30 (16)


Wojska minęły Konstantynów i zatrzymały się w Rosołowcach. Wyliczył bowiem
książę, iż gdy Korycki i Osiński powezmą wiadomość o wzięciu Połonnego, muszą
na Rosołowce się cofać, a jeśli nieprzyjaciel zechce ich gonić, to
niespodzianie między całą siłę książęcą jakoby w pułapkę wpadnie i tym pewniej
klęskę poniesie. Jakoż przewidywania te spełniły się w większej części. Wojska
zajęły pozycje i stały cicho w gotowości do bitwy. Większe i mniejsze podjazdy
rozeszły się na wszystkie strony z obozu. Książę zaś z kilku pułkami stanął we
wsi i czekał. Aż wieczorem Tatarzy Wierszułła dali znać, iż od strony
Konstantynowa zbliża się jakaś piechota. Usłyszawszy to książę wyszedł przede
drzwi swej kwatery w otoczeniu oficerów, a z nimi kilkadziesiąt znaczniejszego
towarzystwa, by patrzyć na owo wejście. Tymczasem pułki, oznajmiwszy się
odgłosem trąb, zatrzymały się przede wsią, a dwaj pułkownicy biegli co prędzej,
zadyszani, przed księcia, aby mu służby swoje ofiarować. Byli to Osiński i
Korycki. Ujrzawszy Wiśniowieckiego, a przy nim wspaniałą świtę rycerstwa,
zmieszali się bardzo, niepewni przyjęcia, i skłoniwszy się nisko czekali w
milczeniu, co powie.
- Fortuna kołem się toczy i pysznych poniża - rzekł książę. - Nie chcieliście
waszmościowie przyjść na zaprosiny nasze, teraz zaś sami przychodzicie.
- Wasza książęca mość! - rzekł śmiało Osiński. - Duszą całą chcieliśmy pod
waszą książęcą mością służyć, ale zakaz był wyraźny. Kto go wydał, niech zań
odpowiada. My prosim o przebaczenie, choć niewinni, bo jako wojskowi musieliśmy
słuchać i milczeć.
- To książę Dominik rozkaz odwołał? - pytał książę.
- Rozkaz nie został odwołany - rzekł Osiński - ale już nas nie obowiązuje, gdyż
jedyny ratunek i ocalenie wojsk naszych w łasce waszej książęcej mości, pod
którego komendą odtąd żyć, służyć i umierać chcemy.
Słowa te, pełne siły męskiej, i postać Osińskiego jak najlepsze wywarły na
księciu i towarzyszach wrażenie. Był to bowiem słynny żołnierz i choć młody
jeszcze, bo nie więcej czterdziestu lat liczył, pełen już wojennej praktyki,
której w armiach cudzoziemskich nabył. Każde żołnierskie oko spoczywało też na
nim chętnie. Wysoki, prosty jak trzcina, z podczesanym do góry żółtym wąsem i
szwedzką brodą, strojem i postawą przypominał zupełnie pułkowników z
trzydziestoletniej wojny. Korycki, z pochodzenia Tatar, w niczym do niego nie
był podobny. Małego wzrostu i krępy, spojrzenie miał posępne i dziwnie wyglądał
w cudzoziemskim ubiorze nie licującym z jego wschodnimi rysami. Dowodził
pułkiem niemieckiej wybranej piechoty i słynął zarówno z męstwa, jak z
mrukliwości i żelaznej dyscypliny, w której żołnierzy swych utrzymywał.
- Czekamy rozkazów waszej książęcej mości - rzekł Osiński.
- Dziękuję za rezolucję waszmościów, a usługi przyjmuję. Wiem, iż żołnierz
słuchać musi, i jeślim po waściów posyłał, to dlatego, żem o zakazie nie
wiedział. Niejedną odtąd złą i dobrą chwilę z sobą przeżyjemy, ale spodziewam
się także, iż waszmościowie radzi będziecie z nowej służby.
- Byleś wasza książęca mość był z nas rad i z naszych pułków.
- Dobrze! - rzekł książę. - Daleko nieprzyjaciel za wami?
- Podjazdy blisko, ale główna siła dopiero na rano by tu zdążyć mogła.
- Dobrze. Tedy mamy czas. Każcież waszmościowie przejść waszym pułkom przez
majdan, niech je zobaczę, abym poznał, jakiego to przywiedliście mi żołnierza i
czy siła będzie z nim można dokazać.
Pułkownicy wrócili do pułków i w kilka pacierzy weszli na ich czele do obozu.
Towarzystwo spod górnych chorągwi książęcych sypnęło się jak mrowie, aby
widzieć nowych towarzyszów. Szła więc naprzód dragonia królewska pod kapitanem
Gizą, w ciężkich hełmach szwedzkich z wysokimi grzebieniami. Konie pod nimi
podolskie, ale dobrane i dobrze wypasione, żołnierz świeży, wypoczęty, w
jaskrawej i błyszczącej odzieży, wspaniale na pozór odbijał od wymizerowanych
regimentów książęcych odzianych w podartą i wypłowiałą od deszczów i słońca
barwę. Za nimi szedł z pułkiem Osiński, w końcu Korycki. Szmer pochwalny
rozległ się między książęcym rycerstwem na widok głębokich szeregów
niemieckich. Kolety na nich jednostajne, czerwone, na ramionach połyskujące
muszkiety. Szli po trzydziestu w rzędzie, krokiem jednostajnym, jakby szedł
jeden człowiek, silnym i grzmiącym. A wszystko chłopy rosłe, pleczyste -
żołnierz stary, który w niejednym kraju i niejednym ogniu bywał, po większej
części weterani z trzydziestoletniej wojny, sprawni, karni i doświadczeni.
Gdy nadeszli przed księcia, Osiński krzyknął: - Halt! - i pułkzatrzymałsię jak
w ziemię wkopany; oficerowie podnieśli trzciny do góry, a chorąży wzniósł
chorągiew i chwiejąc nią, po trzykroć zniżył ją przed księciem.- Vorwrts! -
zawołał Osiński. - Vorwrts! - powtórzyli oficerowie i pułk ruszył znów
naprzód. Tak samo, a niemal jeszcze sprawniej zaprezentował swoich Korycki, na
który widok uradowały się wszystkie serca żołnierskie, a Jeremi, znawca nad
znawcami, aż się w boki wsparł z zadowolenia i patrzył, i uśmiechał się, bo
właśnie piechoty mu brakło, a pewien był, że lepszej trudno by mu było w całym
świecie znaleźć. Czuł się też na siłach wzmożony i spodziewał się wielkich
dzieł wojennych dokonać. Towarzystwo zaś rozmawiało o różnych rzeczach
wojskowych i rozmaitych żołnierzach, których po świecie widzieć można.
- Dobra jest piechota zaporoska, szczególniej do obrony zza okopu - mówił pan
Śleszyński - ale ci jej wytrzymają, bo wyćwiczeńsi.
- Ba! wiele lepsi! - odparł pan Migurski.
- Wszelako to ciężki lud - rzecze pan Wierszułł. - Żeby tak na mnie, podjąłbym
się z moimi Tatary we dwa dni tak ich zmorzyć, iż trzeciego już bym ich jako
barany mógł wyrzynać.
- Co waść gadasz! Niemcy dobrzy żołnierze.
A na to ozwał się pan Longinus Podbipięta swoją śpiewną litewską mową:
- Jak to Bóg w miłosierdziu swoim różne nacje różnymi cnotami obdarzył. Jako
słyszałem, nie masz w świecie nad naszą jazdę, a znowu ani nasza, ani węgierska
piechota porównać się z niemiecką nie może.
- Bo Bóg jest sprawiedliwy - rzecze na to pan Zagłoba. - Waści na przykład dał
wielką fortunę, wielki miecz i ciężką rękę, a za to mały dowcip.
- Już się do niego przypił jak końska pijawka - rzekł śmiejąc się pan
Skrzetuski.
A pan Podbipięta oczy zmrużył i rzekł ze zwykłą sobie słodyczą:
- Słuchać hadko! Waści dał język, pono za długi!
- Jeśli utrzymujesz, że źle zrobił dając mi taki, jaki mam, tedy pójdziesz do
piekła razem ze swoją czystością, bo woli jego chcesz kontrować.
- Et, kto tam waści przegada! Gadasz i gadasz.
- A wieszże waćpan, czym człowiek różni się od zwierząt?
- A czym?
- Oto rozumem i mową.
- Ot, dałże mu, dał! - rzecze pułkownik Mokrski.
- Jeżeli tedy waćpan nie pojmujesz, dlaczego w Polsce najlepsza jazda, a u
Niemców piechota, to ja ci to wytłumaczę.
- No, dlaczego? dlaczego? - spytało kilka głosów.
- Oto, gdy Pan Bóg konia stworzył, przyprowadził go przed ludzi, żeby zaś jego
dzieło chwalili. A na brzegu stał Niemiec, jako to się oni wszędy wcisną.
Pokazuje tedy Pan Bóg konia i pyta się Niemca : co to jest? A Niemiec na to :
Pferd! - Co? - powiada Stwórca - to ty na moje dzieło "pfe" mówisz? A nie
będziesz ty za to, plucho, na tym stworzeniu jeździł - a jeśli będziesz, to
kiepsko. To rzekłszy, Polakowi konia darował. Oto dlaczego polska jazda
najlepsza, a zaś Niemcy, jak poczęli piechotą za Panem Bogiem drałować a
przepraszać, tak się na najlepszą piechotę wyrobili.
- Bardzoś to waść misternie wykalkulował - rzekł pan Podbipięta.
Dalszą rozmowę przerwali nowi goście, nadbiegli z doniesieniem, iż jeszcze
jakieś wojsko do obozu się zbliża, które nie może być kozackie, bo nie od
Konstantynowa, ale całkiem z innej strony, od rzeki Zbrucza, nadciąga. Jakoż we
dwie godziny później weszły te chorągwie z takim grzmieniem trąb i bębnów, że
aż książę się rozgniewał i posłał do nich rozkaz, by byli cicho, bo
nieprzyjaciel w pobliżu. Pokazało się, iż był to pan strażnik koronny Samuel
Łaszcz, sławny zresztą awanturnik, krzywdziciel, warchoł i zabijaka, ale
żołnierz wielki. Wiódł on ośmiuset ludzi takiego jak sam pokroju, częścią
szlachty, częścią Kozaków, którzy by wszyscy, na dobrą sprawę, wisieć powinni.
Ale książę Jeremi nie zrażał się swawolą tego żołnierstwa, dufając, że w jego
ręku zmienić się na pokorne owieczki muszą, a zaś zaciekłością i męstwem inne
braki nagrodzą. Był to tedy szczęśliwy dzień. Wczoraj jeszcze książę, zagrożony
odejściem wojewody kijowskiego, już był postanowił wojnę aż do chwili przybytku
sił zawiesić i do spokojniejszego kraju się na czas jakiś uchylić - dziś stał
znów na czele blisko dwunastotysięcznej armii, a choć Krzywonos pięć razy tyle
liczył, jednak ze względu iż większość wojsk zbuntowanych składała się z
czerni, obie siły za równe poczytywane być mogły. Teraz też książę już ani
myślał o odpoczynku. Zamknąwszy się z Łaszczem, wojewodą kijowskim,
Zaćwilichowskim, Machnickim i Osińskim, naradzał się nad dalszą wojną.
Krzywonosowi nazajutrz postanowiono wydać bitwę, a gdyby nie nadszedł, tedy
mieli iść ku niemu w odwiedziny.
Noc zapadła już głęboka, ale od czasu ostatnich deszczów, które pod Machnówką
tak bardzo dokuczały żołnierzom, pogoda ustaliła się wyborna. Na ciemnym
sklepieniu niebios świeciły roje gwiazd złotych. Księżyc wytoczył się wysoko i
ubielił wszystkie dachy rosołowskie. W obozie nikt spać nie myślał. Wszyscy
odgadli jutrzejszą bitwę i gotowali się do niej gwarząc po staremu, śpiewając i
wielkie sobie rozkosze obiecując. Oficerowie i znaczniejsze towarzystwo,
wszyscy w wybornych humorach, zebrali się naokół wielkiego ogniska i zabawiali
się szklankami.
- Mówże zaś waćpan dalej! - wołali na Zagłobę. - Gdyście tedy przez Dniepr
przeszli, cóżeście czynili i jakim sposobem dostaliście się do Baru?
Pan Zagłoba wychylił kwartę miodu i rzekł:

-...Sed jam nox humida coelo praecipitat,
Suadentque sidera cadentia somnos,
Sed si tantus amor casus cognoscere nostros,
Incipiam. . .

- Moi mości panowie! gdybym zaczął wszystko szczegółowie opowiadać, tedy i
dziesięciu nocy by nie starczyło, a pewnie i miodu, bo stare gardło jak stary
wóz smarować trzeba. Dość, gdy waćpaństwu powiem, iżem do Korsunia, do obozu
samego Chmielnickiego z kniaziówną poszedł i z tego piekła bezpieczniem ją
wyprowadził.
- Jezus Maria! toś chyba waćpan czarował! - zakrzyknął pan Wołodyjowski.
- Co prawda, to czarowałem - odpowiedział pan Zagłoba - bom się też tego
piekielnego kunsztu jeszcze za młodych Iat od jednej czarownicy w Azji wyuczył,
która zakochawszy się we mnie, wszystkie arcana czarnoksięskiej sztuki mi
dywulgowała. Ale wiele czarować nie mogłem, bo sztuka na sztukę. Pełno tam
wróżków i czarownic koło Chmielnickiegcr, ci tyle mu diabłów do usług
posprowadzali, iż on nimi jak chłopami robi. Spać idzie, to mu diabeł musi buty
ściągać; szaty mu się zakurzą, to je diabli ogonami trzepią, a on jeszcze, gdy
pijany, tego lub owego w pysk, że to - powiada - źle służysz!
Pobożny pan Longinus przeżegnał się i rzekł:
- Z nimi moce piekielne, z nami niebieskie.
- Byliby też mnie czarni zdradzili przed Chmielnickim, ktom jest i kogo
prowadzę, alem ich pewnym sposobem zaklął, że milczeli. Bałem się też, żeby
Chmielnicki mnie nie poznał, bom się z nim w Czehrynie rok temu ze dwa razy u
Dopuła zetknął; było też i kilku innych znajomych pułkowników, ale cóż? Brzuch
mnie spadł, broda wyrosła do pasa, włosy o ramion, przebranie resztę zmieniło,
więc nikt nie poznał.
- Toś waćpan widział samego Chmielnickiego i mówiłeś z nim?
- Czym widział Chmielnickiego? Tak, jako waszmościów widzę. Przecie on mnie
jako szpiega na Podole wysłał, żebym jego manifesty chłopstwu po drodze
rozdawał. Piernacz mnie dał dla bezpieczeństwa od Ordy, tak że już spod
Korsunia jechałem wszędy bezpiecznie. Jak mnie chłopi albo Niżowi spotkali, tak
ja im piernacz pod nos i mówię: "Powąchajcie to, ditki, i idźcie do diabła!"
Kazałem też sobie dawać wszędzie jeść i pić suto, a oni dawali i podwody także,
czemum był rad i już ciągle na moją niebogę kniaziównę patrzyłem, aby po takich
wielkich fatygach i strachu wypoczęła. Mówię tedy waćpaństwu, że nimem dojechał
do Baru, to już się tak odżywiła, że mało sobie ludziska tam w Barze oczu za
nią nie powypatrywali. Jest tam wiele gładkich panien, gdyż się szlachta z
dalekich okolic pozjeżdżała, ale tak im właśnie do niej, jako sowom do kraski.
Miłują ją też ludzie, a i waszmościowie byście ją miłowali, gdybyście znać
mogli.
- Pewnie, że nie byłoby inaczej! - rzekł mały pan Wołodyjowski.
- Ale czemużeś waszmość aż do Baru wędrował? - pytał pan Migurski.
- Bom sobie powiedział, że nie stanę, póki do bezpiecznego miejsca nie
przybędę, więc też i małym zameczkom nie ufałem myśląc, że przecie bunt może do
nich dojść. A do Baru choćby i doszedł, to by sobie zęby na nim połamał. Tam
pan Andrzej Potocki potężnie mury obsadził i tyle dba o Chmiela, ile j o
próżną szklankę. Co waszmościowie myślicie, żem źle uczynił, tak daleko od
ognia odjeżdżając? A toż mnie pewnie ów Bohun gonił, a gdyby był dogonił, tedy,
mówię waszmościom, marcepan by ze mnie dla psów zrobił. Wy jego nie znacie, ale
ja go znam. Niech go tam diabli porwą ! Póty nie będę miał spokoju, póki jego
nie powieszą. Dajże mu Boże tak szczęśliwy koniec - amen! Pewnie też nikogo
sobie tak nie zakarbował, jako mnie. Brr! Gdy o tym pomyślę, aż mnie się zimno
robi. Dlatego to i napitków chętniej teraz zażywam, chociaż z natury pić nie
lubię.
- Co waćpan mówisz! - odezwał się pan Podbipięta - toż pijesz, brateńku, jak
żuraw studzienny.
- Nie zaglądaj waćpan do studni, bo mądrego na dnie nie obaczysz. Ale mniejsza
z tym. Jadąc tedy z piernaczem i manifestami Chmielnickiego, wielkich przeszkód
nie doznałem. Przybywszy do Winnicy znalazłem tam chorągiew obecnego tu w
obozie pana Aksaka, alem się przecie dziadowskiej skóry jeszcze nie pozbywał,
bom się chłopstwa bał. Jenom się manifestów zbył. Jest tam rymarz, któren się
zowie Suhak i dla Zaporożców szpiegował a wiadomości Chmielnickiemu posyłał.
Przez tego manifesty odesłałem wypisawszy na nich takie sentencje, że chyba go
Chmiel każe ze skóry obedrzeć, gdy je przeczyta. Ale tymczasem pod samym Barem
taka mnie przygoda spotkała, żem mało przy brzegu nie utonął.
- Jakże to było? jakże?
- Spotkałem pijanych żołnierzów swawolników, którzy usłyszeli, jakem do
kniaziówny mówił: "waćpanna", bom się też nie bardzo już i strzegł, jako to
blisko swoich. Tak tedy: co to za dziad i co to za szczególne chłopię, do
którego się mówi: "waćpanna"? Kiedy spojrzą na kniaziównę: aż tu uroda jak
malowanie! Dalejże do nas! Ja w kąt moją niebogę, zastawiłem ją sobą i do
szabli...
- To dziw - przerwał Wołodyjowski - żeś waćpan za dziada przebranym będąc miał
szablę przy boku!
- Hę - rzekł Zagłoba - że miałem szablę? A kto waćpanu powiedział, że miałem
szablę? Nie miałem, jenom żołnierską pochwycił, co leżała na stole. Bo to było
w karczmie w Szypińcach. Położyłem w mgnieniu oka dwóch napastników. Ci do
bandoletów! Krzyczę: "Stójcie, sobaki, bom szlachcic!" Aż tu wołają "Alt, alt!
jedzie podjazd!" Pokazało się, że to nie był podjazd, jeno pani Sławoszewska z
eskortą, którą syn w pięćdziesiąt koni odprowadzał, młode chłopię. Dopieroż
tamtych pohamowali. A ja do pani z oracją. Takem ją rozczulił, że zaraz jej
upusty w oczach się otworzyły. Wzięła kniaziównę do karety i ruszyliśmy do
Baru. Ale myślicie, waćpaństwo, że na tym koniec? Gdzie tam!...
Nagle pan Śleszyński przerwał opowiadanie:
- Patrzcie no, waszmościowie - rzekł - czy to tam świt, czy co?
- O! nie może być! - odparł pan Skrzetuski. - Za wczesna pora.
- To w stronie Konstantynowa!
- Tak jest. Ano widzicie: coraz jaśniej.
- Jako żywo, to łuna!
Na te słowa twarze spoważniały, wszyscy zapomnieli o opowiadaniu, zerwali się
na równe nogi.
- Łuna! łuna! - powtórzyło kilka głosów.
- To Krzywonos nadszedł spod Połonnego.
- Krzywonos z całą potęgą.
- Przednie straże musiały podpalić miasto lub wsie pobliskie.
A wtem zabrzmiały ciche trąbki alarmowe; jednocześnie stary Zaćwilichowski
pojawił się nagle między rycerstwem.
- Mości panowie! - rzekł - przyszły podjazdy z wieściami. Nieprzyjaciel w
oczach! zaraz ruszamy! Do chorągwi! do chorągwi!...
Oficerowie ruszyli co prędzej do swoich pułków. Czeladź potłumiła ogniska i po
chwili ciemność zapanowała w obozie. Tylko w dali, od strony Konstantynowa,
niebo czerwieniło się coraz szerzej, coraz silniej, przy którym blasku bladły i
gasły stopniowo gwiazdy. I znów zabrzmiały ciche trąbki. Grano wsiadanego przez
munsztuk. Niewyraźne masy ludzi i koni poczęły się poruszać. Śród ciszy słychać
było tętent koni, miarowe kroki piechurów, a wreszcie głuchy turkot armat
Wurcla; czasem zabrzękły muszkiety lub rozległy się głosy komendy. Było coś
groźnego i złowrogiego w tym nocnym pochodzie przysłoniętym pomroką, w tych
głosach, szmerach, brzękaniu żelastwa, połysku zbroic i mieczów. Chorągwie
spuszczały się ku konstantynowskiej drodze i płynęły nią w stronę pożaru,
podobne do jakiegoś olbrzymiego smoka czy węża pełznącego wśród ciemności. Ale
pyszna lipcowa noc miała się już ku schyłkowi. W Rosołowcach poczęły kury piać
podając sobie głosy przez całe miasto. Mila drogi dzieliła Rosołowce od
Konstantynowa, więc zanim wojska w wolnym pochodzie przeszły połowę drogi,
spoza łuny pożarnej wychyliła się i jutrzenka blada, jakby przerażona, i
nasycała coraz bardziej światłem powietrze wydobywając z cienia lasy, zagaje,
białą wstęgę gościńca i idące po nim wojska. Teraz wyraźnie można już było
odróżnić ludzi, konie i zbite szeregi piechurów. Podniósł się ranny, chłodny
wietrzyk i łopotał chorągwiami nad głowami rycerzy.
Szli naprzód Tatarzy Wierszułła, za nimi Kozacy Poniatowskiego, potem dragonia,
armaty Wurcla, a piechoty i husarie na ostatku. Pan Zagłoba jechał przy
Skrzetuskim, ale wiercił się jakoś na kulbace i widać było, że wobec bliskiej
bitwy niepokój go ogarnia.
- Mości panie - rzekł do Skrzetuskiego szepcąc cicho, jakby się bał, by go kto
nie podsłuchał.
- A co waszmość powiesz?
- Czy to husarze pierwsi uderzą?
- Mówiłeś waćpan, żeś stary żołnierz, a nie wiesz, że husarzy konserwuje się do
rozstrzygnięcia bitwy w chwili, gdy nieprzyjaciel najbardziej siły wytęży.
- Wiem ci ja to, wiem, alem się chciał upewnić.
Nastała chwila milczenia. Po czym pan Zagłoba zniżył głos jeszcze bardziej i
pytał dalej:
- Czy to Krzywonos z całą potęgą?
- Tak jest.
- A ile prowadzi?
- Razem z czernią sześćdziesiąt tysięcy ludzi.
- O, do diabła! - rzekł pan Zagłoba.
Skrzetuski uśmiechnął się pod wąsem.
- Nie myśl waćpan, że ja się boję - szeptał dalej Zagłoba - ale mam krótki
oddech i nie lubię tłoku, bo gorąco, a jak gorąco, to już nic po mnie. Bodaj to
w pojedynkę sobie radzić! Człek przynajmniej fortelów może zażyć, a tu nic i po
fortelach. Nie głowa, jeno ręce wygrywają. Tu ja głupi przy panu Podbipięcie.
Mam na brzuchu te dwieście czerwonych złotych, co mi je książę darował, ale
wierzaj mi waszmość, że brzuch wolałbym mieć gdzie indziej. Tfu! tfu! nie lubię
ja tych wielkich bitew! Niech je zaraza tłucze!
- Nic waści nie będzie. Nabierz ducha.
- Ducha? Tego ja się tylko przecie boję, że męstwo roztropność we mnie
zwycięży! Nadtom zapalczywy... A miałem zły omen: gdyśmy siedzieli przy
ognisku, dwie gwiazdy spadło. Kto je wie?... może która moja!
- Za dobre uczynki Bóg waszmości nagrodzi i w zdrowiu zachowa.
- Byle mi za wcześnie nagrody nie obmyślił!
- Czemużeś nie został przy taborach?
- Myślałem, że przy wojsku bezpieczniej.
- Bo i tak jest. Obaczysz waćpan, że to nic wielkiego. My już zwyczajni, a
consuetudo altera natura. Ot, już Słucz i Wiszowaty Staw.
Istotnie wody Wiszowatego Stawu, oddzielone od Słuczy długą groblą, zabłysły w
oddaleniu. Wojska zatrzymały się naraz na całej linii.
- Czy to już? - spytał pan Zagłoba.
- Książę szyk będzie sprawiał - odparł pan Skrzetuski.
- Nie lubię tłoku!... powtarzam waści... nie lubię tłoku.
- Husaria na prawe skrzydło! - rozległ się głos służbowego, który od księcia
przypadł do pana Jana.
Rozwidniło się zupełnie. Łuna zbladła w blaskach wschodzącego słońca, złociste
promienie odbiły się w ostrzach husarskich kopii i zdało się, że nad rycerzami
płoną tysiące świec. Po sprawieniu szyków wojsko nie ukrywając się już dłużej
zaśpiewało w jeden głos: "Witajcie, podwoje zbawienia!" Potężna pieśń rozbiegła
się po rosach, uderzyła się o bór sosnowy i odbita echem, wzleciała ku niebu.
Nareszcie brzeg po drugiej stronie grobli zaczernił się, jak okiem sięgnąć,
chmarami kozactwa; pułki płynęły za pułkami, konni Zaporożcy zbrojni w długie
spisy, pieszy lud z samopałami i fale chłopstwa zbrojnego w kosy, cepy i widły.
Za nimi widać było jak we mgle olbrzymi tabor niby miasto ruchome. Skrzypienie
tysięcy wozów i rżenie koni dochodziło aż do uszu książęcych żołnierzy.
Kozactwo jednak szło bez zwykłych wrzasków, bez wycia i zatrzymało się po
drugiej stronie grobli. Dwie przeciwne potęgi patrzyły czas jakiś na się w
milczeniu.
Pan Zagłoba trzymając się ciągle przy Skrzetuskim spoglądał na owo morze
ludzkie i mruczał:
- Jezu Chryste, po cóżeś stworzył tyle tego tałałajstwa! To chyba sam
Chmielnicki z czernią i wszystkimi wszami! Nie rozpustaże to, powiedz mi
waszmość? Czapkami nas pokryją. A tak dobrze przedtem bywało w Ukrainie! Walą
się i walą! bogdaj was diabli w piekle walili. I wszystko to na naszą skórę.
Bogdaj ich nosacizna zżarła!..
- Nie klnij waść. Dziś niedziela.
- A prawda. dziś niedziela, lepiej by o Bogu pomyśleć... Pater noster qui es in
coelis... Żadnego respektu od tych łajdaków spodziewać się nie można...
Sanctificetur nomen Tuum... co to się będzie działo na tej grobli !... Adveniat
regnum Tuum... Już we mnie dech zaparło... Fiat voluntas Tua... Bodajeście
wyzdychali, hamany mężobójcze!... Patrz no waśćl Co to?
Oddział złożony z kilkuset ludzi oderwał się od czarnej masy i sunął bezładnie
ku grobli.
- To harcownik - rzecze pan Skrzetuski. - Zaraz nasi ku nim wyjadą.
- Czy to już koniecznie bitwa się zacznie?
- Jak Bóg na niebie.
- Niech to diabli porwą! - (Tu zły humor pana Zagłoby nie miał już miary.) - A
waść to patrzysz jakby na teatrum w mięsopust! -wykrzyknął z niechęcią do
Skrzetuskiego - jakby nie o waści skórę chodziło!
- My już zwyczajni, mówiłem.
- I pewnie na harce ruszysz?
- Nie bardzo to przystoi rycerzom spod górnych znaków na pojedynkę z takim
nieprzyjacielem się bić; nie czyni tego, kto powagę kocha. Ale w tych czasach
nikt nie ma względu na godność.
- Idą już i nasi, idą! - wykrzyknął pan Zagłoba widząc kraśną linię dragonów
Wołodyjowskiego posuwającą się truchtem ku grobli.
Za nimi ruszyło po kilkanaście ochotnika spod każdej chorągwi. Poszli między
innymi: rudy Wierszułł, Kuszel, Poniatowski, dwóch Karwiczów; a spod
husarskiego znaku pan Longinus Podbipięta.
Odległość między dwoma oddziałami zaczęła się zmniejszać gwałtownie.
- Pięknych rzeczy będziesz waść świadkiem - rzekł Skrzetuski do pana Zagłoby. -
Uważ szczególnie Wołodyjowskiego i Podbipiętę. Wielcy to rycerze. Dojrzysz ich
waść?
- Dojrzę.
- To patrz; sam się rozłakomisz.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P 166 A Internet Mobilny LTE 01 16 30 06 16
Hits Cocktail Vol 16 (30 11 2014) Tracklista
8 16 30
16 30
16 30
16 30 Odpowiedzi
6 16 30

więcej podobnych podstron