej restauracji Nighthawk" na Guadelupe Street. Tam spożyłem potężne śniadanie składające się z tostów, jajek, bekonu, płatków i kawy oraz co najmniej sześciu szklanek soku pomarańczowego. Gdy opisałem te dwadzieścia cztery godziny Jimowi Kunetce, który ma dar tworzenia nowych terminów, wkrótce znalazł nazwę dla mojego stanu. Nazwał go złodziejskim transem". Całe lata naśmiewaliśmy się ze złodziejskiego transu, lecz teraz wcale mi nie do śmiechu. Brak dowodów na to, że cierpię na zaburzenia funkcji mózgu, a czułem się wówczas równie dobrze jak dziś.
Kilka tygodni później, w domu mojej babci w San Antonio, nastąpił niesamowity epilog powyższej historii. Leżałem w łóżku, czytając Time". Było już całkiem późno i właśnie szykowałem się do snu. Za każdym razem, gdy pojawiałem się w San Antonio, kierowałem swe kroki do domu babci. Wolałem się zatrzymywać tam, bo mój młodszy brat, wówczas kilkunastoletni, skutecznie przejął mój dawny pokój, a przy okazji kontrolę nad całym domem.
Leżąc w łóżku, będąc przy zdrowych zmysłach i w pełni władz umysłowych, doświadczyłem zjawiska tak niewiarygodnego i napawającego strachem, że do dziś pamiętam je w najdrobniejszych szczegółach. Otóż nagle przeniosłem się do Austin, cofając się w czasie o parę tygodni. Wskoczyłem do samochodu i tyłem wyjechałem z parkingu przed domem, w którym mieszkałem. Była noc i okna w samochodzie były zamknięte, tak że nie widziałem na zewnątrz nic, z wyjątkiem odbicia deski rozdzielczej na szybie. Czułem się jak ślepy, stanąłem więc na poboczu. Jakiś kształt zbliżył się do samochodu. Z przerażeniem patrzyłem, jak na bocznej szybie rozpłaszcza się wąska i ciemna twarz zaglądającego do środka demona o skośnych oczach. Usłyszałem jego wysoki, piskliwy głos. Pamiętam, że odpowiedziałem, iż nie możemy tak po prostu zostawić samochodu na środku drogi.
Przez krótką chwilę uwikłałem się w śmiertelną walkę. Z jednej strony znajdowałem się w samochodzie, rozpaczliwie usiłując odjechać i zwalczyć nieodparty impuls, by wysiąść i wrócić do mieszkania, jednocześnie zaś, na jawie, zmagałem się z przemożnym pragnieniem, by wyskoczyć z łóżka i wybiec na zewnątrz. Wydawało mi się, że rzucam się jak ryba w sieci.
Nagle wszystko ustało. Wbrew mym odczuciom okazało się, że nie poruszyłem się ani o cal. Przed sobą trzymałem nadal rozłożone czasopismo, a po drugiej strome korytarza przez otwarte drzwi mogłem dostrzec babcię pogrążoną w cichej lekturze. Przerażający koszmar, jaki dosłownie przed chwilą przeżyłem, nie podniósł nawet pyłka kurzu z podłogi.
Tej nocy długo leżałem przy zapalonym świetle. Zasnąłem dopiero krótko przed świtem. Dzisiaj sądzę, że opisany koszmar był nie spodziewanie ujawnionym wspomnieniem mojej ucieczki przed Nie znanym w Austin. Strach, który przeżyłem ponownie, był tak intensywny, że do dziś pamiętam jedynie ów sen, a nie faktyczne wydarzenie.
W moim życiu pojawił się motyw ucieczki i jest obecny w nim do dziś. Parę tygodni po opisanym wydarzeniu nagle dostałem obsesji na punkcie wyjazdu ze Stanów, porzucenia uniwersytetu i zaszycia się w jakimś odległym zakątku świata. Wyobraźnia przynosiła mi obraz miłego, przytulnego mieszkanka w jakimś olbrzymim mieście. Łaknąłem zgiełku, powodzi świateł, które zastąpiłyby surowy krajobraz Teksasu i jego rozgwieżdżone noce.
Posiadałem niewiele pieniędzy, różnymi sposobami usiłowałem zatem wykombinować dostateczną ilość gotówki potrzebnej na wy jazd. Uzyskałem pożyczkę w Minnie Stevens Piper Foundation z San Antonio na studia filmowe w London School of Film Techniąue. Dostałem też trochę pieniędzy za przekład Tiestes Seneki i napisanie na jego podstawie scenariusza filmowego dla U.T. Department of Radio, Television and Film. Ponadto podjąłem prace jako operator kamery. W styczniu 1968 roku dysponowałem już potrzebną sumą i bez przeszkód wyjechałem do Londynu. Nigdy w życiu nie opuszczałem żadnego miejsca z równą przyjemnością, z jaką wówczas wyjeżdżałem z Teksasu. Przez wiele lat jako wyjaśnienie mojego nagłego wyjazdu podawałem szok, jaki przeżyłem po incydencie z Charlesem Whitmanem. Prawda natomiast jest taka, że nawet ów szalony snajper nie wykurzyłby mnie ze Stanów: uczynił to lęk.
Pierwsze miesiące pobytu w Londynie stanowiły błogą rozkosz. Czułem się, jakby ktoś zdjął mi kamień z serca. Szkoła dostarczała mi wielu rozrywek. Dużo czasu spędzałem na zajęciach z historii filmu, oglądając stare dzieła. Wieczory spędzałem w National Film Theatre na oglądaniu innych starych filmów. Zawarłem interesujące przyjaźnie. Raptem w lipcu wydarzył się kolejny incydent. Nie potrafię jasno powiedzieć, co zaszło, bo było to zbyt pogmatwane, zbyt zawiłe. Znajdowałem się w mieszkaniu przyjaciela na King's Road na Chelsea. W późniejszych latach określałem to zdarzenie mianem nalotu na mieszkanie", z którego wyrwałem się, uciekając po dachach". Jedyne, co faktycznie pamiętam, to okres kompletnego chaosu percepcyjnego, po którym nastąpiło fascynujące wrażenie, jakbym zaglądał z góry w kominy budynków. Potem nastała ciemność. Następnego ranka ocknąłem się w swoim własnym mieszkaniu, nie mając pojęcia, jak się tam dostałem. Nie wiedziałem też, co się wydarzyło poprzedniego dnia, nie mając żadnych świadków, z jednym może wyjątkiem, o którym za chwilę.
Następnego dnia podjąłem decyzję wyjazdu na kontynent. Czułem, że nie wytrzymam w Londynie ani chwili dłużej. Jeden ze świadków wydarzeń w mieszkaniu kolegi ostrzegał mnie przed tym wyjazdem, wmawiając mi, że nigdy już nie wrócę. Rozbawił mnie tylko. Zamierzałem przecież wyjechać na dwutygodniowe wakacje, a nie na całe życie. Powiedział mi na to, że postara się o wiedźmę, która rzuci na mnie urok i sprowadzi z powrotem. Cóż za niedorzeczność, pomyślałem wtedy. Ostatnio odnalazłem tego człowieka i wypytałem o tamten incydent. Nie potrafił wytłumaczyć swego zachowania, chociaż pamiętał, że odczuwał niejasne obawy w związku z moim wyjazdem.
Do Włoch pojechałem pociągiem, drugą klasą. W tej podróży zaprzyjaźniłem się z pewną młodą kobietą, z którą postanowiliśmy wspólnie kontynuować podróż. Od tej chwili z moimi wspomnieniami zaczyna się dziać coś niedobrego. Dopóki o nich nie myślę, wszystko jest w najlepszym porządku, lecz gdy próbuję je uporządkować, zupełnie do siebie nie pasują. Pamiętam, że jechaliśmy do Rzymu i po drodze zatrzymaliśmy się na kilka dni we Florencji. Od osiemnastu lat opowiadam wszystkim, że byłem we Florencji sześć tygodni, ale kiedy latem 1984 roku udałem się tam w ramach promocji włoskiego wydania Warday, złapałem się na tym, że zupełnie nie znam tego miasta. Mimo to spokojnie przeszedłem nad tym do porządku dziennego.
Z jakiegoś powodu pozostawiłem moją towarzyszkę podróży w Rzymie i wsiadłem do pierwszego lepszego pociągu, bez biletu, bez określonego celu. Wylądowałem w Strasburgu, gdzie zwiedziłem katedrę, po czym, pod wpływem nagłego impulsu, ruszyłem na stację, wskoczyłem do pociągu
tym razem lokalnej linii
który w żółwim tempie przemierzał Francję, by w końcu zatrzymać się w Port Bou przy granicy hiszpańskiej. Tam wsiadłem w pociąg hiszpański, który zawiózł mnie do Barcelony. Byłem spłukany, musiałem więc gnieździć się w obskurnym pokoiku hotelowym na Ramblas. Przypominam sobie noce pełne strachu, przy zgaszonym świetle, zamkniętych oknach i drzwiach. Jednym słowem, życie uciekiniera obawiające go się samotności, straszącego jak duch na Ramblas, dziękującego Bogu za rzekę ludzi płynącą ulicami. Pozostałe wspomnienia są tylko bezładną gmatwaniną. Wiem tylko, że wypadły mi z życia całe dwa tygodnie. Powraca do mnie scena na pokładzie głośnego samolotu, wypełnionego jakimś odorem, z kimś, kto tytułował siebie trenerem. Są też obrazy związane z jakimś kursem na starożytnym uniwersytecie oraz widok niewielkich chatek z cegły suszonej na słońcu, których prostota wzbudziła moje zdumienie.
W niewyjaśniony sposób znalazłem się z powrotem w Londynie, kilka tygodni później niż planowałem. Nie mam pojęcia, co robiłem w tym czasie czy jak wróciłem, wiem tylko, że około szóstej rano znalazłem się przed hotelem, w którym natychmiast wynająłem pokój i spałem aż do południa. Zaraz po lunchu udałem się na stancję, gdzie okazało się, że mój pokój został już komuś wynajęty, a mój dobytek spoczywał w piwnicy, spakowany w kuferku. Nieco poirytowani właściciele poinformowali mnie, że mówiłem o dwóch tygodniach, zniknąłem na znacznie dłuższy czas, a ponieważ nie zapłaciłem czynszu z góry, zdecydowali się wynająć mój pokój następnemu na długiej liście oczekujących.
Nie miałem wyjścia, musiałem się z tym pogodzić. Przez jakiś czas mieszkałem kątem u kolegi, potem znalazłem mieszkanie na West moreland Terrace na Pimlico, gdzie pozostawałem do końca grudnia 1968 roku. Gdyby tego rodzaju incydenty zdarzały się regularnie w moim życiu, mógłbym podejrzewać, że znajduję się w jakimś transie, lecz mimo mnogości tych przypadków ich charakter był tak zróżnicowany, że nie pasowały do swoistej logiki cechującej chorobę.
Nieco więcej zachowałem w pamięci z wiosennych wydarzeń roku 1977. Od 1970 zajmowaliśmy wraz z żoną dwupokojowe mieszkanie na ostatnim piętrze starego budynku przy Zachodniej Pięćdziesiątej Piątej na Manhattanie. Pomimo ciasnoty byliśmy szczęśliwi. Tam właśnie scementowało się nasze małżeństwo, utwierdzając nas oboje w pragnieniu wspólnego pożycia. Któregoś kwietniowego wieczora w 1977 zdarzyło się coś tak niesamowitego, że do dziś nie rozumiem, dlaczego nie przywiązywaliśmy do tego większej wagi. Siedzieliśmy w pokoju, gdy naraz ktoś przemówił przez nasz zestaw stereofoniczny, który jeszcze przed chwilą odtwarzał płytę. Zdumienie nasze nie miało granic, gdy głos rozpoczął z nami konwersację.
Dźwięczał głośno i czysto, nie jak w przypadku zniekształconych brzmień, które można czasami odebrać z przejeżdżającej taksówki lub od krótkofalowca. Nie zdarzyło się to nigdy ani przedtem ani potem. Nie pamiętam przebiegu rozmowy oprócz ostatniego zdania, które brzmiało: Wiem o was coś jeszcze". Tylko tyle. Pozostawiono nas w niepewności. Oczywiście nie potraktowaliśmy tego incydentu zupełnie obojętnie. Zadzwoniłem do Federalnej Komisji Łączności, gdzie poinformowano mnie, że krótkofalówki i radiotelefony używane przez taksówkarzy i policję czasami zakłócają odbiór programów radiowych, lecz jednocześnie zapewniono mnie, że rozmowa na falach eteru jest wykluczona. Nasz zestaw nie posiadał mikrofonu ani nawet magnetofonu. Był to model KLH, niezłej jakości i względnie tani, a przy tym ogólnie dostępny w połowie lat siedemdziesiątych. Miałem go .od czterech czy pięciu lat.
Kilka tygodni później ogarnęło mnie nieodparte pragnienie zmiany miejsca. Anna przystała na to z chęcią. Mieliśmy parę ważnych powodów: potrzebowaliśmy przestrzeni, a ja właśnie dostałem cał kiem niezłą podwyżkę (byłem wówczas zatrudniony w przemyśle reklamowym, mogliśmy więc sobie na to pozwolić). Pod koniec maja wprowadziliśmy się do mieszkania na ostatnich dwóch piętrach eleganckiego budynku z elewacją z piaskowca, na Zachodniej Siedem dziesiątej Szóstej. Przez rok wszystko szło jak z płatka. Którejś nocy w czerwcu 1978 roku wydarzyło się coś strasznego. Nie mam pojęcia, co się właściwie wtedy stało. Raz wydawało mi się, że był to niespodziewany telefon, po którym nastąpiła pełna grozy wizyta, potem z kolei sądziłem, że była to cała seria nocnych telefonów z pogróżkami. Wiem, że telefonowałem po policję, która przeszukała dach i nikogo tam nie znalazła. Pamiętam jednak wyraźnie, że patrząc przez okno na ogród dachowy, zobaczyłem stojącą tam postać. Mógł to być zwyczajny włamywacz, lecz instynkt podpowiadał mi, że za tą postacią kryje się coś więcej.
Niemal z dnia na dzień podjąłem decyzję, że przeprowadzamy się do Connecticut. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że może to w jakikolwiek sposób wiązać się z nocnymi wydarzeniami. W lipcu
1978 roku wynajęliśmy dom w Cos Cob, po czym wyjechaliśmy do Teksasu, gdzie spędziliśmy większość czasu dzielącego nas od przeprowadzki. W naszym mieszkaniu spaliśmy zaledwie kilka nocy. Także i tym razem mieliśmy dość powodów, by zmienić miejsce zamieszkania: puściliśmy w niepamięć nocny incydent, usprawiedliwiając nasze plany racjonalnym motywem wyrwania się z miasta. To pragnienie wydaje się z perspektywy czasu naturalną konsekwencją paniki, jakiej ulegliśmy. Anna była wówczas w ciąży i perspektywa wchodzenia na ostatnie piętro, (nie było tam windy), nie uśmiechała jej się zanadto. Nie przyszło nam do głowy, że radykalne decyzje przenoszenia się z miasta do miasta podejmowaliśmy pod wpływem chwili. Uciekaliśmy, nie zdając sobie z tego sprawy.
W Cos Cob mieszkaliśmy przez niepełny rok. Na początku roku
1979 którejś nocy obudziłem się pod wpływem niesamowitego wrażenia, że przez okna naszego, bądź co bądź samotnie stojącego domu, wdziera się masa ludzi. Przeraziłem się nie na żarty, byłem przecież świeżo upieczonym ojcem. Pamiętam jedynie, że podjąłem desperacką próbę dotarcia do swego dziecka, i to wszystko. Kolejnej nocy zbudziły nas mrożące krew w żyłach krzyki w sąsiedztwie. Wezwaliśmy policję, ta jednak nie pojawiła się, a sąsiedzi nigdy nie wspomnieli o tym incydencie ani słowem. W parę tygodni później opuściliśmy Cos Cob, tłumacząc się zmęczeniem wiejskim życiem" i pragnieniem powrotu do miasta.
Inny interesujący przypadek nocnych krzyków miał miejsce w sierpniu 1986 roku w Provincetown w stanie Massachusetts. Przebywaliśmy tam u przyjaciół. W nocy poderwał nas z łóżek przerażający wrzask dobiegający, jak nam się zdawało, sponad dachu domu, w którym gościliśmy. Żadna z osób, z którymi rozmawialiśmy następnego dnia
z naszymi gospodarzami włącznie
nie pamiętała żadnych nadzwyczajnych zdarzeń z poprzedniej nocy. Właściciel domu stojący o dobry kilometr od naszego, zapytany przeze mnie, czy dobrze spał owej nocy, odparł jednak, że obudziły go głośne krzyki. Jak się okazało, on również miał w przeszłości do czynienia z przybyszami.
W styczniu 1980 roku zajęliśmy mieszkanie na ostatnim piętrze wieżowca na Wschodniej Siedemdziesiątej Piątej. Szło nam doskonale aż do września. Zaczęło się od tego, że zauważyłem na niebie dziwne światło poruszające się znacznie szybciej niż samolot. Instynktownie poczułem, że dotyczy ono mojej osoby. Odczułem niewytłumaczalne podniecenie, a w moim umyśle zaroiło się od niejasnych przeczuć. W nocy obudził mnie płacz dziecka
rozhisteryzowany wrzask pełen przerażenia. Jak wicher przemknąłem przez pokój, zmierzając do sypialni synka. Kątem oka ujrzałem małą, ciemną postać, która rzuciła się w stronę rozsuwanych drzwi prowadzących na balkon zawieszony trzydzieści trzy piętra nad ziemią. W tejże sekundzie nastąpiła potworna eksplozja i kryształki szkła ze spiżarni rozleciały się na wszystkie strony. Po chwili, która wydała mi się wiecznością, dopadłem do kołyski zanoszącego się od płaczu dziecka. Utuliłem je w ramionach, podczas gdy Anna miotała się po mieszkaniu, zapalając wszystkie światła. Oddałem jej synka i poszedłem zobaczyć, co też mogło się stać w spiżarni. Syfon wody sodowej eksplodował z taką siłą, że szkło zostało rozbite na pył. Nigdzie nie było widać śladu wody, którą syfon był napełniony. Anna zabrała się za sprzątanie, podczas gdy ja w tym czasie uspokajałem synka. Po dłuższej chwili wróciliśmy do łóżka.
W listopadzie zrezygnowaliśmy z tego mieszkania i już w styczniu 1981 roku zamieszkaliśmy w Yillage, gdzie zresztą pozostajemy do dziś. Dziesiątki razy opowiadałem historię o dawnym znajomym ze studiów, który przez telefony z pogróżkami i najścia w środku nocy zmuszał nas kolejno do przeprowadzki z Siedemdziesiątej Szóstej do Cos Cob, stamtąd na Siedemdziesiątą Piątą, i w końcu do Yillage. Kluczową postać tej historii stanowił uprzejmy detektyw, który zahipnotyzowawszy mnie, przyczynił się do zidentyfikowania tego osobnika na podstawie jego głosu nagranego na taśmę. Zabawę zakończyliśmy w prosty sposób
po którymś z jego złośliwych telefonów zadzwoniliśmy do niego do domu, prosząc, by przestał się wygłupiać. Sęk w tym, że nic takiego się nie zdarzyło. Jest to tylko i wyłącznie moja wersja osłonowa, podobnie jak sześć tygodni spędzone we Florencji, w której nigdy nie byłem. (Gdy zdałem sobie z tego sprawę, uwierzyłem w inną wersję, według której udałem się do Rosji, a stamtąd do Francji, gdzie zatrzymały mnie strajki roku 1968
nie przeszkadzało mi wcale, że zakończyły się one na dwa tygodnie przed moim przybyciem do Francji.) Po co zatem potrzebne mi są te absurdalne historie? Nie są to kłamstwa; kiedy je opowiadam, sam głęboko w nie wierzę. Być może, opowiadając je innym, wmawiam je sobie, starając się nie myśleć o tym, dlaczego uciekam przed własnym życiem.
W Yillage minął nam rok
przyjemny i bez incydentów. Wreszcie zdarzyło się coś, co nazywamy z żoną przypadkiem białej postaci".
Zaczęło się od najbardziej zrównoważonej osoby w rodzinie, czyli Anny. Którejś nocy zbudziła się z krzykiem, twierdząc, że coś szturchnęło ją w brzuch. Widziała to coś" na własne oczy: przezroczysta postać o wzroście około stu pięćdziesięciu centymetrów. Anna była tym niezmiernie podniecona. Naturalnie uznaliśmy to za koszmar i więcej nie rozmawialiśmy na ten temat. Zrozumiałą rzeczą jest również, że nic nie powiedzieliśmy synkowi, by go nie straszyć.
Następnej nocy około dziesiątej spokojnie czytałem, siedząc w łóż ku. Anna właśnie przewróciła się na drugi bok, gdy poczułem uderzenie w ramię. Odwróciłem się dość szybko, by zobaczyć niewielką. bladą sylwetkę umykającą z sypialni na korytarz. Skoczyłem na równe nogi i pognałem za nią. W korytarzu nikogo nie zauważyłem. Nie mógł to być nasz synek
spał wtedy smacznie w swoim łóżku. Rankiem prawie nie rozmawialiśmy na ten temat. Zapytany przez Annę, dlaczego wstawałem w nocy, bąknąłem coś na temat zaraźliwości koszmarów. Zauważyłem też pokaźny siniak na ramieniu, lecz wyszedłem z założenia, że musiałem uderzyć się o stół czy coś innego.
Kilka nocy później nasz synek postawił cały dom na nogi swoim krzykiem. Wyskoczyłem z łóżka i pospieszyłem do niego. Był okrop nie przestraszony. Wyjąkał, że coś małego i białego" przyszło do jego łóżka i poszturchiwało go.
Jednak ani on, ani Anna nie odnieśli żadnych fizycznych obrażeń.
Następnej niedzieli udaliśmy się z Anną na przyjęcie weselne. Zadzwoniłem do domu, gdzie telefon odebrała matka naszej opiekunki do dziecka. Powiedziała mi, że wystąpiły kłopoty, ale już wszystko w porządku. Jak łatwo się domyślić pospieszyliśmy do domu, opuszczając przyjęcie, zanim jeszcze na dobre się zaczęło, czym ściągnęliśmy na siebie dozgonny gniew młodej pary. Okazało się, że coś przydarzyło się opiekunce. Gotowała obiad, kiedy prosto ze schodów pożarowych zajrzało do kuchni dziecko okryte białym prześcieradłem i bardzo ją przestraszyło. Opowieść tę słyszała tylko moja żona, mnie przy tym nie było. Usiłowaliśmy odnaleźć tę opiekunkę, ale minęło już wiele lat, pamiętaliśmy, że po zakończeniu semestru wyniosła się z tych stron, nie znaliśmy nawet jej imienia wobec czego nie można zweryfikować relacji mojej żony. W końcu doszliśmy do wniosku, że biała postać jest mocno podejrzana. Przyznaję, że moje pierwsze skojarzenie dotyczyło Przyjaznego Duszka Kacpra. Co dziwniejsze, zanotowano więcej przypadków pojawienia się podobnej białej postaci w kontekście wizyt przybyszów, zachowującej się w zbliżony sposób.
Pomimo rozbawienia wywołanego powyższymi incydentami, wkrótce stanąłem przed faktem, że moja ucieczka nie dobiegła jeszcze końca. Mieszkanie zostało wystawione na sprzedaż, chociaż i tym razem nie wiązaliśmy chęci przeprowadzki z jakimikolwiek wydarzeniami. Postanowiliśmy przenieść się do Upper West Side, lecz tym razem nie poszło nam łatwo. Nie byliśmy w stanie uzyskać za nasze mieszkanie takiej ceny, by pozwolić sobie na podobny standard w droższej dzielnicy. Wkrótce też zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.
Pod koniec marca 1983 roku znów spotkało mnie coś dziwnego. Wyszedłem na zewnątrz dosłownie na kilka minut, by zaczerpnąć świeżego powietrza i wróciłem do domu po trzech godzinach. Wprawdzie Anna była nieobecna, a syn był w szkole, lecz całe zdarzenie wydawało mi się tak niewiarygodne, że popuściłem wodze fantazji, wyobrażając sobie, jak spędziłem brakujące godziny w Nowym Jorku. Opowiedziałem tę barwną historię tuzinowi przyjaciół, jednak po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że nic podobnego nie miało miejsca. Był to wyłącznie parawan dla innych, prawdziwych wydarzeń. Prawda jest taka, że nie wiem, co mi się przytrafiło podczas owych trzech godzin. Nie jestem wcale pewien, czy w ogóle opuszczałem mieszkanie. Po prostu zniknąłem i tyle.
Ostatecznie zrezygnowaliśmy ze sprzedania naszego mieszkania, za to kupiliśmy domek. W kategoriach czasu wróciliśmy zatem do punktu wyjścia.
Emocjonalnie rzecz biorąc, pojęcia statków kosmicznych i przybyszów są dla mnie trudne do przyjęcia. Nic na to nie poradzę mimo przeczucia, iż przyszłe pokolenia mogą mnie uznać za tępaka. W obliczu tylu dowodów moja powściągliwość może się wydać niezrozumiała, lecz w niczym nie różni się od niechęci, z jaką traktowane są hipotezy o przybyszach większość moich znajomych z kręgów naukowych i akademickich.
Dzieje się tak, ponieważ założenie, że bardziej zaawansowani technicznie przybysze ukrywają przed nami swoją wiedzę, z jednej strony po woduje poczucie zagrożenia, a z drugiej niezmiernie irytuje. Sugeruje ono, że ludzkość jest w pewnym sensie niegodna kontaktu lub nawet, że jesteśmy więźniami na własnej planecie. Są to niewesołe stwierdzenia i ja osobiście przedkładam wizję niezamieszkanego wszechświata nad tę, w której traktuje się nas z pogardą lub olimpijską wyniosłością.
My, ludzie, posiadamy zakodowany, naturalny system wartości i hierarchii w naszym gatunku. Sprawdza się to szczególnie w przypadku ludzi, których osobista ważność wynika z pracy intelektualnej. Jeżeli umysł ludzki jest towarem drugiego gatunku, to tym bardziej są nim ludzie, którzy z pracy umysłu żyją.
Pomimo to, na innej płaszczyźnie rozważań stwierdzam, że coraz spokojniej reaguję na myśl, iż przybysze istnieją naprawdę, i to z zupełnie nieoczekiwanej przyczyny. Myślę bowiem o tych rozbieganych postaciach, prześladujących mnie oczach, zapachach, komnatach i kombinezonach w kategoriach ciężkiej pracy. Przed oczami mam jeszcze ich sztywne, kanciaste ruchy podkreślające podobieństwo do owadów, pieczołowite roztaczanie nade mną kontroli i myślę, że może nawet domyślam się, dlaczego tak z nami postępują. Jeśli mam rację, to źródłem ich rezerwy nie jest pogarda, lecz obawa, i to uzasadniona. Nie dotyczy ona ludzkiej chciwości czy barbarzyństwa, lecz naszej zdolności podejmowania samodzielnych działań.
Przyjrzałem im się z bliska i jeśli oglądałem żywe istoty, to najbardziej uderzającą cechę stanowiła oszczędność i celowość ruchów, sprawiająca wrażenie, że decyzje dotyczące poszczególnych czynności każdej jednostki podejmowane były w jednym miejscu i transmitowane do każdej istoty.
Powracam tu do idei roju. W takim przypadku przybysze stanowiliby twór o jednym umyśle i milionach ciał
twór genialny, lecz prędkością myślenia nie dorównujący niezależnemu i bystremu gatunkowi ludzkiemu. Jeśli, relatywnie rzecz biorąc, ich proces myślenia przebiegałby wolno, wówczas szybko myśląca, autonomiczna jednostka ludzka stanowiłaby dla nich poważne zagrożenie. Może okazać się, że stara i w gruncie rzeczy prymitywna inteligencja, napotykając nową, bardziej rozwiniętą, obawia się potencjału, który w nas drzemie.
Wyobrażam sobie, jak którejś nocy znów podchodzą do mojego łóżka. Wokół tak ciemno, że będę musiał z całej siły wytężać wzrok, ale z pewnością dostrzegę ich niewysokie postaci odziane w dobrze mi znane kombinezony. Zobaczę te ich wielkie, chwiejące się głowy i spojrzę prosto w niepokojące i przenikliwe oczy. Poczuję ich chłodne, drobne palce na moim ciele i usłyszę ich oddech, kiedy uniosą mnie ze sobą. Może nawet uda mi się uchwycić przypadkowy wysoki szept, słowa wypowiedziane i pomyślane jak identyczne fale na jednym oceanie. Będę już znał powód ich zainteresowania i nieśmiałości wobec mnie: wzbudzam w nich strach i dobrze wiem, dlaczego.
Jeżeli nie mylę się co do nich, to jakikolwiek rodzaj kontaktu między gatunkami, który z ludzkiego punktu widzenia wydaje się logiczny i oczywisty, stanie się bardzo mało prawdopodobny. Istota ludzka, nawet przyjaźnie usposobiona, oznacza dla nich zagrożenie, gdyż dzięki przypadkowemu działaniu, wykraczającemu poza ich przewidywania, mogłaby pozbawić ich panowania nad sytuacją wewnątrz ich własnego pojazdu. Uwolniony człowiek bez trudu mógłby zgłębić jego tajniki i, przynajmniej w teorii, otworzyć przed nami bramy wszechświata.
Czy to możliwe, by każdy z nas mógł być zarazem poddanym i władcą ich gatunku?
Rozważanie tego rodzaju pojęć rozsadza mi mózg pragnieniem dowodu, ale jednocześnie unosi mnie w przestworza, uwalniając od przytłaczającego, niewidzialnego ciężaru.
Hipnoza
Połów w morzu przeszłości, część pierwsza: płycizny
Data seansu: 10 marca 1986
PACJENT: Whitley Strieber
PSYCHIATRA: dr med. Donald Klein
Po zapoznaniu się z przedstawionym powyżej materiałem dotyczącym mojej przeszłości, zdecydowaliśmy wspólnie z Donem Kleinem przeprowadzić w nim hipnotyczny połów. Odbyliśmy dwa kolejne seanse, koncentrując się raczej na próbie odkrycia fizycznej przyczyny zjawisk niż wyławianiu nowych treści, pomimo iż w okresie od kwietnia do października wydarzyło się kilka incydentów. Z pewnością w przyszłości powrócimy do hipnozy, lecz
przy całej swej atrakcyjności
nie przyczynia się ona do zrozumienia mechanizmów zjawisk, a pomaga jedynie ustalić ich treść. Pozostaje pytanie dlaczego
skoro przemogłem już strach
zapamiętanie najnowszych zdarzeń bez uciekania się do hipnozy przekracza moje możliwości.
Założyliśmy sobie, że skoncentrujemy się na wypadkach w letnim domu mojej babci, w nowojorskim mieszkaniu jesienią 1980 roku oraz na sprawach, które wyjdą w trakcie hipnozy. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, i chciałbym powiedzieć to jasno, że mogą wystąpić przekłamania spowodowane moim nieumyślnym pragnieniem spotkania przybyszów. Mimo iż do czasu tych seansów unikałem książek mających jakikolwiek związek z moją sprawą, kontakt z własną przeszłością mógł wywrzeć niezauważalny wpływ na mnie i moją percepcję. Tylko w jednym wypadku mogłem oprzeć się na relacji świadka.
Podczas pierwszego seansu przeanalizowaliśmy z Donem wypadek, który miał miejsce na autostradzie za miastem, w któreś październikowe czy listopadowe popołudnie 1984 roku. Wracałem samo chodem z zakupów w sklepie spożywczym, gdy nagle dostrzegłem obłok mgły. Zjechałem z autostrady zaciekawiony i zaintrygowany, gdyż dzień był wprawdzie jesienny, lecz jasny i bezchmurny. Wjechałem w boczną drogę, by lepiej się przyjrzeć temu zjawisku, gdy nagle mgła otuliła szczelnie samochód, a przez okna zajrzało mi do środka dwoje ludzi w granatowych uniformach. Po chwili znów znajdowałem się na autostradzie, w drodze do domu. Nie przywiązywałem wagi do tego incydentu do czasu, gdy, kierowany chęcią przeprowadzenia wizji lokalnej, udałem się w to samo miejsce na autostradzie, z którego skręciłem w boczną drogę. Nie znalazłem tam żadnej drogi ani nawet śladu, świadczącego o tym, że kiedykolwiek istniała.
Budd Hopkins nalegał, by zająć się tym przypadkiem w pierwszej kolejności, gdyż przypominał on jeden z najczęściej spotykanych scenariuszy uprowadzenia
wyciągnięcia delikwenta z pędzącego samochodu. Nie powiedział mi, co sam później odkryłem, że dezorientacja terenowa występuje bardzo często u ofiar porwania
stąd historie o drogach, które nie istnieją, plażach, których nie ma na mapie czy budowlach, które nigdy nie zostały wzniesione. Zdarzają się też przypadki, gdy ziemię spowijają chmury spływające z nieba lub mgły zawierające coś więcej niż cząsteczki wody. Łatwo jest ulec pokusie i przypisać wszystkie te relacje stanom ekstatycznym, lecz nie wyjaśnia to, co dzieje się z samochodem, kiedy kierujący znajduje się w transie, a w grę wchodzą niekiedy długie godziny. Na dodatek, w wielu przypadkach w samochodach tych znajdują się pasażerowie. Po pewnym czasie wszyscy budzą się i stwierdzają, że jadą w złym kierunku czy coś w tym stylu. Chodzi jednak o to, że nie znajdują się tam, gdzie się znaleźć powinni, to znaczy w przydrożnym rowie.
Dr Klein:
Jesteś teraz w samochodzie, w samochodzie...

Wyjechałem za rogatki. Minąłem sklep i jadę dalej. Nie wiem... Chcę się trochę przejechać. Włączyłem radio, słucham WAMC.

Co grają?

To Don Giovanni". (Tak właśnie powiedziałem, ale za brzmiało to strasznie sztucznie.) Jadę... autostradą w kierunku rozwidlenia. Wydaje mi się, że dostrzegam coś nad drogą, nad samochodem. Jestem trochę zdenerwowany. Wyłączam radio. Odkręcam szybę, po czym znowu ją zakręcam. Nie wiem dlaczego, przegapiłem swój zjazd i mam zamiar zawrócić, ale jeszcze tego nie robię. W pobliżu nie ma żywej duszy. Uspokajam się, ponownie włączam radio. (Pamiętam, że sięgnąłem do gałki wyłącznika po to tylko, by stwierdzić, że radio cały czas było włączone. Przestało działać, co było zresztą na porządku dziennym w samochodzie, który wówczas posiadałem.) Przejeżdżam obok przydrożnej restauracji, po lewej stronie zauważam całkiem ładny widok. Wychylam się przez okno samochodu. Mija mnie biała półciężarówka. Chyba coś z nią nie w porządku. To jest... Nie rozumiem, co się tu dzieje. Chcę jechać do domu. Piekielnie boli mnie żołądek. Paskudne uczucie. Nie chcę już więcej opowiadać, jak się czuję.

W porządku, odpręż się. Nie musisz nam tego opowiadać. Tylko jeśli będziesz w stanie. Odpręż się. Co możesz nam powiedzieć?

Jechałem samochodem, gdy nagle zbliżyła się do mnie biała półciężarówka. Śmieszny biały pickup z czarną przednią szybą. A w następnej chwili byłem już jak odrętwiały. Nie myślałem... nie myślałem wcale o nich, aż tu nagle coś takiego. Siedzę w jakimś długim pomieszczeniu, a to coś
to stworzenie
stoi naprzeciw mnie. Długi, szary pokój. Bum! Skoczyłem w dół, chcąc się dostać do samochodu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, gdzie się znajduję ani też, co stało się z samochodem. Wszystko było dziełem chwili. A teraz to
czuję, że ktoś się we mnie wpatruje. Mam wrażenie, że wokół mnie dzieje się dużo rzeczy, lecz jestem totalnie odrętwiały. Nie potrafię opisać, co teraz czuję. Zupełnie jakby wywrócono mnie na lewą stronę. Jedyna rzecz, jaką naprawdę czuję, to straszliwy ból żołądka. Zupełnie nie potrafię... nic z tego nie rozumiem.

Nie próbuj nic zrozumieć. Nie próbuj.

Jedno z nich staje teraz przede mną. Siedzę na podłodze, nogi mam rozsunięte. Mam na sobie moje własne ubranie: brązowy sweter; widzę też buty. To dlatego, że siedzę bardzo szeroko. Czuję wpatrzone w siebie czyjeś wielkie oczy. Wielkie, czarne oczy. W jednej sekundzie myślę, że są nieprzyjazne, w drugiej sam nie wiem, co sądzić. Teraz już się nie boję. Jestem tylko zaskoczony i kompletnie... kompletnie... to jak...
to zupełnie jakbym skręcił z drogi i nagle znalazł się w Arabii, czy coś w tym rodzaju.
Myślę teraz, że ta biała ciężarówka... Usiłuję to uporządkować. Co się zdarzyło? Trochę się wystraszyłem, ponieważ myślałem, że zrobiłem coś źle, wjechałem w tunel ze złej strony czy coś takiego. A tam (wskazuję na lewo), ktoś zawzięcie się krząta. Nikt nie mówi ani słowa. Ja też nic nie mówię.

Ktoś się krząta?

Kątem oka widzę, jak ktoś, czy też coś, krząta się wokół mnie, jakby ciskał się na wszystkie strony. A cały rząd ludzi
małych ludzików
stoi bez słowa na podwyższeniu... znajdują się nieco wyżej ode mnie. Nadal jestem... mój umysł kręci się w kółko, nieprzerwanie, jakby zblokowany krótkim spięciem. To znaczy, czuję się jak..., jakby przemęczony, czy coś w tym rodzaju. Cały czas towarzyszy mi uczucie, że mogę się stąd wyrwać.

Czy oni komunikują się z tobą?

Nie.

Po prostu tam jesteś?

Po prostu sobie siedzę.

Czy zwracają na ciebie uwagę?

Owszem, w tej chwili jedna z nich siedzi naprzeciwko mnie i wpatruje się we mnie. Różni się znacznie od pozostałych, tamci są bardzo mili, a ona wysoka i wysmukła. Siedzi. Wygląda na przywódcę. Nie wiem, co o tym sądzić. Skąd, do diabła, jak u diabła... wiesz, to tak, jakbym był ślepy. Po prostu nie wiem, co, do cholery, o tym sądzić! To po prostu niemożliwe. To absolutnie nie do pomyślenia. To nie może być prawda.

Może wcale tak nie jest.

Więc jak jest, do cholery?

Spójrz bardzo uważnie i powiedz, czy dostrzegasz jakieś zmiany. Spójrz uważnie.

Ona wpatruje się we mnie. Wygląda jak wielki robak. Po prostu siedzi i gapi się na mnie.

Czy patrzysz jej w oczy?

Nie wiem dokładnie, co robię. Jest mi smutno.

Smutno?

Właśnie, smutno. Czekaj... Tak, patrzę na nią, a ona na mnie.

Czy domyślasz się, dlaczego?

Nie mam pojęcia. Po prostu nie rozumiem. Bardzo trudno mi to pojąć.

Mówisz, że wygląda jak robak?

Tak. Ma wielkie, ogromne, czarne oczy. Skóra w odcieniu brązu. Małe, maleńkie usta. Jest smukła.

Ma czułki?

Nie.

Włosy?

Nie, jest łysa.

Uszy?

Nie dostrzegam ich.

Brwi?

Nie.

Czy posiada nos?

Ma coś w rodzaju maleńkiego nosa o dwóch dziurkach.

Nos, czy tylko same otwory?

No, chyba cały nos.

Jak wyglądają usta?

Proste i jakby... proste i... trudno mi je zobaczyć wyraźnie.

Spróbuj rozróżnić szczegóły. Czy wargi są poziome?

Tak, lecz słabo zaznaczone
po prostu taka poprzeczna kreska. Siedzi tam w ten sposób. (Objąłem rękami kolana, demonstrując jej pozycję; następnie zamilkłem pod wpływem pogmatwanych obrazów.) Zaraz potem coś się ze mną stało. Ona przez długi czas siedziała w ten sposób. Potem wyciągnęła rękę, wsunęła mi ją pod sweter i koszulę i położyła mi dłoń na piersi, nieco z boku. Jej dotyk był miękki i... i pomyślałem wtedy, że jak na taką istotę jest całkiem przyjemny. W tej sekundzie cofnęła rękę.
Gdzie ja, do diabła, jestem? Jestem gdzieś za miastem. Wydawało mi się, że... Ach, słuchaj, boję się. Ogromnie się boję. Zmykam stąd. Nie, chyba nie. Pomyliłem się.

Spróbuj się zrelaksować.

Don, ja jestem śmiertelnie przerażony.

Po prostu odpręż się. Usiądź wygodnie. Ten strach jest prawdziwy, ale nie może ci zrobić krzywdy. Dlaczego się boisz?

Boję się od momentu, gdy dotarło do mnie, że jadę jakąś polną drogą, nie wiedząc, gdzie jestem. To była piaszczysta droga przez las
jak i skąd się tam wziąłem? Miałem dość... Jechałem autostradą, dopóki nie pojawił się ten niesamowity pickup. Wtedy wszystko się poplątało. A potem ocknąłem się za kierownicą, przerażony do szpiku kości.

Czy możesz coś powiedzieć o dwóch postaciach w uniformach?

Siedzę w samochodzie. Jestem sam.

Czy ktoś ci powiedział, że masz wracać?

Tak. On mówi do mnie: Wynoś się stąd", a ona odzywa się z drugiej strony: Nie chcemy cię tu". Pytam: Kim jesteście?" W odpowiedzi ona posyła mi pełne wrogości spojrzenie. Jest... Wyczuwam w niej wrogość.

Co mają na sobie?

Zwracałem się głównie do niej. (Na miejscu pasażera z przodu.) Wydawało mi się, że to kobieta. Trudno mi powiedzieć, o co tu chodzi. Nie mam zielonego pojęcia, co się stało. Następny obraz, jaki mam przed oczami, to autostrada. Jadę do domu.

Chcę teraz, żebyś się odprężył. Zrelaksuj się. Pozwól, by twoje ciało zupełnie zwiotczało. Odpręż się. Znów śpisz głęboko. Śpisz głęboko. Chcę, byś zdał nam relację. Bądź jak reporter. Opowiedz mi o tym, co się dzieje. Chcę, żebyś cofnął się do tego długiego pokoju. Spoglądasz w oczy tamtej istoty. Powiedziałeś, że to kobieta. Dlaczego tak sądzisz?

Bo tak jest.

Czy słyszałeś, jak to mówi?

Nie, powiedziała mi o tym już dawno.

Czy to ktoś, kogo znasz?

Nie mam pojęcia.

Czy przypomina ci kogoś?

Nie wiem. Nie pytaj mnie.

Spróbuj się nad tym zastanowić.

Tak, przypomina... kogoś, kogo... (Z trudnością chwytani powietrze, wyraźnie okazując zaniepokojenie.)

Spróbuj dokończyć.

Nie mogę, nie potrafię tego ogarnąć rozumem. Widzę ogromne, kłębiące się..., ona coś trzyma, wskazuje tym na mnie, w moim umyśle pojawiają się skłębione wizje; nie wiem, czego dotyczą, ale niczego konkretnego. To jak... Przyprawia mnie o mdłości, jakieś abstrakcyjne wizje. Różne przedmioty dopasowane do siebie. (Przerwa.) Czuję się lepiej. Uspokoiłem się.

Z jakiego powodu?

Nie wiem. Tak po prostu.

Co ona takiego zrobiła?

Może z powodu tych wizji...

...zrobiło ci się lepiej?

Tak. Lepiej. To abstrakcje: trójkąty, koła i takie tam rzeczy, wszystkie poukładane w kompozycje. Trójkąt z wpisanym okręgiem i opisanym kwadratem, wszystko to porusza się jednostajnym ruchem i wprawia mnie w lepszy nastrój. (Uwaga: 30 procent ludzi poproszonych znienacka o narysowanie pierwszej figury, która im przyjdzie na myśl, narysuje trójkąt. Nikt nie potrafi tego wytłumaczyć.)

Czy ona chciała ci pomóc?

Nie wiem. Nic mi nie powiedziała.

Czy ta osoba... Mówiłeś, że widziałeś kogoś, gdy miałeś dwanaście lat. Czy to ta sama osoba?

Tak.

Dokładnie ta sama?

Nie wiem. Wygląda podobnie.

Powiedziałeś, że była bardzo wysoka i smukła.

Widuję ją zawsze na siedząco. Posiada wiele rąk i nóg.

Wiele odnóży?

Nie, cztery. Dwie ręce i dwie nogi, ale jest taka wysmukła... Jej ręce sprawiają wrażenie, jakby tkwiły w rękawiczkach. Słuchaj, ja już ją kiedyś widziałem.

Cofnij się do momentu, kiedy ją widziałeś. Spróbuj cofnąć się w czasie.

Do kiedy?

Do momentu, gdy ją widziałeś.

Widywałem ją wielokrotnie.

Wielokrotnie?

Pewnie, widziałem ją mnóstwo razy. Nie cierpię o tym myśleć.
Jezu, naprawdę nie cierpię! Naprawdę, ciężko mi o tym myśleć jakby chłostano mnie szpicrutą. Nie będę tego wspominał. Nie chcę.
W tym stadium dr Klein uznał kontynuowanie hipnozy za bezcelowe, ze względu na mój widoczny stan depresji, i obudził mnie. Moje pierwsze słowa po seansie brzmiały:

Pod koniec czułem się tak, jakby ściskano mi głowę w imadle, a ktoś tłukł mnie jeszcze i chłostał. Okropne. Skąd ta intensywność przeżyć?

Może to wynik negatywnego nastawienia?

To jak kamień. Kamień, który mnie przygniata.
Tamtej nocy po seansie hipnotycznym zdałem sobie sprawę z czyjejś niemal namacalnej obecności obok
to jej wizerunek, szczegółowo przeanalizowany, przeniknął z hipnozy do mojej świadomości. Wracając do domu, miałem go przed oczami, dokładnie tak samo jak w długim pokoju. Patrzył na mnie wielkimi, ciemnymi oczami.
Podczas hipnozy odniosłem wrażenie, że tamtego popołudnia zmierzałem dokądś, dokąd nie powinienem. To tak, jakbym, kupując dom w tamtej okolicy, wykazał zbyt gwałtowną reakcję na bodźce, reakcję, która popchnęła mnie prosto w objęcia przybyszów. Czy to możliwe, żeby istniał pewien rodzaj odwzorowania czy rzutu na płaszczyznę rzeczywistości, gdzie mogły by się gromadzić wszystkie te formy? A może przybysze mieli w sąsiedztwie tylko bazę? A może są tu od niepamiętnych czasów?
Po ostatnim seansie hipnotycznym zauważyłem u siebie objawy podobne do tych, jakie wystąpiły po wypadkach z 26 grudnia: obniżona temperatura ciała, nadwątlone siły, nieprzyjemne wrażenie odseparowania od świata zewnętrznego. Któregoś popołudnia po czułem śmiertelne zmęczenie.
Albo spalałem się wewnętrznie, usiłując dostarczyć więcej materiału niż mogłem pojąć za jednym razem, albo też moja pamięć posiadała limit informacji, jakie mogła zgromadzić.
A może nie potrafiłem udzielić odpowiedzi, ponieważ mój nie przytomny umysł nie był przygotowany na takie pytanie i nie zdążył ułożyć nowej bajeczki?
Cóż, zastanawiam się.
Hipnoza
Połów w morzu przeszłości, część druga: głębiny
Data seansu: 14 marca 1986
PACJENT: Whitley Strieber
PSYCHIATRA: dr med. Donald Klein
Tym razem spróbowaliśmy użyć bardzo głębokiego transu. Pragnąłem wyeliminować możliwość, w której, zamiast spełniać polecenia Dona, który zachowuje neutralność, zaspokajałbym własne, ukryte pragnienie potwierdzenia własnych wspomnień. Żywiłem nadzieję, że stan głębokiego transu skieruje moją uwagę wyłącznie na Dona. W ten sposób będę stosował się jedynie do jego poleceń, żywiąc do niego w tym względzie pełne zaufanie.
Trans, w który zostałem wprowadzony, został pogłębiony poprzez sugestię powolnego schodzenia dwudziestostopniowymi kondygnacjami schodów. Po obudzeniu czułem się, jakbym wyszedł ze studni. Byłem umiarkowanie zadowolony z faktu, iż poświęcając całą uwagę hipnotyzerowi, nie byłem w stanie wpływać na swoje zachowanie choć z drugiej strony nigdy nie można być pewnym do końca. Zauważyłem potem, że Don ograniczał swe pytania do minimum, prawdopodobnie by uniknąć jakichkolwiek sugestii.
Rozpoczęliśmy od incydentu w domu mojej babci w 1967 roku. Obrazy były zaskakująco realistyczne, zupełnie jakbym znów się tam znalazł, cofnąwszy się o dwadzieścia lat.

Babcia jest w drugim pokoju. Też czyta. Widzę, że pali się jej lampka. Gigi śpi przy jej łóżku. Reszta domu jest nieoświetlona. Przewracam stronę, widzę ogłoszenie o samochodzie, wpatruję się w nie... Do licha, coś mi przeszkadza! Opędzam się. Nagle ktoś przystawia mi do głowy jakiś przedmiot. Wygląda jak kołek szynowy. To srebrny gwóźdź, duży srebrny gwóźdź o płaskiej główce. Uderza mnie prosto w skroń. Przemieniam się w... w coś innego. Czuję się wielki i ciężki. Wstaję z łóżka, czuję się jakoś dziwnie, inaczej, jak duch włóczący się po domu. Schodzę do piwnicy.
Nie, to nieprawda
nadal jestem w łóżku. To dziwne. W ogóle się nie poruszyłem. Wciąż patrzę na to ogłoszenie. Nigdzie nie wy chodziłem, cały czas tu byłem. Wstaję i idę po szklankę wody. Jestem śmiertelnie wystraszony. Nie wiem, co się ze mną stało.

Mówiłeś, że coś się zdarzyło na samym początku.

Tak. Przy łóżku pojawiła się twarz o zawziętym wyrazie, dziwna twarz gigantycznej muchy. Srebrny gwóźdź wbija mi się w głowę. Czuję, jak następuje przemiana. To straszne, zupełnie jakbym w jednej chwili przedzierzgnął się w inną istotę. Jestem wielki, ciężki i kościsty. Przekraczam próg pokoju i... To po prostu okropne. W następnej chwili znów leżę w łóżku, a żołądek boli mnie, jakby był zawiązany na supeł. Trzęsę się ze strachu. W rękach wciąż trzymam czasopismo...

Czy mógł być to tylko sen?

Nie wiem. Nie wiem, co o tym myśleć. Tak, oczywiście, że to sen. Mimo to boję się spojrzeć w tym kierunku, gdzie ukazała się twarz. Jestem tak przerażony, że... tego się nie da wyrazić. Nie wiem, skąd to się wzięło. Zwyczajnie znikąd. I do tego ta twarz, zawzięta, nieprzyjazna twarz.

Czy to był człowiek?

Nie, coś w rodzaju dużego owada. Z tą różnicą, że kiedy na ciebie spojrzy, natychmiast spuszczasz wzrok. Trzyma srebrny gwóźdź i uderza mnie jego tępym końcem, wywołując wrażenie ruchu, choć tak naprawdę nadal jestem w łóżku, a magazyn, który czytam, jest otwarty na tej samej stronie. Czytam ogłoszenie o fordzie mustangu, podobnym do mojego, tyle że niebieskim.

Czy miałeś już kiedyś do czynienia z podobnym przedmiotem? (Prawdopodobnie miał na myśli incydent z 4 października, lecz nie to przyszło mi do głowy.)

Tak, coś podobnego już mi się zdarzyło. Byliśmy na działce. Coś mignęło nam przed oczami. Moja siostra stwierdziła, że to meteor, ja zaś, że motocykl. Rozbiliśmy namiot. Wracałem wieczorem do namiotu. Padał deszcz. Nagle pojawiła się ta istota ze szkieletem na wierzchu. Wystraszyłem się jak wszyscy diabli. Odwróciłem się i pobiegłem do domu, skąd bałem się wychylić nosa. Szkielet buszował w krzakach. Zwalił im namiot na głowy, a oni
Patricia, Roxy i Angie
nic nie zrobili, po prostu siedzieli w środku. Miał bardzo długie ręce i srebrną igłę. Wołałem tatę jak opętany, a to coś przyszło do mnie i położyło mi rękę na ramieniu. Wcale tego nie chciałem, to okropne uczucie. (Rzucam się do ucieczki.) Nie mogę uciec. Nie mogę. Trzyma mi dłoń na ramieniu, a ja nie mogę się ruszyć z miejsca. Tkwię jak wryty. Okropne! Zagląda mi w oczy i widzę... Mój Boże! Uff! Chryste! (Łapię oddech.) Po prostu patrzy na mnie. Teraz unosi ten przedmiot.
Ach, już mi lepiej. Czuję się... wiem, że to coś nadal tu jest, ale już się nie boję, już nie uciekam. Całkiem nieźle. Leżę na ziemi, na trawie
trochę kłuje mnie w plecy. Mam na sobie tylko koszulkę, a... Wiem, że wciąż tu jest, widzę dokładnie. Wygląda jak owad. Modliszka, wypisz wymaluj. Z tym, że olbrzymia. Jakim cudem tak urosła? Nie jest mi najgorzej, ale... Jezu! Trzyma ten przedmiot i manipuluje mi nim we włosach. Nic nie czuję. Teraz odlatuje.
Zniknęła. Widzę wschodzące gwiazdy, choć przedtem było pochmurnie.

Ile masz lat?

Dwanaście. W tej chwili wszyscy wrzeszczą na mnie, bo zwaliłem im namiot na głowy. Siostra jest wściekła i pewnie naskarży mamie. Mama zbije mnie za to, że zawaliłem namiot i przestraszyłem ich. Zabieramy swoje rzeczy i idziemy do domu. Patricia opowiada mamie, że widzieliśmy ognistą kulę. Rodzice oglądają telewizję, leci właśnie Ed Sullivan Show". Mama mówi, że możemy obejrzeć Seniora Wencesa, jeśli mamy ochotę. W domu jest chłodno, na zewnątrz powietrze było gorące i wilgotne. Czuję, jak... Patricia opowiada, że widzieliśmy ognistą kulę i dlatego przyszliśmy. Zastanawiam się, dlaczego nie wspomniała o namiocie. Nie było przecież żadnej ognistej kuli. Mama mówi, że nie ma się czego bać, to tylko meteoryt.
Tamtej nocy spaliśmy na osłoniętej siatkami werandzie. Tatuś przyszedł do nas i zaśpiewał kołysankę. Patricię wprawił w za kłopotanie, ale ja byłem zachwycony, podobnie jak Roxy i Angie.

Ta... modliszka, którą widziałeś, czy przypomina inne postacie z jakimi się zetknąłeś?

Oni wszyscy tak wyglądają. Z początku myślałem, że to szkielet na motocyklu. Leciał w powietrzu
nie, nie leciał. Po prostu ujrzałem tę postać i zdawało mi się, że to modliszka, tyle że olbrzymich rozmiarów. Miała ogromne oczy, które wystraszyłyby nawet bazyliszka, naprawdę przerażające. Wielkie, ogromne oczy. Chwileczkę... Tak naprawdę to niezupełnie przypominała modliszkę. One mają białe oczy, a ta tutaj miała ciemne, czarne. Pomyślałem o motocyklu, bo wyglądała jak motocyklista w ciemnych okularach. Dopiero później zorientowałem się, że to coś dziwnego.
Przeszła obok namiotu i zbliżyła się do żywopłotu z kapryfolium, a ja rozpaczliwie usiłowałem przedostać się przez ten żywopłot na nasze podwórko. Mój Boże!

A więc już przedtem manipulowano przy twojej głowie?

Owszem.

Czy był to ten sam zabieg?

Nie, tym razem zadziałał uspokajająco. Było mi... dobrze. Dotknęła czymś mojej głowy i uspokoiła mnie. Było całkiem przyjemnie. Zdawałem sobie sprawę z jej obecności, mimo to położyłem się na... zaraz, zaraz... Na podwórzu? Nie, na działce za domem. Tam rośnie sporo ostów, więc trochę kłuło, ale ogólnie nie było najgorzej. Położyłem się na plecach i przyglądałem się, jak rozgarnia mi włosy. Byłem kompletnie znieczulony. Wplotła mi we włosy coś długiego.
Chwilę nad tym pracowała, po czym odeszła. Nie czułem już strachu, ale nie zorientowałem się, co robiła. Nie widziałem nic oprócz tego, że wplotła mi coś we włosy. Nie poczułem najmniejszego bólu.

Spróbuj się teraz odprężyć. Rozluźnij mięśnie. Śpij głęboko, zrelaksuj się. Rozmawialiśmy kiedyś o innym przypadku, kiedy -jak twierdzisz
widziałeś meteoryt.

Zgadza się.

Ile masz lat w tej chwili?

Trzydzieści sześć.

Opowiedz mi, co się zdarzyło.

Niedawno rozpocząłem pracę z młodzieżą w Fundacji. (Mowa o Fundacji Gurdijewa
organizacji zajmującej się kształtowaniem świadomości na podstawie idei G. I. Gurdijewa i P. D. Uspianskiego. Nie jest ona w żaden sposób związana z grupami, które publicznie podają się za Fundację Gurdijewa". Prawdziwa Fundacja nie jest organizacją publiczną.) Ostatnio bardzo ciężko harowałem
dużo wysiłku, dużo medytacji, nowa książka (The Hunger). Jim Landis pojechał na urlop i przeprowadza badania w terenie, zostałem więc sam. Nie jest mi z tym źle. Dużo wspólnie pracowaliśmy, a teraz on wyjechał do Morrow. Myślę, że będzie się mu tam podobać.
Zobaczyłem ten... Bardzo lubiłem swoją pracę w Fundacji, bo wydawało mi się, że nawiązałem kontakt z tymi młodymi ludźmi. Być może dzięki temu również ja osiągałem nowy pułap świadomości. Któregoś wieczoru, tuż po zachodzie słońca, wyjrzałem przez okno na miasto, spowite w ciemnopomarańczową poświatę i roziskrzone ulicznymi światłami. Pomyślałem sobie, że lubię tę klitkę, w której mieszkam, naprawdę ją lubię. Dawała mi taki piękny widok w pogodne dni mogłem dostrzec w oddali Bear Mountain.
Wtedy zobaczyłem meteor, chociaż był prawie niewidoczny. Przemknął przez niebo, maleńki jak iskierka. Pomyślałem wtedy: To nie samolot, to nic takiego" i poczułem niepokój, jakbym spodziewał się czyjejś wizyty. Powiedziałem o tym Annie. Odparła: A któż mógłby to być?" Odparłem, że nie wiem i poszedłem spać.
Tak bardzo ją kocham. Spójrz, nie wierzę własnym oczom: jeden, dwóch, trzech, czterech, pięciu, sześciu. Podnoszę wzrok znad książki, a tam przy końcu łóżka stoi sześć postaci wpatrujących się w nas. Żona śpi, odwrócona plecami. Mówię do niej: Anna, Anna, spójrz tylko!"
Wyglądają niezbyt przyjaźnie. To dziwne, nie potrafię sobie nawet wyobrazić, skąd się wzięli. Nie wydają dźwięku. Chyba weszli tu z pokoju. Drzwi są ciemną plamą. Nelson śpi pod łóżkiem (Nelson to nasz pies).
Nelson! Nelson!" Szelma, śpi pod łóżkiem. Czuję się tak, jakby ktoś wrzucił mi na barki przygniatający ciężar. Chcę wstać. Przychodzi mi na myśl mój synek. Rozpaczliwie próbuję wstać. Myślę o dziecku. Nie rozumiem, o co tu chodzi. Może to dlatego, że mieszkamy tak wysoko? Dlaczego przydzielili nam to mieszkanie? Nie mogli mi dać czegoś na parterze? Zaraz wybuchnę płaczem
nie mogę wstać, a za drzwiami panuje ciemność. A oni po prostu stoją. Nie odzywają się, w ogóle nie wyglądają na żywe istoty. Pięcioro, sześcioro dzieci. Sześcioro dzieci czarnych jak smoła. Czy ja naprawdę to widzę? Anna! Anna!" Nikt tego nie zauważa, to tylko moje przywidzenia. Zamykam oczy, potem je otwieram. Nastąpiła zmiana. Teraz stoją po obu stronach łóżka, skamieniali w ruchu, jak gdyby przemieszczali się tylko wtedy, gdy się na nich nie patrzy.
Zwariowałem. Zupełnie zwariowałem! To nie może być prawda! Anna? Anna!" Szarpię ją, nie spuszczając z nich wzroku. Mają na sobie uniformy. To wprost niewiarygodne, nierealne. Z pewnością nierealne. Anna?" Dlaczego do licha nie mogę jej obudzić? Nigdy nie śpi tak mocno. Anna, obudź się, proszę! Anna, Anna!" Jezu Chryste! Czuję się jak w innym świecie. Nie mogę jej obudzić, a za każdym razem, gdy na nią spojrzę, oni posuwają się kawałek w moim kierunku. To prawdziwy koszmar. To prawdziwy, wstrętny koszmar! O Boże, dlaczego nie mogę jej obudzić?
Głos l (basso profundo):
Wcale nie próbujesz jej obudzić.
Nie próbuję jej obudzić? Odczuwam ulgę, uspokajam się.
Głos 2 (jasny, wysoki):
Oni są w porządku.

Oni są w porządku? Co to znaczy? Głos 2:
Oni muszą to zrobić.

Muszą to zrobić. Kim oni są? Dlaczego tu stoją? Mam wrażenie, że sypialnia jest pełna ludzi. Ktoś powtarza mi, że wszystko w porządku. Wiem, że wszystko w porządku, ale nadal chciałbym wstać i...
Znów się przysunęli. Gdy usiłowałem wstać z łóżka, przysunęli się jeszcze bliżej. Stoją teraz przy mnie: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... (razem ośmiu). Trzech z prawej strony, pięciu w nogach łóżka. A cholerny Nelson chrapie pod łóżkiem. Przynajmniej pies powinien się obudzić. Na co komu taki pies? To nie ludzie, a więc to sen.
Mój dzieciak westchnął ach!" Powiedział ach!" Teraz krzyknął głośno, naprawdę głośno! Teraz znowu. Ach!" Pierzchają na wszystkie strony, gdy wyskakuję z łóżka i pędzę do jego sypialni, a on wciąż krzyczy. Wpadam do pokoju, tam na samym środku stoi modliszka. Już jest przy oknie. Podbiegam do synka
wyciąga do mnie rączki i krzyczy. Nigdy nie słyszałem takiego wrzasku dziecka.
A co się dzieje z Anną? Anna! Co to u licha było?" Unoszę dziecko, przytulam zesztywniałe, lodowato zimne ciałko. Pieluszka zsunęła mu się i zaplątała wokół kolan. Wchodzi Anna. Oboje tulimy dziecko, które powoli się uspokaja.

Co się stało?

Nie wiem.

Na Boga, coś eksplodowało w kuchni.

Potrzymaj go przez chwilę. Pójdę sprawdzić. To syfon. Dziecko zasypia w moich ramionach.

Jaki syfon, kochanie?

Wybuchł syfon z wodą sodową.

Żartujesz
trzymając synka w objęciach, wychodzę do kuchni.

Uważaj, nie skalecz się. Na podłodze leży pełno szkła.
Kołyszę synka na rękach. Żona zbiera szkło. W domu palą się wszystkie światła. Kołyszę synka.
(W tym momencie Don za pomocą sugestii umieścił mnie z po wrotem w łóżku i ponownie, tym razem wyraźnie, ujrzałem otaczające mnie postaci.)

Wpatrują się we mnie z otwartymi ustami. Ich twarze pozostają jednak nieruchome. Nie potrafię powiedzieć, kim są.

Czy przypominają poprzednią istotę?

Nie, nie, tamta jest wiotka i wysoka. Ci tutaj są krępi i niscy.

Jakiego są koloru?

Koloru? Mają na sobie niebieskie uniformy, ciemnoniebieskie. Twarze szare
wyglądają, jakby przez całe lata nie widzieli słońca. Ciekawie pachną -jak spalona główka zapałki. Twarze zupełnie bez wyrazu
dwoje okrągłych oczu i okrągłe usta. Nie wydaje mi się, żeby posiadali nosy. Naprawdę, nie przyglądałem im się zbyt uważnie. Nie pamiętam, czy mieli nosy. Byłem wtedy porządnie wystraszony. To z pewnością sen, bo pies nadal śpi jak zabity. Darmozjad, po co ja w ogóle go karmię?
Za chwilę Don wyprowadził mnie z transu.
Byłem zaszokowany realizmem obrazów, które ujrzałem. Obecnie miałem pewność, że przybysze to żywe istoty. A przecież nie mogli nimi być.
Istniała możliwość sprawdzenia przynajmniej jednej z moich relacji, ponieważ dotyczyła ona osoby dobrze mi znanej
mojej siostry. Zastanawiałem się, czy do niej zadzwonić. W końcu zatelefonowałem następnego dnia i zadałem jej rutynowe pytanie na temat najdziwniejszego wydarzenia w życiu.
Odpowiedziała:
To było wtedy, gdy spaliśmy w namiocie na działce i zobaczyliśmy meteoryt.
Siedziałem przy telefonie, ściskając słuchawkę z uczuciem, jakbym zapadał się w głęboką studnię, na dnie której czaiły się wielkie, lśniące oczy.

Czy możesz to opisać?

To była ogromna, zielona kula ognista. Niespodziewanie przeleciała nam nad głowami. Przeraziliśmy się i pobiegliśmy do domu. Tej nocy, zamiast w namiocie, spaliśmy na werandzie.

Czy powiedzieliśmy o tym rodzicom?

Mama stwierdziła, że nie ma się czego bać. To tylko meteoryt.
Nadal nie pamiętam, bym widział jakiś meteoryt. Przez całe życie prześladowało mnie luźne wspomnienie szkieletu na motocyklu
wizerunek nieco makabryczny. Dziś znam już jego pochodzenie.
Czy słowa siostry stanowiły potwierdzenie, którego oczekiwałem? Owszem, wskazywały na to, że na naszej działce, dawno temu, wydarzyło się coś niezwykłego. Kwestia, co to było dokładnie, pozostaje nadal otwarta.
Najbardziej interesuje mnie w tym wszystkim pewna prawidłowość. Ogólnie występują dwa typy interakcji z przybyszami. W pierwszym udział bierze zwykle pojedynczy osobnik lub mała grupka, jak to miało miejsce w noc meteorytu, w domu babci, w mieszkaniu na Wschodniej Siedemdziesiątej Piątej oraz 4 października. W drugim rodzaju spotkań odbywa się dłuższa wizyta, tak jak w 1957 roku w pociągu do San Antonio, w Austin, w sierpniu jeszcze przed incydentem u babci oraz 26 grudnia 1985. W tym przypadku zachodzą bardziej złożone interakcje, często na własnym terenie przybyszów.
Krótkie wizyty wydają się zwykle związane z zabiegami natury psychologicznej, długie zaś oznaczają badania i testy fizyczne, zupełnie jakby najpierw czyniono do nich przygotowania albo też weryfikowano rezultaty.
Do grudnia 1985 roku zdarzył mi się chyba tuzin podobnych przypadków, które jednakże niczego mnie nie nauczyły. Za każdym razem mój strach, udręka i zdumienie były identyczne jak po przednio.
Oto jeden z najtrudniejszych problemów związanych z tymi przeżyciami. Można by pomyśleć, że umysł, działając niezależnie, powinien już posegregować cały materiał
jak to czyni z powtarzającymi się snami i koszmarami
tak abym znajdując się w danym stanie, miał jakieś odniesienie do pokrewnych zjawisk, pomimo iż jak w przypadku koszmarów
materiał nadal zawierałby pewien ładunek strachu.
Moja obecna kondycja wydaje się sugerować, że podjęto próbę uczynienia mnie bezbronnym poprzez wytworzenie takiego stanu, w którym każde spotkanie było postrzegane jako pierwsze i jedyne, bez jakiegokolwiek punktu odniesienia do pozostałych. W ten sposób zaskoczenie było za każdym razem stuprocentowe.
Przebiegając w myślach swe wspomnienia, wyczuwam gęstą atmosferę terroru. Ale czy to przymus biologiczny, czy tylko moje własne fobie?
Może okazać się, że pewnych aspektów kontaktu z istotami uformowanymi w innej biosferze nie jesteśmy w stanie w ogóle pojąć. Być może podlegają one jakimś instynktownym emocjom. Odnoszę wrażenie, że oni również przeżywają te spotkania niezwykle intensywnie, może nawet z uczuciem strachu.
Jeżeli stan przerażenia to nieunikniony efekt uboczny naszej biologii, to amnezja staje się wówczas nie tylko samoobroną, lecz również aktem łaski.
Jeżeli moja percepcja nie zawodzi, to mniejsza książka urasta do rangi kroniki opisującej nie tylko moje odkrycie istnienia przybyszów, lecz również moje wysiłki przełamania strachu przed nimi.
Wyglądam przez okno. Jest ciepło, pochmurno, co zapowiada burzę
typowe wczesnowiosenne popołudnie. Ludzie spieszą w różne strony pod parasolami, rozchlapując kałuże. Powietrze przecina helikopter, odrzutowiec schodzi nad lotnisko La Guardia.
Wszystko to takie zwyczajne, jak to w domu. Czym jednak był ten nagły błysk na niebie
smugą srebrnego światła, czy tylko odblaskiem szkieł moich okularów?
Wizerunek
Następnego ranka po seansie hipnotycznym dotyczącym incyden tu z obłokiem mgły (l l marca 1986) obudziłem się z uczuciem, jakbym w nocy został pobity. Jednocześnie dręczyła mnie świadomość obecności nowej formy w moim umyśle.
Z początku natura tego zjawiska nie była dla mnie jasna. Prześladowało mnie wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Powoli zacząłem sobie uzmysławiać, skąd to się brało: rzeczywiście byłem obserwowany patrzyła na mnie twarz poważna, nieprzejednana, nieco nawet komiczna
twarz, którą rozpoznałem w hipnozie.
Jej wyraźny wizerunek wyłonił się w moim umyśle w sposób tak realistyczny, że nieomal mogłem go dotknąć. Niepokoił mnie i chętnie pozbyłbym się go z pamięci, traktując go jako efekt uboczny seansu, spowodowany pytaniami Dona Kleina o szczegóły wyglądu widzianej istoty.
Ostrość i wyrazistość obrazu wprawiły mnie w panikę. Nie wyobrażałem sobie dalszego życia z tą twarzą przed oczami, nieustannie przypominającą mi o widmowej obecności przybyszów w moim życiu.
Wszedłem do swego gabinetu i usiadłem na podłodze, wprawiając się w stan głębokiej medytacji. Skoncentrowałem się na własnym ciele, skupiając uwagę na środku ciężkości, znajdującym się nieco poniżej pępka, separując się w ten sposób od rozbieganego umysłu.
Wystarczyła jedna chwila, by zorientować się, że twarz nie zniknęła. Wręcz przeciwnie, jej obraz zyskał jeszcze na wyrazistości. Nie przypominał żadnego z dotychczasowych wyobrażeń, które nawiedzały mój umysł. Nie mogłem się uspokoić. Przez pierwsze kilka godzin wizerunek pozostawał statyczny, wpatrując się we mnie wielkimi, błyszczącymi oczami.
Nigdy nie posiadałem pamięci fotograficznej, zatem ta twarz była dla mnie czymś absolutnie nowym. Obraz ejdetyczny przypomina fotografię zrobioną okiem umysłu. W moim przypadku obraz wykraczał poza granice fotografii, zdawał się żyć.
Pomimo wysiłków, by uświadomić Kleinowi i Hopkinsowi szczególne znaczenie, jakie wizerunek dla mnie przedstawiał, nie udało mi się tego w pełni przekazać. Zresztą ja sam nie zdawałem sobie z tego sprawy do chwili, gdy ujawniły się niektóre z nadzwyczajnych właściwości tego obrazu.
Sądzę, że został on częściowo wywołany przez hipnozę. Może wynurzył się z podświadomości pod wpływem nasilonej koncentracji, a może stanowił odpowiedź przybyszów na moje działania, na które zwrócili uwagę.
Zaraz po pojawieniu się wizerunku zagłębiłem się w lekturę na temat pamięci ejdetycznej i dowiedziałem się, iż u osób dorosłych występuje ona niezmiernie rzadko, do tego stopnia, że w kulturze Zachodu jej przypadki są prawie nie notowane. Na dodatek opisy obrazów ejdetycznych, na które się natknąłem, w najmniejszym stopniu nie pokrywały się z moim przeżyciami. W żadnej z przytacza nych relacji nie znalazłem na przykład, by ktoś twierdził, że jego obrazy żyją własnym życiem.
Mój wizerunek natomiast sprawiał wrażenie, że za moment wyciągnie rękę, by mnie dotknąć. Czułem się z nim niezwykle silnie związany. Przypominało to raczej spoglądanie na kogoś zza dźwięko szczelnej szyby niż oglądanie fotografii.
Wkrótce odkryłem, że postać nie tylko porusza się z własnej woli, ale również reaguje na rozkazy. Pokazała mi w ten sposób swe ręce, twarz
każdy szczegół swego ciała. Kiedy Anna poprosiła, bym opisał jej stopy, postać oparła się o niewidzialny przedmiot i uniosła nogę. Stopa wydawała się uproszczoną wersją ludzkiej
zwarta w miejscu palców przecięta tylko w jednym miejscu kostką, podobnie jak inne stawy, wydawała się połączeniem prostym.
Pomimo iż nie można było wykluczyć, że oglądałem istotę realną, istniało również przypuszczenie, że miałem do czynienia z twórczym aktem wyobraźni
wytworem umysłu pragnącego dostarczyć kolejny dowód na istnienie w tej sprawie czynników zewnętrznych.
Jeśli rzeczywiście przyszło mi się zmierzyć z własnym, niezrozumiałym i instynktownym usiłowaniem stworzenia nowego bóstwa, to pozostanie agnostykiem wymagało postawienia mojej świadomej cząstki w opozycji do mego podświadomego działania.
A jeśli to podświadomość odmówiła posłuszeństwa i rzuca mi teraz przed oczy obrazy przerażające, a nawet niebezpieczne? Nie mamy zielonego pojęcia o wiedzy tajemnej czy magii. My, którzy tak bardzo kochamy naukę, odrzuciliśmy te pojęcia. A może podświadomość posiada zdolność wytwarzania rzeczywistych wielkości fizycznych? To zaledwie jedna z wielu hipotez zainspirowanych ostatnimi wydarzeniami. Osobiście obawiałem się utraty kontroli nad tą nowo odkrytą tajemniczą zdolnością. Dopiero co wyczarowałem rzecz bardzo niepokojącą. Co będzie, jeśli podświadomość posiada w swym panteonie zjawiska jeszcze bardziej przerażające?
Tak to wyglądało z jednej strony. Z drugiej jednak, może udałoby mi się przemienić ten obraz w żywą istotę
straszną, lecz zarazem fascynującą.
Budd Hopkins zaproponował, abym skorzystał z usług artysty, który odtworzyłby wizerunek. Zdecydowaliśmy się na Teda Jacobsa dlatego, że potrafił tworzyć portrety na podstawie opisów.
To właśnie wtedy, gdy zjawił się Ted ze swoim szkicownikiem, odkryłem najbardziej interesujące cechy wizerunku. Siedziałem z zamkniętymi oczami, opisując twarz najdokładniej, jak umiałem. Jej widok był zdumiewająco szczegółowy: to zbliżał się, to oddalał, ukazując takie detale, jak delikatny, biały meszek pokrywający jej policzki i czoło, miękki w dotyku
według moich wyobrażeń -jak główka niemowlęcia. Nos nie był zbytnio zaznaczony, choć jego koniuszek wydawał się wrażliwy, prawie jak opuszki palców.
Zobaczyłem, że nos porusza się
był to więc wrażliwy organ mieszczący zmysł powonienia oraz dotyku. Linia ust przypominała raczej jeden z tych pełnych i złożonych kształtów, jakie przybierają ludzkie usta z biegiem lat. Te usta posiadały jakiś szczególny wyraz, wynikający, jak mi się zdawało, z nieugiętej woli emanującej od całej postaci, ale złagodzony przez coś, co mogę określić jedynie jako wesołość. Ted Jacobs szczególnie starał się uchwycić tę ulotną cechę i nie wątpliwie doskonale mu się to udało, chociaż końcowy rezultat, widoczny na okładce tej książki, wykazuje nieco więcej cech ludzkich niż w rzeczywistości. Dokładniej mówiąc, usta stanowiły zaledwie kreskę, choć skomplikowaną. Warg nie było w ogóle. Poza tym czaszka była znacznie większych rozmiarów, niż by sugerował portret na okładce.
Podbródek był mocno zarysowany, sprawiający wrażenie płytki kostnej obciągniętej skórą.
Najbardziej przykuwającą uwagę cechą tej twarzy były od początku oczy, znacznie większe niż nasze. Raz czy dwa wydało mi się, że dostrzegam w nich czarną tęczówkę i takąż źrenicę, co oznaczałoby, że za tymi studniami mroku kryją się jakieś organa optyczne, lecz przyznaję, że było to tylko przelotne wrażenie.
To właśnie te oczy ujrzałem 4 października, połyskujące wściekle w bladym świetle nocy. Pamiętam je z 26 grudnia, z letniej nocy 1957 roku i z incydentu z obłokiem mgły.
Ted zadał mi wiele pytań na temat oczu. Kiedy zapytał mnie, jak wyglądają, gdy są zamknięte, przeżyłem kolejny szok: obraz zamknął oczy. Zobaczyłem, jak ich wielkie, szkliste powierzchnie zwężają się i marszczą, podczas gdy powieki zamykały się, opadając i podnosząc się zarazem, aż zwarły się nieco poniżej centrum gałki ocznej.
Opisałem je Tedowi, lecz to mu nie wystarczyło. Jak wyglądają z profilu? Czy kiedykolwiek widziałem jej profil? Siedząc i wpatrując się w mrok swego umysłu, spostrzegłem, że obraz posłusznie odwrócił głowę.
Trudno uwierzyć w to, co zobaczyłem. Czy to zjawa? Moje dotychczasowe dociekania nie ujawniły jeszcze natury tego zjawiska. Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że jest ono wynikiem nie zidentyfikowanego dotąd procesu umysłowego, choć w danej chwili wydawało się to prawdopodobne.
Przez cały ten czas wizerunek przed moimi oczami nie zmienił się ani na jotę. Mogłem oglądać każdą część ciała od czubka głowy do końca pięty nieskończoną liczbę razy i wciąż widziałem to samo. 13 marca nagrałem kompletny opis obrazu. 23 marca zrobiłem to jeszcze raz, a następnie porównałem oba opisy. Okazały się identyczne.
Oprócz twarzy mogłem zobaczyć oba profile, plecy, ramiona i dłonie, stopy, tors, brzuch
praktycznie każdą część ciała. Przy bliższym zbadaniu powierzchnia skóry okazała się gładka, nie stwierdziłem jednak pod nią warstwy tłuszczu. Skóra wydawała się ciasno opinać szkielet kostny. Budowa stawów kolanowych i łokciowych przypominała mi odnóża świerszczy i koników polnych. Długie dłonie, zakończone trzema palcami i przeciwstawnym kciukiem, oglądane w spoczynku zwężały się stożkowato, natomiast przy zetknięciu z jakimś przedmiotem rozpłaszczały się, co świadczyłoby o giętkości większej od naszych dłoni. Na końcach palców znajdowały się paznokcie, przypominające nieco szpony.
Ciało to nie sprawiło na mnie wrażenia mocno rozwiniętego, a wręcz przeciwnie
emanowała z niego prostota. Nieskomplikowana budowa wskazywała na słabo rozwinięty kościec i niewielką masę ciała.
Nie potrafię wytłumaczyć, jak powstał ten wizerunek. Jeżeli nie wywołały go pytania Dona o wygląd przybyszów, to wobec tego mogłem mieć do czynienia z wyrafinowaną formą projekcji holograficznej. Dysponując wiedzą na temat sposobów stymulacji ośrodka wzroku, można zatrzymać jakiś obraz w czyimś umyśle.
Czy tak się właśnie stało? Późniejsze wydarzenia wskazują na to, że geneza tego wizerunku jest bardziej niewiarygodna, niżby się mogło wydawać.
Wizyta z 15 marca 1986
Późną nocą 14 marca po powrocie z seansu obejmującego wypadki na Siedemdziesiątej Piątej Ulicy, powtórnie zabrałem się do prze myśleń.
Oczywiście wizerunek nadal mi towarzyszył. Zastanowiłem się, co by się stało, gdybym zaprosił go do siebie.
Długa jest historia ludzkich praktyk magicznych i czarów. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że większość tych praktyk wywodzi się z pragnienia, by w najprzeróżniejszy sposób wpłynąć na otoczenie, od którego ludzie byli całkowicie uzależnieni. Lecz jeśli kryło się za tym coś więcej? Co wtedy? Siedziałem zapatrzony w towarzyszący mi wizerunek. Odwzajemniał moje spojrzenie
tylko tyle. Zupełnie mimowolnie przemknęła mi przez głowę myśl, że wszystko, co dotychczas napisałem, nabrałoby innego wymiaru, gdybym tylko mógł otrzymać potwierdzenie. Było to trafne spostrzeżenie, dokładnie oddające mój stan w owej chwili. W odpowiedzi poczułem baczne spojrzenie świdrujących mnie oczu.
W sobotni ranek udaliśmy się na wieś. Nasz syn zaprosił koleżankę, po którą wstąpiliśmy po drodze. Była to siedmioletnia dziewczynka z grona jego szkolnych przyjaciół, kipiąca wprost z radości tego wspólnego weekendu. Ani razu nie wspomnieliśmy w jej obecności o latających talerzach czy przybyszach
wątpię zresztą, by tego rodzaju sprawy zaprzątały obecnie umysły dzieci. Nasz synek, częściowo dzięki naszym wysiłkom, nadal nie miał o nich najmniejszego pojęcia.
Przed kolacją wybrałem się na spacer nieuczęszczaną prywatną drogą. Noc była raczej pogodna, na niebie widniała ćwiartka księżyca. W pewnej chwili ciemność przecięła cieniutka smuga światła. Poczułem rozczarowanie
to ma być oczekiwana manifestacja obecności?
Było już po zmroku, kiedy zasiedliśmy do kolacji. Ledwie zabraliśmy się do jedzenia, gdy zaproszona przez syna dziewczynka wykrzyknęła:

Świecący samolocik przeleciał przed chwilą nad podwórzem!
Na twarzy dziecka malowało się niekłamane zdumienie. Spojrzała na mnie z niepokojem. W pierwszym odruchu chciałem schować się pod stołem, ale opanowałem się, a nawet zdobyłem się na swobodny i uspokajający ton.

Mamy tu pod bokiem bazę lotnictwa
wyjaśniłem. Wprawdzie lotnisko Gwardii Narodowej położone jest jakieś pięćdziesiąt kilometrów od naszego domku, lecz było to jedyne wyjaśnienie, na jakie mogłem się zdobyć.

Nie pozwolimy zepsuć sobie wieczoru, prawda? Najlepiej będzie, jak od razu o tym zapomnimy.
Wstałem od stołu i wyszedłem przed dom. Nic jednak nie zauważyłem. Dzieci wkrótce ochłonęły i zabrały się do jedzenia. Spojrzeliśmy po sobie z Anną. Poprzedniego popołudnia przeżyła swój pierwszy seans hipnotyczny, lecz nadal miała nikłe pojęcie na temat tego, co działo się ze mną. Na podstawie rezultatów hipnozy wywnioskowała jednak, że w grę wchodzi możliwość wizyty przybyszów, dlatego też na uwagę dziewczynki zareagowała z niepokojem.
Po kolacji udaliśmy się na górę, by przedyskutować to zdarzenie na osobności. Szczerze mówiąc, obserwacja poczyniona przez dziewczynkę, gdy ja oczekiwałem jakiegoś znaku, przekonała mnie do pewnego stopnia o prawdziwości dotychczasowych wydarzeń. W przeciwnym razie, czemu miałaby służyć wygłoszona przez nią uwaga? W obecności dzieci nie padło ani jedno słowo na temat przybyszów, a poza tym dziewczynka nie posiadała żadnej wiedzy na ten temat.
Zwierzyłem się Annie z moich zamiarów nawiązania kontaktu.

Przeczuwałam, że coś takiego zrobisz
powiedziała. Szkoda, że nie umiem prowadzić; zabrałabym dzieciaki do miasta, a ty zostałbyś sobie tutaj, żeby wypić to piwo, którego nawarzyłeś urwała nagle.
Nie, nie mogłabym tak postąpić.
Siedzieliśmy w ciemności, trzymając się za ręce. Z dołu dobiegały przyciszone głosy dzieci, wspólnie czytających książkę.
Prawdopodobnie nie byłbym w stanie usiąść za kółkiem nawet gdybym musiał. Oczy same mi się zamykały. Rozpoznałem znajome uczucie lekkości, właściwe stanowi płytkiej hipnozy. Czyżbym sam się hipnotyzował? To całkiem możliwe.
Cóż takiego mogła dostrzec koleżanka syna? Następnego dnia spytałem ją, czy wie, co to jest latający talerz.

Co takiego?
zdziwiła się.

No wiesz, latający talerz. Dziewczynka spojrzała na mnie jak na szaleńca.

Nie wiem, co to jest. Idziemy z pana synem do jego klubu. Jej zmieszanie powiedziało mi wszystko
nie wiedziała nic. Po powrocie do miasta zagadnąłem jej ojca:

Słyszałeś kiedyś o latających talerzach?

Co? A, tak.

Czytałeś może jakieś książki na ten temat?

Nie przypominam sobie.

A rozmawiałeś kiedyś z kimś na ten temat?

Whit, o co ci chodzi?

Rozmawiałeś czy nie?

Nie. No i co? Wygrałem czy przegrałem?
Dziecko wychowane w latach pięćdziesiątych z pewnością wiedziałoby, co to takiego latające talerze. W owych dniach była to sensacja na dużą skalę, zupełnie inaczej niż teraz. Niewiedza dziewczynki nie zaskoczyła mnie zatem, niemniej jednak stanowiła istotną wskazówkę. Dziecko zobaczyło coś i zrelacjonowało to na swój dziecięcy sposób. Ignorując tego rodzaju świadectwo osoby niewinnej i niepoinformowanej, popełnilibyśmy duży błąd. Właśnie ze względu na czynnik niewiedzy jest ono mocnym dowodem na prawdziwość zjawiska.
O jaką prawdziwość jednak nam chodzi? Owszem, dziecko mogło zobaczyć obiekt istniejący w świecie fizycznym, lecz jeśli umysł po siada moc, której nie zdążyliśmy jeszcze poznać, co wtedy? Może istnieje coś takiego jak telepatia
wówczas zwracając się do towarzyszącego mi wizerunku o pomoc, w rzeczywistości wysłałem na poszukiwania cząstkę siebie. Odnalazła ona niewinny i otwarty umysł dziecka, posiadła go i wytworzyła halucynacje, doskonale zdając sobie sprawę, że nasz mały gość będzie najmniej prawdopodobnym kandydatem na świadka nieziemskich zjawisk, a przez to jego świadectwo stanie się jak najbardziej wiarygodnym.
O dziewiątej dzieci już smacznie spały. Byłem w niezwykle pogodnym nastroju
słuchając stacji WAMC z Albany, mogłem nareszcie nacieszyć się towarzystwem własnej żony. Siedzieliśmy w naszej przestronnej sypialni, powoli ulegając ogarniającemu nas zmęczeniu. Z wybiciem dziesiątej stać nas było jedynie na to, by wczołgać się do łóżka. Zasnęliśmy natychmiast.
Obudziło mnie nagłe szturchnięcie w ramię. W jednej chwili odzyskałem przytomność. Tuż przy łóżku ujrzałem trzy małe postaci, których sylwetki rysowały się wyraźnie na tle poświaty emitowanej przez tablicę kontrolną alarmu. Stały zupełnie nieruchomo w swoich niebieskich kombinezonach.
Nie były to zawzięte, wielkookie postacie kobiece, które poprzednio dokładnie opisałem, lecz również znajome, karłowate sylwetki krępe, dobrze zbudowane, o płowych, humanoidalnych twarzach i błyszczących, głęboko osadzonych oczach. To oni 26 grudnia skojarzyli mi się z dobrą armią".
Pomyślałem sobie:
Dobry Boże, jestem całkowicie przytomny, a oni stoją tu przede mną.
Przyszło mi do głowy, że mógłbym zapalić światło, a może nawet wstać z łóżka. Spróbowałem poruszyć ręką, by dosięgnąć wyłącznika nocnej lampki i sprawdzić, która godzina.
Towarzyszące temu uczucie mogę porównać jedynie do machnięcia ręką zanurzoną w znajdującej się pod napięciem gęstej smole. Zainicjowanie ruchu pochłonęło każdy gram mojej koncentracji. Wezwałem na pomoc całą swoją wolę i skoncentrowałem uwagę. Próby poruszenia ramieniem nie dały rezultatu. Zmuszony byłem nakazać ten ruch siłą woli, wywalczyć go. Przez cały czas tej walki oni stali nieruchomo.
Z wysiłkiem, cal po calu, moje drżące palce zbliżały się do wyłącznika. Odwróciłem głowę, pokonując opór równy ciężarowi ołowianej zbroi i dostrzegłem w ciemności wyłącznik. Patrzyłem, jak moja dłoń powoli go dosięga, wyczułem go palcami, usłyszałem pstryknięcie i... nic. Spróbowałem ponownie. Znowu nic.
Nie było prądu. Alarm antywłamaniowy działał, ponieważ posiadał awaryjne zasilanie z akumulatora, lecz najwyraźniej nie stanowił dla nich problemu, jako że nie przeszkodził im w dostaniu się do środka.
Gdy z powrotem odwróciłem głowę, napotkałem widok tak niesamowity, że z trudnością znajduję słowa, by go opisać.
Tuż przy łóżku, może z pól metra od mojej twarzy, wystarczająco blisko, bym nie potrzebował okularów, stała jedna z wysmukłych postaci, do których należała też Ona". Od tamtej różniły ją jednak oczy
ogromne, czarne guziki, okrągłe raczej niż skośne. Miała na sobie nieudolną kartonową imitacje niebieskiego dwurzędowego garnituru, z trójkątną białą chusteczką, wystającą z kieszonki na piersiach.
Ogarnął mnie strach tak porażający, że prawdopodobnie bardziej biologiczny niż psychiczny, ponieważ dotyczył on w większym stopniu moich mięśni, kości i krwi niż umysłu. Skóra zaczęła mnie swędzieć, a włosy stanęły dęba jak naładowane. Poczucie ich obecności w mojej sypialni było przytłaczające i niesamowite. Chciałem obudzić Annę, lecz nie mogłem otworzyć ust. Pomyślałem o dzieciach i w tej samej sekundzie przez głowę przemknął mi obraz ich obojga pogrążonych w spokojnym i bezpiecznym śnie.
Postać przed moimi oczami przyjęła postawę wyczekującą. Myślałem gorączkowo: Po co ten garnitur? Czyżby chcieli mi pokazać osobnika męskiego? Jeśli to gatunek rojny, to może istnieć wśród nich kilka płci, różniących się znacznie pod względem fizycznym: osobniki męskie, żeńskie oraz małe, krępe trutnie.
Powiedziałem sobie:
Przywołałeś ich i co teraz? Masz zamiar leżeć tu i trząść się ze strachu? Sam chciałeś nawiązać kontakt.
Najwyraźniej czekali na moją reakcję. Dokładnie widziałem ich twarze, ciemne oczy jak błyszczące dołeczki w ciemnobrązowej skórze. Nie mogłem nie poczuć bijącej od nich swego rodzaju wesołości. Już przedtem przyszło mi na myśl, że wyglądają na szczęśliwych. Z pewnością wszystko, do czego się zabrali, szło jak z płatka.
Przybyli na moje wezwanie, lecz co, u licha, miałem im powiedzieć? Chciałem pokazać im, że panuję nad sobą i pomimo tego, co mogę nazwać jedynie przerażającym napadem na moją osobę, nadal funkcjonuję zarówno w sferze fizycznej, jak i psychicznej, a nawet do pewnego stopnia zachowałem niezależność. Ponadto pragnąłem im przekazać, że nie czuję do nich wrogości pomimo wieloznaczności ich postępowania ze mną. Być może jest ono w pełni uzasadnione. Nie wiemy, czy wszystkie ich dotychczasowe kontakty z ludźmi miały charakter pokojowy. Czyż ja sam nie stawiałem oporu przy pierwszych spotkaniach?
Jeśli stanowili społeczność rojną o centralnym mózgu, mogło się okazać, że cząstka wolnej woli, jaką mi pozostawili, stanowiła wszystko, na co mi mogli pozwolić, nie narażając się na ryzyko utraty kontroli nad sytuacją. A gdybym tak uczynił coś zupełnie nieoczekiwanego i chwycił jednego z nich za ramię? Czy rój straciłby wówczas orientację, nie potrafiąc określić położenia jednego ze swych członków? Czyżby wzięcie jednego z nich do niewoli było tak prostą sprawą?
Nie miałem i nadal nie mam zamiaru wykonywać jakichkolwiek prowokujących ruchów w ich obecności. Nie zamierzam nawet drgnąć, jeśli mnie do tego nie zachęcą
przynajmniej dopóki nie dowiem się o nich więcej. Zbyt łatwo zagubić się w ich świecie.
Leżąc nieruchomo w łóżku, czułem dużą odpowiedzialność. Mu siałem nawiązać kontakt w sposób nie wzbudzający obaw. Byłem pewnego rodzaju emisariuszem, choć może tylko w królestwie koszmarów. Jeśli tak, to był to bardzo specyficzny koszmar, gdyż strach powoli ustępował, choć sen nie dobiegł jeszcze końca.
Ponownie użyłem całej siły woli, skoncentrowałem się, włożyłem niewyobrażalny wysiłek w uaktywnienie mięśni twarzy i w końcu osiągnąłem cel
uśmiechnąłem się.
Reakcja była natychmiastowa. Rozpierzchli się z szumem, a ja pogrążyłem się we śnie, znacznie różniącym się od tego co zaszło przed chwilą. Szczerze mówiąc jestem przekonany, że istoty, które zobaczyłem, nie były częścią żadnego snu ani też halucynacji. Czym były, pozostaje nadal zagadką.
Ciekawa sprawa, że sen, który potem nastąpił, okazał się po wtórzeniem jednego z niewielu naprawdę strasznych koszmarów, jakie kiedykolwiek mnie nawiedziły, choć tym razem w bardzo łagodnej wersji. W wielkim kamiennym pałacu ścigał mnie robot o wyłupiastych oczach jak paciorki. Ponieważ jednak nie rzuciłem się do ucieczki, robot usiadł i poprzestał na intensywnym wpatrywaniu się we mnie.
Obudziłem się z nadejściem ranka. Otworzyłem oczy z uczuciem śmiertelnego znużenia i usłyszałem głos Anny:

Nareszcie spokojna noc.
Zeszła na dół, by przygotować pyszne śniadanie, a ja siedziałem w łóżku, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem.
Przy stole wszyscy tryskali wesołością. Times" miał tyle samo stron, co zawsze, a kawa i gofry były wyśmienite. Znów znajdowałem się we własnym świecie, przy stole z ukochaną rodziną. Gdy opowie działem Annie, co wydarzyło się w nocy, roześmiała się wesoło, ubawiona pomysłem namalowanego staroświeckiego garnituru, po czym nastawiła zegar przy kuchence, który zgubił" tej nocy pięć minut.
Dowiedziałem się później, że ktoś oprócz mnie także zetknął się z przybyszami ubranymi w niemodne garnitury. Oznaczałoby to, że nie przywiązują oni większej wagi do naszego odzienia lub też nie do końca zrozumieli jego znaczenie. Być może ich procesy myślowe nie uwzględniały zagadnienia odzieży. Jeśli kiedykolwiek dojdzie do otwartego spotkania, to może okazać się, że z wnętrza kosmicznych pojazdów wyłonią się postaci bynajmniej nie nagie, jak to widzieliśmy w Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia", lecz ubrane w dwu rzędowe marynarki skrojone według mody z roku 1952, z białymi chusteczkami wystającymi z kieszonki na piersiach.
Zdarzenie z 15 marca wydało mi się bardziej czytelne i odbiegające od wszystkich dotychczasowych spotkań. Przybysze w sposób niezaprzeczalny zamanifestowali swoją obecność. Pozwolili, bym ujrzał ich mając pełną świadomość dotychczasowych doświadczeń, mimo ograniczonych władz fizycznych. Ponadto zapowiedzieli swoją wizytę ustami niewinnego dziecka, które w żaden sposób nie było związane z tą sprawą.
Kim byli moi nocni goście? Czy rzeczywiście przybyli z nieba, czy z innego kosmosu, gdzie sny są rzeczywistością, a rzeczywistość snem, gdzie postaci i ich cienie stanowią jedność?
Kilka tygodni po napisaniu powyższego spotkałem kobietę, która opisała widzianego przybysza jako postać rodzaju męskiego, niewysoką, łagodną, o oczach lśniących i okrągłych jak dwa czarne guziki i niemal szczątkowych ustach.
Ja widziałem dokładnie to samo, zatem garnitur miał mi coś oznajmić.
Dlaczego po prostu nie przemówią? Dysponują przecież głosem. Potrafią również przekazywać sygnał prosto do naszego mózgu. Zastanawiałem się, czy ich pojawienie miało jakikolwiek związek z moim pragnieniem potwierdzenia. Czy tych trzech stojących przy łóżku trzymało przed sobą kukłę, by przekonać się, jak zareaguję, dysponując pewną zdolnością poruszania się?
Patrząc wstecz, cieszę się, że nie próbowałem schwytać żadnego z nich. Mam wrażenie, że te istoty, oczywiście jeśli istnieją, są nie tylko ostrożne, a wręcz pełne obaw przed nami. Sądzę, że lepiej było się uśmiechnąć niż wyciągać do nich ręce, choć bardzo pragnąłbym fizycznego kontaktu. Lecz kto mi zaręczy, że moje palce nie natrafiłyby na próżnię? Zawsze będę o tym myśleć.
Prosiłem o potwierdzenie, a nie namacalny dowód. Zdaje się, że zostałem potraktowany dosłownie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
04 (131)
2006 04 Karty produktów
04 Prace przy urzadzeniach i instalacjach energetycznych v1 1
04 How The Heart Approaches What It Yearns
str 04 07 maruszewski
[W] Badania Operacyjne Zagadnienia transportowe (2009 04 19)
Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14
MIERNICTWO I SYSTEMY POMIAROWE I0 04 2012 OiO
r07 04 ojqz7ezhsgylnmtmxg4rpafsz7zr6cfrij52jhi
04 kruchosc odpuszczania rodz2
Rozdział 04 System obsługi przerwań sprzętowych
KNR 5 04

więcej podobnych podstron