Zysk Dom W Toskanii Ebook


I.
Nanna, czyli efekt motyla
1.
 Cholera jasna! Znów nic!
Kuba, oderwany nagle od czytania, spogląda na mnie nie-
przytomnym wzrokiem. Odkłada z niechęcią książkę.
Siedzimy w naszym sopockim mieszkaniu, jak zawsze, każde
przy swoim komputerze. Słońce zachodzi, na drewnianej podło-
dze przesuwają się cienie krzeseł. Zapalam papierosa, dym mie-
sza się ze złotym kurzem w powietrzu. Aadne to. Patrzę na Kubę.
Pytająco unosi głowę.
 Słuchaj, wygląda na to, że ta cholerna Dunka zrobiła nas
w konia. Wpłaciłam jej kasę, jak Bóg przykazał, ona miała tylko
potwierdzić termin. I od tygodnia się nie odzywa. Bez potwier-
dzenia przecież nie pojedziemy. Niech to szlag trafi!  Znów
zaczynam się wkurzać.  Chyba nici z naszych wakacji. Rozu-
miesz, przez jakąś babę. Nazywa się Nanna Christiansen, nawet
jej na oczy nie widziałam, ale zapamiętam sobie to nazwisko na
zawsze. No, powiedz coś. Co jeszcze możemy zrobić?
9
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Nexto.pl.
Kuba milczy. Patrzymy na siebie wyczekująco, w końcu prze-
rywam ciszę.
 Co robimy? Czekamy dalej?
Jest sierpień 2007 roku. Do naszego wyjazdu do Kopenhagi
zostało dziesięć dni. Mieliśmy tam pojechać na krótki, tygodnio-
wy, może ośmiodniowy wypoczynek. Jeśli właścicielka zare-
zerwowanego mieszkania odpowie nam tuż przed samym wy-
lotem, bilety lotnicze nas zrujnują. Albo nie będzie już biletów.
Albo kupimy bilety, a ona nie raczy się odezwać, i co? Jedziemy
w ciemno i koczujemy pod jej domem? To śmieszne.
Kuba, zatopiony we własnych myślach, trochę nieobecny, nie
wydaje się specjalnie przejęty. Zerka ukradkiem do odłożonej
książki. Wygląda na to, że zagaiłam w złym momencie. Bardziej
go zajmuje historia muzyki niż zmarnowane wakacje.
 Kuba, skup się. Jeśli ten babsztyl nie odpowie, mamy pro-
blem.
Kuba poprawia się na krześle, odsuwa książkę i zaczyna
z namysłem nabijać fajkę. A to znaczy, że wrócił do niewygodnej
rzeczywistości. Wypuszcza kłąb dymu, który wędruje niespiesz-
nie do góry, unoszony ciepłym powietrzem, i spogląda na mnie
znad kolejnej chmury.
 Poczekajmy do jutra, okej? Pisałaś do niej, że musimy re-
zerwować lot?
Patrzę na niego z rezygnacją. Tak, tak  potakuję. Napisałam
przynajmniej pięć maili, tyle tylko, że o tym nie trąbię. Przecież
to oczywiste.
 Wyślij jeszcze jednego maila i zagroz, że jeśli nie odpowie,
rezygnujemy. Oczywiście, ona ma naszą kasę i wie doskonale, że
nie będziemy słać reklamacji w przestrzeń kosmiczną& Hmm,
coś wymyślimy.  Uśmiecha się i dodaje filozoficznie:  Zo-
bacz, jaka siła tkwi w stereotypach& Nasza Dunka zarabia na
wierze w skandynawską rzetelność. I na naszej naiwności, bo
jesteśmy pewni, że Duńczycy nie kłamią.
 Bo mają zadbane, czyste mieszkania i proporcjonalne rysy
10
twarzy  dodaję.  Rumunce nie wysłałabym zaliczki. Nawet
ładnej. To nie jest fajne, co?
 Nie.
Kuba wypuszcza dym i zaczyna myślami wędrować coraz
dalej i dalej. Więcej z niego dziś nie wycisnę. Wyczerpaliśmy
dzienną dawkę zaangażowania. Znów popadamy w milczenie.
Odsuwam zasłony, na zewnątrz jest już szaro.
Za oknem słychać odgłosy wieczornej sierpniowej ulicy: nawo-
ływania dzieci na kolację, szczekanie wyprowadzanych psów, roz-
mowy spacerowiczów. Górny Sopot prowadzi swój własny, letni
dialog. Uspokajam się i nasłuchuję z przyjemnością. Patrzę chwilę
przez okno, na ciemniejące o zachodzie wzgórza. Jakiś zabłąkany
trzmiel uderza głośno o szybę. A może dać sobie spokój z wyjaz-
dem i zostać w domu? Spędzić czas na słodkim nicnierobieniu?
Mieć w końcu czas na wylegiwanie się do południa, długie rozmo-
wy w łóżku, picie wina do śniadania, uprawianie seksu trzy razy
dziennie i czytanie do wieczora? Uśmiecham się. A potem można
posiedzieć ze znajomymi na Monciaku, poprzyglądać się, nie bez
złośliwej satysfakcji, strzaskanym na heban i spalonym na szkar-
łat turystom, pogadać o niczym, ponarzekać na knajpy i umawiać
się na wyjazd do Skowronek, gdzie są zawsze puste, białe plaże.
Kusi mnie perspektywa starych przyjemności. Po namyśle posta-
nawiam jednak wysłać Nannie jeszcze jedną, jasno sformułowa-
ną wiadomość. Cóż mi pozostaje? Na szczęście nie zapłaciłam jej
całej kwoty, tylko niewygórowany zadatek. Co nie zmienia faktu,
że mam prawo być wściekła. Mamy tylko parę dni wakacji w roku,
ten wyjazd planowaliśmy od wiosny, wszystko jest niemalże do-
pięte na ostatni guzik! Chyba już nie lubię Duńczyków.
2.
Nanna Christiansen nie odpowiedziała. Dwa dni pózniej
siedzimy z Kubą przy stole w kuchni, pijemy kawę i milczymy
11
smętnie. Sięgam po ulubione ciastko czekoladowe, nic tak nie
koi zgryzoty jak coś słodkiego. Wyjazd do Kopenhagi to nie miał
być zwykły wakacyjny wypad, to miała być jednocześnie pierw-
sza przymiarka do życia w Danii. Rozglądanie się po mieście
z myślą, czy da się tam zamieszkać i odnalezć. Nasz luzny, nie
do końca sprecyzowany życiowy plan zakładał, że w perspek-
tywie kilku lat osiedlimy się w Kopenhadze, by wieść tam nud-
ne, mieszczańskie i pozbawione polskiego polotu życie. Upo-
rządkowany, przewidywalny świat. Bezpieczeństwo na ulicach,
dobra kawa w każdej knajpie, ładne wzornictwo, fajne ciuchy,
spokojna starość. Brak psów obronnych i ich testosteronowych
właścicieli. Kameralność Kopenhagi była dodatkowym atutem.
Nasze słowiańskie dusze, jakby wbrew sobie, marzyły o skrępo-
waniu się poprawnością i zasadami. A teraz wakacyjne plany le-
żały przed nami pokruszone jak ostatnie herbatniki w pudełku.
 Co robimy?  zadaję po raz kolejny to samo głupie py-
tanie. I dodaję:  Sprawdzałam loty. Do Kopenhagi nie ma już
miejsc na piętnastego i szesnastego sierpnia.
 Lećmy pózniej.
 Pózniej przyjeżdża Marta, nie widziałam jej z pół roku, ja
zaczynam kolejne zlecenie, zaraz wrzesień, twoja szkoła, dupa.
Zapada cisza. Sięgam po kolejne ciasteczko czekoladowe.
Zjadam je powoli, w ten sam sprawdzony sposób: najpierw cze-
kolada z wierzchu, pózniej owocowy środeczek, na koniec kru-
chy spód. Pycha.
 Idę po komputer.
Kuba wstaje i znika za drzwiami. Aha, teraz on bierze sprawy
w swoje ręce. Ciekawe, jak zmusi Dunkę do jakiejkolwiek reakcji.
Co takiego jej wyśle, żeby coś napisała, choćby tylko tyle:  Fra-
jerzy, pozdrawiam z Cyklad, dobrze się bawię za waszą kaskę,
nie jedzcie do Danii, bo mnie tam nie ma, buziaki . Kuba wra-
ca z laptopem i siada przede mną. Zrezygnowana przyglądam
się Serkowi, jednej z naszych dwóch kotek devonek, śpiącej na
siedząco na wąskim kaloryferze. Pochyliła nisko głowę i kołysze
się nad przepaścią, czyli szparą pomiędzy grzejnikiem a stołem.
12
Czekam cierpliwie na kocią katastrofę. W myślach rzucam mo-
netą; orzeł, czyli nie spadnie.
Wierzę w różne umiejętności mojego męża, ale tutaj nie liczę
na jakiś wielki sukces. Patrzę, jak Kuba w skupieniu coś pisze.
 Sprawdzam loty z Gdańska  informuje mnie mój uko-
chany.  Możemy lecieć do Rzymu, bezpośrednio, Wizzairem.
Są miejsca.
Zaspany Serek z hałasem ląduje na podłodze. Jęk. To ja.
 Rzym? Latem? Chcesz nas zabić? Skąd ci to przyszło do
głowy?
 Masz lepszy pomysł?
Nie mam, fakt. Moim pomysłem było pozostanie w domu.
Mało odkrywcze, wiem, ale proste i tanie. Kurczę, Rzym. Zasko-
czył mnie. Kolejne ciasteczko znika w moich ustach. W myślach
daję sobie po łapach. Dosyć. Ostatnie. No więc Rzym. Wydawało
mi się, że jeśli tam, to tylko na pielgrzymkę. A na to mam czas.
Moja osobista księga grzechów ma jeszcze kilka pustych kartek.
Ubiegły urlop spędziliśmy w Portugalii, pierwszy raz bez sa-
mochodu. Podróżowaliśmy pociągami na trasie Lizbona Coim-
bra Porto. Było super. Czas się dla nas zatrzymał. Może mała
powtórka?
 Ale nie chcę wyjeżdżać do Rzymu. Gorąco, tabuny tury-
stów, brud.
 Anka, nie kwękaj, dobrze? Poza tym jedziemy do Włoch,
a to duży kraj. Nie chcesz Rzymu, okej, jedzmy do Sieny. Albo do
Lecce. Ale jedzmy, bo za chwilę okaże się, że siedzimy w domu
i opłakujemy zakończony właśnie sierpień.
Patrzy na mnie z uśmiechem. Sięga po moją rękę, kładzie
blisko siebie na stole i nisko pochylając głowę, całuje mnie
w wierzch dłoni. Unosi wzrok i mruga do mnie porozumiewaw-
czo.
 Okej? Kopenhaga tym razem nie dla nas. Pojedziemy tam
pózniej, znajdziemy naszą Dunkę, wynajmiemy jej mieszkanie
i wszystko wysmarujemy polską musztardą, chcesz?
Uśmiecham się i zaraz marszczę nos. To opłakiwanie to
13
o mnie. Ale nie dam się sprowokować. Wizja musztardowej fie-
sty trochę mnie uspokaja. Co nie przeszkadza mi sięgnąć po na-
stępne ciastko. Spoglądam na Kubę. Ciekawe, czy wie, że nie-
szczęśliwe kobiety ważą więcej. Ale z kolei chude nie potrafią
cieszyć się życiem& tak przynajmniej pocieszają się te grubsze.
Do diabła z tym! Odkładam nadgryzione ciastko na talerzyk.
Jeśli mam jechać do ciepłych krajów, to muszę w siedem dni
zrzucić siedem kilo.
 Zobaczyłaś Chiny, a nie widziałaś kolebki zachodniej cy-
wilizacji.  Mój mąż wyciąga kolejny dziwaczny argument.
 Ty też  odcinam się mało błyskotliwie.
Patrzymy na siebie lekko zjeżeni.
 Anka, słuchaj, jedzmy do cholernej, zachwalanej do obrzy-
dzenia Toskanii. Nigdy tam nie byliśmy, może już czas, byśmy
sprawdzili, czy jest o co się bić? Będziemy narzekać na tempe-
raturę, pocić się na rozgrzanych placykach średniowiecznych
miasteczek, będziemy upijać się tanim winem della casa i robić
awantury w restauracjach. A w międzyczasie będziemy potykać
się o zabytki, aż pościeramy sobie kolana. A potem pojedziemy
gdzieś na kilka dni nad morze zatruć się porządnie rybami. To
co, wchodzisz w to?
Uśmiecham się do Kuby. Chyba jednak go kocham.
 Zapomniałeś, panie mądry, o bąblach na stopach i skra-
dzionych dokumentach. Ale i tak brzmi to niezle.
Ciągle jednak myślę o sopockich letnich przyjemnościach,
o uroczej wieczornej rewii i Rosjankach śpiewających przy
akompaniamencie akordeonu&
 Okej.  Kuba zamyka laptopa i kończy sprawę. Wstaje,
wkłada kubek po kawie do zmywarki, sięga po ciastko, jedyne,
co z westchnieniem stwierdzam, i bierze laptopa. Patrzy na mnie
przez chwilę.
 Wiesz co, Anka, ten pomysł jest& hmm& doskonały. Pa-
miętaj, kto na niego wpadł. A teraz ty znajdz kogoś, kto zajmie
się naszymi kotami i psem  rzuca na odchodnym.
Mądrala, dla niego ordery, a dla mnie dzwiganie szabli. Boże,
14
co za wojskowe porównania, co się ze mną dzieje? Przecież pla-
nowanie wakacji to nie wojna.
Jakby czując, że o nim mowa, Serek wskakuje na kaloryfer,
patrzy mi przez chwilę w oczy tym swoim ponurym, ciężkim
wzrokiem seryjnego mordercy i zaczyna ponownie mościć się
do snu.
Odwieczny problem właścicieli zwierzaków  poszukiwa-
nie jelenia, który latem będzie sprzątał kupy nie swoich kotów
i psów. Mamy w tym względzie nie najlepsze doświadczenia:
stara ciotka z Piły, która zamęczała naszych sąsiadów szczegó-
łowymi opowieściami, jak to  ci lekarze złodzieje wycięli jej pół
okrężnicy . Musiała to być traumatyczna, długa opowieść z wie-
loma detalami, bo większość sąsiadów przestała się nam kła-
niać. Potem był syn przyjaciół, przygotowujący się do egzami-
nów, który w ciągu ośmiu dni wypił cały zapas naszego alkoholu
i zjadł pięć kilo najlepszego, kaszubskiego miodu. Swoją drogą,
nigdy nie miałam okazji dowiedzieć się, czy zagryzał miodem,
czy go zapijał. Rozstaliśmy się burzliwie, ale z tego, co słysza-
łam, egzaminy zdał. A ostatni był rozwodzący się kolega, który
potrzebował spokoju, by przemyśleć życiowe decyzje. Pózniej
okazało się, że każdy wieczorny spacer z psem kończył, wie-
dziony jakąś szczególną refleksją, w sopockim SPATiF-ie, skąd
nasza poczciwa Pinia wyprowadzała go o czwartej nad ranem
i holowała pijaniutkiego do domu. To nie było chyba właściwe
towarzystwo dla dziesięcioletniej suki. O tańcach na stołach nie
wspomnę, widocznie Marek należał do tej grupy mężczyzn, któ-
rym o własnym rozwodzie najlepiej myśli się w ruchu, w towa-
rzystwie gołobrzuchych szesnastolatek.
 Jeśli o to chodzi, to mam pewien pomysł  komunikuję,
zanim Kuba zniknie, by znów pogrążyć się w lekturze.  Kaś-
ka.
Kuba zatrzymuje się, posyła mi szeroki uśmiech, unosi kciuk
do góry i faktycznie znika. Wraca do swoich historycznomuzycz-
nych książek w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Całą
nudną resztę, czyli zakup biletów, szukanie noclegów, rozmowę
15
z Kaśką i obmyślanie trasy, pozostawia mi, bez żalu czy wyrzu-
tów sumienia, bo obydwoje wiemy, że zrobię to lepiej. Idę więc
do swojego komputera, nie zapominając o naprawdę ostatnim
już ciasteczku. Na korytarzu słyszę, jak Serek z hukiem ponow-
nie ląduje na podłodze. Jednak reszka.
3.
Dzwonię do Kaśki, do Poznania, zaufanej sąsiadki mojej
nieżyjącej już babci. Kaśka to prawie rodzina. Moja ukochana
babcia Marcia przeszła dawno temu na emeryturę i zaraz potem
zaczęła marnieć w oczach i narzekać na zdrowie. Stało się dla
wszystkich jasne, że brak pracy jej nie służy. Gdy więc pewnego
dnia zapukała do niej mieszkająca naprzeciwko Kaśka, by pro-
sić o pomoc w opiece nad małym Marcinkiem, babcia natych-
miast i ochoczo przyjęła propozycję. Potem Kaśce urodziło się
kolejne dziecko, Gosia, i tak zeszło prawie piętnaście lat. I nie-
spostrzeżenie moja babcia stała się babcią dla rodziny Kaśki,
w której mimo licznych potyczek i rodzinnych wojenek wszyscy
są ze sobą blisko zżyci. Kasia, jej trzy siostry, brat, żyjący jeszcze
tato, wszyscy mężowie sióstr, żona brata, kuzyni, wszystkie wnu-
ki, cała familia, razem będzie tego pewnie z pięćdziesiąt osób.
Dla mnie, córki jedynaczki, wychowywanej także bez rodzeń-
stwa, taka rodzina to absolutny folklor. Te wszystkie urodziny,
imieniny, spotkania, niedzielne obiady, święta, śluby, pogrzeby.
Te rozmowy o dalekich i bliskich krewnych, wymyślanie pre-
zentów, cotygodniowe spotkania przy cieście i kawie, koniecznie
z fusami i w szklankach. Gdy Kaśka kupuje w sklepie herbatę,
wkłada do koszyka od razu dziesięć paczek, bo przecież musi
kupić również dla Krysi, Danusi i Zosi. I wzajemnie.
Muszę przyznać, że od lat przyglądam się tej rodzinie ze zdzi-
wieniem i pewną zazdrością, obserwując ich wzajemne relacje
i delikatną sieć zależności, i czasem zastanawiam się, jak bardzo
byłabym inną osobą, gdybym miała obok siebie takie nieprze-
16
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Nexto.pl.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
zysk dom nad rozlewiskiem
Ebook Zysk Wencel Gordyjski
Ebook Zysk Rozbitek@Brzeg
Stroiciel Ciszy Zysk I S Ka Ebook
Dom przedpogrzebowy przy żydowskim Nowym Cmentarzu w Krakowie ebook demo
^eBook^Dom^Polish^ Alarmy Chronimy Nasz Dom
Ebook Kock Paul Dom Biały II
Ebook Zysk Berber
Dom dla ukochanej ebook
Fundacje i Stowarzyszenia zasady funkcjonowania i opodatkowania ebook

więcej podobnych podstron