Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 07 Zamek Duchów




_____________________________________________________________________________



Margit Sandemo


SAGA O LUDZIACH LODU


Tom VII

Zamek duchów

_____________________________________________________________________________



ROZDZIAŁ I


Ciężkie czasy nastały po śmierci króla Christiana dla
córek, które miał z Kirsten Munk.
A przecież król za życia okazał im wiele troskliwości.
Wydał je za mąż za tych, co do których był przekonany, że
osiągną najwyższe godności w państwie. Najstarszą z có-
rek, Annę Catherinę, zaręczył z Fransem Rantzauem,
awansując go jednocześnie na ochmistrza królestwa. Nie
zdążyli jednak się pobrać, gdyż oboje w bardzo młodym
wieku zabrała śmierć.
Drugą córkę, antypatyczną Sofię Elisabeth, wydał za
Christiana von Pentza - gubernatora, namiestnika i woje-
wodę. Można by go było również nazwać ministrem
spraw zagranicznych, gdyby tylko taki tytuł wówczas
istniał.
Leonorze Christinie dostał się najbardziej znaczący
i najambitniejszy małżonek Corfttz L Tlfeldt, obecny
ochmistrz, najważniejsza osoba w królestwie. Z tego
powodu Leonora Christina od wielu lat była pierwszą
damą w państwie.
Elisabeth Augusta wyszła za Hansa Lindenova, czło-
wieka, który z biegiem lat stał się absolutnym zerem.
Christiana miała więcej szczęścia. Poślubiła bowiem
Hannibala Sehesteda, który piastował stanowisko namies-
tnika Norwegii i tam odnnsił sukcesy.
Mężem Hedvig został zarządca Bornholmu, Ebbe
Ulfeldt. On także odczuł na własnej skórze, co znaczy
mieć za żonę córkę Kirsten Munk.
Hannibal Sehested tak wyraził się kiedyś o swojej żonie
Christianie i jej siostrach: " To wcielone diablice. Moja
żona i pozostałe szczenięta Kirsten Munk powinny
znaleźć miejsce u boku samego szatana".
Siostry uważały się za najprzedniejszą śmietankę Danii.
Na tron jednak wstąpił ich przyrodni brat Fryderyk III,
a wraz z nim pojawiła się młodziutka królowa Sofia
Amalia.
Fryderyk przeprowadził w swym otoczeniu gruntow-
ną czystkę. Najpierw usunięto Christiana von Pentza.
Fryderyk był do niego wrogo nastawiony już jako młody
książę, a kiedy został królem, definitywnie rozstał się z von
Pentzem, zabraniając mu wręcz pokazywać się na dworze.
Następnie przyszła kolej na Ebbe Ulfeldta. Zbadano
jego działalność jako zarządcy i stwierdzono, że okrutnie
gnębi chłopów. Również i on musiał pożegnać się ze
stanowiskiem.
Jakby jeszcze nie dość było upokorzeń, wszystkim
córkom Kirsten Munk odebrano prawo do używania
tytułu hrabiowskiego, a w ślad za tym pozbawiono je
przywileju należnego tylko pierwszym damom królestwa,
to jest możliwości wjeżdżania powozem na dziedziniec
pałacu.
Siostry wpadły w gniew. Rozzłościła się również
Kirsten Munk. A babka, Ellen Marsvin, która przy-
wdziała żałobę po śmierci Christiana IV, także wydawała
pod nosem wściekłe pomruki. Zmarła w roku 1649 i nie
była świadkiem dalszych upokorzeń wnuczek.
Największe poniżenie dotknęło Leonorę Christinę. Po
pierwsze była małżonką Corfitza Ulfeldta, który potajem-
nie rywalizował z nowym królem o władzę w państwie. Po
drugie, między nią a młodą królową Sofią Amalią z Brun-
szwiku rozgrywała się zacięta walka o tytuł pierwszej
damy królestwa. Walka ta, gorzka i zaciekła, trwała aż po
dzień ich śmierci.
Król tylko czyhał na Cocfitza Ulfeldta, ale najpierw
rozprawił się z Hannibalem Sehestedem. Właściwie Sehes-
ted był jego człowiekiem; to rada państwa chciała usunąć
go ze stanowiska namiestnika Nocwegii. Ale kiedy
okazało się, że z czasem stał się on właścicielem szesnastej
części wszystkich włości w Norwegii, a także wielu
kopalni, oraz że ogromna część podatków nigdy nie
dotarła do Danii, lecz znalazła się w jego kieszeni, król nie
mógł już dłużej przymykać oczu. Kariera Hannibala
Sehesteda została zakończona.
Prawdziwym jednak cierniem w oku króla był Ulfeldt,
tak jak dla królowej - Leonora Christina.


Pewnego dnia w styczniu 1649 roku Leonora Christina
odwiedziła Cecylię Paladin.
Królewska córka była niezwykle podekscytowana. Nie
mogła usiedzieć w miejscu.
- Ta Niemka robi wszystko, żeby mnie znieważyć
- parskała, mówiąc o królowej Sofi Amalii. - Ale mój
drogi mąż nadal trzyma coś w zanadrzu. Wyjeżdża teraz
do Niderlandów, margrabino, by tam zawrzeć umowy,
które pokażą całej Danii, łącznie z nową parą królewską,
kto tu jest najważniejszy. Jeszcze zobaczymy, komu
należy się pełnia władzy.
- A więc rada państwa przystała na jego wyjazd?
- Rada państwa? Ochmistrz tej klasy co Corfitz nie
musi się nikogo radzić. Ja, naturałnie, pojadę wraz z nim;
towarzyszyć mu będzie wspaniały orszak. Dlatego właśnie
do was przychodzę, margrabino Paladin. Zawsze mogłam
liczyć na waszą dobroć, lojalność i wierność. Małżonek
mój potrzebuje osobistego dworzanina, młodego junkra,
który usługiwałby mu podczas wyprawy. A tak niewielu
można teraz zaufać, kiedy ta Niemka zaprowadza we
dworze swoje porządki. Od razu więc pomyśleliśmy
o waszym synu, Tancredzie. Jest świetnie obeznany
z etykietą dworską i nad wyraz reprezentacyjny...
Myśli kłębiły się w głowie Cecylii. Wrodzona bystrość
umysłu sprawiała, że panowała nad ich natłokiem, za-
chowując jednocześnie trzeźwość oceny, życzliwość i takt.
Wcale nie miała ochoty wysyłać syna w tę ryzykowną
podróż. Nie chciała, by chłopiec został wmieszany w kon-
flikt między królem a jego ochmistrzem lub między ich
małżonkami. Z drugiej strony zajmowała się Leonorą
Christiną niemal od dnia jej narodzin...
W konflikcie, jaki rozgorzał między Leonorą Christiną
a królową, Cecylia zajęła stanowisko neutralne. Obydwie
kobiety cechowała inteligencja. Leonora Christina była na
dodatek piękna, czarująca i obyta w świecie; królowa
miała po swojej stronie młodość, dostojeństwo i niekwes-
tionowaną pozycję. O ludziach z rodu Brunszwik-Lune-
burg mówiono, że są utalentowani, energiczni i namiętni.
Sofia Amalia nie była pod tym względem wyjątkiem, ale
faktem jest, że potrafiła być również okrutna i bardzo
uparta. Leonora Christina też dysponowala groźną bro-
nią, był nią zabójczo cięty język. Zazdrość i zawiść
panujące między przeciwniczkami osiągnęły już poziom
przyciągający powszechne zainteresowanie.
Gdyby chodziło tylko o Leonorę Christinę, być może
Cecylia nie byłaby aż tak niechętna wysłaniu Tancreda do
Niderlandów. Miał on jednak zostać dworzaninem Corfit-
za Ulfeldta, a tego człowieka Cecylia znieść nie mogła. To
prawda, że zwracał na siebie uwagę, byl ulubieńcem ludu,
przynajmniej na razie, ałe w arogancji i zapatrzeniu
w siebie przekroezył wszeIkie granice. Nie we wszystkich
sprawach, którymi się zajmował, można było na nim
polegać. Nie miał szacunku dla prawa. Naginał je w zależ-
ności od własnych potrzeb. Obecność Tancreda u boku
Corfitza mogłaby spowodować konflikt z domem królew-
skim. Wiedziała, że Alexander nigdy do tego nie dopuści.
Gdyby Alexander był w domu! Niestety, wyjechał
gdzieś do włości.
Myśli te przemknęły przez jej głowę z szybkością
błyskawicy i już odpowiadała, choć może cokolwiek
niejednoznacznie.
- Och, wasza wysokość - Leonora Christina lubiła, gdy
zwracano się do niej właśnie w ten sposób - to okropne!
Naturalnie bardzo chcieliśmy padziękować za zaszczyt, jaki
spotkał naszego syna. Propozycja towarzyszenia waszemu
mężowi to wielki honor, ale niestety Tanered jest zajęty.
Czeka go wyjazd na Jutlandię do mojej szwagierki. Gorąco
prosiła go o przybycie i syn nasz pozostanie tam przez kilka
miesięcy. Mieszka sama i właśnie złamała nogę, leży więc
bezradna i nie jest w stanie dopilnować swej posiadłości.
Nie ma innych krewnych, których mogłaby o to prosić. Nie
możemy teraz cofnąć obietnicy.
Leonora Christina z kwaśną miną wyraziła żal, iż
Tancred nie może uczesmiczyć w wyprawie do Niderlan-
dów.
Teraz pozostało Cecylii tylko modlić się sw duchu, by
królewska córka wychodząc nie natknęła się na Alexandra
i chłopca.
Kiedy ojciec i syn wrócili do domu, Tancred był
bardzo zawiedziony decyzją matki.
- Ależ, mamo! Udaremniłaś mi wyjazd do Niderlan-
dów! Zobaczyłbym kawałek świata i wypełniłbym także
zaszczytne zadanie!
Cecylia przyglądała się swemu młodemu, bardzo przy-
stojnemu synowi. Miał dwadzieścia jeden lat. Ciemne,
lśniące włosy uwydatniały jego szlachetną twarz. Przycią-
gał uwagę dam na dworze i dlatego Cecylia pragnęła
wyprawić go na jakiś czas z domu. Nie chciała, by jej syn
bałamucony był przez dworskie pięknnści. Na razie
jednak wydawało się, że jest zupełnie nieświadomy swej
siły przyciągania. Ideałem Tancreda nadal pozostawał
ojciec, marzył o karierze ofcera.
- I jeszcze do ciotki Ursuli - narzekał Tancred. - Ona
jest taka surowa i apodyktyczna. Dyryguje mną nieustan-
nie i traktuje jak dwunastolatka.
- Twoja matka postąpiła rozważnie - orzekł krótko
Alexander. - Mieszanie się w rozgrywki między królem
a ochmistrzem byłoby dla ciebie niebezpieczne. Ulfeldt
jedzie przecież bez błogosławieństwa rady. A ty nie musisz
wcale być na Jutlandii tak długo. Powiedzmy, dwa
miesiące.
- Dwa miesiące? Tak ma upłynąć najlepsza część
mojego życia?
- No cóż - uśmiechnął się Aleksander. - Może później
zdążysz jeszcze coś przeżyć.
Tancred miał na końcu języka odpowiedź, że będzie już
za stary, nie wiedział jednak, jak daleko może się posunąć,
by nie rozgniewać ojca, więc w milczeniu, choć z goryczą
w sercu, poddał się wyrokowi rodziców.
- Czy ciotka Ursula naprawdę złamała nogę?
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła Cecylia lekko.
- Ale coś przecież musiałam wymyślić.
- Będę więc musiał unieruchomić jej nogę - stwierdził
Tancred. - Na wypadek, gdyby Ulfeldt wysłał szpiegów.
- Nie wydaje mi się to prawdopodobne - powiedział
Alexander. - Nie możesz tak się przeceniać.
- O, mnie nie da się przecenić - śmiejąc się odparł
Tancred.


Leonora Christina odwiedziła Gabrielshus w końcu
stycznia. Wkrótce potem Tancred zapadł na dokuczliwą
grypę, w drogę na Jutlandię wybrał się więc dopiero na
początku marca. Wielki orszak do Niderlandów wyjechał
wcześniej, rodzina mogła zatem odetchnąć z ulgą. Ale dla
pewności, na wypadek gdyby ktoś pytał, Tancred musiał
jechać. Ku jego wielkiej radości obiecano mu, że zamiast
planowanych dwóch miesięcy zostanie tam nie dłużej niż
dwa tygodnie.
Ursulę ogromnie zdziwiła niespodziewana wizyta
przystojnego bratanka.
- Tancredzie! Jak wspaniale! Przyjechałeś akurat na
doroczny zjazd sąsiadów. Doskonale! Jesteś taki wysoki,
będziesz mógł przymocować girlandy do żyrandola.
Tylko uważaj na kryształy, gdzieniegdzie nie trzymają się
zbyt mocno. Tu jest drabina.
Tancred, nieco zaskoczony, począł zawieszać girlan-
dy w towarzystwie rozchichotanych dziewek służących,
które od razu przystąpiły do pracy z większą gorliwoś-
cią.
- Och, jaka szkoda - wołała ciotka z dołu. - Muszę
jutro wyjechać do Ribe, by uporządkować sprawy mojego
świętej pamięci męża. Okazuje się, że człowiek, którego
wyznaczyłam, by się tym zajął, podle mnie oszukał.
Tancred nawet przez chwilę nie wątpił, że jej mąż
został świętym po tym, jak musiał wysłuchiwać jej
bezustannego zrzędzenia.
- Tak, to wielka szkoda - powiedział, starając się, by
w jego głosie brzmiał żal. - Szkoda, że cioeia musi
wyjechać, i to w tak przykrej sprawie. Mam nadzieję, że
nie straciłaś, ciociu, zbyt wiele?
- O nie, na twój spadek z pewnością jeszcze wystarczy
- odparła sucho. Był to tylko żart, znała bowiem dobrze
chłodny stosunek Tancreda do bogactwa. Obojętność
taką często napotkać można u tych, którzy nigdy nie
zaznali ubóstwa. - Ale chodzi mi o ciebie, biedny
chłopcze. Na próżno przebyłeś taką długą drogę...
- Nie myśl o mnie, ciociu Ursulo! Niedawno chorowa-
łem i wysłano mnie tu, bym wydobrzał. Sam zadbam
o siebie. W domu nigdy mi się to nie udaje, zawsze ktoś
mnie gdzieś goni.
- No, a jak tam? Nie zamyślasz sprawić sobie narzeczo-
nej? - zapytała ciotka, nie zwracając uwagi na skargę
w jego słowach.
- Nie. Tyle osób myśli za mnie, mogę to sobie
darować. Co za diabelnie uparta girlanda, nie mogę...
- Tancredzie! - zawołała ciotka falsetem. - W moim
domu nie wolno przeklinać!
Popatrzył na nią zdumiony i niemal stracił równowagę.
- A ja przeklinam?
- Tak, właśnie tak! Powiedziałeś... - Ursula szeptem
przeliterowała straszliwe słowo: - d-i-a-b-e-ł-n-i-e.
- Czy to przekleństwo? Dla mnie to tylko diabelnie
zręczne wyrażenie... Och, przepraszam, znów to powiedzia-
łem! Spróbuję się powstrzymać, ciociu, żeby nie zbrukać
tego domu nieprzyzwoitymi wyrazami. Kiedy ciocia wraca?
- Nie wiem, to może zająć tmchę czasu, ale będę się
spieszyć, by żdąźyć przed twoim wyjazdem.
- Nie trzeba; możesz, ciociu, poświęcić na swoje
sprawy tyle czasu, ile tego wymagają. Takie rzeczy należy
traktować poważnie.
- Tak, ale właśnie wymieniłam całą służbę, poprzednia
była już za stara. Nie wiem, czy ci nowi zadbają o ciebie
w należyty sposób.
- Na pewno wszystko będzie dobrze - odparł Tancred,
zerkając na pokojówki, które śmiały się z zadowoleniem.
Ursula niczego nie zauważyła.
- A jak się miewają twoi rodzice, Tancredzie? Przypu-
szczam, że przywiozłeś mi od nich pozdrowienia?
- Ależ tak, całkiem o tym zapomniałem, Mają się
świetnie. Ojciec zajął się uprawą winorośli, choć bez
większych sukcesów, a matka cały czas zmaga się ze sobą,
żeby nie pobić ojca częściej niż raz w tygodniu. Pobić,
oczywiście, w szachy. Matka należy do wiecznie młodych
kobiet; wygląda świetnie, chociaż ma już czterdzieści
siedem lat. Ojciec ma pięćdziesiąt cztery, prawda?
- Tak, tak, to mój młodszy brat, zawsze się nim
zajmowałam.
Zamyśliła się. Tancred również spoważnlał.
- Są tacy szczęśliwi, ciotko Ursulo. Mam nadzieję, że ja
też kiedyś szczęśliwie się ożenię.
- Tak - odpowiedziała ciotka pogrążona w myślach.
- Twoja matka to wyjątkowa kobieta. Zrobiła dla
Alexandra więcej, niż przypuszczamy...
- Matka? - zdziwił się i znów omal nie spadł z drabiny:
- Sądziłem, że to mama wiele zawdzięcza ojcu, który
żeniąc się z nią podniósł ją do wyższego stanu. Była
przecież tylko w połowie szlachcianką.
- O, ty nie wiesz... - westchnęła Ursula. - No, ale teraz
pospiesz się, chłopcze. Spójrz, związałeś razem dwie
girlandy zamiast przymocować je do żyrandnla. Czy tak
właśnie mają wisieć, dzieląc pokój na pół?
Tancred roześmiał się.
- A może któraś z dostojnych wdów będzie miała
ochotę przez nie poskakać?
Po śniadaniu postanowił zrobić sobie przerwg, od-
począć od nie kończących się pytań ciotki i od przygoto-
wań do uroczystości. Wziął ze stajni konia i pojechał
rozejrzeć się po okolicy.
Zawsze podobało mu się otoczenie posiadłości ciotki
Ursuli. Bukowy las nadal był jeszcze nagi, bezlistny, ale
delikatne pączki zapowiadały już wiosnę. Za dworem
ciągnął się wielki, ciemny las iglasty. Kiedy Tancred
zagłębił się weń, usłyszał pierwszy wiosenny sygnał - głos
sikorki, a potem pod końskimi kopytami zobaczył przyla-
szczki.
O ile wcześniej wiosna przychodzi da nas niż do
Norwegii, gdzie mieszka babcia, rozmyślał chłopak.
Gabriella, jego siostra bliźniaczka, tam właśnie się osied-
liła. To chyba naprawdę musiała być wielka miłość,
myślał. Oczywiście Norwegia jest wspaniała, ale on sam
wolał łagodniejszy duński klimat.
Jechał gęstym lasem, w którym rosly drzewa i iglaste,
i liściaste. Tancred był pełen radości życia, a jednocześnie
młodzieńczego niepokoju. Być może nie zdąży niczego
przeżyć, a już będzie za późno. Za późno, czyli gdzieś koło
trzydziestki, wtedy jest się już starcem.
Nagle przystanął. Coś brunatnego szybko ukryło się
w krzakach. Jakieś zwierzę? Drapieżnik?
Tancred spiął konia i ruszył w pościg. Nie miał przy
sobie broni, był pa prostu ciekaw, chciał przeżyć coś
nowego bez wzglgdu na to, co to mogło być. Nie
zamierzał wyrządzić zwierzęciu krzywdy.
Co się z nim stało? Nie mogło być daleko. Wstrzymał
konia i nasłuchiwał.
Żadnego dźwięku. Musiało gdzieś się przyczaić.
Wytężając wzrok Tancred wpatrywał się w plątaninę
małych świerków, nagich krzaków, przewróconych
drzew i korzeni...
Jest!
Tam jest coś brązowego o lekko czerwonawym od-
cieniu.
Zsunął się z konia i cicho podszedł bliżej.
Właśeiwie to głupota, pomyślał. I koń, i on stanowili
znakomity cel. Ubrany był w purpurową kurtkę i spodnie.
W rozcięciach rękawów połyskiwał jedwab złotego kolo-
ru, a koronkowy kołnierz okrywał ramiona, Na nogach
miał wysokie buty z miękkiej skóry. Konia, naturalnie,
usłyszeć i zobaczyć mógł każdy.
Kiedy od zwierzęcia dziełiło go już tylko kilka metrów,
zerwało się nagle i wśród trzasku łamiących się gałęzi
popędziło przed siebie.
Tancred, zdumiony tym, co zobaczył, przystanął.
Dzięki temu uciekające przed nim stworzenie zyskało
jeszcze większą przewagę.
Uciekinierem była dziewczyna, odziana w brunatny
płaszcz z kapturem.
Biegła przed nim lekko, z każdą chwilą coraz bardziej
zagłębiając się w las. Szanse na ucieczkę miała nikłe, gdyż
po pierwsze przeszkadzała jej długa spódnica, która
wplątywała się w gałęzie, po drugie Tancred był szybszy.
Rzucił się na nią całym ciałem i mocno przytrzymał.
- Nie, nie! - pisnęła. - Proszę, puście mnie!
Była brudna; w potarganych włosach sterczały kawałki
kory i małych gałązek, miała na sobie podarte szaty. Ale
buzia była śliczna. Spoglądały na niego błękitne, wy-
straszone oczy.
- Kim jesteście, panie? - zapytała zdziwiona. - Czy
jednym z nich?
Nadal jej nie puszczał.
- Nazywam się Tancred Paladin. Przyjechałem w od-
wiedziny na dwór hrabiny Ursuli Horn. Nie sądzę, bym
był jednym z "nich". - Nie wspomniał nic o swym
wysokim pochodzeniu, ona wydawała się taka prosta...
Dziewczyna krzyknęła i zdołała się wyrwać, głównie
dlatego, że Tancred nie chciał jej trzymać zbyt mocno.
Pobiegła dalej jakby gnana wiatrem, tym razem wysoko
unosząc spódnicę, by poruszać się szybciej.
Ciekawość Tancreda nie została zaspokojona, a wprost
przeciwnie - jeszcze bardziej rozbudzona. Koniecznie
chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tej wystraszonej
istocie.
Las okazał się głębszy, niż przypuszczał, i przez głowę
przemknęła mu myśl, że może mieć trudności z od-
nalezieniem konia. Nie zrezygnował jednak z pościgu.
Uważa mnie z pewnością za gwałciciela, myślał na poły
z rozbawieniem; na poły z urazą.
Wreszcie dziewczyna nie miała już siły biec. Z cichym
jękiem osunęła się na zwiędłe liście.
Tancred podniósł ją i stwierdził, że ledwie trzyma się
na nogach.
- Nie bójcie się mnie - powiedział łagodnie. - Nie chcę
wam zrobić nic złego. Kim jesteście i dlaczego się
ukrywacie?
Starała się zebrać siły.
- Molly - szepnęła. - Molly, panie. Jestem tylko
zwykłą służącą.
- A kim są "oni"?
W jej oczach błysnął niepokój.
- Nikim, panie. To tylko... tylko tacy mężczyźni,
którzy... wiecie, co robią z dziewczętami.
Tancred uśmiechnął się.
- Ja nie jestem taki. Czy wolno mi będzie odprowadzić
was do domu?
- Nie mam domu, panie.
- Ale przecież powiedzieliście, że jesteście służącą?
Dziewczyna była śliczna, nigdy nie widział równie
pięknej. Przerażona trzepotała rzęsami.
- Już nie. Wyrzucono mnie.
- A więc dokąd macie zamiar się udać?
- Myślałam, żeby szukać pracy w sąsiedniej parafii, panie.
Tancred wyciągnął z kieszeni monetę.
- Proszę, weźcie to, byście nie była głodna.
Wyraz jej twarzy wprawił go w zadziwienie. Oczy
rzucały iskry, a nozdrza zadrgały przez moment. Wzięła
jednak pieniądz i skłoniła się.
- Dziękuję, panie! Jesteście bardzo dobry.
Nie miał ochoty jej puścić.
- Molly... Jeśli mielibyście jakieś kłopoty, przyjdźcie
do mnie! Mieszkam we dworze hrabiny, ale będę tu tylko
przez dwa tygodnie, potem wracam na Zelandię i pewnie
już się nie spotkamy. Zajmuję narożną komnatę od strony
kościoła. Obiecujecie?
Skinęła głową.
- Obiecuję.
- Czy będę mógł... zobaczyć was jeszcze kiedyś?
Cień strachu znów ukazał się w jej oczach.
- Lepiej nie, panie. Ale dziękuję wam za życzliwość. I...
- zawahała się.
- Tak?
- Nie mówcie nikomu, że mnie spotikaliście!
- Dobrze - obiecał nieco zdziwiony.
Pożegnała się i pospieszyła w las. Tancred odnalazł
konia szybciej, niż się spodziewał, i wrócił do posiadłości
ciotki zatopiony w myślach.
Przez resztę dnia był bardzo roztargniony. Nie mógł
zapomnieć o Molly, prostej dziewczynie.
To jest jak czary, myślał. W naszym rodzie wszyscy
mamy skłonności do ludzi z niższego stanu. Tak było
z moją siostrą, z moim ojcem i z ojcem mojej matki,
Dagiem Meidenem.
No tak, pewnie nigdy nie ujrzę tej dziewczyny.
Ale ona była taka śliczna, miała takie łagodne oczy!
Przyjemnie było trzymać ją w...
- Tancredzie! - ostry głos ciotki Ursuli wdarł się
w upoyne wspomnienia. - Za chwilę będą tu goście, a ty
jeszcze saę nie przebrałeś!
Pospiesznie przywdział swoje najlepsze szaty, strojne
ubranie z zielonego jak mech aksamitu, obramowane
złotymi koronkami, i białą jedwabną koszulę z koron-
kowym kołnierzem i szerokimi mankietami. Kiedy już był
gotowy, sam przed sobą musiał przyznać, że wygląda
dobrze. Wykrzywił się ironicznie do swego odbicia
w lustrze, po czym zszedł na dół, by wraz z ciotką powitać
gości.
Ursula mówiąc o "sąsiadach" wcale nie miała na myśli
drobnych właścicieli. O, nie! Tylko mieszkańcy naj-
wspanialszych okolicznych dworów należeli do grona
ludzi, którymi się otaczała. Dlatego też gości nie przyszło
zbyt wielu, ale ci, którzy się pojawili, byli starannie
dobrani. Oczywiście tylko najwyżej urodzona szlachta.
Hrabiowie, baronowie, potomkowie członków rady pań-
stwa, głównie tacy, których ród posiadał tytuł szlachecki
przynajmniej od trzystu lat.
Jak większość starszych dam Ursula lubiła kojarzyć
małżeństwa, zwłaszcza gdy chodziło o jej młodych
krewniaków. Gorąco potępiła małżeństwo Gabrielli
z "tym tam Kalebem". "Mówisz tak dlatego, że nigdy
go nie spotkałaś" - spokojnie powiedział na to Alexan-
der. "Ktoś, kto nie jest szlachcicem? - parsknęła
Ursula. - Niech Bóg da, bym nigdy go nie ujrzała!"
"Darujemy Kalebowi ten przykry obowiązek"- odparł
jej brat.
Miała teraz swoje plany w stosunku do Tancreda. Na
spotkanie przybyła młoda hrabianka z niemieckiego rodu,
wywodzącego się, jak wiele szlacheckich rodów Jutlandii,
z Holsztynu. Przyjechała wraz z matką i ojcem. Ursula,
uśmiechając się szeroko, przedstawiła sobie parę młodych
ludzi.
Dziewczyna nosiła imię Stella i była bardzo ładna.
Miała jasną twarz o regularnych rysach i proste blond
włosy. Lekko nierówne brwi nadawały twarzy wyraz
ciągłego zdziwienia. Nazwisko jej brzmiało Holzenstern.
Gdy Tancred to usłyszał, omal nie wybuchnął śmiechem.
Stella Holzenstern to przecież Gwiazda Drewniana.
[Stella (łac.) gwiazda, Holzenstern (niem.) drewniana gwiazda.]
Z pewnością rodzice nie pomyśleli o tym, nadając jej imię.
Uśmiechali się do Tancreda, wydawało się, że spodobała
im się myśl, iż ten młodzieniec może zostać ich zięciem.
Ursula zdążyła już o czymś takim wspomnieć, choć
w bardzo zawoalowanej formie.
Tancred aż zgrzytał zębami ze złości podczas roz-
mowy z tą przyjaźnie nastawioną rodziną, Na szczęście
pojawił się młody człowiek, mniej więcej w jego
wieku, i wybawił go z opresji. Przedstawiono ich
sobie już wcześniej. Ursula powiedziała wówczas:
"To jest Dieter, Tancredzie, jego właśnie chciałam
skojarzyć z twoją siostrą, gdyby nie wybrała tego
górnika!".
- A więc tu jesteś, Tancredzie - powiedział młody
blondyn. - Szukałem cię. Hrabino, hrabio, Stello, czy
wybaczycie mi, jeśli porwę go na chwilę? Muszę dowie-
dzieć się czegoś więcej o szkole oficerskiej. Rodzina
straszy, że ma zamiar mnie tam wysłać.
- A ty nie chcesz? - roześmiał się hrabia Holzenstern.
- Nie chcę opuszczać Jutlandii - odpowiedział z uśmie-
chem Dieter. - Przynajmniej nie o tak pięknej porze.
Tancred nie potrafił się dopatrzyć niczego ładnego
w nagiej, szaroczarnej okolicy i marcowych niepogodach.
Wdzięczny był jednak za przerwanie rozmowy z hrabiost-
wem.
Dieter poufale wziął go pod ramię i wyprowadził do
innej komnaty.
- Mówiąc o pięknej porze, chciałem powiedzieć, że
znalazłem tu przyjaciółkę - uśmiechnął się szeroko. - Ale
nikt o tym nie może się dowiedzieć.
- Czy Holzensternowie to twoi krewni?
- Tylko sąsiedzi. Mieszkają w Askinge, chcą wyswatać
mnie ze Stellą. Ale mnie co innego w głowie. Gdybyś
tylko wiedział... - Tajemniczo uśmiechnął się pod nosem.
- Wracając do zawodu oficera. Czy to coś warte?
- Nie wiem - odparł Tancred z wahaniem. - W rodzi-
nie mojego ojca to już taka tradycja, więc ja nie miałem
wyboru. Ale we mnie jest też trochę niespokojnej krwi
matki i bardzo nie lubię, gdy się mną komenderuje.
- Ja też nie. Powiedziałeś: niespokojna krew? To brzmi
interesująco!
- Tak, ona ma w sobie krew norweskiego rodu Ludzi
Lodu. A oni sporo potrafią. Chociaż ja raczej należę do
tych spokojniejszych. Ale wracając do głównego wątku,
uważam, że powinieneś spróbować.
I wkrótce z młodzieńczą pasją rzucili się w wir dyskusji
o blaskach i cieniach życia oficera.
Ursula zaplanowała wszystko tak, by przy stole Tanc-
red siedział obok Stelli.
Wokół panował ogłuszający harmider, trudno więc
było rozróżnić głosy. Tancred starał się zabawiać swoją
damę przy stole, ale była albo zbyt nieśmiała, albo też tak
głupia, że jego żarciki trafiały w całkowitą próżnię. Coraz
gorzej czuł się w tym towarzystwie.
Konwersację toczącą się w pobliżu również trudno
było nazwać interesującą. Ursula wołała do hrabiny
Holzenstern:
- Jaka szkoda, że księżna, wasza siostra, tak prędko
musiała wracać do domu. Tak bardzo cieszyłam się na
spotkanie z nią!
Przeklęta snobka, pomyślał Tancred, w którego żyłach
płynęło więcej krwi Ludzi Lodu niż przypuszczał. W taki
sposób podlizywać się utytułowanym!
- Tak, bawiła u nas tylko przez tydzień - odkrzyknęła
hrabina.
- Jesteś Paladinem, prawda, młody człowieku? - wrza-
snął do Tancreda pewien wyraźnie nie stroniący od
kieliszka ofcer.
- Tak - potwierdził Tanered..
- Powinieneś być z tego dumny. - Starzec, wyciągając
rękę za plecami Stelii, poklepał go po ramieniu. - Pierw-
szy Paladin walczył w Jeruzalem u boku Fryderyka
Barbarossy.
Pomyłka, pomyślał Tancred. To był Fryderyk Drugi,
szósta wyprawa krzyżowa. Nie miał jednak siły wszczynać
dyskusji w panującym hałasie.
Kiedy nareszcie wstali od stołu, bez celu przechadzał
się po salonach z uśmiechem jakby przylepionym do
twarzy. Dwie stare sekutnice plotkowały, usadowiwszy
się na sofie.
- Naturalnie, to znów ta młoda Jessica - powiedziała
pierwsza. - Słyszałam, że uciekła.
- Tak, to już trzeci raz - odparła druga. - Oni robią dla
niej wszystko, a ta dziewczyna w taki sposób im się
odwdzięcza. Przynosi tylko wstyd. Wszyscy przecież
wiemy, jak ludzie gadają.
I to wy tak mówicie, pomyślał Tancred.
Pierwsza z plotkarek powiedziała:
- To wina służącej, to ta niemożliwa Molly sprowadza
ją na manowce. Tylko Wszechmocny wie, czym się
zajmują te latawice, kiedy samotnie wędrują.
Gdy Tancred to usłyszał, serce podskoczyło mu
w piersi. Udał, że przystaje, by poprawić sprzączkę przy
trzewiku. O mały włos, a wygadałby się o Molly, nie chciał
jednak dostarczać tym jędzom nowego tematu do plotek.
Pamiętał również o prośbie dziewczyny, by nikomu nie
mówić o spotkaniu.
Ale gdzie mogła być pani Molly, młoda Jessica? Na
pewno głębiej w lesie.
Niebawem Tancred całkiem stracił zainteresowanie
przyjęciem. Z niecierpliwością czekał na odejście gości,
którym jak na złość wcale się nie spieszyło. Chłopakowi
udało się jednak na chwilę zostać sam na sam z ciotką
w jadalni.
- Kim jest Jessica, ciotko Ursulo?
Myśli ciotki z trudem oderwały się od rozgardiaszu
związanego z organizacją przyjęcia.
- Jessica? Jaka Jessica? Ach, ta beznadziejna dziew-
czyna! To nikt dla ciebie.
- Wcale nie o tym myślałem. Ale dlaczego uciekła?
- Po prostu żądza przygód. Dwa, trzy lata temu
Holzensternowie przejęli majątek po swoich krewnia-
kach. Kiedy poprzedni właściciele, a byli to rodzice Jessiki
Cross, zapadli na ospę, zostawili im majątek pod warun-
kiem, że zajmą się Jessiką do czasu, gdy będzie pełnoletnia
i samodzielna. Ale dziewczyna jest niepoprawna, Molly ją
podburza. Molly pracowała w majątku jeszcze za życia
rodziców Jessiki i opowiada dziewczynie niestworzone
historie. Ale w rodzinie Jessiki jest niedobra krew
- powiedziała ciotka zniżając głos. - Mogłabym ci o nich
opowiedzieć przeróżne historie...
W chaotycznej opowieści ciotki zbyt wiele było niedo-
mówień, by Tancred mógł się w tym wszystkim połapać.
- Ale gdzie mieszka Jessica?
- Tancredzie, czy musisz zadawać tyle pytań, kiedy
widzisz, że mam głowę zajętą ważniejszymi sprawami?
Czy nie widziałeś chochli do sosu? Kucharka nie może jej
znaleźć po obiedzie. A przy okazji, co sądzisz o Stelli?
Woskowa lalka, pomyślał, ale odpowiedział przezor-
nie:
- Uważam, że w ogóle nie ma poczucia humoru. Nic
nie rozumiała z moich dowcipnych opowiastek, ale
zaśmiewała się, gdy biedny sługa zaplątał się w tren
baronowej.
- No tak, to okropny niezdara - mruknęła ciotka
Ursula, obdarzona poczuciem humoru w tym samym
stopniu co kłoda drewna. - No, naprawdę nie mam już
więcej czasu. A dlaczego interesujesz się tak bardzo
Jessiką Cross?
Ponieważ ona może doprowadzić mnie do Molly,
pomyślał Tancred.
- To nic szczególnego - odpowiedział wzruszając
ramionami. - Wydaje mi się niezbyt miła. Chciałem się
tylko dowiedzieć, czy to przyjaciółka Stelli. Mam na-
dzieję, że nie.
Ciotka natychmiast się uśmiechnęła, biorąc jego słowa
za dobrą monetę.
- To miłe z twojej strony. Idź teraz do Stelli...
- Nie, ciociu, dręczy mnie straszliwy ból głowy,
cudownie by więc było, gdybym mógł was opuścić. Przez
cały dzień od momentu przyjazdu nie miałem chwili
wytchnienia.
- Och, oczywiście, cóż za bezmyślność z mojej strony!
Idź się położyć. Niedługo złożymy wizytę w Askinge,
prawda?
- Bardzo chętnie, ciociu - powiedział Tancred równie
łagodnie co fałszywie.





ROZDZIAŁ II


Tancred wcale nie położył się do łóżka.
Bardzo niepokoił się o tę "niemożliwą" Molly. Musi
nad nią czuwać, dopóki jest w pobliżu. Wkrótce zniknie,
a wtedy nie będzie już mógł jej pomóc. Nie słyszał
wprawdzie o tym, by groziło jej niebezpieczeństwo, ale
niczego nie można być pewnym. Najlepiej przygotować
się na najgorsze!
Podczas gdy nadal bawiono się w salonach, Tancred
prześlizgnął się przez okno swojej komnaty i pobiegł
w stronę lasu. Nie chciał brać konia, bez niego był
swobodniejszy.
Kiedy zagłębił się w zarośla, przemierzając trasę
z przedpołudniowej przejażdżki, dochodziła już północ.
Była pełnia, księżyc rozświetlał noc, rzucał błękitne cienie
pod drzewami i srebrem barwił gałęzie.
Gdzieś w oddali trzaskały gałązki, kiedy tajemnicze
czworonożne istoty poruszały się w ciemności. Tancred
usiłował stąpać bezszelestnie, ale na grubym dywanie
zeszłorocznych liści było to niemożliwe.
Jakże jestem głupi, myślał. Jak mogę przypuszczać, że
odnajdę Molly? Albo Jessikę? Kim jest ta tajemnicza
dziewczyna i dlaczego ucieka tak często? A buntowniczka
Molly? I ci groźni "oni"?
Na pewno chodziło o jej krewniaków. Być może
czyhają na dziedzictwo Jessiki?
Nie, nie może tak fantazjować.
Przystanął i rozejrzał się dokoła.
W lesie panowała zupełna cisza. Przeklinał swoją
bezmyślność; nie zwrócił uwagi, w którym miejscu na
niebie znajdował się księżyc w stosunku do dworu ciotki.
Wydawało mu się, że stał bardzo wysoko, ale z której
strony?
Teraz nie wiedział już, gdzie jest. Las ze wszystkich
stron wydawał się jednakowy. Mistyczny, czarodziejski,
niezgłębiony...
Dzik?
W lasach Danii żyły dziki, rozdrażnione mogły być
niebezpieczne. A on nie miał przy sobie broni.
Nie, nie wolno tak przesadzać!
Wędrował na oślep. Nie miał pojęcia, jak głęboki może
okazać się las, ale gdzieś przecież musi być jego kraniec.
Jeśli tylko nie będzie chodził w koło, kiedyś się z niego
wydostanie.
Nie mógł tak po prostu odwrócić się na pięcie
i pomaszerować do domu, już dawno stracił orientację.
Poirytowany zmarszczył brwi. To do niego niepodob-
ne postąpić tak lekkomyślnie. A może jednak? Musiał
przyznać, że nie zawsze kierował się rozsądkiem.
Prawdą było, że nigdy dotąd żadna dziewczyna nie
zawróciła mu w głowie. Ta rozpaliła jego ciekawość, była
łagodna, śliczna i bezradna. W Tancredzie obudził się
instynkt rycerza. W rodzie Paladinów wiele było szlachet-
nych uczuć.
Stąpał wśród szeleszczących liści, coraz bardziej zagu-
biony. To było jak nie kończące się przejście przez
"Inferno" Dantego, kara za wszystkie jego grzechy
popełnione w przeszłości.
Wreszcie dotarł do przedziwnej części lasu. Drzewa
były tu prastare, z gałęzi zwisały długie wstęgi porostów.
Pnie, białe, umarłe, niektóre okryte pnączami dzikiego
wina, przypominały niesamowite, zielone domki dla
elfów i trolli. Księżyc srebrzył wyschłą trawę, pajęczyny
i grząskie podłoże, a warstwa opadłych liści była tu jeszcze
bardziej zgniła. Umarły świat, pomyślał Tancred.
Nagle przystanął. Wśród gęsto stojących drzew błysnął
prześwit. Szarosrebrna ścieżka, pierwsza, jaką napotkał
w tym lesie.
Cienie pod drzewami były czarne niby węgiel.
Tancred jak zaczarowany szedł oświetloną przez księ-
życ ścieżynką. Wydawało się, że w ciągu ostatnich kilku
lat nikt po niej nie stąpał, było tak cicho, jakby zabrakło
nawet najsłabszego śladu życia. Trzymał się jednak tego
jedynego tropu, musiał bowiem dokądś prowadzić.
Szedł, jak mu się wydawało, nieskończenie długo. Niemal
zapomniał, że szuka Molly, tak bardzo fascynowała go
ścieżka. Drzewa stawały się coraz większe i coraz starsze.
Z głębi lasu co jakiś czas dochodziły dźwięki, mówiące o tym,
że kolejna gałąź nie wytrzymała naporu lat. Z niepokojem
spoglądał na konary zwisające nad jego głową.
Nie od razu więc zauważył, że ścieżka skręca. Kiedy
jednak spojrzał przed siebie, zamarł.
Na tle nocnego nieba wznosił się zamek. Prastary,
stargany wichrami, burzami, skwarem, skąpany teraz
w blasku księżyca. Otaczał go na wpół zarośnięty mur.
W jednym z pokratkowanych okien na piętrze błyskało
żółte światło...
Przecież tu nie mogą mieszkać ludzie, pomyślał za-
skoczony.
Przez chwilę stał nieruchomo, ukryty w cieniu lasu,
i przyglądał się niezwykłej, przerażającej budowli. Ten
widok sprawił, że poczuł się nagle maleńki i przestraszony
jak dziecko.
Otrząsnął się i zaczął myśleć trzeźwo.
Zobaczył, że ścieżka wiedzie wzdłuż fosy na drugą
stronę zamczyska. On najwidoczniej dotarł tu od tyłu.
Ale to światło...
Z wahaniem podszedł bliżej. Przekradł się do fosy, nad
którą unosił się odór zgnilizny, i ruszył jej brzegiem.
Od frontu rozciągał się inny widok. Było tam maleńkie
jeziorko, a za nim las, niemal wyłącznie dębowy, w który
zagłębiała się droga. Dalej już jego wzrok nie mógł się
przebić.
Leśne zamczysko...
Jakby żywcem wyjęte z baśni. Nastrój także był
baśniowy, wszystko takie nierzeczywiste, niewiarygodne,
jakby stworzone przez światło księżyca: ruiny zamku
w umarłym lesie.
Ale zwodzony most nad fosą z załamującymi się
deskami był prawdziwy. Tancred, młody i odważny,
z niesmakiem spojrzał w zieloną, pełną szlamu wodę.
Ostrożnie przeprawił się na drugą stronę.
Może Jessica i Molly ukryły się właśnie tutaj? To
bardzo możliwe.
Oświetlone okno wychodziło na las. Nikt chyba się nie
spodziewał, że ktokolwiek może nadejść z tej strony,
a jednak Tancred dostrzegł tajemnicze światełko...
Kiedy znalazł się po drugiej stronie fosy, ujrzał wrota.
Były ciężkie, ale pod naciskiem jego dłoni poddały się
z przeraźliwym zgrzytem, roznoszącym się echem po
całym zamku, a w każdym razie po hallu, w którym się
teraz znalazł.
Nie mógł dojrzeć wiele, ale blask księżyca przedo-
stawał się przez otwarte drzwi, oświetlając zniszczoną
kamienną podłogę. Nad głową ujrzał strzępy dawnych
sztandarów wojennych, a na ścianach tarcze herbowe, tak
zaśniedziałe, iż trudno było orzec, do jakich rodów
należały.
Na drugim krańcu hallu majaczyły schody. Kiedy
skierował się w tamtą stronę, jego kroki po kamiennej
posadzce dudnieniem odbijały się od ścian.
Na palcach wspiął się po krętych schodach i stanął na
piętrze z cichą nadzieją, że nie natrafi na dziurę w podłodze.
Na górze było jaśniej, światło księżyca wpadało przez dwa
okna umieszczone obok siebie na jednej ze ścian. Podszedł
do nich, chcąc lepiej przyjrzeć się pejzażowi. Okna jednak
wychodziły na las, a las wydawał się nieskończony.
Szybko ustalił, skąd mogło pochodzić światło. Za-
głębił się w jeden z bocznych korytarzy i okazało się, że
trafił. Spod drzwi sączył się słaby blask.
Co ma teraz zrobić? Rzucić się na drzwi z wojennym
okrzykiem na ustach?
O nie, nie Tancred! On po prostu delikatnie zapukał.
Natychmiast odpowiedział mu rozleniwiony głos:
- Proszę wejść?
Słowa te wypowiedzieć mógł zarówno mężczyzna
o jasnym, wysokim głosie, jak i kobieta, obdarzona
głosem o ciemnej barwie.
Otworzył dczwi. Ku swemu niezadowoleniu zauważył,
że serce bije mu niezwykle szybko. Z natury przecież nie
był tchórzliwy, a jednak udzielił mu się baśniowy,
niesamowity nastrój.
Widok, jaki ukazał się jego oczom, zdziwił go niepo-
miernie. Komnata umeblowana była z przepychem, w sta-
rodawnym stylu. Na ścianach wisiały tapicecie, a na
wszystkich krzesłach i ławach leżały białe owcze skóry.
W kominku płonął ogień.
W komnacie królowało gigantyczne niskie łoże, rów-
nież nakryte okazałą narzutą z owczej skóry. Z niego
właśnie uniosła się kobieta.
Cud natury! Innego określenia Tancred nie mógł
znaleźć.
Ubrana była w strojną ciemnoniebieską szatę, sięgającą
aż do ziemi. Rozpuszczone, błyszczące, rudozłote włosy
opadały jej na ramiona i plecy. Miała szeroko osadzone,
głodne oczy, wysokie i mocno zarysowane kości poli-
czkowe i umalowane na czerwono usta, które, jak się
zdawało, mogły połykać młodzieńców na śniadanie. Była
zachwycająco piękna i przerażająca jak jadowita żmija.
Z uśmiechem wyrażającym zdziwienie obserwowała
jego wejście.
Tancred nareszcie odzyskał mowę.
- Wybaczcie mi, miłościwa pani - wyjąkał, gdyż nie
wiedział, jak ma się do niej zwracać i na wszelki wypadek
użył wysokiego tytułu. - Ujrzałem światło i to pobudziło
moją ciekawość... Jestem margrabia Tancred Paladin, ja...
Stracił wątek. Kobieta rozchyliła usta w drapieżnym
uśmiechu, odsłaniając ostre zęby.
- Tancred Paladin - powtórzyła głębokim, zmys-
łowym głosem. - Prawdziwy rycerz? Chyba nie Tancred
z Brindisi, uczestnik wypraw krzyżowych? Nie, on był tak
tragicznie święty. Ile masz lat, młody człowieku?
- Dwadzieścia jeden - odparł Tancred zauroczony.
- Dwadzieścia jeden - uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Chodź, Tancredzie! Właśnie poczułam się trochę samo-
tna.
Położyła rękę na jegu ramieniu i lekko nacisnęła,
musiał więc usiąść na szerokim łożu. Nieznajoma, wokół
której unosił się zapach perfum, osunęła się obok niego.
Szata na kolanach rozchyliła się, ukazując przez moment
zgrabną nogę w kolorze kości słoniowej.
- Tancredzie, mój nowy piękny przyjacielu... Czy
dotrzymasz mi towarzystwa przy kielichu wina? Tak
nudno jest pić w samotności.
- T-tak - wyjąkał. Nigdy nie ośmieliłby się odmówić
tej przerażającej istocie. Nie życzył sobie oglądać jej
rozgniewanej.
Uniosła się z gracją i podeszła do stolika. Tancred
zauważył go wchodząc i doskonale pamiętał, że stała tam
srebrna taca, a na niej dwa puchary i karafka. Usłyszał, jak
kobieta nalewa wina.
I znów opadła na łoże obok niego. Pijąc, zaglądała mu
głęboko w oczy. Miała niezwykłe oczy, zimne jak
szlachetne kamienie. Tancred poczuł, że ogarnia go
oszołomienie.
Pił głębokimi łykami, nie spuszczając z kobiety wzro-
ku. Słodkie wino miało korzenny smak.
Z początku czuł się jak niezdara, teraz jednak zmiesza-
nie zdawało się go opuszczać. Mimo to zamarł, kiedy
kobieta najwyraźniej przytuliła się do jego boku. Powiet-
rze przesycone było zmysłowością i... Tancred szukał
odpowiedniego słowa. Żądzą? To brzmiało ohydnie.
Ile ona może mieć lat? Wydawała się jakby bez wieku.
Jeśli ośmieliłby się zgadywać, musiałby jej dać około
trzydziestu pięciu. Dojrzała kobieta.
- A więc po prostu szedłeś przez las, Tancredzie?
Srebrną ścieżką?
Skinął tylko głową. Kobieta siedziała w taki sposób, że
jego wzrok przez moment zatrzymał się w rozcięciu szaty.
Dreszcze przebiegły mu po plecach. Pod wierzchnią szatą
nie miała na sobie nic.
Wielkie oczy zabłysły drwiąco, gdy zauważyła jego
zmieszanie. Ujęła go za rękę i położyła ją na swym udzie.
Wprost promieniowała zmysłowością.
Tancred nigdy w życiu jeszcze nie czuł się tak nie-
swojo. Ojciec i matka uczyli go, jak powinien zachowy-
wać się dobrze wychowany mężczyzna, ale czegoś takiego
nigdy się nie spodziewał.
Staraj się nie ranić innych. Takie było pierwsze
przykazanie matki.
Dobry Boże, dopomóż mi, myślał.
- Ja... muszę chyba wyznać, że jestem całkiem niedo-
świadczonym młodzieńcem - wystękał. - I bardzo chciał-
bym... zatrzymać...
Uśmiechnęła się zachwycona.
Pociemniało mu przed oczami; w uszach zaczęło
szumieć.
- Jak się nazywacie, pani? - wymamrotał, usiłując
odzyskać trzeźwość umysłu.
- Salina - szepnęła.
Zakręciło mu się w głowie. Jak przez mgłę zobaczył, że
kobieta wstaje i odrzuca szatę na podłogę. Otworzył
szerzej oczy, lecz i tak nie mógł dojrzeć jej wyraźnie. Stała
się tylko rozmazaną sylwetką w kolorze kości słoniowej
gdzieś tam, w oddali. Ujrzał rudozłoty trójkąt... Tak
blisko... coraz bliżej...
Mgła przed oczami zgęstniała, a szum w uszach stał
się ogłuszający.
Młody Tancred oderwał się od rzeczywistości i zanu-
rzył w inny świat. A może zapadł w sen? Nie potrafił tego
ocenić, miał wrażenie, że jego myśli zlepiają się w jedno.
Ukazały się odrażające, powykrzywiane twarze, nacie-
rały na niego i kolejno znikały, ustępując miejsca następ-
nym. Para wytrzeszczonych oczu nad długą na łokieć
wargą, przegniła harpia, roześmiane oblicze diabła, mó-
wiąca ludzkim głosem końska głowa o okropnych czło-
wieczych oczach, triumfujących, pełnych nienawiści...
Widziadła nakładały się jedno na drugie.
Była tam ta kobieta. Objęła go i chciała się z nim
kochać, ale on odmawiał, bo była taka zimna, tak
lodowato zimna, że przemarzł do szpiku kości. Uśmiech-
nęła się łakomym wykrzywionym uśmiechem, a on zaczął
spadać dalej i dalej w głąb ogromnej przepaści, coraz niżej,
w świat lodu i ciemności...
Wizje zmieniały charakter. Nadal były przerażające, ale
jakby bardziej zrozumiałe, nie tak skondensowane.
Znalazł się na otwartej przestrzeni, chłodnej, wręcz
zimnej, w kolorze bieli z odcieniem błękitu. Ujrzał ciężko
załadowaną łódź, odbijającą od pustej plaży. To łódź
śmierci, pomyślał. Zawiezie mnie do krainy umarłych.
Ratunku, pomocy, nie chcę umierać, jeszcze nie?
Przewoźnik miał śmiertelnie bladą twarz i surowo
patrzące czarne oczy. Tancred zbliżał się do plaży,
niesiony przez chwiejnie stąpającego kościstego konia
Hel. Łódź nie była jeszcze gotowa na jego przyjęcie.
[Hel - skandynawska bogini śmierci; do jej królestwa przybywały
dusze zmarłych, którzy nie zginęli w walce.]
Odpływała od brzegu z innym ładunkiem. Zatrzymała się
teraz na wodzie w pobliżu stromej skały. Przewoźnik
podniósł się i wyrzucił jakieś ciało za burtę. Do zwłok
przywiązane były ciężkie głazy.
- Sądziłem, że przepływa się na drugą stronę - powie-
dział Tancred głośno. Wyłupiaste oczy przewoźnika
natychmiast zwróciły się ku niemu.
- Dlaczegu zabraliście go tutaj? Nic tu po nim!
- powiedział.
Łódź nadal kołysała się po wyrzuceniu ciała do wody.
Koń Hel zawrócił, oddalając się od brzegu.
Rozkołysana podróż trwała jakby w zwolnionym
tempie. Było zimno, Tancred czuł na twarzy dotyk trupich
palców.
Nie dostaniecie mnie, myślał. Byłem już blisko królest-
wa śmierci, zrozumiałem to teraz. Ale potomek rodu
Ludzi Lodu jest bardzo silny. Wróciłem do świata
żywych.
Tancred był chyba jedynym z następców Tengela,
który nie traktował szczególnych cech Ludzi Lodu
poważnie. Teraz jednak zaczął myśleć inaczej. Odczuwał
głęboką radość, że ich krew krąży w jego żyłach, pojął
bowiem, że jego życie wisiało na włosku.
Zobaczył pochylającą się nad nim straszną żółtobiałą
twarz. Jęknął.
Ponownie zapadł w ciemność.
Z trudem powracał do zimnej, nieprzyjemnej rzeczy-
wistości.
Ktoś wołał go po imieniu.
Głowę miał ciężką jak ołów, ciarki przechodziły mu po
krzyżu. W uszach dzwoniło przy najlżejszym ruchu.
- Tancredzie! Co z tobą? Obudź się!
Otworzył oczy.
Leżał wśród wysokich drzew, ich wierzchołki prze-
słaniała poranna mgła. Pochylał się nad nim młody
mężczyzna.
- Znam cię! - wymamrotał Tancred.
- Jasne, że tak! Jestem Dieter. Dlaczego tu leżysz?
Tancred oparł się łokciami o ziemię i uniósł głowę. Aż
jęknął z bólu spowodowanego tym niewielkim ruchem.
Obok nich stał koń, a Dieter ubrany był w strój do
konnej jazdy.
- Ale na Boga... gdzie ja jestem?
- Jeśli rozejrzysz się dokoła, zobaczysz dwór swojej
ciotki, tam daleko, na skraju lasu, na prawo. A dokładnie,
to leżysz na trawie przy prowadzącej wzdłuż lasu ścieżce,
którą właśnie jechałem. Zabłądziłeś?
- Można tak powiedzieć. Ale jak się TUTAJ dostałem?
Czyżby tak bardzo krążył w nocy?
To nie było wykluczone. Ale wobec tego... Tuż obok...
Usiadł. W głowie nadal mu się kręciło i pulsowało.
Dieter znalazł wytłumaczenie:
- Prawdopodobnie chodziłeś w koło, aż w końcu
upadłeś ze zmęczenia. Jesteś całkiem przemarznięty.
- Nie - odpowiedział Tancred. - Owszem, zmarzłem,
ale nie mogłem być tutaj. To nie był ten las. Byłem na
zamku.
- Na zamku? Na jakim?
- W ruinach zamku w środku lasu. Wcale nie tu!
W blasku księżyca.
- Ruiny zamku? - powiedział Dieter zadziwiony.
- O czym ty mówisz? Tu w okolicy nie ma niczego
takiego.
- Do diabła, na pewno jest!
- Musiał przyśnić ci się jakiś koszmar.
- O tak, śniłem straszliwe koszmary, ale dopiero
później. Najpierw długo szedłem przez las. Błądziłem,
kręciłem się w kółko. Natrafiłem na księżycową ścieżkę
i wkrótce zobaczyłem straszne zamczysko w samym
środku zaczarowanego lasu. Nad małym jeziorkiem.
- Mówisz prawdę? - zapytał Dieter. W jego głosie
brzmiała powaga.
- Naturalnie - gorąco zapewnił Tancred. - Wokół
panowała śmierć i zgnilizna. Ale w jednym oknie świeciło
się, wszedłem więc do środka. Tam była kobieta...
- Kobieta? - Głos Dietera drżał. Wzrok stał się
niespokojny, rozbiegany.
- Cudowna kobieta. Ona... - Tancred urwał. Bolało go
całe ciało. Co się właściwie stało? - Poczęstowała mnie
winem. Potem musiałem stracić przytomność - dokoń-
czył cicho.
Dieter milczał przez chwilę.
- Czy często nachodzi cię taka... słabość?
- Mnie? Nigdy w życiu!
- Tancredzie... - Dieter głęboko zaczerpnął powietrza.
- Tu nie ma żadnych ruin zamku.
- Ależ tak! Są na pewno!
- Nie ma, powtarzam ci jeszcze raz. Ale kiedyś były.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tak mówi opowieść... O Starym Askinge.
Tancreda ogarnęła słabość.
- Stare Askinge?
- Tak. Mniej więcej sto lat temu zbudowano nowy
dwór, ten, w którym teraz mieszkają Holzensternowie.
Przedtem przez wiele lat był własnością rodziny Crossów.
Ale stary zamek... średniowieczny...
- Tak?
- Został zdmuchnięty z powierzchni ziemi przez wiatry
bądź rozebrany. Zniknął wiele setek lat temu. Pozostała
po nim tylko legenda.
Tancred poczuł, że straszliwie zbladł. Z wielu powo-
dów czuł się bardzo źle.
- Co jeszcze mówi opowieść?
Dieter z trudem wymawiał słowa:
- Ten zamek był zaczarowany. Tak jak las, o którym
mówiłeś. Mieszkała w nim czarownica, dlatego opuścili
go ludzie. Najprawdziwsza czarownica w najgorszym
rozumieniu tego słowa. Była piękna jak grzech, przy-
ciągała mężczyzn. Kochała się z nimi, a potem od-
rzucała.
Tancred zacisnął wargi. Poczuł gwałtowny skurcz
w żołądku.
- Jak ona się nazywała? Ta czarownica!
Dieter zmarszczył brwi.
- Słyszałem to imię. Czy to nie brzmiało jak... tak jak
Messalina? I podobno była równie zmysłowa i okrutna jak
ta rzymska cesarzowa.
Tancred skinął głową.
- Tak, Salina. Tak miała na imię. - Zapadła cisza.
- Dieterze, czy możesz wziąć mnie na konia i zawieźć do
domu? Nie czuję się całkiem dobrze.
Bez słowa dojechali do posiadłości Ursuli Horn.
Tancred zsiadł z konia i podziękował Dieterowi.
- Mam nadzieję, że nie natknę się na ciotkę. Co bym jej
wtedy powiedział?
- To tylko sen, Tancredzie, tak właśnie musiało być
- powiedział Dieter niemal błagalnie.
Tancred zagryzł wargi.
- Tak, chyba tak - odrzekł polubownie.
Był jednak przekonany, że nie jest to cała prawda.
Wszedł na palcach do środka i udało mu się niezauwa-
żenie dostać do swej komnaty. Tam zerwał z siebie
przemoczone od rosy ubranie, dokładnie opłukał się wodą
i wskoczył do łoża. Starał się nie myśleć. Bał się, że
doprowadzi go to do szaleństwa.
W pewnej chwili - było to już rano - usłyszał na
dziedzińcu przenikliwy głos:
- Pozdrówcie mego tak głęboko śpiącego bratanka
i dobrze się nim zajmujcie!
Zatrzeszczały koła oddalającego się powozu.
Dzięki Bogu, pomyślał Tancred sennie. Nie będę
musiał jechać do Askinge i rozmawiać o niczym z Holzen-
sternami.
A może powinienem? Może mógłbym dowiedzieć się
czegoś więcej o czarownicy Salinie?
Na samą myśl o niej przebiegł go dreszcz. Nie, najlepiej
będzie całkiem o niej zapomnieć. Ale...
Natychmiast oprzytomniał.
Na Boga, co mi przychodzi do głowy?
Co powiedział Dieter? Co mówił o Nowym Askinge
miejscu, którego właścicielami byli obecnie Holzenster-
nowie, a w którym przez wiele lat mieszkała rodzina
Crossów?
Jessica Cross...
To właśnie stamtąd uciekała Jessica! To Holzensterno-
wie zajęli się dziewczyną, kiedy jej rodzice zmarli na ospę.
A razem z Jessiką uciekała również Molly.
Jego mała Molly.
Zmęczenie zniknęło jak zdmuchnięte. Zszedł na dół do
jadalni i spożył solidny posiłek, składający się z resztek
wczorajszej uczty.
Po śniadaniu znów wyruszył. W stajni wypytał się
o drogę do Askinge. Dowiedział się, że również położone
jest na skraju lasu, ale tak daleko od dworu ciotki, że nie
było z niego widoczne.
Coś jeszcze zastanawiało go podczas jazdy w ten zimny
i szary wiosenny dzień.
Podczas przyjęcia Dieter powiedział: "Chcą wyswatać
mnie ze Stellą. Ale mnie co innego w głowie. Gdybyś
tylko wiedział..."
A jeżeli kochał się w Jessice? Albo... To straszne!
W jego Molly?
Molly, o której na chwilę prawie zapomniał przez tę
okropną przygodę z Saliną.
Na myśl o Molly zrobiło mu się ciepło na sercu. Musi ją
odnaleźć i zapytać, o co w tym wszystkim chodzi,
dlaczego raz po raz uciekają.
Chyba dziewczyna nie interesuje się tym nijakim
Dieterem? Jeżeli już porównać ich dwóch, to on, Tancred,
z pewnością ma dużo więcej zalet!
Nie zauważył nawet, kiedy stał się bezwstydnie zarozu-
miały. Często tak się dzieje, gdy przez człowieka zaczyna
przemawiać zwyczajna zazdrość.
Tancred Paladin jednak naprawdę wierzył, że jest
ponad tak niskie uczucia.





ROZDZIAŁ III


Nietrudno było odnaleźć Askinge. Dwór był nowy,
wprawdzie nie tak wielki jak ciotki Ursuli, ale mimo to
robił duże wrażenie.
Tancreda serdecznie powitali hrabiostwo Holzenster-
nowie wraz z córką Stellą, która ubrana w kremową
suknię bardziej niż kiedykolwiek przypominała woskową
lalkę.
Stanowczo nie wolno mi przesadzać z tymi wizytami,
pomyślał. Hrabina sprawia wrażenie zdecydowanej za
wszelką cenę wydać córkę za mąż!
Nie mam o sobie tak wielkiego mniemania, uśmiechnął
się w duchu, ale wiem, że nazwisko Paladin zawsze
przyciąga. Szalona matka! Poślubiła ojca, nie zdając sobie
sprawy, z jak szlachetnego rodu się wywodzi. Ojciec
ogromnie cenił sobie, że wyszła za niego nie dla nazwiska.
Nic nie powiem Molly o moim szlachetnym urodzeniu.
Chciałbym, żeby mnie pokochała dla mnie samego.
Kochać... Tancred nigdy jeszcze nie użył tego słowa
w związku z żadną dziewczyną. A Molly widział i trzymał
w ramionach tylko przez kilka sekund.
Chyba oszalał!
Ale czyż nie tak właśnie się dzieje, kiedy jest się
zakochanym?
Zaproszono go do eleganckiego saloniku.
Widać było, że czego jak czego, ale pieniędzy hrabios-
twu nie brakuje. Wszystkie sprzęty były ostatnim krzy-
kiem mody. Co prawda Tancred wolał solidne meble
odziedziczone po przodkach. Zgadzał się, że można co
nieco uzupełnić, ale wyrzucać rodzinne pamiątki tylko po
to, by uchodzić za nowoczesnych? Wyglądało na to, że tak
właśnie postąpili.
Holzenstern był przystojnym mężczyzną, choć nieco
otyłym i może zbyt wyzywająco ubranym. Stara się
wyglądać na młodszego niż jest, pomyślał Tancred z właś-
ciwym jego wiekowi bezlitosnym krytycyzmem.
Pani domu była nieciekawa, dlatego też niezbyt dobrze
zapamiętał jej wygląd. Za maską życzliwości kryła się
zlękniona twarz bez wyrazu. Wydawało się, że paraliżuje
ją obawa przed zmarszczkami, które mogłyby się pojawić,
gdyby częściej się uśmiechała.
Kiedy siedząc przy stole wymieniali uprzejmości,
Tancred zorientował się, że pani musiała pochodzić
z wielce szacownego rodu. Ona sama zresztą podkreślała
ten fakt przy każdej okazji. Może po to, by zrozumiał, że
Stella jest odpowiednią partią dla jednego z Paladinów?
No tak, przecież ciotka Ursula wspominała o koligacjach
rodzinnych i o księżnej, siostrze hrabiny!
Tancreda jednak niewiele obchodziła błękitna krew.
On chciał Molly!
Wkrótce Holzenstern zabrał gościa na przechadzkę po
okolicy. Panie zostały w domu, wymawiając się nie-
odpowiednią na spacer pogodą.
Zaciekawiony Tancred spróbował zarzucić wędkę.
- Ten dwór nie wydaje się stary?
- Nie, zbudowano go w końcu szesnastego wieku. Nie
ma jeszcze stu lat.
- A Askinge...? To chyba stara nazwa?
- Zgadza się. Kiedyś był tu zamek albo twierdza.
Szukałem po nich jakichś śladów, nigdy jednak niczego
nie znalazłem.
Tancred poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach.
Miał przecież nadzieję, że Holzenstem wyjaśni mu zagadkę.
- Chyba widziałem te ruiny - powiedział z wahaniem.
- Co? Gdzie?
Prawdę mówiąc, nie wiem. Wczoraj po uczcie
zabłądziłem w lesie i doszedłem do przedziwnej budowli,
a raczej do okropnych ruin.
- Gdzieś tu niedaleko?
Tancred przystanął i rozejrzał się dookoła. Las znaj-
dował się w pewnym oddaleniu, ale, o ile dobrze rozpo-
znawał, rosły w nim głównie drzewa liściaste.
- Nie, myślę, że nie. Chociaż nie wiem. Nie mam
pojęcia, gdzie byłem.
- Jak sądzicie, czy potraficie odszukać to miejsce?
- Nie. Wcale nie mam ochoty znaleźć się znów
w tamtym lesie.
Holzenstern popatrzył na niego błagalnie.
- Jeśli kiedyś jeszcze zdecydujecie się tam pójść, dajcie
mi znać, proszę. Bardzo ciekawi mnie przeszłość Askinge.
Czy naprawdę widzieliście te ruiny?
- Tak, mogę przysiąc - odparł Tancred. - Spotkałem
jednak dzisiaj rano Dietera i on powiedział mi, że nie ma tu
żadnych ruin. A on chyba wie najlepiej, przecież się tu
urodził.
- Dieter? Nie, przybył tu jeszcze później niż my.
- Naprawdę? A więc to tak! - Tancred roześmiał się
z ulgą. - Opowiedział mi o czarownicy pożerającej
mężczyzn.
- Ach, o Salinie? Tak, to musiała być wspaniała
kobieta. Słyszałem kiedyś, jak opisywał ją lokalny histo-
ryk. "O włosach jak płonący zachód słońca i oczach
lśniących blaskiem nienasycenia..."
Do licha! pomyślał Tancred. Doskonały opis!
Przez moment zakręciło mu się w głowie, musiał zdusić
w sobie chęć panicznej ucieczki z tego miejsca.
- Hrabio Holzenstern - powiedział, przełykając ślinę.
- Uważam, że Stare Askinge już nie istnieje.
- Co mówicie? - Holzenstern aż przystanął na dobrze
utrzymanym pastwisku. - Przecież przed chwilą mówiliś-
cie, że je widzieliście?
Twarz Tancreda wyrażała zakłopotanie.
- Tak, ale widziałem coś jeszcze. Spotkałem czarow-
nicę Salinę!
Zapadła głęboka cisza.
- Drwicie sobie ze mnie?
- Ach, wiele dałbym, żeby tak było! - westchnął
Tancred. - Spotkałem ją naprawdę. W środku, w zamku.
Ona była... niepojęta! A potem ocknąłem się na skraju lasu
niedaleko stąd. Hrabio Holzenstern, sądziłem, że jestem
szalony, ale przemyślałem wszystko. Nasuwa mi się
pewne wyjaśnienie...
- Mówcie więc! Nic nie pojmuję!
- Nie wierzę, by Stare Askinge nadal istniało, a to
dlatego, że ze strony matki wywodzę się z bardzo
dziwnego rodu, z norweskich Ludzi Lodu. Wielu człon-
ków tej rodziny widzi i potrafi o wiele więcej niż
przeciętni śmiertelnicy. Potomkowie Ludzi Lodu są
zdolni do niezwykłych rzeczy. Sądziłem, że nie należę do...
do tych dotkniętych. Ale po ostatnich wydarzeniach...
Urwał i pogrążył się w myślach. Znów powróciły
straszliwe wspomnienia minionej nocy.
- Tak, tak właśnie musi być! - powiedział hrabia. - Nikt
z tutejszych nigdy nie widział tych ruin. Czy nie myślicie, że...
że jeśli pójdziemy lasem, to być może odnajdziemy ich ślad?
Znajdziecie to miejsce? Resztki zarosłych trawą murów?
- Przypuszczam, że ich nie odnajdę - odparł Tancred
niepewnie. - Zrozumcie, w lesie pojawiła się nagle
zaczarowana ścieżka. Sądzę, że tak naprawdę nie istnieje.
Myślę, że była tam tylko dla mnie.
Holzenstern zadrżał.
- To naprawdę zaczyna brzmieć okropnie. Mimo że
bardzo chciałbym odnaleźć Stare Askinge, cieszę się, że
nie potrafię ujrzeć przeszłości. Chyba nie chciałbym
spotkać czarownicy Saliny!
- Czy stary budynek nie mógł stać tutaj? Tu, gdzie teraz
jest nowy?
- Nie, nowy dwór przeniesiono daleko, jak najdalej.
Właśnie z powodu Saliny. Powietrze, ziemia, wszystko
dokoła było zatrute czarami, złem, diabelskimi mocami
i cały zamek zrównano z ziemią.
Przypomina to legendę o Dolinie Ludzi Lodu, pomyś-
lał Tancred. Zewsząd wypędza się przeklętych!
Po raz pierwszy w życiu opanowało go poczucie
głębokiej więzi z niezwykłymi przodkami. Poza Mikae-
lem, który nie wiedział prawie nic o swoim pochodzeniu,
Tancred był tym, który utrzymywał najmniej kontaktów
z rodziną na Grastensholm i w Lipowej Alei. Zawsze
ironicznie uśmiechał się, słysząc opowiadane o nich
historie.
Teraz przestał się już uśmiechać. Teraz czuł, że jest
jednym z nich.
Zdecydował, że należy zmienić temat rozmowy.
- Słyszałem wczoraj, że macie kłopoty z młodą
krewniaczką? Jessica, tak chyba ma na imię? Czy już się
odnalazła?
Twarz Holzensterna zapłonęła z gniewu.
- Nie, jeszcze nie. Wysłaliśmy kilku ludzi na po-
szukiwania, ale jest z nią ta łajdaczka Molly, prawdziwe
narzędzie szatana.
Tancred z trudem powstrzymał chęć spoliczkowania
hrabiego.
- Jessica chyba nie miała powodu, by znikać w taki
sposób?
- Ależ skąd! Tyle dla niej zrobiliśmy! Moja żona
opuściła swój piękny zamek w Holsztynie, żeby się nią
zająć, kiedy straciła rodziców. Jessica jest córką jej
kuzynki. Mieliśmy wrócić, gdy dziewczyna osiągnie
pełnoletność, ale nie jesteśmy w stanie urzeczywistnić
tego marzenia, dopóki ona zachowuje się tak nieodpowie-
dzialnie. Nic z tego nie rozumiem!
Głos mu się załamał. Tancred przeląkł się, że hrabia
wybuchnie płaczem. Holzenstern jednak pozbierał się
szybko.
- Gdybyśmy tylko mogli pozbyć się Molly, to ona jest
wszystkiemu winna. Ciągle szuka przygód i ciągnie
sierotę za sobą. Ale za każdym razem, gdy próbujemy je
rozdzielić, Jessica choruje z rozpaczy i znów musimy
sprowadzać Molly. Jessica twierdzi, że ta dziewczyna jest
jedyną nicią wiażącą ją z przeszłością, z czasem, gdy żyli jej
rodzice.
- Dokąd zwykle uciekają?
- O, do tej pory nigdy nie dotarły daleko. Zawsze
natychmiast je odnajdywano. Tym razem sprawa przy-
brała gorszy obrót.
- Jak długo już ich nie ma?
- Chwileczkę... Zniknęły przedwczoraj. Przez ten czas
mogły daleko zawędrować.
No, nie tak znów daleko, pomyślał Tancred. Przecież
spotkałem Molly wczoraj. Tak się bała...
Ostrożnie zapytał:
- Czy był jakiś szczególny powód ucieczki?
Hrabia wzruszył ramionami.
- Hm, chyba to co zwykle. To biedne dziecko, Jessiea,
jest niebywale wrażliwe. Moja żona zwróciła jej uwagę,
zresztą bardzo łagodnie, że tego wieczora tak długo nie
kładła się spać. A rano już ich nie było.
- Wczorajszego ranka? Czy może przedwczoraj?
- Wczoraj. Ale sądzę, że zniknęły już dzień wcześniej.
- Rozumiem. Hrabio Holzenstern, będę miał oczy
otwarte. Powiadomię was, jeśli coś zobaczę lub usłyszę.
- Dziękuję za łaskawość. Tak bardzo niepokoimy się
o to biedne dziecko.
- Świetnie to rozumiem. A teraz nie chciałbym już
dłużej was zatrzymywać, hrabio. Dziękuję za miłą roz-
mowę. Cieszyłbym się, gdybyście mnie wkrótce od-
wiedzili.
- Z miłą chęcią.
Tancred skierował się do konia, ale przystanął w pół
drogi.
- Czy mogę prosić, byście nie wspominali nikomu
o mojej niezwykłej wizji Starego Askinge? Takie rzeczy
najlepiej zachować dla siebie.
- Właśnie miałem to samo wam zaproponować, wasza
łaskawość - uśmiechnął się Holzenstern przyjaźnie. - Lu-
dzie tak łatwo wierzą we wszystko.
- Tak. Chciałbym uniknąć złej sławy. Żegnajcie!
Ruszył w stronę domu, wpatrując się bezustannie
w skraj lasu, jak gdyby miał nadzieję ujrzeć tam Molly.
Nie wjechał w las... Miał go już dość.


Tancred zabawił u hrabiostwa dłużej, niż planował.
Oczekiwał go obiad, który zjadł w samotności, a potem
dzień już właściwie się skończył.
Udał się więc do swej komnaty, aby zastanowić się nad
sytuacją. Był tecaz przekonany, że to krew Ludzi Lodu
spłatała mu w nocy figla. Niawątpliwie widział Stare
Askinge i czarownicę Salinę, a przecież zamek zapadł się
pod ziemię przed laty. Wcale nie miał ochoty bawić się
w historyka i poszukiwać śladów starego zamczyska.
Nie, postąpi tak, jak radził Holzenstern - zapomni
o wszystkim.
Zamiast tego skupi się na Molly i Jessice Cross.
W ciągu dnia niewiele zrobił, by je odnaleźć, powęszył
tylko trochę po Nowym Askinge. Ale gdzie ich szukać?
Molly mówiła o sąsiedniej parafii. Ale, na Boga,
sąsiednie parafe leżą we wszystkich kierunkach!
Jutro rano zacznie je po kolei objeżdżać. MUSI znów
ujrzeć Molly.
Zabrał się za zdejmowanie butów, ale zaraz opuścił
nogę.
Lokalny historyk? Mówił o nim Holzenstern. Ten
człowiek musiał wiedzieć więcej o Starym Askinge
i o Salinie!
Kto to mógł być?
A zresztą nie, Tancred nie chciał myśleć więcej o tym
zamczysku duchów.
Coś głucho uderzyło o szybę. Kilka cichych, leciutkich
uderzeń. Jak gdyby piasek...
Tancred przez chwilę siedział nieruchomo, Po czym
zdmuchnął świecę i podszedł do okna.
Szkło było grube, nierówne, ale choć bardzo znie-
kształcało, zdołał jednak dojrzeć stojącą pod oknem
postać. Twarz, majacząca tylko niewyraźnie jak jasna
plama, zwrócona była w jego stronę.
To musi być...
Tak, to jest Molly!
Okna nie udało się otworzyć. Gwałtownymi gestami
i grymasami, których ona oczywiście nie mogła zobaczyć,
wskazywał więc na wielkie drzwi wejściowe. Podeszła tam
jednak.
Serce Tancreda waliło jak młotem, kiedy przekradał się
przez salony do sieni. Wszyscy poszli już spać, nie paliła
się żadna świeca.
Rozgniewany zbyt głośnym, przenikliwym zgrzytem
zamka przekręcił klucz i ostrożnie otworzył drzwi.
Mały brunatny cień wślizgnął się do środka.
- Chodź! - szepnął Tancred i wziął dziewczynę za rękę.
Przez nikogo nie widziani dotarli do jego komnaty.
Tancred zamknął drzwi i zapalił świecę.
To była ona! Jego najmilsza Molly!
Owładnęła nim tkliwość.
- Dzięki Bogu, że przyszłaś - powiedział z ulgą.
- Bardzo się niepokoiłem.
Tak intensywnie o niej myślał, że odruchowo zwrócił
się do niej na ty. To zresztą naturalne, była przecież tylko
zwykłą służącą.
Wcale jej tak jednak nie traktował. Pochodzenie nie
miało żadnego znaczenia. To była jego Molly. I to mu
wystarczało.
Dziewczyna wyglądała na przerażoną.
- Zdejmij płaszcz - powiedział łagodnie. - Tutaj jesteś
bezpieczna.
- Nie, nie! Nie wypada w pokoju mężczyzny. Nie
powinno mnie tu w ogóle być.
- Zapomnij o etykiecie, to wyjątkowa sytuacja.
Pozostała jednak w zniszczonym płaszczu.
I ją nazwano łajdaczką, pomyślał wzruszony.
Podprowadził Molly do niedużej sofy, a sam zajął
miejsce obok.
- A teraz opowiadaj!
- Ach, panie, jestem zrozpaczona! Moja przyjaciółka
zginęła! Po prostu zniknęła.
Spojrzał na nią strapiony.
- Gdzie była, kiedy spotkaliśmy się wczoraj?
- Już wtedy nie wiedziałam. Odeszłam od was tak
szybko, ponieważ chciałam ją odnaleźć.
- Powinnaś była poprosić mnie o pomoc.
- Nie znałam was wtedy, panie. A my musimy być
ostrożne.
- Mówiłaś, że będziesz szukać pracy w sąsiedniej parafii?
- Wybaczcie, wymyśliłam to tylko! Ja i moja przyjació-
łka jesteśmy całkiem bezradne. Chciałyśmy stąd odejść.
Kiedy ona zniknęła, ja zaczęłam kręcić się w kółko. Tylko
do was mogłam się zwrócić.
- Dobrze, że przyszłaś. Powiedz mi, dlaczego ciągle
uciekacie?
Jej oczy pociemniały.
- Tego nie mogę powiedzieć, panie.
- Czy nie masz do mnie zaufania?
- Muszę je mieć, skoro tutaj przyszłam!
- Oczywiście, wybacz mi!
Była prześliczna. Tancred starał się nie zerkać na nią za
często, ale zbyt mocno zadomowiła się w jego sercu.
Podobała mu się aż do bólu. Miała całkiem proste, jasne
włosy, z których usiłowała powyciągać wszystkie sos-
nowe igły i źdźbła trawy. Jej oczy były niezwykle
wyraziste, a nosek ładny i zgrabny. Ale akurat w tej chwili
kąciki ust całkiem opuściła, przypominała więc zasmuco-
ną dziewczynkę.
- A więc? - spytał Tancred przyjaźnie, chcąc dodać jej
otuchy.
- Uciekłyśmy wczoraj w nocy. Najpierw ukryłyśmy się
w stajni w Askinge, a że zapomniałyśmy zabrać pieniędzy,
musiałam po nie pobiec. A kiedy wróciłam... kiedy
wróciłam do stajni, mojej przyjaciółki już nie było. Długo
czekałam, szepcząc jej imię, ale zniknęła bez śladu.
W końcu, już nad ranem, musiałam opuścić dwór.
Sądziłam, że podążyła do lasu, dlatego tam zaczęłam
szukać. Ale jej nie znalazłam.
- Natomiast spotkałaś mnie - przyjaźnie wtrącił
Tancred.
- Tak, panie - odrzekła, odwzajemniając się nie-
śmiałym uśmiechem. - Od tej pory cały czas jej szukam.
krążę jak najciszej brzegiem lasu przy Nowym Askinge,
bo uznałam za najbardziej prawdopodobne, że tam ją
znajdę. Nie mogę tego pojąć!
- Nie, nie ma jej w Askinge, byłem tam dzisiaj.
Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o was.
- I dowiedzieliście się, panie?
- Nie. Ale mów mi na ty. Na imię mam Tancred,
przecież wiesz. - Skinęła głową bez słowa, onieśmielona.
- Dobrze! - powiedział. - Co teraz proponujesz?
- Nie wiem. Nie wiem, co robić.
Tancred odczekał chwilę.
- A może jednak powiesz mi całą prawdę? - zapytał cicho.
Cofnęła się.
- Nie - szepnęła.
Chłopak nadal czekał.
- Myślę, że ją schwytali, Tancredzie - powiedziała.
- Cooo?
- Sądzę, że ją mają.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Przecież ona mieszka
w Askinge! Jak więc mogą ją mieć?
Molly zaczęła płakać.
- To dlatego uciekłyśmy. Ona tak się bała... że ktoś... ją
skrzywdzi.
Tancred otoczył ramionami zapłakaną dziewczynę.
- Kiedy wróciłam do stajni, odkryłam tam ślady walki
- łkała.
- O Boże! - szepnął pobladły. - Jak długo cię nie było?
- Musiałam szukać pieniędzy, a to trochę trwało. Nie
wiem, jak długo.
- Ale powiedz mi, dlaczego chcieli ją schwytać? I kim
są ci "oni"?
- Nie wiem, kto to jest. Może być tylko jeden, może ich
być więcej. Ale powodów jest wiele.
- Zdradź mi choć jeden!
- Ona... nie, nie wolno mi nic mówić - nie potrafiła
wybrnąć z sytuacji. - Czy nie możesz jeszcze trochę
poczekać?
- Utrudniasz mi, ale... Dobrze, wierzę ci.
- Dziękuję! Nie mam zamiaru cię oszukiwać, Tanc-
redzie, ale mam swoje powody, żeby milczeć.
- Wczoraj w lesie zlękłaś się, kiedy się przedstawiłem.
- Hrabina Ursula Horn przyjaźni się z Holzensternami.
- Chce mnie wyswatać ze Stellą - roześmiał się
Tancred.
- Nie, na miłość boską, nie wchodź w tę rodzinę! W ich
żyłach płynie tyle złej krwi...
- Ursula Horn też tak mówiła. Ale to znaczy, że
w żyłach Jessiki także płynie zła krew?
- O nie, zła krew pochodzi z zupełnie innej strony, ze
strony matki hrabiny, a to jej ojciec i babka ze strony ojca
Jessiki byli rodzeństwem.
- Chcesz więc powiedzieć, że w żyłach Stelli także
płynie zła krew?
- Być może, zwłaszcza że ród Holzensternów również
znany jest ze swych słabostek.
- Na przykład?
- Nie, obiecałam Jessiee, że nie będę mówić nic złego
o jej krewniakach. Czy... czy interesujesz się Stellą?
Tancred był przeświadczony, że w jej głosie zabrzmiała
nutka obawy. Spojrzał dziewczynie głęboko w oczy
i uśmiechnął się czule.
- Nie, wcale - odparł cicho.
Spuściła wzrok, ale mimo że odwróciła twarz, do-
strzegł cień uśmiechu.
- Co mówił o mnie hrabia?
- Nic dobrego. Zabrzmiało to głupio i świadczyło
o braku znajomości ludzi.
- Powiedz!
Tancred zawahał się.
- Hm, nazwał cię łajdaczką. Was obie.
- To podłe z jego strony. - Dziewczyna aż zadrżała.
- Ale jeżeli stosunki pomiędzy nimi a Jessiką są takie
niedobre, to dlaczego nie wrócą do swego zamku w Hol-
sztynie?
Odwróciła się w jego stronę.
- Jakiego zamku?
- Tego niezwykle pięknego zamku, który jest własnoś-
cią hrabiny Holzenstern.
- Co? Oni nic nie mają! Jej siostra rzeczywiście
poślubiła księcia, ale on szybko pozbył się małżonki.
A hrabia straszliwie zaniedbał rodzinny majątek i prośba
umierających rodziców Jessiki o to, by tu przyjechali
i zajęli się nią, była dla nich jak zbawienie.
- Oj, oj - powiedział z niedowierzaniem. - Wydaje się,
że o ten majątek bardzo dbają?
- W każdym razie na zewnątrz tak to wygląda - odparła
Molly.
Tancred myślał wyjątkowo powoli, brało się to
jednak z tego, że jego myśli były tak błogo roz-
proszone.
- Chwileczkę - powiedział z namysłem. - Jak ty
powiedziałaś? Mają tu zostać, aż ona osiągnie pełnolet-
ność. Kiedy to nastąpi?
- W przyszłym miesiącu.
- Oczywiście! - Tancred uderzył się po kolanach.
- Będą musieli się stąd wynieść! Ale gdyby Jessica nie
istniała...?
- Właśnie. - Skinęła głową.
- A więc dlatego uciekłyście?
- Nie - odpowiedziała cicho. - Coś tak okropnego nie
przyszło nam do głowy.
- To znaczy, że jest jakiś inny powód?
- Mówiłam przecież, że powodów jest wiele. Tak, jest
jeszcze coś. Więcej nie mogę powiedzieć, to zbyt straszne.
Zbyt... osobiste.
- Ogromnie mi przykro, że nie masz do mnie zaufania.
- Ależ mam! - wykrzyknęła błagalnie. - Jesteś jedy-
nym człowiekiem, do którego mogę się zwrócić, jedynym,
któremu ufam. Ale pewne sprawy muszę przemilczeć,
a czasami nawet skłamać. Nie wynika to jednak ze złej
woli. Mam swoje powody. Pamiętaj o tym, jeżeli kiedykol-
wiek poczułbyś się zraniony przeze mnie.
- Będę o tym pamiętał - obiecał Tancred, już zraniony.
Umilkli. Dziewczyna nadal siedziała oparta o niego,
otoczona jego ramionami. Tancred poczuł, że jej głowa
robi się coraz cięższa. Biedna mała, na pewno ostatnio
niewiele spała. Musi być zmarznięta. I głodna!
Jakże bezmyślnie się zachował!
Ostrożnie wstał i ułożył ją wygodniej na sofe. Przy-
niósł swoją kołdrę i dokładnie ją otulił.
- Ale przecież nie mogę tu spać - wymruczała w półśnie.
- Naturalnie, że możesz! Nie bój się, ja przeniosę się
gdzie indziej.
Ze ściśniętym wzruszeniem gardłem przyglądał się, jak
śpi skulona. Po cichu zakradł się do kuchni i przyniósł
stamtąd kilka smacznych kąsków, które postawił na
stoliku przy sofie, po czym opuścił komnatę.
Ulokował się w sąsiednim pokoju na łożu bez pościeli.
Znalazł draperię i potraktował ją jako przykrycie.
Sen nie nadchodził. Tancred był rozbudzony i pod-
niecony.
Co mam robić, myślał bezradny. Molly mi ufa, a ja
jestem zbyt niedoświadczony, by wiedzieć, jak powinniś-
my postąpić.
Kogo mogę prosić o pomoc? Kogo uznać za przyjaciela?
Dietera? Nie, on jest tak samo młody jak ja. I nie chcę,
żeby się kręcił w pobliżu Molly. Jest zbyt przystojny.
Bzdura! Nie jest chyba przystojniejszy od większości
młodzieńców.
Tak, tak, ale lepiej go unikać.
Wójt? Wójtowie zwykle podejrzewają niewłaściwe
osoby i cieszą się, kiedy mogą kogoś powiesić, wszystko
jedno kogo.
Gdyby był tu ojciec! On zawsze stwarza poczucie
bezpieczeństwa i cieszy się ogólnym poważaniem.
A matka! Jako jedna z Ludzi Lodu być może umiałaby
wyjaśnić wszystko, co przeżył tamtej nocy.
O, moi wspaniali rodzice! Wasz niedojrzały syn tak
bardzo was teraz potrzebuje!
Czuł się rozpaczliwie bezradny. Mała Molly miała tylko
jego. A to przecież tak niewiele.
A biedna Jessica Cross? W jakich znalazła się w opa-
łach?
Gdyby tylko mógł poradzić się ojca!
Zaczynało go również niepokoić coś bardziej prozaicz-
nego. Dopiero co przeszedł ciężką grypę ze wszystkimi jej
konsekwencjami. Teraz znów czuł nieprzyjemne drapanie
w gardle i ciążyła mu głowa. Poznawał objawy. Nie, na
miłość boską, nie teraz. Nie teraz! pomyślał.
Ale noc spędzona na wilgotnej ziemi w lesie dała się we
znaki wycieńczonemu chorobą ciału.
Molly...
Nie, nie może zachorować. Jak ciężko los miał zamiar
go doświadczyć?






ROZDZIAŁ IV


W domu, w Gabrielshus, Alexander pytał:
- Co się z tobą dzieje, Cecylio? Prawie nie spałaś tej
nocy, a teraz nawet przez chwilę nie możesz usiedzieć
spokojnie.
Odpowiedziała mu niechętnie, poirytowana wszech-
ogarniającym ją niepokojem.
- Nie wiem, Alexandrze. Próbuję zrozumieć, co się we
mnie dzieje.
- Jak to, o co chodzi?
Usiadła naprzeciw z rękoma splecionymi na podołku.
- Pamiętasz, jak kiedyś udało mi się przywołać Tarjeia,
po prostu o nim myśląc?
- Wtedy gdy chorowałem? Tak, mówiliście mi o tym.
- Alexandrze, pomyślisz, że oszalałam, ale odczuwam
gwałtowną potrzebę zobaczenia się z Tancredem.
- Ależ, Cecylio - uśmiechnął się. - Przecież on
wyjechał dopiero kilka dni temu! Zachowujesz się jak
kwoka!
- Wiem, ale taka jestem niespokojna. Nigdy jeszcze nic
podobnego nie czułam. To niemądre, przecież Tancred
jest trzeźwo myślącym chłopcem, dokładnie takim jak ty.
Alexander spoważniał.
- Ale tak jak ty jest jednym z Ludzi Lodu. Dlaczego
więc się wahamy?
- Alexandrze! - wykrzyknęła z ulgą. - Czy chcesz
powiedzieć, że mogę jechać?
Wstał.
- Natychmiast wyruszamy oboje. Żywię głęboki sza-
cunek dla przeczuć Ludzi Lodu.
Cecylia zarzuciła mężowi ręce na szyję i w milczeniu
tuliła się do niego.
- Dziękuję, kochany - szepnęła. - A co będzie, jeżeli
wszystko okaże się fałszywym alarmem?
- Tym lepiej! Dobrze nam zrobi wyjazd na Jutlandię.
Od ciągłego siedzenia w domu tylko gorzkniejemy.


Tancred śnił o czarownicy Salinie. Przerażający sen...
Obudził się w ogromnie nieprzyjemnej rzeczywistości.
Gardło miał suche i ściśnięte, zaczął kaszleć, gdyż w nie-
spokojnym śnie obrócił się na plecy. Usiadł, z trudem
chwytając powietrze, a wtedy pojawiły się dobrze, aż
nazbyt dobrze znane objawy. Kichał, z nosa mu ciekło
w pierwszym piekącym stadium kataru. Czuł, że ma
podrażnioną górną wargę, bolało go gardło, a całe ciało
było paskudnie obolałe.
Kiedy atak kaszlu minął, przypomniał sobie, dlaczego
leży w tej komnacie, i serce podskoczyło mu w piersi.
Molly! A on jest w takim stanie!
Zrezygnowany i półprzytomny ubrał się i zapukał do
drzwi swej własnej komnaty.
Nikt nie odpowiedział.
Znów wytarł nos przemoczoną już chusteczką i ostroż-
nie uchylił drzwi. Spotkał go wielki zawód.
Sofa była pusta, łoże starannie przykryte kołdrą.
Ale dziewczyna zjadła to, co jej przyniósł.
Wszedł do środka, na stoliku leżała kartka.
Drogi, drogi Tancredzie! Nie chcialam Cię skompromitować,
wykradłam się więc, zanim ktoś się obudzi. Nie mam teraz
odwagi spotkać się z kimkolwiek z wyjątkiem Ciebie, za dnia
pozostanę więc w ukryciu. Jeżeli zechcesz mnie jeszcze zobaczyć,
przyjdę na skraj lasu nie opodal dworu, kiedy zadzwonią na
niedzielę. Twoja wierna przyjaciółka.
PS. Dziękuję za jedzenie.
Kiedy zadzwonią na niedzielę? Ależ, na Boga, to
dopiero po południu! Co będę robił przez cały dzień?
A ona?
Ogromnie zasmucony wsunął się do łóżka i starannie
naciągnął kołdrę. Teraz to miejsce było dla niego najbar-
dziej odpowiednie.
Służący zajęli się nim troskliwie. Przejęci przynieśli
gorące napoje i zasypali go dobrymi radami. Nie zdołali
jednak zapobiec temu, by nos stał się czerwony, błysz-
czący i opuchnięty, a oczy w bladej, zapadłej twarzy
załzawione.
- Nie przydoście bi lustra. Die chcę da siebie patrzeć.
Powiedzcie tylko, kiedy zadzwodią na diedzielę!
Dobrze zrozumieli jego niewyraźną mowę i obiecali
spełnić życzenie.
Kiedy dzwony oznajmiły dzień odpoczynku, wymize-
rowny Tancred wyruszył do lasu. Czuł się okropnie, raz
po raz chwytały go dreszcze. Uszy miał jak gdyby zatkane
watą, w głowie szumiało, nieustannie odnosił wrażenie, że
za chwilę straci równowagę. Między nim a światem
zewnętrzym jakby raz po raz wyrastała ściana.
I w takim stanie musi pokazać się Molly!
Nie mógł jej zawieść i nie stawić się na spotkanie, po
prostu nie mógł!
A jeżeli Molly nie przyjdzie?
Umrze chyba wtedy z niepokoju!
Skraj lasu? To bardzo nieprecyzyjne określenie.
W ciągu dnia przyszedł do Tancreda jeden ze służących
i powiedział, że pytał o niego młody Dieter. Służący
wyjaśnił jednak, że panicz jest przeziębiony i musi leżeć
w łóżku. Nie przyjmuje żadnych wizyt. Dieter życzył więc
choremu zdrowia i odszedł. Tancred gorąco podziękował
służącemu.
Osłabiony przysiadł na skraju lasu. Dyszał ciężko jak
po długim biegu.
Wśród drzew mignął mały elf.
- Tancredzie! - szepnął jakiś głos.
- Bolly! - krzyknął ochryple, uradowany.
Dziewczyna stanęła przed nim. Przed niepożądanymi
oczami kryło ich kilka krzewów.
- Ależ, Tancredzie, czy ty też jesteś przeziębiony? A ja
się tak wstydziłam mojej chrypy!
- Boja biła, i busisz być w lesie! Tak die boże być!
- powiedział przerażony. - Czy boli cię gardlo?
- Tak, i w piersiach.
- O Boże! Busisz iść do dobu.
- Ale dokąd? Boję się.
- Bolly, jesteś czarująca, dawet kiedy jesteś przeziębio-
da. Ja wyglądab okropdie.
- Wcale nie! Jesteś bardzo przystojny.
- Dziękuję ci, boja biła przyjaciółko. Wybacz, że die
zbliżab się do ciebie.
Uszczęśliwieni spoglądali sobie głęboko w oczy, aż
Tancredowi znów zaczęło lecieć z nosa i musiał ją
przeprosić.
- Busisz się gdzieś schrodić - powiedział potem.
- Barzdiesz. Czy daprawdę die chcesz iść ze bdą do dobu?
Wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił. Tancred
zastanawiał się, dlaczego.
- Nie, nie mogę. Boję się komukolwiek zaufać.
- Chodź więc do wozowdi! Widziałeb, że tab jest
trochę biejsca.
Tę propozycję przyjęła, a że zrobiło się już dość
ciemno, przemknęli się do dworu wzdłuż rowu, po
którego obu stronach rosły wierzby.
Tancred kilkakrotnie przebył odległość między do-
mem a wozownią, gdzie w zimnej i nieprzyjemnej
komórce ulokował Molly. Służba stała w oknach, przy-
glądając się, jak chłopak nosi do wozowni jedzenie
i pościel.
- Przecież on chwieje się na nogach - rzekła ochmist-
rzyni: - Biedny chłopiec!
- Pozwólcie mu na to - powiedział służący. - Jest
młody i romantyczny, a dziewczgna najwyraźniej nie ma
dachu nad głową. Młody pan Tancred jest urodzonym
rycerzem, na pewno nie wydarzy się tu nic nieprzystoj-
nego.
- Ale spójrz, zatrzymuje się i ociera pot z czoła.
Powinien natychmiast znaleźć się w łóżku.
- Tak, masz rację. Musimy wziąć całą sprawę w swoje
ręce.
Kiedy Tancred skradając się wrócił do domu,
w drzwiach oczekiwał go sztab służących.
- Panie Tancredzie - powiedział sługa. - Możecie
zaufać naszej lojalności. Bardzo niepokoimy się stanem
waszego zdrowia, a i młodej damie nie wyjdzie na dobre
mieszkanie w komórce.
Tancred, cały w pąsach, przez chwilę milczał, po czym
westchnął i uśmiechnął się z rezygnacją.
- Widoczdie dic die potrafię zrobić doskodale. Jeśli
tylko uda się wab ją przekodać...
Pół godziny później Molły znalazła się we dworze,
w ciepłej komnacie, przebrana w suche szaty i nakar-
miona. Tancred przycupnął na brzegu jej łoża i wpatrywał
się w nią uszczęśliwiony.
- Teraz już wszystko będzie w porządku. Odi są
dobrzy, Bolly, Powiedziałeb ib tylko, że boisz się wracać
do dobu, bo ktoś chce ci wyrządzić krzywdę. Podieważ
wszyscy są dowi, dikt die wie, kib jesteś. Tylko że basz na
ibię Bolly.
Uśmiechnęła się do niego niepewnie.
- Mam nadzieję, że wkrótce będziemy zdrowi. Bardzo
mi się nie podoba, kiedy nazywasz mnie Bolly.
- Przepraszab - roześmiał się.
- Chyba masz gorączkę. Powinieneś się położyć.
- Basz rację. Do brze ci tutaj?
- Wspaniale, miłosierny Tancredzie. Dobranoc, i dzię-
kuję za wszystko.
- Dobradoc, dajbilsza!
Po cichutku opuścił pokój. Stał pod drzwiami owład-
nięty błogim uczuciem szczęścia aż do czasu, gdy znów
musiał wyciągnąć ręcznik. Tak, ręcznik, ponieważ małe
chusteczki dawno już przestały wystarczać.


Nazajutrz z nosa już mu nie ciekło. Zamiast tego cały
był paskudnie zapchany, a ból przeniósł się niżej, w piersi.
Czy naprawdę musi przerabiać tę lekcję jeszcze raz?
Ostatnio choroba ciągnęła się parę tygodni. Teraz to nie
może się powtórzyć!
Posłusznie więc stosował się do zaleceń służby i spędził
w łóżku cały dzień.
- Panienka również musi wygrzać się pod kołdrą
- orzekł sługa.
Tancred uznał, że brzmi to rozsądnie.
Tego dnia musieli zadowolić się przesyłaniem liś-
cików. Najpierw były to wzajemne uprzejme pytania
o samopoczucie, później treść stała się bardziej gorąca.
Nie zajmuj się mną, pisała Molly. Jestem dla Ciebie nikim.
Ty jesteś tak czysty i szlachetny.

Moju najdroższa Molly (przez M, czy widzisz?!). Jak
możesz mówić, że jestem dla Ciebie zbyt dobry? Ty jesteś dla mnie
jak Madonna! Och, Molly, wyzdrowiejmy już, mam Ci tyle do
powiedzenia! Muszę wiedzieć, że przez całe życie byłem
cnotliwy, nigdy nie spojrzałem na ładną kobietę, tak jakbym
czekał właśnie na Ciebie.

Tancred zbyt mocno podkoloryzował rzeczywistość,
zawsze bowiem oglądał się za dziewczętami, choć dotych-
czas jego zainteresowanie powodowane było ciekawością.
Teraz po raz pierwszy był zakochany po uszy.

Dziewczyna odpisała: Mój drogi Tancredzie! Gdybym
tylko mogła powiedzieć Ci wszystko, co chcę! Nie potrafię
jednak. Ale jesteś mi tak drogi, że poduszka jest mokra od łez...

I tak dalej...
Dzięki troskliwej opiece wieczorem oboje poczuli się
lepiej. Z łóżka jednak nie pozwolono im wstać.
Tej nocy Tancred spał spokojnie - na tyle spokojnie, na
ile pozwalał mu zatkany nos. Pił szklankami wodę, co
zmusiło go do wstawania ze dwa, trzy razy, ale poza tym
wrócił spokój. Dopiero nad ranem obudził się przerażony
i zdał sobie sprawę, że pozostawił Jessikę Cross na pastwę
losu. Opanawał go lęk. Oni tak sobie leżą, posyłając
nawzajem słodkie miłosne liściki, podczas gdy to biedne
dziecko błąka się, a może już wpadło w ręce rozbójników.
A komuż innemu oprócz Tancreda Molly mogła zaufać?
Spróbował wstać, ale służący natychmiast znalazł się
koło niego i z powrotem wepchnął do łóżka.
Zdenerwowany i niecierpliwy jadł pięknie podane
śniadanie, nie mając nawet czasu, by się w nim roz-
smakować.
Trzeba się spieszyć! Molly... Muszę wyjść z domu! Coś
przedsięwziąć! Ale co?
Nie skończył jeszcze śniadania, kiedy z dołu, z po-
dwórza, dało się słyszeć jakieś poruszenie. W chwilę
potem na korytarzu rozległy się energiczne kroki i ktoś
z hałasem otworzył drzwi.
- Tancredzie, znów jesteś chory?
Poczuł, jak napływa uczucie ogromnej ulgi.
- Ojciec! I matka! Och, dziękuję, dziękuję, że przybyliście.
Cecylia usadowiła się na jego łożu.
- Jak się czujesz? Jestem tu, ponieważ owładnęło mną
przeświadczenie, że nas wzywasz. Czy tak było? Czy
wołałeś nas w myślach?
Tancred oniemiał.
- Tak, tak właśnie było - odparł w końcu, zdziwony
i przestraszony zarazem.
- Oj, oj - mruknął Alexander.
- Czy chcecie powiedzieć... - wyjąkał jego syn - że
należę do wybranych z Ludzi Lodu?
- Nie, niech Bóg broni! - wykrzyknęła Cecylia. - Ale ja
mam pewne zdolności telepatyczne i najwyraźniej może-
my się ze sobą porozumiewać. Znalazłeś się w opałach?
- Tak, mieliśmy kłapoty - odpowiedział rozgorącz-
kowany.
- My?
- Molly i ja. Molly też jest przeziębiona. Leży w innej
komnacie. Zgadnie z zasadami przyzwoitaści. Ojcze,
matko, zapewniam, że zachowałem się po rycersku i nie
zrobiłem niczego, czego byście nie zaakceptowali.
- Wcale nam to nie przyszło do głowy.
- Nawet jej nie pocałowałem. Chociaż i tak bym nie
mógł, od razu straciłbym oddech - uśmiechnął się
zawstydzony.
- Ale przecież nie wzywałeś nas tylko dlatego, że
jesteście przeziębieni? - żdziwiła się Cecylia.
- Nie, przeziębienie to fraszka. Choć bardzo nie w porę.
Wydarżyło się wiele okropnych rzeczy! A my jesteśmy
tacy bezradni. Jessica wędruje gdzieś po strasznym lesie
duchów, ona ma tylko nas, a my leżymy w łóżku!
- Spróbujmy ustalić przebieg wydarzeń - zapropono-
wał rozsądnie Alexander. - Gdzie jest ta dziewczyna? To
znaczy Molly. Bo wydaje mi się, że w tej historii jest więcej
dziewcząt.
Wkrótce oboje chorzy siedzieli otuleni w koce w pięk-
nym salonie ciotki Ursuli. Rodzice posilili się i rozgrzali,
po czym nakazali młodym o wszystkim opowiedzieć.
- W Askinge dzieje się coś tajemniczego - rozpoczął
Tancred.
- Co to jest Askinge? - zapytał Alexander surowo.
- Mówcie składnie!
Kiedy usłyszał całą historię o Holzensternach i zaginio-
nej Jessice Cross, wcale nie był zadowolony.
- To dopiero połowa wyjaśnienia - stwierdził. - Co ty
ukrywasz, Molly?
Dziewczyna zwiesiła głowę.
- Przykro mi, ale nic więcej nie mogę powiedzieć.
Alexander przyjrzał się jej badawczo, po czym zapytał:
- Dlaczego nie poprosiliście nikogo o pomoc? Tym
powinien zająć się wójt.
- Nie mam zaufania do wójtów - odparł Tancred.
- Chyba masz rację - zgodził się ojciec.
Cecylia zapytała ciepło:
- A więc wzywałeś nas, ponieważ sami nie potrafiliście
sobie z tym poradzić?
- Było coś jeszcze, mamo - odpowiedział Tancred tak
rozgorączkowany, że zapomniał zupełnie, że miał o tym
nie mówić. - Pierwszej nocy, którą tu spędziłem, przeży-
łem coś strasznego. Coś tak tajemniczego i tak mocno
zagmatwanego, że śmiertelnie się przeraziłem.
- Mów jaśniej.
Tancred opowiedział o swym pierwszym spotkaniu ze
spłoszoną Molly, o tym, co o niej i Jessice Cross mówili
goście, i o tym, jak w nocy wyruszył na poszukiwanie
dziewcząt. Mówił o makabrycznym lesie duchów i rui-
nach zamku. Opowiedział o spotkaniu niezwykłej czaro-
wnicy, nie wspominając jednak o jej zjawiskowym obliczu
i zmysłowej nagości.
Opowiadał o przerażających wizjach we śnie i o prze-
budzeniu na skraju lasu. O młodym Dieterze, który
twierdził, że w okolicy nie ma takich ruin i że Tancred
z pewnością ujrzał Stare Askinge i czarownicę Salinę.
Opowiedział o wizycie w Nowym Askinge, gdzie Holzen-
stern potwierdził, że ze starego zamku nic nie pozostało,
i o tym, jak opisał Salinę pewien historyk...
Z ust Tancreda wylewał się potok słów.
Molly przez cały czas przyglądała mu się oczami
szeroko otwanymi ze zdziwienia. Chwilami starała się
wtrącić jakieś słówko, ale okazywało się to zupełnie
niemożliwe.
Alexander był rozgniewany.
- W jaki sposób zabrałeś się do wyjaśnienia tej sprawy,
chłopcze? Przede wszystkim powinieneś odnaleźć tego
historyka.
- Wybaczcie - powiedziała Molly drżącym głosem - ale
tu w okolicy nie ma żadmego historyka, mogę przysiąc. Są
tylko zwykli chłopi. I pastor, ale on w ogółe nie zajmuje
się takimi sprawami.
- Jak to? - wykrzyknął Tancred. - Holzenstern
powiedział przecież...
- To interesujące - stwierdził Afexander, siadając
wygodniej.
Na policzkach Molly wystąpiły ciemnoczerwone plamy.
- Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałeś, Tancredzie?
Chłopiec spuścił wzrok.
- Uważałem, że to niemądre, trochę się wstydziłem.
- Gdyby tylko mnie zapytał, powiedziałabym mu, że
ruiny Starego Askinge istnieją naprawdę!
- Co? - Tancredowi aż zaparło dech.
- Oczywiście. W prastarym lesie tuż za Nowym
Askinge. Byłam tam kilka razy, ale zawsze czułam się
bardzo nieswojo. Rozumiem, że Tancred mógł się prze-
scraszyć. A w dodatku w świetle księżyca...
- Dlaczego mnie okłamali?
Alexander odpowiedział łagodnie:
- Miałeś tu zostać tylko przez kilka dni. Ursula
wyjechała, służba jest nowa. Łatwo cię było zwieść, nie
miałeś kogo zapytać.
- Ale dlaczego? A czarownica, którą spotkałem?
- Tego nie rozumiem - powiedziała Molly zaskoczona.
Kiedy tak siedziała po uszy otulona w koc, wydawała
się Tancredowi ogromnie pociągająca. Owładnęła nim
gwałtowna ochota, by podejść i uściskać ją, powiedzieć, że
nie musi się niczego bać, dopóki on jest w pobliżu. Czuł
jednak, że do tej pory zachowywał się niezdarnie, żeby nie
powiedzieć śmiesznie. Pozostał więc na swoim miejscu.
Alexander raptownie wstał.
- Jak bardzo jesteście chore, dzieci? Czy można was
zabrać do lasu? Co o tym sądzisz, Cecylio?
Żona odpowiedziała z wahaniem:
- Najgorsze już chyba za nimi. Jeżeli ubiorą się ciepło...
- Oczywiście, że mam dość sił - stwierdził Tancred,
podrywając się tak gwałtownie, że koce opadły na
podłogę, a on ukazał się w samej tylko bieliźnie. Ponieważ
podniósł się zbyt raptownie, pociemniało mu w oczach
i Alexander musiał znów posadzić go na sofie. Tancred nie
śmiał spojrzeć na Molly. Wszystko szło tutaj na opak. Na
dworze znany był jako elegancki i bystry kawaler, tu
okazywał się tylko niezdarą.
I to właśnie teraz, kiedy tak bardzo chciał zrobić dobre
wrażenie i pokazać się z jak najlepszej strony! A może nic
mu nie wychodziło właśnie dlatego, że tak ogromnie się
starał?
Alexander zadzwonił, a kiedy wszedł służący, wydał
mu następujące polecenia:
- Wyślijcie natychmiast kogoś do wójta z prośbą, by
przybył tu jak najszybciej. I przygotuj konie dla nas
wszystkich!
- Oczywiście, wasza wysokość.
Oczy Molly pociemniały ze smutku. Doskonale zdawa-
ła sobie sprawę, że do zwykłego szlachcica czy barona
zwracano się "jaśnie panie". Ktoś, kogo tytułowano
"wasza wysokość", musiał stać dużo wyżej.
Tancred uśmiechnął się do niej z dumą, nieco przekor-
nie. Zrozumiał, że tego się nie spodziewała.
- Jaki jest tutejszy wójt? - zapytał dziewczynę Alexan-
der.
Zamyśliła się.
- Sądzę, że nie jest najgorszy. Ale nie jest... Nigdy go
nie widziałam, ale...
Choć nie dokończyła zdania, i tak zrozumieli, co miała
na myśli. Nieszczególnie przyjemny?
Wkrótce przybył wójt i w krótkich słowach wprowa-
dzono go w całą sprawę. Młodzi byli już przebrani
i wszyscy dosiedli koni.
- Molly, ty wskażesz drogę do Starego Askinge
- rozkazał Alexander.
Zapytał wójta, czy coś mu wiadomo o ruinach.
- Nigdy tam nie byłem - orzekł wójt. - Znajdują się na
prywatnym terenie, niedaleko nowego dworu. Ale słysza-
łem o nich.
Miał groźny wyraz twarzy, co było charakterystyczne
dla większości przedstawicieli królewskiej władzy, prag-
nących w ten sposób wzbudzić respekt. Ale potwierdziły
się słowa Molly, spotkali już gorszych wójtów.
Molly wahała się.
- Najprostsza droga wiedzie przez Nawe Askinge. Ale
sądzę, że...
- Tego powinniśmy uniknąć - stwierdziła szybko
Cecylia. - Czy możesz spróbować pokazać nam mniej
więcej tę drogę, którą szedł Tancred?
- Tak, chciałbym ujrzeć księżycową ścieżkę w dzien-
nym świetle. Może w ten sposób przynajmniej częściowa
wymażę z pamięci ten koszmar.
- Las i w dzień sprawia wrażenie zaczarowanego
- powiedziała Molly, zachrypnięta. Nie była jeszcze
całkiem zdrowa. - Spróbuję, chociaż on chyba trochę
błądził.
- Trochę? - oburzył się Tancred. - Biegałem w kółko
jak przestraszony zając w nieskończenie głębokim lesie.
Jeśli ma być traktowany jak niezdara, to równie dobrze
sam może się w takim świetle przedstawić. Molly i tak na
pewno straciła już do niego szacunek.
Odnalazła ścieżkę; pojechali nią. Tamtej noey Tancred
nie widział żadnej ścieżki, ale być może w tym miejscu
w ogóle nie był.
Posuwali się w milczeniu. Tancred, otrzymawszy
dodatkowe wyjaśnienia, ponownie analizował minione
wydarzenia. Nie zdołał jednak zebrać myśli, był chyba
nadal zbyt słaby.
Uporczywie powracało jedno pytanie: dlaczego Hol-
zenstern i Dieter kłamali, mówiąc o Starym Askinge?
Alexander i wójt zgodzili się, że tę właśnie zagadkę
trzeba rozwiązać przede wszystkim. Potem będą mogli
myśleć o Jessice Cross.
Chwilami Molly miała wątpliwaści, czy wybrali dobrą
drogę. Nie była to wcale dziwne; Tancred nie mógł pojąć,
jak w ogóle zachowywała orientację w tym bezkresnym lesie.
Nagle wykczyknął:
- Tu zaczynają się stare drzewa! Spójrzcie na porosty,
są takie, jak mówiłem!
- Masz rację - odpowiedziała Molly. - Jesteśmy już
niedaleko.
Chwilę później Cecylia stwierdziła:
- To musi być twoła zaczarowana ścieżka, Tancredzie.
Przystanęli.
- Ależ tak, to ona!
- Pojmuję, jak się musiałeś czuć. - Alexander aż się
wzdrygnął.
Pozostali pokiwali głowami. Ścieżki nie oświetlał teraz
blask księżyca, a i tak przejmawała strachem. Stare,
pochylone drzewa rosty gęsto obok siebie, porosty
zwieszały się nad ich głowami. Dróżka ginęła w groźnej
ciemności między pniami.
- Miłe miejsce - mruknął wójt.
Ruszyli naprzód.
Jechali w całkawitym milczeniu, Poddając się panują-
cemu tu nastrojowi. Wszyscy myśleli, że niebezpiecznie
jest tędy chodzić, zwłaszcza że raz po raz słychać było
osuwające się na ziemię gałęzie.
Tancred bardzo się cieszył, że tym razem towarzyszy
mu wiele osób. Zadowolony byl również, że nie jedzie
jako ostatni. Jak mógł przyjść tu w nocy sam jeden?
Ścieżka zakręciła, a przed nimi rozpostarło się Stare
Askinge w całej swej przerażająeej postaci i niesamowitej
aurze.
- Niech Bóg ma nas w swojej opiece - szepnął
Alexander. - Mój biedny chłopiec!
Bardzo miłe ze strony ojca, że tak myśli, ale mógłby
nieco uważać na słowa teraz, kiedy jest z nami Molly!
pomyślał Tancred.
- Które okno było oświetlone? - zapytała matka.
Tancred przesunął wzrokiem po zniszczonych ot-
worach okiennych na piętrze. Tylko jedno z okien było
całe.
- To - wskazał.
- Chodźmy - powiedział wójt. Atmosfera tego miejsca
sprawiała, że mówił cicho, jakby powierzając komuś
tajemnicę.
Zajechali od frontu i zsiedli z koni.
- Tędy będziemy musieli przechodzić pojedynczo
- stwierdził Alexander, spoglądając na rozklekotany
zwodzony most nad mętną, cuchnącą wodą. - A może
panie tutaj zostaną?
- O nie, dziękuję - pospieszyła z odpowiedzią Cecylia.
- Wolę być blisko ciebie.
Molly jej przytaknęła. Wyraźnie czuła się nieswojo.
- Tancredzie! Teraz ty będziesz wskazywał drogę
- powiedział ojciec tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Wszyscy przedostali się na drugą stronę i Tancred
pchnął drzwi. Zaskrzypiały tak samo jak wtedy.
- Naprawdę tu wszedłeś? - zapytała Cecylia z powąt-
piewaniem.
- Przecież zobaezyłem śwlatło. Myśłałem, że mogą tu
być Molly i Jessica.
Cecylia pogładziła syna po policzku.
- Jesteś taki kochany!
Tancred, zwykle ceniący sobie oznaki czułości ze
strony rodziców, wyślizgnął się z jej objęć. Unikał wzroku
Molly.
Sień była teraz lepiej widoczna. Alexander szedł
wzdłuż ścian, przyglądając się poczerniałym sztandarom
i ciemnym tarczom herbowym.
- Galle, Puke, Oxe, Krummedige... Gościli tu niezwy-
czajni ludzie. .. A ten ród wymarł przynajmniej dwieście lat
temu...
- Idziemy na górę? - przerwał wójt.
Z lękiem wspięli się po schodach i znaleźli w jaśniej-
szym korytarzu na piętrze. Tancred bez słowa poprowa-
dził ich do nie uszkodzonych drzwi.
- Tutaj - powiedział krótko.
Nie miał ochoty urchodzić do środka. Nlech inni zrobią
to pierwsi.
Usłyszał, że zatrzymali się tuż za drzwiami, nie mówiąc
ani słowa.
Zwyciężyła ciekawość, pospieszył za nimi.
- Czy to było tutaj? - zapytał Alexander najobojętniej-
szym w świecie głosem.
Tancred rozglądał się zdumiony. Stało tu kilka znisz-
czonych mebli, poza tym komnata była pusta. Kurz grubą
warstwą zalegał poałogę. Ani śladu olbrzymiego łoża czy
skórzanych narzut ani też innych zabytkowych mebli.
Stara komnata, jakby nie używana od setek lat.
- Nie rozumiem... To mogła być tylko ta komnata
- powiedział oszołomiony.
Zajrzeli do pomieszczeń obok. Przez drzwi widać było
tylko stosy rupieci bądź też pustą kamienną podłogę.
- To musiała być tamta komnata - powiedział bezrad-
nie.
Ponownie weszli do środka. Alexander przypatrywał
się ścianom i sufitowi.
- Widzi mi się, Tancredzie, że w twoich żyłach płynie
sporo krwi Ludzi Lodu.
Chłopak zbladł.
- Chcecie więc powiedzieć, że naprawdę spotkałem
Salinę? Że przyszła tu z zaświatów i wywołała zaczarowa-
ne wizje?
- Tak mi się wydaje - powiedziała Cecylia.
Molly stała pośrodku ze wzrokiem wlepionym w sufit.
- Tu wcale nie ma pajęczyn - stwierdziła spokojnie.
- O co ci chodzi? - zapytał wójt.
- Chcę powiedzieć, że we wszystkich innych kom-
natach są pajęczyny, a tu ich nie ma.
- Ale kurz, dziewczyno!
Molly przykucnęła i dotknęła brudnej podłogi. Cecylia
uczyniła to samo.
- Popiół - powiedziała.
- Co to znaczy? - zdziwił się niemądrze Tancred. - Czy
czarownica, która tu była, spłonęła i uleciała z dymem?
Cecylia wstała.
- Nie. To znaczy, że rozrzucony popiół może i ma
przypominać kurz. Pajęczyny natomiast nie można pod-
robić.
Rozjaśnił się, wciągnął głęboko powietrze.
- A więc matka sądzi...
- Uważam, że powinniśmy przeszukać twierdzę, żeby
zobaczyć, czy nie ma gdzieś mebli, które widział Tancred.
Co do tego wszyscy byli zgodni.
Poszukiwania w starym zamku nie były przyjemne.
Znaleźli tyle dziwów... Szkielet sowy, resztki machiny do
zwodzenia mostu, kawałki żełaza tak pordzewiałe, że nie
wiadomo, czym były kiedyś, zakątki najwyraźniej używa-
ne jako ustępy...
Na samym dole w łukowato skłepionej piwnicy na-
trafili na wielkie łoże, podzielone na mniejsze części. Były
tam również kandelabry, draperie i narzuty, a także
żywność i odzienie należące do kobiety wysokiego rodu.
- Ktoś musiał mieszkać w tamtej komnacie - skon-
statował Alexander. - A potem wszystko zrzucono tutaj.
Dlaczego? I kto to zrobił?
- Salina - szepnął niewiełe się namyślając Tancred.
Oczy wszystkich skierowały się na niego.
Alexander podszedł powoli do stosu byle jak ułożo-
nych skór. Ostrożnie podniósł jedną z nich.
Pozostali zbliżyli się. Wójt uniósł jeszcze kilka skór.
Molly zabrakło tchu, a Tancred poczuł, że robi mu się
słabo.
Zmarła przedstawiała okropny widok. Pod ciernno-
niebieską szatą była naga. Twarz zastygła w grymasie
okrutnego uśmiechu, a zgasłe oczy wpatrywały się w suft.
- To ona - wychrypiał Tancred. - To Salina.
Molly szukając ochrony złapała go za ramię.
Nie - pisnęła. - To nie jest żadna czarownica.
Wszyscy spoglądali na Molly, a dziewczyna przy-
glądała się zmarłej z głęboką raną w piersi, wokół której
zastygła krew:
- To księżna, siostra hrabiny Holzenstern! Wyrzucili
ją, gdyż trudno z nią było już wytrzymać. Wszyscy
myśleli, że wyjechała.
- Nie wszyscy - powiedział Alexander. - Był ktoś, kto
wiedział lepiej.
Wójt pochylił się nad zwłokami.
- Nie żyje od dwóch; trzech dni. No, młody Paladinie,
czy żyła, kiedy opuszczaliście zamek?
Tancred wpatrywał się w niego. Co ten człowiek
insynuuje?
Cecylia, jakby w geście obrony, otoczyła syna ramiona-
mi.




ROZDZIAŁ V


Tancred roześmiał się niepewnie, niemal prosząco.
- Nie twierdzicie chyba, że ja to uczyniłem?
- Opowiedzcie raz jeszcze, w jaki sposób stąd wyszliś-
cie - powiedział wójt chłodno.
- Przecież właśnie tego nie wiem - wyjąkał Tancred.
- Jak już mówiłem, zapytała mnie, czy nie wypiłbym z nią
wina, a ja nie śmiałem odmówić. A potem zrobiło mi się
dziwnie. Zaczęlo mi się kręcić w głowie, szumieć
w uszach. Zobaczyłem, że zbliża się do mnie, zrzuca szatę
na podłogę...
- Nie wspomniałeś o tym wcześniej - rzucił ostro
Alexander.
- Wstydziłem się o tym mówić. Nic więcej nie
pamiętam. Dręczyły mnie straszliwe koszmary. Ocknąłem
się daleko stąd.
- Sądzicie, że w to uwierzymy? - groźnie zapytał wójt.
Tancredowi krew uderzyła do głowy.
- Nie mogę wymyślać czegoś tylko dlatego, że wam to
odpowiada. To, co mówię, jest prawdą, jakakolwiek by
ona była.
- Odpowiadajcie uprzejmie przedstawicielowi władzy
królewskiej - zażądał wójt. Spoglądał na chłopca z chyt-
rym uśmieszkiem. - Te koszmary... Czy sen był o nożu?
O tym, że kogoś zabijacie?
- Nie, wprost przeciwnie! To ja nie żyłem, byłem
w drodze do królestwa śmierci. Nie, nie śniłem o no-
żu.
- Ale to było o śmierci?
- Tak. O mojej.
- Hm - mruknął wójt. - Trzeba to zbadać! A więc nic
nie wiecie, co się stało po tym, jak zostaliście... jak to
powiedzieć? Oszołomiony? Zatruty? A może po prostu
upojony alkoholem?
Tancred poczuł paskudne ściskanie w gardle. Trudno
mu było wyraźnie wymawiać słowa.
- Mówię przecież, że nic nie wiem!
- Dobrze - powiedział wójt z naciskiem. - Rozumiem.
- Mój syn tego nie zrobił! - zaprotestowała Cecylia.
W Tancredzie nie ma zła.
Ze strachem wspomniała wesołego, bystrego Tronda,
który nagle okazał się jednym ze złych potomków Ludzi
Lodu. Przypomniała sobie nieszczęśnika Kolgrima.
Zadrżała. Alexander spostrzegł to i zrazumiał jej myśli.
- Kim była księżna? - zapytał głośno. I on nie panował
nad głosem. - Mąż wyrzucił ją z domu. Holzensternowie
wyrzucili ją z majątku. Dlaczego?
- Ona... nie była dobra - odparła Molly ze wzrokiem
wbitym w ziemię.
Wójt odpowiedział z wyraźną niechęcią:
- Mieliśmy na nią skargi. Od rozgniewanych gospodyń
z okolicy. Wydaje się... żeby nie być zbyt wulgarnym... nie
potrafiła trzymać się z dala od mężczyzn.
- O, jest chyba wiele kobiet, które...
- Ale nie tak jak ona. Ona musiała ich mieć ciągle.
- Ach, tak - mruknął Alexander. - Biedna kobieta.
- Być może. Ale nie była zbyt przyjemna. Lubiła bawić
się ludźmi, męczyć ich, poniżać. Myślała tylko o sobie.
Cecylia patrzyła na martwe ciało, na powrót przy-
krywane skórami.
- Musiała być bardzo pociągająca.
- To prawda - przyznał wójt. - Niezwykle uwodziciel-
ska.
Tancred przytaknął.
- I przerażająca! Bałem się jej jak ognia.
- Wyjdźmy stąd - wzdrygnęła się Molly.
- Tak - zgodził się wójt. - Spróbujmy zabarykadować
drzwi do czasu, nim ja i moi ludzie nie zbadamy bliżej
okoliczności zbrodni. A teraz złożymy wizytę w Nowym
Askinge.
Zabrzmiało to groźnie. Cecylia nie mogła nic poradzić
na to, że odczuła ogromną ulgę, bo, jak się wydawalo,
wójt odwrócił uwagę od jej ukochanego syna i skierował
ją na innych.
I ona, i Alexander byli pewni, że Tancred nigdy nie
byłby w stanie dokonać zbrodni nawet pod wpływem
silnych środków oszałamiających. Ale wiedzieli, jak trud-
no może być przekonać o tym innych.
Molly wskazała im teraz inną drogę - główną ścieżkę
prowadzącą do zamku, którą Tancred dostrzegł w nocy.
Dziewczyna wyglądała jednak tak źle, że Cecylia zapytała:
- Czy wolno mi będzie zabrać Molly do domu i położyć
ją do łóżka? Nie powinniśmy tak męczyć dziewczyny!
Mężczyźni wyrazili zgodę i Molly pokazała im, którędy
mają jechać do Askinge. Twierdziła z całym przekona-
niem, że nie zabłądzą, gdyż ścieżka wiedzie wprost do
dworu.
Ona i Cecylia wróciły tą samą drogą, którą przyjechali.
Tancred długo machał im ręką. Był bardzo przygnębiony
faktem, że przez cały czas robił z siebie pośmiewisko.
Chciał stać się w oczach Molly bohaterem, ale rzeczywis-
tość daleka była od jego marzeń.
Trójka mężczyzn jechała przez przepiękny las dębowy
w Starym Askinge. Niewiele rozmawiali, pogrążeni
w myślach.
Jeżeli nie Tancred wysłał księżnę na tamten świat... To
kto mógł to zrobić?
Ktoś przecież musiał umieścić ją w Starym Askinge
i spędzać z nią upojne chwile.
Milczenie przerwał Tancred.
- Przypominam sobie, że kiedy zapukałem do drzwi,
natychmiast powiedziała "proszę wejść". W jej głosie
nie było zaskoczenia. A na stoliku stały dwa kielichy do
wina.
Alexander pokiwał głową,
- Widocznie na kogoś czekała.
Nawet wójt musiał się z tym zgadzić.
Znów umilkli.
Dotarli do następnego jeziorka. Wyglądało na głębo-
kie. Po jednej jego stronie wznosiły się strome skały.
Droga prowadziła tuż przy brzegu.
Nagle Tancred krzyknął i wstrzymał konia.
Jego towarzysze spojrzeli z niepokojem. Chłopak był
zaskoczony i wstrząśnięty jednocześnie.
- Co się stało? - zapytał ojciec.
- Widziałem już kiedyś to jezioro!
Czekali, a on starał się przypomnieć sabie szczegóły.
- Już wiem! - zawołał. - To była rzeka śmierci! W tym
straszliwym śnie! Przyjechałem na koniu Hel i... O Boże,
nie!
Alexander zsiadł z konia, a za nim wójt i Tancred.
- Nie opowiadałeś nam dokładnie o swoich kosz-
marach, chłopcze. Mówiłeś tylko, że były to przerażające
wizje. Znalazłeś się w drodze do królestwa umarłych, ale
ponieważ jesteś z Ludzi Lodu, zdołałeś stamtąd powrócić.
- Tak. Najpierw widziałem wyłącznie okropne twarze,
jak to zwykle bywa w koszmarach. A potem zrobiło mi się
zimno...
- Wyszedłeś na zewnątrz. - Alexander ze zrozumie-
niem pokiwał głową. - Mówiłeś, że jechałeś konno?
- Tak, w każdym razie siedziałem lub leżałem na jakimś
potwornym koniu, kościstym i kanciastym, który chybot-
liwie szedł naprzód.
- Mów dalej!
- Dojechałem tu, do brzegu. Sądziłem, że ta rzeka
śmierci. Była łódź, która miała mnie zabrać do królestwa
umarłych.
Obejrzeli się. Przy brzegu jeziora kołysała się na
wodzie mała łódka rybacka.
- Ale łódź odpływała od brzegu - rozgorączkowany
Tancred niemal potykał się o słowa. - Przewoźnik
zatrzymał ją tam, pod tą skałą. Łódź głęboko zanurzała
się w wodzie. Mężczyzna wstał i wyrzucił za burtę
zwłoki. Widziałem, że do ciała przymocowano wielkie
kamienie.
Mężczyźni zmarszczyli brwi.
Tancred starał się ich przekonać.
- Powiedziałem, że umarli muszą dostać się na drugą
stronę. Wtedy przewoźnik spojrzał na mnie rozgniewany.
Łódź nadal chwiała się po tym, jak wyrzucono z niej
ładunek. "Dlaczego zabraliśeie go tutaj? Nic tu po nim!"
Koń zaczął oddalać się od brzegu, a ohydne szkielety
palcami dotykały mojej twarzy, usiłując mnie pochwycić.
- Las - stwierdził Alexander. - Prawdopodobnie
gałęzie.
- Tak - nareszcie odezwał się wójt. - Wygląda na to, że
ten młody człowiek miał urozmaiconą noc. Trzeba będzie
przeszukać jezioro.
- Sądzicie, że... naprawdę coś widziałem?
- Dowiemy się. Jak wyglądał przewoźnik?
- Wszystko, co widziałem tej nocy, było przeraźliwie
powykrzywiane. To z powodu trucizny, jaką w sobie
miałem. Nic więcej nie mogę dodać.
- Z odwiedzinami w Nowym Askinge możemy po-
czekać - zdecydował wójt. - To jest ważniejsze. Jadę po
moich ludzi.
- A ja odprowadzę syna da domu - powiedział
Alexander. - Nie wygląda za dobrze.
- Tak, czuję się zupełnie wyczerpany - przyznał
Tancred. - Ale dlaczego ona mnie otruła?
- Nie sądzę, by chciała cię tak naprawdę otruć
- odpowiedział Alexander. - Istnieje wiele oszałamiają-
cych ziół. Myślę, że uczyniła to z tego samego powodu,
dla którego nie zdziwiła się, kiedy zapukałeś. Oczekiwała
kogoś, a ty przeszkodziłeś w tej wizycie. Pewnie podała ci
coś na sen.
- Ale wydaje mi się, że... że próbowała mnie wykorzys-
tać.
- Podejrzewam, że po prostu z przyzwyczajenia.
Mężczyzna, to jej wystarczyło. Jeśli wolno mi zgadywać,
miała zamiar ukryć cię w jakimś kącie do chwili, aż jej
kochanek odejdzie, a potem zabawić się z tobą.
Tancred nie odezwał się. Wszystko było takie tajem-
nicze. Kim był kochanek? Kto wyrzucił jego, Tancreda, ze
Starego Askinge? I ktoś musiał siedzieć za nim na koniu.
Kto?
- Jedziemy do domu.
Wójt towarzyszył im jeszcze kawałek. Wkrótce dotarli
do skraju lasu i ujrzeli przed sobą Nowe Askinge. Nie
wyjechali jednak na otwartą przestrzeń, lecz nadal posu-
wali się wśród drzew, chcąc pozostać w ukryciu.
Pożegnali wójca, a gdy tyłko znaleźli się w domu,
Tancred wskoczył do łóżka.
- Pozdrówcie Molly - mruknął i zasnął.


Obudził się dopiero przed wieczorem ze znacznie
lepszym samopoczuciem. Wstał i zszedł do jadalni, gdzie
rodzice właśnie zasiedli do obiadu.
- O, jesteś, Tancredzie - ucieszyła się matka. - Chodź,
posil się odrobinę. Lepiej się czujesz?
- Dużo lepiej, dziękuję. Gdzie jest Molly?
- Śpi. My też zdrzemnęłiśmy się troszkę. Zaraz po
posiłku ojciec ma zamiar udać się nad to przerażające
jezioro, żeby zobaczyć, co tam się dzieje.
- Ja też pojadę - zdecydował Tancred.
- Naprawdę?
- Jestem całkiem zdrowy. Posłuchaj, nie mam już
kataru!
Przez chwilę demonstracyjnie oddychał głęboko przez
nos, ale zaraz pochwycił go atak kaszlu.
- No tak, słyszymy, że nie masz już zapchanego nosa
- rzekł Alexander z przekąsem.
Mimo wszystko udało się Tancredowi wymusić zgodę
na eskapadę po obiedzie. Molly wciąż spała w gorączce,
a on był zbyt niespokojny, by usiedzieć w domu.
Dotarli na miejsce akurat w porze przepięknego
zachodu słońca. Gładka powierzchnia leśnego jeziora
lśniła złotem i czerwienią, nad wodą zaczynały zbierać się
mgliste obłoczki podświetlone ostatnimi promieniami.
Nadal pczeszukiwano dno. Męskie głosy odbijały się
echem, niosąc się od łodzi krążącej wokół występu
skalnego.
Wójt, który z brzegu nadzorował poszukiwania, wy-
szedł im na spotkanie.
- Do tej pory nic - powiedział krótko. - A więc sen był
snem.
- W takim razie tylko częściowo - powiedział Tancred.
- Bo ja tu byłem. Wiem o tym. Wszystko jest takie jak
w moich wizjach.
- Czy byliście już w Nowym Askinge? - chciał
wiedzieć Alexander.
- Nie, mieliśmy pełne ręce roboty tutaj i w zamku
duchów. Zabrano ją już stamtąd. Odziana w przyzwoitą
żałobną szatę spoczywa w kaplicy pogrzebowej w koś-
ciele. Odmówiono oczyszczające modlitwy nad tą grzesz-
ną kobietą. Tak jak sądziliśmy, zabito ją nożem.
- Jak myślicie, kogo oczekiwała?
- O, mogło ich być wielu. Mężczyźni z wioski szaleli za
nią.
- Ale jest ktoś, kogo szczególnie podejrzewacie,
prawda?
- Tak. Osoby, które wmówiły Tancredowi historię
o czarownicy Salinie. Hrabiego Holzensterna i młodego
Dietera.
- Ale księżna sama nazwała się Saliną - wtrącił
Tancred.
- Wywiedziałem się co nieco. Rzeczywiście istnieje
legenda o czarownicy Salinie, która ponoć mieszkała
w Starym Askinge, ale ona miała być stara i brzydka jak
noc. Przypuszczam, że księżnej podobało się być czarow-
nicą. To brzmiało ciekawie i kusząco. Mężczyznom też to
przypadło do gustu. Prawdopodobnie uzgodniła ze swy-
mi kochankami, że będą oszukiwać okolicznych miesz-
kańców, mówiąc, że w twierdzy mieszka czarownica
Salina. Na wypadek, gdyby ktoś nabrał podejrzeń.
- To brzmi logicznie - przyznał Alexander, który
z satysfakcją zauważył, że wójt, kiedy przestał udawać
groźnego, wykazywał się inteligencją i zdrowym rozsąd-
kiem. - Chcieli przestraszvć ludzi, by tam nie chodzili.
- Tak. Nie wątpię, że zarówno młody Dieter, jak
i hrabia byli jej kochankami - powiedział wójt. - Ale
mogło ich być więcej.
- Przypominam sobie teraz - wtrącił Tancred. - Tak.
Dieter wspomniał kiedyś, że swatają go z córką Holzen-
sternów, Stellą, ale wyraźnie dał mi do zrozumienia, że
jego pociąga co innego. "Gdybyś tylko wiedział", mówił
do mnie z tajemniczym uśmiechem. Byłem pewien, że
chodzi o Jessikę Cross albo o Molly. A to była księżna!
Alexander wysunął hipotezę:
- Czy mogło być tak, że ten, który nadszedł owej nocy,
zauważył Tancreda i poczuł zazdrość? I wbił w nią nóż?
- Wątpię - odparł wójt. - Zabiłby wówczas także
młodego pana.
Tancredowi przeszły ciarki po plecach. Tamtej nocy
jego życie wielokrotnie wisiało na włosku. Mógł zostać
zakłuty nożem, mógł umrzeć od trucizny, zamarznąć
w lesie na śmierć lub nabawić się zapalenia płuc...
Nagle rozległ się krzyk.
- Co jest? - zawołał wójt.
Chyba coś mamy - odkrzyknął jeden z mężczyzn.
- Ale nie możemy tego wyciągnąć - wrzasnął drugi.
- Za ciężkie. Bosak się ześlizguje.
- Pewni jesteście, że to nie kamień?
- Tak się wydaje.
Wójt w asyście dwóch swoich ludzi pospieszył na skałę.
Łódź zatrzymała się tuż pod nią; skała odbijała się
w gładkiej jak lustro tafli wody.
- Mniej więcej tu przewoźnik wyrzucał ciało - powie-
dział Tancred.
Nie mogli dostać się na sam wierzchołek skały, gdyż
nie było tam ani kawałka płaszczyzny. Wspięli się jednak
dość wysoko, z ukosa widzieli więc łódź znajdującą się na
dole.
- Czy Knudsen nie może zejść na dół? - zapytał wójt.
- Knudsen umie pływać - dodał.
- Zimno - sprzeciwił się młody mężczyzna w łodzi.
- Wystarczy, jeśli zaczepisz hak.
- To i tak długo - mruknął Knudsen, ale ściągnął
wierzchnie ubranie i wskoczył do jeziora.
Po zetknięciu z lodowatą wodą chwytał powietrze jak
ryba.
- Kurcz mnie łapie! - krzyknął.
- Przyzwyczaisz się - stwierdził wójt bezlitośnie.
Knudsen zaklął szpetnie, wciągnął powietrze w płuca
i zanurkował. Przez moment nogi przecinały powietrze,
po czym i one zniknęły w wodzie.
Szybko wypłynął na powierzchnię.
- Tak, jest tam coś. Ale, do diabła, strasznie zimno!
Dajcie mi nóż, najpierw muszę odciąć przywiązane
kamienie.
Biedak aż dzwonił zębami z zimna.
- Dostaniesz solidnego kielicha - obiecał wójt. - I bę-
dziesz mógł zaraz iść do domu.
Napitek wyraźnie kusił. Knudsen ponownie zanur-
kował, tym razem na dłużej.
Tancredowi serce waliło jak młotem. A więc to, co
widział tamtej nocy, wydarzyło się naprawdę. Ta myśl
budziła grozę.
Mężczyzna ukazał się na powierzchni.
- Pomóżcie mi wejść do łodzi! A potem ciągnijcie.
Woda lała się z niego, kiedy przysiadł na rufie. Trząsł
się na całym ciele. Tancred szczerze mu współczuł.
Dwaj pozostali zaczęli ciągnąć linę. Zadanie było
trudne, ciężar na końcu musiał być wielki. Istniało też
niebezpieczeństwo, że przechylona łódź zacznie nabierać
wody.
Tancred zdał sobie nagle sprawę, że aż do bólu napiął
wszystkie mięśnie.
Powoli, powoli liny w łodzi zaczęło przybywać.
- Głęboko leżało - rzeczowo stwierdził wójt. - Wie-
dzieli, gdzie wybrać miejsce.
W wodzie coś zamajaczyło. Tancredowi zakręciło się
w głowie, musiał przytrzymać się skały. Dwie białe nogi...
Długa spódnica... Białe bezwładne ramiona. Przedziwnie
- od kilkudniowego leżenia w wodzie - rozmyta twarz,
napuchnięta i sina...
- Jessica Cross? - zapytał cicho Alexander.
Mężczyźni w łodzi usłyszeli go.
- Nie! - krzyknęli. - To Molly, Molly córka Hansa.





ROZDZIAŁ VI


Tancred był oszołomiony, jakby dastał obuchem
w głowę.
- Molly? Molly? - powtarzał tylko. Stojący za nim
Alexander położył mu dłonie na ramionach. - Ile jest tutaj
dziewcząt o tym imieniu? - zapytał Tancred błagalnie.
- W parafii tylko jedna - odparł wójt surowo.
- Ale czy nie znacie dziewczyny, która była tu dzisiaj
z nami? - zapytał Aiexander.
- Jestem ta dopiero od trzech miesięcy i rzadko
bywałem w Askinge. Tylko w związku z awanturami
z nieszczęsną księżną. Nie spotkałem wtedy ani Molly, ani
tej drugiej.
Łódź znalazła się teraz tuż pod nimi. Tancred spoglądał
na kobietę, leżącą na dnie łódki. Kobietę, która miała na
imię Molly. Ubrana była w wytworny płaszcz i, na ile
mógł ocenić po zniekształconej twarzy, starsza niż jego...
Jego kto?
- Któż wobec tego leży w domu? - zapytał roze-
drganym głosem. - Ta, którą...
- To nie może być nikt inny jak Jessica Cross
- powiedział wójt.
- Tym bardziej wszystko się zgadza. Uważałem bo-
wiem, że jak na prostą służącą Molly była zaskakująco
wykształcona i kulturalna. Nigdy się nad tym nie za-
stanawiałeś, Tancredzie? - zapytał ojciec.
Powinien był to zrobić. Jak mógł przeoczyć gwałtow-
ną niechęć, kiedy podarował jej monetę! Jej reakcję prawie
jak na jałmużnę...
- Nie - odparł chłopiec potulnie. - Byłem chyba tylko
zakochany.
Powoli narastał w nim sprzeciw, aż przerodził się
w gwałtowny gniew.
Oszukała go! Drwiła z niego! Igrała z jego uczuciami!
- Nie chcę jej więcej widzieć - szepnął.
- Spokojnie - stanowczo powiedział Alexander. - Naj-
pierw musimy się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Na
trzeźwo ocenić sytuację. Potem możesz pozwolić sobie na
burzę uczuć.
- Ty nic nie rozumiesz, ojcze! Ona jest pierwszą
dziewczyną, do której żywiłem prawdziwą miłość!
- Rozumiem to doskonale. Jeżeli już musisz się
wykrzyczeć, to idź w jakieś ustronne miejsce i tam sobie
ulżyj. Ale w takim stanie, w jakim teraz jesteś, nie możesz
pokazać się w domu ciotki Ursuli!
- W domu? - Tancredowi łamał się głos. - Tam już
nigdy nie pójdę. Będę szedł i szedł przed siebie, aż
padnę...
- Zrób tak - powiedział ojciec chłodno. - Jednego dnia
znajdujemy dwie biedne zmarłe kobiety, a ty pleciesz coś
o swej urażonej ambicji, nie próbując nawet dowiedzieć
się, dlaczego twoja ukochana pastąpiła tak a nie inaczej.
Osądzasz ją bez zastanowienia. Idź więc stąd i pozwól nam
myśleć w spokoju.
Tancred nagle jakby skurczył się w sobie, ale zaraz się
opanował.
- Wybaczcie. Będę się zachowywał godnie. Ale tak mi
przykro. Jestem taki zaskoczony.
- Nic dziwnego. Też bym był na twoim miejscu.
- Przyjrzyjmy się teraz tej kobiecie - powiedzial wójt
- a potem ruszamy do Nowego Askinge!


Molly córka Hansa otrzymała cios w tył głowy i praw-
dopodobnie zginęła natychmiast. Płaszcz, który miała na
sobie, należał do Jessiki Cross, jak orzekł jeden z męż-
czyzn mających powiązania z dworern Askinge.
- A płaszcz, który nosi nasza znajoma, był pewnie
własnością Molly - stwierdzil Alexander. - Moja żona
wspomniała, że dziewczyna miała pod nim bardzo piękne
ubranie.
- Nie widzę związku między tymi dworna zabójstwami
- odezwał się Tancred, który postanowił starannie ukry-
wać ból swego złamanego serca.
- Musi być jakieś powiązanie - powiedział wójt. - Nie
zabija się dwóch kobiet jednej nocy bez żadnego związku.
Dojechali do Nowego Askinge. Zaskoczeni gospoda-
rze wpuścili ich do środka.
Prezentacji dokonał Tancred.
- To jest mój ojciec, margrabia Paladin, a to wójt.
- Tak, spotkaliśmy się już kiedyś - mruknął Holzen-
stern do wójta. - Czy coś nowego w sprawie Jessiki?
- I Molly. Tak, jest coś nowego.
- Naprawdę? - zdziwiła się hrabina. - Gdzie one są?
- Przykro mi, ale muszę was powiadomić, że Molly
córka Hansa nie żyje.
- Nie żyje?
- Została zabita i wrzucona do jeziara tu w pobliżu.
Jessica Cross znajduje się teraz w bezpiecznym miejscu.
Ten człowiek jest naprawdę bystry, pomyślał znów
Alexander.
Hrabianka Stella stała za rodzicami sztywna i milcząca.
Piękna i bez życia.
- Nic z tęgo nie rozumiem - wyjąkał hrabia.
Wszyscy troje byli głębako wsrrząśnięci.
- Mamy jeszcze jedną przykrą wiadamość. Jej wyso-
kość księżna została odnaleziona w Starym Askinge.
Zakłuto ją nażem.
- Moja siostra? - Hrabina wydała z siebie rozdzierający
krzyk. - Przecież jej tu nie ma!
- Najwyraźniej mieszkała tam przez dłuższy czas.
Zgaduję, że nigdy nie opuścila tego muejsca.
- Ależ to wstrząsatące! - zawałała hrabina. - Co tu się
dzieje?
- Właśnie usiłujemy to ustalić. Czy możemy prosić
o pozwolenie na przeszukanie stajni?
- Stajni? Oczywiście - zgodził się zaskoczony hrabia.
- Bardzo proszę.
Kiedy przechodzili przez dziedziniec, wójt powiedział:
- Coraz bardziej jestem przekonany, że pawinniśmy
najpierw porozmawiać z Mol... z Jessiką.
- Tak - potwierdził Alexander. - Należy się nam od
niej trochę wyjaśnień, których powinniśmy byli wy-
słuchać, zanim tak bez pardonu wtargnęliśmy do tych
ludzi.
- Byłbym ogromnie wdzięczny, gdybyście zechcieli
poświęcić swój czas na dalszą współpracę w tej smutnej
sprawie, wasza wysokość.
- Miałem nadzieję, że zezwolicie mi na to. To mimo
wszystko mój syn przyczynił się do odnalezienia zmar-
łych. Naprowadził nas na ślad, prawda?
- Tak, ta noc nie szczędziła mu mocnych przeżyć
i dramatycznych wydarzeń! Ale dobrze, skoro już tu
jesteśmy, przesłuchamy tę rodzinę.
Alexander odezwał się dyplomatycznie:
- Przypuszczam, że uczynicie tak, jak zwykle to
robicie? Przesłuchacie ich kolejno, aby żadne z nich nie
wiedziało, co mówili pozostali?
Wójtowi, który miał zamiar postawić ich razem w og-
niu pytań, na moment wydłużyła się twarz, ale od-
powiedział szybko:
- Ma się rozumieć!
Ten margrabia nie jest wcale taki głupi, pomyślał,
nabierając wobec Alexandra należnego respektu. Wójt nie
miał zbyt dobrego zdania o wyższej klasie, o niższej także
nie, ale ten człowiek zasługiwał na uznanie. Ładnie się
prezentował i syn zresztą też, choć teraz był zdruzgotany.
Ale miły w swej nieporadności. Margrabina to naprawdę
piękna i elegancka kobieta. Bystra, pełna życia, serdeczna.
Szkoda, że pojechała do domu.
A mała Molly... nie, Jessica, śliczna, przeziębiona
i niczego nie rozumiejąca. Choć Bóg jeden wie, jakie myśli
krążą jej po głowie. Jakiego piwa nawarzyła tym razem?
A może to właśnie ona jest winna?
- Powinniśmy chyba porozmawiać także z Dieterem?
- To ten młodzieniaszek Tancred przerwał mu rozmyś-
lania.
- Niedługo - uspokoił go wójt. - Wkrótce przyjdzie
i jego kolej.
Weszli do mrocznej stajni. Otoczył ich ostry, ale mimo
wszystko przyjemny zapach koni.
- Gdzie będziemy szukać? - zapytał Alexander. - I cze-
go?
Wójt miał tyiko niejasne przeczucie, że powinni
zlustrować miejsce, w którym Molly czekała, podczas gdy
Jessica pobiegła po pieniądze.
- To dość rozsądne - zgodził się Alexander. - Ale
stajnia jest duża. Powinniśmy wcześniej porozmawiać
z Jessiką.
Tancred miał ogromne kłopoty z przechrzczeniem
swej ubóstwianej Molly na Jessikę. Choć, rzecz jasna, to
imię lepiej do niej pasowało.
Nie wielbił jej już jednak. Wybranka popadła w cał-
kowitą niełaskę.
Pokręcili się chwilę wśród parskających koni, ale
musieli spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że ich
wysiłki są daremne. Trzeba wracać do domu.
- Chodź już, Tancredzie - zawołał Alexander.
- Poczekajcie jeszcze moment - usłyszał z któregoś
z bocznych korytarzy. - Chyba coś znalazłem!
Bezzwłocznie skierowali się w tamtą stronę.
Tancred stał w rogu stajni przy półce z narzędziami.
w dłoniach trzymał szpadel.
- Spójrzcie na to - powiedział. - Czy to nie wygląda jak
krew?
Wójt wziął narzędzie do ręki.
- Tak, ale nie wiadomo jakiego pochodzenia.
- Tu jednak są też włosy. Na pewno nie końskie.
Przenieśli szpadel do światła.
- Nie wiemy, jakiego koloru włosy miała Molly, bo
w wodzie wszystkie włosy ciemnieją. A te są blond,
prawda?
- Tak, można tak powiedzieć - potwierdził Alexander.
- Jak to się ładnie mówi, popielatoblond. Brawo, Tanc-
redzie!
Zranionemu sercu dobrze zrobiła ta pochwała.
- A więc Molly zabito tutaj - powiedział wójt
zamyślony. - To musiało odbyć się błyskawicznie.
- Jessica pewnie nie od razu znalazła pieniędze, a ciało
Molly musiano usunąć stąd natychmiast - głośno myślał
Alexander. - Przecież Jessica szukała Molly długo i do-
kładnie.
- Tak, to bardzo dziwne. Wszystko wskazuje na to, że
ofiarę wyniesiono przez tylne drzwi. A co jest na
zewnątrz?
Wyszli. Na dworze zaczynało się już ściemniać. Nagie
jeszcze pola wydawały się całkiem czarne.
Wąska ścieżka wiodła w kierunku lasu.
- Konno? - rozważał wójt. - No tak, w ten sposób
można zyskać na czasie.
Tancred pospieszył z pomocą:
- Kimkolwiek był winowajca, nie mógł być sam.
- Nie, to pewne - odparł Alexander. - Musiało ich być
przynajmniej dwóch. Jest wiele pytań, na które od-
powiedzieć może tylko Jessica. Na przykład, jaką pozycję
w domu zajmowała Molly...
Tancred popatrzył na niego pytająco i już otworzył
usta, by coś powiedzieć, kiedy z tyłu rozległ się jakiś głos:
- Co tu robicie?
W drzwiach stajni stał wysoki, potężnie zbudowany
mężczyzna.
- Stajenny, prawda? - zapytał wójt.
- Stajenny? - parsknął mężczyzna. - Jestem woźnicą jej
miłości. Ale pytałem, co z was za ludzie, że wtargnęliście
na cudzą posiadłość?
- Jestem wójtem, a to moi współpracownicy. Przybyli-
śmy tu, by zbadać sprawę zabójstwa jednej ze służących,
Molly, którą prawdopodobnie pozbawiono życia tu,
w stajni. Zajmujemy się ponadto zabójstwem siostry
hrabiny.
Woźnica pobladł straszliwie; na ostatnie słowa wcale
nie zwrócił uwagi.
- Co wy mówicie? Zabójstwo Molly? Mojej ukochanej
Molly? O Boże, nie, nie!
Zasłonił twarz dłońmi i zniknął w stajni.
Spojrzeli po sobie.
- A mnie się wydawało, że już mamy jednego przestęp-
cę - powiedział Tancred. - Wyglądał na takiego, co mógł
to zrobić. Jak łatwo osądzać ludzi...
- Tak, to prawda.
Przeszli przez mroczną stajnię, nie spotkawszy
już woźnicy. Gdzieś w ciemności słychać tylko było
jego rozpaczliwy płacz. Wrócili do domu mieszka-
lnego.
Wójt poprosił najpierw o rozmowę z hrabiną.
- Kobiety są zazwyczaj dużo słabsze - wyjaśnił. - Może
zdradzi którąś z tajemnic męża...
Nijaka kobieta, ubrana w czerń po śmierci siostry,
bardziej niż zwykle sprawiała teraz wrażenie pozbawionej
wszelkich uczuć, choć miała kłopoty z nadaniem twarzy
spokojnego wyrazu.
- Najpierw kilka mniej ważnych pytań. Co łączyło
waszego woźnicę z Molly?
Hrabina wyglądała na zaskoczoną.
- Woźnicę? Jak to?
- Wiadomość o jej śmierci była dla niego wstrząsem.
- Ach, o to chodzi! Chyba pragnął się z nią ożenić. AIe
ona go nie chciała.
- Jakie właściwie stanowisko zajmowała Molly?
Hrabina Holzenstern odpowiedziała, wykrzywiając
usta:
- Była pokojówką Jessiki i najwyraźniej jej zaufaną. To
bardzo trudna dziewczyna. Bezczelna i wyzywająca, nie
chciała słuchać nikogo oprócz Jessiki. Rozpuszczała
sierotę i podjudzała przeciwko nam.
- Czy miała jakiegoś przyjaciela?
- Molly? Nic mi o tym nie wiadomo, ale ona miała
swoje tajemnice, więc wcale by mnie to nie zdziwiło.
- Ile liczyła sobie lat?
- Trudno powiedzieć. Myślę, że dwadzieścia pięć,
trzydzieści. Służyła tu już przed śmiercią rodziców Jessiki.
- Przejdźmy teraz do waszej siostry, księżnej.
Hrabina mocniej zacisnęła usta.
- Nie chcę mówić o umarłych, panie wójcie. Niech
spoczywają w pokoju!
- Nie mamy innego wyjścia. A więc wiemy, że
utrzymywała związki z różnymi mężczyznami. A wy lą
stąd wyrzuciliście. Dlaczego? Czy zbliżyła się zanadto do
któregoś z mężczyzn w domu?
Wyjątkowo zapomniała się uśmiechnąć.
- Panie wójcie, doskonale wiecie, że w naszej rodzinie
jest tylko jeden mężczyzna. Cóż więc insynuujecie?
- Właśnie to, co myślicie.
Odpowiedziała bardzo wzburzona:
- Ależ mój mąż brzydził się nią! To on zmusił moją
siostrę do opuszczenia domu. Mnie było jej żal. A teraz
uznaję wasze pytania za nieprzyzwoite i odmawiam
dalszych odpowiedzi. Żegnam!
Jej głos załamał się od płaczu, pospiesznie więc
opuściła salon.
Spojrzeli po sobie.
- Cóż, nie udało się - powiedział wójt. - Weźmiemy się
teraz za niego. Ale bardzo chciałbym porozmawiać
z Jessiką.
- Ja także - przyznał Alexander. - Bez jej wyjaśnień
daleko się nie posuniemy.
Kiedy wszedł hrabia, popielaty na twarzy, z drżącymi
dłańmi, wójt powiedział:
- Na razie mam do was tylko jedno pytanie. Wierzę, że
odpowiecie na nie wyczerpująco.
Hrabia Holzenstern czekał.
- Dlaczego wmówiliście młodemu Tancredowi, że
Stare Askinge nie istnieje?
Zapadła cisza. Hrabia wzruszył ramionami.
- Mógłbym podać wiele powodów, ale w żaden i tak
byście nie uwierzyli.
- Chyba nie.
Na, dobrze - westchnął hrabia. - Nie chciałem, żeby
tam węszył.
- Dlaczego?
- To chyba jasne.
- Nie całkiem. Doskonale rozumiem, że mieliście
romans z księżną. Nie chcemy się w to mieszać. Ale ona
została zamordowana, panie hrabio! A to stawia was
w innym świetle.
Rumieniec oblał policzki hrabiego.
- Nie byłem jedyny - powiedział popędliwie.
- To wiemy. Proszę podać jakieś nazwiska!
- Tego nie mogę zrobić, przecież to byłoby...
- Młody Dieter?
Hrabia wypuścił całe powietrze z płuc.
- Tak, młody Dieter.
- Ktoś jeszcze?
- Prawdopodobnie. Ale nie wiem, kto. Naprawdę.
- Dziękuję, to na razie wystarczy. Ale jeszcze wrócimy
do sprawy. Przyślijcie teraz córkę, hrabio.
- Ale Stella o niczym nie wie!
- Zobaczymy.
Weszła woskowa lalka. Jeśli w ogóle jej twarz mogła
coś wyrażać poza pustką, musiał to być strach. Świadczyły
o tym zaciśnięte usta. Młoda kobieta była niewypowie-
dzianie piękna, ale Tancred nie chciałby jej za żadne
skarby świata!
Wójt naprawdę sprawnie prowadził śledztwo. Nie
zadawał dziewczynie bezsensownych pytań w rodzaju, czy
wiedziała, że jej ciotka przebywa w Starym Askinge. I tak
by przecież zaprzeczyła. Zamiast tego zapytał:
- Czy Molly była waszą przyjaciółką?
Molly? - parsknęła. - Doprawdy!
- A młody Dieter? Słyszałem, że podobno macie się
pobrać?
Uniosła jeszcze wyżej swe jakby stale zdziwione brwi.
- Tak, była o tym mowa. Ale ja na razie jeszcze nie
wyraziłam zgody.
- Kim właściwie jest ten Dieter?
- Dieter? Mieszka niedałeko stąd, we dworze swej
matki. Ojciec nie żyje, Dieter zajmuje się więc gospodarst-
wem. Jest baronem. Jego ojeiec należał do wielmożów
królestwa. Dieter pochodzi ze świetnej rodziny. Innego
kandydata moi rodzice by nie zaakceptowali.
- Czy przyjaźniliście się, pani, z Jessiką Cross?
- Czy się przyjaźniłam? Mówicie tak, jakby ona nie
żyła.
- Nie, oczywiście, że nie. A więc jak?
Stella ociągała się z odpowiedzią.
- No, tak. Ale jesteśmy takie różne.
Wójt zadał jeszcze kilka pytań, po czym pozwolił jej
odejść.
- A teraz jedziemy porozmawiać z Jessiką! - powie-
dział zdecydowanie. - Dieter może poczekać.


Kiedy przybyli do majątku Ursuli Horn, Cecylia
powiedziała, że "Molly " nadal leży i nie można jej nazwać
zdrową.
Wszyscy poszli więc do jej sypialni.
Dziewczyna wyglądała bardzo żałośnie. Spod kołdry
wystawał ledwie czubek nosa. Usiedli wokół łóżka.
Tancred spoglądał na nią i serce bolało go coraz bardziej.
Albo może raczej ściskało go w dołku; tam bowiem,
mimo swego całego romantyzmu, umiejscawia się nie-
szczęśliwa miłość.
- Tak, tak, Jessiko Cross - zaczął wójt. Obie kobiety
drgnęły. Cecylia przecież o niczym jeszcze nie wiedziała.
- Winna nam jesteś wyjaśnienie. Mów całą prawdę, nie
próbuj więcej opowiadać bajek!
- Skąd wiecie, że jestem Jessica? - szepnęła przerażona.
- Ponieważ znaleźliśmy Molly. Martwą. Zabito ją
w stajni i wrzucono do jeziora.
- Tak, ona nie żyje - powiedziała Jessica spokojnie.
- A więc wiedziałaś! - wybuchnął Tancred.
Po policzkach dziewczyny ściekały wielkie łzy.
- Tak. Znalazłam ją, kiedy wróciłam do stajni. Zamor-
dowaną. Dlatego uciekłam do lasu i krążyłam po nim
opętana żalem.
Tego się nie spodziewali. Ich przypuszczenia okazały
się mylne.
- Ale zamieniłaś płaszcze?
- Nie! - jęknęła Jessica. - To dlatego właśnie uciekłam!
Wcześniej Molly dała mi swój płaszcz, bo był dużo
cieplejszy od mojego. Ten więc, kto zabił ją w stajni,
musiał sądzić, że to ja. Tam było ciemno.
Milczeli, usiłując wszystko zrozumieć.
- Ale dlaczego powiedziałaś, że nazywasz się Molly?
- zapytał w końcu Tancred.
- Nie byłam wtedy w pełni świadoma, co czynię.
Sądziłam, że najlepiej będzie, jeżeli wszyscy pomyślą, że
Jessica Cross zniknęła na zawsze. Wtedy mogłabym
zacząć nowe życie gdzieś daleko stąd.
- Ależ to nie ma sensu! - wykrzyknął Tancred.
- Przecież ci, którzy znaleźli Molly w stajni, musieli ją
rozpoznać!
- Wiem - westchnęła. - Ale nie mieliby odwagi
powiedzieć, że ja żyję, a Molly umarła. Zdradziliby się.
- Ale ty chyba nie wiedziałaś, kto znajdzie Molly? Mógł
to być ktoś całkiem niewinny.
- Nie - powiedziała Jessica niemal bezgłośnie. - Ale
widziałam, jak ją przewożą na koniu. Siedziałam wówczas
na skraju lasu i patrzyłam na dwór.
- Rozpoznałaś, kto to był?
- Nie, to działo się w środku nocy. Zauważyłam tylko
sylwetkę jeźdźca i drugą postać leżącą na grzbiecie konia.
- Dlaczego wciąż mnie okłamywałaś, Jessiko? - zapy-
tał urażony Tancred.
- Nie rozumiesz tego, Tancredzie? Powiedzialam ci
kiedyś, że nie jestem ciebie warta, i tak właśnie jest.
- Zaczęła głośno płakać, nie będąc w stanie dłużej
panować nad sobą. Łkania aż dudniły jej w piersi.
- Bardzo chciałam powiedzieć ci, kim jestem. Ale wów-
czas musiałabym wyjawić tyle innych rzeczy!
- Czy wiedziałaś, że księżna mieszka w Starym Askin-
ge? - zapytał wójt.
- Nie! Ale wcale mnie to nie dziwi.
- Dlaczego? Teraz musisz powiedzieć nam całą praw-
dę, Jessiko - poprosił Alexander poważnie. - Inaczej
możesz zostać oskarżona o zabicie Molly, i nie tylko.
Zagryzła wargi. Usiłowała powstrzymać szloch. Wy-
konała błagalny gest w kierunku Tancreda, ale on
pozostał zimny, niewzruszony i udał, że niczego nie widzi.
Odezwała się Cecylia:
- Powiedziałaś, że ten, kto zabił Molly, zakładał, że to
ty. Dlaczego ktoś chciałby cię zabić?
- Ja... nie mogę tego powiedzieć. Mimo wszystko
zajmowali się mną tak długo...
- Rodzina Holzensternów? A więc to oni...?
Skinęła głową.
- Ale nie wiem, kto z nich.
- Jak słyszałem, w przyszłym miesiącu będziesz pełno-
letnia - powiedział wójt. - A wtedy oni zostaną bez dworu
i ziemi. Czy to nie jest wystarczający motyw?
- Nigdy nie było mowy o tym, że mają się wy-
prowadzić - odpowiedziała żałośnie.
- Ale dwór będzie twój?
- Cały czas jest mój. Oni tylko nim zarządzali i opieko-
wali się mną.
- A więc jest inny powód? Tak, wspomniałaś o tym.
Opowiadaj !
Dziewczynę pochwycił atak kaszlu. Gdy doszła do
siebie, zduszonym głosem zapytała:
- Czy mogę porozmawiać sam na sam z margrabiną?
- Przykro mi, ale nie - odparł wójt.
- A z Tancredem?
- Z nim także nie.
- Ale to bardzo osobista sprawa!
- Musisz wyznać wszystko tu i teraz.
Jessica posmutniała, ale westchnąwszy ciężko, zaczęła
opowiadać:
- Prawda będzie ohydna, a jeżeli okaże się zbyt
nieznośna, to zatkajcie uszy. Małżeństwo Holzensternów
nie układało się szczęśliwie. Zostało zaplanowane przez
rodziców, oni nie znosili się nawzajem. Z obowiązku
postarali się o jedno dziecko, a potem, o ile wiem, nie mieli
ze sobą nic wspólnego. Być może odpowiadało to
hrabinie, bo ona z natury nie jest osobą namiętną. Jej pasją
jest raczej liczenie ręczników i srebra. I dworskie plotki.
Bardzo lubi podniecać się skandalami wywołanymi przez
innych. Nie chciałabym być niesprawiedliwa, ale ona po
prostu taka jest.
- Mów dalej! - polecił Alexander. - Jak było z hrabią?
- On... - zawahała się Jessica. - Szukał nowych
terenów łowieckich.
- To już wiemy. Przyznał, że odwiedzał księżną
w Starym Askinge. Przypuszczalnie sam ją tam sprowa-
dził.
Jessica zgodziła się z tym.
- Prawdopodobnie. Ale księżna była tylko... czaso-
wym rozwiązaniem. Zakochał się w kimś innym.
- W Molly?
- Molly i on żyli jak pies z kotem. Nie, szalał za kimś
innym od ponad dwóch lat.
- Za tobą? - spytał cicho Alexander.
Jessica zadrżała.
- Tak. Już tego roku, kiedy tu przybyli, spocony
i trzęsący się jak galareta wyznał mi miłość po raz
pierwszy. Nie, nie mogę w ten sposób zdradzać tajemnicy
drugiego człowieka, musicie mi wybaczyć, ale nie mogę!
- Doskonale rozumiemy, jak musisz się czuć, ale to
niestety konieczne. Możesz zaufać naszej dyskrecji.
- Czuję się okropnie - szepnęła. - A więc dobrze, to
była ogromnie nieprzyjemna chwila. Zwierzył mi się, jak
bardzo jest nieszczęśliwy w małżeństwie; twierdził, że
jestem jego pierwszą prawdziwą miłością. Nie uwierzyłam
w to, zwłaszcza gdy dodał, że może aranżować nasze
potajemne spotkania. Zapewniał, że będzie dla mnie
dobry i dostarczy mi radości i oszałamiających rozkoszy...
Fuj! Natychmiast uciekłam razem z Molly, która została
w Askinge, by się mną zajmować. Szybko sprowadzono
nas z powrotem. Hrabia nie przestawał mnie dręczyć, a ja
starałam się robić dobrą minę do złej gry. Nigdy nie
potrafiłam kogoś zranić. Sądzę, że można to określić jako
przesadny wzgląd na innych. To nie jest wcale szlachetna
cecha, raczej słabość.
- Być może - powiedział Alexander. - Ale to nie jest
słabość, której należy się wstydzić.
- Dziękuję - szepnęła. - To były trudne lata, mar-
grabio! O, te oczy, śledzące mnie wszędzie, błagalne,
głodne oczy! Kiedy na chwilę zostawaliśmy sami, natych-
miast bez zażenowania ściskał mnie za rękę. Musiałam
używać całego mojego sprytu, żeby nie zostawać z nim
sam na sam, co stawało się tym trudniejsze, że on robił
wszystko, byśmy byli tylko we dwoje. Tej zimy przeszedł
do bezpośredniego ataku i próbował mnie pocałować, ale
Molly udało się go powstrzymać. Straszliwie się pokłócili
i Molly natychmiast została zwolniona. Wpadłam w roz-
pacz, przecież ona była moją jedyną przyjaciółką i obroń-
czynią. Znów próbowałyśmy uciec, bez powodzenia. Nie
chciałyśmy skarżyć się hrabinie, gdyż ona nie zasłużyła
sobie na taką zgryzotę, jakiej doświadczyłaby po usłysze-
niu prawdy o mężu. Stellę także pragnęłyśmy oszczędzić.
- Czy one niczego nie zauważyły?
- Nie, kiedy znajdowały się w pobliżu, hrabia stawał się
nad wyraz ostrożny. Och, co za koszmar! Cały czas
musiałam się wystrzegać natręta, udawać życzliwość,
a jednocześnie zdecydowanie go odczucać.
- Teraz znowu chciałaś uciec?
- Tak. Tym razem mu się udało.
- Co? - Tancred aż się poderwał.
- Stella wraz z matką były u sąsiadów - łkała. - Nie
wiedziałam o tym. Położyłam się spać. Do moich drzwi
nie było klucza, zginął jakiś czas temu. Nagle obudziłam
się, on był na mnie... Walczyliśmy... Och, to było
wstrętne! Płakałam i krzyczałam, on się przestraszył
i skapitulował. Wpadłam w histerię, pobiegłam do pokoju
Molly. Próbowała mnie uspokoić, ale ja chciałam tylko
jednego: uciec stąd jak najszybciej i jak najdalej. Ubrała
mnie więc i popędziłyśmy do stajni po konie. Wstyd mi
teraz, gdy pomyślę, jak się zachowywałam, bo bez
przerwy wykrzykiwałam najokropniejsze rzeczy o tej
bestii i drżałam na całym ciele, więc Molly, sądząc, że mi
zimno, zamieniła się ze mną na płaszcze.
Zamilkła, przerażona wspomnieniami tamtego wie-
czora.
- A potem? - zapytał wójt.
Jessica odecwała się od smutnych myśli.
- Molly stwierdziła, że musimy mieć pieniądze, ale ja
nadal tylko krzyczałam, więc ona, żeby mnie uspokoić,
uderzyła mnie w twarz. To pomogło. Powiedziałam, że
wiem, gdzie są pieniądze, były moje, i pobiegłam po nie.
Zakradłam się od tyłu, żeby nie natknąć się na tego... tego...
- Mów dalej - uspokoił ją Alexander.
- Musiałam szukać, gdyż pieniądze nie leżały tam,
gdzie przypuszczałam. Byłam tak zdenerwowana, że nie
mogłam opanować drżenia rąk. A kiedy wróciłam do
stajni... Molly już leżała. Zawsze była dla mnie taka
dobra...
Jessica znów musiała przerwać opowieść. Starała się
stłumić płaez.
- Wpadłam w panikę, tego było za wiele jak na jeden
raz. Niby szalona pognałam do lasu. A potem, kiedy już
się trochę uspokoiłam, doszłam do wniosku, że jeśli mój
prześladowea nigdy nie dowie się, że Jessica Cross żyje, to
nigdy też nie podejmie poszukiwań. To było oczywiście
całkiem nierealne, ale wtedy nie byłam w stanie rozsądnie
myśleć. Dlatego przybrałam imię Molly. Nie chciałam,
żeby znano mnie pod moim własnym zhańbionym imie-
niem. Chciałam odejść jak najdalej, ale nie wiedziałam
dokąd, a Tancred był taki dobry i pragnęłam... znów go
zobaczyć. Zostałam więc tu.
- Nie sądzisz zatem, że to hrabia usiłował cię zabić?
- zapytał wójt. - Albo że zabił Molly? Przecież on mógł
wiedzieć, że Molly ma na sobie twój płaszcz.
- Nic o tym nie wiem - załkała Jessica. - Nieśmiało
i błagalnie spojrzała na Tancreda. - Teraz już rozumiesz,
że nie jestem dla ciebie? Zostałam wdeptana w błoto,
splugawiona...
- Czy naprawdę tak się stało? - wtrąciła szybko Cecylia.
- Czy hrabia zdołał doprowadzić rzecz do końca?
Nieszczęśliwa dziewczyna nie odpowiedziała.
- Wyjdźcie, panowie - rozkazała Cecylia.
Usłuchali jej natychmiast.
Cecylia wzięła dziewczynę za rękę.
- Powiedz, Jessiko! To ważne dla twojej przyszłości.
I dla przyszłości hrabiego. Zachował się niewybaczalnie
i zostanie za to ukarany, ale jeśli... to dużo, dużo gorzej.
- Czy naprawdę muszę?
- Tak.
- Nie wiem. Obudziłam się... On nie miał nic na sobie...
Co za ohyda... taki gruby, a jego natrętne palce były... tam,
gdzie nie powinny. Czułam, że próbuje wepchnąć we mnie
coś twardego, gorącego. Uderzałam na oślep, walczyłam,
żeby się uwolnić, i krzyczałam...
Na jej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia.
- Czy to bolało? - zapytała Cecylia łagodnie.
- Bolało?
- Kiedy próbował w ciebie wejść.
Jessica zastanowiła się przez moment.
- Nie, tylko jego brutalne palce mocno mnie ściskały.
- Myślę więc, że nie zdołał tego uczynić - oczekła
Cecylia. - Dla młodej dziewczyny pierwszy raz bywa dość
bolesny.
Jessica przez chwilę leżała nic nie mówiąc, po czym
odetchnęła z ulgą.
- Dzięki ci, dobry Boże - szepnęła.
- Tak, masz za co dziękować, mogłaś przecież zajść
w ciążę.
Wyglądało na to, że dziewczyna zaraz dostanie torsji.
Cecylia secdecznie poklepała ją po policzku.
- Już dobrze, już po wszystkim. Nigdy więcej go nie
zobaczysz.
- Oby tak było!
- Zajmiemy się tym.
- Czuję się taka zbrukana!
- Nie powinnaś - powiedziała Cecylia ciepło. - Uwa-
żam, że wykazałaś w stosunku do hrabiostwa zbyt wiele
delikatności. Już dawno powinnaś ich wyrzucić.
- Molly mówiła to samo. Ale ja tak nie potrafię, już
raczej sama uciekam.
- Nie mogłam do końca zrozumieć twojej przyjaźni
z Molly, którą wszyscy zwali łajdaczką. Teraz lepiej to
pojmuję. Ta prosta dziewczyna była ci wierna i oddana.
To dobry człowiek.
- To prawda - powiedziała Jessica.
Weszli mężczyźni. Tancred nie odezwał się ani słowem,
usiadł tylko i uparcie wpatrywał się w podłogę. Serce
przepełniała mu gorycz zawodu.
- Wszystko w porządku - uspokoiła ich Cecylia.
- Dziewczyna jest nietknięta.
- Dzięki Bogu - z ulgą odetchnął Alexander. - Jessiko,
rozmawialiśmy chwilę za drzwiami. Do których sąsiadów
poszła hrabina ze Stellą?
- One nie były razem. Stella była u Dietera, a hrabina
Holzenstern u Wendelów.
- U Wendelów? Czy oni nie mieszkają gdzieś w po-
bliżu? Po drugiej stronie budynków gospodarczych?
- Tak, chociaż nie wiem, czy można powiedzieć, że
więcej niż kilometr to blisko.
- W tym przypadku można - stwierdził wójt. - A za-
tem tak wyglądały wydarzenia tamtej nocy. Zajmijmy się
teraz następną, tą, kiedy Tancred krążył po lesie. Oczywis-
te jest, że wtedy właśnie zatopiono w jeziorze ciało Molly.
A zamroczonego Tancreda nieznany jeździec przywiózł ze
Starego Askinge nad brzeg. Było ich więc dwóch.
"Dlaczego go tu przywiozłeś? Nic tu po nim", powiedział
człowiek w łodzi do jeźdźca.
- Tu jest więc związek między obydwiema zbrodniami
- powiedział Alexander. - Ale na kogo czekała księżna,
kiedy Tancred pojawił się w twierdzy? Na Holzensterna?
Czy na Dietera? Cecylio, zaopiekuj się Jessiką, a my
pojedziemy porozmawiać z tym młodzieńcem. Wiele ma
nam do powiedzenia!
- Nie będziecie nic jeść?
- Jeść? Kto ma teraz na to czas? - zdziwił się
Alexander.
Odjechali.





ROZDZIAŁ VII


U Dietera zabawili krótko.
Do młodzieńca dotarły już krążące po okolicy plotki
i dlatego nie położył się spać, mimo że był późny wieczór.
Zamknął drzwi do pokoi w głębi domu.
- Nie chcę, by matka coś usłyszała. Siadajcie, proszę.
Kiedy nieco sztywni zajęli miejsca, pokazał im, że atak
jest najlepszą formą obrony.
- Oczekiwałem was. Rozumiem, że przychodzicie
z powodu księżnej?
Nie tylko, również z powodu Molly.
- Z Molly nie mam absolutnie nic wspólnego. Nato-
miast jeśli chodzi o księżną, mam zamiar wyłożyć wszyst-
kie karty na stół.
- Wspaniale! - przerwał wójt. - Proszę zaczynać!
- Cóż... Między nami mężczyznami, rozumiecie, pano-
wie, że nasza wioska może być okropnie nudna. Księżna
była jak świeży powiew w panującej tu dusznej atmo-
sferze. Hrabia i ja wiedzieliśmy o sobie...
- Chwileczkę - przerwał wójt. - Czy nie było nikogo
poza wami dwoma?
- Na początku pół wsi bawiło się w kocurów, zbyt
wiele jednak było skandali i księżna musiała wyjechać.
Wtedy właśnie hrabia Holzenstern przyszedł do mnie
i zaproponował umieszczenie jej w Starym Askinge.
- Dlaczego, u licha, zwrócił się z tym do rywala?
Dieter zwiesił głowę i odchrząknął.
- Księżna była bardzo... wymagająca. Jeden mężczyz-
na nie zdołał zaspokoić jej potrzeb. A ja należałem do tej
samej warstwy społecznej co oni. Hrabia nie musiał dzielić
się kochanką z pospólstwem.
- Rozumiem. Kto umeblował komnatę?
- Zrobiliśmy to wspólnie. Zbieraliśmy sprzęty to tu, to
tam i stopniowo znosiliśmy do zamku. Łoże oczywiście
było tam już wcześniej. My tylko je wyreperowaliśmy.
- Odwiedzaliście ją na zmianę?
- Tak. Co drugi wieczór. A czasami także w ciągu dnia.
- I księżna godziła się na to?
- Była wniebowzięta! Poza tym niechętnie widziano ją
w całej Danii, a także w części Niemiec.
- Ale taki układ nie mógł chyba długo trwać?
- Nie, powoli zaczynałem mieć dość. Hrabia również.
Mówił, że czuje się wyczerpany. Wspominał także, że ma
poważniejsze zainteresowania. Z hrabiną to była tylko
zabawa. Zaspokojenie zmysłów, jeśli wolno tak to okreś-
lić.
- Kto był u księżnej tej nocy, kiedy zginęła Molly?
- W środę, prawda? Moja kolej.
- Ale u was była z wizytą Stella?
- Tak - westchnął. - Myślałem, że już nigdy nie
wyjdzie. Przez cały wieczór rozmawiała z moją matką
o koronkach.
- Poszliście jednak później do zamku, młody człowie-
ku.
- Do księżnej można było przyjść o każdej porze dnia
i nocy.
- Następnej nocy przypadała kolej hrabiego Holzen-
sterna?
- Tak. Nazajutrz wyjechałem na konną przejażdżkę
i znalazłem młodego pana Tancreda, leżącego na skraju
lasu. Przeraziłem się, kiedy zaczął mamrotać coś o zamku
i Salinie. Umówiliśmy się wcześniej z hrabią, że gdyby
ktoś wybierał się do zamku, będziemy opowiadać starą
legendę o czarownicy Salinie. Z Tancredem poszło łatwo.
Przyjechał do nas na krótko. Wmówiłem mu więc, że
Stare Askinge nie istnieje.
- Holzenstern zrobił to samo! - powiedział natych-
miast Alexander.
Na moment Dieter stracił wątek, zaraz jednak ode-
tchnął z ulgą.
A więc dobrze, powiem, jak było. Nadjechałem,
kiedy hrabia Holzenstern kładł Tancreda w trawie.
Wyjaśnił, że chłopak pojawił się w twierdzy, więc księżna
podała mu narkotyk, gdyż spodziewała się wizyty hrabie-
go. Miała zamiar ukryć gdzieś Tancreda i zabawić się
z nim, jak tylko Holzenstern odejdzie. Hrabia jednak nie
chciał na to przystać. Nie zamierzał powiększać liczby
zalotników księżnej. Nie chciał się nią dzielić z wieloma.
Zabrał więc chłopca w bezpieczne miejsce, niedaleko od
dworu Ursuli Horn. Potem uzgodniliśmy wersję legendy
o zamku. Hrabia pojechał do domu, a ja obudziłem
Tancreda.
Goście siedzieli w osłupieniu. Dieter najwyraźniej nie
zdawał sobie sprawy, jak ważne informacje zawarł
w swym opowiadaniu.
A więc jeźdźcem był hrabia Holzenstern. Ta zagadka
została rozwiązana. Pozostawało dowiedzieć się, kto
znajdował się w łodzi. Kto wrzucił ciało Molly do jeziora?
Słowa Dietera wiązały także hrabiego z morderstwem
dokonanym na księżnej.
Wójt zapytał chytrze:
- Następnego wieczoru oczywiście nie poszliście do
twierdzy?
- Naturalnie, że poszedłem! Tancred wcale mnie nie
przestraszył. Uwierzył w bajeczkę o zamku duchów
i czarownicy, która żyła dawno temu.
Wójt pochylił się do przodu, pytając z niedowierza-
niem:
- Naprawdę, młody człowieku, poszliście do twierdzy
następnej nocy?
- Tak.
- Ale chyba nie spotkaliście już księżnej?
- Ależ tak! Świetnie się bawiliśmy, rozmawiając
o wizycie Tancreda.
- Powoli zaczynam rozumieć - stwierdził Alexander
milczący od dłuższej chwili. - Wszyscy się pomyliliśmy.
Księżna wcale nie została zabita tego wieczoru, kiedy był
u niej Tancred. Człowiek, na którego czekała, teraz wiemy
już, że to był hrabia, nie popełnił zbrodni. Księżna żyła
jeszcze następnego dnia.
Dieter, spoglądając kolejno po twarzach gości, do-
strzegł malujące się na nich zdumienie.
- Kiedy pożegnałeś się z księżną? - zapytał Tancred.
- O, to dobre pytanie - stwierdził wójt, a Tancred
odczuł dumę.
- Hm - mruknął Dieter. - Chwileczkę... Przyszedłem
bardzo wcześnie, nie mogłem więc wyjść późno, ale zrobiło
się już ciemno. Przypuszczam, że był to wczesny wieczór,
ponieważ kiedy wróciłem do domu, matka jeszcze nie spała.
- Czy księżna żyła, gdy ją opuszczaliście?
- O, tak!
- A potem? - zapytał Alexander. - Czy widzieliście
księżną później?
- Następnego wieczora przypadała kolej hrabiego.
A wczoraj tam nie poszedłem.
- Dlaczego?
- Moja matka gościła u siebie damy, musiałem więc po
kolei poodwozić je do domów. W końcu zrobiło się tak
pciźno, że nie miałem siły nawet myśleć o wyczerpujących
chwilach rozkoszy.
- Czy to aby prawda?
- Mogę przysiąc, że wszystko, co powiedziałem dziś
wieczorem, jest prawdą.
Wójt wstał.
- No, dobrze. Na razie nie mamy więcej pytań. Bardzo
możliwe jednak, że wrócimy tu jeszcze.
Alexander podniósł się również.
- Chwileczkę, młody człowieku. Czy nie widzieliście
nikogo, kiedy wychodziliście z komnaty księżnej po raz
ostatni?
Dieter zastanawiał się nad pytaniem.
- Nie - odpowiedział powoli. - Nie, ale...
- Co takiego?
- Kiedy wyszedłem z zamku, koń zachowywał się
niespokojnie, a w lesie coś trzeszczało. Sądziłem, że to
jakieś dzikie zwierzę wystraszyło mego wierzchowca.
Mógł to być również człowiek. Nie wiem.
Wójt pokiwał głową.
- Jeśli rzeczywiście tak było, otarliście się o zabójcę
księżnej. Bowiem kiedy ją znaleźliśmy, nie żyła już od
dwóch, trzech dni. Musiała zostać zgładzona tej nocy,
kiedy wy tam byliście, panie Dieterze.
Młodemu mężczyźnie ciarki przeszły po plecach.
- Jakie to straszne!
Pozostawili go własnym myślom.
Kiedy wyszli, wójt zwrócił się do Tancreda:
- Ten głos, który słyszeliście w waszym "śnie", panie
Tancredzie... Głos przewoźnika. Czy należał do mężczyz-
ny, czy do kobiety?
- Jestem niemal pewny, ale pozwólcie mi się za-
stanowić nad tym raz jeszcze.
- Oczywiście.
Wsiadając na koń nie rzekli ani słowa.
- To był męski głos - powiedział wkrótce Tancred.
- Zdecydowanie męski głos. Przecież widziałem tego
człowieka. Te wytrzeszczone oczy, groteskowo znie-
kształcona twarz... To był mężczyzna.
- Widziałeś go w ten sposób na skutek działania
narkotyku, jaki miałeś w sobie - stwierdził Alexander.
- Mogła to być zwykła, miła twarz. Ale głos jest ważny.
- To był na pewno męski głos.
- Zastanów się jeszcze - poprosił Alexander. - Podałeś
nam różne wersje, Tancredzie.
- Naprawdę? Nie rozumiem.
- Tak. Raz twierdziłeś, że głos powiedział: "Dlaczego
przyprowadziliście go tutaj?" A za drugim razem: "Dla-
czego przyprowadziłeś go tutaj?" Która z tych wersji jest
właściwa? To bardzo istotne.
Tancred całkiem się pogubił.
- Zastanów się spokojnie - poradził mu ojciec.
Noc była niebieska jak to wiosną, nad polami unosiła
się mgła. Gdzieniegdzie w oddali migotały światła okien.
Większość ludzi spała już jednak od dawna. Była to
rolnicza okolica, mieszkańcy musieli wstawać wcześnie,
by wydoić krowy.
Chyba jako jedyni znajdowali się poza domem.
Starsi mężczyźni milczeli, podczas gdy Tancred ze
wszystkich sił wytężał umysł.
Nagle głęboko wciągnął powietrze.
Właściwe jest: "Dlaczego przyprowadziliście go
tutaj? Nic tu po nim."
- Ach, tak - rzekł Alexander. - A więc powiedział
"wy", a nie "ty"?
- Czy był tam ktoś jeszcze? - dopytywał się wójt.
- Z wami albo na jeziorze?
Tancred przymknął oczy i kolejny raz usiłował od-
tworzyć w myślach całą scenę.
- To wszystko było jak sen - powiedział ze skargą
w głosie. - Bardzo mi trudno... Nie pamiętam nawet, czy
ktoś jeszcze siedział na koniu. - Podniósł głowę. - A właś-
ciwie wiem! Siedziałem lub półleżałem, opierając się o coś.
Ktoś musiał trzymać mnie przed sobą. Był to więc hrabia
Holzenstern. Ale więcej nikogo przy nas nie zauważyłem.
- A w łodzi?
- Tam była tylko jedna osoba. Ale...
- Tak?
I tym razem Tancred namyślał się długo.
- Mam niejasne wrażenie, nie poza tym. Możliwe, że się
mylę... Przeczucie, że coś jeszcze tam było. Na brzegu. Ale
to bardzo niejasne. Nikogo nie widziałem. Odniosłem
tylko wrażenie, że ktoś tam jest. Nie, nie śmiem niczego
twierdzić na pewno.
- A więc troje? - zapytał wójt.
- Nie, nie bierzcie mojej wypowiedzi dosłownie!
- Dobrze. Ale to by wiele wyjaśniało. Trzy osoby
zamieszane w sprawę. Czyżby cała rodzina Holzenster-
nów?
- Czy to była noc, Tancredzie?
- Księżyc świecił.
- No tak, inaczej niczego byś nie dojrzał
Tancred wstrzymał konia.
- Nie, to niemożliwe.
- O czym mówisz? - zainteresował się ojciec.
- To nie mogli być Holzensternowie. Było przecież
przynajmniej dwóch mężczyzn.
- Tak, masz rację.
Teraz konia wstrzymał wójt.
- Knudsen - powiedział tylko.
- Knudsen? - zdziwił się Alexander. - Czy to nie on
nurkował po ciało?
- Właśnie. Nie, nie uważam, że jest winny. Ale musimy
z nim porożmawiać.
- O co wam chodzi?
- Jeszcze nie wiem. To dotyczy pewnej osoby, którą,
być może, będziemy mogli wyłączyć. Albo odwrotnie,
wziąć pod uwagę.
Ojciec i syn spoglądali na niego zaskoczeni.
- Nie możemy chyba jechać teraz do Knudsena. Na
pewno śpi.
- Mężczyźni długo pracują. On mieszka tam. O, w domu
jeszcze się świeci. Jedźmy, myślę, że trzeba się spieszyć!
Tanered niczego nie pojmował. Spiął jednak konia
i ruszył za nimi.
Kiedy nadjechali, Knudsen właśnie się rozbierał. Był
już wcześniej w domu, przebrał się w suche ubranie i znów
udał się nad jezioro. Teraz wrócił na noc. Wójt nie
marnowal czasu. Spytał bez ogródek:
- Czy kiedy zobaczyłeś zwłoki w wodzie, od razu
wiedziałeś, że to Molly?
- Nie, nie od razu. Sądziłem, że to panienka Jessica. To
przez ten płaszcz.
- Ale widziałeś chyba twarz?
- Nie, na głowie miała kapcur ściągnięty sznurem
i twarzy nie było widać. Sam go rozwiązałem i dopiero
wtedy zobaczyłem, kto to jest.
- Dziękuję, Knudsen. Przepraszam, że przeszkadzamy
tak późno. Musimy jechać dalej.
Kiedy skierowali się już w stronę Nowego Askinge,
Alexander zapytał:
- Macie jakiś pomysł, prawda?
- Mogę się mylić, ale jeśli nie, powinniśmy się spieszyć.
- Chyba się domyślam... Czy błędem będzie, jeżeli
powiem, że to dotyczy tajemniczego mężczyzny w łodzi?
- Nie, to prawda!
- Sądzicie, że on nie wiedział, kogo wrzuca do jeziora?
- Tak właśnie myślę, wasża wysokość.
- W każdym razie on może teraz być bardzo roz-
gniewany.
- Tak. Albo zrozpaczony. A jeśli ktoś zechce się go
pozbyć?
- Myślicie, że zabił Molly, sądząc, że to Jessica?
- Nie, tak nie uważam.
- Ja też nie. Zobaczyłby przecież, kto to jest, kiedy
ściągał sznur od kaptura.
Popędzili konie.
- Upłynęło już wiele godzin od chwili, kiedy stamtąd
odjechaliśmy - stwiecdził niespokojny Alexander. - Przez
ten czas wiele mogło się wydarzyć.
Zatopiony we własnych troskach Tancred nie rozumiał
przyczyn pośpiechu i zdenerwowania swych towarzyszy.
Wpadli na pogrążony w mroku dziedziniec.
- Wstawać! Wstawać! Tu wójt i jego ludzie! - wołał
przedstawiciel władzy.
Zeskoczył z konia i zapukał do drżwi.
Wreszcie w środku zapłonęła świeca i przestraszona
służąca otwarzyła drzwi.
- Czy nie dość było już zamieszania? - zapytała krótko.
Wójt wszedł za nią do środka.
- Czy wszyscy zdrowi?
- Wszyscy? - parsknęła kobieta. - Molly nie żyje,
księżna nie żyje, a panienka Jessica zniknęła.
- Chodzi mi o Holzensternów. Obudź ich, chcg się
z nimi widzieć.
- Co to za hałasy? - rozległ się głos hrabiego
i cała rodzina pojawiła się odziana jedynie w nocną
bieliznę.
- O, to dobrze - powiedział wójt. - Gdzie mieszka
wasz woźnica, hrabio?
- Mój woźnica? A po cóż on wam?
Wójt rozzłościł się.
- Odpowiadać na pytanie!
Cała rodzina osłupiała, obuczona takim traktowaniem
i formą, w jakiej się do niej zwracano.
Służąca przytomnie pospieszyła z odpowiedzią:
- Mieszka w skrzydle dla służby. Ale teraz chyba go
tam nie ma. Zanim położyłam się spać, widziałam go
idącego w stronę lasu. Zachowywał się dziwnie, przez cały
wieczór siedział w stajni.
- Poszedł do lasu? Kiedy?
- Nie tak dawno. Zgasiłam światła tuż prżed waszym
przyjazdem.
- Chodź z nami! Wskażesz, dokąd poszedł. Czy zabrał
coś ze sobą?
- Sznur. Pewnie chciał przyprowadzić jakiegoś konia.
- Z lasu? O tej porze roku? Chodźmy!
Już pędzili w stronę ściany drzew. Z daleka, na tle
wieczornego nieba, dostrzegli olbrzymi dąb. Ku niemu
skierowali konie.
Przybyli akurat na czas, by usłyszeć, że woźnica
zeskakuje z gałęzi. Alexander podbiegł błyskawicznie,
wyciągnął krótki mieczyk i jednym ruchem przeciął sznur.
- Jak na kalekę jesteście naprawdę szybki, wasza
miłość.
- Kalekę...? A, moja noga. To w niczym nie prze-
szkadza. Prędko!
Pomagając sobie wzajemnie, rozluźnili pętlę na szyi
mężczyzny. Tancred przyglądał się całej scenie nieobec-
nym wzrokiem, jak gdyby nic do niego nie docierało. Był
tak zdumiony słysząc, że ktoś nazywa jego ukochanego
ojca kaleką, że przed oczami pojawiły mu się czerwone
plamy. W domu nigdy nie zwracano uwagi na to, że
Alexander Paladin kuleje czy też raczej ciągnie za sobą
lewą nogę. Wszyscy wiedzieli, że został poważnie ranny
podczas wojny trzydziestoletniej i że wraz z matką wielce
się napracowali, żeby odzyskał sprawność. Więcej się
o tym nie mówiło.
Mężczyźni pomogli na wpół uduszonemu woźnicy
usiąść i złapać powietrze.
- Chcę umrzeć - dyszał. - Molly nie żyje. Po co ja mam
żyć?
- Jesteś jeszcze młody - powiedział wójt. - Zaczniesz
od nowa w jakimś innym miejscu. Wszędzie potrzebują
dobrych woźniców. A więc to nie ty ją zabiłeś?
- Ja? Ja miałbym tknąć moją Molly?
- Molly nie, ale może panienkę Jessikę?
- Nigdy w życiu! Nie jestem taki. To był wypadek, ona
ją pchnęła i ta upadając uderzyła się w głowę. Śmiertelnie.
Ona była taka przerażona, zgodziłem się więc ukryć ją
w jeziorze, nie chciałem, żeby wpędziła mnie w kłopoty,
zawsze się mnie czepiała...
- Powoli - poprosił wójt. - Co to za "ona" i ile ich jest?
Używaj imion. A może ja mam to zrobić? Jej wysokość
hrabina Holzenstern powiedziała ci, że przypadkowo
pchnęła Jessikę Cross, a dziewczyna przewróciła się
i rozbiła głowę. Hrabina była z tego powodu zrozpaczona,
a ty zgodziłeś się utopić ciało Jessiki w jeziorze, bo nikt by
nie uwierzył w niewinność hrabiny. To zresztą nic
dziwnego. Tak naprawdę hrabina ci groziła i zgodziłeś się
pomóc jej z tego właśnie powodu.
- No, przecież tak właśnie mówiłem - wychrypiał
woźnica, cały czas trzymając się za gardło. - Byłem kiedyś
karany, rozumiecie, i ona łaskawie zatrudniła mnie jako
woźnicę, ale wykorzystywała moją grzeszną przeszłość
i zmuszała do różnych rzeczy. Groziła, że opowie o mnie
albo że mnie wyrzuci. Teraz także mi zagroziła, a ja nie
śmiałem się jej sprzeciwić. Było ciemno i ona zasłoniła
kapturem twarz dziewczyny. A to była Molly! Moja
Molly! Nigdy jey tego nie wybaczę! Ani sobie!
- Opowiedz o tej nocy, kiedy wrzuciłeś dziewczynę do
jeziora. Ktoś nadjechał, prawda?
Mężczyzna miał ogromne trudności z mówieniem,
najwidoczniej bolało go gardło, ale tego można było się
spodziewać.
- Tak, okropnie się przestraszyłem. To był hrabia
z jakimś młodym chłopcem. Hrabia też się przeraził, kiedy
nas zobaczył. Ale hrabina...
- Ona stała na brzegu, tak?
- Tak. Uspokajała hrabiego, szepcząc mu coś, czego
nie słyszałam, ale wtedy młody chłopak obudził się
i spojrzał prosto na mnie. Przestraszyłem się i zapytałem,
po co go tu przywieźli, i hrabia zaraz z nim odjechał.
- To znaczy, że hrabia wcześniej nie wiedział o śmierci
dziewczyny?
- Nie, był bardzo wzburzony, ale hrabina go uspokoi-
ła. Nie wiem, co mu powiedziała.
- Prawdopodobnie szepnęła mu, że to Molly - mruk-
nął wójt do Alexandra. - Hrabia nie znosił tej dziewczyny.
- Czy teraz mogę już umrzeć?
- Nie, na Boga, nie!
- A dostanę coś do picia?
Wójt wyjął zza pazuchy płaską butelkę.
- Masz, wypij, dobrze ci to zrobi. Ale flaszkę muszę
dostać z powrotem. No, a jak było z księżną? Kiedy to
zrobiłeś?
Woźnica pił jęcząc. W końcu odjął butelkę od ust
z głębokim westchnieniem.
- Księżna? Ta oszalała na punkcie chłopów kobieta?
Nie, z nią nie miałem nic wspólnego. Niech Bóg ulituje się
nad mą duszą. Niech mnie czarci porwą, jeżeli kłamię!
Wsadzili woźnicę na konia i zawieźli do dworu, gdzie
polecili go opiece innych służących. Wydali przy tym
stanowczy nakaz, by starannie pilnowano go przez naj-
bliższe dni, gdyż może wyrządzić sobie krzywdę.
- Chcecie puścić woźnicę wolno? - zapytał Alexander.
- Tak. On już poniósł karę. I przecież został zmuszony
do pomocy.
Holzensternów nie trzeba było budzić, nie zdążyli
jeszcze się położyć. Alexander czuł, że dzień bardzo się
wydłużył, piekły go oczy. Kiedy wkroczyli do Nowego
Askinge, niebo na wschodzie poczęło już barwić się na
złoto.
- Panna Stella może iść do łóżka - zdecydował wójt.
- Ona nie ma z tym nic wspólnego.
Dziewczyna odeszła, obojętna jak zwykle. Czy ona ma
w sobie choć za grosz uczuć? zastanawiał się Tancred,
który był już tak zmęczony, że niemal zasypiał na stojąco.
Chciał jednak do końca uczestniczyć w rozwiązywaniu
zagadki i rozumiał, że już wkrótce prawda wyjdzie na jaw.
Holzensternowie siedzieli na krzesłach. Hrabina,
w pięknie udrapowanej nocnej szacie, na ustach wciąż
miała swój nieodłączny łagodny uśmieszek. Hrabia, choć
oburzony, starał się zachować spokój, ale nie zdołał ukryć
potu perlącego mu się na czole.
- Czy chcecie się przyznać, hrabino Holzenstern?
- zapytał wójt.
- Przyznać? Do czego? - odparła chłodno, wciąż
panując nad sobą.
- A więc dobrze, ja będę mówił. Możecie mnie
poprawić, jeśli popełnię jakiś błąd. Było tak: w środę
wieczorem hrabina odwiedziła Wendelów. Wróciła do
domu i zaprowadziła konia do stajni. W tym samym czasie
nadbiegły do stajni Jessica i Molly. Jessica histerycznie
krzyczała, ponieważ hrabia nastawał na jej cześć.
Hrabia jęknął zrezygnowany, hrabina zaś stwierdziła
tylko:
- Co za ohydne kłamstwo! Ta dziewczyna ma chorą
wyobraźnię.
Wójt, niewzruszony, ciągnął dalej opowieść:
- Jedna z dziewcząt, ubrana w płaszcz Molly, przebieg-
ła obok hrabiny, kierując się w stronę domu. Nie
dostrzegła jej zresztą. Hrabina sądziła, że ta, która zostala,
to Jessica. Myślę, że w hrabinie od dawna narastała
nienawiść do tej dziewczyny. Czyż nie tak? Było wielce
prawdopodobne, że Hoizensternowie będą musieli wkró-
tce opuścić ten dwór. Kazałem jednemu z moich ludzi
sprawdzić, jak przedstawia się sytuacja Nowego Askinge.
Hrabia zdołał już roztrwonić majątek i mógł wybuchnąć
kolejny skandal. Najgorsze dla hrabiny było jednak to, że
jej mąż nastawał na cześć młodziutkiej krewniaczki.
Istniało niebezpieczeństwo, że cały świat pozna prawdę
o małżeństwie Holzensternów. Chcę tutaj dodać, że
znamy niechęć hrabiny do współżycia małżeńskiego
i rozumiemy ją. Rozpustne życie siostry musiało ją
przerazić i zabić tego rodzaju potrzeby. Jednak te okolicz-
ności nie usprawiedliwiają napaści na dziewczynę. Nie
wydaje mi się, by w grę wchodziła zazdrość. Przypusz-
czam, że do takich uczuć hrabina nie jest zdolna. To była
raczej chęć zachowania własności. Hrabina nie chciała
dzielić się swoim mężem z nikim. Widząc rzekomą Jessikę
poczuła tak silny gniew, że uderzyła. Potem uciekła.
- Czy musimy tu siedzieć i wysłuchiwać tych bredni?
- zwróciła się do męża hrabina. Gdy zamilkła, jej wargi
były może cokoluiiek zbyt mocno zaeiśnięte, ale poza tym
wyglądała normalnie.
Hrabia nie odpowiedział. Twarz mu spurpurowiała,
kochał przecież Jessikę. Wiadomość o tym, że jego
małżonka usiławała ją zgładzić, musiała nim wstrząsnąć.
Wójt przenosił wzrok z męża na żonę, ale ponieważ
milczeli, mówił dalej:
- Potem hrabina zobaczyła, że druga dziewczyna
wraca, a następnie w panicznym lęku ucieka do lasu.
Hrabina nadal nie reagawała.
- Zmarła musiała zniknąć. Hrabina wróciła więc do
stajni, jeżeli w ogóle ją opuszczała, i wtedy odkryła swój
błąd. Zabitą była Molly. Tak czy owak, hrabina po-
trzebowała teraz pomocy silnego mężczyzny. Pomyślała
o woźnicy, którego mogła skłonić do pomocy, ale on
przecież kochał Molly! Hrabina znalazła się w potrzasku.
Postanowiła jednak zaryzykować. Zawiązała kaptur na
twarzy dziewczyny i wprowadziła woźnicę w błąd. Są-
dząc, że to Jessica, przeniósł zwłaki do lasu. Teraz
należało czekać, aż hrabina znajdzie sposób na ich ukrycie.
Tancred, choć starał się jak najuwaźniej śledzić tę długą
opowieść, nie był w stanie nadążyć za tokiem myśli wójta.
- Następnego wieczoru cała rodzina Holzensternów
była u hrabiny Ursuli Horn - mówił przedstawiciel prawa.
- Wyszli jednak wcześnie, zaraz po tym, jak opuścił ich
młody Tancred.
Usłyszawszy własne imię na wpół śpiący chłopak zaczął
słuchać z większą uwagą.
Hrabina zabrała ze sobą woźnicę, aby utopił ciało
Molly w małym jeziorku niedaleko stąd. Ale oto nagle
pojawił się hrabia, wiozący chlopca na koniu. Co, u licha,
robi tu mój mąż w środku nocy? pomyślała zapewne
hrabina. Nadjechał od strony Starego Askinge z kiepskim
wyjaśnieniem, że właśnie znalazł w lesie nieprzytomnego
chłopaka. Wówczas hrabina wyznała mężowi, że nieumyś-
lnie spowadowała śmiecć Molly. Hrabia przyjął to
tłumaczenie, zwłaszcza że jego sytuacja również była
cokolwiek dwuznaczna. Szybko oddalił się stamtąd.
Molly przecież nic dla niego nie znaczyła... No, może
niezupełnie. Tak naprawdę, nie znosił jej. W ciągu
następnego dnia hrabina gruntownie przemyślała sprawę
Starego Askinge. Nie wiem, czy już wcześniej żywiła
jakieś podejrzenia... Mąż przecież znikał gdzieś co drugą
noc. Musiała zwrócić na ta uwagę. Może przypomniała
sobie, że kiedyś interesował się jej siostrą? Na to hrabina
i tak nam nie odpowie, więc nawet nie pytam. W każdym
razie następnego, trzeciego już tragicznego wieczoru,
wybrała się da zamku. Ujrżała wychodzącego stamtąd
Dietera. On także ją dostrzegł...
Tu wójt nieco mirlął się z prawdą: nie wiedział przecież,
czy młodzieniec usłyszał wówczas właśnie kroki hrabiny.
- Hrabina weszła do zamiku i znalazła swoją siostrę.
Zawsze panicznie lękała się kompromitacji. A jej siostra,
księżna, swoim skandalicznym zachowaniem przynosiła
wstyd rodzinie. A teraz na dodatek miałoby wyjść na jaw,
że jej własny mąż... Mógłby się o tym dowiedzieć na
przykład Dieter... Mogę teraz wam wyjawić, hrabino, że
ów młodzieniec wiedział o tym przez cały czas.
Wreszcie twarz hrabiny ożywiła się na moment. Poja-
wił się na niej wyraz przerażenia i bezsilnej złości. Zniknął
jednak prędko.
- W trosce więc o swą dobrą sławę, być może z tych
samych powodów, dla których chciała usunąć również
rywalkę, Jessikę, wbiła nóż w serce siostry. Potem
zaciągnęła ciało do piwnicy i zaczęła zacierać ślady.
Kolejno wyniosła wszystkie spszęty z komnaty, a na
koniec rozsypała popiół na podłodze. Zabraklo jednak
pajęczyn... I właśnie to wzbudzilo nasze podejrzenia.
Hrabina wyprostowała się.
- Czy już skończyliście, panie wójcie? Co za zgrabnie
wymyślona historyjka! Nic z tego nie możecie udowod-
nić!
- Wprost przeciwnie. Mamy zeznania młodego Tanc-
reda i Jessiki...
- Jessiki? - ocknął się hrabia.
- Tak. Jest w bezpiecznym miejscu. Poza zasięgiem
waszych brudnych łap i waszej żądnej mordu żony.
Woźnica również przyznał się do wszystkiego. Dopiero
co powiesił się w lesie.
- Świadectwo zmarłego? Jakąż ono ma wartość?
- Odcięliśmy go. Żyje i chce zaświadczyć o wszystkim,
co łączy się z zabójstwem Molly. Sądzę, że hrabia także
będzie świadczył. A poza tym jest wiele innych dowodów,
które przemawiają przeciwko wam, hrabino. Na przykład
wielkie łoże w Starym Askinge, rozłożone na części. Bez
tego kobieta nie byłaby w stanie przenieść go do piwnicy.
Nie unikniecie kary, hrabino Holzenstern.
Tancred przypamniał sobie sława ciotki. Mówiła, że
w rodzinie Halzensternów wiele jest złej krwi po babce
Stelli ze strony matki. No tak, widać to wyraźnie po obu
siostrach. Hrabia też nie jest dużo lepszy. Biedna Stella,
nie może poszczycić się rodziną.
Niech jej się dobrze wiedzie, pomyślał w przypływie
współczucia.
Nagle hrabina uniosla głowę.
- Warta było ta zrobić - powiedziała zaczepnie, niemal
sycząc. - Mój Boże, naprawdę warto! Nareszcie uderzyć
w tę nędznicę, od której byliśmy zależni! Nie szkodzi, że
zamiast niej była Molly, ta łajdaczka także sobie zasłużyła
na śmierć. A wbicie noża w tę dziwkę w zamku... O, to
było zachwycające spełnienie! Czułam to w całym ciele! To
było więcej warte niż wszystko, co może się jeszcze
zdarzyć!
No, nie będzie tego znowu tak wiele, pomyślał
Alexander cokolwiek nieswój. Hrabiną zajmie się kat.
A hrabia? Zastanie ukarany za złamanie przysięgi małżeń-
skiej i usiłowanie gwałtu, ale ocali życie. Kara cielesna
i hańba, jakiś czas spędzony w ciemnicy... Oto co go
czeka. Ale później wyjdzie na wolność i niewykluczone, że
Jessica znowu będzie musiała znosić jego umizgi.
Nie moźna do tego dopuścić, pomyślał Alexander.
Muszę pomówić z Cecylią!


Cecylia miała serce we właściwym miejscu. Zabrała
dziewczynę ze sobą na Zelandię. Wyjechały wcześniej, aby
Jessica mogła uniknąć przykrości związanych z procesami
i orzeczeniem wyroków. Sprowadzono nowego zarządcę
do Nawego Askinge. Stelli pozwolono tam zostać do
czasu, gdy Jessica uzna, że jest w stanie przejąć majątek.
Na razie jednak chciała wyjechać jak najdalej stąd.
Hrabiemu zabroniono pokazywać się w Nowym Askinge.
Cecylia zaprotegowała Jessikę na dobre stanowisko,
jako opiekunkę dzieci Leonory Christiny. Zwłaszcza
dwuletnia Eleonora Sofia potrzebowała piastunki, gdyż
była słabego zdrowia. Często chorowała, a teraz, gdy
rodzice przebywali w Niderlandach, wymagała szczegól-
nej opieki. Mała i Jessica od razu bardzo się polubiły.
Alexander i Tancred zostali na Jutlandii aż do czasu
zakończenia całej sprawy, po czym wyruszyli w powrotną
podróż.
Na statku, w drodze przez Wielki Bełt, Alexander
zapytał:
- I jak tam, wybaczyłeś już Jessice jej "zdradę"?
- Zdradę? - powtórzył Tancred powoli. - Jeśłi masz na
myśli jej brak zaufania do mnie, ojcze, to muszę powie-
dzieć, że zraniła mnie tak głęboko, iż nie chcę jej już więcej
widzieć.
- Wcale ci to nie grozi. Matka miała wystarać się dla
niej o miejsce z daleka od Gabrielshus.
- To dobrze. Ona przecież także nie wie, gdzie my
mieszkamy, bo nigdy jej nie mówiłem, kim jestem, ani też
że mamy zamek. Chciałem, żeby pokochała mnie dla mnie
samego, a nie dla nazwiska.
Alexander przez chwilę w milczeniu obserwował syna.
Stali przy relingu, patrząc na coraz bardziej przybliżające
się wybrzeże Zelandii. Mocne ojcowskie dłonie objęły
ramiona chłopca.
Posłuchaj, Tancredzie - powiedział Alexander. Chło-
pak nigdy jeszcze nie widział ojca tak bladego z gniewu.
- Posłuchaj, zapatrzony w siebie sędzio! Czy dobrze
słyszysz, co sam mówisz? Ty też nie powiedziałeś Jessice,
kim jesteś. Ale to twoim zdaniem jest w porządku, chociaż
nie miałeś powodu niczego ukrywać. Ona natomiast nie
przyznała się, kim jest, bo była śmiertelnie przerażona. Ale
w twoich oczach ciężko zgrzeszyła. Tak rozumujesz,
prawda? - Alexander odsunął syna od siebie. - Wstydź się,
Tancredzie. Zawiodłem sę na tobie tak bardzo, że nie
chcę z tobą więcej rozmawiać.
Ojciec odszedł, a Tancred stał jak skamieniały.
- O Boże! Co ja narobiłem? - zawołał z żalem. - Ojcze!
Ojcze! Muszę ją zobaczyć i prosić o wybaczenie. Muszę jej
powiedzieć, jak bardzo jest mi droga!
Alexander odwrócił się.
- To nie będzie łatwe. Twoja matka obiecała Jessice, że
nikomu nie zdradzi miejsca iej pobytu. Sądzę też, że
dziewczyna nie chce cię wddzieć. Musiała ogromnie
zawieść się na tobie.
Odszedł, a Tancred oparł głowę o poręcz, gorzko się
obwiniając i przeklinając samego siebie.


W Askinge Stella Holzenstern chodziła po pustych
komnatach. Rodzice byli daleko; matki nie zobaczy już
nigdy, ojciec siedzi w więzieniu, zabroniono mu także
pokazywać się tu w przyszłości, Jessica wyjechała, woź-
nica opuścił dwór, jej ciotka i Molly leżały w grobie.
Dieter nie przychodził więcej. Tylko garstka służących
w milczeniu snuła się po domu.

- Pewnego dnia cię odnajdę - nzówiła Stella beznamięt-
nie do swego oblicza w lustrze. Jej piękna gładka twarz
wyrażała jedynie pustkę, - To wszystko twoja wina.
Dziękuję ci, Jessiko Cross. Dałaś mi cel w życiu. Pewnego
dnia cię odnajdę, gdziekolwiek się ukryjesz. Bądź pewna!





ROZDZIAŁ VIII


Przed rozstaniem Cecylia odbyła rozmowę z Jessiką.
- Dorastanie zajmuje trochę czasu, Jessiko - mówiła
z uśmiechem, wyrażającym życiowe doświadczenie.
- A u mojego syna Tancreda potrwa pewnie jeszcze
dłużej, bo jego życie było usłane różami. Alexander i ja
mówiliśmy zwykle, że przy jego kołysce musiało stać
dwanaście wróżek. Ma chyba wszystko, co można sobie
wymarzyć. Zdrowie, bogactwo, inteligencję, urodę, dob-
re pochodzenie, świetne nazwisko, wdzięk, wrodzone
poczucie humoru. Naprawdę wszystko! Nigdy dotąd nie
zetknął się z przeszkodami, dlatego zupełnie nie wiedział,
jak ma sobie poradzić w trudnej sytuacji.
Jessica pokiwała głową. Ona sama uważała, że w ciągu
ostatniego tygodnia postarzała się o dziesięć lat.
- Inaczej ułożyło się życie jego siostrze bliźniaczce,
Gabrielli - ciągnęła Cecylia. - Ona naprawdę musiała
walczyć z przeciwnościami losu. Nie miała zewnętrznych
zalet brata, nigdy też nie była pewna siebie, a kiedy już
miała wyjść za mąż, została porzucona. Bardzo głęboko to
przeżyła. Wysłałam ją wtedy do Norwegii, do mojej
mądrej mamy, i dopiero tam poznała prawdziwą miłość.
Najpierw miłość do tych, którzy zajmują w społeczeńst-
wie najniższą pozycję, potem do mężczyzny, o którego
pochodzeniu najdobitniej świadczy fakt, że nie miał nawet
nazwiska. Alexander jednak był pełen zrozumienia i ze-
zwolił na to małżeństwo. Niestety stracili swoje jedyne
dziecko, wzięli więc na wychowanie dziewczynkę, a dwór,
który teraz budują, mają zamiar zamienić w dom dla
sierot. Tancred nigdy nie mógł pojąć, dlaczego Gabriella
w taki sposób marnuje sobie życie. My jednak wiemy, że
tak naprawdę to do tej pory właśnie on je marnował. Mam
nadzieję, że ostatnie wydarzenia zmienią go choć trochę.
- Wcale nie chciałam go oszukiwać - odezwała się
Jessica. - Po prostu tak wyszło.
- Wiem. On przecież postąpił podobnie. Z pewnością
wkrótce zda sobie z tego sprawę - odpowiedziała Cecylia.
- A wówczas zrozumie, jak bardzo pomylił się co do
ciebie. Czy chcesz, żebym poinformowała go o miejscu
twojego pobytu?
- Raczej nie - powiedziała z namysłem Jessica. - Muszę
teraz dojść do siebie. Bardzo bym się cieszyła, gdybym
mogła o wszystkim zapomnieć, zacząć życie od nowa
w jakimś innym miejscu. To jeszcze ciągle tak boli.
- Rozumiem cię - uspokajała ją Cecylia. - Poza tym ty
i Tancred znaliście się zaledwie przez kilka dni. Nie tak
wiele jeszcze was łączy.
- Tak, to prawda - powiedziała Jessica żałośnie.


W październiku Corfitz Ulfeldt wraz ze swym wspania-
łym orszakiem powrócił z Niderlandów. Wcześniej dotar-
ły do Danii plotki o jego sukcesach.
Ale czy na pewno były to sukcesy? Na początku
wszystko szło bardzo opornie. Dania potrzebowała wspa-
rcia Niderlandów na wypadek ewentualnej wojny - na
horyzoncie jawiło się wiele możliwości - i Ulfeldt użył
jako środka przetargowego traktatu, który miał zapewnić
Niderlandom pełną wolność celną w Oresundzie. Oczy-
wiście Dania zobowiązała się również wspomóc Niderlan-
dy w wojnie, ale to było mniej istotne. Ulfeldt otrzymał
jednak tylko częściowe poparcie, bowiem wiele niderlan-
dzkich prowincji nie było zainteresowanych handlem na
Morzu Bałtyckim. W pozyskiwaniu zwolenników prze-
chodził sam siebie. Chętnie wręczał łapówki, na lewo
i prawo rozdawał duński Order Słonia. Dwoił się i troił,
starając się przezwyciężyć nieprzychylne nastawienie szla-
chty, zmuszony okolicznościami przystawał nawet na
pewne kompromisy. Aż dopiął swego. W końcu września
traktat gwarantujący Danii obronę a Niderlandom wol-
ność celną został podpisany. Upojony sukcesami wyruszył
w triumfalną, jak sądził, podróż powrotną.
Wyprawa była jednak kosztowna! Ulfeldt, kiedy cho-
dziło o własną reprezentację, nie należał do oszczędnych.
Wydał ponad 150 000 talarów. To już była jawna
rozrzutność!
Rada państwa nie podzielała optymizmu Ulfeldta.
Oczywiście pakt obronny z Niderlandami był rzeczą
pożądaną, ale żeby Dania miała tracić wpływy z ceł? Nie,
to zbyt wysoka cena. I wymyślił to sam ochmistrz
królewski!
Jessica z małą Eleonorą Sofią stała przy oknie na
dworze Horsholm i wyglądała powozu, który miał przy-
wieźć matkę i ojca dziewczynki. Na razie nie dostrzegały
jednak niczego.
Miesiące spędzone na Horsholm okazały się bardzo
pracowite i Jessica ogromnie się z tego cieszyła. Przynaj-
mniej nie miała czasu myśleć o bolesnych zdarzeniach
z przeszłości.
Stawała się teraz dorosłą kobietą, na pozór opanowaną,
ale z duszą wrażliwą i delikatną. Jej gładkie jasne włosy
odrobinę pociemniały, a w oczach krył się smutek, który
przykuwał uwagę wielu młodych ludzi z kręgów Coritza
Ulfeldta.
Siostra Alexandra Paladina, Ursula, stała się sprzymie-
rzeńcem Jessiki i ona właśnie kontaktowała się z zarządcą
Askinge. Zarządca był nowy i naprawdę zdolny. Regular-
nie przyjeżdżał na dwór Ursuli Horn i zdawał raport
o stanie majątku. Ursula pisała do Cecylii, która z kolei
przesyłała listy Jessice. Nie ufały nikomu innemu. Hrabia
Holzenstern przebywał co prawda poza terenem parafii,
ale słyszano, że żył gdzieś w Arhus i pił na umór; zmienił
się w strzęp człowieka.
Stella często odbywała dalekie podróże, nikt nie
wiedział dokąd, a więc przez większą część połowy roku,
która upłynęła od wyjazdu Jessiki, zarządca przebywał
w majątku sam. Ursula jednak pisała, że dwór nigdy
dotychczas nie był tak zadbany jak obecnie. Uważała, że
Jessica bezpiecznie może już powrócić do domu.
Dziewczyna jednak się bała. Nie chciała; lęk tkwił
w niej nadal. Stare Askinge, las, samotność... Nosiła się
z Poważnym zamiarem zostawienia całego Askinge
Stelli, ale nie była jeszcze pewna, czy zdecyduje się na
ten krok.
Poza tym dobrze jej było w nowym miejscu. Zajmowała
się małą Eleonorą Sofią, a ponieważ wspaniale się rozu-
miały, było im razem dobrze.
- Jadą! - pisnęła stojąca obok dziewczynka.
Wóz wtoczył się na dziedziniec. Obie zbiegły po
schodach.
Leonora Christina, która miała na głowie mały, brzy-
dki, czarny kapelusik - nosiła go zawsze na znak wysokie-
go urodzenia - porwała córkę w ramiona. Po gorącym
powitaniu córka króla Christiana z dzieckiem w objęciach
zwróciła się w stronę Jessiki:
- A to, jak widzę, nowa piastunka?
- To jest Jessica - powiedziała Eleonora Sofia. - Ona
i ja wyhaftowałyśmy piękny obrazek dla mamy.
- Jak już ładnie mówisz, dziecino - ucieszyła się
Leonora Christina.
Jessica dygnęła.
- Nazwywam się Jessica Cross. Kiedy poprzednia
piastunka wyszła za mąż, poleciła mnie na to zaszczytne
stanowisko Cecylia Paladin.
- Cross? To osiadła angielska szlachta, prawda?
- Tak. Jestem ostatnia z rodu o tym nazwisku.
- Hm... - Leonora Christina rozjaśniła się. - Ach, co za
cudowna podróż! Cecylia i młody Tancred Paladin mogą
tylko żałować, że on wyjechał do ciotki na Jutlandię
zamiast wyruszyć z moim mężem! Cóż za triumf! Jakaż
sława i chwała stała się naszym udziałem!
Pobiegła, żeby przywitać się ze starszymi dziećmi,
zabierając ze sobą małą. Jessica została sama.
Znów przypomniana jej o Tancredzie! Jednakże myśl
o nim za każdym razem mniej bolała; tak przynajmniej
sobie wmawiała.
Obraz Tancreda zaczynał blednąć. Nie potrafiła już
przywołać w pamięci rysów jego twarzy. Widziała tylko
ciemne własy i wyprostowaną, wysoką sylwetkę. Ale
twarz... Nie...
Mimo wszystko był jej pierwszą, wielką i jak do tej
pory jedyną milością, choć wszystko to zakończyło się
całkowitym nieporozumieniem albo raczej wzajemną
utratą zaufania i zawodem.
Właściwie Ulfeldtowie mieszkali w Kopenhadze, gdzie
mieli duży dwór niedaleko Rynku Szarych Braci, ale
Leonora Christina walała, żeby mała Eleonora Sofia
przebywała na wsi, na Horsholm, nieco mniejszym
dworze, na który od czasu do czasu przyjeżdżały także
starsze dzieci. Teraz, po powrocie do kraju z Niderlan-
dów, cała rodzina przeniosła się znów do Kopenhagi.
Jeżeli jednak Corfitz Ulfeldt oczekiwał chwały w oj-
czyźnie, to musiał się głęboko zawieść. Wszystko szło na
opak. Rada państwa była oburzona jego samowolnymi
poczynaniami, a skarbnik nie mógł mu wybaczyć tych
marnych 150 000 talarów. Podczas nieobecności Ulfeldta
odebrano mu wszystko, co łączyło się z wpływami z ceł
w Norwegii, i z goryczą musiał stwierdzić, że ochmist-
rzem królestwa był już tylko z nazwy.
Oburzony odgrodził się od świata w domu w Kopen-
hadze i swoje sprawy pozostawił innym. Kiedy w styczniu
1650 król wezwał go do siebie, by dowiedzieć się,
dlaczego tak postąpił, Ulfeldt odparł, że wobec ograni-
czeń narzuconych przez radę państwa nie może sprawo-
wać swego urzędu. Król wybuchnął śmiechem i odszedł.
Następowały kalejne porażki. Niderlandy nie uczyniły
niczego, by umacnuć zawartą umowę. Statki, które Ulfeldt
polecił żbudować w Niemczech, zostały wycenione poni-
żej ustalonej przez niego wartości, wystawił się więc na
pośmiewisko. Poza tym wyszło na jaw, że wywiózł za
granicę ogromne bogactwa. Król nakazał przeprowadze-
nie kontroli, podobnej do tej, przez którą musiał uprzed-
nio przejść Hannibal Sehested.
Ulfeldt stawał się człowiekiem coraz bardziej żałosnym
i rozgoryczonym. Wszyscy i wszystko sprzysięgło się
przeciwko mnie, powtarzał nieustannie. Nikt go nie
rozumiał, wszyscy mu zazdrościli. Uspokajała go jedynie
Leonora Christina.
Była na pewno troskliwą matką, ale przede wszystkim
była żoną swego męża. Wyniosła i arogancka z natury,
jako współtawarzyszka życia była najwierniejszą z wier-
nych, najbardziej oddaną i kochającą żoną. Chociaż na
Corfitza Ulfeldta spoglądano z coraz większą pogardą,
Leonora Christina nadal widziała w nim bohatera swojej
młodości: wielkiego, nie rozumianego polityka.
Jessica Cross przystosowała się dobrze do tego, co
zwano "małym dworem". Tak, bowiem Leonora Chris-
tina uważała, że należy do dworu, królowa Sofia Amalia
zaś twierdziła coś przeciwnego. Dlatego małżeństwo
Ulfeldtów miało własny dwór.
Jessice podobało się zarówno w Hersholm, jak i w Ko-
penhadze. Często podróżowała między jednym dworem
a drugim w zależności od stanu zdrowia Eleanary Sofii.
Czasami widywała Cecylię Paladin. Dowiedziała się
od niej, że Tancred był teraz porucznikiem i bardzo
wydoroślał. Rozrósł się, zmężniał, ale zniknął gdzieś
jego wcześniejszy radosny ton, kuglarski humor. Stało
się to po powrocie z Jutlandii, nikt nie mógł zrozumieć
dlaczego.
Jessica nie śmiała pytać, czy się ożenił. Kiedyś, dawno
temu, Cecylia stwierdziła, że chłopak "jeszeze szuka.
Niech szuka! Ja nic nie będę mówić". Jessica pragnęła
garąco, by margcabina ujawniła synowi miejsce jej poby-
tu, ale nie miała odwagi nawet o tym wspomnieć.
To było jednak dawno.
W tym czasie w domu Ulfeldtów przyjęto do pracy
nową podkuchenną.
Była to przedziwna kobieta. Blondynka, o niezwykle
pięknej, lecz jakby martwej twarzy. Kucharka mawiała
zwykle, że ta twarz przypomina błyszczącą, do czysta
wyszorowaną podłogę. Albo nie zapisany, woskowany
papier.
Na imię miala Ella, najehętniej trzymała się na uboczu.
Na pozostałych zatrudnionych w kuchni patrzyła jak
gdyby z góry, tak jakby była od nich lepsza lub znalazla się
w tym gronie całkowicie przypadkowo.
Nigdy nie chodziła na pakoje, zresztą służbie pracują-
cej w kuchni nie wolno było tego robić. Interesowała się
jednak mieszkańcami dworu, zadając obujętnym tonem
podchwytliwe pytania. Gdyby kamukolwiek przyszło do
głowy choć raz spojrzeć uważniej, z pewnością zauważył-
by, że ta nowa podkuchenna unika pokazania się pewnej
osobie z rzadka zresztą zaglądającej do kuchni.
Nikt nie przepadał za Ellą. W jej twarzy bez wyrazu
kryła się jakaś pezebiegłość i zaciętość. Pcacę swoją jednak
wykonywała dobrze, w milczeniu, bez narzekania, choć
widać było wyraźnie, że jej nie lubi.
Małej Eleonorze Sofii co wieczór przynoszono wzmac-
niający, napój, a jednocześnie jej piastunka Jessica do-
stawała kubek mleka. Ella podjęła się przygotowywania
napoju dla dziewezynki i starannie wywiązywała się
z obowiązku, ale napój zanosiła na górę jedna z młodszych
dzieweząt.
Samopoczucie Jessiki pogorszyło się gwałtownie. No-
cami leżała, wsłuchując się w sygnały wysyłane przez jej
organizm. Czuła pieczenie w żołądku, a nieustanny ból
głowy, umiejscowiony gdzieś za oczami, pulsujący, roz-
sadzający czaszkę, nie pozwalał jej zasnąć. W ciągu dnia
robiło się jej słabo, a na skórze wystąpiła jątrząca się
wysypka, która przeraziła ją najbardziej.
Była samotna i zalękniona, nie miała z kim poroz-
mawiać. Dopiero teraz zrozumiała, jak trudno jest żyć
samej na świecie.


Atmosfera w pałacu Ulfeldtów w Kopenhadze była
napięta. Zły humor ochmistrza królestwa wszystkim
dawał się we znaki. Jessice także.
Nagle jednak wszystkie drobne poniżenia i urazy
poszły w zapomnienie. Corfitza Ulfeldta, niegdysiejszego
ulubieńca losu, dosięgnął mocny cios.
Na początku nowego 1651 roku do izby, w której
Jessica wraz z innymi służącymi właśnie jadła śniadanie,
weszła jedna z pokojówek. Dziewczyna zamknęła za sobą
drzwi, a jej oczy lśniły z podniecenia.
- Skandal - szepnęła.
- Co ty opowiadasz? Jaki skandal?
- Ciii! Ani słowa o tym w tym domu! Państwo nic nie
wiedzą. - Parsknęła śmiechem. - Są chyba jedynymi,
którzy nie nie wiedzą!
- Mów prędko!
Służąca usiadla.
- To wszystko jest całkiem zwariowane. Ale jakie
wspaniałe, cudowne! Znacie Dinę Vinshofvers?
Przytaknęły. Jessica słyszała o tej dość swobodnie
prowadzącej się damie z najwyższych sfer; o tym, że
obecnie jest kochanką ofcera z Holsztynu, Jmrgena
Waltera, oraz że spodziewa się jego dziecka.
- No, to zaraz usłyszycie. Nie uwierzycie w to! Między
Świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem Jorgen
Walter przyszedł do króla Fryderyka i oświadczył, że
Ulfeldt planuje zamordować Jego Wysokość!
- Co? - krzyknęły słuchające.
- Nigdy w to nie uwierzę - stwierdziła Jessica.
- Ale tak właśnie powiedział Jorgen Walter. A zgadnij-
cie, skąd on to wie? Podobno Dina nocowała tutaj, w tym
domu, w łożu Ulfeldxa!
- To niemażliwe - zaprotestowała jedna z dziewcząt.
- Właśnie tak. Rano Leonora Christina weszła do jego
sypialni, a Ulfeldt szybko wepchnął Dinę pod kołdrę
i leżała tam przez cały czas. Musiała się nieźle poddusić!
Była świadkiem, jak Leonora Christina rozmawiała z mę-
żem o otruciu króla Fryderyka, a potem dała mu flakonik
z trucizną. Dina wszystko słyszała.
- Bajdy! - orzekła Jessica. Od bólu głowy pociemniało
jej w oczach.
- O, wca1e nie! Król wezwał Dinę Vinzshofvers na
przesłuchanie. Musiała przysiąc, że to prawda!
Jessica potraktowała całą tę historię bardzo soeptycz-
nie.
Ale już w dwa dni Później ją samą wezwano na
królewski dwór.
Pytała, dlaczego, i dowiedziała się, że może być
świadkiem, bo tamtej nocy znajdowała się w tym samym
domu, wraz z małą Eleonorą Sofią, która była bardzo
niespokojna i domagała się jej towarzystwa.
Jessica nigdy jeszcze nie była na królewskim zamku
w Kopenhadze. Przywdziała najpiękniejsze szaty, które
przerażająco luźno teraz na niej wisiały, i na śmierć
zanudzała domowników pytaniem, czy nie czas już
wyruszyć. Nie mogła się spóźnić, ale nie wypadało także,
by przybyła za wcześnie.
Nareszcie mocna opatulona podążyła ulicami w kie-
runku zamku. Czuła, jak wali jej serce, gdy stanęła przed
strażnikiem.
Przysłany po nią mężczyzna w liberu ruchem głowy
nakazał, by szła za nim.
Przemierzyli wewnętrzny dziedziniec. Jessice drżały
kolana. Wkroczyli do zamku.
Akurat w tym momencie odbywała się zmiana warty.
Kiedy Jessica przechodziła przez wielki hall, przybyło tam
dwóch nowych żałnierzy, by zastąpić tych, którzy do tej
pory stali na posterunku. Towarzyszył im oficer.
Odwrócił się, by wyprowadzić dwójkę, która zakoń-
czyła służbę.
Dziewczyna poczuła nagle jakby uderzenie obuchem
w głowę.
To był Tancred!
On także przystanął na ledwie dostrzegalną chwilę
i popatrzył na nią szekoko otwartymi oczami, po czym
ruszył naprzód, jak gdyby nic się nie stało. Jako oficerowi
straży królewskiej nie wolno mu było zmienić nawet
wyrazu twarzy.
Jessica podążała za eskortującym ją służącym ogrom-
nie podekscytawana.
Nie, wcale raie zapamniała o Tancredzie! Wprost
przeciwnie, ponawne spotkanie rozjątrzyło ranę w sercu!
A więc tak wygląda! Jak mogła zapomnieć? Ale Cecylia
miała rację - bardzo wydorośłał. Miał szersze ramiona
i rysy bardziej zdecydowane, męskie. Ale dlaczego wyda-
wał się taki smutny?
I jaki niewiarygodnie przystojny! Jessica, która kiedyś
żywiła do niego głównie przyjacielskie ucżucia, z bijącym
sercem zdała sabie sprawę, że stał się mężczyzną. Doros-
łym, pociągająeym mężczyzną. A w tym czasie ona
wychudła i zbrzydła z powodu straszliwej, podstępnej
choroby.
Była tak zmiesżana, że nie zwracała uwagi, którędy
idzie.
Mam nadzieję, że ktoś mnie wyprowadzi, myślała.
Nigdy nie zdołam odnaleźć powrotnej drogi.
Jeśli sądziła, że stanie przed obliczem króla, to spatkał
ją zawód, choć być może odczuła także ulgę. Z pewnością
jednak mężczyzna spaglądający na nią zza ciężkiego
biurka piastował bardzo wysokie stanowisko.
Ukłonila się głęboko.
- Jesteście, pani, Jessica Cross, opiekunka jednego
z dzieci Carfitza Ulfeldta?
- Tak.
Z tonu jego głasu można było wywnioskować, że
Ulfeldt nie cieszy się szczególną sympatią w tym miejscu.
Zapytał, czy znajdowała się w domu Ulfeldtów tamtej
nocy.
- Ponieważ spodziewałam się, że będę o to pytana,
dokładnie zastanowiłam się nad odpowiedzią, jaśnie
panie. Mogę stwierdzić z całą pewnością, że byłam tam
wówczas.
Pochylił się do przodu.
- Twierdzi się, że tej nocy w tym samym korytarzu
znajdowała się obca osoba. Czy zobaczyliście lub usłyszeli-
ście cokolwiek, co magło na to wskazywać?
Jessica starała się odpowiadać spokojnie i stanowczo.
Ponieważ Elleonora Sofia byla wtedy bardza nie-
spokojna, tej nocy musiałam z nią rozmawiać. Sądzę
jednak, że usłyszałabym, gdyby ktoś kręcił się po koryta-
rzu. Aby dojść da sypialni małżonków Ulfeldt, trzeba
minąć drzwi do kamnaty, w której siedziałam.
- A z wnętrza sypialni? Czy słyszeliście coś stamtąd?
- Żeby coś usłyszeć, musiałby ta być głośny krzyk lub
wystrzał. Ściany są bardzo grube.
Dotarły, do was plotki?
- Tak.
- Czy kiedykolwiek zaobserwowaliście coś, co mogło-
by wskazywać, że kryje się w nich prawda?
- Absolutnie nie! Wszyscy wiedzą, że małżeństwo
Ulfeldtów jest niezwykle szczęśliwe.
- O tak, wiemy, że ona jest wierna i oddana.
- Jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię, sądzę, że
ochmistrz królestwa czerpie wielką siłę z oddania swej
małżonki, jaśnie panie.
- Pytanie tylko, czy jest go wart - mruknął mężczyzna
pod nosem, głośno zaś powiedział: - Czy w domu,
w którym pracujecie, widzieliście lub słyszeliście cokol-
wiek, co świadczyłoby o spisku przeciwko królowi?
Jessica wyprostowała się, a w jej oczach pojawił się taki
chłód, jaki można sobie tylko wyobrazić u takiej małej,
poważnej osóbki.
- Jaśnie panie, proszę, byście wycofali to pytanie.
Bardzo mnie ono zasmuciło. Nie chciałabym oczerniać
moich gospodarzy, a już na pewno nie przebywałabym
pod jednym dachem z kimś, kto knuje przeciwko Jego
Wysokości.
Mężczyzna przyglądał się jej z ukosa.
- Dobrze - odezwał się w końcu. - Dziękuję, możecie
odejść. I ani słowa o tym Ulfeldtowi. Rozumiecie?
- Tak. Rozumiem.
Jessica odetchnęła z ulgą. Dopiero teraz poczuła, jak
bardzo jest osłabiona.
Miała nadzieję, że w drodze powrotnej znów ujrzy
Tancreda, ale on gdzieś zniknął. Zmiana warty została
zakańczona, zapewne odszedł do swego regimentu.
Teraz wiedział jednak, gdzie jej szukać. Następny krok
należał do niego.
Zdawała sobie sprawę, że trudno będzie utrzymywać
im kontakty. Ona - zatrudniona w domu ochmistrza
królestwa, on - ofcer gwardii przybocznej króla, a właś-
nie teraz stosunki między obydwoma wielkimi panami
były bardziej niż kiedykolwiek napięte. Dobrze rozumia-
ła, że król niechętnie przyjmie wiadomość o tym, że jeden
z oficerów kręci się przy domu Ulfeldta.
Ale już tego samego wieczora Jessica otrzymała przez
posłańca list. Szybko rzuciła okiem na podpis, dojrzała
imię Tancreda i to jej wystarczyło. Przekazała obowiązki
innym dziewczętom i pobiegła do swey komnaty.
Niestety, nie miała szczęścia. Najpierw zjawiła się
Leonora Christina z pytaniem, gdzie mała Eleonora Sofia
podziała swołe rękawiczki. Później jedna z dziewcząt
chciała pożyczyć gęsie pióro. A potem nadszedł już czas
wieczerzy.
Tym jednak Jessica wcale się uie przejęła, choćby
nawet za spóźnienie miałaby spotkać ją bura. Usiadła, żeby
przetzytać list.
Z rozbawieniem stwierdziła, że jej dłonie drżą. Próbo-
wała rozłożyć papier na stole, ale ponieważ był zrolowany,
natychmiast zwinął się z powrotem. Dopiero kiedy
umieściła coś ciężkiego na wszystkich czterech rogach,
zdołała przeczytać list.
Droga Jessiko! brzmiały pierwsze słowa. Jaki miły
początek! Od dawna starałem się Ciebie odnaleźć! Upłynęły już
dwa lata od chwili, gdy się rozrtaliśmy, i tak wiele zostało nie
dopowiedziane po wstrząsających przeżyciach w Askinge.
Jessiko, czy nareszcie możesz przyjąć moje pokorne prze-
prosiny za zachowanie się w stosunku do Ciebie! Obwiniałem Cię,
że nie byłaś całkiem szczera, że nie zdradziłaś mi swego
prawdziwego imienia, a ja bez wahania postąpiłem tak samo.
Wybacz mi, jeśli możesz.
Jak dobrze móc to wreszcie napisać.
Życzę Ci wszystkiego najlepszego.
Twój przyjaciel Tancred.
To już wszystko.
Żadnej prośby o spotkanie.
List jednak był przyjazny i stanowił pierwszy znak
życia od niego! Nie zapomniał o niej!
Ale teraz, kiedy już uspokoił sumienie, może zechce
zakończyć tę znajomość?
Jessica postanowiła, że musi naprawdę o nim zapom-
nieć.
Tak będzie dla niej lepiej, uznała.


Ulfeldtowie nadal nie wiedzieli, co Jorgen Walter
powiedział o nich królowi. Ale pewnego dnia w lutym
Jessica zmierzająca do pokoju dziecinnego przystanęła na
korytarzu.
Lokaj wprowadzał do pokoju Leonory Christiny jakąś
damę. Bardzo elegancką damę...
Przechodząca pokojówka ze zdziwienia otworzyła
szeroko oczy.
- Czy ona nie ma już ani krztyny wstydu? - zdziwiła się,
kiedy dama zniknęła u Leonory Christiny. - Co ta Dina
Vinshofvres tu robi?
W całym domu aż wrzało z pndniecenia. Wkrótce
wszystko się wyjaśniło. Kiedy wytworna dama odeszła,
a raczej odpłynęła, Leonora Christina krzyknęła donoś-
nym głosem:
Corfitz! Corfitz!
Jessica nie zdołała pohamować zainteresowania i przy-
stanęła, żeby wszystko dokładnie usłyszeć. Dokoła widać
było na wpół ukrytą służbę:
Ochmistrz królestwa pospieszył do ciągle krzyczącej
żony.
- Czy wiesz, co powiedziała Dina? Była tu przed chwilą
i zdradziła mi, że ktoś zdobył klucz od jednego z tylnych
wejść! Mają zamiar nas zamordować!
Corfitz Ulfeldt uciszył ją, ale ożywiona wymiana zdań
trwała nadal.
Wkrótce nadszedł spowiednik rodziny i potwierdził te
informacje. Jego również odwiedziła Dina.
Leonora Christina jeszcze raz wezwała Dinę i ta
powtórzyła wszystko. Tym razem dodała jeszcze, że
w spisek zamieszany jest Jmrgen Walter.
Corfitz Ulfeldt zupełnie stracił panowanie nad sobą.
Wpadł w histerię, bezładnie wykrzykiwał rozkazy. Co noc
jego ludzie mieli trzymać straż w ogrodzie i strzec
wszystkich wejść. Dzieciom zabroniono wychodzić. Jes-
sica miała ogromne trudności z uspokojeniem Eleonory
Sofii, bardzo wzburzonej całym zamieszaniem. Sam
Ulfeldt zamknął się w swej komnacie z przyjacielem
i z dwunastoma naładowanymi strzelbami.
Ten stan napięcia trwał dość długo i zaczął źle wpływać
na nerwy wszystkich domuwników. Jessica bardzo się
martwiła, nie widziała bowiem żadnej możliwości na-
wiązania kontaktu z Tancredem. W skrytości ducha
miała nadzieję, że być może spotka się z nim przypad-
kowo dzięki Cecylii Paladin. Teraz nie mogła się ru-
szyć z domu. Ochmistrz królestwa podejrzewał wszyst-
kich.
Poza tym i tak nie miała siły wyjść. Stan jej zdrowia był
już teraz tak zły, że wszyscy to zauważyli. Ból głowy
ustępował na krótko po południu, żeby w nocy powrócić
ze zdwojoną siłą. Rozchodził się po całym ciele, miała
uczucie, że ramiona zaciskają się w dwa twarde węzły. Ból
rozciągał się wzdłuż kręgosłupa, tak że z trudem się
poruszała. Zemdlała już kilka razy, a bóle żołądka stały się
nie do zniesienia. Wysypka także się rozprzestrzeniła.
Dziewczyna wyglądała jak jeden wielki krzyk rozpaczy.
Gdyby tylko mogła się komuś zwierzyć! Obawiała się
jednak, że może wydać się natrętna.
Ilu skromnych, samotnych ludzi straciło życie tylko
dlatego, że nie chcieli niepokoić innych swymi doleg-
liwościami?
W domu Ulfeldtów nie było jednak nikogo, kto miałby
czas dzielić zmartwienia zatrudnionych tam osób. Myśli
wszystkich zajęte były czym innym.
Sytuacja Corfitza Ulfeldta nie poprawiła się wcale,
kiedy w kwietniu wysłał kilku swoich ludzi do króla
z prośbą o ochronę. Chciał także, by Jego Wysokość
zbadał sprawę spisku przeciwko niemu, ochmistrzowi
królestwa. Okazał się na tyle głupi, że wprost poprosił
króla, by ten zabronił swoim najbliższym ludziom go
zabijać. Popełnione głupstwo było tym większe, że kiedy
król zaproponował, iż jego ludzie staną na straży wokół
domu Ulfeldta, podejrzliwy ochmistrz na to nie przystał.
Teraz król Fryderyk rozgniewał się naprawdę i po-
stanowił wyjaśnić wszystkie plotki. Corfitz Ulfeldt, ku
swemu zdziwieniu, otrzymał zakaz opuszczania Kopen-
hagi. To samo spotkało Jorgena Waltera. Dinę Vinshof-
vers aresztowano.
Nie udało się ustalić, czym się kierowała, ale podczas
przesłuchań twierdziła, że naprawdę podsłuchała Ulfeld-
tów planujących otrucie króla. Nic natomiast nie wspo-
mniała o planowanym zamachu na Ulfeldta. I znów
wzywano do pałacu służbę z dworu Ulfeldta. Tym razem
jednak ominęło to Jessikę.
Dziewczyna leżała wycieńczona; nie była już w stanie
podnieść się z łóżka. Wszystkie stawy, całe ciało miała tak
obolałe, że bała się poruszyć. Leonora Christina słyszała
o chorobie Jessiki i martwiła się tym, ale była zbyt
poruszona kłopotami męża, by móc troszczyć się o jakąś
biedną piastunkę. Biegała na wszystkie strony jak pod-
cinana batem, zbierając przyjaciół i starając się przygoto-
wać obronę dla ukochanego Corfitza.
Z tego właśnie powodu wezwała także Cecylię Paladin.
Cecylia przybyła, aczkolwiek bardzo niechętnie. Nie
podobała jej się ta cała mroczna afera i plotki na temat
Diny, Jergena Waltera i ochmistrza królestwa. Uważała
jednak, że w pewnym sensie ponosi odpowiedzialność za
Leonorę Christinę, a poza tym dawno już nie widziała
młodziutkiej Jessiki Cross. Dobrze byłoby zobaczyć się
z tym dzieckiem i dowiedzieć się, czy nadal dobrze mu się
wiedzie, myślała.
Na dole, w kuchni, w jednej z małych spiżarek stała
Ella. Zamyślona wyjęła ze schowka jakąś flaszkę.
W myśli powtarzała sobie: to nie może nastąpić zbyt
szybko. Musi trwać długo, bardzo długo. Może powin-
nam teraz działać wolniej? Ona jest już słaba, wszystko
dzieje się zbyt prędko. Zmniejszę nieco dawkę... O, tak!
A kiedy będzie już bliska końca, ujrzy mnie. Wtedy się
dowie. Usłyszy o wszystkim, co mi zrobiła! Ta nędzna
łajdaczka, to nic, które zawróciło w głowie memu ojcu.
Która zgubiła całą moją rodzinę! To wszystko jest
wyłącznie jej winą!
Jakże zniekształcony może być obraz świata, kiedy
szuka się kozła ofiarnego, nie chcąc spojrzeć prawdzie
w oczy!
Gdy Cecylia odbyła już rozmowę z niezmiernie wzba-
rzoną Leonorą Christiną i powiedziała jej parę słów na
pocieszenie, poprosiła o widzenie z Jessiką.
- Z kim? - spytała roztragniona królewska córka.
- Ach, z ukochaną nianią Eleonory Sofii. Och, ona chyba
ostatnio nie wstaje z łóżka. To bardzo miłe z waszej
strony, margrabino, że chcecie paświęcić swój czas, by do
niej zajrzeć. Ja nie potrafię się na niczym skupić. Ta
kobieta twierdzi przecież, że mój mąż mnie zdradził.
Z nią! Mój Corfitz? To nieprawdopodobne!
Na widok Jessiki Cecylia przeraziła się.
- Ależ, drogie dziecko! - wykrzyknęła poruszona. - Co
się z tobą dzieje?
Spotkanie z życzliwą Cecylią było wielkim przeżyciem
dla dziewczyny. Wybuchnęła płaczem i z początku nie
mogła wymówić ani słowa.
Wkrótce jednak wyrzuciła z siebie wszystko. O stra-
chu, samotności, obolałym ciele, potwornych bólach
głowy i żołądka, jątrzących się ranach...
Cecylia była wstrząśnięta.
- Ale dlaczego nikomu nic nie powiedziałaś?
- Nie chciałam być ciężarem. Oni mieli tyle...
- Musimy temu zaradzić - rzekła zdecydowanie Cecy-
lia. - Wrócę tu niedługo.
Miała zamiar jeszcze raz porozmawiać z Leonorą
Christiną o Jessice, ale okazało się, że dama wyruszyła już
załatwiać swoje sprawy.
Cecylia wsiadła więc do powozu i powiedziała do
stangreta:
- Jedź do domu, prędko. Muszę przywieźć leki.
W duchu mówiła sobie: zostało mi jeszcze trochę starej
mieszanki Ludzi Lodu, którą dał mi Tarjei, kiedy Alexan-
der był chory.
Nie stało się jednak tak, jak planowała. Kiedy znalazła
się w domu, pospieszyła do jadalni, gdzie właśnie mąż
i syn spożywali posiłek.
- Mała Jessica jest bardzo chora - oznajmrła. - Wy-
gląda na umierającą! Muszę przyrządzić wywar Tarjeia
i natychmiast tam wrócić.
Tancred poderwał się z krzesła.
- Ależ ona nie może tam zostać!
- Nie można jej przenieść, kochanśe. Czy nie rozu-
miesz, że jest tak krucha jak antyczna porcelanowa waza
z Chin?
- Nigdy nie podobało mi się, że znalazła się w tym
domu. Ci ludzie... Gdzie moje buty do konnej jazdy?
- Tancredzie!
- Musi się znaleźć tutaj, natychmiast! Nie rozumiem,
o co ci chodzi, matko! I czy Mattias nie przyjeżdża za kilka
dni w odwiedziny?
Wybiegł z komnaty i za chwilę na dziedzińcu zatętnił
odgłos oddalających się kopyt.
Alexander i Cecylia popatrzyli na siebie. Spojrzenia,
które wymienili, były wiele mówiące.
- Dobrze, że przynajmniej coś go poruszyło - powie-
działa Cecylia z ulgą.
- Tak. Jest przez cały czas taki smutny.
- Nie pojmuję, co go dręczy. Czy pamiętasz, jak kiedyś
cieszył się życiem? Zawsze miał radość w sercu i żart na
ustach. A teraz? Roztargniony, unika nas. Tak jakby nie
miał do nas zaufania. Bardzo mnie to boli.
- Mnie także - powiedział Alexander zamyślony.
- Cecylio, wydaje mi się, że z jego pokoju znikają rozmaite
przedmioty. Jakby... potrzebował pieniędzy i nie chciał
się do tego przyznać.
- Tancred?
- Nie wiem. To tylko podejrzenia. Och, bardzo mnie
to niepokoi.
Cecylia wpatrywała się przed siebie.
- Dziewczyny? Czy dług karciany? To niepodobne do
niego. Alexandrze, boję się!
- Pytałem go, czy ma jakieś kłopoty, ale zdecydowanie
zaprzeczył. Nie chce ze mną rozmawiać.
- Dajmy mu trochę czasu. Teraz zajmie się Jessiką.
Może to pomoże.
- Miejmy nadzieję.
Nadal jednak byli bardzo zatroskani. Na ich twarzach
malował się niepokój.





ROZDZIAŁ IX


Tancred wpadł niczym burza do "pałacu" Ulfeldtów,
jak Leonora Christina nazywała dwór. Najpierw oczywiś-
cie powstrzymały go straże i dopiero po konfrontacji
z domownikami niechętnie wpuszczono go do środka.
Leonora Christina spotkała go w hallu.
- Tancredzie Paladin, co tu, na miłość boską, robisz?
Była twoja matka...
- Przyjechałem, żeby zabrać Jessikę.
- Ale przecież nie możesz zabrać jej ot tak, po prostu!
Jest piastunką mojej córki!
- Jessica jest umierająca, a nie wydaje się, by ktokol-
wiek w tym domu coś dla niej zrobił.
Umierająca? To nonsens - uśmiechnęła się blado
Leonora Christina. - Tancredzie, spotkał cię zaszczyt, że
zostałeś tu wpuszczony. Należysz do ludzi króla, a ktoś
z nich nastaje na życie mego męża. Powinieneś więc
okazać wdzięczność, zachowując się przyzwoicie.
- Gdzie ona jest? - przerwał jej Tancred.
Leonora Christina zacisnęła usta. Sucho wydała polece-
nie służącej, by wskazała "temu młodzieniaszkowi" drogę
do komnaty Jessiki.
Tancred podążał za służącą krokami tak długimi, że aż
rozwiewała mu się peleryna.
Na progu przysranął i papatrzył na Jessikę.
- O Boże - jęknął.
Delikatna twarzyczka nosiła ślady cierpienia, oczy
zapadły się głęboko, wokół nich kładły się niebieskoszare
cienie. Wydawało się, że nawet patrzenie jest dla Jessiki
wielkim wysiłkiem, sprawiającym ogromny ból.
Służąca chciała zostać jako przyzwoitka, ale Tancred
odprawił ją ruchem ręki. Odeszła pełna wahania, ale
pomyślała sobie, że Jessica jest w tak złym stanie, że nic
nieprzystojnego nie może się wydarzyć.
- Jessiko, co się stało?
- Nie wiem, Tancredzie - szepnęła. Widziała teraz
jeszcze wyraźniej, jak bardzo dorósł i zmężniał, słyszała
jego głęboki, męski głos i było jej bezgranicznie przykro,
że kiedy nareszcie znaw go spotkała, wygląda tak marnie.
- Ubierz się; pojedziemy do domu. Uprzedziłem już
Leonorę Christinę.
- Ale ja nie mogę... się ruszać.
Zawahał się.
- Gdzie twoje odzienie?
- W tamtej szafie. Ale Eleonora Sofia mnie potrzebuje.
Ja...
Zebrał wszystkie należące do niej rzeczy i zapakował
do kuferka. Potem owinął ją kocem.
- Pani Leonora Christina musi nam wybaczyć, że
zabiorę ten koc - mruknął. Podniósł ją do góry. - Aleź,
dziewczyno, ty nic nie ważysz, jesteś lekka jak piórko!
Chwycił jej podróżny kufer, otworzył drzwi, kierując
się do wyjścia. Jessice z wyczerpania zakręciło się w gło-
wie, oparła mu ją na ramieniu. Przecież ja mam tyle
jątrzących się ran, pomyślała. Co on powie, kiedy to
zabaczy?
- Wróci tu, jak wyzdrowieje! - krzyknął Tancred do
zdumionych ludzi, którzy zebrali się w hallu.
Wiosenny wieczór był dość chłodny. Strażnicy musieli
pomóc Tancredowi umicścić na wpół zemdloną Jessikę na
końskim grzbiecie. Wykazali wiele zrozumienia i wspól-
nie otulili ją w koc od stóp do głów. Widoczna pozostała
tylko twarz. Przymocowalu kuferek da popręgów siodła
i pożegnali się.
Tancred od razu zrozumiał, że nie będzie mógł
posuwać się tak szybko, jak zamierzał. Uziewczyna jęczała
przy każdym ruchu, musieli więc jechać bardzo spokojnie
i powoli.
Powinien był wziąć dla niej powóz albo wcale jej
stamtąd nie zabierać. Matka miała rację.
Jednak już się stało. Musi więc dotrzeć do Gabrielshus!
Tylko że taki kawał drogi przed nimi i jeszcze to
ślimacze tempo. Może powinien zatrzymać się gdzieś po
drodze? Czy postępuje słusznie?
Nie, nie będę się zatrzymywać. Niech się dzieje co chce.
Jessice znów pawróciła świadomość. Odczuwała doj-
mujący ból, gdyż Tancred mocno ściskał jej obolałe ciało.
Z powodu niewygodnej pozycji nieznośnie drętwiały jej
plecy i barki. Na szczęście głowa mniej jej dokuczała. No
tak, ta dopiero późne popołudnie, dolegliwości zawsze
wtedy były mniejsze. Ale w nocy... Aż zadrżała ze strachu.
Ukradkiem zerkała na nowe wcielenie Tancreda, daw-
nego przyjaciela, o którym tyle myślała i za którym tak
długo tęskniła. W dojrzałej twarzy niewiele już pozostało
z tamtego chłopca. Teraz za nic w świecie nie ośmieliłaby
się śmiać z nim i żartować, bawić w romantyzm czy
sentymentalizm. Nie mogła uwierzyć, że mężczyzna o bo-
leśnie zaciętych ustach to ten sam przeziębiony chłopak,
który pisał do niej poetyczne liściki i nazywał Bolly!
Uważała, że dzisiejszy dzielny i silny mężczyzna, ratujący
jej życie, nigdy nie mógłby się przeziębić, był na to zbyt
mocny i zbyt pewny siebie.
Och, nie, znów krwawię na wylot! W ciągu ostatnich
tygodni nękały ją nieregularne krwawienia; te objawy
choroby przerażały bardziej niż pozostałe dolegliwości.
Co mam teraz począć? Prędzej umrę, niż wspomnę
cokolwiek Tancredowi, wspaniałemu, ale przez to jeszcze
bardziej obcemu, myślała.
Jęknęła, a on wstrzymał konia. Kopenhaga już dawno
została za nimi, wokół rozpościerały się teraz rozległe
pola, gdzieniegdzie poprzecinane zagajnikami.
- Jak się czujesz? - zapytał przyjaźnie.
W odpowiedzi wydała z siebie tylko cichutkie wes-
tchnienie.
- Dziękuję za list - szepnęła.
- Ach, to! Czy mi wybaczyłaś?
- Już dawno temu. A ty mnie?
- Uczyniłem to prawie od razu, w drodze z Jutlandii do
domu. Nie zdołałem cię jednak odnaleźć. Matka sądziła, że
po tym, jak się zachowałem, nie będziesz chciała mnie już
więcej widzieć. Ale wiesz, wtedy byłem taki młody
i niedojrzały.
Uśmiechnęła się tylko boleśnie. Znów ogarnęła ją
słabość i nie była w stanie odpowiedzieć.
Ten nowy Tancred trzymał ją mocno i mówił dalej:
- Uważałem, że byliśmy winni sobie wyjaśnienia,
dlatego usiłowałem cię odnaleźć. Ale z drugiej strony
sądziłem, że może zapomniałaś o tym, co było między
nami. Nic przecież właściwie się nie wydarzyło?
Nie dotarł już do niej jego proszący ton. Z całych sił
walczyła o zachowanie przytomności i wcale jej się to nie
udawało.
Ostrożnie popędził konia; zapadał już zmierzch.
Jej milczenie trochę go uraziło. Odezwał się bardziej
surowo:
- Tak będzie lepiej, Jessiko. Lepiej, że będziesz u nas
w domu. Tam nie można było nawiąząć z tobą kontaktu.
Próbowałem już wcześniej, ale nie chcieli mnie wpuścić.
Ulfeldt musiał wpaść w histerię.
Na chwilę doszła do siebie, do jej świadomości dotarło
ostatnie zdanie, więc odpowiedziała z trudem:
- Tak, masz rację. Miał w głowie tylko swoje urazy.
Choć było jej bardzo niewygodnie, nie śmiała się
poruszyć z obawy przed ponownym krwawieniem. W du-
szy czuła wielki żal. Na pewno miał słuszność mówiąc, że
cała ich historia nie miała większego znaczenia, ale to
przecież pierwsza najprawdziwsza miłość, delikatna i czy-
sta jak wiosenny poranek.
Znów pociemniało jej w oczach i ogarnął ją strach.
Tancred poczuł, jak dziewczyna wiotczeje w jego ramionach.
Nie, Jessica nie zniesie trudów podróży. Miał wraże-
nie, że umiera mu na rękach.
Wiedział, że w okolicy jest gospoda. Za chwilę już tam
będą. Ale akurat ta gospoda...
Poczuł odrazę.
Trudno! Jessiea musi wypocząć. Względy osobiste
trzeba odłożyć na bok.
A jeśli już za późno, by ją uratować? Jeśli zniweczył
szanse na jej ocalenie, zabierając Ją w tę uciążliwą podróż?
Nadal była nieprzytomna, mocniej popędził więc
konia. Kiedy ukazały się przed nimi oświetlone okna
gospody, odetchnął z ulgą.
Wjechał na dziedziniec, ale nie chciał wchodzić do
szynkowni. Natychmiast wyszedł do niego gospodarz.
- Panie Tancredzie, tak późno w drodze?
- Tak. Czy znajdziesz dla mnie porządną, czystą izbę?
Mam tu ciężko chorą dziewczynę, potrzebuje mojej
opieki, zostanę więc z nią. Nie bój się, to nie jest zaraźliwe.
Tak w każdym razie sądził. Dziewczyna chorowała już
zbyt długo i w jej otoczeniu nie było drugiego takiego
przypadku.
Gospodarz obiecał przynieść wszystko, czego im było
potrzeba. Przytrzymał Jessikę, gdy Tancred zeskakiwał
z konia. Rzucił okiem na twarz dziewczyny i przeraził się.
- Na litość boską, ona nie wygląda dobrze! Przecież to
skóra i kości. Czy mam obudzić żonę?
- Nie, nie trzeba. Dziewczyna potrzebuje tylko od-
poczynku przed dalszą drogą do domu. - Zawahał się
przez moment. - Czy on jest tutaj? - mruknął.
- Nie widziałem go od kilku dni - szeptem od-
powiedział gospodarz.
Widać było, że Tancredowi kamień spadł z serca.
Wziął Jessikę na ręce i szedł za gospodarzem tylnymi
schodami.
Izba była niewielka, ale ładna. Na proste umeblowanie
składało się podwójne łoże, stół i krzesło pod oknem.
- Zaraz przyniosę dzban ciepłej wody, żebyście mogli
się obmyć. Czy życzycie sobie coś do zjedzenia?
- Tylko kubek piwa. Myślę, że ona nie będzie nic jeść.
Gospodarz odszedł, a Tancred ułożył Jessikę na jednej
połowie łóżka.
Wedy dostrzegł, że spodnie na kolanie ma przesiąk-
nięte krwią.
Boże mój! pomyślał. Co teraz robić?
Wezwać gospodynię? Nie, nie będzie narażać Jessiki na
jeszcze większy wstyd.
Tancred był dostatecznie wrażliwy, by zrozumieć, jak
musiała się czuć Jessica podczas wyczerpującej podróży
konno. Przerażona krwawieniem, zbyt zażenowana, by
wspomnieć o tym choć słowem jemu, obcemu mimo
wszystko mężczyźnie. Zlękniona, że on sam coś odkryje...
Biedna, biedna dziewczyna.
Miał teraz prawdziwy dylemat. Jak powinien postąpić?
W twardym żołnierskim życiu Tancreda nie było
miejsca na kruche kobiety i ich kłopoty. Ale matka Cecylia
nauczyła go delikatności i troski o innych. Zdecydował
więc, że musi poradzić sobie sam, bez niczyjej pomocy. Im
mniej osób będzie wiedzieć o wszystkim, tym lepiej dla
Jessiki.
Westchnął głęboko i odwinął ją z koca. Oczy roz-
szerzyły mu się z przerażenia.
Miała na sobie tylko nocną koszulę, która nie mogła
ukryć całego ciała pokrytego paskudnymi, jątrzącymi się
ranami. Tancreda wypełniło współczucie, kiedy patrzył na
nieudolnie założone opatrunki. Mógł tylko wyobrazić
sobie jej samotność i strach.
- Dobry Boże - wyszeptał.
Na schodach rozległy się kroki gospodarza. Tancred
szybko przykrył dziewczynę;
- I jak tam? - zapytał gospodarz. - Czy przyszła do
siebie?
- Nie, jeszcze nie. Czy mógłbym dostać kilka czys-
tych prześcieradeł? Zapłacę za nie, bo będę je musiał
podrzeć. Ona ma kilka ran... - powiedział oględnie
Tancred; bo nie chciał zdradzić słabości swojej kocha-
nej, wstydliwej "Molly". Dobrze pamiętał ją z tamtych
czasów jako nieśmiałą, dbającą przede wszystkim o do-
bro innych dziewczynę. Teraz pragnął się jej odwdzię-
czyć.
Gospodarz poszedł po prześcieradła, a Tancred otarł
pot z czoła.
Gdyby mógł znaleźć się jak najszybciej w domu,
u matki! Ona zawsze miała na wszystko radę.
Tancred czuł się jak wielki niedźwiedź, silny i grubo-
skórny, a równocześnie tak bezradny w tej delikatnej
sytuacji.
We dworze Ulfeldtów w Kopenhadze Ella przygoto-
wywała tacę, którą wieczorem zanoszono do sypialni.
Dziewczyna, która zwykle to robiła, rzekła krótko:
- Możesz oszczędzić sobie mleka dla panny Jessiki.
Och, nie, czy ona już nie żyje? pomyślała Ella. A niech
to...! A wszystko, co miałam jej powiedzieć? Torturować
moimi słowami? Czy naprawdę była aż tak delikatna, że
nie zniosła nawet tej niewielkiej dawki?
- Dlaczego nie chce mleka? - zapytała niewinnie.
- Ponieważ panny Jessiki nie ma już tutaj. Przyjechał
piękny rycerz i porwał na swego konia. - Dziewczyna
zachichotała.
- Nie żartuj sobie - zirytowała się Ella.
- To prawda. Zwymyślał wszystkich; nawet panią
Leonorę Christinę, za to, że zostawili Jessikę samą
i pozwolili jej umierać.
- Kto to był?
- Nie mam pojęcia. W każdym razie obiecał, że Jessica
powróci tu, kiedy będzie zdrowa. Mam nadzieję, że tak się
stanie. Bo mała Eleonora Sofia jest bardza nieszczęśliwa,
płacze ciągle i pyta o nianię. A niania jest daleko. Możesz
więc sama wypić mleko.
Wyszła, nawet nie patrząc na kubek.
O, co to, to nie, pomyślała Ella. Pospiesznie złapała
kubek, do ostatniej kropli wylała jego zawartaść i staran-
nie wypłukała.
Narastał w niej gniew i uczucie zawodu. Nie wiedziała,
że Jessica ma przyjaciela.
Chyba że... Ten urodziwy szczeniak... Jak on miał na
imię? Tancred?
Nie, to było już tak dawno.
Zapewnił jednak, że Jessica tu wróci. To dobrze.
Wobec tego poczeka na miejscu, chociaż praca jest tak
niewiarygodnie poniżająca, stanowi jedno pasmo bez-
granicznych upokorzeń.
Jessica powoli odzyskiwała przytomność.
Wąskie deski na sufacle wydawały się takie obce, okno
jakieś dziwnie małe.
Ktoś, pochylony nad nią, obmywał ją. Cudownie ciepła
woda, delikatne dłonie...
Ocknęła się. Tancred!
- Och, nie! - jgknęła, ale w zasięgu ręki nie znalazła nic,
czym mogłaby się zasłonić.
- Cicho, cicho, Jessiko - uspokajał ją ochrypłym
głosem. - To trzeba zrobić. Od jak dawna masz te rany?
Zdusiła w sabie palący wstyd.
- Zaczęło się od niewielkiej wysypki, a potem było już
coraz gorzej.
- Dlaczego nic o tym nie mówiłaś?
- Nie śmiałam - szepnęła.
Cała Jessica! Raczej dałaby się zetrzeć z powierzchni
ziemi niż zajmować innych swymi kłopotami.
- Podarłem prześcieradła na długie pasy - powiedział.
- Spróbuję opatrzyć najgorsze rany.
Czuła, że na jednej nodze ma już założony opatrunek.
Co za ulga!
Na twarzy Tancreda malowała się troska.
- Krwawiłaś... na wylot - powiedział z wysiłkiem.
- Zmieniłem co trzeba.
Z oczu dziewczyny trysnęły łzy.
- Dziękuję - ledwie z siebie wydusiła.
Tancred popatrzył na nią z szybkim współczującym
uśmiechem i odwrócił się.
- Nie chciałem nikogo wzywać, myślałem, że możesz
poczuć się skrępowana.
A więc tak to sobie wymyślił! Och, ci mężczyźni, nigdy
nie wiadomo, so im przyjdzie do głowy.
Ale chciał przecież dobrze, nie powiedziała więc ani
słowa. Pozwoliła mu zająć się pozostałymi ranami.
- Gdzie my jesteśmy? - szepnęła. - W twoim domu?
- Nie, w gospodzie, w połowie drogi. Bałem się
jechać dalej, byłaś bardzo wyczerpana. O tak, teraz już
dobrze.
Okrył ją kołdrą, dziewczyna odetchnęła z ulgą. Świet-
nie wiedziała, jak bardzo jest wychudzona i jak okropnie
wygląda. Właśnie teraz, kiedy tak bardzo chciała się
podobać!
Łzy znów napłynęły jej do oczu, jednak szybko je
wysuszyła.
- Tancredzie, jak sądzisz, co się ze mną dzieje? Tak
bardzo się boję.
- Nie wiem, Jessiko, nigdy nie widziałem niczego
podobnego. Ale kiedy tylko dojedziemy da domu, będzie
lepiej. Wkrótce przyjedzie da nas w odwiedziny medyk.
On na pewno zorientuje się, co ci dolega. Czy chcesz coś
zjeść?
- Nie, dziękuję.
- Może trochę piwa?
- Tak, chętnie, jeżeli mogę dostać. Czy jest już noc?
- Nie, dopiero późny wieczór.
- To dziwne, Tancredzie, ale głowa mnie już tak nie
boli ani żołądek. O tej porze bóle zwykle się nasilały
i torturowały mnie do szaleństwa. Pewnie zaraz się
pojawią.
Choć bardzo się starała, ogromnie trudno było jej
rozmawiać z nim w sposób naturalny. Na przeszkodzie
stało głębokie uczucie wstydu.
- Przyniasę świeże piwo, to się ustało.
- Nie, nie trzeba.
Ale już go nie było.
Jessica leżała z zamkniętymi oczami. Czuła, że znika
gdzieś całe jej zażenowanie i powoli zapada w kojący sen,
osiągając błogosławiony spokój.
Obudziły ją głosy.
Głos Tancreda pod drzwiami i drugi, również męski.
Obydwaj rozmówcy byli rozgniewani. W każdym razie
w tonie Tancreda pobrzmiewała udręka i napięcie.
- Zostawcie mnie! Czy nigdy nie zostawicie nas
w spokoju?
Drugi głos był starszy, miękki i złowieszczy jednocześ-
nie.
- No, no, niech młody junkier tak się nie denerwuje.
Wiesz dobrze, jak to się może skończyć!
- Nie mam już sił!
- O, masz ich dosyć. Zniesiesz dużo więcej. To dopiero
początek.
- Kłamiecie! To nieprawda!
- Nie? Dowody nadal znajdują się w moich rękach.
Więc jak, w sobotę? Jak zwykle tutaj.
- Zabiję was - jęknął Tancred. - Jesteście diabłem!
- Jestem tylko biednym człowiekiem, który musi
zarabiać na swój chleb powszedni. Sądzę, że mnie nie
zabijesz, młody panie Tancredzie. Jesteś na to zbyt dobrze
wychowany.
Zaśmiał się cicho, znacząco. Po czym rozległ się odgłos
jego kroków oddalających się po schodach. Jessica
usłyszała, jak Tancred głęboko oddycha przed wejściem.
Zachowywał się tak jak zwykle, może uśmiechał się
nieco wymuszenie, to wszystko.
- Proszę, masz tu piwo.
- Dzięki! Tancredzie, jak dobrze mi teraz.
- To świetnie. Usiądź sobie, ostrożnie, o tak, podeprę
cię.
Podtrzymał ją, by mogła się napić.
- Dziękuję - westchęła i znów opadła na poduszki.
Stał nad nią niepewny.
- Jessiko, zostanę tu z tabą przez całą noc. Boję się
zostawić cię samą. Czy zgodzisz się na to?
Drgnęła.
- Oczywiście - odparła spokojnie. - Łóżko jest
przecież duże i będę się czuła bezpieczniej w twojej
obecności.
Rozjaśnił się. Odwróciła głowę, gdy zdejmował odzie-
nie. Poczuła, że wsuwa się do łóżka. Zgasił świecę.
Leżeli, wpatrując się w ciemność.
- Czy bardzo boli?
- Nie, nie mogę tego pojąć. Noce zwykle są najgorsze.
Oczywiście teraz też odczuwam ból, ale to nic w porów-
naniu z tym, jak jest na ogół.
Tancred pod kołdrą ujął jej rękę.
- To moja obecność działa na ciebie kojąco - powie-
dział z uśmiechem.
- Oczywiście. Nie chciałam tylko powiedzieć tego
głośno, żebyś nie wyobrażał sobie zbyt wiele.
Zbyt pełni lęku, nie zdołali dłużej utrzymać wesołego
tonu. Przez długą chwilę leżeli w milczeniu, ale żadne
z nich nie spało.
- Płaczesz? - zapytał Tancred odwracając się twarzą do
niej.
- Nie, to nic. Jestem trochę smutna.
- Dlaczego? Z powodu choroby?
- To też, ale kiedy człowiek jest osłabiony, nachodzą
go myśli, nad którymi nornlalnie potrafi zapanować.
- Podziel się nimi ze mną!
- Nie.
- Jessiko, na tym właśnie polega twój błąd. Jesteś taka
zamknięta, wszysako dusisz w sobie, boisz się komukol-
wiek zaufać. Tak było również za pierwszym razem, kiedy
się spotkaliśmy. Nie chciałaś powiedzieć, kim jesteś. To
samo powtórzyło się u Ulfeldtów. Nie pojmuję, jak
mogłaś przemilczeć swoją ciężką chorobę, a już w ogóle
nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że nikt w domu
niczego nie zauważył.
- Wiele osób mówiło, że straszliwie wychudłam
i osłabłam. Z pewnością chcieli mi pomóc, ale ja twier-
dziłam, że nic mi nie jest.
- No właśnie, zawsze tak robisz. Musisz się nauczyć
ufać innym.
- Ale zrozum, nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś
mógłby się mną interesować. Dlatego właśnie tak mi teraz
przykro. Jestem nikim, Tancredzie!
- O co ci chodzi?
- Tak strasznie nic nie znaczę, że ludzie patrzą nie na
mnie, lecz przeze mnie, tak jakby mnie w ogóle nie było.
Wszyscy są tacy silni, pewni siebie. Leonora Christina,
twoja matka, wszyscy! Nawet służące Ulfeldtów są takie
zdecydowane i wiedzą, co robić. Ja tego nie potrafię.
- Nie potrafsz, bo zawsze myślisz o innych. To bardzo
pięknie z twojej strony, ale nie możesz zapomnieć o sobie.
- Wiesz, wcale nie jestem taka pewna, czy to jest
prawdziwa, bezinteresawna troska o ludzi. Czasami wy-
daje mi się, że to wynika z chęci bycia lubianą.
- Oczywiście odrobina egoizmu jest we wszystkim, co
robimy - powiedział spokojnym, głębokim głosem, który
tak kojąco na nią wpływał. - Nawet jałmużnę możemy dać
żebrakowi tylko dlatego, by móc poczuć się dobrymi
i miłosiernymi. Ale nie mów, że jesteś nikim!
- Właśnie, że tak. Jestem jakby rozmyta, nie mam
osobowości, żadnych ambicji, niczego.
- Cóż to za bezlitosna samokrytyka. Czy wiesz, jak
bardzo mnie obrażasz?
- Ciebie?
- Wiesz przecież, że jesteś moją pierwszą miłością. Nie
wmawiaj mi, że mam aż taki zły gust.
Wbrew swej woli roześmiała się, śmiech jednak szybko
przerodził się w jęk.
- Nie mów nic śmiesznego, Tancredzie. Całe ciało
mam obolałe.
- Wybacz mi, będę się starał być nudny.
Wzburzył jej włosy i znów położył się na plecach.
Jessica powiedziała cicho:
- Nie jesteś nudny, tylko taki bardzo poważny,
Tancredzie. Jesteś zupełnie inny niż kiedyś.
Nie odpowiedział.
- Nie tylko ja jestem nieprzystępna i zamykam się
w sobie. Ciebie także przytłaczają poważne kłopoty, mój
drogi.
- Masz rację - wybuchnął. - Przyganiał kocioł garn-
kowi... Wybacz mi!
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - podkreśliła
z uporem. - Wiesz, nie mogłam nie słyszeć twoiej
rozmowy pod drzwiami z jakimś ohydnym typem...
Tancred milczał. Trwało to bardzo długo.
- Gdybym tylko mógł się komuś zwierzyć! Ale to
przerasta ludzkie wyobrażenie. Chwilami nie mogę
udźwignąć tego koszmaru. Prawie się już załamałem,
Jessiko!
- No tak, mnie na pewno zwierzyć się nie chcesz,
jestem przecież dla ciebie obca.
- To nieprawda! Nie masz prawa tak myśleć. Nie chcę
przerzucać ciężaru na twoje barki, teraz kiedy jesteś chora
i wszystkie siły, jakie masz, są ci potrzebne.
- Tancredzie, byłabym dumna i szczęśliwa, gdybyś
zechciał mi okazać zaufanie i skorzystać z mojej pomocy.
Do tego wcale nie są potrzebne moje siły fizyczne.
Westchnął głęboko.
- Nawet gdybym bardzo chciał, i tak nie mogę ci nic
powiedzieć. Żeby dotyczyło to tylko mnie... Ale tak nie
jest.
- Czy chodzi o pieniądze? - zapytała najdelikatniej jak
umiała. - W takim razie chcę i mogę cię wesprzeć. Mam
przecież Askinge...
- Nie, Jessiko, twoich pieniędzy nie można spożyt-
kować na ten ohydny... Uwierz mi, nie mam siły o tym
mówić!
- Nie będę cię zmuszać, ale pamiętaj, że jestem, gdybyś
kogoś potrzebował.
- Dobrze. Dziękuję ci za troskę. Ale teraz twój głosik
jest już słaby i zmętzony. Musisz postarać się zasnąć.
- Tak - uśmiechnęła się. - Tancredzie, mam wrażenie,
że zawsze spotykamy się na leżąco. To znaczy... - Zaru-
mieniła się w ciemności.
- Wiem, o co ci chodzi - zaśmiał się. - Najpierw kilka
razy potknąłem się o ciebie w lesie. Potem obydwoje
leżeliśmy przeziębieni. O, to było najzabawniejsze prze-
ziębienie na świecie - uśmiechnął się. - I teraz. Tak,
niewiele razy staliśmy na nogach. Ale mimo wszystko...
Przyjaźnimy się od dwóch lat. I nigdy jeszcze nie
widziałem tak cnotliwego związku! - Pochyłił się i ucało-
wał ją w czoło. - O tak! Teraz cię zniesławiłem!
Ułożył się do snu, nie myśląc wcale o tym, że
pozostawia ją z tak ciężkim sercem...





ROZDZIAŁ X


Tancred obudził Jessikę wcześnie, jeszcze zanim zapiał
pierwszy kogut. Był gotów do drogi.
- Jeśli masz dość sił, to zaraz wyruszamy - szepnął.
- Zapłaciłem już. Ojciec i matka długo na nas czekali
wczoraj wieczorem.
- Na pewno są niespokojni. Oczywiście, mam dość sił.
Nie było to zgodne z prawdą. Zdołała jedynie starannie
owinąć się w koc, podreptać w ustronne miejsce i przy-
człapać do konia. Blada i osłabiona musiała oprzeć się
o jego bok. Tancred powstrzymał ją od upadku.
- Oszalałaś chyba, nie możesz chodzić sama - łajał.
- Powinnaś była popcosić mnie o Pomoc.
- Istnieją pewne granice - mruknęła, gdy wsadzał ją na
konia. Zawisła na grzbiecie wmerzchowca jak zwiędła
roślina, kurczowo trzymając sig grzywy, dopóki Tancred
nie zajął miejsca za nią.
- Jak pięknie wszystko wygląda o poranku - powie-
dział z zachwytem.
Jessica mrugała oczami, usiłując dostrzec owo piękno.
- Mgła - mruknęła. - Tylko gęsta mgła.
- Przecież nie ma żadnej... O mój Boże, Jessiko, nie
spadaj!


Parę godzin później zajechali na dziedziniec Gabriels-
hus.
Natychmiast wyszedł do nich stary Wilhelmsen. Tanc-
red podał mu dziewczynę.
- Ostrożnie! Ona gest lekka jak piórko, na pewno dasz
sobie radę.
Szybko zeskoczył na ziemię i wziął Jessikę na ręce,
bardzo już zdrętwiałe. Starał się ukryć przed Wilhelm-
senem swe poplamione spodnie.
Prędko wbiegł po schodach i w sieni napotkał rodziców.
- Mamo, ona krwawi - wyszeptał zbielałymi wargami.
- Na litość boską, Tancredzie, nie powinieneś był jej
stamtąd zabierać! Przecieź ona jest nieprzytomna!
- W tamtym domu nikt się o nią nie truszczył - odparł
szybko, kierując się do komnaty Gabrielli, którą Cecylia
przygotowała dla Jessiki.
- Dlaczego nie było was tak długo?
- Musieliśmy przenocować w gospodzie. Jessica cał-
kiem opadła z sił.
- Ależ, Tancredzie! Zaprowadziłeś to biedne dziecko
w takie okropne miejsce?
- Musiałem. Mogłaby umrzeć, gdyby nie odpoczęła.
Ale czuwałem przy niej przez całą noc.
- W tej samej izbie?
- A jak inaczej mógłbym nad nią czuwać? Mamo,
odbyło się to tak przyzwoicie, że wsżystkie panie w twoim
kółku różańcowym zanudziłyby się na śmierć. Co ty sobie
myślisz? Że jestem potworem?
- Nie, oczywiście, że nie, mój chłopcze. A poza tym nie
należę do żadnego kółka różańcowego, wiesz o tym
dobrze. Połóż ją. O, tak, dobrze. I wyjdź, teraz ja się nią
zajmę - stanowczo powiedziała Cecylia i Tancred usunął
się posłusznie.
Na moment przystanął pod drzwiami. W sercu, do
którego ostatnio wkradło się tyle bcudu i zła, poczuł
nareszcie ciepło i błogość.


Jessica obudziła się tego samego ranka z dziwnym
uczuciem radości. Z początku nie mogła zorientować się,
skąd się ono bierze, ale wkrótce spostrzegła, że ból głowy
nie jest tak intensywny jak zwykle. Po raz pierwszy była
w stanie poruszyć głową nie mając wrażenia, że ktoś wbija
jej szpikulce w oczy.
Naturalnie nie mogła lepszego samopoczucia skojarzyć
z faktem, że po raz pierwszy od wielu tygodni nie wypiła
wieczornego mleka.
Komnata, w której się znajdowała, urządzona była
w sposób wyszukany. Odgadywało się tu kobiecą rękę,
rękę młodej dziewczyny z wysoko rozwiniętym poczu-
ciem piękna. Jessica odgadła, że pokój należał kiedyś do
bliźniaczej siostry Tancreda.
Tancred! Wspomnienie konnej podróży sprawiło, że
dostała wypieków. Czy zauważył, jak mocno krwawiła?
Boże, bądź miłosierny, nie pozwól mu niczego dostrzec!
To byłoby zbyt okropne.
Poruszyła się ostrożnie. Od razu poczuła, że jej męki
wcale się nie zakończyły. W żołądku nie ściskało już
jednak tak mocno i stawy nie bolały tak bardzo jak
przedtem.
Rozległo się pukanie do drzwi. Weszła Cecylia, niosąc
na tacy śniadanie.
Nigdy dotąd Jessica nie widziała bardziej obfitego
posiłku tak wcześnie rano! Kromki chleba grubo po-
smarowane masłem, ser, plastry szynki wielkie jak talerze,
mleko i jabłka.
- Jak się czujesz, kochanie? - zapytała Cecylia ciepło.
- Dobrze spałaś?
- Wspaniale, dziękuję! I naprawdę czuję się dużo lepiej.
Może to brzmi niemądrze, ale to prawda.
- To świetnie. Tu masz coś na wzmocnienie. Jak
sądzisz, czy możesz usiąść?
Jessica zawahała się.
- Nie wiem...
- Rozumiem. Najlepiej będzie, jak pozostaniesz w po-
zycji leżącej. Pomogę ci przy jedzeniu.
- Zastanawiam się... Czy mogłabvm dostać coś zamiast
mleka? U Ulfeldtów co wieczór wypijałam wielki kubek,
a w nocy dostawałam gwałtownych ataków bólu. A dzisiaj
czuję się naprawdę dobrze. Może więc mój organizm nie
toleruje właśnie mleka?
- Tak, słyszałam o dzieciach, które nie znoszą mleka
- zareagowała Cecylia ze zrozumieniem. - Ale kiedyś
mogłaś je pić?
- Oczywiście. A więc może to niemądrze...
- Nie, zrezygnujemy z mleka. Zobaczymy, jaki będzie
skutek. Wydam polecenie, żebyś zamiast tego dostawała
piwo. Tancred jest taki słodki - mówiła Cecylia, karmiąc
Jessikę. - Wiem, że on nie cieripi, kiedy się go nazywa
słodkim, ale ja nie mam na myśli jego wyglądu. On mówi, że
zawsze myślał o tobie z wielką czułością i odrobiną smutku.
Męczyło go, że nie mógł prosić cię o wybaczenie. Myślał
o tabie i o tym, jak ci się ułożyło w życiu. Może postąpiłam
niemądrze, nie dając mu twojego adresu, ale Tancred w tym
czasie był taki porywczy i niedojrzały. Łatwo mógł zdradzić
komuś miejsce twojego pobytu, narażając cię w ten sposób
na umizgi chorego z pożądania Holzensterna. Spróbuj
potraktować jego wczorajszy uczynek jako prośbę o wyba-
czenie za dawne niesprawiedliwe wobec ciebie zachowanie.
Jessica skinęła głową. Niczego więcej i tak się w tym
nie dopatrywała. Przez ten czas musiał mieć pewnie ze
dwadzieścia przyjaciółek, albo i więcej.
Nie ośmieliła się jednak zapytać, czy w jego życiu był
teraz ktoś szczególny.
Przyszedł do niej późnym popołudniem przed po-
wrotem do koszar w Kopenhadze. Przytłaczał ją swoją
postawą, nieśmiało więc poprosiła, by spoczął.
- Mam tylko kilka minut - powiedział, ale mimo
wszystko przysunął krzesło bliżej łóżka i usiadł. - Jak się
teraz czujesz?
- Od dawna nie czułam się tak dobrze - odpowiedziała.
- Dziękuję, że przyszedłeś.
- Cieszę się, że przywiozłem cię tutaj. Ojciec mówi, że
w Kopenhadze panuje wielkie poruszenie.
- Dlatego, że wyjechałam? - zdziwiła się.
- Oczywiście, że nie - zaśmiał się rozbawiony. - Ale
Dina potwierdziła swe nieprawdopodobne zeznania, że
Ulfeldtowie mieli zamiar otruć króla. Przyznała także, iż
historia o planowanym zamachu na Ulfeldtów była
zwykłym kłamstwem. Wywołało to chaos na zamku.
Zagrożony poczuł się w tej chwili nie Ulfeldt, ale przede
wszystkim król. Zamknięto więc wszystkie bramy do
zamku, wyciągnięto armaty, wzmocniono straże. Mówia,
że panika ogarnie wkrótce cały kraj. Najgorzej stoją
sprawy niezadowolonych szlachciców z kręgów Corfitza
Ulfeldta; poddawani są szczególnemu badaniu. A jedyny
brat Leonory Christiny, Valdemar Christian, czy jak on
tam się nazywa, od dawna czuje się obrażony, bo nie
otrzymuje żadnych apanaży. Jest wprost nieznośnie suro-
wo pilnowany.
Jessica nie mogła oderwać oczu od Tancreda. Znów
poczuła się przy nim mała i obca. Starała się powiedzieć
coś mądrego:
- Tej Dinie naprawdę udało się wywołać zamieszanie!
Wszystko jest osłonięte tajemnicą, niczego nie niówi się
wprost, nikt już nikomu nie wierzy.
- To prawda - zgodził się, a Jessica aż urosła z dumy.
- Księża w kościele ostrzegają ludzi przed tą mroczną,
nieżrozumiałą sprawą, która może stać się przygrywką do
dnia sądu. Z tega naprawdę mogą zrodzić się wewnętrzne
zamieszki, a na to Dania nie może sobie pozwolić. Wojna ze
Szwecją wisi na włosku. Pokój zawarty w 1648 nie był dla
Danii korzystny. Szwecja zdobyła Brem i Verden na
południu wraz z wieloma innymi posiadłościami, a więc
Dania jest właściwie ze wszystkich stron otoczona przez
terytoria szwedzkie. Nie czas teraz na wewnętnne niepokoje.
- To prawda - odpowiedziała Jessica poważnie.
Pochlebiało jej, że chciał z nią rozmawiać o takich
sprawach.
Zniknął jednak gdzieś młodzieńczy, wesoły ton, chara-
kterystyczny dla dni na Jutlandii. Wiedziała, że to nigdy
już nie powróci. Tancred tak bardzo się zmienił. Sprawiał
wrażenie nerwowego, zamkniętego w sobie.
Kiedy wyszedł, Jessica zapadła w drzemkę. Obudziw-
szy się, ujrzała, że ktoś się nad nią pochyla.
Była to nowa twarz, ale jakby znajoma. Od razu
odkryła podobieństwo z Tancredem i jego matką.
Cóż to była za twarz? Takich oczu nigdy dotąd nie
widziała. Biła z nich życzliwość, a łagodny uśmiech
napawał cudownym poczuciem bezpieczeństwa.
Natucalnie Jessica nie mogła wiedzieć, że spotkała tego
potomka Ludzi Lodu, który miał najczystsze serce,
skupiał w sobie to, co w całym rodzie było najlepsze.
Był dużo niższy od Tancreda i prawdopodobnie nieco
starszy. Miał płomiennorude włosy i lazurowe oczy. Na
wesoło zadartym nosie aż roiło się od piegów.
- Dzień dobry - odezwał się po norwesku. - Jestem
Mattias, kuzyn Tancreda, medyk. Słyszałem, że coś ci
dolega. Opowiedz mi wszystko!
Przysiadł na skraju łóżka. Jessica od razu poczuła do
niego zaufanie. Wydawał się bardzo zainteresowany jej
chorobą, nastawiony na to, by jej pomóc.
Zawahała się.
- Chciałbym poznać wszystkie objawy twojej choroby
- wyjaśnił. - Widzę, że jesteś mocno wychudzona.
Wypadają ci włosy. Ciotka Cecylia mówiła, że cierpisz na
bóle głowy. W którym miejscu boli najbardziej?
- Za oczami. Kiedy nimi poruszam, pojawiają się iskry
i błyskawice. Ale dzisiaj czuję się dużo lepiej niż kiedykol-
wiek od chwili, gdy zachorowałam.
- O tym już słyszałem. Co jeszcze?
- Bolą mnie ramiona i kręgosłup. A ostatnio wszystkie
stawy. Kolana, kostki, nadgarstki, palce...
Mattias odsunął kołdrę i pomacał jej ramiona i ścięgna
na karku.
- No tak, na miłość boską, to się czuje. Bóle żołądka?
- Tak, straszliwie silne nocą, po tym, jak napiję się mleka.
Dlatego dzisiaj je odstawiliśmy. I od razu jest mi lepiej.
- Miałaś także krwawienia. Ciotka mi mówiła. Opo-
wiedz o nich!
Ależ, na Boga, tego przecież nie mogę uczynić,
pomyślała. Wzrok jego wyrażał jednak taki spokój, że
przełknęła wstyd i spuściwszy oczy powiedziała niewyraź-
nie:
- Są bardzo silne. Nieregularne. Pojawiają się znienacka.
- Z tego powodu tracisz wiele krwi - powiedział. - Od
jak dawna to trwa?
- Trudno powiedzieć. Trzy, może cztery miesiące.
- Tak długo? I nic nikomu nie mówiłaś? No cóż,
dobrze. Najpierw Przeprowadzimy pewien eksperyment.
Twierdzisz, że czujesz się względnie dobrze. Czy od-
ważysz się wypić kubek mleka? Tylko po to, żeby
zobaczyć, czy bóle wrócą?
Skinęła głową.
- Oczywiście - powiedziała lekko drżącym głosem.
- Świetnie! Zaraz każę je przynieść. Ile czasu zwykle
upływa, zanim pojawią się bóle?
- Nie wiem dokładnie, ponieważ zasypiam i budzę się
z bólu. Ale powiedzmy, około godziny.
- Wobec tego wrócę do ciebie po tym czasie. I nie bój
się już niczego! Postawimy cię znów na nogi piękniejszą
niż kiedykolwiek - uśmiechnął się promiennie.
Po raz pierwszy Jessica odważyła się ostrożnie od-
wzajemnić jego uśmiech.
Przyniesiono jej mleko. Przez chwilę wpatrywała się
w nie z niepokojem, w końcu zdecydowanie wypiła.
Przyszła do niej Cecylia, żeby zmienić pościel.
- Tak mi przykro, że brudzę prześcieradła - powiedzia-
ła z zawstydzeniem Jessica.
- Nawet przez moment nie wolno ci o tym myśleć!
mogłam tu przysłać jedną z dziewcząt, ale sądzę, że lepiej
będzie, jeżeli załatwimy to same, ty i ja, znamy się przecież
tak długo.
- Dziękuję - bąknęła.
- Już wyglądasz lepiej, Jessiko. Twoje oczy nabrały
blasku. Kiedy byłaś u Ulfeldtów, miałaś udręczoną
twarzyczkę. Tancred prosił, bym przekazała ci po-
zdrowienia. Mówił, że spróbuje przyjechać tu jutro
wieczorem, by cię odwiedzić. Uważa się za twego
obrońcę i z tonu jego głosu można było wnosić, że
nawet przez myśl nie może ci przejść, że nie wy-
zdrowiejesz.
- Będę się bardzo statała - uśmiechnęła się Jessica.
W tym domu czuła się spokojnie i bezpiecznie. Gdyby
tylko mogła tu zostać! Ale pczecież nie może być ciężarem
dla tej życzliwej rodziny. Nie powinna też sprawić zawodu
małej Eleonorze Sofii.
Mattias powrócił dopiero po upływie dwóch godzin.
Jessica uradowała się na jego widok. Wiele myślała o jego
niezwykłych ciepłych oczach, tęskniła do nich.
- I jak? - zapytał.
- Nic! - rozpromieniła się. - Nagdy nie czułam się
lepiej. Co prawda ciało boli mnie nadal i jestem taka słaba,
że prawie nie mogę podnieść palca, ale nieznośny ból
głowy i żołądka zniknął zupełnie.
- A więc to nie mleko. To dobrze, by odzyskać siły,
potrzebujesz dużo zdrowego jedzenia.
- Co to może wobec tego być?
- Tego na razie nie potrafię powiedzieć, ale teraz, kiedy
możemy wykluczyć mleko, otrzymasz lekarstwo, które na
pewno ci pomoże. Codziennie będziesz dostawać bardzo
nieapetyczny kleik. Jedz go, nawet jeśli będzie obrzydliwy
w smaku. Zobaczysz, że ci pomoże.
- Jadłabym nawet stare resztki, żeby tylko wyzdrowieć
- powiedziała Jessica słabym głosem. - A co z tymi
wstrętnymi ranami?
- Papka zawiera środek, który także i je wyleczy.
I pamiętaj, jedz dużo! Potrawy zostaną specjalnie tak
zestawione przez Cecylię i przeze mnie, żeby przywrócić ci
siły i dodać krwi.
- Będę zjadać wszystko co do okruszka. Ogromnie
jestem wdzięczna za waszą pomoc!
- Za twoją pomoc. Jestem po prostu Mattias.
- Ach, zrozumiałam, że jesteście... jesteś baronem?
- Wyjątkowo nieprawdziwym. Moja matka jest bardzo
niskiego rodu, ale serce ma bardziej szlachetne niż
większość arystokratów. Wprost ją ubóstwiam.
- To na pewno wzajemne uczucie - uśmiechnęła się
Jessica.
- Cieszę się, że cię widzę w świetnym humorze. To
dobry znak.
- Tak bardzo się bałam - wyznała mu otwarcie. - Teraz
czuję się bezpieczna.
Mattias spoważniał.
- Doskonale cię rozumiem.
Opuścił pokój chorej. W salonie oczekiwali go Cecylia
i Alexander.
- I jak?
Mattias wyglądał na zafrasowanego.
- Tak jak myślałem. Tutejsze mleko jest nieszkodliwe.
Wszystko wskazuje na to, że spożywała jakąś truciznę,
która działa bardzo długo.
- Oszalałeś, chłopcze? Truciznę?
Mogło się to stać przypadkowo, choć nie bardzo
rozumiem jak. Być może kubek, w którym dostawała
mleko, nie był pokryty cyną albo zaistniały jeszcze jakieś
inne przyczyny.
- Widać, że nie bardzo wierzysz w przypadek - powie-
dział Alexander. - Sądzisz, że ktoś uczynił ta celowo?
- Chciałbym widzieć w ludziach tylko samo dobro
- uśmiechnął się Mattias.
- To wiemy aż nadto dobrze.
- Czy Jessica mogła maeć wrogów w domu Ulfeldtów?
- Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. To
przecież taka spokojna, nikomu nie wadząca dziewczyna.
Jedyną osobą, która ma coś do niej, jest hrabia Holzen-
stern, i to z zupełnie innych powodów.
- Z jakich?
- Samiec - wyjaśnił krótko.
- A, o to chodzi. Zobaczyrny, jak podziała nasza
kuracja. Biedna dziewczyna, będzie musiała zjadać tę
breję.
- Ależ, Mattiasie - zachachotała Cecylia. - Nie wolno ci
wyrażać się z takim brakiem szacunku o najskuteczniej-
szym specyfiku dziadka Tengela. Przepraszam, że musia-
łeś się zająć chorą podczas zasłużonych wakacji.
- Nic nie szkodzi. Zaintrygowała mnie tajemnicza
choroba Jessiki. Zdrowie tej dziewczyny wiele znaczy dla
Tancreda, prawda?
Cecylia spoważniała.
- Naprawdę nie wiem. Jeśli chodzi o historie z dziew-
czętami, Tancred nigdy zbyt wiele nie mówił. Nie wiem,
czy kogoś ma, czy nie. Raz tylko zwierzył się ze wszyst-
kiego. Dwa lata temu, kiedy zakochał się właśnie w Jes-
sice. Ale potem... Wiesz, tak bardzo się zmienił, odkąd
dorósł, że go nie poznasz! Któż uwierzyłby, że Tancred
może stać się surowym, zdyscyplinowanym wojakiem,
jakby urodził się żołnierzem? On, taki wesoły, lekkomyśl-
ny, czasami wręcz dziecinny.
- Cieszę się, że znów go zabaczę.
- Teraz opowiedz nam wszystko po kolei. Jak
się miewa Gabriella i jej mąż? Czy wkcótce tu przy-
jadą?
I pochłonęła ich całkowicie rozmowa a Gabrielli
i Kalebie.


Jessica dzielnie walczyła z obczydliwym kleikiem,
żując go między przednimi zębami, tak jak zwykle robi się
z jedzeniem, które nie smakuje: obracała go w ustach,
otcząsała się i przełykała.
I cud się dokonywał. Bóle głowy stopniowo słabły,
a skurcze żołądka zniknęły prawie od razu. Mattias
przychodził kilka razy dziennie i masował jej kark i barki.
Bolało, ale skutki były odczuwalne.
- Masz po prostu napięte mięśnie - powiedział. - To
wkrótce minie.
Jessica rozkoszowała się dotykiem jego gorących
dłoni, tym ożywczym prądem przeszywającym całe ciało
podczas masażu.
Rany budziły teraz tylko wesołość. Mattias obłożył je
papką, więc dziewczyna cała się lepiła. Przestały już ropieć
i to chyba najbardziej ją cieszyło.
Nadal bolały ją stawy, ale poza ranami i wychudzeniem
był to jedyny objaw choroby, który jeszcze nie ustąpił.
Krwawienia zmniejszyły się, a w końcu ustały zupełnie.
Tancred nie dotrzymał obietnicy i nie przyjechał
wieczorem. A ona tak czekała! Leżała, wpatrując się
w słońce, poruszające się zbyt wolno po sklepieniu nieba.
Poprosiła Cecylię o lusterko i aż jęknęła na swój widok.
Tak bardzo zmizerniała. Mattias miał rację - włosy jej się
mocno przerzedziły. Uczesała je tak ładnie jak się dało, ale
cóż można było zrobić z takimi cieniutkimi kosmykami?
A on nie przyjechał! Rozczarowana Jessica z cicha
popłakiwała. Gwałtownie sprzeciwiła się Mattiasowi,
kiedy chciał ją tego wieczora wysmarować kleikiem,
w końcu jednak uległa i zezwoliła oblepić się ponownie
mazią.
Tancred nie pokazał się również następnego wieczora.
Trzeciego dnia pozwolono jej wstać na małą chwilę. To
było wspaniałe! Bez wątpienia siły zaczęły jej powracać.
Kiedy już się położyła do łóżka, Tancred wreszcie
przyjechał.
Serce Jessiki zabiło mocno, gdy jego głos rozległ się
w korytarzu. Drżała z napięcia i radości. Już idzie, słychać
kroki. Usiadła i poprawiła włosy.
Och, był taki wysoki, przystojny i silny. Nie wyglądał
jednak na zadowolonego. Próbował uśmiechać się do niej,
ale zauważyła, że był to uśmiech wymuszony.
- Witaj - powiedziała z odcieniem kokieterii. - Trochę
się spóźniłeś, ale cóż znaczy czterdzieści osiem godzin
w jedną czy drugą stronę?
Jego uśmiech stawał się bardziej naturalny.
- Tylko tyle? Wysoko urodzeni zawsze się spóźniają,
chciałem wytrwać w roli, musiałem więc odczekać swoje.
Żartuję, otrzymałem inne zadanie... - Przysiadł na jej
łóżku.
- Musiało być trudne i przygnębiające.
- To prawda, że niewesołe - westchnął.
- Czy to było... to, o czym wspominałeś?
- Tak. - Popatrzył na nią ze smutkiem. - Gdybym
tylko mógł ci opowiedzieć. Ale to nie jest wyłącznie moja
sprawa.
Wydawał się taki zmartwiony i siedział tak blisko niej,
że odruchowo delikatnie, szybko pogładziła go po poli- '
czku i dopiero wtedy przeraziła się swoją śmiałością.
Dotknęła go! Nigdy dotąd tego nie uczyniła.
Tancred był od niej szybszy. Złapał ją za rękę i ucało-
wał wnętrze dłoni, zanim zdążyła oderwać ją od jego
twarzy.
- Jessiko, jesteś moim ukojeniem - szepnął.
Wzruszona, nie zdołała odpowiedzieć.
Ale kiedy delikatnie oparł jej ręce na ramionach, chcąc
przygarnąć do siebie, krzyknęła przerażona:
- Nie rusz mnie, jestem pełna kleiku!
Popatrzył na nią zdumiony.
- Ale rzecież nie ściskałem cię tak mocno?
- Na zewnątrz - dokończyła cicho.
Przez moment wydawał się zaskoczony, ale zaraz
wybuchnął gromkim śmiechem. Jessica śmiała się wraz
z nim, uradowana, że znów widzi go wesołym.
- Czy to Mattias zastosował swój ulubiony medyka-
ment? - zapytał z uśmiechem, kiedy się trochę uspokoili.
- Stosuje go na lewo i prawo, ale to rzeczywiście pomaga.
A jak ty się czujesz? Matka mówiła, że ci się polepszyło. Ja
też to widzę. Dużo lepiej wyglądasz.
- Mattias mi pomógł - powiedziała z rozjaśnionymi
oczami. - Masz wspaniałego kuzyna.
- Tak, dzięki Bogu, że mamy Mattiasa!
Ptzypatrywał się jej badawczo, ale ze smutkiem;
wzrokiem, którego nie rozumiała, a kiedy wreszcie pojęła,
oniemiała.
Nie, musiała się pomylić!
- Ulfeldt rozwiązał całą sprawę - powiedział nagle.
- Kto? - Jessica była myślami zupełnie gdzie indziej.
- Ach, tak, Ulfeldt. Jak rozwiązał i jaką sprawę?
- On i Leonora Christina wpadli w gniew, gdy
w końcu dowiedzieli się, co rozpowiada o nich Dina.
O tym, że Ulfeldt z nią zdradzał żonę i że Dina słyszała
jak planują otrucie Jego Wysokości. Sądzę, że Leonora
Christina najbardziej była oburzona pomówieniem Ul-
feldta o niedochowanie wierności małżeńskiej. W każ-
dym razie Ulfeldt postawił Dinę pod sąd. A sąd miejski
w Kopenhadze zdecydował, że rozprawa będzie pub-
liczna, i wyznaczył miejsce na Starym Rynku, przed
ratuszem.
- A więc traktują słowa tej kobiety poważnie?
- Cała ta historia przerodziła się w bardzo poważne
zagrożenie dla Danii. Jednocześnie w tajemnicy badane są
wszystkie sprawki Ulfeldta.
- Jak może odbywać się to w tajemnicy, skoro do
ciebie dotarły te wieści?
Uśmiechnął się.
- Wiesz, jak roznosi się plotka. Mają nadzieję, że
pozostanie to tajemnicą przynajmniej dla Ulfeldtów. No,
ale męczę cię swoim gadaniem. Musisz teraz odpocząć.
- Nie - krzyknęla ze strachem. - Ale może ty chcesz
porozmawiać z rodzicami? Wybacz mi, nie pomyślałam
o tym.
- I znów przejmujesz się kimś innym. Zrezygnowany
pokiwał głową. - Jessiko, kiedy nauczysz się głośno
wyrażać swoje życzenia?
- Wobec tego chciałabym, żebyś został ze mną przez
całą noc - powiedziała bez zastanowienia jednym tchem.
- Och, to znaczy... Och, Tancredzie! Sama nie wiem, co
mówię. To dlatego, że czekałam na ciebie czterdzieści
osiem godzin. I te godziny to jakby cała wieczność!
- Moja kochana - powiedział wzruszony, gładząc jej
potargane włosy. - Gdyby było inaczej... Och, nic już!
- Powiedz! - błagała, ale on tylko zaprzeczył ruchem
głowy. - Co miało znaczyć owo "inaczej"?
- Że gdyby nad moją głową nie wisiał miecz Damok-
lesa...
- I gdybym ja nie wyglądała tak okropnie?
- Ależ, Jessiko, jak możesz mówić coś takiego?
- Wiem dobrze, że byłam jednym wielkim kłopotem
już od chwili, gdy zabrałeś mnie z domu Ulfeldtów!
- Wcale nie. To przecież nie była twoja wina - powie-
dział dość nielogicznie. - A komu nic się nie udawało na
Jutlandii? Wstydziłem się wtedy jak szczenię. Dlatego
świetnie rozumiem, jak się czujesz. Ale nie masz racji.
Zapewniam cię, że jestem jeszcze mocniej z tobą związany
teraz, gdy musiałem zająć się twoimi fizycznymi doleg-
liwościami.
- Naprawdę?
- Mówię poważnie, Jessiko. Nie troszczyłem się
szczególnie o to, by mieć kogoś, z kim mógłbym dzielić
życie na dobre i na złe. Ale uważam, że znamy się dobrze.
Poznaliśmy bowiem swoje najsłabsze strony i mamy do
siebie wiele zrozumienia, prawda?
- Tak, Tancredzie.
Pełna szczęścia nie wiedziała, gdzie ma się skryć.
Ponieważ jednak Tancred przysiadł jej skrawek nocnej
koszuli, nie mogła się poruszyć. Nawet na moment nie
spuszczała z niego oczu.
- Aha, matka dostała list od ciotki Ursuli, która
zawiadamia, że hrabia Holzenstern nie żyje. Zapił się na
śmierć. To znaczy przewrócił się po pijanemu i śmiertelnie
zranił w głowę. Nic już więc ci nie grozi.
Jessica nie odpowiedziała. Nie mogła cieszyć się na
wiadomość o śmierci innego człowieka.
- Biedna Stella - odezwała się po chwili.
- Ach, ona. Ciotka pisze, że już dawno wyjechała, lecz
nikt nie wie dokąd. Ale z majątkiem wszystko w porząd-
ku.
Cecylia wsunęła głowę.
- Tancredzie, jeżeli możesz oderwać się od swojej
podopiecznej, to kolacja stoi na stole i stygnie.
- Dziękuję, już idę - powiedział wstając. - Jessiko, dziś
wieczorem muszę jechać do Kopenhagi. Ale będę przyjeż-
dżać tak często, jak tylko się da.
- O tak! I dziękuję, że przyszedłeś do mnie!
- Tego by jeszcze brakowało, żebym nie przyszedł
- uśmiechnął się.
Kiedy wszedł do Jadalni, rodzina siedziała już przy
stole.
- Co się z nią dzieje, Mattiasie? - zapytał. - Na jaką
chorobę zapadła?
- To nie jest żadna charoha - odparł krewniak. - Była
truta, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Bóle głowy
i żołądka wskazują na silne zatrucie. Pozostałe objawy:
bóle stawów, wypadanie włosów, rany i krwawienia,
pojawiły się na skutek ogólnego wyczerpania organizmu,
który nie mógł już dłużej opierać się truciźnie.
- Truta? W jaki sposób?
- Nie mam pojęcia. Ale systematycznie, przez całe
tygodnie, musiała przyjmować coś, czego jej organizm nie
znosi.
- Nigdy już tam nie wróci - zdecydował Tancred.
Cecylia westchnęła.
- A Leonora Christina zasypuje mnie listami, w któ-
rych pyta, kiedy Jessica będzie z powrotem. Mała Eleono-
ra Sofia zrobiła się taka trudna, płaczliwa i kłótiiwa,
nieustannie upomina się o swoją opiekunkę.
- Dziewczynka ma cztecy lata, prawda? - zapytał
Mattias. - To naturalne, że sprawia kłopot.
- A czego chciałaby Jessica? - zapytał Tancred.
- Ma wyrzuty sumienia, że nie wywiązuje się z pod-
jętych zobowiązań. Wróci do nich z czystego poczucia
obowiązku.
- A jeśli znów będą ją truć?
- Kochany Tancredzie - przemówił Alexander uspo-
kajającym tonem. - Dlaczego ktoś chciałby otruć nie
wadzącą nikomu Jessikę? Spożyła truciznę najpewniej
przez przypadek. Teraz, świadoma zagrożenia, zwróci
uwagę na to, co je i pije, a także na naczynia, z których
korzysta, i wszystko będzie w porządku. A jeśli znów
dostrzeże niepokojące objawy, to ma szansę ustrzec się
przed poważniejszymi konsekwencjami.
Kiedy trucizna opuściła ciało Jessiki, dziewczyna szybko
wróciła do zdrowia. Włosy odrastały, gęste i lśniące, kości
już nie sterczały przez skórę. Rany się zagoiły, nareszcie nie
musiała smarować się kleistą papką. Piękniała z dnia na dzień.
Tancred przyjeżdżał, kiedy tylko mógł. Niestety dosyć
rzadko, ale i tak pokonywał długą podróż do Gabrielshus
znacznie częściej niż dawniej. Rodzice naturalnie bardzo
się z tego cieszyli, choć doskonale rozumieli przyczynę.
Radość z częstszych odwiedzin nie była jednak po-
zbawiona goryczy. Mimo usilnych starań Tancredowi nie
udawało się ukryć coraz większego przygnębienia. Dla
wszystkich było jasne, że dźwiga jakiś ciężar, który
zaczyna go przerastać. Zdecydowanie odrzucał propono-
waną pomoc. Uparcie zaprzeczał, że coś go dręczy. Unikał
rodziców w sposób dla nich bolesny i niezrozumiały.
W pewien lipcowy dzień orzeczono, że Jessica jest już
zupełnie zdrowa, właściwie nawet zdrowsza niż przed
chorobą. Mattias, który powrócił do Norwegii, był
bardzo zadowolony z jej stanu.
Tancred przyjechał i błagał ją, by nie wracała do
Ulfeldtów. Siedzieli w parku Gabrielshus pod wielkim
drzewem tuż obok stawu Cecylii, po którym pływały
kaczki i gęsi.
Jessica przyglądała się swoim dłoniom i szczegółowo
wyłuszczała motywy podjętej decyzji:
- To nie tylko dlatego, że Leonora Christina i pozostałe
piastunki gorąco proszą, bym wróciła. Również ze wzglę-
du na mnie samą. Eleonora Sofia mnie potrzebuje. Znaczę
coś dla drugiego człowieka, robię coś pożytecznego.
Jestem kamuś przgdatna! Nie kręcę się tylko po domu jak
na wpół zwiędła stara panna, która nie może sobie znaleźć
zajęcia i wszystkim zawadza.
- Ależ, Jessiko!
- To prawda, Tancredzie. Już od chwili śmierci moich
rodziców byłam nikim. Poruszałam się jak cień. "Och
Jessica jest tutaj, nie zauważyłam?" Czy rozumiesz, o co
mi chodzi?
- Ale przecież Askinge jest twoje!
- Nigdy tego nie czułam. Holzensternowie mnie
przytłaczali. Odnosiłam wrażenie, że jestem tam z ich
łaski...
- Na, a teraz?
Zamyśliła się.
- Nie, nie chcę tam wracać. Nie wiem, dlaczego. Już od
wielu lat to nie był mój dom. Tutaj też nie mogę zostać na
zawsze.
- Dlaczego?
- Mam być ciężarem dla twoich wspaniałych rodzi-
ców?
- Wcale nim nie jesteś? A ja, Jessiko? Czy ja już się nie
liczę?
Odwróciła głowę i przyglądała mu się uważnie.
- Tak, a co z tobą? Jesteś dla mnie zagadką, Tanc-
redzie. Jesteś jak tajemnicza komnata za zamkniętymi
drzwiami.
Westchnął. Kaczki jak gdyby potwierdziły jej słowa
skrzekliwym "kwa, kwa".
- Tak bardzo chciałbym... Jessiko, nie mogę cię
prosić o rękę... Znalazłem się w kłopotach i... Ale
gdybym mógł, oświadczyłbym ci się. Wiem, że to bar-
dzo żałosne oświadczyny, ale chcę, żebyś poznała prag-
nienie mojego serca.
- Dziękuję, Tancredzie, to mi wystarczy na długo.
Objął dłońmi jej twarz i czule spoglądał w oczy.
- Jessiko, wiem, że nie mam do tego żadnego prawa...
- O, Tancredzie! - powiedziała nie mogąc złapać tchu,
z lśniącymi oczami.
Puścił ją.
- Do diaska, jak tu można być romantycznym, kiedy
ptaszyska cały czas gęgają i kwaczą?
Jessica wybuchnęła śmiechem, on jej zawtórował.
- Chodź, kochana. Podał jej rękę. - Pobiegnijmy do
domu. Skoro już koniecznie chcesz wracać do tej jaskini
trucicieli, to najwyższy czas wyruszać, jeśli masz tam
dotrzeć przed zamknięciem bram miasta. Matka także
chciała jeszcze z tobą pomówić.
Kiedy obydwie kobiety zostały same, Cecylia powie-
działa mniej więcej to samo co syn.
- Naprawdę chcesz jechać, Jessiko? Będzie nam ciebie
bardzo brakowało, Alexandrowi i mnie. Będziemy o cie-
bie niespokojni. Mam wyrzuty sumienia, że skierowałam
cię do tego domu. Nie powinnaś tam przebywać i ze
względu na sprawy natury politycznej, i z uwagi na własne
zdrowie.
- Bardzo dziękuję za te życzliwe słowa, było mi tutaj
wspaniale. Ale tak jak mówiłam Tancredowi, nie mogę
tylko brać. Muszę też zacząć dawać coś z siebie.
- Ale masz taki dobry wpływ na Tancreda.
- Naprawdę? - zdziwiła się Jessica.
- Tak! Jest w tej chwili całkiem wytrącony z równo-
wagi, nikt nie pojmuje przyczyn. Jeśli ktoś jest w stanie
wyprowadzić go na spokojne wody, to właśnie ty.
Jessica spuściła wzrok.
- Nie wydaje mi się, by miał do mnie zaufanie.
Cecylia przykryła dłoń dziewczyny swoją ręką.
- Wiem, co czujesz. Zrozumiałam jednak, że pod
zewnętrzną powłoką męskości nadal kryje się mały
chłopiec, bardziej bezradny, niż przypuszczałam.
- Nie radzi sobie, kiedy coś układa się nie po jego
myśli.
- Tak. To oznaka niedojrzałości, która z czasem
zniknie. Kiedyś mówiłam ci o tym, wszystko w życiu
przyszło mu zbyt łatwo. Trudności, jakie niesie ze sobą
dorastanie i podejmowanie odpowiedzialności, były dla
niego wstrząsem.
- Ale on jest dobrym człowiekiem - broniła go Jessica.
- O, tak! A kiedy naprawdę pozna życie, będzie jeszeze
wspanialszy. Dlatego proszę cię, Jessiko, nie zostawiaj go
własnemu losowi! Pomóż mu, jeśli możesz! Tylko ty
możesz to zrobić.
- Niczego bardziej nie pragnę - szepnęła ze łzami
w oczach. - Gdyby tylko mi na to Pozwolił!





ROZDZIAŁ XI


Cecylii udało się przekonać Jessikę, by została do
następnego ranka, a ponieważ Tancred także nie opu-
szczał domu, dziewczyna wyraziła zgodę. Wieczór
spędzili we czwórkę, ale Tancred, jak zwykle w obec-
ności rodziców, był bardzo przygaszony. Jessica za-
uważyła, że Alexander i Cecylia ogromnie się tym
przejmują.
Wcześnie rano następnego dnia, 11 lipca 1651 roku,
dwoje młodych wyjechało do Kopenhagi. Tancred nie
chciał, by Jessica podróżowała sama, i postanowił jej
towarzyszyć.
Mówił niewiele, a jego oczy, wpatrzone w jej pełną
wdzięku postać, wypełniał smutek. Jessica zawsze ubera-
ła się batdzo skromnie; w przeciwieństwie do Cecylii nie
interesowała się modą. Była zadowolona, jeśli tylko
suknie na nią pasowały i były czyste. I w tym także
przejawiały się jej skłonności do niezwracania na siebie
uwagi.
Tancred jednak uważał, że nigdy nie widział nikogo
piękniejszego od niej. Cóż, miłość jest ślepa.
- W każdym razie musisz być teraz bardzo ostrożna
- prosił. - Zwracaj uwagę na wszystko, co jesz, nie używaj
naczyń nie ocynowanych. Bądź czujna, zaklinam cię na
wszystkie świętości! Będziemy się widywać przynajmniej
raz w tygodniu. Ustalimy jakieś miejsce spotkania, ponie-
waż nie wolno mi pokazywać się w domu Ulfeldtów.
Jessica była niewypowiedzianie szczęśliwa. Zerkała na
niego ukradkiem, bo nadal nie mogła uwierzyć, że ten
młody, baśniowo wprost przystojny mężczyzna naprawdę
tak bardzo się o nią troszczy.
Kiedy znaleźli się w centrum Kopenhagi, ujrzeli tłum
zebrany pod ratuszem.
- Co tu się dzieje? - zdziwiła się Jessica.
Tancred wtrzymał konia.
- Stój, Jessiko. Jeżeli jest tak jak myślę, musimy
pojechać inną drogą.
- Dlaczego?
- Wiesz chyba, jak zakończyła się sprawa przeciwko
Dinie Vinshofvers, wniesiona przez Corfitza Ulfeldta?
Ulfeldt został uniewinniony.
- Tak, słyszałam. Kto mógł uwierzyć w to, że zamierzał
otruć Jego Wysokość?
- Ale Dinę skazano. Musi zapłacić życiem za oszczerst-
wa. Podejrzewam, że odbywa się to właśnie w tej chwili.
- Och, nie! - blednąc, szepnęła Jessica.
- Miano ją ściąć na placu Ratuszowym.
Jessica przypomniała sobie elegancką damę z szyder-
czym wyrazem twarzy, opuszczającą dom Ulfeldtów.
Wyobraziła sobie, jak jej piękna głowa toczy się teraz po
bruku, a ciało bezwładnie opada.
Odruchowo poszukała ręki Tancreda. Skierował konia
tak blisko niej, że poczuła jego udo przy swoim, a jego
silna dłoń zacisnęła się na jej palcach.
- Chodź - powiedział cicho i zawrócił. Jechała za nim
porażona wizją egzekucji.
Ludzie, myślała. Czy rodzą się okrutni i potrafią to
w sobie zwalczyć, czy też rodzą się dobrzy, z czasem
nabywając podłych cech?
Znała jednego człowieka, który od urodzenia musiał
być dobry i nigdy nie mógł się zmienić. Mattias Meiden,
młody medyk o cudownym, życiodajnym spojrzeniu.
Miała nadzieję, że Mattias spłodzi dużo dzieci. Czasami
przyglądając się podejrzanym typom, wokół których
kręciło się coraz liczniejsze stadko potomstwa, szybko
wyrastającego na złodziei i łajdaków, myślała bezbożnie:
Cóż za nieprawdopodobne marnotrawstwo boskiego
cudu tworzenia! To nie wy powinniście decydować
o kształcie świata!
A tacy jak Mattias być może nawet się nie ożenią!
Mimo że oddalili się nieco jedną z równoległych ulic,
dobiegł do nich jednobrzmiący odgłos, jakby ponad
domami przetoczyła się fala westchnień zebranego na
rynku tłumu. Jessica zamknęła oczy i załkała.
Gdy od domu Ulfeldtów dzielił ich już tylko kwartał,
Tancred zeskoczył z konia.
- Dalej nie mogę ci towarzyszyć.
Jessica wyciągnęła ku niemu ramiona, zsadził ją z konia
i nie wypuszczając z objęć, powiedział:
- Uważaj na siebie! I, tak jak było umówione,
spotkamy się za trzy dni w gospodzie przy moście.
Przytuliła się do piersi Tancreda, przyciskając twarz do
jego ramienia. Stali tak milcząc, z żalem w sercach, że nie
mogą zostać razem.
- Tu nie ma żadnych rozkwakanych kaczek - rzuciła
Jessica wyraźne wyzwanie.
- Nie, i z pewnością tak jest przyjemniej - uśmiechnął
się.
Czekała... ale kiedy nic więcej się nie wydarzyło,
westchnęła, uwolniła się z jego uścisków i wskoczyła na
konia.
Tancred dosiadł swego wierzchowca, pożegnał się
z nią ceremonialnie, i tak się rozstali.
Dopiero trzy ulice dalej zrozumiał jej delikatną aluzję
do kaczek.
Chciał zawrócić, ale Jessica była już u Ulfeldtów.
Przeklinając siebie i swoją głupotę, ruszył w stronę
smutnych koszar.
Jessica została serdecznie przyjęta przez bardzo poru-
szonych domowników. Jej mała podopieczna płakała
z radości, a wiele osób z ulgą wzdychało: Nareszcie!
Eleonora Sofia wszystkim dawała się we znaki.
Leonora Christina, ubrana w butelkowozieloną suknię
z jedwabiu, zdobioną złotymi koronkami, była niezwykle
wzburzona.
- Dostała to, na co zasłużyła - powtarzała, jakby
utwierdzając się w tym przekonaniu. - Jej głowę
nadziano na kij, który wbito w ziemię za miastem,
a pod nim pogrzebano ciało. Słyszałam też, że Jorgena
Waltera wypędzono z kraju. Jak śmieli wmawiać
komuś ,że mój drogi mąż miał coś wspólnego z tą tanią
dziwką! Niech Bóg zmiłuje się nad jej duszą - dodała
szybko. - Albo że my szykowaliśmy zamach stanu. To
były tcudne chwile, Jessiko i nie zdołałam zatroszczyć
się o dzieci tak, jak bym tego chciała. Biedny Corfitz
zajmował całą moją uwagę. Wspaniale,że będziesz mnie
mogła odciążyć w opiece nad Eleonorą Sofią. Dziew-
czynka jest taka sensible.
Leonora Christina lubiła używać francuskich słówek.
Wyraźne wpływy francuskie uwidaczniały się w całym jej
domu. W tej dziedzinie również konkurowała z królową.
- Mojego drogiego męża bardzo irytuje teraz płacz
dzieci. Żył przecież pod taką nieznośną presją.
Corfitz Ulfeldt zamknął się w swoim gabinecie i pozo-
stawał tam jeszcze przez pierwsze dni pobytu Jessiki.
Był jeszcze ktoś, kto cieszył się z jej powrotu. Pod-
kuchenna Ella odczuwała tak silne podniecenie, że z ogro-
mnym trudem skrywała triumfujący uśmiech, który nie-
ustannie cisnął się jej na usta.
Zaniechała swych trucicielskich zamiarów. Teraz snuła
inne plany, których finał miał być jednakże taki sam:
stanie przed Jessiką twarzą w twarz i wygarnie wszystko,
co wypełnia jej duszę.
- Nemezis - szeptała sobie w duchu. - To będzie
nemezis, Jessiko Cross.
Ale nadszedł 13 lipca. Ten dzień całkowicie odmienił
życie wielu osobom z pałacu Ulfeldtów.
W absolutnej tajemnicy król Fryderyk III podpisał
przedstawiony mu akt oskarżenia przeciwko Corfitzowi
Ulfeldtowi, zawierający między innymi zarzut o samowol-
nym sprawowaniu urzędu i czerpaniu z niego osobistych
korzyści. Ochmistrzowi królestwa nieobcy był też nepo-
tyzm - obsadzanie krewniakami i poplecznikami ważnych
stanowisk w dziedzinie handlu.
Po śmierci Christiana IV Corftz Ulfeldt był właściwie
regentem Danii do czasu, gdy pojawił się na arenie jego
szwagier. Po śmierci starego króla Ulfeldt zamknął się
w jego gabinecie i przejrzał wszystkie papiery, dokument
po dokumencie. Podejrzenia w stosunku do ochmistrza
graniczyły z zarzutem zdrady stanu. Mówiono, że przepi-
sał na siebie większość rzeczy posiadających wartość.
Trudno powiedzieć, jakie w istocie miał plany, ale prawdą
było, że jako jedyny z członków rady państwa nie złożył
podpisu pod dokumentem, w którym ogłoszono Frydery-
ka III królem. Złe języki głosiły, że Leonora Christina już
przymierzała koronę... Nie wiadomo, czy to prawda,
z pewnością jednak takie pragnienia nie były jej obce.
Obydwoje zawsze pociągała kariera i władza.
W murze, otaczającym tajemnicę o oskarżeniach wno-
szonych przez króla przeciwko ochmistrzowi królestwa,
powstał jednak wyłom. 14 lipca, w dniu, w którym Jessica
miała spotkać Tancreda w gospodzie, cały dom Ulfeldtów
stanął na głowie. W szalonym pędzie pakowano wszystko,
co się dało. Leonora Christina krzycząc wydawała rozkazy
służbie, starała się być jednocześnie wszędzie, sprawdzała,
czy dzieci są odpowiednio ubrane, zapewniała męża, że
potraktowano go niesprawiedliwie, i pilnowała wszyst-
kiego. Z Corfitza Ulfeldta pożytek był niewielki; przera-
żony, łapał się tylko za głowę i jęczał.
Jessica była zrozpaczona. Nie mogła spotkać się
z Tancredem a tak bardzo na to czekała. Miał stawić się
w umówionym miejscu dopiero za kilka godzin, a cała
rodzina wraz z częścią służby, w tym także Jessica, gotowa
już była do ucieczki. Tylko szybki wyjazd mógł ocalić
Ulfeldta przed utratą czci, jeżeli nie głowy.
Podejrzenia w stosunku do niego okazały się uzasad-
nione. Był jednak na tyle przewidujący, że umieścił dość
pieniędzy, należących właściwie do państwa, w Niderlan-
dach...
Jessica wiedziała o tym niewiele. Otrzymała tylko
informację, że przenoszą się za granicę. Kiedy wreszcie
mogła niezauważenie wymknąć się na moment, nabazg-
rała kilka słów na skrawku papieru i wybiegła na tylny
dziedziniec. Obok wozu zaprzężonego w wołu stał tam
handlarz drzewem.
Dziewczyna powiedziała jednym tchem:
- Idźcie za kilka godzin do gospody przy porcie, tej na
rogu, w głębi zatoki, i oddajcie list najpiękniejszemu
młodzieńcowi, jakiego tam zobaczycie. Zapytajcie, czy
nazywa się Tancred Paladin. Tu macie talara za fatygę.
Talar dla handlarza drzewem stanowił spory majątek.
Skinął więc głową i obiecał spełnić jej prośbę.
- I ani słowa nikomu - szepnęła i pospiesznie wbiegła
do domu.


Tancred siedział już dobrą chwilę w gospodzie "Pod
Łosiem", znanej z wyśmienitego jadła, kiedy podszedł do
niego jakiś człowiek.
- Czy wy, panie, jesteście Tancred Palladium?
- Paladin. Tak, to ja.
- Mam list do pana od pewnej młodej panienki.
- Dziękuję.
Mężczyzna nadal nie odchodził. Tancred wyciągnął
talara.
Niezły zarobek jak na jeden dzień, pomyślał handlarz.
Dwa talary! Toć to zapłata za rok pracy służącej!
Tancred zaczął czytać, a na jego czole pojawiały się
coraz głębsze zmarszczki.
Drogi, drogi Przyjacielu! Muszę jechać. Ulfeldtowie wyrusza-
ją dzisiaj za granicę. Nie wiem, dlaczego wszystko stało się tak
nagle. Jedziemy przez Harsholm do Hammermollen koło Hel-
singor. Tam czeka na nas statek. Żegnaj, ukochany. Świadomie
zwracam się tak do Ciebie, choć nigdy mnie nie pocałowałeś, mając
po temu okazję pomimo kataru czy gęsi. Piszę tak, nawet jeśli
między nami nic więcj nie może się wydarzyć. To nie moja wina.
W ogromnym pośpiechu
Twoja Jessica.
Tancred nie słyszał o wyroku, jaki zawisł nad głową
Ulfeldta. Gdyby cokolwiek wiedział, podjąłby jakieś
działanie. Nic z tego nie pojmował. Rozumiał tylko, że
Jessica wymyka mu się z rąk.
Wkrótce można było zobaczyć, jak gna na złamanie
karku wzdłuż wybrzeża na północ, by dopędzić orszak.
Wcześniej, nie zważając na cichy zakaz kontaktowania się
z ochmistrzem królestwa, wpadł do domu Ulfeldtów, ale
tam dowiedział się od pozostawionej służby, że orszak
opuścił dwór już jakieś dwie godziny temu.
Wypadł na ulicę i podjął pogoń.
W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: Jessica! Moja
Jessica!
Do Horsholm dotarł za późno. Byli tam już, zabrali
tylko trochę rzeczy i kilku wiernych służących.
Chyba bardzo im się spieszy, pomyślał Tancred. I znów
myśli zaprzątnęła mu Jessica.
A jeżeli przybędę za późno? Jeśli zobaczę, że statek już
odbił od brzegu i znika w oddali?
Wsiądę do łodzi i za nimi popłynę. O Boże, o czym ja
myślałem do tej pory?
Kiedy dotarł do Hammermollen, było już ciemno.
W okolicach portu ujrzał jednak światła, zobaczył ludzi
kręcących się w obie strony po trapie prowadzącym na
niewielki statek...
Zeskakując z konia niemal się przewrócił i niepomny
na przeszkody, z impetem dobiegł do przystani. Ku swej
radości od razu ujrzał Jessikę, która akurat zeszła po
dziecięce ubranka leżące na jednej ze skrzyń.
- Jessiko?
Podniosła głowę. Rozpromieniła się i momentalnie
przygasła, na jej twarzy odmalował się smutek.
- Tancredzie, oszalałeś? Tu dzieje się coś złego, uważaj,
żeby cię nie zobaczyli.
- Chodź tutaj, za tę komórkę!
Ukryli się i tam Tancred objął ją mocno i serdecznie.
- Jessiko, nie wolno ci wyjechać, nie wolno! Teraz już
rozumiem, Ulfeldt ucieka! Prawdopodobnie jest zde-
sperowany. Ja sam nie jestem w stanie go powstrzymać.
Najdroższa, nie możesz jechać z nimi. On jest skom-
promitowany, a ty zniszczysz swoje życie, jeśli z nimi
pozostaniesz.
- Nie mogę przecież opuścić Eleonory Sofii.
- Ona ma rodziców, rodzeństwo i cały sztab służących.
Pomyśl o mnie! Kto mi zozostanie, jeśli odjedziesz?
Jessiko, zostań ze mną - szepnął błagalnie. - Nie mogę żyć
bez ciebie.
- Och, Tancredzie, wiesz przecież, że niezego bardziej
nie pragnę.
Przytulił ją mocniej do siebie w geście bezgranicznej
rozpaczy.
- Nie powinienem tego robić, nie mam prawa wciągać
cię w beznadziejność, jaką zgotował mi los, ale...
- Czy nie mogę dzielić z tobą tej beznadziejności?
- Nie rozumiesz, jak bardzo jest źle! Ale mimo
wszystko proszę cię, ukochana, byś została. Nie zniosę
twojego odejścia.
- Wspólnie sobie z tym poradzimy - powiedziała
głosem pełnym nadziei. - Ale muszę teraz zabrać swoje
rzeczy.
- Czy są już na pokładzie?
- Nie, chyba nie.
- Pospiesz się więc!
Tancred pozostał w ukryciu, a ona pobiegła po bagaż.
Nie miała szczęścia. Alturat kiedy odnalazła swój kufer,
nadeszła Leonora Christina.
- Dokąd zmierzasz, Jessiko? - zapytała ostro.
- Nie jadę z wami, pani - wyjąkała przestraszona, ale
zdecydowana.
- Nie możesz nas przecież teraz zawieść!
- Muszę. Wychodzę za mąż za Tancreda Paladina.
Chociaż chłopak nie oświadczył się jej, Jessica po-
stanowiła stać u jego boku, nawet jeżeli Potrzebował jej
tylko jako przyjaciółki.
- A Eleonora Sofia? Naprawdę chcesz pozostawić małe
dziecko na pastwę losu dla ulotnej miłostki?
- Dziewczynka wkrótce mnie zapomni. Wy wszyscy
z nią będziecie. A ja nigdy nie zapomnę Tancreda.
Żegnajcie, łaskawa pani. Ucałujcie małą. Życzę powodze-
nia!
Odbiegła najszybciej jak mogła, ciągnąc za sobą kufer.
- Zatrzymajcie ją! - wrzasnęła Leonora Christina.
Ze statku rozległ się krzyk dziecka:

- Jessiko!
Wołanie dotarło do uszu dziewczyny.
- O, Boże, dlaczego w życiu wszystko musi być takie
bolesne? - jęknęła, gdy Tancred wyszedł jej naprzeciw
i odebrał z rąk kufer. Pobiegli razem do konia.
- On tu jest! Zatrzymać ich! Strzelać! - krzyczała
królewska córka. - Nie! Brać żywcem!
Ale mężczyźni, zajęci na pokładzie, zdołali jedynie
dobiec do trapu, podczas gdy dwoje młodych wsiadło już
na konia i jak huragan pognało naprzód. Jakiś czas jeszcze
dobiegały ich podniecone wołania ze statku.
- Szybko! Na pokład! Podnoście kotwicę! - wy-
krzykiwał rozkazy Ulfeld.
Były to ostatnie słowa, jakie do nich dotarły.
Po długiej szaleńczej jeździe Tancred wreszcie wstrzy-
mał konia. Jessica starała się odzyskać równowagę po
dramatycznych wydarzeniach.
- Już po wszystkim - odetchnął z ulgą. - Dzięki ci,
dobry Boże, że zdążyłem na czas! Kiedy pomyślę, że
mogłaś już być na morzu, odchodzę od zmysłów.
- Ja też - odparła Jessica, drżąc na całym ciele.
- Dostałeś mój chaotyczny list?
- Tak, niech cię Bóg za to błogosławi!
Przez chwilę jechali w milczeniu. Obejmował ją ramie-
niem tak, jakby przywykł do tego już od dawna. Ona
natomiast miała ogromne trudności z utrzymaniem kufra.
Wrzynał się jej w piersi lub w uda, pczeszkadzał w każdej
pozycji.
- Jessiko, słyszałem, co powiedziałaś. Że masz zamiar
wyjść za mnie. Czy to prawda?
Długo milczała, a w końcu powiedziała:
- Mój drogi, czy to zależy ode mnie? Powiedziałam to
bez zastanowienia. jak dotąd nie prosiłeś o moją rękę.
Teraz on zwlekał z odpowiedzią.
- Nie, nie prosiłem. Ale ty wiesz, że tego pragnę.
Gdybym tylko mógł.
- A więc jakie są twaje plany w stosunku do mnie?
- spytała zawstydzona. - Jak uważasz, co mam teraz
robić? Wrócić do Askinge i tak po prostu o tobie
zapomnieć? Tak bardzo chciałabym ci dopomóc, wes-
przeć cię, ale nie dajesz mi żadnyth szans.
- Miła moja, jakże mógłbym to zrobić?
Chociaż bała się odpowiedzi, zadała jednak to pytanie:
- Czy chodzi o kobietę? Wplątałeś się w coś, z czego nie
możesz wylbrnąć? Masz dziecko, do którego nie możesz
się przyznać? To jedyne, czego się boję.
- Mój Boże, nie! - wykrzyknął przerażony. - Co ty
sobie o mnie myślisz? Jesteś jedyną kobietą w moim życiu,
wiesz o tym dobcze.
- Skąd mam to wiedzieć?
Jęknął.
- Przecież ja cię kocham, Jessiko!
Zrobiło się jej ciepło na sercu. Tym razem nie miała
zamiaru się poddawać.
- Ale nie masz do mnie zaufania. Na przykład dokąd
jedziemy teraz w tych ciemnościach?
- Do Gabrielshus. Oczywiście nie dotrzemy tam
dzisiaj. O dziewiątej powinienem być w koszarach, ale
wolę otrzymać karę niż zostawić cię teraz. Ty jesteś teraz
najważniejsza.
- A więc... znów gospoda?
Przycisnął ją mocniej do siebie.
- Tak, ale nie bój się. Nie sprzeniewierzę się dobrym
obyczajom.
- Wiem - odparła, jakby nieco zawiedziona.


Na statku, żeglującym z dobrym wiatrem przez Ore-
sund, stała pobladła z gniewu Stella Holzenstem. Opusz-
czała kraj. Celem jej podróży były Niderlandy, podczas
gdy Jessica pozostała w Danii. Stella starała się zejść na
ląd, kiedy zrozumiała przyczynę nagłego poruszenia. Trap
był już jednak wciągnięty, a mężczyźni mocno ją trzymali.
Głośno wyła ze złości.
I po cóż ja jadę do Niderlandów?


Późną nocą dotarli do niewielkiego zajazdu. Tancred
zapytał Jessikę, czy chce mieć oddzielną izbę, a ona
odparła nieco uszczypliwie:
- Obiecałeś, że nie wydarzy się nic nieprzyzwoitego,
prawda? Dlatego chciałabym być razem z tobą, by
wykorzystać ten krótki czas, który jest nam dany.
Podniesionym głosem Tancred zamówił "pokój dla
mojej żony i dla mnie", a serce Jessiki wypełniło jedno-
cześnie szczęście i smutek. Poprosił również o przyniesie-
nie wieczerzy.
Kiedy zjedli i gospodyni zabrała naczynia, Tancred
zamknął drzwi na klucz. Jessica właśnie zatrzaskiwała
okienniee, gdy poczuła obejmujące ją ramiona.
- Jessiko, co my zrobirny? - szepnął żałośnie. - Czy
będziesz miała odwagę wziąć mnie wraz z tym ciężarem,
który na mnie spoczywa?
Odwróciła się i spojrzała w jego zbolałą twarz.
- Dobrze wiesz, że tego chcę. Jeśli tylko coś dla kogoś
znaczę,mam dość sił, by przejść najgorsze. Ale nie chcę
patrzeć, jak cierpisz, nie rozumiejąc, dlaczego.
- Ale to może oznaczać dla nas ruinę, biedę.
- Czy sądzisz, że boję się ubóstwa?
- I nieznośne poniżenie.
Pogłaskała go po policzku, palcem obrysowała brwi
i linię podbródka.
Tego Tancred już nie wytrzymał. Przyciągnął ją do
siebie i pocałował w szyję tuż pod uchem.
- Pornóż mi, jessiko, na miłość boską, pomóż. Sam już
tego dłużej nie zniosę!
- Tak, mój miły, pozwól mi sobie pomóc - szepnęła,
odurzona jego bliskością.
W następnej chwili odnalazł jej usta i przycisnął
w rozpaczliwym pocałunku, jak gdyby mieli się już nigdy
nie zobaczyć. Jessica miała wrażenie, że całe jej ciało
płonie, że skóra zaczyna żyć własnym życiem, a Tancred
staje się częścią jej samej, będąc jednocześnie kimś obcym
i niezwykle fascynującym.
Oderwał się od jej ust z głębokim westchnieniem.
- Poczekaj z odpowiedzią... ze zgodą na nasz ślub...
dopóki nie dowiesz się...
Serce waliło jej jak młotem.
- Jestem gotowa wysłuchać wszystkiego.
- Nie - powiedział, puszczając ją. - Nie mogę mówić,
kiedy jesteś tak blisko.
Gorączkowo rozejrzała się po pokoju.
- Zdejmiemy buty i położymy się na łóżku - powie-
działa. - To lepsze niż siedzenie na krzesłach. Mamy
wystarczająco dużo miejsca, by być blisko siebie, a jedno-
cześnie zachować fizyczny dystans.
Bez słowa przyjął jej propozycję i zdmuchnął świecę.
- To będzie okropnie trudne - zaczął.
- To już zrozumiałam.
- Ponieważ dotyczy kogoś innego, kogoś, kogo
bardzo kocham. Bardzo nie chcę wyjawiać tej tajemnicy,
nawet tobie.
- Myślę, że to konieczne, jeżeli mamy być razem
- wtrąciła Jessica zachęcająco.
- Ja też tak uważam. Och, Jessiko, to takie trudne.
Głos mi więźnie w gardle.
Odwrócił się do niej, a ona przygarnęła jego głowę do
siebie, podsuwając ramię jako podgłówek. Tancred objął
ją i dalej mówił szeptem:
- Mniej więcej półtora roku temu siedziałem sam przy
stole w gospodzie i jadłem, kiedy podszedł do mnie jakiś
mężczyzna. Mówił straszliwe rzeczy o jednej z najbliższych
mi osób. Sądziłem najpierw, że jest chory, pijany albo
szalony, aIe on twierdził, że posiada list, w którym znajdują
się dowody świadczące o prawdziwości jego słów.
Przerażona Jessica poczuła, że na jej szyję spływa
gorąca łza. Czule i delikatnie pogłaskała Tancreda po
ciemnych włosach, które zawsze tak jej się podobały.
- Mężezyzna powiedział, że potrzebuje pieniędzy. Jeśli
ich nie dostanie, rozgłasi treść listu. Byłby to niepraw-
dopodobny skandal, tragedia.
- Czy widziałeś ten list?
- Tylko z daleka. Zohaczyłem, że charakter pisma się
zgadza.
- Mógł cię oszukać,
- Powtarzałem mu to tysiąc razy, ale on wymyślał coraz
to nowe groźby. Mówił, że pójdzie z listem do mojej
matki. Nie mogłem do tego dopuścić!
- A więc sprawa dotyczy twego ojca?
Tancred złapał głęboki oddech.
- Tak. Najpierw uznałem, że to, co twierdzi ten
człowiek, jest tak beznadziejne głupie, że śmiałem mu się
w twarz. Ale później dowiedziałem się, że takie rzeczy się
zdarzają.
Jessica nic nie rozumiała, nie była w stanie nawet snuć
żadnych domysłów, czekała więc na dalsze wyjaśnienia.
Ale Tancred nie zdołał jej wytłumaczyć niczego więcej.
- Jak nazywa się ten mężczyzna?
- Hans Barth. Powiedział, że najlepsze lata swego życia
musiał przecierpieć w więzieniu, podczas gdy ojciec
uszedł wolno. Teraz żądał czegoś w zamian za swe
upokorzenia, chciał, by ojciec spłacił swój dług za moim
pośrednictwem. Dlatego zaczął mnie dręczyć.
Tancred nie wiedział, że jego ręka coraz mocniej ściska
Jessikę w pasie, że z pewnością pozostawi trwałe ślady
w postaci wielkich siniaków.
- Tancredzie, co on powiedział o twoim ojcu? - zapyta-
ła wprost, starayąc się wyjść mu naprzeciw.
Słyszała, jak z całych sił stara się stłumić płacz.
Domyślała się, że to, o czym mimo największego wysiłku
nie był w stanie mówić, wiąże się a jakimś postępkiem
hańbiącym człowieka wysokiego rodu. Upakarzające
uczucie wstydu zamykało usta Tancredowi. Starała się być
jak najbardziej delikatna i ostrożna. Rozumiała, w jakim
napięciu żył, ale teraz, kiedy nareszcie zdecydował się
powiedzieć jej prawdę, jego reakcja była zaskakująca.
- Powiedział, że... O, Boże, nie, nie mogę tego
wykrztusić! Nie jestem w stanie!
- Musisz. Wiesz dobrze, że nikomu tego nie powtórzę.
Wiesz, że cię kocham.
Teraz nie bała się już wyznawać uczuć, wiedziała
bowiem, że ma jego miłość i jest mu potrzebna. Tkliwość,
którą odczuwała wobec niego, zaparła jej dech w pier-
siach.
Tancred westchnął głęboko i zadrżał.
- Twierdził, że był... kochankiem mojego ojca.
Jessica skamieniała. Spodziewała się wszystkiego:
zbrodni, spisku przeciwko królowi, nienawiści...
Ale to!
Kiedy w końcu przyszła do siebie, wyjąkała:
- W pierwszym odruchu omal nie parsknęłam śmie-
chem. Dokładnie tak jak ty. Ale ty mówisz poważnie,
prawda?
Tancred wytarł nos.
- Śmiertelnie poważnie.
- Ja tego zupelnie nie rozumiem. To brzmi absurdalnie!
- Tak. Ale to się zdarza. Koledzy przysięgali mi, że to
prawda.
- Rozmawiałeś o tym z nimi.
- Naturalnie nie o moim ojcu. Słuchałem tylko, jak
rozmawiają ze sobą, i zadawałem pytania.
- Nie! - powiedziała Jessica zdecydowanie. - Nie mogę
w to uwierzyć.
Westchnął.
- Tak właśnie myślałem. Nie powinienem nic mówić.
Zapomnij a wszystkim!
- Nie, daj mi tylko trochę czasu... - Oszołomiona,
przez długą chwilę nie mogła pozbierać myśli. W końcu
powiedziała: - W dalszym ciągu nie pojmuję. Twój ojciec?
Przecież on ma dwoje dzieci! I ubóstwma twoją matkę,
nawet ślepy może to zauważyć!
- Tak, dlatego właśnie sądzę, że ten człowiek kłamie.
Ale nie wiem tego na pewno. Rozumiesz chyba, że nie
mogę z tym zwrócić się do rodziców. Przyjść i powie-
dzieć, że ojciec... Nie, po prostu nie mogę! Tak głęboko
nie wolno mi ich ranić, a poza tym cała sprawa jest na tyle
odrażająca, że ani jedno słowa nie przeszłoby mi przez
ardło w ich obecności ani nawet przy samym ojcu.
O matce w ogóle nie ma mowy. Przymierzałem się już
przynajmniej tysiąc razy.
- A więc płaciłeś
- Wszystkim, co mam. Ten szatan cały czas mnie
zwodzi i obiecuje, że zwróci mi list następnym razem...
i następnym razem, i jeszcze następnym. Teraz już wiem,
że nigdy go nie dostanę. Wyzwałem go na pojedynek
w obronie honoru mego ojca, ale on tylko śmiał mi się
w nos. Nie chciał się pojedynkować.
- Kiedy znów się z nim spotkasż?
- Jutro wieczorem. A nie mam już nic, co mógł-
bym mu dać. Gdybym tylko miał dość odwagi, by go
zabić!
- Nie, nie! - Jessica była przerażona. Przechyliła się
przez krawędź łóżka, by dosięgnąć swojej sakiewki.
Jednocześnie ukradkiem otarła łzy. To ona powinna być
teraz silna. - Ile musi dostać?
- Zawsze chce jak najwięcej.
- Czy dziesięć talarów wystarczy? Nie mam więcej.
- Nie, Jessiko!
- Tak, i jeszcze raz tak! Po to, byś go uspokoił, dopóki
nie wymyślimy czegoś sensownego.
- Czy nie jesteś przerażona?
- Raczej zdecydowana. Choć, oczywiście, jestem także
poruszona. I niewiele rozumiem. Ale nareszcie zwierzyłeś
mi się, a ja obiecałam ci pomóc. Staram się więc zachować
zimną krew. Ale twój ojciec? Najbardziej męski ze
wszystkich mężczyzn, jakich znam! Nie, Tancredzie, to
musi być oszczerstwo.
- Oby tak było naprawdę!
- Musimy dostać ten list! - postanowiła.
- Chyba że po jego trupie, wiem to.
- A jeśli go zaatakujemy i zabierzemy mu list, kiedy
będzie leżał nieprzytomny?
- W jaki sposób? Zawsze dba o to, bym nie został z nim
sam na sam.
- Jaki on jest? Jak wygląda?
- Chyba dobiega pięćdziesiątki. Bardzo wyniszczony
i zmarnowany. Ma wory pod oczami i prawie ani jednego
zęba. Stara się jednak zachować wytworny styl, kiedyś
musiał wyglądać świetnie. Typ podlizucha, ale z błyskiem
groźby w oczach:
- I to z nim twój ojciec miałby mieć coś wspólnego?
Nie, nie jestem w stanie traktować tego poważnie. Ale
dobrze rozumiem twoją rozpacz. Gdzie się zwykle z nim
spotykasz? W "naszej" gospodzie?
- Tak. Zatrzymuje się tam czasami, w izbie obok tej,
w której nocowaliśmy.
Jessica starała się myśleć jasno.
- Ale znajdawał się tam tego wieczora, kiedy my
tam się zatrzymaliśmy. Nie byłeś z nim wtedy umówio-
ny?
- Nie.
- To znaczy, że ma także inne ofiary, prawda?
Tancred zamyślił się.
- Być może. Po cóż innego wstępowałby do zajazdu na
uboczu? Dobrze, Jessiko, pożyczę od ciebie dziesięć
talarów. Teraz, kiedy z tobą porozmawiałem, wszystko
wydaje się prostsze. Jestem pewien, że razem znajdziemy
jakieś wyjście. Gdybyśmy tylko mogli zdobyć ten list...
Jessica nie odpowiedziała. Ona już znała rozwiązanie,
nie miała jednak zamiaru informować o tym Tancreda.
- Biorąc twoje pieniądze, kochanie, czuję się jak
żebrak, ale masz rację. Skoro tylko uda nam się go jutro
uspokoić, później sobie z nim poradzimy. Gdy tylko
zdobędę pieniądze, dostaniesz je z powrotem. To honoro-
wy dług.
- Musiałeś przejść piekło, Tancredzie. Częściowo
przez tego człowieka, a częściowo przez podejrzenia
w stosunku do ojca. Ale nie możesz chyba uwierzyć...?
- Nie, ale nie byłem pewien, Jessiko. I nie mogłem
zwrócić się z tym do ojca ani tym bardziej do matki.
- To rozumiem.
Zamknął oczy.
- Och, Jessiko, najdroższa przyjaciółko, jakie to
wspaniałe uczucie! Mógłbym zasnąć tu gdzie leżę.
- Najlepiej chyba będzie, jak pójdziemy spać.
- Tak, chyba tak. Ale nie musisz się mnie obawiać.
Jestem człowiekiem honoru.
- Wiem - odparła z odrobiną goryczy.
Kiedy położyli się do łóżka - zgodnie z najsurowszymi
zasadami przyzwoitości - Tancred zapytał:
- Jessiko... Teraz, kiedy już wszystko wiesz... Czy
nadal chcesz wyjść za mnie?
- Jeśli to mają być oświadczyny, to nie uważam, żeby
zabrzmiały zbyt uroczyście.
Roześmiał się.
- Najdroższa Jessiko, czy zechcesz oflarować mi tę
radość i poślubić mnie?
- Tak, Tancredzie, pragnę tego bardziej niż kiedykol-
wiek.
Opadła na poduszki wyrażającym emocję westchnie-
niem.
- Dziękuję, ukochana!
Odczekała chwilę i zapytała:
- Nie pocałujesz mnie, żeby to przypieczętować?
- O nie, Jessiko, nie śmiem tego uczynić! Istnieją
pewne granice. Jestem rycerzem.
Jessica uśmiechnęła się, ale w głębi duszy była nieco
rozczarowana. Niech Bóg błogosławi wszystkich rycerzy,
ale, prawdę mówiąc, czasami są dość irytujący. Cnota jest
na pewno szlachetną cechą, ale niekoniecznie jej nadmiar.






ROZDZIAŁ XII


Jessica postąpiła wbrew oczekiwaniom i życzeniom
Tancreda.
Przybyli do Gabrielshus późnym popołudniem po
cnotliwie spędzonej nocy. Tancred spał bardzo długo,
a Jessica tak bardzo się cieszyła ze spokoju, jaki go
ogarnął, że nie chciała go budzić. Nie przejęła się, gdy
z uśmiechem zganił ją, że pozwoliła mu na długi sen.
Ujrzawszy młodych rodzice Tancreda uradowali się
niepomiernie, ale jednocześnie zaintrygowani byli przy-
czyną nagłych odwiedzin. Tancred opowiedział o ucieczce
Ulfeldtów.
- Natychmiast trzeba o tym zawiadomić króla - orzekł
Alexander. - O czym ty właściwie myślisz, mój synu?
No tak, łatwo powiedzieć, pomyślał Tancred.
- Sądzę, że w Kopenhadze wiedzą już o wszystkim
- odpowiedział ojcu ostrożnie. - A jeżeli chcesz wysłać
ordynansa...
- Czy ty nie byłbyś właściwą osobą? I tak musisz jak
najszybciej wrócić do koszar, jeżeli chcesz uniknąć aresz-
tu.
- Wiem. Ale najpierw chcę wam powiedzieć, że
poprosiłem Jessikę o rękę, a ona powiedziała "tak". A jak
wy się na to zapatrujecie?
- Ach, Tancredzie, to wspaniale! - uradowała się
Cecylia. - Już myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz!


Kiedy Tancred odjechał, Jessica zebrała wszystkie siły
i poszła do jego rodziców.
Przyjęli ją bardzo życzliwie, długo siedzieli razem,
rozmawiając o przyszłości młodych, dzieciństwie Tanc-
reda i wszystkich jego zabawnych pomysłach. Nastrój był
radosny, ale w oczach rodziców czaił się niepokój wywo-
łany zmianami, jaki zaszły w synu w ciągu ostatniego
roku.
Nareszcie nadszedł moment, na który Jessica czekała.
Cecylia wstała.
- Zajrzę do kuchni i powiem, żeby podali nam coś
wyjątkowego. Trzeba uczcić zaręczyny!
Kiedy tylko zostali sami, Jessica cicho zwróciła się do
Alexandra:
- Czy mogę pomówić z wami w cztery oczy?
Popatrzył na nią pytająco.
- Oczywiście! Czy to dotyczy spraw finansowych?
Przyszłości Askinge?
- Nie,nie całkiem.
- Chodźmy do mojego gabinetu!
Kulejąc lekko, poprowadził ją, zamknął drzwi i wska-
zał krzesło.
- A więc? - uśmiechnął sie.
Jessiea tak bardzo, bardzo się bała. Musiała jednak
podjąć rozmowę, innego wyjścia nie było. Wzięła głęboki
oddech.
- Wczocaj wieczorem Tancred wyjawił mi, co go
dręczy.
Alexander zerwał się z krzesła.
- Co ty mówisz? Musimy sprowadzić Cecylię.
- Nie, poczekajcie. Może później...Nie wiem.
Usiadł i teraz patrzył na nią uważnie.
Zebrała w sobie całą odwagę.
- To nie jest dla mnie łatwe i świetnie rozumiem
Tancreda. Zabronił mi wspominać wam cokolwiek, ale ja
mimo wszystko muszę. Uważam, że to jedyne właściwe
rozwiązanie.
Alexander pokiwał głową.
Jeszcze raz odetchnęła z trudem, a wyraz twarzy
wskazywał, że zdecydowała się niczego nie owijać w ba-
wełnę.
- Tancred jest od półtora roku szantażowany. Przez
człowieka, który nazywa się Hans Barth.
Miała nadzieję, że Alexander Paladin nic z tego nie
zrozumie albo też zacznie się śmiać. On jednak zrobił się
biały jak kreda.
- Co ty mówisz? - szepnął.
Przez chwilę Jessice wydawało się, że Alexander zaraz
zemdleje, tak mocno pobladł. Wkrótce odzyskał jednak
rumieniec na policzkach i uczynił coś, czego w ogóle nie
brała pod uwagę.
Wstał i podszedł do drzwi. Otwierając je, krzyczał:
- Cecylio - I jeszcze donośniej: - Cecylio!
W jego głosie rozbrzmiewał kipiący gniew i bezbrzeż-
na rozpacz.
Matka Tancreda biegła przez pokoje.
- Co się stało, Alexandrze? - wołała. - Krzyczysz tak,
jakby się paliło.
Weszła do gabinetu, jak zwykle elegancka i młodzień-
cza.
Alexander był teraz popielaty na twarzy.
- Tancred zwierzył się Jessice. Szantażował go Hans
Barth.
Cecylia musiała się oprzeć. Zakryła usta dłonią.
- Och, nie! Nie! - jęknęła. - Biedny mały Tancred!
Dla niej syn wciąż pozostawał małym chłopcem.
Alexander wyglądał jak dotknięty nieszczęściem ojciec
rodem z greckiej tragedii.
- Mój syn! Mój syn! Zemścił się na moim synu!
- Czy wiedziałeś, że zakończył odbywanie kary i jest już
na wolności?
- Całkiem o nim zapomniałem. To jest moje nemezis
- odparł Alexander, nieświadom, że tego samego słowa
nie tak dawno użyła Stella Holzenstern. - Mój Boże!
Cecylia opanowała się.
- Opowiadaj po kolei, Jessiko. Na pewno sobie z tym
poradzimy. Przeciwko jego słowom będzie słowo Alexan-
dra, wszystko jest po naszej stronie.
- Nie - odparła Jessica, wstrząśnięta ich gwałtowną
reakcją. - Zdaje się, że ten człowiek ma jakiś list.
Spojrzeli po sobie.
- List? - zdziwił się Alexander. - Przecież ja nie pisałem
żadnego listu.
- Tak też powiedziałam Tancredowi. To może być po
prostu oszustwo. I tak na pewno jest.
Jej gardło dusił płacz, sprawy stały gorzej, niż przypu-
szczała. Alexander niczemu nie zaprzeczył, Cecylia wie-
działa o wszystkim. Jessica była zdruzgotana, najchętniej
by stąd uciekła, szukając wsparcia u Tancreda. On jednak
był daleko.
- Jesteś pewien? - zapytała Cecylia męża.
- Oczywiście... Nie - szepnął. - Nie, dobry Boże,
napisałem kiedyś list.
- Ależ, Alexandrze, jak mogłeś!
Ukrył twarz w dłoniach.
- To było na początku. Dziękowałem mu za jego...
zrozumienie i pomoc - dokończył bardzo cicho.
Oczy Jessiki wyrażały coraz większą rozpacz. Cecylia
siadła przy niej.
- Kochana Jessiko, musisz to zrozumieć. I wyjaśnić
wszystko Tancredowi. Jego ojciec miał w dzieciństwie
straszliwe przeżycia, które zostawiły ślad w jego duszy.
Dlatego trochę spaczyła się jego osobowość i zaczęło źle
się dziać. Odbył się wielki proces. Hansa Bartha i jeszcze
innego człowieka skazano, a Alexandra uniewinniono,
w dużej mierze dzięki ryzykownemu postępkowi z mojej
strony: fałszywemu świadectwu. Stałam wówczas u boku
Alexandra, tak jak ty teraz stoisz przy Tancredzie.
Rozumiesz?
Jessica spuściła głowę.
- Chyba tak.
- To łajdak! - syknął Alexander przez zęby. - Uderzyć
w mojego ukochanego syna, który ma takie czyste serce.
Tancred jest człowiekiem honoru. Doskonale rozumiem,
że nie chciał się zwrócić do nas ze swymi troskami. Czy
dużo musiał zapłacić?
- Wszystko, co miał - wyznała Jessica. - Pożyczył ode
mnie dziesięć talarów, by móc dziś wieczorem zapłacić
temu mężczyźnie. Zrobiliśmy tak, by zyskać czas na
wymyślenie jakiegoś planu.
- Dziś wieczorem? - ostro zapytał Alexander. - Gdzie?
I kiedy?
Cecylia natychmiast wyjęła ze szkatułki dziesięć tala-
rów i podała pieniądze Jessice.
- W gospodzie po drodze do Kopenhagi, ale nic nie
wiem o czasie spotkania.
- Opowiedz teraz dokładnie, co mówił Tancred
- poprosił Alexander. - Słowo w słowo, nawet jeśli to
będzie bardzo przykre.
- Przede wszystkim chcę powiedzieć, że ani ja, ani
Tancred nie uwierzyliśmy w ani jedno słowo z tego, co
insynuował ten człowiek. Tancred nie wiedział jednak,
na ile ten list może wam zaszkodzić. Oto co mi wyja-
wił...
Przedstawiła wszystko tak szczegółowo jak pamiętała,
wspomniała także o pojedynku, do którego nie doszło.
Alexander siedział jak skamieniały. Kiedy skończyła
mówić, wstał.
- Zaraz wrócę - mruknął.
Słychać było, że idzie po schodach na górę.
Kobiety popatrzyły na siebie bezradnie.
- Czy to może być coś poważnego? - zapytała Jessica.
- Dla Alexandra? Właśeiwie nie. Został wówczas
uniewinniony. Ale jeśli ten list wyjdzie na jaw... Nie
wiem, co w nim jest i jak można go zrozumieć.
Jessica bardzo chciała dowiedzieć się, czy Hans Barth
naprawdę był "kochankiem" Alexandra, ale na zadanie
tego pytania nie mogła się zdobyć.
Alexander długo nie wracał.
- Co on tam robi na górze? - zdziwiła się Cecylia.
- Wydawało mi się, że przed momentem słyszałam
kroki - powiedziała Jessica. - Sądziłam, że zmierza do
nas...
Nagle zamarły. Na dziedzińcu nieomylnie rozpoznać
można było stukot podków. Jednocześnie podbiegły do
okna, akurat żeby zobaczyć ciemną sylwetkę na koniu
galopem opuszczającym podwórze.
- O Boże, nie! - szepnęła Cecylia.
- On jedzie do gospody! - zawołała Jessica.
Cecylia wbiegła po schodach lekko jak piętnastolatka.
Jessica przystanęła na dole. Wkrótce Cecylia wyjrzała do
niej z góry.
- Zabrał pistolet, a taki był rozgniewany. Zawsze
powtarzał, że nikomu nie wolno skrzywdzić jego dzieci!
- Och, co ja narobiłam?
- Ty? Postąpiłaś właściwie. Tancred nic mógł nam
o niczym powiedzieć, świetnie to rozumiemy, ale ty
mogłaś. To całkiem naturalne. Ale teraz musimy się
spieszyć, zanim stanie się coś nieodwracalnego.
Jessica była wkrótce gotowa. Kilka minut później i one
pędziły konno w wieczorną ciemność.


Kiedy po długiej jeździe, którą jeszcze przez wiele
godzin czuły w całym ciele, dotarły wreszcie do gospody,
zatrzymały się w pewnej odległości od zabudowań i przy-
wiązały konie do drzewa. Chyłkiem przemknęły Pod okno
jadalni.
Przysłoniły oczy dłonią i zajrzały do środka.
- Żadnego z nich tu nie ma - powiedziała Cecylia.
- Chodźmy - szepnęła Jessica. - Chyba wiem, w której
izbie zazwyczaj zatrzymuje się ten człowiek.
- Ale Tancred mówił przecież, że nigdy nie spotykają
się na osobności!
- Tak, ale trzeba to sprawdzić. Przecież nie Tancreda
szukamy - przypomniała. - A może odnajdziemy list?
Żadna z nich jednak w to nie wierzyła.
Z gospody wyszedł mężczyzna, którego najwidocznej
szczodrze ugoszczono, ukryły się więc za węgłem.
- To koń Alexandra - przerażonym głosem stwierdziła
Cecylia. - Jest bardzo spieniony, musiał dopiero co
przyjechać.
Ostrożnie przekradły się przez puste tylne podwórze
i weszły na górę po schodach.
W ciemności Jessica, wahając się, po omacku odnaj-
dywała drogę.
- To są drzwi do naszego pokoju - szepnęła. - A więc
to musi być...
Urwała. Usłyszały, że w środku ktoś się porusza.
Cecylia bez wahania podeszła do drzwi i otworzyła je,
nie pukając.
To, co ujrzały w środku, zaparło im dech w piersiach.
Jessica odruchowo odwróciła głowę, ale zaraz się przemo-
gła.
Alexander stał, nad kimś pochylony. Wyprostował się
i spojrzał na kobiety.
- Och, nie - szepnęła Cecylia. - Alexandrze...
Na podłodze leżał mężczyżna, dziwnie skręcony, jak po
śmienelnej walce. Cały zalany był krwią. Jessica od razu
rozpoznała, że to Hans Barth; opis Tancreda był dokład-
ny.
- Chyba nie - powiedziała Jessica pozornie bez
związku.- Miał przecież ze sobą pistolet.
Cecylia pojęła jej słowa.
- Tak a ten człowiek został zakłuty nożem. Otrzymał
bardzo wiele ciosów. Och, jakże on się stoczył To wrak
człowieka, a kiedyś był takim pięknym mężczyzną!
Alexander nareszcie odzyskał mowę.
- Co wy tutaj robicie?
- Pojechałyśmy za tobą.
- Nie sądziłyście chyba, że...
- A co miałyśmy myśleć? Pistolet i niepohamowany
gniew to nie najlepsze połączenie.
- Ale... Ja tego nie uczyniłem, oszalałyście chyba!
Przybyłem tu chwilę przed wami. Nie, boję się...
- Że to Tancred? Ja też - powiedziała Cecylia.- Co
teraz zrobimy? Musimy chyba zawiadomić o zbrodni?
- Właśnie miałem to zrobić, kiedy weszłyście. Och,
Boże, mój synu, co ty zrobiłeś?
Jessica odczuła w głębi duszy głęboki sprzeciw i ock-
nęła się z oszołomienia.
- Poczekajcie? Popatrzcie tu! - wskazała ręką na stół.
Z szuflady wystawał cienki stosik papierów.
- List? - zapytała.
-Hans Barth nigdy nie rozstałby się z tak ważnymi
dowodami.
Alexander jak zahipnotyzowany zbliżył się do paczu-
szki z listami i wyciągnął je. Na dwóch zewnętrznych
widniały ślady krwi.
- To nie jego palce trzymały je ostatnie - stwierdziła
Cecylia.
Alexander przeglądał papiery.
- To ten - powiedział niemal bezgłośnie.
- Włóż go do kieszeni, szybko - nakazała Cecylia.
- Wymkniemy się stąd, nic nikomu nie mówiąc. Teraz nie
będzie już żadnych dowodów, ani przeciwko tobie, ani
przeciwko Tancredowi.
- Nie, wstrzymajcie się, to niebezpieczne - wtrąciła się
Jessica. - Może nam zaszkodzić. Oberżysta wie, że mieli
zwyczaj spotykać się tutaj. I Tancred był tu dzisiaj. Nie,
list jest najlepszym dowodem jego niewinności, czy tego
nie rozumiecie? Tu leżą jeszcze cztery listy, każdy pisany
innym charakterem. Są zakrwawione. Położono je tak, by
zostały odnalezione. A list pana Alexandra pozostał wśród
nich!
- Chcielibyśmy, byś nazywała nas ojcem i matką,
Jessiko - szybko powiedziała Cecylia.
- Dziękuję - odparła jak nieprzytomna. - Wiele czasu
upłynęło, od kiedy utraciłam rodziców. A więc jak? Czy
rozumiecie i przyjmiecie moją wersję?
- Masz zupełną rację, kochana dziewczyno - powie-
dział Alexander z ulgą. - Tancred jest niewinny. Sprawcą
jest ktoś inny.
- W każdym razie żadna z osób, które napisały te listy.
Listów na początku musiało być sześć.
- Brawo, Jessiko! - Cecylia uścisnęła jej ramię.
- Gdybyśmy usunęli list Aiexandra, podejrzenie natych-
miast padłoby na Tancreda.
- No właśnie.
- Musimy zameldować u zabójstwie - powiedział
Alexander. - Ale co zrobimy z listami?
To był kłopot. Listy stanowiły dowód niewinności
Tancreda i pozostałych osób, które je napisały. Nie chcieli
jednak publicznie rozgłaszać tajemnicy Alexandra ani też
czwórki innych nieszczęśliwych ludzi.
- Oberżysta musi wiedzieć, z kim spotykał się tu Hans
Barth. Powinniśmy więc wyznać wszystko. Ale na razie
zatrzymaj listy, Alexandrze - rozstrzygnęła Cecylia. - Zo-
baczymy, jak rozwinie się sprawa.
Zeszli na dół i opowiedzieli o zbrodni, listy oczywiście
zostawiając w ukryciu. Gospodarz natychmiast posłał po
mieszkającego w pabliżu wójta.
- Już od dawna się tego spodziewałem - mówił
oberżysta. - Wiele osób przeklinało tego typa. - Za-
brzmiało to pocieszająco. - Wielokrotnie powtarzałem
mu, że nie chcę go tu widzieć, ale on nic sobie z tego nie
robił.
Nadjechał wójt. Podczas gdy przeszukiwał izbę, oni
siedzieli w pustej teraz jadalni i w napięciu czekali.
W końcu pojawił się na dole drobny, chudy jak szczapa
nerwowy człowieczek.
- Słyszałem, że wasz syn kontaktował się dziś wieczo-
rem ze zmarłym.
- Tak. Przypuszczamy, że tak właśnie było.
- Był tutaj - wtrącił oberżysta. - Siedzieli razem
w jadalni przez chwilę. Wasz syn, panie, był bardzo
wzburzony. Potem poszedł do konia i zaraz odjechał do
Kopenhagi.
- A ten drugi?
- On został. Po chwili odszedł na górę.
- Wobec tego...?
- Nie mogę zaświadczyć, że pan Tancred nie wrócił tu
jeszcze, panie. Wielokrotnie groził, że zabije pana Bartha,
choć oczywiście nie był jedynym, który miał na to ochotę.
Alexander westchnął i wyciągnął zza pazuchy listy, nie
wypuścił ich jednak z ręki. Opowiedział o szantażu,
plamach krwi i o tym, gdzie umieszczono listy.
- Nie czytałem ich, panie wójcie - zakończył. - Ale
znam treść mego własnego. Bez wątpienia wszystkie kryją
w sobie tajemnice tragicznych ludzkich losów. Hans
Barth nie był dobrym człowiekiem. Wykorzystywał ludz-
kie słabości do własnych celów. Proponuję, byśmy spalili
te listy bez czytania, uprzednio spisując nazwiska auto-
rów, aby móc wyłączyć ich ze sprawy.
- Palenie dowodów jest absolutnie niezgodne z pra-
wem.
- Ci mężczyźni nie mieli nic wspólnego ze zbrodnią.
Musiał być jeszcze jeden list.
Wójt przerwał jego słowa.
- Skąd wiecie, że to byli mężczyźni?
Alexander nieznacznie się zawahał.
- Nie ma tu kobiecego charakteru pisma.
- Wy, gospodarzu, musieliście tu widywać różnych
mężczyzn - wtrąciła Cecylia. - Jeśli zaczniemy od pod-
pisów, to być może przypomnicie sobie, kim oni są,
i można będzie ich wyłączyć ze sprawy?
- A jeśli na liście nic będzle podpisu?
- Musi być. Inaezej nie byłaby powodu do szantażu.
- Zaczynajmy więc - zdecydował wójt. - Ale jeśli to się
nie powiedzie, przeczytam listy. Bez pardonu.
Alexander w myślach odmówił cichą modlitwę.
Do odczytywania podpisów wybrano Cecylię. Ot-
worzyła pierwszy list. Napisane tam było: Twój na wieki
Arne.
- Arne - powiedziała tylko.
Oberżysta zastanowił się.
- Tego znam. Był tu w poniedziałek.
- Następny - nakazał wójt.
- H.C.
- Aha, to Clingen. Nie widziałem go już od jakiegoś
czasu.
I tak dalej. Raz było to pełne nazwisko, innym razem
tylko drobna wskazówka. Oberżysta zdołał zidentyfiko-
i wać wszystkich z wyjątkiem jednego, ale i tak to nie miało
znaczenia, gdyż na pewno nie był mordercą.
- I co teraz? - zwrócił się Alexander do oberżysty.
- Przypominacie sobie jeszcze kogoś, z kim Barth się tutaj
spotykał, a kto nie został wymieniony w żadnym z tych
listów?
- Hmm... To chyba większość. No i jeszcze oczywiście
pan Tancred.
- Ten list mam tutaj - Alexander poklepał się po
kieszeni.
- Czy możemy go obejrzeć? - poprosił wójt. - Na razie
tylko z zewnątrz.
Alexander wyjął papier i pokazał napis na wierzchu.
- Wygląda na stary. I jest na nim nazwisko Hansa
Bartha. Dziękuję, to na razie wystarczy.
- O jednym zapomniałem - nagle odezwał się gos-
podarz. - Jest jeszcze ktoś... A1e nie wiem, czy był tu dziś
wieczorem. Chyba nie. Ale poczekajcie, zapytam innych.
Wyszedł do kuchni i zaraz był z powrotem.
- Moja żona mówi, że był tu dzisiaj tuż po odjeździe
młodego pana Tancreda.
- Jego nazwisko?
Gospodarz szepnął imię do ucha wójtowi, który
słysząc je otworzył szeroko oczy. Wstał.
- O, wcale mnie to nie dziwi. Ten człowiek to
gwałtownik jakich mało. Dziękuję, możecie jechać do
domu, margrabio.
- A listy?
- Spalimy je tutaj. Nie jestem bez serca.
- Dziękujemy, panie wójcie - powiedziała Cecylia.
- Ale jeśli zaufalibyście mojej dyskrecji, lepiej byłoby
odesłać je autorom, a przynajmniej powiadomić ich, że nie
muszą się już niczego obawiać. Gdyby gaspodarz podał
mi ich adresy...
- Może tak będzie najlepiej - przyznał wójt, choć
ukradkiem rzucał tęskne spojrzenia w kierunku tajem-
niczych listów. Miał wielką ochotę je przeczytać, ale nie
chciał wyjść na człowieka małego formatu wobec ludzi tak
wysoko postawionych jak Paladinowie.
- Niech mnie diabli porwą, jeśli nie uda nam się pojmać
winnego - powiedział surowo, jakby chcąc ukryć swą
ciekawość. - Nie pierwszy raz podejrzewany jest o zabójs-
two. Teraz się nam nie wymknie.
- Dzięki za waszą zdolnaść podejmawania słusznych
decyzji, panie wójcie - wielkodusznie powiedziała Cecy-
lia. - Jeśli tylka będziecie mieć ochotę, zajrzyjcie kiedyś
do Gabrielshus.
- Z największą przyjemnością - odparł wójt wyraźnie
zadowolony.
Cecylia, pasiadająca dar zjednywania sobie ludzi dob-
rym słowem, powiedziała paważnie:
- Nie co dzień spotyka się przedstawiciela władzy
z takim poczuciem taktu i dyskrecji. To były dla nas
trudne chwile. Żegnajcie!
Jessica drżała na całym ciele i kiedy wyszli, nie była
w stanie wsiąść na konia. Podsadził ją Alexander, a kiedy
już znalazła się na grzbiecie wierzchowca, zaczęła szlo-
chać.
- Rozumiemy cię - uspokajał ją Alexander. - Sami
w głębi duszy czujemy podobnie. Jutro rano pojadę do
Kopenhagi i powiem Tancredowi, że wolny jest od swego
ciężaru. Sam chcę wytłumaczyć mu moją znajomość
z Hansem Barthem. No i opowiedzieć, co wy, dziew-
czynki, zrobiłyście dziś wieczorem.
- Patrzcie, patrzcie - droczyła się Cecylia. - Co za
komplement! Od dawna nie nazwano mnie dziewczynką.
Ale to Jessica zasługuje na większość pochwał. Naprawdę
trzeźwo dziś myślałaś. Jesteś nieoceniona w potrzebie.
- Dla kogoś, kogo kocha się tak bardzo, człowiek jest
zdolny uczynić to, co wydaje się nieprawdopodobne.
- Tak - westchnęła Cecylia, a w ciemności spotkały się
spojrzenia jej i męża. - Właśnie tak.
Alexander dodał:
- Wójt obiecał udać się do miejsca zamieszkania Hansa
Bartha, żeby sprawdzić, co tam jest. Być może Tancred
będzie mógł odzyskać część pieniędzy, jakie mu zapłacił,
a w każdym razie kosztowności.
Szepnąl coś do Cecylii, która powiedziała:
- Jedźmy, Jessiko!
Alexander wstrzymał konia, kobiety pojechały dalej.
Znajdowały się już daleko od zajazdu, wśród rozległych
pustych pól.
- Alexander źle się poczuł - wyjaśniła Cecylia. - Pono-
wne spotkanie z Hansem Barthem i straszne wspo-
mnienia, jakie ono obudziło, to dla niego zbyt wielkie
przeżycie. I jakiż to był okropny widok! Alexander
niedługo nas dogoni.
A więc to jednak była prawda! Jessica zadrżała.
Ale nocny wiatr wkrótce rozwiał niedobre myśli.
Dziewczyna czuła teraz, że jest szczęśliwa. Pomogla
wyratować Tancreda z opresji, odnalazła w sobie siły.
Ona, nieśmiała i niezdecydowana, przypominająca raczej
ulotny cień niż człowieka z krwi i kości, walczyła jak lwica
w obronie ukochanego. Bez lęku!





ROZDZIAŁ XIII


Kiedy strach i rozpacz opuściły Tancreda, był znów
sobą: wesoły, cieszący się życiem, kochający i kochany.
Nikt nie dowiedział się nigdy, o czym Alexander roz-
mawiał z synem, co i ile mu powiedział, ale wzajemne
zaufanie między nimi zostało odbudowane. Serce Cecylii
rozsadzały radość i szczęście.
Tancred bezustannie zanudzał rodziców prośbami
o przyspieszenie ślubu. Nie chciał już dłużej czekać, ale nie
przyszło mu do głowy tknąć Jessiki, zanim formalnie nie
zostali ogłoszeni mężem i żoną.
Jessica zrezygnowała więc z wszeikich prób i cierpliwie
czekała na wielki moment.
Cecylia pragnęła, by na ślub przybyła cała jej rodzina,
organizacja uroczystości zajęła więc sporo czasu. Tym
razem wszystko miało odbyć się z wielką pompą! Ślub
Gabrielli i Kaleba był, zgodnie z życzeniem młodych,
bardzo skromny. Teraz, dla jedynego dzieeka, jakie jej
zostało, Cecylia planowała huczne i wystawne wesele.
Na uroczystości zaślubin przybyli oczywiście Gabriella
i Kaleb wraz ze swą przybraną córką Eli. Cecylia
uradowała się bardzo, widząc swą córkę tak szczęśliwą,
a Tancred musiał wreszcie przyznać, że Kaleb mimo
wszystko nie był wcale taki głupi.
Przyjechali Tarald i Irja, a także Mattias, który, choć
niedawno był w Danii, ponownie wybrał się w podróż.
Dotarli również babcia Liv i jej brat Are, najstarsi z rodu,
i cała nieduża rodzina Arego: jego syn Brand wraz z żoną
Matyldą i ich dorosły syn Andreas.
Zjechał się cały ród, brakowało tylko jednego: Mikae-
la, zaginionego syna Tarjeia.
Ze strony Alexandra przybyła jego jedyna krewniacz-
ka, siostra Ursula.
Jessica starała się nawiązać kontakt ze Stellą Holzen-
stern, nadal jednak nie można było wpaść na jej ślad.
Powiadali, że jest w Niderlandaeh, przysłała bowiem list
do zarządcy Askinge z prośbą o niezwłoczne przesłanie jej
tam właśnie pieniędzy.
W głębi duszy Jessica odczuła ulgę. Chociaż Stella była
jej jedyną bardzo daleką krewną, nigdy wiele ich nie
łączyło. Nie najlepiej znosiła obecność Stelli, jakby wy-
czuwając niechęć tej pięknej woskowej lalki.
Wszyscy byli bardzo podekscytowani z powodu mają-
cych się odbyć uroczystości weselnych. Ursula przez całe
popołudnie rozmawiała ze wspaniałym przybyszem z No-
rwegii, wykształconym, kulturalnym, o gorącym sercu.
Kiedy nareszcie zdała sobie sprawę, że był to Kaleb,
"górnik", jak go zwykle nazywała, z wraźenia na chwilę
straciła mowę! A naprawdę wiele trzeba było wysiłku, by
choć na moment przestała mówić!
Okazała się jednak wielkoduszna, poprosiła o wyba-
czenie i przytuliła go do chudego łona.
Wesele wyprawiono w wielkim stylu, można rzec, że
zbytkownie. Zaproszono mnóstwo innych dostojnych
gości, niemal połowę dworu królewskiego i wielu ofice-
rów - przyjaciół Tancreda, a także starych znajomych
Alexandra. Do późna w nocy świeciło się w wielu oknach
w Gabrielshus.
- Jessiko - szepnął Tancred do swej świeżo upieczonej
żony, promieniującej urodą i szczęściem. - Chciałbym się
już położyć. Pójdziesz ze mną? - zażartował.
- Och, tak. Chodź, wymkniemy się stąd.
Cecylia i Alexander stanowczo zakazali wszystkich
niemądrych ceremonii w sypialni młodej pary, choć do
tradycji należało na przykład rozbieranie panny młodej
i przygotowywanie jej do nocy przez druhny. Bywało
także, że cały orszak weselny oglądał nowożeńców leżą-
cych w łożu, aranżowarro również rozmaite sytuacje, by
rozbawić młodą parę. Na ogół życzono także licznego
potomstwa. Tym razem było inaczej. Sypialnię młodych
nakazano pozostawić w spokoju.
Nie padły więc żadne głośne komentarze, kiedy państ-
wo młodzi zniknęli. Uśmiechano się tylko wieloznacznie,
ale ze zrozurnieniem.
Na nocnym stoliku stało wino. Tancred rozlał je do
kielichów i przepił do żony. Zauważyła, że tak drżą mu
ręce, że aż wino wylewa się z kielicha.
Jej samej trzęsły się nogi.
- Przez wiele lat czekałem na tę chwilę - szepnął.
- Czy będzie nieskromnie z moyej strony przyznać, że ja
też? - zapytała, rumieniąc się.
Te słowa zupełnie rozbroiły Tancreda.
- Naprawdę, Jessiko?
- Już od chwili, kiedy przewróciłeś się o mnie w lesie.
- To dokładnie tak jak ja! - powiedział zdziwiony.
Odstawił nieostrożnie kielich na krawędź stolika.
Naczynie zadźwięczało upadając na podłogę, a całe wino
wylało się na dywan. Jessica natychmiast zaczęła się śmiać,
ale Tancred sprawił, że od razu spoważniała.
- Czy mogę cię rozebrać, najdroższa? - szepnął.
Dostojnie skinęła głową.
- Kiedyś już mnie oglądałeś - powiedziała niewyraź-
nie, podczas gdy on zsuwał z niej suknię ślubną. - Ale
teraz jestem ładniejsza. Nie mam na sobie warstwy kleiku.
- Tak bardzo cię pragnąłem, że zjadłbym całą tę papkę,
byle tylko dotrzeć do ciebie. Jessiko, jakaż jesteś piękna!
- westchnął, kiedy stanęła przed nim w samej halce.
- Dziękuję! Ale czy bardzo będziesz się gniewał, jeśli
założę ślubną koszulę? Jest taka śliczna, że przykro byłoby
zostawić ją nie używaną!
- Oczywiście, będziesz mogła - uśmiechnął się czule,
nakładając jej koszulę, a ona pozwoliła halce opaść na
podłogę. - Wyglądasz jak królewna z baśni, Jessiko.
Zmarszczyła nosek.
- Wydaje mi się, że królewny z bajek nie są tak
pociągające. A ja tak chcę być teraz niebezpieczna i uwo-
dzicielska.
- I jesteś taka!
Obydwoje się roześmiali. Śmiech miał ukryć ich
skrępowanie, niepewność i onieśmielenie.
- Tancredzie, czy mógłbyś zdmuchnąć świecę? Bardzo
chciałabym cię rozebrać, ale nie wiem, czy będę w stanie
oglądać cię nagiego. Na razie. Obawiam się, że to
przeżycie może być zbyt silne.
W przytulnej ciemności coraz bardziej podnieceni
zdejmowali z siebie szaty. Nareszcie spoczęła w jego
objęciach i poczuła jego pałające usta.
- O Boże, Jessiko, jak bardzo cię kocham! - westchnął.
- Teraz jesteś moja, moja, nareszcie!
- Tancredzie, bądź dla mnie dobry, bądź ostrożny!
Jednak troszeczkę się boję...
- Dobrze... postaram się - wyjąkał zaciskając zęby.
- Ale chyba nie mogę już dłużej czekać. Och, Jessiko, nie!
Ostatnie słowa zabrzmiały jak wołanie o ratunek.
Tancred siedział na brzegu łoża z twarzą ukrytą
w dłoniach. Zrozpaczony, wyglądał jak kupka nieszczęś-
cia.
- Nic mi się nie udaje - jęknął bezradnie. - Chyba umrę
ze wstydu.
Jessica gładziła go po stagich plecach. Z ogromnym
wysiłkiem opanowała uśmiech.
- Cała sekunda to zupełnie nieźle jak na początek,
kochany - przemawiała do niego łagodnie. - Zobaczysz,
jutro już będą dwie.
- Tak - powiedział gorzko, ale ton głosu zdradzał, że
wrodzone poczucie humoru powoli zaczęło brać górę.
- A za dwa tygodnie zdołam być może odebrać ci
dziewictwo, jeżeli wezmę duży rozbieg już od drzwi.
Jessiko, nigdy nic mi się nie udaje...
- Wprost przeciwnie, Tancredzie! Czy nie rozumiesz,
że to bardzo mi pochlebia? Że nie mogłeś się po-
wstrzymać, nawet zbliżyć się do mnie, zanim... zanim...
no, wiesz.
- No właśnie, sama to mówisz, nie mogłem nawet
zbliżyć się do ciebie - parsknął. - I ta twoja nowa koszula
specjalnie na noc poślubną!
- Mogę ją zdjąć.
Tancred rozchmurzył się.
- A właściwie dlaczego mielibyśmy powstrzymywać
nasze żądze aż do jutra wieczorem?
- To się nazywa prawdziwy duch walki - mruknęła
obejmując jego szeroki tors. - Chodź do łóżka, będziemy
leżeć i mówić sobie, jacy jesteśmy piękni i jak bardzo się
kochamy. Takich rzeczy miło się słucha w noc poślubną.
I... nie żebym wiedziała znów tak wiele o mężczyznach
i znała ich możliwości, ale chyba nie jest wykluczone,
byśmy wkrótce spróbowali jeszcze raz. Przez ciało prze-
biegły mi takie rozkoszne dreszcze, nabrałam apetytu.
Skąd brała się w niej odwaga, by przemawiać w taki
sposób? Sama sobą była zdziwiona. Ale jej słowa nie
pozostały bez odzewu.
- Wkrótce? - zdziwił się Tancred, który już wsunął się
do łóżka i rozebrał ją z kłopotliwej koszuli. Wróciła mu
śmiałość. - Ja już jestem gotowy na wszystko.
- O, to są właściwe słowa - uśmiechnęła się szeroko,
z miłością i czule otaczając go ramionami.


Tancredowi w końcu musiało się powieść, ponieważ
Jessica zaszła w ciążę dokładnie w noc poślubną. Co
prawda nie im jednym na świecie udała się ta sztuka.
Działo się tak szczególnie w czasach, kiedy cnotą było
wstępowanie do małżeńskiego łaża nietkniętymi.
Jessica naprawdę się bała i wstydziła tej nocy, kiedy po
raz pierwszy mieli być razem, ale drobne potknięcie
Tancreda dodało jej odwagi i pewności siebie. Z dumą
myślała, że kiedy sytuacja tego wymagała, zawsze okazy-
wała się dzielna. Instynktownie wyczuła też, że drobne
niepowodzenie można obrócić w żart. Nie wszyscy
mężczyźni by to znieśli, ale Tancred, tak jak i ona, urodził
sie ze śmiechem na ustach.
Co prawda w ostatnich latach dotknęły ich tak trudne
i wyniszczające nerwy przeżycia, że prawie zapomnieli
o śmiechu. Teraz jednak mogli już odetchnąć z ulgą.
Jessica pomogła Tancredowi zwalczyć niepowodze-
nie, nie musiala więc czekać całych dwóch tygodni, by
móc odczuć radość posiadania i bycia posiadaną. A Tanc-
red był dumny jak paw. Długo leżeli w objęciach,
zatopieni w świętym niemal szczęściu bycia razem i po-
czucia, że są kochani przez tych, których sami kmchają.


- Wspaniale! - wykrzyknęła Cecylia późną zimą 1652
roku. - Słyszałeś, Alexandcze? Zostaniesz dziadkiem! Jak
nazwiecie dziecko?
- Jeszcze nie wiemy - uśmiechnęła się Jessica. - Mój
ojciec nazywał się Thomas i...
- Jeszcze jeden na T - zdziwiła się Cecylia. - Ta litera
wyraźnie upodobała sobie naszą rodzinę. A więc...
- Zawsze marzyłam o tym, by mieć syna o imieniu
Tristan - powiedziała nieśmiało Jessica. - Jeśli nie macie
nic przeciwko tetnu, nazwalibyśmy ewentualnego chłopca
Tristan Alexander.
- Wyśmienicie - ucieszył się ojciec Tancreda. - Musi-
my utrzymać tradycje rycerskie. O ile dobrze pamiętam,
Tristan był także paladynem. Ale mogę się mylić. A jeżeli
będzie dziewczynka?
- Zamierzaliśmy nazwać ją Lena Stefania, po babci Liv
i po matce Jessiki, Angielce z urodzenia, albo Christiana,
po tobie, matko - odparł Tancred.
- O, proszę, ochrzcijcie ją po mojej ukochanej matce,
dopóki ona jeszcze żyje! Myślę, że ogromnie się z tego
ucieszy. Christianę możecie zachować dla następnej córki.
- Optymistka - zachichotał Tancred. - Ale postaram się...
- O tak - powiedziała Jessica. - Będzie jeszcze Tristan,
i Lena, i Christiana, i...
- Tancredzie! - powiedziała Cecylia poważnie. - Nie
mówiłeś Jessice o Ludziach Lodu?
- Tak, ale w pokoleniu naszych dzieci było już jedno
dotknięte. Córeczka Gabrielli, która urodziła się martwa.
- Jest jeszcze coś. Kochana Jessiko, potomkowie
Ludzi Lodu nigdy nie mają licznego potomstwa. Nie
spodziewajcie się wielu dzieci!
- Nie wiedziałam o tym. - W oczach Jessiki pojawił się
smutek. Zaraz się jednak uśmiechnęła. - Będziemy więc
cieszyć się tymi, które nam się urodzą, i kochać je dwa razy
mocniej.
- W to nie wątpię - uśmiechnęła się Cecylia.


Do Gabrielshus zawitała wiosna, Jessica wybrała się
więc na przechadzkę do parku. Tancred był na służbie
w Kopenhadze. Chciał, żeby mieszkali w Gabrielshus,
mimo że przez większą część tygodnia byli rozłączeni.
Uznał jednak, że miasto nie jest teraz odpowiednim
miejscem dla żony.
Jessica znalazła się w odległej części parku. Nie było
stąd widać zamku. Zaskoczona dostrzegła, że w niedużej
altanie w pobliżu sadzawki stoi jakaś kobieta.
Któż, na miłość boską, mógł się wedrzeć tu, na teren
prywatnej posiadłości?
W wyprostowanej postaci kobiety kryło się coś tajem-
niczo groźnego. Jessica długo wahała się, czy na pewno
ma skierować się w tamtą stronę. Była teraz zupełnie sama
w parku. Co prawda niedawno spotkała Wilhelmsena, ale
on udał się w zupełnie inną stronę w pogoni za lisem,
który poprzedniej nocy zadusił kilka kur.
Kobieta jednak wyraźnie ją dostrzegła, Jessica nie
mogła więc udawać, że jej nie zauważyła. Nikt nie miał
prawa wdzierać się w taki sposób do Gabrielshus!
Nieznajoma wpatrywała się w Jessikę tak intensywnie,
jak gdyby właśnie na nią czekała.
Czego ona może chcieć?
Jessica niechętnie skierowała kroki w jej stronę.
Drzewa w tej części parku rosły gęsto, altana położona
była jakby w lasku. Ale... czy ta obca kobieta nie była
w istocie znajoma?
- Stello! - wołała żona Tancreda już z oddali. - Jesteś
tutaj? Witaj !
Podbiegła do altany.
Stella stała sztywna, bardzo blada, ubrana w czerń. Na
jej twarzy nie pokazał się nawet cień uśmiechu, ale też
nigdy nie przychodziło jej to z łatwością.
- Kiedy przyjechałaś? - dopytywała się Jessica.
- I gdzie byłaś?
- Widzę, że spodziewasz się bękarta - powiedziała
Stella zimno. - Nigdy go nie urodzisz.
Jessica zatrzymała się gwałtownie u stóp niewielkich
schodków. Wpatrywała się w swą jedyną krewniaczkę
szeroko otwartymi, nic nie rozumiejącymi oczami.
- Co ty powiedziałaś? - szepnęła.
- Kogo uwiodłaś tym razem? Z kim się łajdaczyłaś, jak
to masz w zwyczaju?
- Ależ, Stello! Co się z tobą dzieje?
- Mojemu ojcu nigdy na tobie nie zależało, zawsze
ukradkiem śmiał się z ciebie. Szalałaś na punkcie męż-
czyzn. Wiem, że zastawiłaś na niego sidła za plecami mojej
matki. Ale i tak ci się nie udało, dlatego ją zabiłaś!
- Przecież ja nie zabiłam twojej matki. Stello, czy
całkiem postradałaś zmysły?
- Zrobiłaś co. To wszyśtko była twoja wina. Oszukałaś
ją. Ubrałaś Molly w swój płaszcz, żeby się pomyliła.
Rozumiesz chyba, że nie mogła cię pozostawić przy życiu
po tym, jak uwiodłaś ojca? Nie miałaś też żadnych praw do
dworu. Byłby nasz, gdybyś umarła.
Nareszcie do Jessiki dotarło, że w głowie Stelli coś się
pomieszało. Babka, która wniosła do rodu złą krew...
Matka, która stała się morderczynią... Ciotka nimfoman-
ka... I niewyżyty ojciec...
Czegóż innego można się było spodziewać?
- Przecież ja w niczym nie zawiniłam - próbowała się
bronić Jessica. - A śmierć twojej ciotki?
- To także przez ciebie. Rozpaliłaś płomień w moim
ojcu i dlatego chodził do niej. Matka musiała więc się jej
pozbyć, to logiczne.
Jessica chciała się cofnąć, ale Stella krzyknęła ostro:
- Zatrzymaj się! Nie umkniesz mi. Za poręczą mam
ukryty pistolet. Od dawna cię szukam, Jessiko Cross. To
mój obowiązek, bo ja jestem nemezis, sprawiedliwe
zadośćuczynienie losu, mam więc boskie prawo unicest-
wiania takich dziwek jak ty. Już cię prawie dopadłam
w domu Ulfeldtów...
- A więc to ty?
- Zatruwałam mleko! Tak, ja! - W zastygłej twarzy
pojawił się nagle płomyk życia. Cień obrzydliwego
triumfu. - Byłaś już tak blisko. Aż nagle pojawił się ten
rycerz idiota. Pamiętasz Ellę? To byłam ja. Ale nie, ty nie
interesowałaś się prostymi podkuchennymi. A potem
mnie oszukałaś! Zwiodłaś tak, że pojechałam do Niderlan-
dów. Nienawidziłam cię za to. Miałam zamiar dopaść cię
na statku, powiedzieć całą prawdę o tym, jak złym jesteś
człowiekiem, i wyrzucić cię za burtę. Ale ten głupiec znów
zabawił się w bohatera i umknęłaś mi. Wiele miesięcy
musiałam spędzić na obczyźnie, aż do chwili gdy dostałam
pieniądze. Z trudem przedarłam się do domu, ale miałam
cel, któty trzymał mnie przy życiu. Myśl o unicestwieniu
ciebie! Teraz nadeszła ta chwila, Jessiko. I dostanę was
oboje za jednym razem.
- Nie! Nie dziecko! To dziecko Tancreda!
- Właśnie, tego bohaterskiego głupca. Jego także
miałam zamiar dostać w swoje ręce, ale to będzie dla niego
lepszą karą. Nie dlatego że zależy mu na tobie, nie
wmawiaj sobie tego, ale mężczyźni zawsze są sentymenta-
lni, gdy chodzi o ich dzieci. Uciekaj teraz, Jessiko, biegnij!
Zabawnie będzie w ciebie celować. Wiesz przecież, że
zawsze byłam dobrym strzelcem. Chcę widzieć, jak
biegniesz na oślep, uciekając przed...
Podniosła pistolet i wymierzyła w Jessikę.
- Jesteś szalona, Stello, nie możesz... Chciałam podaro-
wać ci Askinge, ale teraz...
- Nie przyjmę od ciebie jałmużny. Askinge i tak będzie
moje. Uciekaj! Ruszaj! Mam ochotę na polowanie.
Jessica starała się pojąć, co się właściwie dzieje, ale
myśli jakby nagle pochowały się w jej głowie. Myślała
o dziecku, o Tancredzie, o szczęściu, które, jak jej się
wydawało, nigdy nie stanie się ich udziałem...
Stella uniosła pistolet o kilka centymetrów.
- Strzelanie do skulonego zająca wcale nie jest zabaw-
ne, ale jeżeli jesteś taka ospała...
Rozległ się huk. Jessica była pewna, że dosięgła ją kula.
Nic jednak nie poczuła, zobaczyła natomiast, że oczy Stelli
wzbierają zdziwieniem, a ona sama zaczyna osuwać się na
ziemię. Rozległ się głuchy stukot, kiedy opadła na
podłogę altany.
Jessica, skulona, starała się osłonić dziecko.
Z zagajnika wybiegł Wilhelmsen.
- Trafiłem ją - dyszał ciężko. - Słyszałem wszystko, co
mówiła. Ta biedaczka to wariatka.
- O, Wilhelmsen - jęknęła Jessica i wybuchnęła płaczem.
Objął ją.
- Musiałem to uczynić. Zrozumcie, pani, proszę.
Skinęła głową.
- Dziękuję! Złożę odpowiednie wyjaśnienia przed
sądem...
- Nie myślcie o mnie, łaskawa pani! Jestem już stary,
niewiele życia mi pozostało...
Uniosła głowę.
- Ale bez was Gabrielshus nie będzie Gabrielshus. Nie,
nie możecie ponieść za to żadnej kary!


Wilhelmsena uniewinniono, dochodzenie dowiodło
bowiem, że Stella była Ellą, systematycznie trującą Jes-
sikę. Sługa działał w obronie swej pani i nic nie można
było mu zarzucić. Najwyżej to, że zabił zamiast ranić, ale
z tak dużej odległaści trudno było celować.
Kiedy rodzina Paladinów przyszła do siebie po ostat-
nim wstrząsie, Alexander pomógł Jessice sprzedać za
dobrą cenę Askinge. Była zdecydowana nie wracać tam
już nigdy, po co więc miała niepotrzehnie dręczyć się
w bezsenne noce rozmyślaniami o dworze.
Z ulgą przyjęli razwiązanie zagadki tajemniczej choro-
by Jessiki. Niepakoiło ich tn zwłaszcza ze względu na
mające pnyjść na świat dziecko.
Tym razem musieli zrezygnować z Tristana. Urodziła
się maleńka, śliczna Lena Stefania, i zgodnie z przewidy-
waniem Cecylii prababcia Liv była dumna i uradowana.
Prosiła ich o jak najszybszy przyjazd do Grastensholm,
chciała bowiem zobaczyć swoją małą imienniczkę.
To właśnie dziecko sprawiło, że Tancred nareszcie
dojrzał. Nie znaczyło to wcale, że zniknęło jego poczucie
humoru, ale nauczył się w końcu godnie przyjmować
zdarzające się czasami niepowodzenia. Jeśli człowiek
nauczy się radzić sobie z przeciwnościami losu, można go
już uznać za dorosłego.
Potrafił przez wiele godzin podziwiać córkę, swe
własne dzieło.
- Jest podobna do mnie, prawda? - mawiał. - Ten
czarujący uśmiech i zarys noska. I podziw na twarzy,
kiedy widzi swoje odbicie w lustrze. I uniesienie, kiedy
wolno jej spocząć przy twej piersi. Podobna do mnie jak
dwie krople wody. Czy ty widzisz, że jest taka sama jak ja?
Jessica stanęła przy nim i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Tak, tak, ale zobaczysz, i tak da sobie w życiu radę.





ROZDZIAŁ XIV


Corfitz Ulfeldt i jego żona Leonora Christina nie zabawili
długo w Niderlandach. Osiedli w Szwecji, u królowej
Krystyny, gdzie nareszcie czuli się jak ryby w wodzie. Córka
Gustawa II Adolfa była bardzo wykształcona, kulturalna,
a na jej dworze sztuka była ceniona niezwykle wysoko.
Ulfeldtom bliskie były te zainteresowania.
Na dwór szwedzki ściągnęli szwagrowie: Ebbe Ulfeldt
i Valdemar Christian, a także matka Leonory Christiny,
sędziwa już Kirsten Munk. Ażeby wejść w łaski dworu,
przebogaty Ulfeldt wraz ze swą teściową udzielili Szwecji
pożyczki na łączną sumę 37 000 talarów z cichą umową, że
pieniądze te przeznaczone zostaną na zbrojenia.
Od wielu lat stosunki między Szwecją i Danią były
bardzo napięte, a poczynania Corfitza Ulfeldta nie przy-
czyniły się do ich poprawy. Były ochmistrz Danii zaofero-
wał Szwedom swe usługi i okazał się prawdziwym
podżegaczem wojennym, występując przede wszystkim
przeciwko królowi Fryderykowi III. Krystyna jednak nie
pasjonowała się wojną w tym samym stopniu, co sztuką
i kulturą. Abdykowała na rzecz kuzyna Karola Gustawa
z Pfalz, dziesiątego Karola na szwedzkim tronie.
To był dopiero wojowniczy władca! U niego Ulfeldt
znalazł większe zrozumienie.
Karol X Gustaw musiał się jednak najpierw zająć
wschodnią Europą, ale jednocześnie przygotowywał pla-
ny napaści na Danię.
Corftz Ulfeldt okazał się dla Szwedów nieoceniony.
Chętnie zdradzał wszystkie tajemnice dotyczące starej
ojczyzny. Były ochmistrz królestwa pragnął zemsty. Nie jest
do końca pewne, jakie myśli krążyły mu po głowie, być może
zamierzał zdobyć stanowiska regenta Danii, która właśnie
podporządkowywała się Szwecji. A może myślał bardziej
realnie, zdając sobie sprawę z tego, że jego noga nigdy więcej
nie będzie mogła stanąć na duńskiej ziemi? Tego nikt nie wie.
W każdym razie z radośeią popełnił zdradę stanu, choć
sam nie używał tego określenia. Uznał, że jest to winien
Szwecji, która tak gościnnie go przyjęła, w przeciwieńst-
wie do Danii, gdzie ubliżano tak wielkiemu politykowi, za
jakiego się uważał.
Karol X Gustaw zamierzał zaatakować Danię od
południa ze szwedzkich posiadłości - Bremy, Wismaru
i Pomorza Zachodniego, trzech niedużych, ale dla Duń-
czyków stanowiących zagrożenie skrawków lądu. Wojna
rozpocząć się miała wkrótce, jak tylko pozwolą na to
okoliczności. Na razie jednak ważniejsze było co innego.
Jednakże Duńczycy zdali sobie sprawę z grożącego im
niebezpieczeństwa. Wzmocniono straże w Holsztynie.
Tam też wysłano kapitana Tancreda Paladina.
Był jesienny wieczór 1654 roku, Tancred pełnił akurat
wartę na rzeką Łabą, choć nikt nie spodziewał się ataku
Szwedów. Gęsta mgła spowijała pola i przesłaniała bis-
kupstwo Bremy, położone na przeciwległym brzegu.
Tęsknił bardzo za domem, za Jessiką i małą Leną, która
skończyła już dwa lata. W chłodny wieczór myśl o żonie
i córce rozgrzewała mu serce. Co mogły teraz robić?
Wyobrażał sobie ciepłe światło padające z okien Gabriels-
hus i je obie w środku wraz z dziadkiem i babcią. Lena
siedzi na kolanaeh Jessiki, ogląda obrazki i sennie przymy-
ka oczy. Niemal zasypia, więc dziadek Alexander, który ją
uwielbia i straszliwie rozpieszcza, bierze dziecko na ręce
i zanosi piastunce.
A ojciec nie pocałuje córeczki na dobranoc...
Po rzece chyłkiem przemknęła łódź. Tancred usłyszał
plusk spadających z wioseł kropel wody.
Nie zareagował. Wiedział, że to jego kolega, młody Peder,
który miał dziewczynę na drugim brzegu rzeki i skrywany
przez mgłę czasami ją odwiedzał. Nie było to zabronione,
ponieważ Dania nie znajdowała się bezpośrednio w stanie
wojny ze szwedzką Bremą, ale mimo wszystko żołnierz nie
powinien wyprawiać się, ot, tak sobie, do sąsiedniego kraju.
Tancred szedł dalej. Słyszał, jak łódź dobiła do brzegu,
i wkrótce dotarł do niego głos Pedera, przytłumiony, ale
wibrujący wzburzeniem.
- Tancredzie! Jesteś tutaj? Nie wierzę własnym oczom!
Tancred przystanął; Peder dopadł go zdyszany.
- Zgadnij, co przeżyłem!
- Nie, nie ośmielę się - uśmiechnął się Tancred.
- Nie, to nie ma żadnego związku z moją dziewczyną.
Usiądź i posłuchaj!
- Dziękuję, raczej postoję. - Tancred rzucił okiem na
wilgotną ziemię.
- Słuchaj więc, teraz, kiedy wracałem, na drugim
brzegu była straszna mgła. Zabłądziłem. I nagle ty stanąłeś
przede mną!
Tancred drgnął. Czy to znów daje o sobie znać
dziedzictwo Ludzi Lodu?
- Co chcesz powiedzieć?
Peder podniecony kiwał głową.
- W mundurze, prawie takim jak twój, choć niedokład-
nie. "Co tu robisz, Tancredzie", zapytałem. On popatrzył na
mnie zdumiony i odpowiedział po szwedzku: "Nie nazywam
się Tancred. A czy ty nie jesteś duńskim żołnierzem? Co ty tu
robisz?" Trochę się przestraszyłem, bo wyglądał dość
groźnie, ale odparłem: "Byłem z wizytą u dziewczyny,
kornecie." Taki miał stopień. "Nie mam żadnych złych
zamiarów. Ale naprawdę nie jesteś Tancredem? Mógłbym
przysiąc, że to ty." "Nie, powiedział, mam na imię Mikael."
Wtedy dostrzegłem, że jest trochę młodszy od ciebie.
A potem wymienił jeszcze jakieś bardzo długie nazwisko,
które po drodze zapomniałem. Na Boga, nie myślałem, że
dwu obcych ludzi może być tak podobnych do siebie!
Tancred wpatrywał się w niego podniecony.
- Mikael? Mikael Lind z Ludzi Lodu, czy tak właśnie
powiedział?
- Co? Skąd to wiesz? Znasz go?
- Nie - odparł Tancred. - Ale to zaginiony krewniak.
Sądziliśmy, że nigdy więcej go nie zobaczymy. Przewieź
mnie na drugą stronę, Pederze, i pokaż, gdzie on jest.
- To nie będzie trudne. On też się zaciekawił i chciał cię
spotkać. Chociaż nie wiedział, że jesteście spokrewnieni.
Czeka na drugim brzegu.
- Dlaczego więc zwlekamy?
- Nie możemy chyba płynąć razem. Jeden musi
trzymać wartę.
- Masz rację, pojadę sam. Gdzie schodzisz na ląd?
- Dokładnie po przeciwnej stronie. Nad brzegiem jest
pagórek, możesz tam ukryć łódź.
Tancred szybko wskoczył do łodzi i odbił od brzegu.
Łaba była w tym miejscu szeroka jak jezioro. We mgle
trudno było utrzymać kierunek i modlił się, by nie płynął
akurat jakiś statek. Przybił do brzegu, wcale go nie widząc.
Odnalazł niewielkie wzniesienie, co oznaczało, że nie
zabłądził. Lecz miejsca na schowanie łodzi nie odkrył, ale
tym się nie zmartwił, wystarczyła gęsta mgła.
Wspiął się na pagórek i zatrzymał w miejscu, gdzie było
dosyć płasko. Z oddali dobiegały wołania, rozzłoszczony
kobiecy głos i drugi, należący do uległego mężczyzny.
Nagle z mgły wyłonił się wysoki, ubtany w strojny
mundur szwedzki oficer. Tancred odskoczył. Miał wraże-
nie, że widzi przed sobą samego siebie. Przeżycie przywo-
dzące na myśl czary.
- Niebywałe! - Szwed był równie zaskoczony.
- Mikael! - wykrzyknął Tancred wzruszony. - Na-
prawdę jesteś Mikael!
Ten drugi zmarszczył czoło.
Tancred zbliżył się doń i wyciągnął rękę.
- Jestem Tancred Paladin. Nie znasz mnie, ale w moich
żyłach także płynie krew Ludzi Lodu.
- Co?
- Wszyscy tak długo cię szukaliśmy, Mikaelu! Smut-
kiem napełniała nas myśl, że cię nie znajdziemy. Posłuchaj,
matka mojej matki i ojciec twego ojca są rodzeństwem.
Obydwoje jeszcze żyją.
Mikael rozjaśnił się, a w oku zakręciła mu się łza.
- A ja sądziłem, że jestem sam na świecie!
Serdecznie objął krewniaka i obydwaj się roześmiali.
- Szkoda, że mam tak mało czasu - poskarżył się
Mikael. - Już dziś wieczorem przenoszą mnie do Szwecji.
- Do Szwecji? A więc tam mieszkasz?
- Tak. Wyjechałem wraz z moją przybraną siostrą,
Marką Christianą, kiedy poślubiła syna naszego opiekwna.
Opowiedz mi teraz o rodzinie!
- Pochodzimy z Norwegii.
- Wiem. Marka Christiana opowiadała mi, że kiedy
miałem trzy lata, mój dziad ze strony ojca odwiedził
Lowenstein wraz z jakąś młodą parą.
- To byli moi rodzice - Tancred był coraz bardziej
podniecony. - Mieszkamy w Danii.
- Widzę, że rodzina się rozjechała. A czy są jaćyś moi
bliżsi krewni w Norwegii?
- Tak, twój dziad Are, ojciec twego ojca, i stryj Brand
oraz twój stryjeczny beat Andreas Lind z rodu Ludzi
Lodu. Twój dziad będzie uradowany, gdy dowie się
o naszym spotkanau.
Mikael posmutniał.
- Tak bardzo chciałbym znów go zobaczyć, zanim nie
będzie za późno.
- Tak. Musisz jechać do Norwegii. Jak najszybciej!
A potem do nas.
- Tak szybko, jak się da. Ale stosunki między naszymi
państwami nie są najlepsze. Teraz wysyłają mnie do
Ingermanland. Car Aleksy chce mieć otwartą drogę do
Bałtyku i zagraża szwedzkim prowincjom. Ale przyjadę.
Przyjadę, gdy tylko nastanie pokój i sąsiedzi będą mogli ze
sobą rozmawiać.
Teraz Tancred dostrzegł, że chłopiec jest dużo młodszy
od niego. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat.
I podobieństwo między nimi nie było tak uderzające, jak
wydawało się na początku. Brwi Mikaela były łukowato
wygięte, podczas gdy jego proste, uśmiech też był
zupełnie inny. Poz tym jednak mieli zadziwiająco wiele
cech wspólnych. Nie wiedzieli tego, ale obydwaj wy-
glądali tak, jak wyglądałby Tengel Dobry, gdyby prze-
kleństwo ciążące nad Ludźmi Lodu nie uczyniło jego
oblicza tak bardzo demonicznym.
Z oddali, z obozu przesłoniętego mgłą, rozległ się
dźwięk rogu.
- Niedługo odjeżdża transport. Mam mało czasu
- powiedział Mikael.
Rozmowa stała się bardzo gorączkowa.
- Jesteś tak młody i masz już stopień korneta?
Mikael roześmiał się.
- Wuj Gabriel, mąż Marki Christiany, ma wielkie
wpływy.
Podnieceni, byli w stanie rozmawiać tylko o błahost-
kach, zamiast koncentrować się na rzeczach najistotniej-
szych.
- Gabriel? - zdziwił się Tancred. - Przedziwne, że tu
także napotykam to imię! Nasz dwór nazywa się Gabriels-
hus, a moja siostra ma na imię Gabriella.
- To rzeczywiście zabawne. Imię Gabriel populame jest
także w rodzinie wuja. Jego praprababka miała dwanaścioro
dzieci, a żadne nie dożyło roku. Przyśnił jej się anioł, który
powiedział, że następnego syna powinna nazwać Gabriel.
Zrobiła tak i dziecko przeżyło jako jedyne z potomstwa.
Potem prawie wszystkie dzieci chrzczono Gabrielami. Ale ja
marnuję czas na takie pogawędki. Czy znałeś mojego ojca?
- Bardzo mało. Szkoda, że trafiłeś akurat na mnie.
Wiem o Ludziaeh Lodu chyba najmniej z całej rodziny.
Ale podobno twój ojciec, Tarjei, był zupełnie wyjąt-
kowym człowiekiem. Bardzo uzdolniony, niepowszednia
osobowość. Niestety, zginął z rąk "dotkniętego" z rodu
Ludzi Lodu, mego kuzyna. Ciężkie jest nasze dziedzictwo,
Mikaelu!
- Tak, bardzo chciałbym kiedyś poznać więcej szcze-
gółów. Teraz znów róg mnie wzywa. Nie, nie mogę cię
jeszcze opuścić, muszę dowiedzieć się czegoś więcej!
Gdzie mieszkacie?
- Twoja gałąź rodu mieszka w Lipowej Alei, a moja
w Grsstensholm. Oba dwory znajdują się w parafii
Grastensholm niedaleko Christianii. A moja rodzina
mieszka w Gabrielshus, na północny zachód do Kopen-
hagi.
Sygnał rogu rozległ się po raz trzeci.
Mikael ujął dłoń Tancreda.
- Teraz muszę już odejść. Ale przyjadę do Lipowej
Alei. Pozdrów mego dziada a powiedz mu to.
- A ty gdzie mieszkasz, Mikaelu? - wykrzyknął
Tancred, któremu w końcu przyszło do głowy to ważne
pytanie.
- Nigdzie. Od dwóch lat stacjonuję w posiadłościach
szwedzkich. Mój wuj także przenosił się tu i tam w zależ-
ności od szczebla kariery, zarówno wojskowej, jak i poli-
tycznej. Bywaj zdrów, Tancredzie, to było niezapomniane
spotkanie.
- Żegnaj, i do zobaczenia! Wkrótce!
Obydwaj jednak mieli wątpliwości, czy groźba wojny
przeminie. Wprost przeciwnie, wszystko wskazywało na
to, że niedługo między ich ktajami rozpocznie się zacięta
walka.
Młody Mikael Lind z Ludzi Lodu uniósł dłoń w geście
pożegnania. Wkrótce mgła wokół niego stała się coraz
gęstsza, zarys jego sylwetki coraz mniej wyraźny, aż
w końcu zniknął zupełnie.
Tancred stał na pustkowiu, mgła otaczała go jak gruby
kożuch, przesłaniając wszystko co dalekie, nieznane.
Powolnym krokiem wrócił do łodzi.
Chwilę później pomyślał niepewnie: Czy to aby nie był
tylko sen? Czy wydarzyło się to naprawdę? Czy może
znów krew Ludzi Lodu spłatała mi figla? Zobaczyłem to,
co normalnie pozostaje ukryte?
Z daleka usłyszał, jak oddział wojska opuszcza obóz,
schowany za kurtyną mgły. Trzeszczące koła wozów,
okrzyki rozkazów, stukot kopyt.
Zszedł na ląd i wyciągnął łódź na holsztyński brzeg.
Wkrótce Łaba także rozpłynęła się we mgle.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 40 Więżniowie Czasu
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 27 Skandal
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 39 Nieme Głosy
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 02 Polowanie Na Czarownice
Sandemo Margit Saga o ludziach lodu t 27
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 34 Kobieta Na Brzegu
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 21 Diabelski Raj
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 11 Zemsta
Sandemo Margit Saga o ludziach lodu t 29
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 09 Samotny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu 46 Woda Zła
Sandemo Margit Saga o ludziach lodu t 26

więcej podobnych podstron