Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (05) Próba ognia


MARGIT
SANDEMO
SAGA O CZARNOKSIŻNIKU
TOM 5
PRÓBA OGNIA
Przełożyła: Anna Marciniakówna
Tytuł oryginału:
Oversatt etter: Ildproven.
Data wydania polskiego: 1996 r.
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1992 r.
Księgi złych mocy
Przyczyna wszystkich dziwnych i przerażających wypadków, przez jakie mu-
siała przejść pewna młoda dziewczyna z zachodniego wybrzeża Norwegii na prze-
łomie siedemnastego i osiemnastego wieku, zawiera się w trzech księgach zła,
dobrze znanych z najbardziej mrocznego rozdziału w historii Islandii.
Księgi pochodzą z czasów, gdy w Szkole Aacińskiej w Holar, na północy Is-
landii, rządził zły biskup Gottskalk, czyli z okresu pomiędzy latami 1498 a 1520.
Biskup uprawiał prastarą i już wtedy surowo zakazaną czarną magię; Gottskalk
Zły nauczył się wiele o magii w osławionej Czarnej Szkole na Sorbonie.
Szkoła Aacińska w Holar była za panowania Gottskalka tak niebezpieczna,
że macki zła rozciągały się stamtąd zarówno w czasie, jak i w przestrzeni; żądza
posiadania owych trzech ksiąg o piekielnej sztuce rozpalała się w każdym, kto
o nich usłyszał. Ani jedna dusza nie pozostała wobec nich obojętna.
Zresztą. . . Aż do naszych dni przetrwała ich ponura, budząca lęk sława.
Owa młoda dziewczyna, mieszkanka Norwegii, Tiril, była z niewiadomych
powodów tropiona przez nieznajomych mężczyzn. Z pomocą przyszedł jej czar-
noksiężnik Móri, który poszukiwał ksiąg złych mocy. Wkrótce jednak oboje
uświadomili sobie, że istnieją głębsze motywy pościgu za dziewczyną, ślady wio-
dły coraz dalej w przeszłość. Starając się uratować Tiril, musieli podążać za tymi
śladami.
Niebawem dotarli do bardzo interesujących informacji o pochodzeniu Tiril,
a także odnalezli jej matkę. Natrafili na fragmenty jakichś tajemniczych słów:
ERBE i UFER, IMUR, STAIN ORDOGNO oraz DEOBRIGULA, i znalezli relief
przedstawiający baśń o morzu, które nie istnieje, a także znak w kształcie słońca
otoczonego promieniami.
Nie dowiedzieli się natomiast, że ci, którzy nękają Tiril, a teraz także jej mat-
3
kę, są wysłannikami rycerskiego Zakonu Świętego Słońca. W trakcie poszukiwań
obu kobiet Zakon utracił wielu rycerzy, co wzbudziło straszliwy gniew Wielkiego
Mistrza.
Mistrz Zakonu posiadał księgę podobną do  Rdskinny , jednej z islandzkich
ksiąg magicznych.
 I chociaż mój mózg spowiła ciężka mgła,
Leżałem nie śpiąc, w myślach pogrążony,
Widziałem, jak płomień na świeczniku drga,
Jak pełga i gaśnie śmiertelnie rażony,
I jeszcze rozbłyska sił ostatkiem,
Widziałem daleką gwiazdę nocą ponad światem .1
1
Fragment pierwszej części poematu  Sny w Hadesie , którego autorem jest Gustaf Frding,
wybitny szwedzki poeta żyjący w latach 1860-1911. Poemat ten wywarł wielki wpływ na Margit
Sandemo i miał dla niej ogromne znaczenie w okresie pisania  Sagi o Czarnoksiężniku .
Rozdział 1
Rozedrgane ogniki, chybotliwe światełka, latarnicy. . .
Wszystko porusza się w nieustannym tańcu, w letni wieczór płomyki pełgają
po bagnach i mokradłach. Wabią na manowce człowieka, przekonanego, że ma-
leńkie światełka zapala ludzka dłoń.
Wyprowadzają wędrowca daleko na bagienne bezdroża, kierują jego kroki na
zdradliwe ścieżki, a potem porzucają, by zapadł się na zawsze w oparzelisko,
gdzie z czasem jego ciało samo przemieni się w takie niebieskie ogniki, zapalające
się w ciche, nastrojowe wieczory.
 Czy nikt nigdy nie nadejdzie, czy nie pojawi się ten wyczekiwany? Przez
setki lat świecimy tutaj, straszymy, czarujemy te człowiecze dzieci. I czekamy od
wieków na jednego jedynego. Na tego, który się nami zajmie. Ukoi naszą udrękę.
Czekamy.
Czekamy. . . 
Tiril leżała spokojnie i patrzyła, jak w srebrnym świeczniku na nocnej szafce
powoli dogasa płomień. Mogła wyciągnąć rękę i zdusić go, ale nie chciała. To
fascynujące przyglądać się dramatycznej walce konającego światła. Myśli dziew-
czyny płynęły w rozmarzeniu daleko, od troski o przyszłość ku zdziwieniu, jacy
mili są dla niej najbliżsi.
Móri. . . że też on mógł się zakochać w kimś tak pospolitym jak Tiril! Czy
naprawdę zasłużyła sobie na jego miłość? Kiedy on się nareszcie znudzi i porzuci
ją?
No a matka? Przecież musi się czuć rozczarowana córką, która nie odznacza
się niczym szczególnym, ani w wyglądzie, ani pod względem zdolności.
Ale przecież oboje ją kochają! Okazują jej to każdego dnia, każdej godziny!
Kiedy myślała o Mórim, o tym, że leżał w jej ramionach i szeptał jej do ucha
cudowne słowa miłości, że chciał być z nią, jej serce zaczynało bić mocno, pod-
niecone. Znowu rozpaczliwie tęskniła za jego bliskością.
Ogarnięta nagłymi, wyrzutami sumienia pomyślała jednak: Ale ja jeszcze nie
chcę mieć dziecka, jeszcze na to za wcześnie! Móri i ja musimy trochę pobyć
sami ze swoją miłością. I wcale też nie czuję się dojrzała do macierzyństwa, nie
5
pragnę potomka, nie znajduję w sobie macierzyńskiego instynktu, na myśl o ciąży
ogarnia mnie niechęć.
Był jednak również inny powód, dla którego miała nadzieję, że alarm oka-
że się fałszywy. Ona i Móri byli okropnie nieostrożni. Przez cały czas myśleli
o własnym szczęściu, wierzyli uspokajającym zapewnieniom niewidzialnych to-
warzyszy Móriego, że jeśli się pobiorą, nie stanie się nic złego.
Im nie, oczywiście! Ale czy ona lub Móri pomyśleli o tym trzecim, które mo-
gło być zamieszane w ich sprawy?
Śmiech podążających za nimi krok w krok niewidzialnych istot wciąż brzmiał
w jej uszach. Z czego się tak śmieją, skoro obiecali jej i Móriemu bezpieczeństwo?
Ta myśl ją przerażała.
Daleko na południu znajdował się ktoś, kto również się martwił, ale z całkiem
innych powodów.
Skąpe wiązki słonecznego światła przedzierały się przez chropowatą po-
wierzchnię małych szybek. Mury były grube, nisze okienne głębokie. Niewiele
zostawało ze słonecznego blasku, kiedy promienie padały w końcu na szerokie
deski podłogi.
Pokój był mroczny, ale wytworny. Krzesła w stylu saksońskim, barokowa sza-
fa, wykwintne drewno, które pociemniało przez lata, wszystko świadczyło o bo-
gactwie tego domu. Z zewnątrz docierały przyciszone odgłosy wielkiego portu,
głośno wykrzykiwane polecenia, skrzypienie żurawi, łoskot ciężkich beczek spa-
dających na kamienną keję.
W pokoju powietrze było aż ciężkie od podniecenia i frustracji.
Brat Lorenzo, najbliższy człowiek Wielkiego Mistrza, był wściekły z powodu
zadania, jakie mu przydzielono.
Zawsze bardzo dbał o swoją godność i może nawet jeszcze bardziej o swoją
wygodę. Jego wysoka pozycja w Zakonie Świętego Słońca pozwalała mu decy-
dować, gdzie będzie mieszkał, a on wybrał kraj słońca i ciepła, gdzie winorośl
ozdabia okna, wina zaś można mieć w dzbanach, ile się tylko zapragnie.
I oto teraz Mistrz, chłodno i z pełną świadomością, a także nie bez odrobiny
satysfakcji, polecił mu jechać do zimnej, barbarzyńskiej Skandynawii i pozbawić
życia jakąś zupełnie nic nie znaczącą kobietę! Zadanie raczej dla któregoś nędz-
nego nowicjusza w Zakonie, proste aż do obrzydzenia.
Lorenzo, niewysoki mężczyzna o szerokiej, zdradzającej brutalność twarzy,
ze złością wrzucił do kufra ciepły sweter. Żona mu go przyniosła, przekonana, że
w tych dalekich zimnych krajach będzie go potrzebował. On też o tym wiedział,
żona nie musi takich rzeczy podpowiadać. Ale zdawało mu się, jakby żona na-
kłaniała go do tej podróży. Popędzała go. Jego, głowę i patriarchę w zamożnym
kupieckim domu!
6
Nikt w rodzinie nie miał pojęcia o jego osłoniętej największą tajemnicą przy-
należności do Zakonu. Wrócił właśnie do domu z wielkiego spotkania w tajem-
nej siedzibie Zakonu głęboko pod ziemią. Spotykali się tam wszyscy dwa razy
w roku. Musieli odbywać długą podróż, ale czynili to bez szemrania. Przybywali
z całej Europy, wszyscy Wybrani, by czcić Słońce i prosić je o błogosławieństwo.
Oczywiście nie to słońce gorejące na firmamencie, lecz ich tajemnicze Słońce,
które znali tylko oni sami.
W przerwach pomiędzy spotkaniami utrzymywali kontakty listowne, odwie-
dzali się nawzajem, albo  lecz to dotyczyło jedynie Wielkiego Mistrza  poro-
zumiewali się poprzez telepatycznie wysyłane dekrety i polecenia.
No i teraz właśnie Lorenzo otrzymał polecenie.
Księżna Theresa Holstein-Gottorp, z Habsburgów. To ją należało zgładzić.
Takie zero, kompletne nic.
No cóż, zadanie jest nadzwyczaj proste. Brat Lorenzo był mimo wszystko
wdzięczny, że nie będzie musiał rozprawić się z tą młodszą, z Tiril Dahl. To by
dopiero było upokarzające, polować na dziewczynę z gminu! Ktoś jego pokroju?
Promień słońca padł na starannie wypolerowany nosek jego buta. Lorenzo
uniósł głowę i stał przez chwilę z płaszczem podróżnym w ręku. Oczy tkwiły
głęboko pod ściągniętymi brwiami.
Dziewczyna pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, a mimo to stoi za nią ja-
kaś diabelska siła. Pobożny Lorenzo znał tylko jedną złą siłę, nie był w stanie
wyobrazić sobie innego przeciwnika niż diabeł.
Iluż to rycerzy Zakonu Świętego Słońca utraciło życie z jej powodu?
Georg Wetlev. Mondstein. Heinrich Reuss von Gera. Hańbiąca śmierć! Potęż-
ny Horst von Kaltenhelm żył co prawda, ale w jakim stanie?
Niepojęte!
Tak wielkiej siły nie posiada żadna kobieta, nie może jej posiadać! Kobiety to
istoty pozbawione wartości! Nie powinny były zostać stworzone!
A w ogóle. . .
Lorenzo ponownie przerwał swoje przymusowe pakowanie. Szkoda, że nie
mógł być przy tym, kiedy Heinrichowi Reussowi wymierzano najwyższą karę!
Chętnie by popatrzył na upokarzającą, zadawaną w wymyślnych torturach śmierć.
Lecz dla uczestników spotkania  siedem razy po trzech rycerzy  nadszedł
czas przełomu, choć teraz ich liczba została zredukowana do siedemnastu, tak że
trzeba zdobyć nowicjuszy, by hierarchia mogła być zachowana.
Teraz nadszedł też czas przełomu dla Lorenza, musiał wyjechać z pięknej Ge-
nui na północnym wybrzeżu Italii.
Pełen uzasadnionych skarg i żalów rozpoczynał Lorenzo swoją wyprawę na
północ. Służący załadowali jego skrzynie i kufry na statek, który miał go prze-
7
wieść przez Gebel al Tarik1 i dalej przez niebezpieczne Biskaje ku nieskończenie
dalekim duńsko-niemieckim brzegom Szlezwika-Holsztynu. Bracia zakonni bo-
wiem nie nadążali za częstymi i pospiesznymi przeprowadzkami księżnej i byli
przekonani, że znajduje się ona nadal w zamku Gottorp, jak przystoi pogrążonej
w żałobie wdowie.
Wielki Mistrz obiecał pomóc Lorenzowi przez wywarcie z oddali psychicznej
presji na tę nędzną kobietę. Ale Mistrz wyrażał się ze znacznie mniejszym niż
zwykłe entuzjazmem na temat tej swojej niezwykłej umiejętności. Może w nią
wątpił? Nie, to z pewnością niemożliwe! Czyż nie sprowadził tym sposobem do
siebie Heinricha Reussa? To prawda, sprowadził, Tiril Dahl jednak nie przybyła
na jego uporczywe wołania.
Ta okropna, nic nie znacząca dziewczyna naprawdę ma związki ze złymi siła-
mi. Brat James powiedział o niej:  A damsel of no importance , i miał rację.
A przecież ścigano ją od wielu lat, czynił to cały rycerski zakon.
Strażnicy Świętego Słońca.
Na myśl o Słońcu, tej złocistej, promiennej kuli, dreszcz pomieszanej z lękiem
rozkoszy przeniknął brata Lorenza. Słońce, cel, a zarazem środek.
W ciągu dziejów istniało wiele ezoterycznych zakonów. Były zakony żyjące
w klasztorach, jak franciszkanie i cystersi, oraz zakony rycerskie, jak joannici,
templariusze, krzyżacy i wiele, wiele innych, mniej znanych. Wszystkie przezna-
czone dla mężczyzn, rzecz jasna. Większość z nich pochodzi z czasów wypraw
krzyżowych i wyrosła z chrześcijaństwa. Lecz Zakon Świętego Słońca nie ma
z chrześcijaństwem nic wspólnego. Jest zgromadzeniem bardzo starym, a praw-
dziwy jego wiek zna chyba tylko sam Wielki Mistrz. Bracia zakonni, rycerze,
jak lubią siebie nazywać, pochodzą z różnych krajów. To niezbędne, skoro chcą
osiągnąć ten niewypowiedziany cel, do którego wszyscy dążą. Trzeba zbierać in-
formacje w różnych stronach świata. Bowiem wszędzie pozostały teraz już tylko
szczątki pierwotnej wiary.
Ich ezoteryczne umiejętności odnoszące się do zagadek ziemi są ogromne.
Jest to wiedza, którą dziedziczą po dawno minionych czasach, teraz już żaden
z nich nie wie, jak odległe to czasy. Ale wielka tajemnica, którą znają tylko bracia
zakonni, tajemnica Słońca, jest tą siłą, która pcha ich z gwałtowną, przerażającą
energią do poszukiwania dwóch ostatnich brakujących fragmentów.
Dlatego trwa ów nieustanny pościg za nic nie znaczącą Tiril Dahl.
Dlatego teraz ścigana jest również jej matka.
Theresa von Holstein-Gottorp, z domu Habsburgów, jest w gruncie rzeczy nie-
istotnym ogniwem. Ale mogłaby, najzupełniej przypadkowo, stać się grozna. Dla-
tego musi zostać wyeliminowana.
Tiril natomiast wprost przeciwnie. Tiril jest grozna. Od wielu lat poszukiwano
1
Cieśnina Gibraltarska (przyp. tłum.).
8
jej bezskutecznie i w końcu znalazła się w Bergen. Ale pózniej raz po raz wyśli-
zgiwała im się z rąk.
Muszą ją pochwycić. Żywą. I to jak najszybciej. Teraz czas zaczyna naglić.
Wielki Mistrz był jedynym, który trzymał w ręku wszystkie wątki tajemnicy,
z wyjątkiem owych dwóch, znajdujących się u Tiril. Wszystkie pozostałe jednak
należały do niego. Strzegł ich pożądliwie i nie chciał się podzielić nawet częścią
swej wiedzy ze współbraćmi. Teraz jednak zaczynał się starzeć. Mógł żyć jesz-
cze co najwyżej dwadzieścia lat. Ale wtedy będzie bardzo stary, nawet potwornie
stary.
Jak dalej tak pójdzie, to zabierze tajemnice ze sobą do grobu.
Dlatego wszystko musi się stać jeszcze za jego życia.
Rycerze zakonni rozmyślają oczywiście o buncie. Rozważają, czy by go nie
zmusić do wyjawienia prawdy, do przekazania jej komuś młodszemu.
Na przykład mnie, bratu Lorenzo, powtarzał w myślach nieszczęsny podróż-
nik, przewieszony przez reling statku, dręczony morską chorobą na stosunkowo
dziś spokojnym obszarze Biskajów.
Z całego serca i żołądka pragnął teraz znajdować się znowu na lądzie, ale też
nie opuszczało go poczucie, że życzyłby sobie być członkiem Zakonu, któremu
okazywano by więcej zaufania. Tak jak bratankowi Wielkiego Mistrza. Chodziło
nie o to, że ów bratanek wiedział specjalnie dużo, ale o to, że Wielki Mistrz był
z nim wprost obrzydliwie szczery. Pewnego dnia Lorenzo będzie musiał coś z tym
zrobić. Może nasypie, na przykład, bratankowi czegoś do wina?
Bo przecież najwyższym rangą po starcu był właśnie Lorenzo. I nikt nie ma
prawa wciskać się pomiędzy niego a Wielkiego Mistrza!
Żebyż tak można było wydobyć prawdę z tego starca! Poznać tajemnicę.
Tylko że nikt nie miał prawa powstać przeciwko Wielkiemu Mistrzowi. Jeden
z rycerzy zakonu tak uczynił. Próbował wyciągnąć wszystko od Mistrza. Najpierw
pochlebstwem i ostrożną przebiegłością. Próbował przekonywać, że w razie odej-
ścia Mistrza bracia zakonni pozostaną bezradni.
Okazało się jednak, że była to głupia taktyka. Mistrz nie chciał słyszeć o ni-
czym, co nastąpi po jego odejściu.
Dlatego niecierpliwy brat zakonny spróbował czegoś, co można określić jako
metodę nacisku. Dawał do zrozumienia, że w razie czego można będzie sięgnąć
nawet do tortur.
Nigdy nie powinien był tego robić. Przerażony Lorenzo (który w gruncie
rzeczy sprzyjał zuchwałemu buntownikowi) był świadkiem, jak oczy Wielkiego
Mistrza pociemniały. Potem rozjarzyły się niczym płonące węgle, miotały skry,
a przeciwnika dosięgły śmiertelne promienie. Wypaliły mu oczy, oślepiły.
Ów brat zakonny żył teraz jako niewidomy, bełkoczący żebrak w swoich ro-
dzinnych stronach, we Francji. Nikt nie rozumiał, co mówi, w poparzonych rę-
kach, którymi tamtego dnia starał się zasłonić oczy, nie mógł utrzymać pióra, by
9
zapisać swoje myśli i w ten sposób przekazać wiedzę o groznej sile Wielkiego
Mistrza. Biedak został, oczywiście, wykluczony z Zakonu Świętego Słońca.
I Wielki Mistrz zachował swoją tajemnicę.
Nie tylko Lorenzo patrzył podejrzliwym wzrokiem na bratanka Wielkiego Mi-
strza. Wielu braci szeptało pomiędzy sobą o nepotyzmie, czyli faworyzowaniu
najbliższych krewnych. Wszyscy wiedzieli, że bratanek jest wyjątkowo wysoko
ceniony za swoje zasługi, bowiem to on zdobył kielich. Prastary kielich Habsbur-
gów z reliefem przedstawiającym baśń o morzu, które nie istnieje.
Wielki wyczyn bratanka, który poza tym był niewiele znaczącym pionkiem
w życiu Zakonu.
Boże, czy daleko jeszcze do lądu? Lorenzo trwał bez życia przewieszony przez
reling i nienawidził wszystkiego, co ma związek z morzem. Do domu będzie wra-
cał drogą lądową, chociaż to oznaczało większe zagrożenia i niebezpieczeństwo
ataku ze strony rozbójników oraz wszelkiej innej hołoty.
No cóż, przynajmniej jedno się wyjaśniło. Wielki Mistrz ma do niego zaufa-
nie. Misja Lorenza w Skandynawii była osłonięta tajemnicą. Wielką tajemnicą.
O jego podróży nie wiedział nikt w Zakonie, z wyjątkiem Mistrza i jego samego.
Nie wiedział o niej nawet ten przeklęty bratanek. Przyjemnie było o tym myśleć.
Mistrz podkreślał wielokrotnie, że to bardzo ważna sprawa, by nikt a nikt
oprócz nich obu nie miał pojęcia o podróży.
I Lorenzo doskonale wiedział, dlaczego tak musi być.
Rozdział 2
Księżna Theresa nie była pewna, kiedy zaczęła podejrzewać, że ktoś ją obser-
wuje i za nią chodzi.
Podejrzenie narastało niepostrzeżenie. Właściwie po raz pierwszy wkradło się
do jej duszy dopiero po wyjezdzie z Norwegii, może już w czasie przygotowań
do tej podróży?
A może jeszcze przed ślubem Tiril i Móriego? Nie, chyba jednak nie, nie mo-
gła w to uwierzyć. Kapłan udzielił młodym ślubu podczas nader skromnej i po-
spiesznej ceremonii.
Ten ślub zresztą to historia sama w sobie. . .
Pastor przyglądał się Móriemu, kiedy młoda para stanęła przed wejściem do
kościoła.
 Pan nie należy do Królestwa Bożego  powiedział bezbarwnym głosem.
Oczy Móriego pociemniały.
 Do drugiej strony także nie należę.
Pastor wahał się. Zdaje się, że najchętniej zatrzasnąłby drzwi świątyni i od-
szedł, ale przecież miał do czynienia z wysoko postawionymi ludzmi.
Zarówno Tiril i Theresa, jak i pozostali goście wstrzymali oddech.
 Dobrze, w takim razie połączę was w imię Boże. Ale, młoda damo, mam
nadzieję, że pani wie, co robi?
 Wiem, oczywiście  odparła Tiril stanowczo. Czuła się upokorzona i ura-
żona w imieniu Móriego. Był tego dnia taki niewiarygodnie przystojny, w stroju,
który podarował mu Erling, w tym stroju z kamizelką ze skóry łosia i krótkimi,
miękkimi butami. Erling uważał ubranie za zbyt staromodne w czasach koronko-
wych żabotów, jedwabi i pudrowanych peruk. Ta moda jednak była najzupełniej
obca ubóstwianemu przez Tiril Móriemu.  To prawda, że dusza mojego narze-
czonego błądzi po bezdrożach, nie są to jednak obszary należące do Złego. On
pokonał granice czasu i przestrzeni, ale jest dobrym człowiekiem.
 Tiril ma rację  potwierdziła księżna Theresa.  Nikt nie pomógł mej
11
nieszczęsnej córce bardziej niż on.
 Nie każda pomoc pochodzi od dobrego, wasza wysokość. Ale co panien-
ka miała na myśli, mówiąc, że przekroczył pan granice czasu i przestrzeni? 
zwrócił się kapłan do Móriego.
 Tiril określiła to właściwie, ale niezbyt precyzyjnie. To była granica krainy
zimnych cieni, krainy Śmierci; poważyłem się na próbę jej przekroczenia. Udało
mi się to, a zarazem nie udało. To, że prawie mi się udało, możecie, panie, sami
wyczytać w moich oczach, prawda?
 To właśnie w nich dostrzegam. Poznaję zresztą, jak się sprawy mają, także
po pańskiej trupio bladej skórze i po czymś jeszcze, czego jednak nie odważę się
wypowiedzieć głośno. Żałuje pan swego niebezpiecznego postępku?
 Tak, ojcze. Żałuję każdego dnia. Bo tak strasznie jest dzwigać karę.
Pastor skinął głową. W jego twarzy pojawił się wyraz napięcia.
 Nie jest pan sam, prawda?
 Nie. Nie jestem sam  potwierdził Móri.  Dlatego chciałbym prosić, by
ksiądz się zatrzymał przed świętą siedzibą Pana, nie wprowadzał nas do środka.
 Tak, i bardzo dziękuję  rzekł pastor pospiesznie.  Niech mi zatem bę-
dzie wolno coś powiedzieć: tu obok zakrystii mamy niewielkie pomieszczenie,
udzielamy nim szybkich chrztów, ślubów zawieranych z konieczności oraz po-
grzebów ludzi niegodnych. . .
 Ale Tiril, moja córka. . .  jęknęła księżna.  Czyż ona zasłużyła sobie
na taki wstyd?
 Wszystko w porządku, mamo  wtrąciła Tiril spokojnie.  Ze względu
na Móriego, mamo, proszę. . . Żadnych protestów!
Matka i córka wymieniły spojrzenia. To prawda, że Móriemu nie wolno było
nawet dotknąć stopą kościelnej podłogi, ale obie wiedziały też, że Tiril nie ma
prawa do kościelnego ślubu. Przyszła na świat jako dziecko z nieprawego łoża,
a poza tym nie jest już dziewicą. Postanowiły jednak przemilczeć tę trudną praw-
dę. Propozycja pastora była znakomitym rozwiązaniem, również ze względu na
wyrzuty sumienia ich obu.
Mimo wszystko Theresa czuła się urażona. Pragnęła dać swemu jedynemu
dziecku wszystko, co najlepsze, wspaniały ślub w wiedeńskim Hofburgu, ale na
to nie miała, niestety, czasu.
Najważniejsze w tym całym zamieszaniu i pośpiechu było to, że udało się
przybyć Aurorze. Co prawda tylko dlatego, że jej matka, zwana powszechnie
wdową-smoczycą, chciała nadzorować sprzedaż dworu, żeby zagarnąć pieniądze.
Niezależnie od przyczyn, to bardzo dobrze, że udało im się trzymać smoczycę
z dala od kościoła, tak więc Aurora, obok rodzeństwa Mikalsenów, Augusta i Se-
line, była jedynym gościem. Tiril i Móri bardzo ubolewali nad nieobecnością swo-
ich przyjaciół  Erlinga i Catherine, natomiast Nero musiał zostać za kościelnym
parkanem i tam czekać na zakończenie ceremonii.
12
Aurorze niełatwo było uwolnić się od despotycznej matki i wyjść samej z do-
mu, ale zastosowała wypróbowany chwyt:  Wyglądasz, matko, dzisiaj bardzo nie-
dobrze. yle się czujesz? Na takie słowa matka natychmiast zaczynała zbolałym
głosem wyliczać wszystkie swoje dolegliwości. Tej pułapki nigdy nie była w sta-
nie uniknąć.  W takim razie absolutnie powinnaś zostać w łóżku! To wszystko
nie wygląda mi za dobrze . Stara dama robiła głupią minę, ale przecież nie mogła
już cofnąć tego, co przed chwilą powiedziała. Wściekła Lizuska musiała również
zostać, by opiekować się smoczycą. Ciekawska pokojówka miała zamiar pójść
do kościoła, by obejrzeć ceremonię. Ślub to zawsze wielkie wydarzenie dla osób
żądnych sensacji.
August był wzruszony, że może znowu oglądać  tę wspaniałą panienkę Oro-
rę . Panna Orora jest bardzo miła, choć nosi takie dziwaczne imię. Jak ona to
pisze? Jest okrąglutka i ma niezwykle ciepłe oczy, dokładnie taka powinna być
kobieta.
Ale nie wolno mu było jej dotknąć. Jest przecież zwyczajnym wieśniakiem.
Na dodatek nie ma nawet gospodarstwa.
August westchnął ciężko na myśl o tym pięknym dworze, który od dawna
popada w ruinę, a którym nikt się nie zajmuje. On wiedziałby dokładnie, jak go
poprowadzić. No a teraz ta okropna baba, która tak strasznie się obchodzi ze swo-
ją piękną córką Ororą, ma zamiar wszystko sprzedać. Jakimś ludziom z miasta,
którym potrzebna jest mała wiejska siedziba!
Wiejska siedziba? Mała? Taki wspaniały dwór!
Gdyby tylko August miał pieniądze, to na pewno starałby się go kupić. Ale,
niestety, nie miał. Wspomniał o swoich marzeniach pannie Ororze, bo z nią świet-
nie mu się rozmawiało. Zawsze z takim zrozumieniem patrzyła na niego tymi
swoimi oczyma jak gwiazdy. . .
August był na tyle niedoświadczony, że nie zdawał sobie sprawy, iż to nie
zrozumienie, lecz podziw płonie w małych oczach Aurory i że to właśnie ów
podziw sprawia, iż błyszczą jak gwiazdy.
Teraz, kiedy tak wszyscy posłusznie podążali za pastorem, Aurora miała wła-
sne zmartwienia. Nie wiedziała, jak ma zacząć swoją sprawę. Tu potrzeba było
taktu, dyplomacji i bystrego umysłu i należało działać ostrożnie, by dwór dostał
się we właściwe ręce.
Tiril jest taka śliczna, myślała Theresa, zarazem dumna i przygnębiona, sto-
jąc wraz z nielicznymi gośćmi w ciasnym pomieszczeniu obok zakrystii. Księżna
wspominała własny, organizowany z wielkim przepychem ślub z Adolfem von
Holstein-Gottorp. Wspominała dawny ból i rozpacz.
Ale która z nich wygrywa, Tiril, czy ona? Co należy cenić bardziej? Wspania-
łą ceremonię, przepych i małżeństwo pozbawione miłości czy też skromny ślub
13
udzielony w najwyższym pośpiechu, za to z mężczyzną, którego się kocha i który
odpłaca taką samą miłością?
Poczuła ukłucie w piersi. O, mój ukochany, jedyna miłości mego życia! Powi-
nieneś teraz widzieć naszą córkę! Powinieneś tu z nami być!
Ty i ja.
Myśli Theresy podążały własnym torem i głos duchownego zdawał się cich-
nąć.
Czy powinnam była odszukać ukochanego? Czy nasze życie, Tiril i moje, po-
toczyłoby się wtedy inaczej? Czy on mógłby coś dla nas zrobić? Czy by się cie-
szył, że ma takie dziecko jak Tiril? Takie śliczne i pogodne, takie dobre dziecko.
Czy potrafiłby się jakoś przeciwstawić temu nieustannemu pościgowi i prze-
śladowaniu, na jakie narażona jest nasza niewinna córka?
Księżna skuliła się na swoim miejscu. Niczego nie mogła zrobić inaczej, niż
zrobiła. Cała odpowiedzialność za Tiril musiała od początku spoczywać na jej
barkach. A ona zawiodła, przez ponad dwadzieścia lat unikała tej odpowiedzial-
ności.
Ale już nigdy więcej! Teraz nadeszła pora, by wynagrodzić zawód. Tiril nigdy
więcej nie może się czuć porzucona przez własną matkę. Księżną powodowało
jednak nie tylko poczucie obowiązku. Kochała swoją odzyskaną po latach córkę
z taką siłą, że chyba bardziej już nie można. Ta miłość przepełniała jej duszę
bezgranicznym szczęściem.
Ksiądz zakończył ceremonię pospiesznie i z wyrazną ulgą. Im prędzej ten nie-
bezpieczny człowiek o płonących oczach wyjdzie z kościoła, tym lepiej!
Kiedy szli ku cmentarnej bramie, gdzie Nero skakał wysoko w górę z podnie-
cenia, Móri położył rękę na ramieniu Tiril. Ona przytuliła się do niego i oboje na
moment przystanęli. Oboje przepełniało głębokie, niewypowiedziane szczęście.
Razem! Na zawsze!
Prześladowcy Tiril od dawna już nie dali znać o sobie. Młodzi małżonkowie
liczyli na to, że niewidzialni towarzysze Móriego skutecznie ich odstraszyli.
Cudownie było móc myśleć tylko o własnych sprawach. W spokoju i bez na-
pięcia.
To, czego Tiril się obawiała, że mianowicie spodziewa się dziecka, okazało
się prawdą. Ale ten fakt nie miał wpływu na ich decyzję. Postanowili się pobrać
i uczyniliby tak również, gdyby alarm okazał się fałszywy.
 Zdumiewające  rzekła Tiril z uśmiechem.  Zdawało mi się, że po ślubie
staniesz się akuratnym, solidnym i trochę nudnym małżonkiem, a ty jesteś tak
samo tajemniczy i zagadkowy jak przedtem. Choć znam cię tak dobrze, mam
wrażenie, że pod pewnymi względami nie znam cię wcale. I to jest wspaniałe,
każdy człowiek powinien mieć w sobie jakieś sekrety, których nie ujawnia nawet
najbliższym mimo przywiązania, jakie dla nich żywi.
14
 Owszem  przyznał Móri.  Ja zresztą też muszę ci powiedzieć, że
odczuwam przy tobie odrobinę skrępowania i niepewności. Masz mnóstwo nie-
zwykłych i tajemniczych cech, Tiril, i myślę, że poznawanie ich zajmie mi wiele
czasu. Niekiedy dostrzegam w tobie wyraznie dawną Tiril, radosne, pełne życia
dziecko, które utraciło swój optymizm w zderzeniu ze złem i rozpaczą, jakie stały
się twoim udziałem. Chciałbym, żeby tamte twoje cechy znowu się ujawniły.
Tiril roześmiała się, ale jej oczy pozostały poważne.
 Móri. . . Ja nie wiem, czy chcę opuścić Norwegię. Dwór Aurory tak, bo
kryje on w sobie zbyt wiele okropnych i bolesnych wspomnieć, znanych tylko
nam obojgu, ale kraj? Wyjechać na południe, w całkiem obce strony? Nie jestem
pewna, czy naprawdę bym tego chciała.
 Rozumiem twoje wątpliwości  rzekł z wolna.
 Tak, bo twoje wątpliwości są jeszcze większe, prawda? Ty tęsknisz za Is-
landią, myślisz, że o tym nie wiem?
 Może nie nazwałbym tego tęsknotą, to nie tak, raczej moje rachunki z Is-
landią nie zostały załatwione. Wciąż jest coś, co. . . mnie tam ciągnie. Coś więcej
niż tęsknota! Chociaż to może nie do końca mnie dotyczy, ale mimo wszystko coś
takiego jest. Uff, przeczę sam sobie! Chodz, czekają na nas!
Wszyscy zajęli miejsca w powozach. I wszyscy byli zgodni co do tego, że
mimo wielkiej prostoty uroczystość w pomieszczeniu koło zakrystii pozostanie
w ich pamięci jako bardzo podniosła chwila.
Myśli Aurory krążyły nieustannie. Jak wielokrotnie przedtem odczuwała coś
na kształt nienawiści do swojej matki. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Gdyby
wszystko było inaczej (to znaczy, gdyby matka umarła, ale na takie stwierdzenie
nigdy sobie nie pozwalała, wystarczało jej to  gdyby wszystko było inaczej ),
to może ona, Aurora, mogłaby przeżyć kilka szczęśliwych lat w tym norweskim
majątku.
Z pomocą przyszła jej Theresa. Obie wysoko urodzone panie siedziały w jed-
nym powozie.
Olbrzym August wrócił właśnie na swoje miejsce.
Theresa uśmiechnęła się przelotnie.
 Auroro, masz tu wielbiciela!
Przyjaciółka zarumieniła się gwałtownie.
 Tak myślisz?
 Myślę? Przecież on pędzi na każde twoje skinienie, że mało nóg nie pogubi.
Aurora westchnęła, uszczęśliwiona, a zarazem bezradna.
 Żeby tak wszystko mogło być inaczej!
 Ja wiem. Twoja matka.
 I nie tylko to. Jeszcze warstwa społeczna. Pieniądze. Duma.
Theresa skinęła głową.
15
 Wiem, że August bardzo chętnie kupiłby dwór, gdyby tylko mógł. Seline
mi o tym wspominała. On uważa, że to okropne oddawać taki dwór mieszczu-
chom.
 Ja też tak uważam. Wszystko mogłoby się ułożyć znakomicie!
Księżna przyglądała jej się z boku.
Czy myślałaś, Auroro, żeby tu zamieszkać? Na stałe?
Nic nie sprawiłoby mi większej radości!  zawołała Aurora, która nic a nic
nie wiedziała o strasznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w pobliżu.  Sama
jestem w gruncie rzeczy człowiekiem bardzo prostym, szlachectwo mnie krępuje.
Upokarza mnie, że dla mojej matki jestem jak ścierka do kurzu albo wycieraczka
przy drzwiach, że Lizuska sobie ze mnie drwi, a szlachta mnie nie cierpi. Chcę
uciec od tego wszystkiego. A poza tym lubię być przydatna, lubię coś robić. Może
nic wielkiego, ale chciałabym po prostu coś dla ludzi znaczyć. Wypełniać jakieś
rozsądne i pożyteczne obowiązki, właśnie takie jak prowadzenie dworu. Bardziej,
oczywiście, jako zarządzająca niż wykonawczyni. Czy nie sądzisz, że miło jest
wskazywać ludziom: teraz zrób to, a teraz to?
 No, to rzeczywiście brzmi interesująco. Poza tym uważam, że jesteś uro-
dzonym organizatorem, Auroro  uśmiechnęła się Theresa.  No i w końcu
zdarzało się, że kobiety wysokiego rodu wychodziły za mąż poniżej swego stanu,
chociaż najczęściej, niestety, w grę wchodziły pieniądze. Gdyby August został
właścicielem tego dworu. . .
 Och, tak  westchnęła Aurora, a powóz toczył się po ściętej jesiennym
przymrozkiem drodze.  Wtedy sprawy dałoby się jakoś ułożyć, przy protestach,
rzecz jasna, ale byłoby to możliwe.
W oczach Theresy pojawił się błysk.
 Siedziałam i zastanawiałam się. . . krewni mego męża z radością wykupili
zamek Gottorp. Dzięki temu otrzymałam dodatkowe pieniądze, których nie chcę
zatrzymać. Gdybym znalazła odpowiedniego człowieka, na przykład mojego za-
przyjaznionego od lat bankiera, który by przelicytował tych ludzi z miasta. . .
Aurora aż podskoczyła z radości.
 Thereso! Wspaniale! Ale ja muszę ci ten dług zwrócić w przyszłości! Moja
droga mama siedzi na worku z pieniędzmi, nie dostanę wprawdzie ani grosza
przed jej śmiercią, lecz przecież nawet ona nie jest wieczna!
Theresa roześmiała się głośno.
 Porozmawiamy o tym pózniej. Najtrudniej jednak chyba przekonać Augu-
sta, że dwór należy do niej chociaż został kupiony za moje pieniądze. Boję się też,
czy twoja matka zechce go zaakceptować jako nowego właściciela.
 Nie, absolutnie nie. Poza tym Lizuska zdążyła już zwąchać pismo nosem,
to znaczy domyśla się, że coś jest między mną i Augustem, chociaż żadne niczego,
ani wobec innych, ani nawet wobec siebie nawzajem, nie okazywało.
16
 Pozwól mi porozmawiać z Augustem  rzekła Theresa stanowczo. 
Spiszę z nim kontrakt. Wy oboje dostaniecie ode mnie dwór w dzierżawę. Tak
chyba będzie najlepiej?
 Też tak myślę. August za nic nie przyjąłby darowizny, o tym jestem prze-
konana. Ale dzierżawa, to jest wyjście, możemy cię powoli spłacać, uważam, że
August się zgodzi. A kiedy moją drogą mamę będzie już można nazywać nie-
boszczką spoczywającą w pokoju, spłacę wszystko za jednym razem. Chociaż nie
jestem taka pewna, czy rzeczywiście będzie ona spoczywać w pokoju. August
z pewnością mi we wszystkim pomoże, w spłacaniu długu również.
 Znakomicie! August jest dobrym człowiekiem i w pełni zasługuje na wła-
sny dwór, a nie żeby do końca życia służył za parobka u swego starszego brata.
No, to jesteśmy na miejscu. Uff, wkrótce nadejdzie zima  zakończyła z drże-
niem.  Jak najszybciej powinniśmy wyjechać na południe!
 Ja nie jadę!  oświadczyła Aurora wojowniczo.
 Najpierw, oczywiście, załatwimy sprawę kupna i sprzedaży dworu  uspo-
koiła ją Theresa.  A potem jeszcze postaramy się wyprawić stąd twoją matkę
i Lizuskę. Czy może wolałabyś, żeby zostały do twojego wesela?
 Niech mnie Bóg broni!  zadrżała Aurora.  Ale zapominasz o jednym:
że August jeszcze się nie oświadczył. Chyba dzielimy skórę na niedzwiedziu.
 W takim razie ty mnie jeszcze nie znasz  oznajmiła księżna.  Od czasu,
gdy znalazłam moją córkę i pozbyłam się. . . Och, przepraszam, kiedy zostałam
wdową, chciałam powiedzieć, odzyskałam siłę woli i zdolność do działania.
 Miło mi to słyszeć  rzekła Aurora z zadowoleniem.
Obie panie milczały przez jakiś czas. Rozglądały się z poważnymi minami po
obejściu.
Aurora zbierała siły przed starciem z matką. Theresa zadrżała z nieoczeki-
wanego i całkowicie nieuzasadnionego lęku. Nie miała przecież żadnych powo-
dów, żeby się bać. Służba stała w szeregu z rozpromienionymi twarzami, gotowa
usługiwać gościom na wspaniałym weselnym obiedzie. Zarówno jej własna przy-
szłość, jak i przyszłość młodej pary zdawała się rysować jasno.
A mimo to. . . Theresa nie potrafiłaby opisać tego ogarniającego ją powoli
przerażenia.
Jakby jakiś bardzo, bardzo daleki głos szeptał cichutko jej imię. Przywoływał
ją tak sugestywnie, że niemal miała ochotę zawołać:  Tutaj jestem, zbliż się, ty,
który mnie szukasz!
Rozdział 3
Wdowa-smoczyca siedziała, dysząc niczym stare, dotknięte astmą organy. Po-
nure oczy były niemal zamknięte, można było dostrzec jedynie wąziutkie szparki,
w których czaiło się przebiegłe spojrzenie.
A cóż to znowu takiego? Wytwornie ubrany człowiek przybył z nową propo-
zycją w sprawie dworu. I gotów jest zapłacić znacznie wyższą sumę niż tamci
z Christianii?
Stara nie wiedziała o tym, że nowy kupiec został tu przysłany przez przyja-
ciela księżnej Theresy, starego bankiera. Z trudem udało się zresztą powstrzymać
bankiera, by nie przyjechał sam. Jego skąpstwo mogło wszystko zepsuć.
Przybysz należał do jego zaufanych. Księżna Theresa wprowadziła go w całą
sprawę i teraz, kiedy stał przed starą i jej wyraznie zbyt pulchną córką oraz wścib-
ską pokojówką o żądnym sensacji spojrzeniu, pojmował sytuację bardzo dobrze.
 A zatem pan dobrodziej życzy sobie kupić dwór dla pewnej pani ze swojej
rodziny?  pytała matka Aurory.
 Czy ta pani to ktoś dobrze urodzony?
 Jak najlepiej  zapewniał bankowiec, nie wspominając rzecz jasna, że cho-
dzi o rodzoną córkę starszej pani i jej własną rodzinę.  Natomiast jej przyszły
mąż jest solidnym człowiekiem z bogatego rodu chłopskiego.
Z pewnością pokieruje dworem wzorowo.
 Hmm. . . I są wypłacalni?
 Płacą od razu. Żywą gotówką.
Było widoczne, że starsza pani się waha. Dopiero co uderzeniem dłoni po-
twierdziła sprzedaż dworu komu innemu, ale pieniędzy jeszcze nie dostała. Auro-
ra, która dobrze znała sposób rozumowania matki, wtrąciła pospiesznie:
 Może lepiej dotrzymać tego, co mama obiecała ludziom z Christianii?
Stara smoczyca natychmiast przeszła do opozycji, dokładnie tak jak Aurora
oczekiwała.
 Ale oni nie zapłacili jeszcze ani grosza!  parsknęła.
 Tylko że. . .
 Milcz, dziewczyno!
18
Matka skierowała do bankiera promienny uśmiech. Był to najbardziej obrzy-
dliwy uśmiech, jaki ten człowiek kiedykolwiek widział.
 Mój panie, jeśli wyłoży pan pieniądze na stół, dwór od zaraz należy do
pana.
Aurora odetchnęła cichutko z uczuciem wielkiej ulgi.
Teraz chodziło już tylko o to, by wyprawić starą w drogę, ale bez Aurory.
I to okazało się najtrudniejsze.
Konspirowali długo, Aurora i Theresa, Tiril i Móri.
I to właśnie Móri pomógł im rozwiązać problem.
Dał Aurorze jakiś nie stanowiący zagrożenia dla zdrowia środek, który wywo-
łał u niej gorączkę i czerwoną wysypkę na całym ciele.
 To bardzo zakazne  oznajmił matce ze śmiertelną powagą.
Stara smoczyca i Lizuska jak na komendę odskoczyły tył. Stały właśnie, goto-
we do drogi, i wymyślały Aurorze, jak miała czelność zachorować właśnie teraz,
kiedy jej ukochana matka może się nareszcie wyrwać z tego okropnego pustkowia
i z powrotem zamieszkać w swoim wygodnym zamku.
Głos starej przeszedł w falset, kiedy zataczając się wybiegała z sypialni córki.
 Sama sobie za to podziękuj, Auroro! Skoro spotykasz się z takimi plebeju-
szami, jak ten cały Móri i rodzeństwo Mikalsenów, ja umywam ręce. Przyjedz do
zamku dopiero wtedy, gdy będziesz zdrowa.
Lizuska przerażonym wzrokiem przyglądała się chorej.
 Hurrra  szepnęła Aurora.
Mimo wszystko sprawiała jednak wrażenie trochę zasmuconej, że jej własna
matka troszczy się o nią tak niewiele. Co prawda tego właśnie mogła się spodzie-
wać, ale i tak odczuwała bolesną pustkę w sercu.
Aurora była dobra, dopóki matka mogła się nią wysługiwać według własnego
widzimisię. Teraz stała się bezwartościowa, a na dodatek stanowiła zagrożenie dla
bezcennego zdrowia tej egoistycznej despotki.
Przyjaciele pocieszali Aurorę jak mogli. Wkrótce po wyjezdzie starej zostawi-
li ją w towarzystwie Augusta Mikalsena, zapewniwszy go przedtem, że oświad-
czyny zostaną przez pannę Aurorę przyjęte z wielkim zadowoleniem.
Stara smoczyca sądziła z pewnością, że córka do niej przyjedzie, ale tak się
nie stało. W końcu nadeszła zima i zamknęła wszystkie drogi.
Theresa i jej dzieci przekonawszy się, że Aurora i August postanowili być
razem, po ich przeprowadzce do dworu uznali, że czas najwyższy ruszać w drogę.
Na szczęście jesień była długa tego roku, śnieg pozwalał na siebie czekać, a im
dalej na południe się posuwali, tym mniej zima dawała o sobie znać.
19
Przeprawili się przez wzburzony i szarpany sztormami Bałtyk i podróżowali
przez północne Niemcy, starając się nie zatrzymywać w Prusach, które nie nale-
żały do największych przyjaciół Austrii. Wtedy to Theresa odbyła poważną roz-
mowę z Mórim.
Jako ludzie wysokiego stanu zatrzymywali się po drodze w najlepszych go-
spodach. Pewnego wieczoru Tiril już się położyła, ale jej matka i mąż siedzieli
jeszcze i gawędzili.
Móri był zachwycony wspaniałym niemieckim jedzeniem. Tymi ogromnymi
plastrami szynki i sera, do których podawano piwo lub wino, co kto woli. Mimo
to czuł się trochę skrępowany, a poza tym im dalej na południe się posuwali,
tym większa dręczyła go tęsknota za Islandią. Czuł się tak, jakby zdradzał swoją
ojczyznę.
Mimo wszystko nie zastanawiał się nad wyborem, chciał podążać tam, dokąd
wybierała się Tiril. Pod tym względem życie było proste.
Ale rozmowa z Theresą go zaskoczyła.
Móri, ty znasz moją córkę lepiej niż ja  zaczęła księżna odsunąwszy na bok
kielich z winem i siadając wygodniej w fotelu przed kominkiem w dużej izbie
gospody. Na dworze było zimno i chłód zaczynał przenikać do wnętrza.
 Nie jestem tego pewien, wasza wysokość  odparł Móri.  Chociaż, rze-
czywiście, znam ją dłużej.
Theresa skinęła głową.
 Jak dalece byłaby ona w stanie znieść niechęć ludzi i inne przeciwności
losu?
O mój Boże, jeszcze jakieś przeciwności? Czy nigdy nie będzie temu końca,
myślał Móri.
 O ile wiem, Tiril jest zdolna znieść bardzo wiele  powiedział głośno. 
Ale ona jest teraz naprawdę zmęczona i powinna być otaczana wyłącznie opieką
i serdeczną troskliwością.
 Pojmuję to bardzo dobrze i zrobiłabym dla niej wszystko, musisz jednak
zrozumieć, mój kochany zięciu, który stajesz mi się coraz droższy w miarę, jak cię
lepiej poznaję. . . kiedy po raz ostatni przebywałam w zamku Gottorp, nawiązałam
kontakty z moją rodziną w Hofburgu, w Wiedniu. Chciałam przygotować ich na
to, że wrócę z córką, i zabiegałam, by Tiril została dobrze przyjęta. Moi rodzice
nie żyją, natomiast cesarz i dwoje mego rodzeństwa, mieszkający w Hofburgu, nie
chcą nawet o niczym słyszeć. Całkiem niedawno rodzina przeżyła wielki skandal,
kolejnego dom książęcy nie zniesie. Wiesz, jest wielu takich, którzy tylko czyhają
na okazję, by zagarnąć tron, zwłaszcza że pozycja cesarza jest bardzo niepewna.
Pojęcia nie mam, jak powiedzieć o tym wszystkim Tiril.
 O, jeśli nie mamy poważniejszych zmartwień, to naprawdę nie ma się czym
przejmować  rzekł Móri z ulgą.  Największym problemem Tiril było właśnie
to, że będzie musiała być przedstawiona u dworu.  Żebym mogła tego uniknąć,
20
wszystko byłoby znakomicie , powiedziała mi nie dalej jak wczoraj.
 Och, to wspaniale!  ucieszyła się Theresa.  Mój brat zaproponował,
bym zajęła Theresenhof i tam zamieszkała. . . Nie, to nie po mnie dwór ma na-
zwę, to była Theresia, moja krewna, która żyła dawniej. W naszej rodzinie mnó-
stwo jest takich imion: Therese, Theresa, Maria Theresa. To bardzo ładna, nieduża
posiadłość w Krnten, na zachód od Wiednia.
 Świetnie!  powiedział Móri, starając się, by jego głos brzmiał możliwie
jak najbardziej entuzjastycznie. Stworzenie ukochanej własnego domu od wielu
miesięcy stanowiło jego życiowy cel. Najchętniej zamieszkałby z nią na Islandii.
Był jednak kompletnie bezsilny. Ze sprawami materialnymi nigdy sobie dobrze
nie radził.
Theresa dodała z pewnym ociąganiem:
 Pomyślałam więc, że moglibyśmy tam zamieszkać, wszyscy troje. Jeśli
zgodzisz się przyjąć pod swój dach teściową. . .
Ona również była bezdomna, także została odepchnięta. Móri uśmiechnął się
ciepło i promiennie.
 Co też wasza wysokość! Tiril będzie na pewno zachwycona!
 Dzięki ci za te słowa. Przecież jeśli o nią chodzi, mam tak wiele do odro-
bienia. Tyle trzeba naprawić. Mój brat poczynił już przygotowania na nasze przy-
jęcie, zgromadził służbę i wszystko, co potrzeba. To człowiek o dobrym sercu,
chociaż z pozoru bardzo surowy. Nie szczędził mi ostrych wymówek, na szczę-
ście listownych, za lekkomyślność w młodości, ale wiem, że z radością spotka
Tiril. Niestety, nie może się to dokonać w Hofburgu.
 To zrozumiałe. Ale, księżno. . . Pani jeszcze nie o wszystkim mi powiedzia-
ła, prawda? Od wielu dni dręczy panią jakieś zmartwienie, a przecież ta rodzinna
sprawa, o której teraz rozmawiamy, nie może być przyczyną aż tak wielu ciężkich
westchnień i pełnych lęku spojrzeń. Przy najmniejszym szeleście wasza wysokość
po prostu podskakuje.
Theresa położyła rękę na jego dłoni.
 Jesteś bardzo dobrym obserwatorem, Móri. To prawda, że mam poważ-
ne zmartwienia. Ale to sprawy tak dziwne, że nawet nie jestem w stanie o nich
mówić.
Móri zmarszczył brwi. Theresa dostrzegła niepokój na jego twarzy.
 Wasza wysokość, proszę mi o wszystkim opowiedzieć!
Przez cały wieczór padało. Deszcz ze śniegiem zacinał w okienne szyby.
Ale teraz pogrążeni w rozmowie nawet nie zauważyli, że deszcz ustał i nie-
oczekiwanie małe szybki rozjaśnił blask księżyca. Pogoda musiała się zmienić
jakiś czas temu, ale dwoje ludzi w izbie, zajętych swoimi sprawami, niczego nie
zauważyło.
Nagle Móri spojrzał na księżyc i zadrżał. Przerażało go to, co Theresa miała
mu opowiedzieć.
21
 Księżyc świecił, lecz jego zimny blask
Był jak ognie Elma, co na masztach płoną,
Gdy wieczór cieniem kładzie się na morze,
Jak błędny ognik, jak światła smolnych drzazg,
Lub jak ów błysk, co go w noc jesienną
Twe oko przelotnie pochwyci nad grobem. 1
1
Fragment pierwszej części poematu Gustafa Frdinga  Sny w Hadesie .
Rozdział 4
Theresa również zwróciła teraz uwagę na zmianę, jaka zaszła w pogodzie.
 Zrobiło się zimniej  powiedziała cicho.
 Tak.
 W tych okolicach jednak zazwyczaj chłody nie są bardzo dokuczliwe.
W każdym razie nie takie jak w Norwegii.
Móri nie odpowiadał. Siedział i przyglądał się tej jeszcze młodej kobiecie,
która została właśnie jego teściową. Była bardzo podobna do Tiril, tylko twarz
miała nieco szczuplejszą i w ogóle wydawała się jakby drobniejsza. Miała też
w sobie wrodzoną szlachecką godność, której w Tiril pozostało niewiele, Tiril
bowiem była spontanicznym dzieckiem natury.
Cóż to musiał być za drań, ten który wykorzystał taką wtedy młodą Theresę?
I dlaczego ona chroni jego nazwisko, można powiedzieć  zębami i pazurami?
Jak mężczyzna może zrobić coś takiego spragnionej miłości młodej dziewczynie,
właściwie jeszcze dziecku? Móri domyślał się, że ojciec Tiril wie o istnieniu córki.
Ale gdzie on się podziewa? Dlaczego nie poczuwa się do odpowiedzialności?
Theresa mówiła coś o ciepłej pogodzie. Móri uznał, że nie chce odpowiadać
na jego pytanie.
 Mam nadzieję, że jutro pojedziemy dalej  powiedziała, oglądając się
niespokojnie przez ramię.
 Proszę kontynuować opowiadanie, wasza wysokość.
Księżna westchnęła.
 Cóż, zacznę od sprawy najprostszej. Przedwczoraj rano, kiedy już mieliśmy
opuszczać gospodę w. . . ech, zapomniałam, jak się to miejsce nazywa, ale to bez
znaczenia. Wtedy podeszła do mnie karczmarzowa i powiedziała, że obawia się,
iż popełniła głupstwo.
Móri spoglądał pytająco na swoją teściową.
 Karczmarzowa wyjaśniła mi, że jakiś tydzień temu przybył do gospody
gość i niby przypadkiem zapytał, czy daleko stąd do zamku Gottorp.
Na te słowa Móri nastawił uszu.
 Karczmarzowa odpowiedziała mu, że to zaledwie dzień drogi, i zapytała,
23
kogo ma zamiar tam odwiedzić. Ów nieznajomy oświadczył, że księżnę There-
sę. Przecież księżna wyjechała na północ, zdziwiła się wtedy kobieta i wyjaśniła,
że jej wysokość kierowała się do Norwegii. To sprawiło, że obcy zmienił kurs
i również podążył na północ. Karczmarzowa nie wiedziała, co o tym myśleć, za-
martwiała się, że wprowadziła człowieka w błąd, bo nie miała pojęcia, że ja tak
szybko wrócę.
 Czy zapytała ją pani, jak ten człowiek wyglądał?  chciał wiedzieć Móri.
 Tak. Bo i ja się zmartwiłam z jego powodu. Myślałam, że to ktoś, kogo
znam. Ale tak nie było. Karczmarzowa opisała go jako niezwykle przystojnego
mężczyznę, mówiącego bardzo zle po niemiecku. Jej zdaniem mógł to być Włoch,
albowiem towarzyszący mu sługa zwracał się do niego per signore Lorenzo. Był
to człowiek o ciemnych włosach i oliwkowej cerze, w średnim wieku, z dużą
blizną na twarzy, obejmującą także jedno ucho. Absolutnie nie znam nikogo, kto
by odpowiadał temu rysopisowi.
Przez chwilę siedzieli oboje bez słowa, pogrążeni w myślach. Potem Móri
przypomniał:
 Mówiła pani o wielu zmartwieniach.
Twarz księżnej pociemniała. Ona sama zaś cofnęła się nieco, jakby chciała
czegoś uniknąć.
 To bardzo dziwna sprawa. A zarazem potworna.
 Czy pani. . . przeżyła coś, czego pani nie rozumie, księżno?
 Tak. Tak właśnie należy to określić. Móri, nie patrz na mnie w ten sposób!
Mam wrażenie, jakbyś wiedział, co chcę ci powiedzieć.
 Boję się, że to prawda. Proszę mówić!
 To jest głos. . .  zaczęła księżna z wahaniem.
Móri zbladł. Cała jego sylwetka wyglądała teraz jak czarny cień rysujący się
na tle ściany. Jedynie twarz lśniła w blasku ognia z kominka.
 Wewnętrzny głos, prawda? A mimo to dochodzący z oddali?
 Właśnie! Wiesz coś o tym?
 Aż nazbyt wiele! Proszę już nic więcej nie dodawać. Może księżna zrobić
wszystko, tylko proszę nie odpowiadać na jego wołanie!
 Ale ja chcę odpowiedzieć! Czasami udaje mi się trzymać od tego na odle-
głość, ale głos jest tak natarczywy, że mam ochotę krzyczeć:  Tutaj! Tutaj jestem!
Idę! Już idę!
 I tego właśnie ów głos pragnie  odparł Móri wstrząśnięty.  Proszę mi
obiecać, że nigdy mu pani nie odpowie!
 W takim razie wyjaśnij mi, co to za głos!
 Dobrze, wyjaśnię!
Theresa wiedziała przecież już dość dużo o polowaniu na Tiril, ale opis ostat-
nich wydarzeń we dworze niedaleko Christianii dotarł do niej zaledwie we frag-
mentach.
24
Móri opowiedział o głosie, który nalegał, by Tiril ujawniła, gdzie się znajduje.
 Rozumie pani, księżno, że on. . . Bo to jest mężczyzna. . .
Księżna skinęła głową.
 On z łatwością może dotrzeć do duszy człowieka. Najpierw odnalazł duszę
Tiril, ale teraz odkrył istnienie waszej wysokości. Wygląda jednak na to, że owej
nieznanej sile trudno jest zlokalizować żywego człowieka, tego, do którego dusza
należy. On po prostu nie wie, gdzie się człowiek znajduje, i dlatego stara się panią
do siebie przyciągnąć, dlatego przyzywa. Ale ja i moi niewidzialni towarzysze
zdołaliśmy otoczyć Tiril swego rodzaju murem tak, że on nie może mieć do niej
przystępu.
 Bogu dzięki  westchnęła Theresa z ulgą.  Wolałabym jednak tych,
o których mówisz  towarzysze , nazywać twoimi duchami opiekuńczymi.
 Proszę bardzo  rzekł Móri.  Ja przeciwstawiałem im się przez wiele lat,
nie chciałem nawet słyszeć o ich istnieniu. Chyba już czas okazać wdzięczność za
ich nieustanną obecność przy mnie.
 I ja tak myślę  powiedziała księżna z powagą.
 Ale, księżno. . . Panią także możemy otoczyć nieprzebytym murem. Zgodzi
się pani na to?
Księżna zadrżała.
 Nie wiem, czy mam dość sił. Pozwól mi przemyśleć tę sprawę dziś w nocy.
 Proszę bardzo, byleby to nie trwało zbyt długo!
Zapadł głęboko w krzesło i całkowicie pogrążył się w mroku.
 Przestraszyło mnie to, że znowu ktoś mówi o głosie. Widzi pani, księżno,
byliśmy przekonani, że niebezpieczeństwo z tamtej strony już zostało wyelimino-
wane. Bowiem moi przyjaciele z tamtego świata uczynili absolutnie wszystko, by
raz na zawsze pozbyć się dwu prześladowców, którzy kilka tygodni temu o ma-
ło nie schwytali Tiril. Potem nastał spokój i odetchnęliśmy z ulgą. A teraz od
księżnej pani słyszę o głosie. Przeraża mnie to. Czego oni mogą od pani chcieć,
księżno?
 Nie wiem  jęknęła żałośnie.  Nie potrafiłabym znalezć najmniejszej
przyczyny. Ale co się jeszcze wydarzyło we dworze, kiedy ja byłam w zamku
Gottorp?
Móri uśmiechnął się krzywo.
 Duchy zabrały nas w podróż w czasie i przestrzeni, do Tiersteingram w Ti-
veden za czasów złego księcia.
 Oj!
 Tak, istotnie nie bardzo to było przyjemne.
 Wspominaliście o tym, ale nie brałam waszych słów poważnie. Wydawało
mi się to zbyt nierealne. Opowiedz mi teraz więcej!
Móri opowiedział i na koniec rzekł:
25
 Najgorsze, że ja wszystko zniszczyłem. Zobaczyłem wielką księgę ze zna-
kiem słońca i natychmiast chciałem ją otworzyć. Tiril zdołała mnie powstrzymać
w ostatniej chwili, ale mimo to dość brutalnie zostaliśmy przywróceni do rzeczy-
wistości.
 Ale dowiedziałeś się czegoś?
 Odczytałem tylko dwa słowa, wypisane na okładce księgi jakimś runicz-
nym pismem.
Theresa przyglądała mu się wyczekująco.
 Nic nam te słowa nie mówią. STAIN ORDOGNO, tak brzmią.  Stain
pisane przez ai.
Księżna zmarszczyła brwi. Móri widział, że bardzo się stara coś sobie przy-
pomnieć.
 Wasza wysokość zna te słowa?
 Myślisz, że to po niemiecku?
 Prawdopodobnie, skoro książęta stamtąd pochodzili.
Theresa myślała teraz głośno.
  STAIN , to musi być  STEIN , kamień. Pismo runiczne ma wspólny znak
E oraz I, więc dla rozróżnienia w tym przypadku używano A zamiast E.
 Słusznie.
 Angielskie słowo  stain , oznaczające plamę, tu wydaje się kompletnie
nieuzasadnione.  STAIN to może także być imię, ale nie wydaje mi się, żeby
w tym przypadku tak było. ORDOGNO natomiast. . .
Umilkła. Móri czekał.
 Już kiedyś to słyszałam. . .
 Brzmi jakoś z włoska  wtrącił Móri.
Theresa skinęła głową.
 Albo z hiszpańska. Ordogno. . . Ordogno. . .  Potem powtórzyła szeptem:
 Słyszałam to, ale w związku z czym. . . ?
 Niech księżna spróbuje sobie przypomnieć  prosił Móri.  Wydaje mi
się, że to ważne. Ale jutro musimy ruszać dalej, więc może. . .
 Tak, masz rację  powiedziała księżna, wracając do rzeczywistości. 
Rozmowa z tobą zawsze przynosi pociechę, Móri.
 To samo ja chciałbym powiedzieć o rozmowach z panią, księżno.
Theresa dotknęła delikatnie jego ramienia.
 Nie przestaję dziękować Panu Bogu za to, że Tiril znalazła ciebie, Móri!
I powinieneś wiedzieć, że bardzo się cieszę na przybycie wnuka!
Móri uśmiechnął się.
 Postaram się, żeby Tiril przyjęła to ze spokojem, ona jest bardzo dzielna.
Wszelkie przeciwieństwa traktuje jako wyzwanie. Mogę jednak zapewnić księż-
nę, że my oboje też się bardzo cieszymy.
26
Nie wspomniał ani słowem o okropnym lęku, jaki ich czasami ogarnia na myśl
o mającym się narodzić dziecku.
Twarz Theresy się rozjaśniła.
 Teraz Tiril będzie miała spokój w Theresenhof. A my będziemy się nią
opiekować, prawda?
 Oczywiście  potwierdził Móri, a w jego oczach pojawił się wyraz zde-
cydowania.
Czy ten krótki, szyderczy śmiech, który, jak mu się zdawało, doszedł do niego
z ciemnego kąta, to tylko wytwór pobudzonej wyobrazni?
Tiril jednak nie spała. Leżała na łóżku w pokoju na piętrze i wpatrywała się
w okno, skąd widoczne było rozjaśnione księżycowym światłem nieb o. Blask
księżyca wpadał do pokoju i cień okiennych ram tworzył na ścianie dziwne geo-
metryczne wzory. Świeca już dawno temu dopaliła się i zgasła.
 Boże  szeptała Tiril.  Boże kochany, bądz miłosierny! Pragniemy tego
dziecka bardziej niż czegokolwiek na świecie, ale czy nie uczyniliśmy czegoś
nieodpowiedzialnego? Myśleliśmy przecież tylko o własnym szczęściu, czy z tego
powodu ta niewinna istota miałaby cierpieć? Z powodu naszej miłości?
Umilkła i zaczęła nasłuchiwać. Zdawało jej się, że coś słyszy. . .
Słaby, słabiuteńki odgłos. . .
Nie, niczego nie słychać.
Tak się boję, myślała. Boże, dopomóż mi, tak się boję. Rozmawialiśmy o tym,
by nie dopuścić do urodzenia maleństwa, ale jak moglibyśmy uczynić coś takie-
go? Nikt nas do tego nie zmusi! To przecież wielki grzech i straszna niesprawie-
dliwość wobec dziecka, które może chciałoby żyć.
Ale czy nie popełniliśmy niesprawiedliwości pozwalając mu żyć? Może bę-
dzie nas za to nienawidzić?
Wesołość niewidzialnych towarzyszy Móriego. . .
To przerażające. Jakby. . . Jakby mające się narodzić dziecko uważały za swo-
je.
Och, nie, to niemożliwe, ponosi mnie wyobraznia. Wymyślam sprawy, które
nie istnieją.
Tiril zamknęła oczy.
Wkrótce zapadła w ten stan drzemki, który poprzedza sny. Ostatnim wysił-
kiem woli starała się ponownie otworzyć oczy i znowu zaczęła się wpatrywać
w księżyc, który tymczasem przesunął się tak, że świecił jej prosto w twarz.
Znajdowała się w jakimś przedziwnym miejscu.
Rozległe, niemal bezkresne bagna, za którymi majaczyły wysokie góry.
W szczelinie pośród lekkich i prawie przezroczystych chmur przesuwających się
nad bagnami pojawił się księżyc. Wszędzie widziała małe, niebieskie, tańczące
ponad trzęsawiskami płomyki, jakby jakieś karły przenosiły po mokradłach lata-
renki. Noc była niebieska, ani ciemna, ani jasna, dokładnie taka sama jak ta tutaj,
27
za jej oknem.
W trwającym kilka minut półśnie znowu usłyszała te słabe dzwięki. Jakieś
szepczące głosy.
 Czy oczekiwany wkrótce się pojawi?
Takie właśnie słowa wypowiadały szeptem te głosy. A może jej się tylko zda-
wało?
 Przez setki lat czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy . Czy słyszała coś jeszcze
o zaczarowanym ludzkim dziecięciu?
Nie była w stanie sobie tego przypomnieć. Senne marzenie rozproszyło się
i rozwiało.
Tiril odwróciła się do ściany i oparła dłoń na boazerii. Jaka jedwabista po-
wierzchnia, ile w niej życia. Jak dłoń przyjaciela. Przesuwała ręką po drewnie.
Jestem teraz taka szczęśliwa. Mam Móriego. I Nera. I odnalazłam matkę, którą
z każdym dniem bardziej lubię.
A mimo to nie czuję się bezpieczna.
Oczekuję dziecka Móriego. To szczęście tak wielkie, że czasami o mało się nie
uduszę łzami radości. Zwłaszcza ze już od dawna zaakceptowałam to maleństwo.
Dlaczego właśnie to cudowne oczekiwanie miesza się z rozdzierającym serce
lękiem?
Rozdział 5
Wielki Mistrz Zakonu Świętego Słońca ponownie znajdował się w domu po
spotkaniu w poświęconych Słońcu salach. Od brata Lorenza wciąż nie było żad-
nych wiadomości. Dlatego musiał raz jeszcze wezwać księżnę Theresę.
Tiril Dahl już nie odpowiadała na jego wołania. Zresztą szczerze mówiąc ni-
gdy tego nie robiła, on jednak czuł, że związek między nimi istnieje, ale teraz
jakby ich oddzielał jakiś mur. Jakby ona już nie słyszała jego wezwań. To niepo-
jęte, niewytłumaczalne!
A może tkwił jakiś okruch prawdy w tym, co twierdzili Reuss i von Kalten-
helm? Że tę dziewczynę otaczają teraz potężniejsze siły.
Nonsens! Któż by to mógł być? Przecież właśnie Wielki Mistrz rozporządzał
największą okultystyczną siłą, jaką kiedykolwiek zdołał w sobie rozwinąć syn
rodzaju ludzkiego. On sam znał się najlepiej na takiej akurat magii. Nie mogła
istnieć żadna moc, która byłaby w stanie się z nim mierzyć. A mimo to Tiril Dahl
była w jakiś sposób chroniona, choć Mistrz nie mógł sobie wyobrazić, w jaki.
Może dziewczyna umarła?
Nie, nie, to niemożliwe, w takim razie byliby zgubieni, wszyscy rycerze świą-
tyni. To znaczy rycerze Słońca; rycerze świątyni to ci, którzy należą tylko do
kościoła.
Księżna Theresa natomiast nie miała żadnej ochrony. Zdołał zauważyć, że ona
odbiera jego wołania. Wciąż jednak nie wiedział, gdzie się ta kobieta znajduje.
Wielki Mistrz użalał się nad sobą. To nieustanne napięcie, jakiego wymaga-
ło wzywanie obu kobiet, bardzo nadwerężyło jego siły. Zarówno duchowe, jak
i fizyczne. Musiał to jednak ponawiać.
Rozpalił kadzidło w małej miseczce. Kilka razy zaciągnął się dymem, usiadł
w swoim krześle z bardzo wysokim oparciem, skłonił głowę, splótł ręce na pier-
siach i zamknął oczy z westchnieniem udręki. Ze względu na siebie najchętniej
by to wszystko zakończył, nie wolno mu było jednak rezygnować, koniecznie mu-
siał podjąć jeszcze jedną próbę. Skoro nie mógł dotrzeć do Tiril, musiał zdobyć
w zamian jej matkę.
Żywił nadzieję, że będzie to już ostatni raz. Uparte, głupie baby, które przy-
29
czyniają mu tyle zmartwień!
Wonny dym sprawił, że Mistrzowi lekko zawirowało w głowie. Koncentrował
się na osobie Theresy, starał się odsunąć od siebie wszelkie inne myśli.
Pokój, w którym siedział, zniknął. Mistrz znajdował się teraz w mrocznej pu-
stce, w której kręciła się nieustannie jakaś olbrzymia kula. W końcu dusza Mistrza
przeniknęła do kuli i zawrót głowy ustał. Wielki Mistrz nie zdawał już sobie spra-
wy z tego, gdzie się znajduje, świadom był tylko jednego. Perliste krople potu
ukazały się na jego czole i na górnej wardze, wyszukany materiał, z jakiego wy-
konana była jego szata, lepił się do ciała. Serce łomotało, zakłócając ciszę jego
świata, Mistrz bał się, że to nieszczęsne serce za chwilę pęknie.
Z gardła wydobywały się nieokreślone dzwięki, ale nie był w stanie wypowie-
dzieć ani jednego słowa. Zresztą te dzwięki też pojawiały się wbrew jego woli.
Był wyczerpany do granic wytrzymałości tą potworną koncentracją. Nie miał
sił, by poruszać wargami. Raz po raz z gardła z trudem wydobywał się charkot.
Sprawiało mu to wielki ból.
 Thereeesaaa. . . Thereeesaaa. . .
Z nosa Wielkiego Mistrza ciekła krew, ale on tego nie dostrzegał. Ciało prze-
stało dla niego istnieć. Tylko duch był żywy. I trwał udręczony do ostateczności
niebywałym wysiłkiem myśli.
Serce waliło ciężko jak uderzenia młota. Gdyby ktoś stał na dziedzińcu, mógł-
by je chyba usłyszeć.
 Chooodz! Chodz, Thereeesaaa, chooodz!
Powietrze w pokoju zdawało się tak gęste, że Mistrz z trudem oddychał.
W płucach mu świszczało.
Głęboko w podświadomości Mistrza tkwiło przekonanie: Jeszcze tylko ten
jeden raz! Więcej już by nie zniósł. Nie był przecież młody, a te nawoływania
odbijały się boleśnie na całym jego organizmie.
 Theeereeesaaa!
Nienaturalny szept zawisł w pokoju niczym głuche echo.
Kiedy pierwsze szare smugi brzasku rozjaśniły niebo, księżna Theresa się ock-
nęła.
Poczuła lodowate zimno na plecach od karku aż do krzyża.
Głos!
Pojawił się znowu. Powolny, szepczący. Zdawała sobie sprawę z tego, że sły-
szy go już jakiś czas, że słyszała jeszcze we śnie, ale nie chciała się obudzić.
 Theresa  wzywał głos. Powoli, przeciągle.  Theresa, chodz!
Teraz nie mogła go już lekceważyć, nie mogła udawać, że nie słyszy.
Nic nie pomagało zatykanie uszu rękami, bo wołanie rozlegało się gdzieś
w głębi jej jestestwa. Zarówno tam, jak i na zewnątrz. Jakby docierało do niej
30
z jakiegoś miejsca w górze, może w dachu albo ze ścian. W każdym razie jego
zródło znajdowało się bardzo daleko stąd, a mimo to nie mogła się oprzeć wraże-
niu, że tkwi w jej głowie.
Głos odezwał się znowu. Teraz słów było więcej:
 Theresa von Habichtsburg!
Prastara nazwa pierwszego habsburskiego zamku, Habichtsburg, Góra Jastrzę-
bi. Skąd Głos mógł znać tę nazwę?
Wszystko wskazywało na to, że Glos posługuje się językiem niemieckim. Al-
bo przynajmniej jego ojczysty język jest blisko z niemieckim spokrewniony.
Glos był taki uwodzicielski. Zagłuszał wszystkie świadome myśli. Budził
w księżnej poczucie bezpieczeństwa, jakby została otulona jakąś nieprzenikalną
tkaniną. Jakby mówił:  Jeśli tylko do mnie przyjdziesz, wszystko będzie dobrze .
Był dzisiaj bardziej natarczywy i bardziej dobitny niż zazwyczaj. Jakby dawał
do zrozumienia, że wszystko musi się rozstrzygnąć teraz albo nigdy. Theresa, któ-
ra, słyszała wołania od jakiegoś czasu przez sen, nie mogła zrozumieć, dlaczego
nie jest w stanie spełnić polecenia Głosu. Miał on przecież siłę, dokładnie tak sa-
mo jak jej ojciec i dziadek. Im była powolna we wszystkim, nie pytając dlaczego.
Posłuszeństwo wobec starszych było w niej głęboko zakorzenione.
Raz jeszcze Głos wezwał ją, by przyszła. Brzmiało to usypiająco, oszałamia-
jąco, czyniło ją bezwolną.
 Tak  wyszeptała sama do siebie.
Wtedy nadeszły całkiem inne słowa:
 Theresaaa, gdzie ty jesteś?
 Tutaj  odparła sennie.  Tutaj jestem.
Głos był poirytowany. Zniecierpliwiony. Chciał wiedzieć, gdzie dokładnie.
Na to pytanie Theresa odpowiedzieć nie mogła, była bowiem kompletnie oszo-
łomiona, a podczas tej podróży zatrzymywali się tylekroć, w tylu różnych miej-
scach, że nie byłaby w stanie określić, gdzie się znajdują akurat teraz. Odpowie-
działa tylko:
 Zaraz przyjdę.
I zaczęła się ubierać.
Zawsze bądz posłuszna dorosłym. To pierwsze przykazanie jej dzieciństwa.
Trzej służący brata Lorenza przenieśli wszystkie bagaże na pokład łodzi, któ-
ra miała zawiezć ich do Szwecji. Stamtąd drogą lądową zamierzali podążyć do
Norwegii.
Służący zostali dobrani niezwykle starannie; jeden z nich pochodził z północ-
nych krajów i dzięki temu mógł być tłumaczem na barbarzyńskiej ziemi.
Lorenzo stał przy relingu i dygotał z zimna, chociaż miał na sobie ciepły swe-
ter, który dała mu żona, i jeszcze wiele innych ubrań. Morze było ohydnie szare,
31
pokryte spienionymi sztormowymi falami. Lorenzo przymocował kapelusz szali-
kiem zawiązanym pod brodą i walczył jak mógł o zachowanie godnego wyglądu,
mimo że opatulił się w niemal wszystko, co miał, a na dodatek ciekło mu z nosa.
Był to ostatni w tym roku statek przez cieśninę. Przy tamtym brzegu zaczynał
się już kłaść lód.
Lorenzo tędy nie będzie mógł wrócić wcześniej niż, dopiero z nadejściem
wiosny. Był wściekły, ale cóż mógł na to poradzić? Rozkaz to rozkaz, nikt nie
odmawia Mistrzowi.
Tłumacz dyskutował gorączkowo z jakimś wysokim członkiem załogi. Na kei
zaczynano odwiązywać cumy.
 Signore Lorenzo. . .  tłumacz był podniecony.
 Tak, co się stało?
 Ten człowiek powiada, że księżna Theresa wraz z orszakiem pojechała
znowu na południe.
 Co takiego?  ryknął Lorenzo i poczuł, że z gniewu twarz robi mu się
purpurowa.
Stateczek powoli odpływał od kei.
 Zatrzymajcie się!  krzyknął Lorenzo.  Nakazuję wam zatrzymać łódz!
Muszę zejść na ląd!
Przeklęte babsko! Czy ona sama nie wie, czego chce?
Szyper nie miał ochoty słuchać poleceń Lorenza. Aódz była szwedzka, miała
przed sobą ostatni kurs w tym sezonie, szyper chciał wracać do domu i nie miał
czasu na zabawy.
Nakłonienie kapitana  do rozsądku kosztowało Lorenza połowę zawartości
jego podróżnej kasy. I, oczywiście, mnóstwo czasu pochłonęło ponowne wyłado-
wanie wszystkiego, co należało do Włochów.
Potem Lorenzo znowu stracił bardzo wiele czasu na odszukanie zamku Got-
torp, gdzie jednak Theresy nie było od wielu tygodni i dokąd ona sama nigdy już
nie chciała wracać. Uzyskał w zamian informację, że księżna zamierzała prędzej
czy pózniej powrócić do swojej ojczyzny, czyli do Austrii.
No cóż, powinien być przynajmniej wdzięczny losowi, że w porę pozwolił mu
zawrócić na południe. Lorenzo jednak wszystko widział w ponurych barwach.
Czuł się pokonany i oszukany.
Mimo wszystko trafił na trop, chociaż bardzo się spózniał. Dość łatwo było
poruszać się śladami Theresy z gospody do gospody. Wszędzie ludzie ją pamię-
tali, zresztą osoba z takim eleganckim ekwipażem, podróżująca ze specjalnym
orszakiem, nie może się przemknąć nie zauważona.
Nic jednak nie pomagało. Lorenzo był zły. Bardzo, bardzo zły. Jeśli kiedykol-
wiek w jego duszy gościła litość, to teraz nie został po niej najmniejszy nawet
ślad. Nikt nie może sobie kpić z brata Lorenza!
Rozdział 6
Kiedy Tiril i Móri siedzieli rano przy śniadaniu w głównej izbie gospody,
przybiegła pokojówka Theresy. Jej twarz wyrażała głębokie zmartwienie i poczu-
cie winy.
 Zaspałam dzisiaj, sama nie wiem, jak to się mogło stać  mówiła zgnę-
biona.  A kiedy się obudziłam, jej wysokość już wstała. Czy księżnej pani tu
nie ma?
 Nie. I wcale jej dzisiaj nie widzieliśmy!
Przesłuchania woznicy i dwóch służących, którzy towarzyszyli księżnej, do
niczego nie doprowadziły. Rozmowy z tutejszymi ludzmi także nie. Dopóki nie
porozmawiali z jedną z dziewcząt kuchennych, które zaczynają swą pracę naj-
wcześniej.
Otóż ta właśnie dziewczyna stała przy oknie na pięterku wyjmowała ze skrzy-
nek zmarznięte pelargonie. Wtedy zobaczyła, że ta  piękna pani wychodzi przez
główne drzwi. Nie rozwidniło się jeszcze całkiem, ale dziewczyna gotowa była
przysięgać, że widziała właśnie księżnę. Piękna pani miała na sobie płaszcz po-
dróżny, a kiedy wyszła z domu, przez chwilę stała na schodach, jakby się wahała.
Potem skierowała wzrok ku południowi i szybkim krokiem ruszyła w stronę bra-
my. Po chwili zniknęła na drodze.
Dziewczyna myślała, że elegancka pani nie może spać i chciała się trochę
przespacerować.
 Na drodze, powiadasz. Ale tutaj jest kilka dróg. Na której?
Służąca podeszła do okna i pokazała.
 To znaczy na południe?  zapytał Móri.
Dziewczyna sprawiała wrażenie zakłopotanej.
 Nie. Ja tylko widziałam, jak pani szła do dużej krzyżówki. A w którą stronę
poszła stamtąd, to nie wiem.
 W stronę domu, do Wiednia?  zastanawiała się Tiril.
 Tego nie możemy wiedzieć  odparła zaufana pokojówka Theresy. 
Teraz jesteśmy koło Hochstadt. Droga na Wiedeń, a także do Krnten, gdyby jej
wysokość chciała pójść do Theresenhof, prowadzi na wschód. Ale nie wiemy,
33
którą drogę jej wysokość wybrała.
 A dokąd prowadzi ta droga, która od krzyżówki biegnie na południe? 
zapytał Móri.
Woznica i karczmarz zawołali jeden przez drugiego:
 W stronę Szwajcarii.
 Ale moja mama nic o tym nie wie. Ona chciała się tylko przejść  powie-
działa Tiril.
 W środku nocy? No tak, o świcie. . . Mimo wszystko bardzo mnie to martwi
 rzekł Móri.
Jeden ze służących wtrącił:
 Jej wysokość może się stać ofiarą napadu.
 Nie sądzę  zaprzeczył Móri w zamyśleniu. Odwrócił się do służącego.
 Pojechałbyś ze mną? I może jeszcze ktoś z gospody? Pożyczycie nam koni?
 Naturalnie!
Karczmarz pospiesznie załatwił wszystko, o co Móri prosił. Znalazły się na-
wet pistolety dla niego i dla chłopca stajennego, który miał mu towarzyszyć. Sługa
księżnej miał własną broń.
 No i Nero  powiedział na koniec Móri.  On jest ważny. Znajdzcie zaraz
jakąś część ubrania księżnej, coś, co nosiła blisko ciała. Może koszulę, w której
spała ostatniej nocy?
Pokojówka przyniosła niebywale elegancką nocną koszulę z najdelikatniej-
szego jedwabiu, zdobioną koronkami.
Teraz okazało się, że z psem będzie kłopot. Nie mogli mu powiedzieć:  Szukaj
Theresy , bo rzadko słyszał to imię.  Księżna brzmiało jakoś bezosobowo. Jak
najczęściej się do niej zwracali?
 My przeważnie mówiliśmy  wasza wysokość  oświadczyła pokojówka
niepewnie.
Tego musieli się trzymać. Chętny do pomocy, ale całkiem zdezorientowany
Nero wąchał nocną koszulę księżnej, a Móri powtarzał:
 Odszukaj waszą wysokość, Nero!
Tiril pomagała jak mogła, przestraszona, że jej ukochany pies nie dorósł do
takiego zadania. Nigdy przecież jeszcze czegoś takiego nie robił.
 Nero, znajdz waszą wysokość! Spróbuj, Nero!  prosiła.
Pies spoglądał to na jedno, to na drugie, wąchał nocną koszulę, z przejęciem
machał ogonem, ale zdaje się niewiele z tego wszystkiego rozumiał. Trwało tak,
dopóki Tiril nie wpadła na znakomity pomysł, który szczerze mówiąc powinien
był komuś przyjść już dawno do głowy, nakłoniła psa, by wąchał ślady na scho-
dach.
 Szukaj, szukaj!  mówiła zachęcająco.  Znajdz waszą wysokość! Szu-
kaj, szukaj! Tutaj! Tu jest ślad jej cienkich obcasów, spójrz tutaj, Nero!
34
Nareszcie odezwał się pierwotny instynkt myśliwski. Pies uniósł ogon i po-
czuł się niesłychanie ważny. Nagle ruszył przed siebie do bramy i dalej drogą.
Pochwycił trop!
 Świetnie!  powiedział Móri do zebranych.  Ale minęło wiele godzin.
Księżna musiała zajść daleko. Mówiłaś, że wyglądała na zdecydowaną?  zapy-
tał służącej.
 Tak, bardzo  odparła dziewczyna.  Jakby spieszyła się na jakieś spo-
tkanie.
 Tego się właśnie bałem  mruknął Móri z goryczą.  Ruszajmy, zanim
nasz znakomity pies zniknie nam z oczu!
Musiała iść bardzo szybko, zaszła bowiem naprawdę daleko. Dalej niż idący
jej śladem się spodziewali.
Wybrała drogę na południe i wszystko wskazywało, że uczyniła to bez waha-
nia. Poszła traktem prowadzącym w stronę Szwajcarii.
 Czego jej wysokość tam szuka?  zastanawiał się służący.
Móri nie odpowiedział. Nie chciał zdradzać, że droga, którą księżna poszła,
prowadzi w kierunku, skąd odzywa się Głos.
Gdyby to było możliwe, pozwoliłby jej iść dalej, aż do miejsca, w którym
znajduje się zło. Tym sposobem odnalazłby zródło.
Ale nie mógł tego zrobić tej delikatnej, kruchej kobiecie, która w życiu mu-
siała się tyle nacierpieć.
Znajdowali się w niebywale pięknej dolinie z potężnymi masywami górskimi
na horyzoncie. Tam ją znalezli.
Nero zobaczył księżnę pierwszy i pomknął ku niej niczym armatnia kula.
Widzieli z daleka, jak nieduża kobieca figurka spiesznie posuwa się naprzód,
świadoma celu, nie wahając się. Księżna potykała się niekiedy ze zmęczenia, lecz
niestrudzenie szła dalej.
Radosne powitanie Nera o mało nie powaliło Theresy na ziemię. Widzieli,
że się zatrzymała i próbowała pogłaskać psa, ale to jej się nie udało, bo zwierzę
dosłownie, tańczyło dookoła niej. Kiedy trzej mężczyzni podjechali do księżnej,
rozglądała się zaskoczona i przestraszona, jakby nie wiedziała, kim są. Zeskoczyli
z koni.
 Móri? Co ty tu robisz? I Nero. . . i wy wszyscy?
 Księżno, droga przyjaciółko, musi pani zawrócić do gospody. Tam czeka
Tiril.
 Tiril? Och, tak, moje ukochane dziecko. Ale, widzisz, ja muszę iść dalej.
Zabierz Tiril do Theresenhof, ja natomiast muszę najpierw iść, załatwić pewną
sprawę.
 Dokąd?  zapytał Móri niespokojnie.
35
 Jak to dokąd?  zdziwiła się księżna.  W tamtą stronę  pokazała przed
siebie na południe.  No, dobrze już, Nero, widzę, że jesteś. . .
Móri postanowił wprowadzić obu mężczyzn w sprawę, powiedział im o Gło-
sie, który może mamić ludzi. Patrzył bezradnie na swoich dwóch pomocników.
 Będzie najlepiej, wasza wysokość, jeśli teraz wszyscy zawrócimy  po-
wiedział delikatnie służący.
 Pózniej. Teraz muszę. . . być posłuszna, ja muszę. . .
Móri położył księżnej ręce na ramionach i spojrzał jej głęboko w oczy.
 Wasza wysokość, stało się właśnie to, o czym rozmawialiśmy wczoraj wie-
czorem. Głos zdobył przewagę nad panią.
Próbowała mu się wyrwać.
 Ale ja muszę. . .
 Głos jest niebezpieczny, księżno. Stoi za nim potężna siła, której jeszcze
nie znamy. Wcześniej Głos próbował zdobyć władzę nad Tiril, twoją niewinną
córką, pani.
 Tiril  jęknęła księżna.  Nie, jej nie wolno mu skrzywdzić! To niech już
raczej wezmie mnie, ja się poświęcę, zrobię, co Głos chce, pójdę do niego.
 Czy pani tego nie rozumie?  zapytał Móri, wciąż mocno przytrzymując
teściową.  On tego właśnie pragnie. Chce zdobyć panią i być może za pani
pośrednictwem coś jeszcze osiągnąć.
Theresa otrząsnęła się ze zobojętnienia, w jakim do niedawna trwała, nasta-
wiona jedynie na to, by spełnić rozkaz. Teraz wybuchnęła głośnym płaczem i szlo-
chała rozdzierająco.
 On mnie przyciąga, nakazuje mi, ja nie chcę, ale co mam robić? Nie mam
siły się opierać!
Móri zwrócił się do towarzyszących mu mężczyzn.
 Czy możecie przez chwilę przytrzymać jej wysokość? Ja muszę przygoto-
wać coś, co pomoże księżnej wyrwać się spod tych czarów i powrócić do rzeczy-
wistości.
 Nie!  jęknęła Theresa.
 Owszem, wasza wysokość, to niezbędne! To bardzo dobry ochronny znak.
Co prawda na panią nie zostało rzucone żadne przekleństwo, ale znak chroni rów-
nież przed tą magią, której księżna podlega.
Theresa w dalszym ciągu protestowała.
 Nie dałeś przecież niczego takiego Tiril, dlaczego więc dajesz mnie?
 Ponieważ pani została zaatakowana gwałtowniej niż Tiril. Ona zdołała się
przeciwstawić Głosowi, pani poszła na wezwanie.
36
Móri wyjął magiczną runę zawieszoną na rzemieniu, włożył amulet księżnej
na szyję i schował go pod bluzkę.
Theresa najpierw zaczęła się wyrywać, po chwili jednak przycichła i uspokoiła
się. Ze zdziwieniem, jakby się ocknęła z zamroczenia, patrzyła na zebranych.
 Co ja zrobiłam? Musiałam być zaczarowana, bo wcale nie zamierzałam
nigdzie chodzić, nie chciałam tego, ale nie mogłam się przeciwstawić.
 To nie pani wina, księżno  rzekł Móri serdecznie.  Ale jak jest teraz?
Czy nadal słyszy pani wezwanie?
Księżna nasłuchiwała, wciąż z tym zakłopotanym, zmartwionym wyrazem
twarzy.
 Słyszę je jakby we mnie, wewnątrz  odparła niepewnie.  Zanim dałeś
mi tę. . . runę, słyszałam nakaz rozlegający się donośnie gdzieś w przestworzach,
grzmiący, przyzywający. . .
 Tak samo słyszeliśmy Tiril i ja  powiedział Móri.
 Ale teraz słyszę go tylko w moim wnętrzu.
Księżna stała bez ruchu, wsłuchana w siebie. Cała grupka znajdowała się te-
raz pośrodku drogi w pięknej dolinie. Nero wpadł na trop zająca i przestał się
przejmować ludzmi, ale akurat teraz nikt nie miał czasu, żeby go szukać. Dwaj
mężczyzni w zdumieniu słuchali rozmowy, jaką jej wysokość prowadziła z tym
dziwnym czarownikiem na temat spraw, których absolutnie nie pojmowali. Tak,
bo byli przekonani, że Móri jest czarownikiem, lepszego określenia dla jego zdol-
ności nie potrafili znalezć.
 To niedobrze, że wasza wysokość w dalszym ciągu słyszy wołanie  mó-
wił Móri z naciskiem.  Obawiam się, że będzie pani musiała przejść przez to
samo, co Tiril. I powinno się to dokonać teraz, natychmiast, gdy moc wezwania
została osłabiona przez runę.
Theresa przełknęła ślinę.
37
 Ty myślisz. . . Będziesz musiał mnie osłonić ochronną tarczą?
 Runa zdołała już wytworzyć taki pierścień bezpieczeństwa.
Księżna zbladła.
 Poprosisz o pomoc swych towarzyszy?  szepnęła.
 Tak. Będziesz, pani, w stanie spojrzeć na nich?
 Jeśli będę zmuszona.
 Niestety, to konieczne.
Skinęła głową.
 Dla Tiril, prawda?
 Właśnie.
 Dla Tiril gotowa jestem zrobić wszystko. Tyle muszę jej wynagrodzić.
 Proszę teraz nie myśleć o wynagradzaniu. Tiril wybaczyła pani już dawno
temu.
 W takim razie uczynię to z miłości.
Móri uśmiechnął się.
 Tak będzie najlepiej. Ale wy dwaj. . .  zwrócił się do obu mężczyzn. 
Może najlepiej by było, żebyście już wyruszyli w stronę domu. I nie oglądajcie
się.
Chłopak z gospody zbladł, ale służący księżnej rzekł stanowczym głosem:
 Obiecałem, że będę służył mojej pani, i nie opuszczę jej, kiedy nadchodzą
trudne chwile.
 Dziękuję ci, Teobaldzie  szepnęła księżna.
 W takim razie ja także zostaję  oznajmił chłopak stajenny.  W końcu
człowiek jest też trochę ciekawy.
Móri zdążył już im opowiedzieć o swoich niepospolitych zdolnościach, a że
towarzyszy mu ktoś czy coś niewidzialnego, sami zdołali stwierdzić.
W pobliżu nie było żadnych zabudowań, zagajniki zamykały widok z obu
stron. Móri miał nadzieję, że nikt nie pojawi się nieoczekiwanie na drodze, w koń-
cu pora była zbyt wczesna na jakichkolwiek wędrowców.
 Muszę was uprzedzić, że wcale nie jest takie pewne czy wy dwaj cokol-
wiek dostrzeżecie  powiedział Móri bardzo spokojnym głosem.  W normal-
nych warunkach na pewno nie byłoby to możliwe, ale teraz przywołam duchy
i wszystko może być dużo wyrazniejsze, również dla was. Wasza wysokość na-
tomiast musi je zobaczyć, dlatego proszę wziąć w rękę magiczną runę. I proszę
wyciągnąć ją przed siebie.
Theresa z wahaniem ujęła tę samą runę, którą kiedyś w Bergen przez pomyłkę
wzięła Tiril, i wtedy przed jej oczyma ukazały się duchy.
 To jest tak zwana runa duchów  wyjaśnił Móri.  Trzymając ją w ręce
zobaczy pani to, co na ogół przed nami zakryte.
Theresa nie miała odwagi spojrzeć przed siebie. Stała i z uporem wpatrywała
się w runę, ale kątem oka dostrzegła, że na drodze zaroiło się od tamtych. . .
38
Słyszała, jak dwaj służący z wysiłkiem wciągają powietrze.  Widzisz coś? 
zapytał jeden z nich.  Tak, widzę jakieś cienie na drodze  odpowiedział drugi.
Ale to, co widziała Theresa, to nie były cienie. Te stworzenia, które majaczyły
jej przed oczyma, były rzeczywiste.
Jedną istotę rozpoznawała dokładnie. Jakieś budzące grozę zwierzę, które
przebiegło obok niej. Tiril opowiadała o Zwierzęciu, którego rany goi współczu-
cie, wyrozumiałość i troskliwość. Theresa nie była wprost w stanie na nie patrzeć,
ale w jej oczach pojawiły się łzy głębokiego współczucia.
 O, mój przyjacielu  szepnęła.  Mój nieszczęsny przyjacielu!
Pozostali towarzysze Móriego stali odwróceni od niej plecami. Dlatego w koń-
cu odważyła się podnieść oczy.
Była wdzięczna losowi, że widzi je tylko od tyłu, dostrzegała przede wszyst-
kim podarte ubrania, skołtunione włosy i owrzodzone ręce. Niektóre z tych istot
w niewielkim tylko stopniu przypominały ludzi, tak jak ta białożółta postać, któ-
ra musiała być Nidhoggiem. Dwie bardzo urodziwe kobiety ostro kontrastowały
z ogólną brzydotą.
A więc Móri i Tiril mówili prawdę. Ona im, oczywiście, wierzyła, ale gdzieś
w głębi duszy wszystko się burzyło przed przyjęciem tego do wiadomości. Mimo
że zawsze w obecności Móriego ogarniał ją jakiś dziwny nastrój, coś nieokreślo-
nego, nie ufała własnym odczuciom, wmawiała sobie, że to tylko przywidzenia.
Ale teraz wszystko się sprawdzało. To ją otaczały tajemnicze istoty, pozostali
żywi ludzie znajdowali się poza obrębem kręgu utworzonego przez duchy. There-
sa wiedziała, że i Móri, i Nero są chronieni, służącym zaś żadna ochrona nie jest
potrzebna.
Towarzysze Móriego unosili ramiona. Wstrząśnięta i przerażona Theresa sły-
szała ich zaklęcia, magiczne formułki i coś, co określiłaby jako anatemę, wykli-
nanie lub rzucanie przekleństwa. Powietrze rozbrzmiewało obcymi, niezrozumia-
łymi językami, słyszała, że wołanie przeciwnika słabnie, staje się jakby bardziej
przytłumione, pozbawione siły. Głos wciąż jeszcze walczył, starał się unikać spa-
dających nań zaklęć i magicznych formułek, ale ona miała tak wielką ochronę, że
musiał ustąpić.
Sługa księżnej i chłopiec z gospody skulili się na ziemi, obejmując głowy
rękami. Rozszalała się wichura, szarpała ludzmi, jakby chciała zerwać z nich
ubrania i powyrywać im włosy. Theresa najchętniej zaczęłaby krzyczeć z całych
sił i uciekła stąd, ale znowu dała o sobie znać samodyscyplina, jaką wyrobiono
w niej w latach dzieciństwa. Stała wyprostowana, sama na drodze w tym budzą-
cym grozę kręgu. Tylko jej przerażone oczy mówiły, co czuje naprawdę. Ściskała
magiczną runę zawieszoną na szyi.
I to jest świat mojej córki, myślała z bólem. Doświadcza spotkania z nim po-
przez Móriego, ale nie mam pojęcia jak często. Czy powinnam była jej zabronić
małżeństwa z tym islandzkim czarnoksiężnikiem?
39
Nagle uderzyła ją inna myśl: Głos nie miał nic wspólnego z Mórim. Duchy
nie wiedziały, do kogo należy. Głos zaatakował Tiril i uczynił to, mimo że Móri
był przy niej. Teraz chciał zaatakować również ją, Theresę. Bez Móriego i jego
towarzyszy zarówno ona, jak i jej córka byłyby bezpowrotnie stracone.
Wołania nie było już słychać. Duchy zakończyły swoje przekleństwa w wiel-
kim crescendo, co sprawiło, że księżnej o mało nie popękały bębenki.
Potem zaległa cisza.
Z poczuciem ulgi Theresa opuściła ramiona.
 Dzięki  szepnęła.
Móri uśmiechnął się krzywo.
 Proszę puścić runę, którą trzyma pani w lewej ręce, to nie będzie pani
musiała już na nich patrzeć!
Księżna wyprostowała się.
 Nie!  powiedziała stanowczo.  Ja chcę na nich patrzeć. Chcę każdemu
z nich podziękować za pomoc.
Nastała długa chwila ciszy, Móri, zaskoczony, spoglądał na księżnę z niedo-
wierzaniem.
 One są przecież przyjaciółmi Tiril, prawda?
 Owszem, to prawdziwi przyjaciele.
 Więc pozwól mi spojrzeć im w twarze, istotom z dawno minionego czasu,
z nie znanych dalekich miejsc i z nie znanych sfer.
Przybysze stali w bezruchu, po chwili wszyscy zaczęli się odwracać w stronę
księżnej.
Theresa z trudem przełykała ślinę i bardzo się starała, by nie zacząć żałować
swojej odważnej decyzji. Zwierzę widziała już przedtem. Teraz patrzyła na dłu-
gą, bladą twarz istoty imieniem Nidhogg z jego wystającymi kłami, długimi jak
palce, na odpychającą postać Ducha Utraconych Nadziei, na Nauczyciela, dwie
piękne, smutne kobiety, na Hraundrangi-Móriego, ducha imieniem Pustka, ledwo
majaczącego na drodze, oraz na jakąś postać w mnisim habicie. . .
 Kim wy jesteście?  zwróciła się do owej postaci.  Tiril i Móri o was
nie mówili.
Móri odpowiedział:
 To pani duch opiekuńczy, księżno.
Theresa odruchowo skłoniła głowę.
 Dzięki za wasze wsparcie, szary bracie  powiedziała cicho.  I dzięki
wam wszystkim! Dziękuję każdemu z osobna, przyjmijcie moje najpokorniejsze
dzięki za wszystko, coście zrobili dla mojej córki i dla mego zięcia, Móriego!
Wyprostowała się z uśmiechem.
 Oczywiście, mieliśmy duchy i w Hofburgu, i w innych zamkach należących
do rodziny, ale ja osobiście nigdy żadnego nie widziałam i nie wierzyłam w nie.
Natomiast wasza obecność zdaje się być czymś tak naturalnym, że wcale się was
40
nie boję. Zupełnie nie mam poczucia czegoś nadprzyrodzonego, jeśli rozumiecie,
co mam na myśli.
Nauczyciel skinął głową.
 To był dla nas zaszczyt wspierać panią, księżno. I to nie z powodu pani
wysokiej pozycji w świecie, lecz dla pani gorącego i szlachetnego serca. Móri
wybrał wspaniale zarówno żonę, jak teściową!
 Dziękuję! Móri i Tiril opowiadali mi o was i teraz widzę, że kogoś, tu brak.
Kobiety  ducha opiekuńczego.
 To duch opiekuńczy Móriego. Dziś nie było tu dla niej zajęcia.
 No tak, zamiast niej przybył mój szary brat, prawda?
 Właśnie!
 Więc teraz już mnie więcej Głos nie dosięgnie?
 Nie, ale trzeba uważać na inne niebezpieczeństwa! Te złe siły nie poddają
się tak łatwo.
 Czego one od nas chcą?
 Tego nie wiemy. To jakaś wielka czarodziejska siła. Jest w stanie ukryć
i siebie, i swoje zamiary.
Theresa raz jeszcze podziękowała za pomoc i niemal niechętnie puściła ma-
giczną runę. Towarzysze Móriego zniknęli i ludzie mogli ruszyć w drogę powrot-
ną do gospody. Theresa wsiadła na konia swego sługi, on zaś usadowił się za
chłopcem stajennym.
Jechali w milczeniu.
Rozdział 7
Miało się już ku południowi, postanowili więc, że dziś nie pojadą dalej i jesz-
cze jedną noc spędzą w gospodzie pod Hochstadt. Theresa potrzebowała odpo-
czynku po wielkim wysiłku fizycznym i psychicznym.
Wieczorem jednak o mało nie doszło do katastrofy.
Skończyli kolację, ale zarówno gospodarze, jak i goście siedzieli jeszcze przy
stole i rozmawiali. Tyle się przecież wydarzyło, nie co dzień też zatrzymywali się
w gospodzie goście książęcego rodu.
 Proszę mi powiedzieć, wasza wysokość  zwrócił się Móri do księżnej.
 Proszę mi powiedzieć, dokąd właściwie pani szła? Owszem, wiem, że to było
wezwanie Głosu, ale dokąd konkretnie?
 Do Sankt Gallen  odpowiedziała bez wahania.
 Sankt Gallen należy do szwajcarskiego związku kantonów  wtrącił go-
spodarz.  Księżna miała przed sobą daleką drogę.
Akurat w tym momencie w pełnym galopie wjechał na dziedziniec parobek,
który załatwiał jakieś interesy na północy. Zeskoczył z konia i wpadł do izby,
gdzie przy stole siedziało całe towarzystwo.
 W drodze do domu wyprzedziłem jakiś bardzo elegancki ekwipaż 
oświadczył zdyszany.  Lada chwila tu będą. Udało mi się zajrzeć do powo-
zu, siedział tam wytworny pan z blizną na twarzy i z rozciętym uchem. Dokładnie
tak jak państwo opisywali człowieka, który państwa prześladuje.
Wszyscy zerwali się od stołu.
 Dziękuję ci, mój przyjacielu  powiedziała księżna do parobka.  Wy-
nagrodzę cię za to sowicie. Ukryjcie jak najszybciej nasz powóz! Tiril, Móri i ja
pójdziemy do naszych pokojów i nie będziemy się pokazywać. Pozostali otrzy-
mają dokładne instrukcje. . . Tiril, wez ze sobą Nera! I owiąż mu pysk, żeby nie
szczekał.
Karczmarz i jego małżonka byli trochę zaniepokojeni, jako ludzie bardzo reli-
gijni starali się unikać kłamstwa. Ten problem jednak rozwiązano z łatwością.
Brat Lorenzo wyglądał dosyć groznie, kiedy wkroczył do izby wraz ze swoim
orszakiem.
42
U drzwi przywitała go pokojówka Theresy, zapraszając pokornie w swoje pro-
gi.
 Pokoje dla wszystkich na noc  zarządził Lorenzo władczym tonem, a tłu-
macz przełożył jego słowa na niemiecki  I wystawić na stół wszystko, co macie
najlepszego! Niech wasi parobcy zajmą się powozem i końmi i niech nam przy-
gotują świeże konie na jutro rano. Zrozumiałaś, kobieto?
Pańskie maniery nie bardzo pokojówce zaimponowały. Ukłoniła się lekko.
 Wszystko będzie tak, jak sobie wasza miłość życzy.
Wyniosły ruch głowy brata Lorenza miał oznaczać: Spróbujcie tylko się nie
podporządkować!
Zacierał dla rozgrzewki ręce przy kominku, a po chwili zapytał z udawaną
obojętnością:
 Czy mieliście ostatnio jakichś wysoko postawionych gości?
My często miewamy wytwornych gości  odpowiedziała pokojówka, któ-
ra świetnie posługiwała się miejscowym dialektem, bowiem gospoda znajdowała
się niedaleko od austriackiej granicy.  Czy wielmożny pan ma na myśli kogoś
konkretnego?
Lorenzo wbił w nią oczy.
 Chodzi mi o księżnę Theresę von Holstein-Gottorp. Zatrzymywała się
u was?
 A, księżna! Jakaż to wytworna dama! Jej wysokość bawiła u nas nie dalej
jak wczoraj.
Paskudny uśmieszek wykrzywił twarz Lorenza.
 Ach, tak? I dokąd udała się od was? W stronę Wiednia, nieprawdaż?
 Nie, wasza miłość. Księżna jedzie do Sankt Gallen.
Uzgodniono bowiem, że pokojówka tak właśnie powie.
Lorenzo drgnął gwałtownie.
 Do Sankt Gallen?
 Tak, wasza miłość. I bardzo jej się spieszyło.
Lorenzo stał pogrążony w myślach. Jego twarz przybrała podstępny wyraz,
ale był to też wyraz zadowolenia.
 Sankt Gallen, powiadasz? Sankt Gallen. . . To bardzo, bardzo interesujące!
 zwrócił się znowu do pokojówki.
 Jej wysokość miała na myśli miasto czy kanton?
 Tego ja nie wiem, proszę pana.
 Bo jeśli to było miasto. . .
Znowu pogrążył się w rozmyślaniach. Szeptał sam do siebie:
 W takim razie moje zadanie przestaje mieć znaczenie, jest zbędne. Nie
wolno mi do tego dopuścić!
43
Ocknął się i popatrzył podejrzliwie na rzekomą gospodynię, ona jednak tym-
czasem zaczęła obrywać uschłe liście z kwiatów stojących na okiennym parape-
cie.
 Przepraszam, nie dosłyszałam, co mój pan raczył powiedzieć. Przepraszam.
 Nic. Przygotujcie mi świeże konie jeszcze dziś wieczór. Muszę niezwłocz-
nie ruszać dalej.
 Ale kolacja. . . ?
 Oczywiście, kolacja! A potem wszystko ma być przygotowane!
 Tak jest, wasza miłość!
Kilka godzin pózniej brat Lorenzo i cała jego świta podróżowali dalej na po-
łudnie. Tą samą drogą, którą rano poszła Theresa.
Na jakiś czas niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
A najważniejsze ze wszystkiego było to, że ani Głos, ani Lorenzo nie wiedzie-
li, iż celem podróży Tiril i Theresy jest Theresenhof.
Następnego dnia Theresa wysłała list do swego brata w Wiedniu:
Nikomu nie mów, gdzie jestem ja i moja córka  napisała między innymi. 
Niczego Ci tymczasem nie mogę wyjaśnić, ale tropią nas zli ludzie, którzy chcą
nas skrzywdzić.
Miała nadzieję, że brat potraktuje jej prośbę poważnie.
Theresa okazała wielką szczodrość wobec wszystkich w gospodzie, wynagro-
dziła ich sowicie w podzięce za uratowanie od wielkiego niebezpieczeństwa jej
samej i jej małej rodziny. Karczmarz i jego małżonka obiecali, że nikomu nie
wyjawią, dokąd księżna od nich pojechała.
 Z zachowania włoskiego pana wiemy teraz, że w Sankt Gallen znajduje się
coś specjalnego  powiedział Móri, kiedy opuścili już gospodę w Hochstadt. 
Przy najbliższej okazji postaram się zbadać tę sprawę dokładniej.
 Ale jeszcze nie teraz  poprosiła Tiril.
 Oczywiście, że nie. Teraz najważniejsza sprawa, to dotrzeć jak najszybciej
do naszego nowego domu.
Theresa była daleko, nie mogła słyszeć, o czym rozmawiają. Tiril westchnęła.
 Móri, nie bardzo rozumiem to, co czuję. Wszystko tutaj jest bez wątpienia
piękne, ale niewypowiedzianie obce! Już teraz tęsknię do Norwegii. Może nie
mam w sobie aż takiego pragnienia przygód, jak niegdyś myślałam?
 Ja odbieram to tak samo, Tiril. Nie czuję się tutaj jak w domu. Obcy język,
obcy kraj, obcy ludzie. A tak marzyłem, by zamieszkać razem z tobą na Islandii!
44
 Wiem o tym, kochany. Ale może jeszcze się uda.
Kiedy jednak zobaczyli Theresenhof z daleka i kiedy jechali konno ku tej
fantastycznie pięknej, niewielkiej pańskiej siedzibie, za którą na horyzoncie widać
było wschodnie Alpy z górą Grossglockner, a u jej stóp, na dnie zielonej doliny,
wiła się rzeka, to wiedzieli od pierwszej chwili, że będzie im tu dobrze. Poczuli
się naprawdę jak w domu.
Potem szli przez pokoje i wykrzykiwali jedno przez drugie:  och! albo  no
nie, zobacz! i bawili się znakomicie. Był to bardzo wygodny, pełen światła pa-
łacyk, w którym wszędzie stały kwiaty, a brat Theresy przygotował służbę, jak
mógł najlepiej.
 Witajcie w domu!  powiedziała Theresa wzruszona.  Witajcie Tiril
i Móri, a zwłaszcza Nero. Bowiem pies potrzebuje domu, w którym mógłby stró-
żować i który traktowałby jak swoją własność. Wtedy ludzie, których kocha, mają
prawo tam zamieszkać. Zdaje mi się, że psy tak właśnie widzą sprawy, jeśli nie
są zmuszane do takiej pokory, że pełzają na brzuchu albo kładą się na, grzbie-
cie natychmiast, kiedy ich pan na nie spojrzy. Ale naszego psa to przecież nie
dotyczy!
Móri patrzył na nią zaskoczony.
 Wiedziałem, że wasza wysokość lubi Nera, ale pojęcia nie miałem, że pani
tak znakomicie rozumie psy.
Theresa się uśmiechnęła.
 W Hofburgu w czasach mojego dzieciństwa zawsze mieliśmy psy. I nie
zawsze były one dobrze traktowane. Ja je po kryjomu pocieszałam i dlatego były
mi bardzo oddane. To wtedy nauczyłam się kochać zwierzęta. I może trochę je
rozumieć.
Nero dotknął jej ręki swoim mokrym, zimnym nosem. W dowód sympatii.
W mieście Sankt Gallen Wielki Mistrz chodził tam i z powrotem po pokoju.
Szybkie, gwałtowne ruchy świadczyły, że jest w bardzo złym humorze.
 Księżna nigdy nie przybyła do Sankt Gallen  syknął w stronę brata Lo-
renza, który starał się usłyszeć jego słowa poprzez bicie kościelnych dzwonów.
Była niedziela i obaj powinni byli iść na mszę, lecz teraz to akurat mogło pocze-
kać.
 Ale ona była w drodze do miasta, wiem o tym bardzo dobrze  starał się
bronić brat zakonny.  Natychmiast wyruszyłem w ślad za nią. Wychodziłem
naturalnie z założenia, że to wyście ją do siebie wezwali, panie.
Wielki Mistrz gwałtownie przystanął. Patrzył zaskoczony na swego najbliż-
szego współpracownika.
45
 Oczywiście, że ją wezwałem. Zauważyłem nawet, że się zbliża. Ale na-
gle. . .
Lorenzo czekał.
 Ale nagle?  powtórzył jakby dla zachęty.
Mistrz ponownie zaczął chodzić, a jego długa szata pętała mu nogi.
 Ale nagle wszystko się urwało, koniec. Ona zniknęła! Tak samo jak wtedy
Tiril Dahl. I teraz obie się gdzieś podziały, nie ma żadnej!
 Zniknęły? Podziały się? Co macie na myśli, panie?
Lorenzo wiedział, że drażni swego mistrza. Ale sprawiało mu złośliwą przy-
jemność widzieć, jak tamten wije się niczym piskorz. Lorenzo, który go zawsze
podziwiał, teraz patrzył inaczej na jego przesadny strój. Pstrokaty jak u papugi,
pomyślał z obrzydzeniem.
 Te dwie kobiety znajdują się pod ochroną jakiejś bardzo wielkiej siły 
warknął Wielki Mistrz.
 Może to ten ich tajemniczy przewodnik?  głos Lorenza brzmiał nieby-
wale łagodnie.
 Absolutnie nie! Żaden człowiek nie rozporządza taką siłą!
Ja aż za dobrze znam twoje myśli, powtarzał w duchu Lorenzo. Widziałem, jak
twoje wargi już się układały, by dodać to, czego nie dopowiedziałeś:  z wyjątkiem
mnie samego . Ale tak myślisz, tylko twoja fałszywa skromność cię powstrzyma-
ła.
Mimo że obaj zmagali się ze wspólnymi wrogami, tymi dwiema niebywale
silnymi kobietami, i z upływem czasu, to trwała między nimi nieustanna, zaciekła
rywalizacja. Lorenzo bardzo dobrze wiedział, dlaczego. Jego miejsce w hierarchii
było zagrożone, oto powód.
Dlatego dostrzegał wszelką przesadę, jaka kryje się za autorytetem Wielkie-
go Mistrza. Dlatego ze złośliwą radością przyjmował każdą najmniejszą nawet
oznakę słabości duchowego przywódcy Zakonu Świętego Słońca. Nigdy przed-
tem tego nie robił. Zawsze byli braćmi i sprzymierzeńcami, Wielki Mistrz i on.
Ale tamte czasy dobiegły końca. Dlatego zaczął mówić o opiekunie Tiril i The-
resy. . .
 Myślę, że może powinniście go tutaj wezwać, panie.
 Nie bądz taki piekielnie zadowolony, Lorenzo!  ryknął Mistrz.  Nie,
nie będę wzywał tego człowieka. A poza tym nie wiemy nawet, jak się nazywa.
 Owszem  odpad Lorenzo cierpko.  Wiemy. Imię, tego człowieka brzmi
Móri.
 To włoskie nazwisko. Czy on jest Włochem?
 Wprost przeciwnie, jeśli wolno tak powiedzieć. To Islandczyk, o którym
musieliście, panie, słyszeć. Móri to, zdaje się, i jego imię, i nazwisko, a najpraw-
dopodobniej przezwisko. Brat Rasmus z Danii uważa, że to znaczy  Nieśmiertel-
ny czarnoksiężnik .
46
Mistrz nie spuszczał oczu z mówiącego. Lorenzo odgadywał jego myśli:  Za-
tem należałoby go tutaj wezwać i unieszkodliwić. Ale brak mi odwagi .
W każdym razie Lorenzo wyobrażał sobie, nie ukrywając niechęci, że to wła-
śnie przychodzi Mistrzowi do głowy.
 Nieśmiertelny czarnoksiężnik?  warknął Wielki Mistrz.  Nigdy w ży-
ciu nie słyszałem czegoś równie nonsensownego!
Lorenzo uznał, że najlepiej będzie zmienić temat. Rozejrzał się po pokoju.
 Pakujecie się, panie? Zamierzacie znowu udać się w podróż?
 Niezbyt daleko. Zamierzam odwiedzić mego bratanka. On walczy dzielnie
na swoim odcinku.
Lorenzo spochmurniał. Nienawidził tego przeklętego bratanka, który cieszył
się zaufaniem Mistrza. Wstrętny pochlebca, który czyhał na pozycję brata Lorenza
w Zakonie.
Czy, ściślej biorąc: Zarówno bratanek, jak i Lorenzo zabiegali o to, by stać się
następcą Wielkiego Mistrza Zakonu Świętego Słońca.
Starzec nie może już długo żyć. A bratanek jest najbliższy jego sercu, chociaż
to Lorenzo od dawna zajmuje miejsce najbardziej zaufanego współpracownika.
 Jego siły duchowe są chyba niewystarczające w tej dziedzinie, którą sobie
wybrał  rzekł Lorenzo z jadowitą złośliwością.  Mam na myśli jego funkcję
w kościele.
Mistrz spojrzał na niego ostro.
 Jest do tego wystarczająco uzdolniony! Ale w kręgach, w których on i ja
działamy, panuje wielka konkurencja.
 Oczywiście  odparł Lorenzo ze słodko-cierpkim uśmiechem.
 No cóż, w takim razie powinieneś niezwłocznie ruszać do Wiednia, do
Hofburga. Tam masz się rozpytać o księżnę Theresę. Oni z pewnością wiedzą,
gdzie ta baba się ukrywa, nawet jeśli nie pojechała do Wiednia. A zresztą może
się rozmyśliła i mimo wszystko ruszyła do stolicy? Tak czy inaczej musisz to
wyjaśnić.
 Właściwie to powinienem wrócić do domu i zająć się interesami  rzekł
Lorenzo gniewnie. Nie uśmiechało mu się wcale jezdzić tam i z powrotem w cha-
rakterze chłopca na posyłki. Do Wiednia? Co, u licha, będzie robił w Wiedniu?
Ale stanie się tak, jak chce Wielki Mistrz. Rycerze złożyli przecież przysięgę,
że sprawy Świętego Słońca będą dla nich ważniejsze od wszystkich innych. I jak
powiedziano: Nikt przy zdrowych zmysłach nie sprzeciwia się temu człowiekowi.
Bardzo niezadowolony brat Lorenzo przybył do Wiednia. Najpierw rozpyty-
wał o księżnę na mieście, a następnie pod murami Hofburga.
Tam jednak natrafił na inny mur, mur milczenia. Na temat księżnej Theresy
nikt nic nie wiedział. Czyż nie powinna była przebywać w zamku Gottorp?
Nie, w Gottorp jej nie ma, syczał Lorenzo przez zęby. Doznawał nieprzyjem-
nego uczucia, że nikt nie chce mu nic powiedzieć.
47
Rozgoryczony musiał wrócić do Wielkiego Mistrza i przyznać, że sprawy uło-
żyły się jak najgorzej.
Mistrz zaczął gorączkowo poszukiwać nowych dróg dotarcia do obu kobiet,
Tiril i Theresy.
Ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy.
 Powietrze zdało się ciężkie i gęste,
Niczym ziemia wyschła i roztarta,
Co stała się pyłem, który można wdychać.
Półmrok pełen zjaw dziwacznych,
Cienie i błyski wzajem przemieszane,
Zaduch grobowej krypty, jak z baśni
o czarnoksiężnikach .1
1
Fragment pierwszej części poematu Gustafa Frdinga  Sny w Hadesie .
Rozdział 8
Tiril i Móri przeżywali w Theresenhof bardzo piękne chwile.
Nigdy wcześniej nie mogli się całkowicie wyzbyć napięcia i być szczęśliwi.
Duchy teraz się nie pokazywały, wiedzieli jednak, że są z nimi, i Tiril wyobrażała
sobie, że one też cieszą się z  istnienia , jeśli w odniesieniu do nich takiego wy-
rażenia można użyć. Ludzie w pięknej dolinie byli życzliwi i pogodni, Theresa
czuła się spokojna jak nigdy dotychczas, a Nero po prostu promieniał szczęściem.
Przedsiębrał długie wyprawy po swoich łąkach i polach, świetnie wiedział, że nie
wolno mu gonić owiec, ale przecież można je trochę postraszyć, choćby dla za-
bawy. Śmiesznie było patrzeć, jak umykały w popłochu. Warto było takie chwile
radości okupić wymówkami w rodzaju:  Fe, Nero! albo  Jak ci nie wstyd? Ta-
ki mądry pies! Z tyłu za domem pani Theresa hodowała mnóstwo przeróżnych
ptaszków, które codziennie karmiła. Obowiązkiem Nera było trzymać koty z da-
leka od ptaszarni, który to obowiązek wypełniał z lubością. Czasami rozpoznawał
też krążące nad ptaszarnią jastrzębie, których po prostu nienawidził. Jazda stąd!
Wynocha, szczekał wtedy na całe gardło.
Aąki i zagajniki, oto jego eldorado! Lasy iglaste w Austrii nie były takie
mroczne i ponure ani takie gęste i kłujące jak w Skandynawii. Na Południu sosny
rosły z rzadka na mięciutkich łąkach, a drzewa nie były takie wysokie jak na Pół-
nocy. Nowe tereny Nera to prawdziwe lasy z bajki, radość dla ludzkich oczu. To
krajobraz jak stworzony, by dzieci bawiły się tu w chowanego, do urządzania śnia-
dań na trawie i majówek z tańcami elfów wśród drzew. A w zimie, kiedy spadał
śnieg, las jarzył się mnóstwem iskierek, drzewa zaś wyglądały niczym świąteczne
choinki. Nero często hasał pomiędzy sosnami i nikt go nie karcił ani nie upominał.
To był cudowny czas.
Móri chodził spokojnie po polach i zabudowaniach, oglądając swój majątek.
Na razie właścicielką była Theresa, z czasem jednak Tiril i Móri mieli przejąć
wszystko. Rozmawiał przyjaznie z ludzmi i zwierzętami. Móri łatwo uczył się
obcych języków, bardzo szybko pojedyncze słowa układały się w całe zdania.
I on, i Tiril rozumieli już od dość dawna niemiecki, co innego jednak rozumieć
język, a co innego posługiwać się nim w mowie. Ale teraz oboje zaczynali mówić
49
swobodnie.
Móri bardzo starannie ukrywał swoje magiczne zdolności, a jeśli musiał się ni-
mi posłużyć, czynił to niezwykle ostrożnie. Nie wolno było narażać rodziny. Ale
oczywiście niekiedy robił to i owo w ukryciu, pomagał starym, chorym ludziom
lub zle potraktowanym zwierzętom, pielęgnował okaleczone drzewa. Zdarzyło się
też, że wydobył kilku niewinnych ludzi z więzienia, posługując się bardzo silny-
mi runami. Ta ostatnia sprawa narobiła trochę szumu, nikt nie rozumiał, jak to
się stało, i Móri ostatecznie uznał, że nie było to rozsądne przedsięwzięcie. Mógł
narazić na szwank swoje sprawy, ale chodziło o młodych wiejskich chłopców, cał-
kiem niewinnych, a bardzo zle traktowanych. Słyszał, że nawet ich torturowano.
Na ogół bardzo dbał, by to, co robi, wyglądało możliwie najbardziej niewin-
nie. Ci zaś, którym pomagał, nawet jeżeli to i owo ich zastanawiało, nigdy nie
pisnęli ani słowa. Wszyscy chcieli zachować przyjazń tego potężnego i bardzo
sympatycznego czarownika. Z początku trochę się, oczywiście, bali ponurego,
przejmującego spojrzenia jego głęboko osadzonych, ciemnych oczu. Bardzo szyb-
ko jednak odnajdywali w nich smutek i wyrozumiałość. Móri był przyjacielem
wszystkich w majątku, wszyscy też podziwiali go i patrzyli na niego z szacun-
kiem prawie tak wielkim jak na księżnę i jej miłą córkę, małżonkę Móriego. Lu-
dzie z dworu mieli świadomość, że zrobią dla swoich państwa, co tylko będzie
trzeba, a państwo wynagradzali ich za to sowicie, zapewniając im opiekę, troskli-
wość i byt materialny. Nigdzie ludziom nie było tak dobrze jak tutaj, toteż zdarzało
się nierzadko, że przychodzili do Theresenhof obcy szukać pracy w majątku. Ale
możliwości zatrudnienia były ograniczone.
Minęła zima i wiosna, nadeszło lato.
Tiril czuła się bardzo dobrze, była zaskoczona, że oczekiwanie dziecka to taka
prosta sprawa. Theresa i Móri dziwili się również, po Tiril właściwie nic nie było
widać. Młoda kobieta była po prostu radosna.
Chociaż czasami ogarniał ją trudny do wytłumaczenia lęk.
Ale Tiril pochłaniały własne myśli.
Często w nocy leżała nie śpiąc. Pomóż mi, błagała bezgłośnie, wpatrując się
w piękne, jasne niebo wznoszące się nad ziemią w tę niezwykłej urody eteryczną
letnią noc. Nie chciała mieć na oknach ciężkich zasłon, jedynie muślinowe firanki,
białe w delikatne kropki, chciała wciąż widzieć krajobraz za oknami. Na ogół
okna były uchylone i nocny wiatr poruszał firankami.
Móri spał, a Tiril nigdy mu nie opowiadała o swoich bezsennych godzinach.
To wtedy jej zmartwienia i lęki ożywały, to wtedy dostrzegała grozę tego, co uczy-
nili. Powołali do życia dziecko zgodnie z wolą duchów.
Czy to zły, czy dobry znak?
Powinna była czuć się taka szczęśliwa. Niebezpieczeństwo ze strony niezna-
50
nych prześladowców już jej nie zagrażało, odnalazła rodzoną matkę, która dała jej
wspaniały dom, mogła mieć przy sobie swego ukochanego Nera. . . Ale to wszyst-
ko nic, miała bowiem przede wszystkim Móriego. Móri należał do niej na zawsze,
czuła się do niego coraz bardziej i bardziej przywiązana.
Tiril wiedziała, że Móri kocha ją niemal rozpaczliwą miłością. Jakby nie wie-
rzył, że zdoła ją zatrzymać przy sobie, tak gwałtownie ją niekiedy obejmował.
To dziwne, bo czyż nie rozumiał, że odkąd spotkała jego, żaden inny mężczy-
zna nie może mieć dla niej najmniejszego znaczenia? Wciąż była niemal tak samo
zafascynowana jego tajemniczością, jego głębokim smutkiem, tymi sugestywny-
mi, głęboko osadzonymi oczyma, jego zmysłowością, jak tamtego dnia, kiedy
zobaczyła go po raz pierwszy. Był cudownym i bardzo czułym kochankiem, ale
czułym tylko do pewnych granic, potem przychodził taki moment, kiedy zdawał
się zapominać o wszystkim i brał ją z dziką, egoistyczną gwałtownością. Jakby
w tych najgorętszych chwilach płonął i jakby również ją chciał cisnąć w płomie-
nie, a ona starała się z całych sił opanować i powstrzymać swoje pragnienia, bała
się bowiem okazywać zbyt otwarcie podniecenie i pożądanie. Ale opanować się
nie mogła, w każdym razie nie tak, jak by chciała.
Teraz jednak już od bardzo dawna nie odważyli się do siebie zbliżyć, oboje
bowiem wyczuwali, że rozwijające się życie jest nieskończenie delikatne i po-
trzebuje jak najwięcej troskliwości.
Czasami Tiril zastanawiała się, czy przypadkiem nie popełnia błędu, sądząc,
że jest w ciąży, to mające się narodzić dziecko prawie nie dawało o sobie znać.
Wiedziała, że ono tam jest, ale czuła tak, jakby nosiła w sobie płód elfa, takie jej
się zdawało eteryczne.
Inna jeszcze sprawa napełniała ją przerażeniem, ale z nikim, nawet z Mórim,
nie odważyła się o niej rozmawiać.
Wielokrotnie w ciągu ostatnich tygodni dostrzegała coś kątem oka, kiedy się
jednak odwracała, w pobliżu nie było nikogo ani niczego. Nie mogła więc widze-
nia opisać nawet sama przed sobą, ale zdawało jej się, że to wysoki czarny cień,
który początkowo stanowił jedynie czarny punkt daleko nad horyzontem. Podpo-
wiadała jej to wyobraznia, bowiem niczego konkretnego nie zauważała. Pózniej
ów cień pokazywał się jakby bliżej i bliżej, a potem był już tuż-tuż, okropnie bl
isko.
Widywała go też we śnie. I wtedy zjawa była dokładnie taka, jak Tiril sobie
wyobrażała: Niepospolicie wysoka, smoliście czarna sylwetka, która szła za nią
w pewnej odległości, jakby jej pilnowała. Było to w najwyższym stopniu nieprzy-
jemne i przerażające ponad wszelkie granice, ale nie miała z kim na ten temat
porozmawiać. Nie umiała o tym mówić, bo ów cień był jakby przeznaczony tylko
dla niej i nikt inny nie powinien był o nim wiedzieć.
W ostatnim czasie zjawa stała się nieco bardziej konkretna, tak się Tiril zda-
wało. Kiedy szła z Nerem na wieczorną przechadzkę pośród pięknych łąk, czuła
51
obecność zjawy za plecami, a ściślej biorąc: czuła jej spojrzenie na karku. Odwra-
cała się, oczywiście, bo była przekonana, że cień znajduje się bardzo blisko, ale
 rzecz jasna  niczego nie dostrzegała.
Nero zdawał się też niczego nie widzieć. A co dziwniejsze, Tiril jakoś nie
mogła łączyć tego tajemniczego cienia z istotami, które podążały za Mórim. Te
istoty z jej cieniem nie miały nic wspólnego.
Nie, ten był przeznaczony wyłącznie dla niej.
To straszne, za każdym razem, kiedy zdawało jej się, że cień za nią stoi, czuła
ciarki przechodzące po plecach.
Było to w czerwcu. Kolejna bezsenna noc, jakich ostatnio Tiril miewała coraz
więcej. Wydarzyło się coś niezrozumiałego.
Przez cały dzień odczuwała jakiś niepokój w ciele, ale nie chciała nic mówić
Móriemu, bo był to tylko. . . no właśnie, niepokój.
Teraz leżała na łóżku i wpatrywała się w jasną noc za oknem. Zaczynało już
świtać, jeszcze co prawda było bardzo wcześnie, zaledwie przed kilkoma godzi-
nami się ściemniło, ale przecież czerwiec to cudowny czas krótkich nocy.
Móri przez cały dzień ciężko pracował, w majątku budowano nową oborę
i chciał być z ludzmi. Teraz więc spał głęboko.
Czas Tiril jeszcze się nie zbliżał, miała przed sobą co najmniej dwa, może na-
wet trzy tygodnie. Więc ten niepokój musiał pochodzić z jakiegoś innego zródła.
Kiedy tak patrzyła w okno szeroko otwartymi oczyma, na dworze nagle po-
ciemniało. Z wolna, a jednak bardzo szybko, światło zniknęło, zarówno na ze-
wnątrz, jak i w pokoju.
Czy ja ślepnę?  pomyślała przestraszona.
Chciała obudzić Móriego, ale stwierdziła, że nie jest w stanie się poruszyć.
Krzyczeć też nie mogła.
Ratunku, co się ze mną dzieje, myślała w panice. Co to takiego?
Aóżko zaczęło wirować wraz z nią. A może traciła przytomność? Usiłowała
zatrzymać na czymś wzrok, ale wszystko spowijały gęste ciemności.
O Boże, Móri, ja umieram!
Wirowanie ustało.
Nagle zobaczyła siebie z pewnej odległości, szła przez jakieś pustkowia. Znaj-
dowała się w tym ciele, które szło, a jednocześnie w tym, które leżało na łóżku,
było to straszne doznanie, nie byłaby w stanie go wytłumaczyć.
Żeby się nie dać kompletnie przytłoczyć wrażeniom, skupiła się jedynie na
tym, czego doznawała i co odczuwała Tiril wędrująca samotnie po polach. Wtedy
zaczęła widzieć wyrazniej, jakby tajemnicze światło nocy powróciło.
Wokół niej rozciągały się bezkresne bagna. Idąc przez nie odczuwała nocny
chłód. To znaczy znajdowała się już bardzo daleko na bagiennej przestrzeni, kiedy
52
cała ta wizja się zaczynała. Nie odwracaj się, Tiril! Cień!
Wszędzie wokół migotały te maleńkie niebieskie światełka. Błędne ogniki,
wędrujące ognie czy jak tam lud nazywa takie zjawiska.
Wokół rozlegały się też szepty, słabe, niemal niedosłyszalne szepty. Zdawało
jej się, że dociera do niej coś jakby  Czekamy. Czekamy .
Czy po mokradłach nie błądzą karły ze swoimi latarniami? Nie widziała wy-
raznie pełgających płomyków, bo nad ziemią unosiła się mgła. Światełka poru-
szały się, strzelały w górę i przygasały. Tiril próbowała podejść do najbliższego.
Chciała zobaczyć, co to.
O, tam, właśnie przy tej dziurze w ziemi, do której się zbliżała. Wyciągnęła
rękę w stronę matowoniebieskiego płomyka. . .
Ziemia usunęła jej się spod nóg i całe widzenie zniknęło. Tiril leżała znowu
w swoim łóżku, ale zdawało jej się, że stoi nad tą dziurą w bagiennej ziemi, na
tym grząskim, zdradliwym gruncie, i uchwyciła się mocno brzegu materaca, żeby
nie wpaść.
 Móri, Móri, ja spadam  zdawało jej się, że tak właśnie woła, ale nie
mogła tego zrobić, bo w pobliżu nikogo nie było, choć wiedziała, że mąż leży
obok niej.
Mój Boże, mój Boże, co to jest, myślała zrozpaczona. Co się ze mną dzieje?
Jakiś basowy głos narastał do siły grzmotu, dudniło jej w uszach, a ciemności
stawały się coraz głębsze. Coś ciągnęło Tiril w dół, coś niby tańczący, huczą-
cy sztorm. Musiała zamknąć oczy, mimo wszystko jednak czuła, że obraca się
w coraz szybszym tempie, zsuwając się wciąż niżej i niżej, jakby ją wsysał jakiś
potężny wir.
Nagle wszystko ustało.
Po długim, pełnym przerażenia czekaniu odważyła się w końcu otworzyć
oczy.
Zielonkawe światło rozjaśniało delikatnie sklepienie, pod którym się znajdo-
wała.
Sklepienie? Gdzie się podziała piękna sypialnia w Theresenhof?
Tiril nie rozumiała niczego.
Z bardzo daleka docierał do niej głos smutnego męskiego chóru, o którym
opowiadał Móri. Pełne żalu modły umarłych czarnoksiężników, proszących o wy-
baczenie ich złych postępków.
W powietrzu czuło się zapach zbutwiałej ziemi i Śmierci.
Znajduję się w krypcie grobowej, pomyślała nieoczekiwanie przytomnie. Ale
co ja tu robię?
Wiedziała, że nie śpi i że to wszystko nie jest sennym marzeniem. Leżała
w łóżku i patrzyła na poruszane wiatrem firanki, kiedy ciemności pochłonęły po-
kój i krajobraz za oknem. I to, co teraz przeżywała, to nie był żaden stan przej-
ściowy między snem a jawą.
53
 Gdzie ja jestem?  szepnęła, a w każdym razie próbowała wypowiedzieć
takie słowa, lecz głos odmówił jej posłuszeństwa.
Nie poznawała tego miejsca, nigdy przedtem tu nie była. To nie były ani krypty
grobowe w Tiersteingram, ani kościół w Holar, ani żadne inne miejsce, w którym
kiedyś była.
Coś przepłynęło koło niej. Cień. . . ?
Nie, zresztą cokolwiek to było, już zniknęło.
W miarę jednak jak jej oczy przyzwyczajały się do tego zielonkawego mroku,
dostrzegała coraz więcej cieni. I teraz je rozpoznawała.
 Nidhogg  próbowała wyszeptać.
Siadały na krawędzi jej łóżka, bowiem nadal w nim leżała, tylko że Móriego
nie było.
Tiril bała się jego towarzyszy.
 Dlaczego ja tutaj jestem?
 Musisz zostać przygotowana  odpowiedział Nidhogg skrzekliwym gło-
sem.
 Do czego?
 Przecież wiesz.
Zjawili się wszyscy. Widziała wśród nich własnego ducha opiekuńczego,
uśmiechał się do niej uspokajająco, ale ona nie była w stanie odpowiedzieć mu
tym samym.
 Dlaczego widzę te ogniki?
 Nie są przeznaczone dla ciebie.
Nauczyciel ujął ją pod łokcie i zmusił, by usiadła.
 Nie dotykaj mnie  jęknęła zdjęta nagłym strachem.
 No, no, dobrze już, dobrze, będziesz musiała przez to przejść.
 Ale ja nie chcę! Pozwólcie mi odejść!
 Tiril  upomniał Nauczyciel z wielką cierpliwością.  Wiedziałaś o tym
od dawna. Teraz już za pózno na protesty i żale.
Próbowała się cofać.
 Dlaczego chcecie sprawić mi ból?
 Nic ci nie zrobimy, powinnaś o tym wiedzieć. To do Móriego powinnaś
mieć pretensje, nie do nas. Teraz wokół niej stali wszyscy. Tiril nie odrywała od
nich oczu.
 Czego wy ode mnie chcecie, duchy śmierci?
 Przekonać cię, że powinnaś być ostrożna. Prosić cię, byś chroniła to, co
należy do nas.
Tiril poczuła zimny pot na plecach.
 O co wam chodzi?
Nauczyciel powiedział:
54
 Nigdy nie pozwól mu iść dalej na Południe! Już i tak znalezliście się zbyt
daleko od domu. Mimo wszystko to dobrze, że przyszliście tutaj.
 Mówicie zagadkami, panie.
 Pozwól mu wypełnić jego zadanie! Nie powstrzymuj go! Nie trać czasu na
bezsensowne walki na Południu ani na żadne poszukiwania. Pozwól mu wypeł-
niać jego wolę.
Tiril spoglądała to na jednego, to na drugiego.
 Bo ono jest nasze  dodał Duch Zgasłych Nadziei.
Tiril jęczała bezradnie, niezdolna wykrztusić ani słowa.
 Ty dostaniesz więcej  rzekł Nauczyciel.  Ale to jest nasze.
 Nie!  krzyknęła stanowczo.
 Tak po prostu musi być. Pamiętaj o ostrożności! O wielkiej ostrożności. Na
Południu istnieją złe siły, nie pozwól, by znalazły się blisko ciebie. I jeszcze jedna
ważna sprawa: Nie nadawaj mu imienia bez nas! To my będziemy decydować
o imieniu.
 To .  Ono . Przez cały czas tak mówili. W takim razie nie wiedzą, co to
będzie. Tiril poczuła coś w rodzaju złośliwego triumfu, że jednak nie wszystko
jest przed nimi otwarte.
Po chwili ogarnęła ją rozpacz.
 Nie możecie zrobić nic złego takiej niewinnej istocie  powiedziała gwał-
townie.
 O tym Móri powinien był pomyśleć wtedy, kiedy próbował wskrzeszać
zmarłych w kościele w Holar. Powinien był rozumieć, że my łapczywie pochwy-
cimy nadarzającą się okazję.
 Jaką okazję? Czego wy chcecie, do czego zmierzacie?
 To nasza sprawa, nie twoja. Ty jesteś tylko pośredniczką.
 No to pomóżcie nam w zamian za to! Pomóżcie nam przeciwko tym, którzy
nastają na nasze życie!
Oblicze Nauczyciela pociemniało.
 My tej siły nie znamy. Ale na tobie spoczywa odpowiedzialność, by je dla
nas uchronić również przed tą siłą.
 To niesprawiedliwe! Chcecie brać, nic w zamian nie dając!
 Nic ci o tym nie wiadomo.
Ręce wyciągały się, by jej dotknąć. W następnej chwili Tiril krzyknęła śmier-
telnie przerażona. Zamknęła się nad nią wielka ciemność.
 Mgliste postaci widziałem w oddali,
Długie szeregi uśpionych pokoleń,
Wciąż pogrążonych w nadziei i wierze,
Że zbudzi je słońce, co ciemność pokona,
55
Cicho drzemiące bliziutko przy sobie,
Jedno przy drugim w spokojnym grobie .1
1
Fragment pierwszej części poematu Gustafa Frdinga  Sny w Hadesie .
Rozdział 9
W głowie Tiril szumiało i grzmiało. Boże, Boże, to się zle skończy, myślała.
To mnie zabije, one wciągną mnie do swego świata, do świata Śmierci, muszę się
z tego wydobyć, zanim będzie za pózno. . .
Miotała się niczym tonący, który usiłuje wysunąć głowę nad powierzchnię
wody, z tą tylko różnicą, że na wpół uduszona Tiril się zmagała nie z wodą, lecz
z ziemią.
Z cmentarnym, zbutwiałym piachem, ciemnobrązowym, ułożonym warstwa
na warstwie jak torf i pełnym doczesnych szczątków dawno temu pochowanych
ludzi. Nie widziała nad sobą blasku dnia, wszystko stało się brunatne, ale była
w stanie wyobrazić sobie życiodajne światło, tęskniła za nim, robiła wszystko, by
do niego wrócić.
Szamotała się i walczyła desperacko.
Wokół było tak ciasno, ciało miała obolałe od wysiłku i poobijane podczas
prób wydobycia się z tego dławiącego uścisku. Cierpiała straszliwie, ale nie da-
wała za wygraną. Musiała się wydostać na górę!
Pozwól mi zobaczyć Móriego choćby jeszcze jeden jedyny raz, żebym mogła
mu powiedzieć, jak bardzo go kocham, chyba byłam w tych sprawach trochę za
bardzo powściągliwa, bo tak się bałam, że go utracę. Nie miałam odwagi ujawnić
swoich najgłębszych uczuć, o Boże, ja stąd nie wyjdę, ziemia jest taka zwarta,
ból rozszarpie mnie na kawałki, pomóż mi, pomóż mi, duchy nie pozwalają mi
wyjść! Móri, nie powinieneś był nigdy zawierać z nimi paktu, teraz będziemy
musieli ponieść konsekwencje.
Jaki ból, o Boże, nie wytrzymam tego!
Jakiś głos, niedaleko. . .
 Musisz przeć, Tiril, przeć jeszcze mocniej! Wiem, ale w żaden sposób nie
mogę wyjść na górę, nie mogę, ziemia mnie dławi.
 Mocniej, Tiril! Za pózno, żeby się zatrzymywać. Pierwszy głos należał do
kobiety. Drugi do Móriego.
 To wszystko idzie za szybko  oznajmił obcy głos austriackim dialektem.
A może głos nie był taki obcy? Tiril już go kiedyś słyszała. . .
57
Akuszerka.
Ból ustał. Tiril kilkakrotnie wciągnęła bardzo głęboko powietrze i otworzyła
oczy.
 No, Bogu dzięki  szepnął Móri przy jej głowie.  Już się baliśmy, że cię
utracimy.
 Ja byłam. . .  zaczęła szeptem, ale nie mogła dokończyć, bo przeszył ją
znowu potworny ból, Tiril krzyknęła rozdzierająco i ponownie straciła świado-
mość.
Głosy, znowu głosy, podniecone, świszczące:
 Szybko, przytrzymaj tam, a ja będę cisnąć. . . Nie, nie, ostrożniej! O, tak!
No, no, teraz pójdzie dobrze, trzymaj mocno!
Nie do niej mówiły te głosy, rozmawiały pomiędzy sobą.
Przewlekły, nieznośny ból, który zdawał się rozrywać ją na strzępy, powoli
przygasał, jakby wypływał z jej ciała.
Czuła się pusta, cudownie wyzwolona, lecz pusta!
Przez długą chwilę trwała cisza.
A potem rozległ się szept:
 Zabierz go stąd, zanim ona się ocknie!
To był głos jej matki, martwy, pozbawiony wyrazu.
 Ale to znamię. . .  szepnęła akuszerka.
 Znamię?
To ochrypły, przerażony głos Móriego.
 Tutaj  powiedziała akuszerka.
Cisza.
Znamię? Znak? Kiedyś, bardzo dawno temu, duchy powiedziały:  Ale uważaj
na znak!
Tiril chciała coś powiedzieć, chciała otworzyć oczy, lecz była na to zbyt wy-
czerpana. Nie stać jej było na nic.
Ponownie głos matki:
 Wyglądasz na kompletnie porażonego, Móri. Co oznacza to znamię, skoro
jego widok tak na ciebie działa?
Dlaczego dziecko nie krzyczy? Bo tyle mogę zrozumieć, że dziecko przyszło
na świat i że to chłopiec. Ale dlaczego nie krzyczy?
 Ja miałem takie samo znamię na łopatce, kiedy się urodziłem  odparł
Móri.  Moja matka nazywała to znamieniem maga. Pózniej zniknęło.
 Dokładnie tak jak Mongolskie plamki znikają z dzieci  powiedziała The-
resa.  Móri, czy to znaczy, że. . . ?
 Tak. Ale przecież sama pani widzi, że to nie tylko znamię. . .
58
 Owszem, widzę  odparła Theresa.  Cii, Tiril się budzi! Zabierajcie stąd
dziecko, szybko!
Pospieszne kroki po podłodze, jakieś zamykane drzwi.
Nie, nie zabierajcie mi dziecka, chciałabym je zobaczyć, pomyślała.
Mozolnie starała się otworzyć oczy. Przy drzwiach. . . Jakiś wysoki cień.
 Móri?
 Jestem tutaj, Tiril.
Jego ręka w jej dłoni. Jego ciemne oczy, teraz całkiem czarne w bladej twarzy.
Dłoń matki w drugiej ręce Tiril. Zapomnij o cieniu! Nie patrz w tamtą stronę!
 Miałam okropny sen  szepnęła Tiril, a Theresa zwilżyła jej spękane wargi
mokrą szmatką. Móri pomógł jej unieść głowę i dał jej się napić wody.
Poczuła się lepiej. Była już w stanie rozmawiać, ale czy chciała? Czy chciała
poznać prawdę? Czy nie lepiej wybrać nieświadomość?
Nie, musi wiedzieć!
 Czy urodził się żywy?
Że też czekanie na odpowiedz może być takie bezlitosne!
Skoro odpowiedz nie nadeszła w ciągu następnych kilku sekund, mówiła dalej
niemal jednym tchem:
 Nie słyszałam, żeby płakał.
 On żyje  zapewnił Móri zachrypłym głosem.
 I tylko to jedno się liczy  powiedziała Tiril z głębokim westchnieniem
ulgi.  Chcę go zobaczyć! Dlaczego nie chcecie mi go pokazać?
Matka wahała się.
 On jest. . .
 To nie ma znaczenia  przerwała jej Tiril.  Kocham go i tak.
 My także  potwierdziła Theresa.  Prawda, Móri?
 Owszem.
 Widzieliście go i mimo to go kochacie. Dlaczego mnie nie wolno go wi-
dzieć?
 Jesteś jeszcze bardzo słaba. Mało brakowało, a bylibyśmy cię utracili.
 Dlaczego? To znaczy, co się stało?
Móri zwlekał z odpowiedzią.
 Chyba za bardzo się wykrwawiłaś. A i przedtem nie miałaś za dużo krwi.
Poza tym w pokoju coś się stało. Obudziłem się, bo jęczałaś przez sen, myślałem,
że coś ci się śni, ale ty byłaś nieprzytomna, jakby twoja dusza przebywała gdzie
indziej. Mimo to zrozumiałem, że zbliża się poród.
 Masz rację, byłam bardzo daleko  potwierdziła Tiril.
Móri patrzył na nią badawczo.
 Pokój był taki dziwnie mroczny. I powietrze takie gęste. Takie gęste jak. . .
jak. . .
 Jak ziemia  podpowiedziała Tiril.
59
 Tak. To właściwe określenie. Ale ja, naturalnie, natychmiast podniosłem
alarm. Kiedy wróciłem do ciebie, pokój był znowu zwyczajny. Potem przez cały
ranek walczyliśmy o życie twoje i dziecka.
 To wszystko stało się tak szybko  wyjaśniła matka.
 Nie było żadnych znaków świadczących, że rozwiązanie się zbliża, praw-
da? I nagle poród był w toku. Mało brakowało, a akuszerka przyszłaby po wszyst-
kim.
Ja czułam, że coś się zbliża, pomyślała Tiril. Niepokój w całym ciele. Powin-
nam była powiedzieć im o tym. Ale zdawało mi się, że to nic takiego.
 Czy mogłabym go teraz zobaczyć?
 Tak, tylko trzeba go wykąpać i ubrać  powiedziała Theresa.
 Gdzie ty właściwie byłaś, Tiril?  zapytał Móri z powagą.  Wyglądałaś
jak martwa, przeraziło mnie to.
Tiril wpatrywała się rozmarzonym wzrokiem w letni krajobraz za oknem,
szczęśliwa, że znowu jest tutaj, że może się cieszyć jasnym, ciepłym dniem.
 To nie był sen, mogłabym przysiąc, że. . .
 Nie, oczywiście, że to nie sen. Ale przez cały czas znajdowałaś się tutaj,
wszystko inne bym natychmiast zauważył.
 Tak.
Tiril zamyśliła się.
 Ogniki  szepnęła, ale o cieniu nie wspomniała.
 Ogniki?
 Na mokradłach. Na bezkresnych mokradłach. Nieduże niebieskie płomyki
tańczyły ponad bagnem. . .
 Gaz błotny  stwierdziła Theresa krótko.
 Możliwe, ale one czegoś ode mnie chciały. Wabiły mnie do siebie, ale to
było oszustwo, bo kiedy się zbliżałam, oddalały się. Słyszałam ich świszczące
szepty.
Theresa już miała coś powiedzieć, lecz Móri uniósł rękę w ostrzegawczym
geście.
Tiril ciągnęła:
 Widziałam je już przedtem. . . Chociaż może wtedy to był sen, nie pamię-
tam. Wtedy też słyszałam ich szepty. O tym, że czekają. I teraz też tak mówiły.
Nie rozumiem tego.
 Ani ja  westchnął Móri.  Czy na tym sen się skończył?
 Tym razem to wcale nie był sen  zaprotestowała ostro.  A pózniej
zostałam wciągnięta w dół.
 W bagno?
 Nie wiem. Nie, chyba nie. Znalazłam się w jakiejś krypcie grobowej. I twoi
przyjaciele z tamtego świata byli ze mną.
 Och!  jęknął Móri wyraznie zmartwiony.
60
Nagle Tiril poczuła, że nie chce mu powtarzać tego, co jej powiedziały, jak-
by to dotyczyło tylko jej samej. Zakończyła walkę, wydostała się znowu na po-
wierzchnię ziemi i nie ma do czego wracać.
Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła akuszerka z białym zawiniątkiem
w ramionach. Tiril widziała, że twarze Theresy i Móriego zamarły, ona jednak
poczuła się teraz bardzo silna. Pojmowała, że coś z tym dzieckiem jest nie tak
jak powinno, ale może właśnie dlatego obiecała sobie, że nigdy go od siebie nie
odepchnie.
Mimo wszystko nie zdołała się opanować i głośno przełknęła ślinę w panicz-
nym strachu przed tym, co za chwilę zobaczy.
Najpierw dostrzegła z profilu maleńką główkę. I zaciśniętą, wymachującą
piąstkę.
Długie, czarne niczym węgiel włoski. Różowy policzek i mocno zamknięte
oczka.
 Ale. . . on jest przecież śliczny  powiedziała niepewnie.  Co z nim nie
w porządku?
Akuszerka odwróciła dziecko, pokazując jego drugi profil, i Tiril patrzyła zdu-
miona.
Ta strona twarzyczki także była ładnie ukształtowana, ale kolor skóry. . . ?
Skóra wydawała się wprost trupio blada, w niektórych miejscach niebieskawa
jak lód, wargi od tej strony miały kolor sinoniebieski.
Jedna strona dla Życia. Jedna dla Śmierci.
Tiril zaczęła głośno płakać ze zmęczenia i długotrwałego napięcia. Wszystko
się w niej burzyło z żalu nad tym dzieckiem, które było jej i Móriego i które
zasłużyło na ich największą miłość. Biedny mały chłopaczek.
Chociaż był taki maleńki i chociaż dopiero co się urodził, dostrzegała w jego
buzce wyrazne podobieństwo do Móriego. W każdym razie ciemne włosy musiał
odziedziczyć po ojcu.
Theresa stała przy łóżku, ocierała oczy i nos, myślała chyba, że Tiril nie zechce
takiego dziecka?
 Mimo wszystko on jest śliczny  szlochała Tiril.
 Nic nie szkodzi, że taki malutki i siny i że urodził się na czarnoksiężnika.
To najładniejszy malutki chłopczyk, jakiego widziałam.
 Jedno jest pewne  rzekł Móri bezbarwnym głosem.
 Będzie się znajdował pod bardzo dobrą opieką, zarówno żywych, jak i. . .
Opieka będzie potężniejsza niż sądzisz, pomyślała Tiril z żalem w sercu. On
należy do nich, chociaż ty jeszcze o tym nie wiesz. I. . . Nie, nie patrz w stronę
drzwi! To nie ma znaczenia.
Theresa zdawała się także nie mieć wątpliwości, o czym pomyślał, chociaż
nie dokończył zdania. Akuszerka nie rozumiała po norwesku, za co akurat teraz
bardzo byli losowi wdzięczni. Poczciwa kobieta powiedziała natomiast:
61
 Taka trupia bladość to zły znak dla dziecka. Chyba nie pożyje długo.
Móri potrząsnął głową.
 Tu nie ma mowy o żadnej chorobie. To jest. . . dziedziczne obciążenie 
zakończył wykrętnie.
Akuszerka pokiwała głową. Przeciwko temu, co mówi ten doktor, czy kim on
tam jest, nie znajdowała argumentów.
Tiril wzięła chłopaczka na ręce. Malutkie paluszki zacisnęły się na jej pal-
cu wskazującym i trzymały mocno. Z niepokojem dotykała jego drugiej rączki,
tej po trupio bladej stronie, żeby sprawdzić, czy też funkcjonuje jak należy. Nie
stwierdziła żadnej ułomności, tyle tylko że skóra była wyraznie zimniejsza.
Ostrożnie wyciągnęła rękę i zsunęła koszulkę dziecka, odsłaniając bark.
Znamię było rozległe, nigdy przedtem niczego podobnego nie widziała. Ciem-
nosine, niesymetryczne, trudno było się w jego rysunku doszukać jakiegoś kształ-
tu.
 Wydaje mi się, że ja miałem dokładnie takie samo  powiedział Móri.
 Ale teraz nic nie masz. To pocieszające  rozjaśniła się Tiril.
 Ty jednak powinnaś teraz odpocząć  wtrąciła jej matka. Wzięła dziecko,
choć Tiril oddawała je bardzo niechętnie. Obie starsze kobiety opuściły pokój.
Tiril wyciągnęła rękę do Móriego, który uścisnął ją czule.
 Dziękuję, Móri  wyszeptała.  Dziękuję za chłopca!
 To ja tobie powinienem dziękować  uśmiechnął się w odpowiedzi. 
Będziemy o niego bardzo dbać i nie pozwolimy, żeby cierpiał dlatego, że jest
trochę inny.
 Oczywiście!
 A jak go nazwiemy? Myśleliśmy o imieniu Theresa, gdyby urodziła się
dziewczynka, ale. . .
Przerwała mu, kładąc palec na wargach.
 To nie my będziemy mu nadawać imię. Twoje duchy zastrzegły sobie do
tego prawo. Bardzo nalegały.
Móri patrzył na nią przez chwilę, potem westchnął, zaciskając wargi.
 Mam nadzieję, że wybiorą jakieś dobre i nie nazbyt dziwaczne.
 Ja też mam taką nadzieję. Ale, Móri, ja się boję. Nie z powodu imienia,
rzecz jasna, imię niech sobie będzie jakie chce. Tylko jaką przyszłość zdołamy
zapewnić tej nieszczęsnej kruszynie?
 Myślę, że rozstrzyganie o tej sprawie nie leży w naszej mocy.
 No i tego się właśnie boję.
Długo siedzieli bez słowa, przytuleni, jakby szukali pociechy jedno u drugie-
go, a jednocześnie pragnęli jedno drugie uspokoić co do przyszłości malutkiego
synka.
Czuli się tak okropnie bezsilni, chyba bardziej niż kiedykolwiek w ciągu tych
lat, które z sobą spędzili.
62
 Tiril. . . Wiesz, o czym ja myślę?
 Nie.
 O tym, co duchy powiedziały mi kiedyś bardzo dawno temu. Że za wszyst-
ko, cokolwiek dobrego uczynię, musi zostać wyznaczona jakaś kara.
 Pamiętam to.
Cień przy drzwiach zniknął. Kiedy Tiril odważyła się spojrzeć w tamtą stronę,
nikogo nie było.
Móri mówił dalej:
 Jeśli uczynię coś dobrego jednemu człowiekowi, ściągam cierpienie na ko-
goś innego. Teraz wyraznie to widzę.
 Nie zgadzam się z tobą, Móri. W stosunku do mnie na przykład tysiące razy
czyniłeś dobro i nie wydaje mi się, żebyś tym samym przyczynił komukolwiek
zła. W ogóle nie umiem sobie przypomnieć niczego negatywnego.
Spojrzał na nią z ulgą.
 Dziękuję, Tiril! Dziękuję ci za te słowa! Pamięć o tym, co powiedziały
duchy, ciążyła mi od dawna niczym mara.
 Nie wolno ci nawet tak myśleć. Wiesz co, ja sądzę, że duchy zmieniły w tej
sprawie zdanie. Zapytam je, kiedy się spotkamy następnym razem.
Móri się roześmiał.
 Twój stosunek do moich pozaziemskich demonów zawsze mnie zdumie-
wał. Ale wiem, że zachowujesz się szczerze, i mam nadzieję, że one także w to
wierzą.
 To nie żadne demony  uśmiechnęła się Tiril.  To najsympatyczniejsze
istoty, jakie można sobie wyobrazić.
 Rany boskie  mruknął Móri i odwrócił twarz, by ukryć śmiech.
 Wiesz, na co się najbardziej cieszę?  zapytała po chwili Tiril.
 Mogę sobie wyobrazić różne rzeczy  odparł.  Ale o czym teraz my-
ślisz?
 O tym, jak pokażemy naszego malca Nerowi. Myślę, że zostaną przyjaciół-
mi.
Móri spoważniał.
 Jeśli o to chodzi, to powinniśmy być bardzo ostrożni. Nie wolno nam wzbu-
dzić u Nera zazdrości. I trzeba też pamiętać, że małe dzieci często ciągną psy za
kudły albo wbijają im palce w oczy, nie zdając sobie sprawy z tego, co robią.
 Masz rację. Trzeba będzie bardzo uważać. Ale cieszę się mimo to.
 I ja. Och, Tiril, jaki ja jestem szczęśliwy! I jaki dumny! Ja, który myślałem
że przyjdzie mi spędzić życie w cieniu, samotnie, bez przyjaciół, mam teraz całą
liczną rodzinę. Najpierw los dał mi ciebie i Nera, przyszliście do mnie razem.
Potem teściową, i to taką, z której nikt nie może sobie żartować. Własny dom,
najwspanialszy na świecie. I w końcu syn! Maleńki synek!
 Tak!
63
Znowu milczeli. Oboje myśleli o tym samym: Nie ma znaczenia, jak to dziec-
ko wygląda. Najważniejsze, że nigdy nie będzie miało powodu czuć się niekocha-
ne!
Rozdział 10
Na trzeci dzień po urodzeniu malutki chłopczyk otworzył oczka.
Tiril czekała na ten moment pełna jak najgorszych przeczuć. Ale czego się
właściwie bała? Że dziecko będzie mieć jedno oko niebieskie, a drugie piwne? To
by przecież nie była żadna katastrofa. Chodzą po ziemi tacy ludzie i znakomicie
sobie radzą, choć różni przesądni nieszczęśnicy gotowi są uważać, że to znak
Złego.
Dręczona obawami Tiril nie spodziewała się tylko tego, co naprawdę zobaczy-
ła.
Oczy dziecka okazały się normalne, oba tego samego koloru, dokładniej mó-
wiąc  czarne jak węgle. Nie, jak to zwykle bywa, ciemnogranatowe, przecho-
dzące w czerń, ale głęboko czarne, jakby w ogóle pozbawione były tęczówki
i miały same zrenice. Tęczówka, oczywiście, była, tylko że kompletnie smoliście
czarna.
 Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałam  powiedziała Theresa.
Po czym dodała uspokajająco:  Ale to nie wygląda zle, to nie są brzydkie oczy,
wprost przeciwnie!
Od pierwszej chwili nieprzytomnie kochała swojego wyjątkowego wnuczka;
przez całe dnie nie odstępowała od jego kołyski.
Pierwsze spotkanie Nera z jego nowym panem przeszło najśmielsze oczeki-
wania. Gdy Nero zbliżył się do dziecka, żeby je powąchać, niańka chciała go
przepędzić.
 Nie, nie, nie przeszkadzaj mu  powstrzymała ją Tiril.  On musi się
z dzieckiem zapoznać na swój własny sposób.
Ukucnęła obok psa.
 Tu jest jeszcze jeden człowieczek, którym będziesz się opiekował, Nero.
Chcesz? Chcesz, piesku, opiekować się tym malcem? Tak, tak, możesz go pową-
chać. Czyż on nie jest śliczny? On cię bardzo lubi, Nero.
Wszyscy wstrzymali dech, gdy pies pochylił swój wielki łeb nad kołyską.
Mógł śmiertelnie przestraszyć maleństwo, ale trudno mu było zabronić oględzin.
To by mogło zle usposobić zwierzę do nowego członka rodziny.
65
Również Móri łagodnie przemawiał do czworonożnego przyjaciela. Szeptał
mu coś do ucha dokładnie tak samo jak wtedy w Bergen, kiedy prosił Nera, by
bardzo uważnie strzegł Tiril.
Nero nastawił uszu i słuchał. Ogon z wolna uderzał o podłogę. Potem pies
znowu z zaciekawieniem spojrzał na leżące w kołysce niemowlę.
Malec patrzył na niego swoimi lśniącymi, czarnymi oczkami. Wszyscy wi-
dzieli, że niańka jest sztywna ze strachu i w każdej chwili może zacząć krzyczeć,
dawali jej więc znaki, żeby była cicho. Gdyby chłopiec się teraz poruszył, wszyst-
ko mogłoby zostać zniszczone.
Nero zlizał spokojnie kroplę mleka z bródki chłopca. Mięśnie na twarzy dziec-
ka drgnęły, ale wyglądało to tak, jakby malec się uśmiechnął. Wszyscy odetchnęli
z ulgą.
Księżna przystała na to, by zaczekać z chrztem. W tajemnicy przed innymi
modliła się jednak często w kaplicy w intencji dziecka, wciąż paliła świece przed
obrazami świętych i przed wyrzezbioną w drewnie figurką Panny Marii, błagając
o łaskę dla nieszczęsnego chłopca, który przyszedł na świat z takim strasznym
obciążeniem. Płakała z jego powodu i prosiła o wybaczenie ciężkiego grzechu,
jakiego dopuściła się w młodości, a który teraz, jak sądziła, zemścił się na jej
wnuku. Całą winę za to, że chłopczyk jest taki. . . odmienny, Theresa brała na
siebie i w tajemnicy przed Tiril lała z tego powodu gorzkie łzy.
Trudno, niech niewidzialni towarzysze Móriego ochrzczą dziecko, nie,
ochrzcić to nieodpowiednie słowo, tu w grę wchodzi jedynie nadanie imienia. Mi-
mo wszystko księżna upierała się, by malec został chrześcijaninem. No i przy tym
otrzymał też dodatkowo chrześcijańskie imię, żeby któryś święty mógł roztaczać
nad nim opiekę, chronić go przed. . .
Nie, nie była w stanie wymienić tych, którzy zagrażali maleństwu, bo sama
nie miała dla nich żadnego określenia.
Móri obiecał, że będzie rozmawiał z duchami na temat ewentualnego drugie-
go imienia. Wiedział przecież, że Theresa jest głęboko religijną katoliczką i że
dla niej fakt, iż jedyny wnuk nie został ochrzczony, trudny będzie do zniesienia.
A gdyby tak umarł nie uwolniony od grzechu pierworodnego? Przecież w takim
wypadku znalazłby się w piekielnych płomieniach.
Bardzo szybko jednak Theresa musiała zająć swoje myśli czym innym.
Brat księżnej zawiadomił, że wybiera się do niej z wizytą.
Theresa okropnie się denerwowała. Od dawna gotowa była przedstawić mu
Tiril, to nie nastręczało kłopotów. Gotowa też była przedstawić mu swego zięcia.
To co prawda trudniejsza sprawa, ale przecież bardzo lubiła Móriego i bez wąt-
pienia sobie poradzi. Myślała o nim z dumą, będzie go bronić ze wszystkich sił,
jeśli zajdzie potrzeba.
66
Natomiast zupełnie nie wiedziała, co zrobić z ukochanym wnuczkiem.
Pokazać go, tak jak pragnęła? I wywołać okrzyki zdziwienia, może nawet
szok?
Czy może ukryć dziecko, oszczędzić córce, i zięciowi upokorzenia? Ale zara-
zem dałaby im przecież do zrozumienia, że wstydzi się tego dziecka.
Pojawił się jeszcze inny, przerażający problem.
Od chwili gdy dziecko przyszło na świat, nieustannie wszyscy troje przekony-
wali się nawzajem, że sinobiała barwa skóry z pewnością niedługo zniknie. . .
I rzeczywiście znamię, znak czarownika, powoli bladło, ale razem z nim bladła
również normalna, różowa skóra.
Ich ukochany mały skarb, któremu wszyscy w domu okazywali tyle czułości,
stawał się cały równomiernie bladosiny. Taka barwa nie była w żadnym razie wła-
ściwa ludziom. Nawet chore na serce dzieci są sine w inny sposób. One bowiem
są bardziej niebieskie z wyraznie czerwonawą tonacją pod skórą.
Maleńki synek Tiril był zimny i biały niczym szron. Najbardziej nieprzyjem-
nie wyczuwało się ten chłód przy dotyku. I na nic się nie zdało to, że pokojówka
Theresy i niańka wynajęta do dziecka bardzo się starały, żeby w pokoju wciąż
było ciepło. W końcu Móri musiał im powiedzieć, żeby przestały palić w piecu,
dziecko od tego i tak się nie rozgrzeje.
Oczywiście pochodząca z najbliższej okolicy służba bardzo się dziwiła przy-
padłości malca, szukano wytłumaczenia w różnych przesądach, ale w ich stosun-
ku do dziecka było bardzo wiele współczucia. Tiril i Móri wielokrotnie w pokoju
dziecka znajdowali mające je chronić amulety i inne dziwne przedmioty. Pozosta-
wiali je na miejscu, przecież i tak nie mogły chłopcu zaszkodzić.
Ale co Theresa miała zrobić ze swoim bratem? Czy mogła mu pokazać to
dziecko? Powiedziała o swoim dylemacie Tiril i Móriemu, a oni zrozumieli ją
bardzo dobrze.
 Tego dnia, kiedy przybędzie brat waszej wysokości, powiemy, że akurat
dziecko nie jest całkiem zdrowe  zaproponował Móri.  Myślę, że powinniśmy
zaczekać, niech książę pobędzie u nas kilka dni, niech nas lepiej pozna.
 To bardzo rozsądna propozycja  zgodziła się Theresa.  Z tą tylko drob-
ną uwagą, że mój brat nie jest księciem. To sam cesarz!
Tiril i Móri, którzy dotychczas stali, usiedli oboje równocześnie z bardzo nie-
pewnymi minami.
Theresa spoglądała na nich zakłopotana.
 Ja wiem, że powinnam była powiedzieć wam o tym wcześniej. Nie chcia-
łam jednak, żeby dystans między nami był zbyt duży. On przybędzie tutaj w całko-
witej tajemnicy, jedynie w towarzystwie kilku ludzi ze swojej gwardii przybocz-
nej. Nie będzie ani cesarzowej, ani córek, ani żadnej z moich sióstr, bo one po
prostu nie wiedzą o waszym istnieniu. Brat również robił mi poważne wymówki
67
w liście, ale potem złagodniał. Ja osobiście wstęp do Hofburga mam zamknięty,
on jednak chce mnie zobaczyć. Tutaj. I poznać moją córkę.
 To może lepiej, żebyśmy obaj, i ja, i malec, pozostali w ukryciu  zapro-
ponował Móri.
 Ty nie. Mój brat wie, że Tiril wyszła za mąż. Ale masz rację, chłopca
na razie mu nie pokażemy. Nie możemy władcy narażać na zbyt wielki szok.
On pozostanie tu tylko dwie noce, wobec tego pokażemy mu dziecko następnego
dnia po przyjezdzie. Bo przecież wszyscy troje jesteśmy bardzo dumni z naszego
maleństwa, prawda?
Tiril i Móri uśmiechnęli się, ale w ich oczach było tyle smutku. . .
Zanim jednak wspaniały gość przybył z wizytą, Theresa została zaproszona
na przyjęcie do sąsiedniego dworu. Gospodarze nie znali jej osobiście, lecz osoby
książęcego rodu zapraszane są chętnie. Można zaimponować innym gościom!
Theresa pojechała z radością. To przyjemnie móc spotkać się z ludzmi ze swo-
jej klasy, myślała. Bardzo, oczywiście, kochała swoją małą rodzinę, ale szczerze
powiedziawszy nie była przyzwyczajona do tej warstwy społecznej, do której na-
leżeli. Poza tym Móri był dość szczególnym człowiekiem, temu przecież nie moż-
na zaprzeczyć.
U sąsiadów została przyjęta z otwartymi ramionami, wszyscy chcieli z nią
rozmawiać. Zaproszono wiele wytwornych dam, bo właśnie dla najelegantszych
pań z okolicy zorganizowano ten wieczór. Po znakomitym obiedzie towarzystwo
rozmawiało w salonie.
Początkowo Theresa uważała, że wszystkie panie są przemiłe. Znalazła kilka
znajomych swoich dawnych znajomych z czasów młodości spędzonej w Wiedniu.
Trochę ją to co prawda zaniepokoiło, bo nie miała pojęcia, co te panie o niej
wiedzą, a dopiero co opowiedziała, że mieszka w Theresenhof z córką, zięciem
i czarującym małym wnuczkiem, co dwie panie z Wiednia przyjęły z niejakim
zdumieniem.
 Słyszałyśmy, że małżeństwo pani z księciem Adolfem von Holstein-
Gottorp było bezdzietne  nie wytrzymała jedna z nich.
Theresa nie mogła nie odpowiedzieć damie, gapiącej się na nią z otwarty-
mi ustami, na których zostały jeszcze okruchy ciasta. W popłochu rozpaczliwie
szukała jakiegoś wyjścia. Posłużyła się pierwszą wymówką, jaka przyszła jej do
głowy, nie zastanawiając się, czy jest dobra, czy nie.
 Och, Tiril jest dzieckiem z mego pierwszego i bardzo smutnego małżeń-
stwa, zanim jeszcze wyszłam za księcia Adolfa. To była krótkotrwała, młodzień-
cza przygoda, która skończyła się bardzo szybko. Mój małżonek zmarł, zanim Ti-
ril przyszła na świat. Jego matka tak strasznie rozpaczała po śmierci ukochanego
syna, że bliska była utraty zmysłów, i ubłagała mnie, bym oddała jej córeczkę na
kilka lat. Przystałam na to, ale potem starsza pani złamała obietnicę, nie pozwoliła
mi nawet widywać dziewczynki, ukrywała się wraz z dzieckiem za granicą. Przez
68
wszystkie te lata szukałam mojej córeczki. Odnalazłam ją dopiero teraz i wszyscy
nareszcie jesteśmy bardzo szczęśliwi.
W salonie zapadła cisza.
Wybacz mi, Najświętsza Panienko, modliła się w duchu księżna. Wybacz mi
to kłamstwo.
Wścibska dama z Wiednia powiedziała jednak z przekonaniem:
 Ale myśmy nigdy nie słyszeli, że księżna była dwukrotnie zamężna.
 Och, bo nie urządzono wesela i wszystko dokonało się w wielkim pośpie-
chu. Mój przyszły mąż udawał się na wojnę, a teściowa chciała, żeby ceremonia
odbyła się w jej posiadłości; uczestniczyła w niej tylko najbliższa rodzina. Jak
powiedziałam, małżeństwo trwało bardzo krótko, natomiast Adolf był tak dobry
iż ożenił się ze mną niedługo po śmierci mego pierwszego męża.
Boże, jak ja kłamię, myślała Theresa przerażona. Ale nie zamierzam dawać
im powodu do nowych plotek. Tiril jest moją córką, również w obliczu prawa, nie
będzie musiała odpowiadać za błędy mojej młodości.
 Zatem książę Adolf wiedział. . .  zaczęła znowu tamta pozbawiona
wszelkiego taktu dama, ale gospodyni, która sprawiała wrażenie osoby rozsąd-
nej, przerwała jej w pół słowa:
 O, cóż za wzruszająca historia! I jaka romantyczna! Pomyślcie tylko, od-
zyskać po latach utraconą córkę!
 Tak  uśmiechnęła się Theresa z wdzięcznością, wszystkie panie ode-
tchnęły.
Czy uwierzyły w tę opowieść? Theresa miała nadzieję, że tak.
Rozmowa toczyła się dalej.
Początkowo Theresa brała w niej udział, potem jednak zaczęła słuchać.
Panie rozmawiały o pomponach do zasłon, o leniwych służących, które nie
potrafiły odpowiednio zaprasować fałdek na szlafmycy, o śmiesznych mamkach
(Theresa nie miała odwagi powiedzieć, że Tiril sama karmi swego synka, bo by
chyba wywołała skandal), skarżyły się na bezczelnych żebraków, którzy wysta-
ją pod ich bramami, ujawniały drażliwe szczegóły swego małżeńskiego pożycia
i plotkowały jak najęte.
Do uszu Theresy docierały urywane fragmenty jakiejś historii, opowiadanej
z wypiekami na twarzach w gronie pań siedzących pod oknem:
 . . . owocu swojego grzesznego związku nie mogli, naturalnie, ukryć. On
odebrał sobie życie. . .
Pełne zgrozy jęki i pospieszne znaki krzyża słuchających na wieść o tak strasz-
nym postępku jak samobójstwo.
 . . . został zaszyty w krowią skórę i wyrzucony na bagna.
 Całkiem zasłużenie. A ona? Ta grzeszna wywłoka, która go zbałamuciła?
 No właśnie, miała zaledwie czternaście lat, a już taka była zepsuta. Została,
oczywiście, ścięta. Ksiądz był bardzo mądrym człowiekiem i zebrał wszystkie
69
dzieci z okolicy na egzekucję, by zobaczyły, jaki koniec czeka grzeszników.
 No a dziecko?
 Nieszczęsna zdradzona małżonka tego mężczyzny nie chciała mieć z nim
nic wspólnego, zresztą nie ma się czemu dziwić. Wyniosła je zatem na ulicę i za-
jęli się nim chyba wiedeńscy żebracy.
Theresa poczuła się okropnie. Oto siedzą eleganckie panie i przytakują tej
plotkarce w przekonaniu, że sprawiedliwości stało się zadość. A co ona tu robi?
Czyż już zapomniała o tych wszystkich złych plotkach na wiedeńskim dworze
i pózniej w zamku Gottorp, gdzie nigdy nie czuła się dobrze? Czy zapomniała,
jak wyniośle mogą się zachowywać ludzie z arystokratycznych domów, jak bar-
dzo mogą upokorzyć kogoś, kto odważy się wyłamać, postępować inaczej? Jakie
straszne etykiety potrafią przypinać? Czy zapomniała o ich zakłamaniu, o utrzy-
mywanych w tajemnicy romansach, flirtach na korytarzach i w ukrytych budu-
arach? Naprawdę o wszystkim zapomniała?
Ujrzała nagle oczyma duszy jasną, czystą twarzyczkę Tiril i szczere oblicze
Móriego, ich wierną wzajemną miłość, dokładnie taką samą jak jej młodzieńcze
zauroczenie, pomyślała o swoim maleńkim wnuczku bezbronnym wobec bez-
względnego świata i wobec niepewnej przyszłości. Widziała radość na twarzy
Tiril, jej promienne oczy. Móri opowiedział jej o dzieciństwie Tiril, on sam do-
wiedział się o tym od przyjaciela obojga, Erlinga. O tym, że była dzieckiem rado-
snym i kochającym wszystkie żywe stworzenia. I o tym, jak niepojęte zło, tkwiące
w ludziach, sprawiło, że blask w jej oczach zgasł. Ten blask powrócił teraz znowu
tutaj, w Theresenhof. Móriego napełniało to wielkim szczęściem.
Theresa czuła się z tego powodu niewiarygodnie dumna. Bo przecież przyczy-
niła się do odbudowania wiary córki w ludzi i przywrócenia jej radości życia.
A teraz księżna siedziała pośrodku gromady gdakających, prymitywnych kur.
Chociaż to obraza dla kur, pięknych i pożytecznych ptaków. O niewielkim rozu-
mie i gdaczące, to prawda, ale nigdy złe i zawistne tak jak te pańcie.
Na szczęście nie wszystkie są jednakowo odpychające. Gospodyni, na przy-
kład, to dobry człowiek, i kilka starszych pań, może zresztą też niektóre z naj-
młodszych, ale pozostałe? Lepiej nie myśleć.
Jako najwyżej postawiona wśród gości Theresa mogła zakończyć wizytę, kie-
dy zechce. No i właśnie postanowiła skorzystać z tego prawa. Serdecznie podzię-
kowała gospodyni za przyjęcie i bąknęła jakąś konwencjonalną formułkę na temat
rewizyty w Theresenhof. Powóz zajechał natychmiast.
Kiedy odetchnęła świeżym powietrzem, pomieszanym z zapachem stajni i na-
wozu, poczuła niekłamaną ulgę. Nie interesowało jej, co zgromadzenie będzie
mówić na jej temat za plecami.
W domu w milczeniu powitała córkę serdecznym uściskiem. Tiril dobrze wie-
działa, co to oznacza: wyznanie miłości, radość, że są razem, mieszkają pod jed-
nym dachem, i prośba o wybaczenie, że choć przez chwilkę pomyślała, iż należy
70
do, wyższej klasy niż jej córka i zięć.
Móri oniemiał, kiedy został nieoczekiwanie uściskany, a na koniec Theresa
podeszła do łóżeczka i przyglądała się sinoblademu chłopczykowi o niebywale
pięknej buzi otoczonej wianuszkiem czarnych włosów.
 Kocham cię, mały  wyszeptała.
Chłopczyk spojrzał na nią swoimi niezwykłymi oczyma, tak czarnymi, że zda-
wało się, iż w ogóle nie ma białek, ale to pewnie dlatego, że niedawno płakał
i oczka trochę mu zapuchły. O Boże, a może całe gałki ma czarne? Nie, kiedy
zmusiła dziecko, by szerzej otworzyło oczka, w kąciku mignęła biel. Theresa po-
myślała, że oczy malca przypominają oczy zwierzęcia, pies czy koń też pokazuje
białko jedynie w niektórych okolicznościach.
 Pozwól mi naprawić krzywdę, jaką wyrządziłam Tiril  szepnęła wzru-
szona.  Daj mi wszystko naprawić, tak jakbyś to ty był tym dzieckiem, które
od siebie odepchnęłam. Nigdy nie będziesz musiał cierpieć, mój ukochany, już ja
o to zadbam.
Theresa nie miała teraz najmniejszych wątpliwości, do jakiej warstwy należy
i z kim chce pozostać na zawsze.
Z czasem Tiril dowiedziała się dużo więcej na temat cienia. To nie ona była
przedmiotem jego zainteresowania, nie jej towarzyszył.
Widywała go wielokrotnie, najczęściej jako szarą mgłę, przepływającą obok
niej, dostrzeganą kątem oka. Niekiedy zdawał się wyższy niż zazwyczaj i groznie
czarny, choć nie pojmowała, dlaczego tak jest. Od czasu do czasu jednak znikał
bez śladu. Zaczęła więc zapisywać, w jakich okolicznościach go widuje. A przej-
rzawszy pózniej notatki stwierdziła ponad wszelką wątpliwość: Cień pokazuje się
tylko wtedy, kiedy w pokoju znajduje się jej mały synek, bywa też z dzieckiem na
dworze.
W pierwszej chwili doznała szoku, serce waliło jej jak młotem. Wiedziała
wprawdzie, że każdy człowiek ma swego ducha opiekuńczego, Móri jej o tym po-
wiedział. Ale ten tutaj to jednak chyba coś innego. Jakiś potwór z pozaziemskich
otchłani? Taki wysoki, taki czarny, z tym dziwnym sposobem przemieszczania się
jakby się skradał, płynął lub toczył się w powietrzu. Ciężka peleryna sięgała ziemi
i plątała się pod stopami.
Poza tym. . . Móri mówił, że każdy ma ducha opiekuńczego odmiennej płci,
to znaczy kobietami opiekują się duchy męskie, a mężczyznami żeńskie. A to
przecież nie była kobieta, Tiril mogła przysiąc, że nie.
Porozmawiała na ten temat z Mórim. On również widywał cienistą zjawę, lecz
uznał, że nie powinni się w to mieszać.
 Nie możemy go odpędzić  powiedział  bo to by jeszcze pogorszyło
sprawę.
71
 Czy za tym stoją twoi towarzysze?
 Nic mi o tym nie wspominali.
Tiril nie zadowoliła się tą odpowiedzią.
Pewnego przedpołudnia, kiedy była w pokoju sama z synkiem, zebrała się na
odwagę. Najpierw wielokrotnie przełykała ślinę i głęboko wciągała powietrze.
 Ty, który tam stoisz  powiedziała w końcu cicho do niewyraznej szarej
plamy w kącie.  Skąd do nas przybywasz? Czy mógłbyś dać mi jakiś znak? Boję
się o mego maleńkiego synka i chciałabym wiedzieć, czy życzysz mu dobrze, czy
zle.
Cień ani drgnął.
Czekała przez chwilę, potem westchnęła zrezygnowana.
Ułożyła dziecko w kołysce, skąd wzięła je tylko na chwilkę, bo chciała poczuć
jego ciałko w objęciach. Stwierdziła przy tym, że mały ma mokro, więc go prze-
winęła, nie wzywając do tak prostej czynności niańki, po czym wyszła z pokoju
z mokrą pieluszką w ręce.
Kiedy wróciła, zamarła z przerażenia.
Cień, straszliwie wysoki i czarny, pochylał się nad dzieckiem.
Tiril miała wrażenie, że serce pęknie jej ze strachu.
Cień wyprostował się i  odleciał z powrotem do kąta.
Na brokatowej kołderce maleństwa leżała cudownie piękna biała róża, lecz jej
łodyga najeżona była niebywale długimi i strasznie ostrymi kolcami.
Rozdział 11
Przybył cesarz z lokajami i ochroną osobistą. Jeśli uważał, że z takim licznym
orszakiem podróżuje incognito, to Móri nie podzielał jego zdania.
Karol VII nie był władcą wojowniczym, ale jego dokonania polegały zdaje się
głównie na zdobywaniu, utracie i ponownym zdobywaniu nowych obszarów. Był
szorstki w obejściu i władczy, lecz bardzo przywiązany do swojej najmłodszej sio-
stry. Przy powitaniu czynił jej jeszcze wymówki za młodzieńczą lekkomyślność,
pózniej jednak stał się serdeczny i miły.
Siostrzenicę, Tiril, traktował z powściągliwą życzliwością, ale spoglądał na
nią rzadko. Móri go niepokoił i być może odrobinę przerażał, tak reagują wiel-
kie autorytety przy spotkaniu z kimś obdarzonym jeszcze większym autorytetem.
Autorytet Karola wpisany był niejako w jego cesarską godność, Móri przyniósł
go ze sobą na świat i okazywał też bardziej naturalnie. Wkrótce jednak łagodny
głos Islandczyka przywrócił cesarskiemu majestatowi poczucie pewności siebie.
Theresenhof zostało, rzecz jasna, wypucowane do połysku na przyjęcie tak
znakomitego gościa. Służba wycofywała się ze spuszczonymi oczyma, nie ma-
jąc śmiałości nawet spojrzeć na cesarza, a pokojówka, której kieliszki o mało nie
zsunęły się z tacy, wybuchnęła rozpaczliwym płaczem. Theresa skinęła jej uspo-
kajająco głową i wszystko skończyło się dobrze.
Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła w zamku Gottorp, pomyślała Theresa.
Tam popatrzyłabym na dziewczynę surowo, a potem ukarała.
Ja się rzeczywiście zmieniłam. To zasługa Tiril i Móriego. To oni postępują
właściwie. Ich kultura bycia ma zródło w ich sercach, a nie w wyuczonych for-
mułkach na temat etykiety.
Obiad był wyszukany. Tak wytworny, że Móri, który na Islandii niekiedy mu-
siał się żywić wodą wyciśniętą z mchu, patrzył na zastawiony stół z wyrazem nie-
dowierzania w oczach. Najpierw podano gęstą zupę na najdelikatniejszym mięsie,
zaprawioną śmietaną i jajkiem. Potem kolejno na stole pojawiły się zimne i go-
rące przystawki, pieczeń cielęca ze szparagami na maśle, węgorz marynowany
w białym winie, przepiórki z truflami w śmietanie i maleńkie kanapki z pure
z łososia. . . Okazało się, że to dopiero początek. Zanim dotarli do dania głów-
73
nego, Móri był absolutnie najedzony i mógł nabierać tylko maleńkie porcje na
spróbowanie. Wszystko to spożywano na najpiękniejszej miśnieńskiej porcelanie.
Ale pod stołem siedział Nero. . . Na długo przed końcem obiadu dochodziły stam-
tąd ciężkie posapywania przejedzonego psa.
Deseru Móri nie był w stanie nawet spróbować, wszelkie granice zostały prze-
kroczone. Postanowił jednak, że poprosi w kuchni, by mu zostawiono na pózniej
kawałek pysznego z pewnością tortu. Niczego bardziej apetycznego nigdy w życiu
nie widział.
Cesarz wyraził kucharzom uznanie w formie dowcipnego komplementu. The-
resa odetchnęła z ulgą, gdy nareszcie mogła zabrać swego tak wysoko postawio-
nego gościa do salonu.
Kiedy lokaje wycofali się na odpowiednią odległość, brat księżnej rzekł:
 Jak rozumiem, Móri, ty nie pochodzisz ze szlacheckiego rodu?
 Nie, Wasza Cesarska Mość. Proszę jednak pamiętać, że Tiril nie wiedziała
o swoim pochodzeniu, kiedy wychodziła za mnie za mąż.
Troszkę się mijał z prawdą, ale ustalili już przedtem, że datę ślubu przesunie
się nieco, powie się, że małżeństwo zawarte zostało wcześniej, by uniknąć dodat-
kowych wymówek.
Cesarz Karol skinął głową. Mam nadzieję, że on nie zamierza nadać mi szla-
checkiego tytułu, pomyślał Móri. Niczego takiego po prostu nie chcę.
Cesarz jednak zastanawiał się nad czymś innym.
 Przed kilkoma miesiącami mieliśmy wizytę pewnego włoskiego szlachci-
ca. Wypytywał o ciebie, Thereso.
Wszyscy wstrzymali oddech, a cesarz spoglądał na nich surowo.
 On ważył się przyjechać do Hofburga?  zapytała Theresa ledwo dosły-
szalnie.
 Tak. Ale przedtem dostałem twój list, więc nie wyjawiłem, gdzie przeby-
wasz.
 Dziękuję, Karolu. Nawet nie wiesz, jakie dobrodziejstwo wyświadczyłeś
całej naszej rodzinie!
Móri zapytał:
 Czy to był mężczyzna w średnim wieku, o ciemnej karnacji i z blizną na
policzku?
 Owszem. Nazywa się Lorenzo jakiś-tam, długie włoskie nazwisko.
Pozostała trójka spoglądała po sobie w milczeniu.
 Natomiast całkiem niedawno mieliśmy kolejną wizytę  mówił dalej ce-
sarz z uśmiechem.  Czy pamiętasz naszego towarzysza zabaw z dzieciństwa,
Engelberta? On także zapytał kiedyś, co u ciebie, a ja szczerze mówiąc nie wie-
działem, co mu odpowiedzieć, bo przecież obiecałem ci, że nie wyjawię nikomu
miejsca twego pobytu. Nie powiedziałem tedy nic.
74
Policzki Theresy gwałtownie poczerwieniały, a w jej oczach pojawił się po-
dejrzany blask.
 O, jemu mogłeś powiedzieć! Pojęcia nie miałam, że on jeszcze chodzi po
tej ziemi. Właściwie całkiem o nim zapomniałam. Gdzie teraz mieszka?
 Niedaleko stąd. Niedawno został biskupem i mieszka koło Innsbrucku.
Theresa nerwowo wygładzała fałdy sukni.
 A zatem kapelusz kardynalski ma, jeśli tak można powiedzieć, w zasięgu
ręki. Coś, o czym zawsze marzył. . .
 Niewątpliwie. Przeszedł już wszystkie szczeble duchownej kariery i nale-
ży do najpierwszych w naszym Kościele. Ale wcale nie wiem, czy on pasuje na
kardynała. Zawsze mi się zdawało, że ma zbyt słaby charakter.
 Pewnie dlatego, że nigdy nie lubił wojny, lecz wybrał pokojową drogę mi-
łości w Kościele  powiedziała Theresa porywczo, jakby za wszelką cenę chciała
obronić przyjaciela.  Ja znałam go lepiej niż ty, bowiem jesteśmy z Engelbertem
rówieśnikami. Słaby on nie jest, jest łagodny. I dobry.
 Tak, z pewnością masz rację  mruknął cesarz.  Ale ja uważam, że on
się wszystkiego bał, proszę jednak o wybaczenie. Niewątpliwie to bardzo sympa-
tyczny człowiek.
Tiril i Móri popatrzyli na siebie.
Spojrzenia obojga wyrażały to samo: To ojciec Tiril.
Już następnego ranka przybył kurier, by wezwać cesarza do Wiednia. Jakaś
ważna zagraniczna delegacja musi pilnie z nim rozmawiać.
I cesarz natychmiast opuścił Theresenhof. Nie zdążył zobaczyć  chorego
dziecka.
Wszyscy uznali, że tak właśnie jest najlepiej.
Od jakiegoś czasu trwali w uspokajającym przeświadczeniu, że polowanie na
Tiril, a w pewnym stopniu również na Theresę, dobiegło końca. Tymczasem ce-
sarz przypomniał im, że niebezpieczeństwo z południa wciąż zagraża.
 To niedobrze, że ten cały Lorenzo był w Hofburgu  rzekła Theresa. 
Boję się, że niedługo zostaniemy ujawnieni.
 I ja tak myślę  zgodził się Móri siedzący na kanapie z podciągniętymi
nogami. Tiril podziwiała ukradkiem jego wspaniałe uda, mąż nieustannie oddzia-
ływał na nią z niezwykłą erotyczną siłą.  Zmuszeni jesteśmy ponownie zasta-
nowić się nad tą sprawą.
 Koniecznie  potwierdziła Theresa.
 Gdybyśmy tylko mogli pojąć, dlaczego oni nas prześladują  żaliła się
Tiril.  Czego od nas chcą, co im zrobiliśmy?
Móri zaciskał szczęki tak mocno, że widać było, jak mięśnie grają pod skórą.
Westchnął głęboko i powiedział:
75
 Wasza wysokość, ja wiem, że pani nie lubi podejmować tego tematu, ale
może osoba ojca Tiril pomogłaby wyjaśnić tajemnicę? Chodzi mi o odpowiedz na
pytanie, dlaczego ci nieznajomi ludzie polują na nią z takim zapamiętaniem.
 Nie, on o niczym nie wie!  zawołała Theresa porywczo.  On jest nie-
winny niczym dziecko.
O, nie taki znowu niewinny, skoro spłodził potomka i zostawił matkę samą, nie
biorąc za nic odpowiedzialności, pomyślał Móri. Milczał przez chwilę, po czym
znowu zebrał się na odwagę:
 Czy popełniliśmy błąd sądząc, że brat księżnej pani wymienił wczoraj imię
tego człowieka?
Milczenie Theresy było mniej więcej tak samo długie jak jego.
 Nie popełniacie błędu  szepnęła w końcu ledwie dosłyszalnie. Po chwili
podniosła odrobinę głos:  Ale ja się do niego nie zwrócę, to niemożliwe.
Córka i zięć rozumieli bardzo dobrze, dlaczego tak postanowiła.
Tiril siedziała, nie mówiąc ani słowa. Zupełnie nie wiedziała, co ma myśleć
czy odczuwać na wiadomość, że jej ojciec został właśnie biskupem. W tamtym
czasie, kiedy ona przyszła na świat, nie był kapłanem, jak się domyślała. Ale już
wtedy marzył o tym, by zostać kardynałem.
W Kościele jest wielu ludzi żądnych kariery.
Ona i Móri rozmawiali poprzedniego wieczora o nowych informacjach i o jej
pochodzeniu. Leżała na ramieniu Móriego i patrzyła w sufit długo w noc. Rozma-
wiali do pózna, a ona co chwila zaczynała płakać. To może dziwne, ale właściwie
nie odczuwała potrzeby poznania swego ojca, w każdym razie żadnych takich pra-
gnień jak w czasie, kiedy szukali matki i kiedy to rozpaczliwie tęskniła do owej
nieznajomej kobiety.
Teraz odczuwała jedynie pustkę.
Może dlatego, że Theresa broniła go tak zajadle, odnosili wrażenie, że jest
słaby i żałosny. To, oczywiście, paskudna myśl i z pewnością też niesprawiedliwa.
Tak czy inaczej Tiril wcale nie marzyła o tym, by go poznać. W każdym razie
od chwili, gdy dowiedziała się nieco więcej.
Móri nie chciał dać za wygraną i wyrażał przekonanie, że Theresa powinna go
odszukać.
 Ale gdybyśmy księżnę bardzo prosili?  pytał.
Ona wahała się długo. Policzki jej płonęły, od czasu do czasu na wargach
pojawiał się uśmiech szczęścia, lecz natychmiast gasł.
 Przecież nie mogę z całą paradą, jaka przystoi osobie książęcego rodu, od-
wiedzać pokornego sługi Kościoła. To by wzbudziło zbyt wielkie zainteresowanie.
 Ale dlaczego z całą paradą?
Milczeli.
 Mogłabym pojechać konno. W tajemnicy  rzekła Theresa niepewnie. 
To niedaleko.
76
 Słusznie. Z niewielką eskortą  zgodził się Móri.
 O, nie! Niepotrzebna jest żadna eskorta! Nie do niego. Bardzo bym chciała
pokazać mu Tiril, ale z tym trzeba będzie jeszcze poczekać, prawda?
 Jakiś czas tak. Najlepiej będzie przygotować go na wiadomość, że jest oj-
cem i dziadkiem  powiedział Móri ze złośliwym uśmiechem.
 O, on taki młody!  zawołała Theresa.  To niepojęte, że został już dziad-
kiem.
 A kiedy widziała go pani po raz ostatni?
 No, to już będzie ponad dwadzieścia lat.
Móri nie powiedział nic. Kiedy Theresa sama zrozumiała, jak nielogicznie
brzmią jej słowa, wybuchnęła śmiechem.
 Chętnie pojadę i spotkam się z nim  powiedziała z udanym spokojem,
ale krew pulsowała jej na szyi, a oddech miała przyspieszony.
 Ale nie wolno pani jechać samej  stanowczo stwierdził Móri.  Pozwoli
pani, że będę jej towarzyszył? Mogę zaczekać na zewnątrz, rzecz jasna, lecz droga
jest zbyt niebezpieczna dla samotnej kobiety.
 Czy ty myślisz, że ja się wstydzę mego zięcia? Dziękuję ci, chętnie zgodzę
się na eskortę w twojej osobie. I będziesz mi towarzyszył do końca, pójdziesz się
przywitać z ojcem Tiril. Ona sama z naturalnych powodów musi zostać z dziec-
kiem.
Tiril przyjęła tę decyzję z największą radością.
W toku przygotowań okazało się, że w podróż do Innsbrucku Theresa musi
zabrać różne rzeczy, postanowiono zatem, że pojedzie małym powozem, nie bu-
dzącym wielkiego zainteresowania, Móri natomiast konno, obok niej lub przodem
w zależności od tego, jak szeroka będzie droga.
Podróż minęła bez komplikacji, a ponieważ musieli i tak gdzieś zanocować,
Theresa postanowiła, że najlepiej od razu udać się do siedziby kanonika, w której
nadal mieszkał Engelbert. Po wizycie skierują się do jakiejś gospody w Innsbruc-
ku i tam spędzą noc. Policzki płonęły jej z przejęcia i Móri uważał, że jest tego
dnia bardzo ładna i wygląda młodzieńczo.
Siedziba biskupia tutejszej diecezji znajdowała się poza Innsbruckiem, En-
gelbert jednak chciał pozostać w mieście. Dom kanonika służył mu przez wiele
lat, a on był w zasadzie człowiekiem o dość konserwatywnych poglądach, nie lu-
bił zmian. Inna sprawa, że pałac biskupi znajdował się w dość opłakanym stanie
i Engelbert wydał już polecenia, co i jak należy przebudować i doprowadzić do
porządku, zanim on sam się tam przeniesie.
Móri uważał, że to wszystko nie bardzo się zgadza z opisem Theresy, przed-
stawiającej go jako człowieka wielkiej pokory, który zrezygnował z własnych pra-
gnień i poświęcił się wyłącznie służbie Bogu.
77
Asceza nie jest cechą charakterystyczną tego człowieka, myślał Móri, kiedy
w bibliotece kanonii czekali na przybycie Engelberta.
Ten człowiek, który w codziennej sutannie katolickiego biskupa szedł im na
spotkanie, był dokładnie taki, jakim go sobie wyobrażał Móri. Wyglądał zdumie-
wająco młodo, o dość pełnej figurze od bardzo smakowitych obiadów, ale w żad-
nym razie otyły. Tylko jakby lekko rozmazane linie podbródka i nieco zbyt ob-
szerna talia. Ale za kilka lat..?
Włosy miał płowoblond, jak Tiril w dzieciństwie, po nim też córka odziedzi-
czyła krępą figurę, poza tym jednak żadne podobieństwo nie rzucało się w oczy.
Biskup Engelbert był wyjątkowo urodziwym mężczyzną. O łagodnych rysach
i. . .
Aagodnych?
Móri musiał przyznać rację cesarzowi Karolowi. To bardzo prawdopodobne,
że biskup był łagodny, lecz gołym okiem widać było również, że to człowiek
słaby. I to bardzo.
Rozpostarł ramiona, jakby chciał zamknąć księżnę serdecznym powitalnym
uścisku, którego jednak wcale nie zamierzał wykonać, i szedł przez obszerną bi-
bliotekę.
 Theresa! Przyjaciółka mego dzieciństwa! Jak wspaniale znowu cię wi-
dzieć! Dostałem twój list i czekam na ciebie w domu. Co prawda z tego powodu
odwołałem bardzo ważną konferencję z nuncjuszem apostolskim z Watykanu, ale
przecież musiałem się z tobą spotkać! Przez cały czas podróży towarzyszyłem ci,
posyłając błogosławieństwo Boże!
Biskup ujął dłonie księżnej i zamknął je w gorącym, długotrwałym uścisku,
patrząc jej przy tym w oczy tak natarczywie, że Móri poczuł się nieswojo.
Theresa opanowała się po wzruszeniach powitania.
 Najdroższy przyjacielu  rzekła.  Chciałabym ci przedstawić mego zię-
cia. To Móri. On pochodzi z Islandii.
 Z Islandii?  powtórzył biskup studiując uważnie twarz Móriego spojrze-
niem, które on sam uważał pewnie za przenikliwe. Ale to nieprawda, jego spoj-
rzenie było niepewne i rozbiegane.  Macie tam dobrych katolików?
 Niewielu  odparł Móri.  Islandia w tysiąc pięćset trzydziestym siód-
mym roku przeszła na obrządek luterański.
Biskup Engelbert uczynił znak krzyża.
 Niech Pan ma w opiece te wasze nieszczęsne dusze  mruknął, a potem
wymamrotał jakąś dłuższą modlitwę po łacinie. Następnie zwrócił się znowu do
Theresy.
 Ale ty, moja najdroższa siostro w Duchu Świętym, ty pozostałaś dobrą
katoliczką, prawda?
 Nie tak dobrą, jak bym pragnęła.  Po czym dodała pospiesznie:  En-
gelbercie, ja. . .
78
On poprawił ją z udanym skrępowaniem:
 Biskupie Engelbercie  uśmiechnął się czarująco.
 Wybacz mi.  Theresa pochyliła głowę.  Mamy poważne kłopoty.
Biskup rzucił pospiesznie okiem w stronę Móriego.
 Możemy rozmawiać swobodnie. Pamiętaj, że mój zięć jest też twoim!
Biskup przerażony zamachał rękami przed jej twarzą, by skłonić ją do milcze-
nia.
 Chyba nie wygadałaś tajemnicy. . . ?
 Nie. Milczałam jak grób  odpowiedziała urażona.
 Dopiero przed kilkoma dniami, kiedy odwiedził nas mój brat, cesarz, Tiril
i Móri zorientowali się z rozmowy, kto jest jej ojcem. A ja przecież nie mogłam
zaprzeczyć.
Engelbert wyglądał na okropnie zdenerwowanego. Ani razu słowem nie zapy-
tał o córkę.
 Tutaj nie możemy swobodnie rozmawiać  poinformował szeptem.
 To przyjedz do nas w odwiedziny  zaproponowała Theresa prostodusz-
nie.  Byłby to dla nas wielki honor. A poza tym, jak pisałam w moim krótkim
liście, znalezliśmy się w poważnych kłopotach.
 Pecunia?
 Nie, tu nie chodzi o pieniądze  odparła zniecierpliwiona.
Móri przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, ale teraz wtrącił się do rozmowy,
żeby Theresa nie ściągnęła na nich jeszcze większego nieszczęścia.
 Wasza wysokość, może wrócimy tu jutro. Jego eminencja ma właśnie waż-
ną wizytę.
Theresa odwróciła się.
Nieznana postać, która przez jakiś czas stała wyczekująco w drugim końcu
bibliotecznej sali, sunęła teraz ku nim, ukrywszy dłonie w szerokich rękawach
jaskrawego kardynalskiego stroju.
 O, całkiem zapomniałem ci powiedzieć  oznajmił Engelbert drżącym
głosem.  Wuj jest u mnie z wizytą.
Theresa ukłoniła się głęboko, Móri natomiast tylko skłonił sztywnym ruchem
głowę.
 Czy mogę dokonać prezentacji?  jąkał się biskup.  Moja przyjaciół-
ka z dzieciństwa, księżna Theresa von Holstein-Gottorp z Habsburgów. I jej. . .
zięć, Móri z Islandii. Thereso. . . to mój sławny wuj, kardynał von Graben. Jego
siedziba mieści się w Sankt Gallen, więc często mnie odwiedza.
Kardynał ledwo widocznie pochylił głowę.
 Mój drogi bratanek opowiadał mi o pani, księżno. O waszym wspólnym
dzieciństwie i. . . młodości. Następnie zwrócił wzrok na Móriego. Czarnoksiężnik
z Islandii nigdy jeszcze nie widział tyle lodowatego, skoncentrowanego zła.
Rozdział 12
Móri poczuł, że zimny pot spływa mu po plecach. Nie wydawaj Tiril, błagał
w duchu Theresę. Nie mów im, gdzie mieszkamy!
To ten człowiek! Głos. Kardynał von Graben. . .
Theresa była pełna największego podziwu wobec tego hierarchy, Móri nato-
miast patrzył na niego śmiertelnie przerażony. Czy ona nie dostrzega nienawiści
w tych na pół przymkniętych starczych oczach? Czy nie zauważa straszliwej kon-
centracji woli skierowanej przeciwko niej?
Kardynał mówił:
 Naturalnie, że mój ukochany bratanek odwiedzi księżnę. Ale gdzież to pani
mieszka?
Theresa otworzyła usta, by odpowiedzieć, lecz Móri był szybszy:
 Akurat teraz to właściwie nie mamy stałego miejsca zamieszkania, rozglą-
damy się za jakąś odpowiednią siedzibą.
Księżna spojrzała na niego zdumiona i odrobinę poirytowana, ale zaraz wy-
czytała w jego oczach ostrzeżenie i zdezorientowana zaczęła przytakiwać.
Odznaczała się wielką bystrością umysłu, łatwo było z nią współpracować.
 To prawda, ale jak tylko gdzieś się urządzimy, musisz natychmiast przyje-
chać przywitać się z Tiril. I z twoim wnukiem.
Tchórzliwy biskup zrobił się zielony. Ten temat rozmowy najzupełniej mu nie
odpowiadał.
Kardynał dobitnie, ze wzrokiem wbitym w Theresę, oświadczył:
 Mój bratanek, Engelbert, ma przed sobą wspaniałą karierę. Muszę panią
prosić, księżno, by z większą ostrożnością wypowiadała się pani na temat jego
młodzieńczego błędu. On już za to odpokutował. Pościł, biczował się i umar-
twiał, jak nakazują nasze reguły. Więc teraz jest oczyszczony. Bardzo panią pro-
szę, księżno. . . Proszę nie niszczyć jego szansy na kardynalski kapelusz!
 Milczałam ponad dwadzieścia lat  rzekła Theresa pełnym życzliwości
głosem, choć wyraznie urażona.  Tylko Tiril i my dwoje znamy twoją tajemnicę,
Engelbercie. Aż do ubiegłego tygodnia znałam ją wyłącznie ja.
Móri był taki wściekły, że ledwie mógł mówić.
80
 Nigdy jeszcze nie spotkałem tak lojalnej kobiety jak księżna Theresa. Jeśli
ktoś jest czysty w tej sprawie, to jej wysokość. A teraz obawiam się, że nie mamy
już więcej czasu.
 Rozumiem. A gdzie państwo zamierzają zatrzymać się na noc?  zapytał
kardynał.
Theresa zdążyła tylko zacząć:
 W jakiejś dobrej. . .
Móri jednak zagłuszył jej słowa:
 Musimy wracać jeszcze dzisiaj. Nasz malutki synek nie był zdrowy dziś
rano i nie chcemy zostawiać Tiril zbyt długo samej.
Theresa znowu spojrzała na niego zdumiona i zirytowana, ale nie zaprotesto-
wała. Kardynał pokiwał głową.
 Rozumiem. W takim razie trzeba się pożegnać. Było mi bardzo miło panią
spotkać, księżno!
Ani słowa o Mórim.
Biskup Engelbert zdawał się co najmniej tak samo zbity z tropu jak Theresa,
rozstali się jednak z obietnicą, że odwiedzi ich natychmiast, gdy tylko znajdą dla
siebie jakiś prawdziwy dom.
Na dziedzińcu Theresa zaczęła znowu protestować.
 Móri, muszę powiedzieć, że twoje zachowanie było co najmniej naganne. . .
On jednak pociągnął ją jak najszybciej do powozu.
 Proszę się pospieszyć! Powinniśmy stąd natychmiast zniknąć! To niebez-
pieczne miejsce.
 Przecież Engelbert nie może być niebezpieczny!
 Nie, on nic nie znaczy  powiedział Móri i naprawdę tak myślał.  Nato-
miast kardynał! On tak! Jedz!  krzyknął do stangreta i sam wskoczył na swego
wierzchowca.
 Do domu! Bez chwili zwłoki!
Theresa ledwo zdążyła wsiąść do powozu, gdy konie ruszyły z kopyta.
Oczy kardynała von Grabena zrobiły się wąziutkie niczym szparki, ale pod
zmrużonymi powiekami płonęły piekielnym ogniem. Hierarcha syknął do swego
bratanka:
 Ta fatalna historia z twojej młodości zaczyna nam znowu stwarzać proble-
my. Jakbyśmy nie mieli dość innych.
 Ale przecież ja od tamtej pory nie miałem żadnych kontaktów z Theresą.
A wuj obiecał mi, że nie spotka jej nic złego.
 I obietnicy dotrzymałem  warknął kardynał.  Ale dlaczego nie wyci-
snąłeś z niej informacji na temat, gdzie mieszka? Musimy przecież dostać córkę.
81
Biskup Engelbert nie miał żadnego stosunku do tej córki, której nigdy nie znał,
a której się wstydził.
 Próbowałem  powiedział.  Ale ten okropny człowiek nieustannie mi
przeszkadzał.
 On nie jest okropny. On jest śmiertelnie niebezpieczny. Teraz wiemy, kto
pomaga tym kobietom i pracuje przeciwko nam.
Następne słowa kardynał wyszeptał tak cicho, że bratanek ich nie dosłyszał:
 On musi umrzeć. Ja się tym zajmę.
Engelbert uniósł rękę.
 Tylko pamiętaj: Nic nie może się stać Theresie!
 Wiem, wiem  syknął kardynał.  Taka była umowa wówczas, kiedy
zdobyłeś dla nas kielich z Hofburga. W podzięce za ten uczynek obiecałem ci, że
włos z głowy nie spadnie twojej drogocennej księżniczce.
Pospieszył do swych prywatnych komnat i wezwał kilku zaufanych ludzi.
Dzięki danej ci obietnicy, mój krótkowzroczny bratanku, nie mogłem pojmać
tych dwojga, kiedy tutaj byli, myślał von Graben. Ale teraz ja będę decydował!
Dwaj ludzie dostali krótkie rozkazy, po czym w największym pośpiechu opu-
ścili konno kanonię i ruszyli w tym samym kierunku, w którym odjechała księżna
ze swoim zięciem.
Kiedy znalezli się w głębi gęstego lasu, Theresa poleciła woznicy, by zatrzy-
mał konie. Zdenerwowana wysiadła z powozu i poszła w stronę Móriego, który
zeskoczył ze swego wierzchowca.
 Muszą się skończyć te twoje głupstwa  powiedziała księżna ostro. 
Obrażasz mojego przyjaciela tą nagłą ucieczką do domu, i nie tylko jego, ale jesz-
cze jednego z największych dostojników kościelnych, czcigodnego kardynała von
Grabena.
Móri patrzył na nią ponuro, ale nie odpowiedział wprost na jej wymówkę.
 To bardzo dobrze, że się zatrzymaliśmy  rzekł.  Konie muszą trochę
odpocząć. Rozbijemy tu mały obóz i zjemy nasze domowe zapasy.
Stangret zaczął przygotowywać się do popasu. Theresa była zagniewana.
W milczeniu usiadła na kocu, który jej stangret rozpostarł, i zajęła się jedzeniem.
Móri także nie powiedział ani słowa.
Kiedy zjedli, Móri ze stangretem zebrali wszystko i przygotowali się do dal-
szej drogi. Nagle stangret zamarł.
 Ciii! Ktoś się zbliża! Myślę, że to dwaj jezdzcy.
 Pogoń!  krzyknął Móri gwałtownie.  Wasza wysokość, proszę wziąć
mojego konia, on jest teraz wypoczęty, i jechać przez las prosto do Theresenhof!
Proszę się orientować według stron świata. To panią chcą pojmać! Nie wolno do
tego dopuścić! Poprzez panią chcą dotrzeć do Tiril. Proszę pędzić co koń wysko-
82
czy! My wprowadzimy w błąd prześladowców, będą podążać za powozem, a jeśli
nas napadną, damy im radę. A z panią spotkamy się w najbliższym miasteczku.
 Ale ja nie mam damskiego siodła  protestowała Theresa i próbowała
wyrwać się Móriemu, gdy chciał jej pomóc dosiąść konia.
 Tiril na Islandii jezdziła na oklep! Proszę ruszać! Nie ma czasu do strace-
nia!
Dość bezceremonialnie podsadził ją na koński grzbiet tak, że chcąc nie chcąc
usiadła w siodle po męsku. Silnym klapsem w zad Móri przynaglił wierzchowca,
który pogalopował leśnym duktem. Theresa musiała całą uwagę skupić na tym,
by nie spaść na ziemię. Móri usiadł obok stangreta i powóz ruszył powoli przed
siebie.
Theresa próbowała powstrzymać konia, zawrócić go ku głównej drodze i prze-
rwać nareszcie te głupstwa. Skończyło się jednak na tym, że koń stanął dęba, a ona
spadła pomiędzy grube pnie sosen.
Potłukła się boleśnie, ale zaciskała zęby. Słyszała, że zbliżają się jacyś jezdzcy,
i już miała zamiar wzywać pomocy, gdy dotarły do niej zdyszane głosy:
 Pospiesz się, właśnie usłyszałem skrzypienie kół! Pamiętaj: księżnę mu-
simy dostać żywą! Mężczyzn możesz bezlitośnie zastrzelić jak kaczki, przede
wszystkim tego czarnego. I wszystko musi się stać jak najszybciej. Jego eminen-
cja mówi, że ten człowiek jest oskarżony o czary.
Theresa skamieniała. Koń! Grzebał nerwowo kopytem na ścieżce, prowadzą-
cej do drogi. Co robić? Co mogła wymyślić w tej sytuacji? Naraziła życie swoich
przyjaciół na śmiertelne niebezpieczeństwo!
Ogarnęła ją panika.
I wtedy na ramieniu poczuła dotyk czyjejś ręki. Odwróciła się gwałtownie,
lecz nikogo nie dostrzegła. Dotyk ręki natychmiast ustał, lecz koń w całkowitej
ciszy został przez kogoś przeprowadzony za sosny.
Bogu dzięki, że w lesie głos niesie się tak daleko i usłyszeliśmy ich zawczasu,
myślała, kiedy jezdzcy w galopie przelatywali pobliską drogą.
O, dzięki temu, kto mi pomógł! Czy to był mój własny Anioł Stróż, czy też
ten, którego Móri nazywa duchem opiekuńczym, choć ja się z nim nie zgadzam,
czy też któryś z towarzyszy Móriego? Ale jak ja teraz dosiądę konia?
Znowu pojawiła się czyjaś niewidzialna dłoń. Pokazała, jak należy włożyć
nogę w strzemię, i pomogła jej wspiąć się na grzbiet zwierzęcia niemal zupełnie
bez wysiłku.
 Jeszcze raz dziękuję  mruknęła obciągając suknię, by przyzwoicie okryć
kolana.  No, teraz siedzę wygodnie.
Koń ruszył od razu galopem i Theresie aż dech zatykało. Zdawało jej się, że
słyszała odgłos wystrzału, ale nie była pewna.
Móri, myślała. Co się stało z Mórim i moim nieszczęsnym stangretem? Dla
mnie narażali życie.
83
Orientować się według stron świata, tak powiedział Móri. Ale skąd mam wie-
dzieć, gdzie jest na przykład północ? Powinnam jechać na południowy wschód.
Słońce? Pora dnia. . . ?
Chyba jadę we właściwym kierunku.
Ale jak się dostanę do najbliższego miasteczka, skoro muszę się przedzierać
przez ten gęsty las?
I nagle ogarnął ją wielki spokój. Miała przecież jednego, a może wielu prze-
wodników. Powinna im po prostu zaufać. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że
ktoś przy niej jest.
Powoli jednak zaczęły ją ogarniać złe myśli. Móri miał rację. Ci, którzy ści-
gali Tiril od wielu lat, mają swoją siedzibę właśnie tutaj, gdzie Theresa dopiero
co była. Engelbert jest z pewnością niewinny. Oczywiście, że jest niewinny, taki
dobry człowiek!
Do wszystkich złych uczuć, które żywiła, dołączyło teraz jeszcze jedno: pa-
miętała słowa swego brata o tym, że Engelbert jest zbyt słaby, żeby zostać kardy-
nałem. Ale wtedy ona upierała się, że to bardzo sympatyczny człowiek.
Dzisiaj zaś nie odczuwała tego radosnego oszołomienia, którego mogła się
spodziewać, idąc na spotkanie z nim.
Engelbert był taki jak dawniej. Niewiele się zmienił. I to zdaje się była ta wada.
On wygląda tak. . . niedojrzale. Jakby nie miał kręgosłupa. Wszystko wskazuje na
to, że wuj trzyma go żelazną ręką.
Starała się odegnać tę myśl, ale nie przyniosło jej to ukojenia. Przeciwnie,
w miejsce twarzy Engelberta pojawiło się oblicze kardynała i Theresa zadrżała,
przeniknięta nieprzyjemnym dreszczem. Ta jego zimna, ascetycznie chuda twarz.
Te stare, przenikliwe oczy.
Czy kardynał von Graben mógł być Głosem?
Theresa nie umiała odrzucić tej możliwości. Wprost przeciwnie.
Pozwoliła, by koń szedł według własnej woli. On zaś, wybierał drogę z nieza-
chwianą pewnością, nie wahał się nigdy przy rozstajach i skrzyżowaniach leśnych
ścieżek.
Ktoś kierował jego krokami.
Dość szybko w oddali ukazały się zabudowania miasteczka z czerwonymi da-
chami i bielonymi ścianami. Na małym ryneczku czekał ekwipaż księżnej ze stan-
gretem i Mórim oraz dwa obce konie.
Theresa zeskoczyła z siodła zaraz przy miejskiej bramie. Niech Bóg broni,
żeby wjechała do miasteczka siedząc po męsku na koniu!
Radość ze spotkania była wielka, lecz tłumiona. Księżna opowiedziała, jak
otrzymała pomoc od kogoś niewidzialnego, na co Móri pokiwał głową. Oni rów-
nież otrzymali pomoc, wyjaśnił. Dwaj ścigający ich jezdzcy bardzo szybko dopę-
84
dzili powóz i ostrzelali go  Móri pokazał dziurę po kuli  lecz nikt nie został
poszkodowany. Ponieważ on, Móri, był w powozie, to jego niewidzialni towarzy-
sze zajęli się odpowiednio prześladowcami. To znaczy mężczyzni zostali zrzuceni
z koni, konie poszły za powozem, a jezdzcy bezradnie biegli za nimi przez las.
Szybko zrezygnowali z pościgu i powlekli się z powrotem do domu.
Theresa patrzyła na Móriego.
Stangret stał obok, ale przyzwyczaił się już do nich na tyle, że nie wzywał
imienia Bożego, słysząc te wszystkie opowieści o duchach.
 Skoro jednak twoi towarzysze byli przy tobie  zaczęła Theresa  to kto
w takim razie pomagał mnie?
 Twój duch opiekuńczy, szary brat, o którym tyle słyszałaś. Prosiłem go, by
cię bronił.
 Dziękuję ci, Móri. I tobie też dziękuję, mój niewidzialny przyjacielu. I to-
bie, mój wierny stangrecie!
Ten ostatni skłonił się głęboko.
 Teraz jedziemy do domu  oznajmiła Theresa zdecydowanie.  Mamy
bardzo wiele do omówienia. Popatrzcie tylko, jakie piękne konie! Nimi my się
zaopiekujemy.
Postanowili, że zostaną w Theresenhof jak długo się da. Jeśli prześladowcy
wpadną na ich ślad, trzeba będzie ponownie rzecz przedyskutować.
Żadne nie wiedziało jednak, jak odnieść się do osoby kardynała. Nie mieli
przeciwko niemu nawet jednego dowodu. Theresa nie mogła pójść do swego bra-
ta i zażądać, by usunął tego niebezpiecznego człowieka na takich podstawach,
o jakich mogła mówić. Teraz, kiedy wiedzieli, skąd pochodzi zło, znalezli nowe
punkty wyjścia do wyjaśnienia licznych wydarzeń z przeszłości.
Podczas jednej z takich rozmów Móriemu wpadła do głowy niezbyt przyjem-
na myśl.
 Wasza wysokość. . . Wtedy, gdy zniknął kielich z Hofburga. . .
 Wiem, co chcesz powiedzieć  podjęła pospiesznie.  Zastanawiałam
się nad tym samym. Tak, Engelbert spędził u nas wtedy w zimie cały tydzień,
i to po jego wyjezdzie zauważono brak kielicha. Ale mieliśmy jednocześnie także
innych gości, więc nikomu się nawet nie śniło, żeby Engelbert, miły i szczery,
mógł popełnić taką straszną kradzież! Teraz nie jestem już tego pewna. Jeśli stał
za tym jego wuj, to Engelbert musiał być posłuszny, tak jak zawsze.
 Czy spotykała pani wcześniej kardynała von Grabena?
 Nie. Nigdy.
Tiril mruczała pod nosem:
 Von Graben. To brzmi jak von Groben, od grobu. Wyjątkowo dobrze pasu-
jące nazwisko!
85
 Myślę, że jego nazwisko ma coś wspólnego z umocnieniami, twierdzą, mo-
że z grodem  poprawiła ją Theresa.  Jeden z przodków Engelberta wsławił
się szturmowaniem twierdz i miejsc umocnionych, za to właśnie dostał tytuł szla-
checki. A na dodatek wielki zamek w Szwajcarii.
 Proszę mi powiedzieć, czy to pragnienie kościelnej kariery i ambicje w tym
kierunku przeszkodziły Engelbertowi ożenić się z waszą wysokością?
 Tak.
Tiril i Móri przyjęli to w milczeniu, ale w ich twarzach Theresa mogła wyczy-
tać obrzydzenie.
 Wybacz mi, mamo  rzekła Tiril półgłosem.  Ale nigdy nie poznałam
historii twojej miłości z moim. . . z biskupem Engelbertem.
Z jakiegoś powodu Tiril miała trudności w utożsamianiu osoby ojca z bisku-
pem.
Theresa siedziała pogrążona w myślach. Wyprostowana.
 Masz rację. Powinniście wiedzieć, jak to było. Ale to żałośnie krótka hi-
storia.
Wyciągnęła rękę i pogłaskała Nera po głowie i karku, jakby chciała przejąć od
niego trochę siły. Pies uniósł głowę i patrzył na nią z oddaniem.
 Jak wiecie, byliśmy przyjaciółmi od dzieciństwa. Von Grabenowie należeli
do tych nielicznych szlacheckich rodzin, których dzieciom wolno było się spo-
tykać z dziećmi cesarskimi. Niegdyś rodzina mieszkała w Wiedniu, ale wkrótce
się wyprowadziła. Cóż, dorastaliśmy ja zostałam zaręczona z księciem Holstein-
Gottorp, ale przecież uczuciom nikt nie mógł zabronić, by się rozwijały. . . Uczu-
cia nie znają barier.
Zawahała się na chwilę. W pokoju panowała cisza.
 Może ja byłam zakochana bardziej niż on  powiedziała cicho.  Ale nie
ulegało wątpliwości, że Engelbert mnie kochał, on mnie ubóstwiał, wiem o tym.
I starał się przebywać ze mną sam na sam. To były kradzione chwile, ale. . . Czu-
łam się niewiarygodnie szczęśliwa i żyłam tylko terazniejszością, nie myślałam
o tym, co stanie się pózniej. Nasz pierwszy pocałunek. . . Bawiliśmy się wtedy
w pałacu w chowanego, to było chyba najpiękniejsze przeżycie w całym moim
miłosnym doświadczeniu. Ale potem w naszym dziecinnym jeszcze wzajemnym
uwielbieniu zaczęły się pojawiać tony budzące lęk. Pilnowano nas, nigdy nie mo-
gliśmy być sami, a my chwytaliśmy każdą możliwość, by choć na chwilkę znik-
nąć innym z oczu. To było podniecające, ale chyba niezbyt zabawne, podążaliśmy
w niewłaściwym kierunku, sami to odczuwaliśmy. Aż kiedyś. . . na wycieczce ło-
dziami. . . wszyscy mieli wysiąść na jakiejś małej wysepce na jeziorze. . . a gdy
wracano, na obu łodziach myśleli, że my jesteśmy właśnie na tej drugiej. Zosta-
liśmy sami, Engelbert i ja. Ja byłam już wtedy zaręczona z księciem Adolfem,
a Engelbert zaczął naukę w seminarium duchownym. Ale to wszystko nie miało
dla nas znaczenia, byliśmy jak opętani. Potrzeba było godziny, by łódz mogła po
86
nas wrócić, i wtedy to się stało. . .
Pochyliła głowę.
 Ślub z księciem Adolfem odbył się w zaledwie cztery miesiące pózniej
i wyjechałam do Gottorp, śmiertelnie przerażona, rzecz jasna, że odkryją mój
stan. Ale wojna w Europie sprawiła, iż po pewnej podróży do Danii nie mogłam
wrócić do domu, musiałam czekać, i zanim książę przyjechał, żeby mnie zabrać,
uciekłam z zaufaną pokojówką do Norwegii i tam urodziłam Tiril. Potem mogłam
spokojnie spotkać się z moim małżonkiem w Danii i wrócić z nim do Gottorp.
Theresa najwyrazniej uznała, że powiedziała dość, ale Móri nie był zadowo-
lony.
 Czy on został poinformowany o tym, że wasza wysokość urodziła dziecko?
Engelbert von Graben, oczywiście.
 I tak, i nie. Zaczął się już wspinać po szczeblach kościelnej kariery i nie
chciałam niszczyć mu życia. Ale w jakiś rok pózniej odwiedził mnie w Wiedniu,
gdy przyjechałam do domu na Boże Narodzenie. Kiedy nikt nie mógł nas słyszeć,
prosił, bym mu wybaczyła.
 O, to rzeczywiście rychło w czas  wyrwało się Móriemu.
Theresa spojrzała na niego z wyrzutem.
 Nie, ta prośba nie odnosiła się do naszej miłosnej przygody, a raczej odno-
siła się do niej tylko pośrednio. On wyrażał żal, że musi prosić o zwrot naszyjnika
z szafirami. Dostałam go od niego następnego dnia po wycieczce na wyspę. Te-
raz jego matka chciała mieć ten naszyjnik, bo przecież jemu samemu, jako osobie
duchownej, był on całkiem niepotrzebny. To klejnot, który w jego rodzinie prze-
chodził z pokolenia na pokolenie. Nie bardzo pojmuję, co prawda, jak jego matka
mogła się czegoś takiego domagać, bo w tamtym czasie miała już taką sklero-
zę, że nie pamiętała imion własnych dzieci. Okazało się, że on nigdy nikomu nie
zdradził, iż to ja dostałam ten naszyjnik, i bał się, że to rozgłoszę. Musiałam mu,
niestety, odpowiedzieć, że naszyjnika już nie mam.
Tiril i Móri czekali na dalszy ciąg.
 Popatrzył na mnie pytająco, ale ja nie mogłam mu wówczas opowiedzieć
o naszym dziecku, wokoło było zbyt wiele ludzi. Odrzekłam więc tylko, że szafiry
odziedziczył już ktoś inny i mam nadzieję, że reszty sam się domyśli. Nie domyślił
się, niestety, natomiast bardzo się zdenerwował, mówił gniewnym głosem, co do
niego niepodobne, i oświadczył, że absolutnie muszę klejnot odzyskać.
Tiril i Móri wymienili spojrzenia.
 Byłam zrozpaczona  mówiła dalej księżna.  Czego on właściwie ode
mnie żądał? Przypomniałam mu, że dał mi te szafiry w prezencie, on jednak od-
parł, że takiej młodzieńczej igraszki nie należy brać zbyt poważnie i żebym po-
wiedziała, gdzie jest naszyjnik.
Theresa raz po raz przełykała ślinę. Jej upokorzenie musiało być straszne,
kiedy sobie uświadomiła, jak mało była kochana przez największą miłość swego
87
życia.
Móriemu sprawiało przykrość, że musi rozdrapywać wciąż bolące rany:
 Proszę mi wybaczyć, droga księżno, ale muszę zadać jeszcze jedno pytanie:
Czy Engelbert von Graben znał te trzy fragmenty kamienia? Klucz do tajemnicy
Tiersteingram?
 Tego. . . nie. . . Owszem, znał! Mój ojciec pokazywał część, która była
w posiadaniu Habsburgów, kiedy opowiadał baśń o morzu, które nie istnieje. En-
gelbert przy tym był.
Móri wahał się przed zadaniem następnego pytania, jakby obawiał się odpo-
wiedzi.
 Czy ojciec księżnej. . . również był cesarzem?
 Tak. Moim ojcem był Leopold Pierwszy, pan Czech i Węgier, a pózniej
również Austrii. Był trzykrotnie żonaty. Moja matka była trzecią żoną, Eleonora
von Pfalz-Neuburg.
Obie panie spostrzegły, że Móri skulił się na myśl o tym, iż ożenił się z cesar-
ską wnuczką. Szybko się jednak opanował.
 Czy Engelbert von Graben wiedział, że ojciec księżnej właśnie jej dał ka-
mień, kiedy leżał już na łożu śmierci?
Na dzwięk tego pytania Theresa drgnęła i ze sztucznym ożywieniem zaczęła
mówić o czymś całkowicie nieistotnym:
 Tak, teraz widzę, że popełniłam błąd mówiąc, iż ojciec znajdował się na
łożu śmierci. Ojciec był przekonany, że niedługo umrze. W rzeczywistości żył
jeszcze potem kilka lat. Ale to prawda, że ów kawałek kamienia otrzymałam wła-
śnie wtedy, a potem nigdy ojciec mnie o niego nie pytał.
Móri rzekł spokojnie:
 Nie odpowiedziała pani na moje pytanie, wasza wysokość. Czy Engelbert
wiedział, że to pani otrzymała kamień?
Theresa zastanawiała się długo. Widać było, że czuje się zle.
 Uderzasz mocno, Móri! Z wielkim wstydem muszę przyznać, że powie-
działam mu o tym właśnie w ten świąteczny wieczór, kiedy zażądał zwrotu
szafirów.
 Czy o ten ułamek kamienia także wtedy pytał?
 Tak. Tak, opowiedziałam mu o  zabawce , którą dostałam od ojca, opisa-
łam, jak wygląda i w ogóle, on zaś stwierdził, że tak właśnie to sobie wyobrażał.
Pamiętam, że się śmiałam, bo zapomniałam, do czego to może być przydatne. En-
gelbert natomiast zbladł i był bardzo zdenerwowany, przypominam to sobie teraz
bardzo dobrze, i mówił, że chętnie by kamień obejrzał. Wtedy wyjaśniłam mu, że
ojciec życzył sobie, by odziedziczyło go moje pierworodne dziecko, no i że już
go nie mam.
Umilkła ze łzami wstydu w oczach, po chwili jednak podjęła wątek:
88
 Engelbert przyglądał mi się uważnie, jakby chciał się przekonać, co na-
prawdę myślę, lecz inni goście otaczali nas coraz tłumniej, więc jedyne, co mo-
głam zrobić, to napisać na kartce jedno proste nazwisko i dać mu to.
 Jakie nazwisko?  zapytał Móri.
Księżna pochyliła ze wstydem głowę. Wciąż głaskała i głaskała kark Nera,
prawdopodobnie po to, by ukryć łzy.
  Carl Dahl. Christiania .
Zaległa kompletna cisza.
Przerwał ją w końcu Móri.
 A zatem Engelbert von Graben wiedział, gdzie znajdowała się Tiril?
 Nie. On o Tiril nie wiedział nic. W każdym razie nie więcej, niż mu wtedy
powiedziałam. Przypuszczam, że nie zrozumiał, co chcę mu przekazać, bo wciąż
patrzył na mnie pytająco, a potem podeszli inni ludzie i nie mogliśmy już rozma-
wiać.
Tiril zapamiętała słowa matki wypowiedziane tamtego dnia, kiedy Móri ją
zapytał, czy ojciec Tiril wie o jej istnieniu.  Nie, nie , odparła wtedy Theresa
pospiesznie. A potem dodała zagadkowe zdanie:  Ale powinien był wiedzieć .
To by się zgadzało z tym, co matka mówiła teraz.
Móri długo siedział pogrążony w myślach i wodził palcem po wargach. Potem
przechylił głowę, głęboko wciągnął powietrze, a wzrok skierował w stronę sufitu,
zanim ponownie zwrócił się do księżnej.
 Wydaje mi się, że nareszcie otrzymaliśmy rozwiązanie niepojętej dotych-
czas tajemnicy.
 Nie tylko jednej  wtrąciła Tiril cicho.  Otrzymaliśmy chyba odpowiedz
na kilka pytań.
 Owszem.  Móri ze smutkiem kiwnął głową.
Rozdział 13
Siedzieli na pięknym wewnętrznym tarasie w Theresenhof. Pokojówka podała
podwieczorek, a niańka przyniosła świeżo przewinięte dziecko. Właściwie chłop-
czyk powinien teraz spać, lecz Móri prosił, by mógł go wziąć na ręce. To była
ich wspólna chwila, ojca i syna. Ręce Móriego obejmowały czule drobne ciałko
i malec spoglądał na ojca z poczuciem bezpieczeństwa.
Tiril uwielbiała tę popołudniową godzinę.
Theresa również. Nie była przyzwyczajona do tego, by ojcowie zajmowali się
swoimi dziećmi. Dla nich to przeważnie stworzenia wrzeszczące w dziecinnym
pokoju, dopóki nie dorosną na tyle, by można je było poddać musztrze.
Miłość Móriego do obdarzonego osobliwym wyglądem syna wzruszała ją do
głębi. Ona sama również dużo przebywała z wnukiem, podobnie jak Tiril, która
większość dnia spędzała w pokoju synka. Ale ta chwila należała do Móriego.
Podano jakieś lekkie przekąski i napoje, a kiedy pokojówka wycofała się z ta-
rasu, Theresa powiedziała:
 Co wy mieliście na myśli? O co wam chodziło z tym rozwiązaniem wielu
zagadek?
Móri odsunął ciemny lok z czoła synka.
 Zacznijmy od pierwszej zagadki  rzekł.  Nigdy nie potrafiliśmy się do-
wiedzieć, z kogo konsul Dahl wyciskał pieniądze. Ani jakim sposobem Heinrich
Reuss mógł się dowiedzieć o istnieniu Tiril. To nie bankier księżnej Theresy go
o tym poinformował, bo Reuss wiedział już wszystko, kiedy przyszedł do bankie-
ra. To ojciec Engelbert, pózniejszy biskup Engelbert, był tym ogniwem, którego
przez cały czas szukamy.
 Nie, to niemożliwe  szepnęła Theresa udręczona.
 Księżna pani sama podała mu nazwisko konsula Dahla  rzekł Móri przy-
jaznie, choć zabrzmiało to surowo.  Teraz myślę, że Engelbert von Graben nie
był człowiekiem na tyle inteligentnym, by samodzielnie odszukać Dahla, ale prze-
cież zdawał regularnie sprawę ze wszystkiego, co się działo, swemu drogiemu
wujowi. Mogę sobie wyobrazić, że kardynał dał mu porządną burę za jego lekko-
myślność. Georg Wetlev i Heinrich Reuss byli ludzmi kardynała. Ale to nie z nimi
90
kontaktował się konsul Dahl, kiedy jezdził do Christianii, by wymuszać pieniądze
wtedy, gdy lichwiarz domagał się całej sumy. Ci dwaj ludzie znajdowali się wów-
czas w Bergen. To musiał być ktoś inny. Próbuję zgadnąć, czy konsul nie pisał
przypadkiem listu do Engelberta von Grabena. . .
 Skąd konsul mógłby o nim wiedzieć?  zdumiała się Tiril.
 Von Grabem musiał odszukać konsula. Może wuj, który ostatecznie odna-
lazł Tiril, powiedział mu, gdzie Dahl się znajduje? Niewiele o tym wiemy, mo-
żemy się jedynie domyślać. Księżna Theresa wciąż, poprzez swojego bankiera,
płaciła za wychowanie Tiril. Ale kiedy gdzieś daleko zamajaczył również ojciec
Tiril, konsul Dahl postanowił wycisnąć jeszcze więcej. . .
 Lecz przecież Engelberta nie było w Christianii  przerwała mu Theresa.
 Nie. Musieli mieć jakiegoś pośrednika. Wydaje mi się, że to mógł być von
Kaltenhelm.
 Dlaczego?
 Von Kaltenhelm jest rangą znacznie wyższy niż Wetlev i Reuss. A poza
tym on prawdopodobnie na stałe mieszkał w Christianii, przynajmniej przez dłuż-
szy czas. Miał też dość władzy, by nakazać Wetlevowi i Reussowi zamordowanie
konsula i jego żony. Lichwiarza także, kiedy zaczął być kłopotliwy i wiedział zbyt
wiele.
 Uff!  jęknęła Tiril.  Ale to wszystko to tylko twoje przypuszczenia?
 Tak, choć sądzę, że są bardzo bliskie prawdy.
 Ale ja nie mogę pojąć, dlaczego to wszystko.  żaliła się Theresa. 
Czego oni chcieli od Tiril? A pózniej również ode mnie?
 I właśnie na to pytanie dostaliśmy teraz odpowiedz, prawda, Móri?  za-
pytała Tiril z ożywieniem.
 Tak jest. Ty chyba tego nie słyszałaś, ale kiedyś, gdy byliśmy bardzo blisko
Wetleva i Reussa, zdaje mi się, że to było podczas podróży do Bergen, jeden z nich
powiedział o dwu, moim zdaniem, bardzo ważnych, rzeczach. Wtedy się nad tym
nie zastanawiałem, ale dzisiaj, kiedy wszystko stało się bardziej jasne. . .
Położył swoją dużą dłoń na głowie chłopca i trzymał dziecko z czułością, ale
pewnie przy swojej piersi.
 Oni szukają i zawsze szukali fragmentu kamienia. Nie wiedzą, że my już
byliśmy w Tiersteingram, wciąż z desperacją starają się odnalezć to miejsce.
Część Wetleva znalazła się w ich posiadaniu, ale ją utracili. Zaczęli wobec tego
szukać części habsburskiej, prawdopodobnie wiedzieli, że trzecia trafiła do same-
go Tiersteingram. Nie wiedzą tylko, gdzie się znajdują ruiny zamku. My mamy
nad nimi naprawdę wielką przewagę, z czego oni nie zdają sobie sprawy.
Tiril zachichotała w poczuciu triumfu.
 A ruin już przecież nie ma!
Theresa spoglądała pytająco na Móriego.
 Rozumiem, że to jeden z tych ważnych dla nas wątków. A drugi?
91
Móri głęboko i z drżeniem wciągał powietrze.
 Wasza wysokość. . . Czy mogłaby pani przypomnieć sobie coś na temat
naszyjnika z szafirów? Myślę mianowicie, że to jest ten drugi wątek. Dlaczego
Engelbert von Graben tak bardzo chciał go odzyskać?
 Naszyjnik?  Theresa była zdumiona.  Nie, on. . . Widzieliście go prze-
cież sami.
 Tak, ale to było jakiś czas temu. Naszyjnik jest ze srebra, prawda?
 Owszem, oprawa i łańcuszek są wykonane z pięknie cyzelowanego srebra.
Móri się zamyślił.
 Ale ta oprawa nie jest taka ważna, patrzy się przede wszystkim na wspa-
niałe szafiry, czyż nie? Natomiast srebro. . . czy jest jakiś specjalny wzór?
 Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam  powiedziała Theresa.
 Ale ja kiedyś przyglądałam się naszyjnikowi bardzo uważnie  wtrąciła
Tiril.  I rzeczywiście łańcuszek ma wzór. . . Jakby trochę nieregularne ogniw-
ka. . .  Ściszyła głos i wstała.  Dlaczego nie mielibyśmy go obejrzeć?
 Znakomity pomysł  pochwalił Móri z uśmiechem.  Przyniesiesz szka-
tułkę?
 Oczywiście!
Tiril wróciła prawie natychmiast.
Gdy tylko stanęła w drzwiach, wiedzieli, że coś się stało. Jej twarz wyrażała
najwyższe zakłopotanie.
 Przecież odłożyłam naszyjnik do szkatułki, kiedy ostatnim razem go mia-
łam. Po balu na zamku, w Norwegii.
 Pamiętam to  potwierdził Móri pełen jak najgorszych przeczuć.
Tiril wyciągnęła przed siebie szkatułkę.
 Patrzcie, jest pusta!
Theresa zerwała się na równe nogi.
 Ależ to niemożliwe! Sama widziałam, jak odkładałaś naszyjnik. Klucz,
gdzie jest kluczyk od szkatułki?
 Klucz jest na swoim miejscu w mojej torebce. Nikt ze służby nie miał do
niego dostępu. A poza tym oni są uczciwi.
 Oczywiście  potwierdziła Theresa.  Myślicie, że ludzie kardynała zdo-
łali mimo wszystko dotrzeć do naszyjnika? Tutaj?
 Nie! Oni najwyrazniej wciąż go szukają  rzekł Móri zgnębiony i oddał
dziecko niańce, która właśnie weszła, by je zabrać.  Nie, kradzież mogła mieć
miejsce w każdej chwili po balu na zamku.
 Że też nie dbałam bardziej o szkatułkę  czyniła sobie wyrzuty Tiril. 
Ale miałam przecież kluczyk przez cały czas, a zamknięcie szkatułki nie zostało
naruszone, byłam najzupełniej pewna, że. . .
 Wina spada w równej mierze na mnie  powiedział Móri.
92
 I na mnie  przyłączyła się Theresa.  Wszyscy powinniśmy byli le-
piej pilnować. Ale kto mógł zabrać szafirowy naszyjnik? Nie Seline, mogłabym
przysiąc.
 Oczywiście, że nie  potwierdziła Tiril.  Nie, ja mam inne straszne
przeczucia.
 I ja także  wycedził Móri przez zęby.  Dostałaś szkatułkę od swojej
matki, prawda? Po to, by mieć gdzie schować naszyjnik.
 Tak było.
 I potem już szafirów stamtąd nie wyjmowałaś. Ale kto był przy tym, kiedy
je chowałaś? Ten ktoś wiedział, gdzie się szafiry znajdują i gdzie ty przechowujesz
kluczyk od szkatułki.
 Właśnie. Ktoś, kto zawsze ich pożądał.
 Catherine?  zdziwiła się Theresa.  Ależ ona. . .
Móri zwrócił się do teściowej.
 Ona, która pochodzi z takiej dobrej rodziny? Nasza przyjaciółka Catherine
nigdy nie miała najmniejszych skrupułów, jeśli chodzi o rzeczy, których pragnie.
Tiril usiadła przygnębiona.
 I co my teraz zrobimy? Naszyjnik znajduje się w Bergen, a my tutaj. Chcia-
łabym go odzyskać ze względu na siebie, ale to akurat nie jest najważniejsze.
Moim zdaniem naszyjnik zawiera jakiś tajemniczy kod i jest kluczem do czegoś
strasznego.
 Masz rację, ja też tak myślę  powiedział Móri.  Tiril, ty umiesz tak ład-
nie pisać, czy mogłabyś napisać list do Erlinga i Catherine, poprosić ich o zwrot. . .
Nie, nie mogą wysłać naszyjnika, to zbyt niebezpieczne przy tych zbójeckich na-
padach na dyliżanse pocztowe. Napisz, że Catherine musiała wziąć naszyjnik  z
przyzwyczajenia i że chcemy go natychmiast mieć z powrotem. . . Nie, musi-
my bardzo starannie sformułować list. Tak, żeby Erling i Catherine zrozumieli, że
musimy odzyskać naszyjnik. W przeciwnym razie najprostszą rzeczą dla Catheri-
ne będzie powiedzieć  Nie, nigdy nie wzięłam żadnego naszyjnika, jak możecie
mnie tak paskudnie posądzać?
 No a jeśli ona tego naprawdę nie zrobiła?  zapytała Tiril.
 Zrobiła! Jestem tego pewien. Pamiętam jej dziwnie zadowoloną minę, kie-
dy wyjeżdżała. Jak u kota, który złowił tłustego szczura. Wtedy myślałem, że to
z powodu Erlinga, że ona się cieszy, bo go dostała. ale okazuje się, że przyczyna
była bardziej materialna.
Napisali list i wysłali go natychmiast. Żadne bowiem nie zniosłoby myśli
o tym, że trzeba znowu wyjeżdżać do Bergen, i to teraz, kiedy nareszcie osiedli
spokojnie jako tako bezpiecznym miejscu.
Potem nie pozostawało im nic innego, jak tylko czekać. I czekali, zdenerwo-
wani, że całkiem niepotrzebnie z powodu Catherine muszą tracić cenny czas.
93
 Mamy przewagę nad naszymi przeciwnikami, to prawda  wzdychał Móri
z goryczą.  Ale kardynał i jego ludzie mają też nad nami przewagę pod innym
względem. Oni wiedzą, o co w tym wszystkich chodzi, a my błądzimy po omacku.
Theresa potakiwała.
 Mimo wszystko musimy rozwikłać tę zagadkę. Nie wiemy, ilu ich jest ani
kim są. Ale nie ulega wątpliwości, że tropią nas i zamierzają nas zabić.
Westchnęła ciężko.
Tej nocy księżna długo leżała nie śpiąc i pozwalała umierać marzeniu swego
życia. Wiele łez wsiąknęło w poduszkę i w brzeg prześcieradła, którym ocierała
oczy. Przewracała się w łóżku z boku na bok, głęboko upokorzona i zraniona.
Spotkanie z biskupem Engelbertem było rozczarowaniem od pierwszego mo-
mentu. Więc to wobec tego człowieka zachowywała taką niezłomną lojalność
przez całe życie. Utrzymywała w najgłębszej tajemnicy jego nazwisko, broniła
go przed całym światem, by mógł podążać swoją wymarzoną drogą kościelnej
kariery, nigdy nie próbowała go odnalezć, choć serce płonęło tęsknotą, a on tym-
czasem krzywił się i niepokoił na jej widok.
Pod pięknymi oczyma Engelberta pojawiły się worki, urósł mu drugi podbró-
dek, a kąciki ust miał opuszczone, włosy mu się przerzedziły, talia zaś przestała
istnieć. Ale wielka miłość jest w stanie znieść takie rzeczy, to wszystko drobiazgi,
można je nawet pokochać dlatego, że należą do drogiej osoby.
Lecz Karol, brat Theresy, miał całkowitą rację. Engelbert był tchórzliwy i sła-
bego charakteru, jego brak woli i zdecydowania budził niechęć.
A jego wuj był straszny!
Kiedy brzask rozjaśnił niebo na wschodzie, Theresa wstała zdumiona, że jest
jej tak lekko i dobrze. Wszystko wydało jej się jasne, ona sama czuła się czy-
sta na duszy. Teraz dopiero dostrzegała, czym była jej miłość do Engelberta. Nie
światłem w ciemnościach, lecz ciężkim brzemieniem, wyrzutem sumienia. To, że
nigdy nie kochała Adolfa von Holstein-Gottorp, to jedna sprawa, nigdy by tego
nie potrafiła, nawet gdyby jej serce było całkiem wolne. Lecz nieustanne marze-
nie o Engelbercie w najmniejszym stopniu nie poprawiało i tak złych stosunków
w tym małżeństwie.
 Teraz naprawdę zaczyna się moje nowe życie  powiedziała głośno i usia-
dła na posłaniu. Po chwili wsunęła stopy w pantofle, by zejść na dół do swojej
ukochanej córki, fantastycznego zięcia i małego wnuczka, nad którego dolą krwa-
wiło jej serce, a którego kochała aż do bólu.
 Naprawdę mam szczęście  szepnęła nareszcie wolna od brzemienia. 
Engelbert i jego potworny wuj! Możecie sobie mieć plany, jakie chcecie, teraz ja
podejmę walkę przeciwko wam, by chronić moją małą rodzinę!
Patrzyła na płonący jesienny krajobraz za oknami dworu Theresenhof. My-
94
ślała o przyszłości, robiła projekty, co uczyni dla swoich najbliższych, co zrobi
dla dworu i pracujących w nim ludzi. Nikt z jej otoczenia nie mógł cierpieć bólu
i niedostatku, bowiem ona sama otrzymała więcej, niż zasłużyła.
 Mimo wszystko należą ci się podziękowania, Engelbercie! Dałeś mi Tiril.
Co prawda dla ciebie nie było to zbyt wielkie osiągnięcie i wstydziłeś się pózniej
tego, a teraz nawet nie spojrzałeś na swojego zięcia, ani razu nie zapytałeś o Tiril
czy o wnuczka. W takim razie oni są tylko moi, a tobie nie jestem winna nic!
Te ostatnie słowa powiedziała głośno, tak że zaniepokojona pokojówka pode-
szła, by zapytać, co się stało.
Zamiast odpowiedzi otrzymała od swojej szczęśliwej, roześmianej pani moc-
ny uścisk.
W listopadzie było jeszcze dość ciepło, więc jesienne wiatry, które teraz na-
stały, były zdumiewająco łagodne i niemal przyjemne.
Pewnego popołudnia już o zmroku Móri otrzymał wiadomość.
Z wielką księgą w ręce stanął przed nim Nauczyciel.
 Czas się dopełnił, Móri z islandzkiego rodu czarnoksiężników. Zabierz ze
sobą obie kobiety oraz twojego synka i idz z nimi na wysokie wzniesienie nad
górnym biegiem rzeki. Twój syn otrzyma imię.
 Dlaczego czekaliście z tym tak długo?
 Musieliśmy zgromadzić wiedzę na temat imion, spośród których wybiera-
liśmy. Teraz nareszcie mamy właściwe.
Móri nie usiłował niczego więcej wyjaśniać, poinformował natychmiast The-
resę i Tiril, żeby się zbierały do drogi. One spoglądały na niego zmartwione, lecz
nie zadawały pytań. Tiril pięknie ubrała malca, Móri wziął go ze sobą na konia
i troje dorosłych pojechało na szczyt wzniesienia. Bardzo dobrze wiedzieli, o któ-
re miejsce chodzi, nie musieli o nic pytać.
Wichura szarpała ich ubrania i włosy. Móri trzymał synka przy sobie, osła-
niając go od wiatru. Chłopiec miał już teraz pięć miesięcy i rozpoznawał swoje
otoczenie. Na pół siedział w ramionach ojca i zerkał spod kurtki swoimi lśniącymi
czarnymi oczyma. Już dawno zauważyli, że chociaż wygląd dziecka był, łagod-
nie mówiąc, dziwny, to pod względem rozwoju intelektualnego wszystko okazało
się w porządku. I chociaż na ogół był bardzo poważnym małym człowieczkiem, to
uśmiechał się słodko za każdym razem, kiedy widział kogoś znajomego  mamę,
ojca, babcię, niańkę i pokojówki, ale najserdeczniej uśmiechał się na widok Nera.
Wyciągał wtedy rączki i szarpał długie, czarne kudły, Nero zaś układał się obok
niego i cierpliwie pozwalał się tarmosić. Zresztą nie traktował tego jako bolesnego
tarmoszenia, raczej jako pieszczotę małych, delikatnych rączek.
Było jeszcze dość jasno, gdy dotarli do wzniesienia. Znajdowali się w nie
zamieszkanej okolicy wysoko ponad doliną, tylko ruiny świadczyły, że kiedyś
95
na wzniesieniu musiał się znajdować gród albo twierdza. Teraz pozostały tylko
resztki wałów i porośnięty trawą dziedziniec. Móri rozejrzał się wokół i wybrał
otwartą polankę właśnie obok dawnego dziedzińca.
Tam usiedli, by czekać. Konie skubały trawę poniżej szczytu, wiatr rozwiewał
szeroką pelerynę Theresy, a Móri szczelniej otulał dziecko połą swojej kurtki.
 Przyjaciele moi z tamtego świata!  zawołał Móri.  Jesteśmy gotowi.
Tym razem nie było żadnych zawirowań powietrza, śrub ani diabelskich mły-
nów, żadnych tąpnięć pod ziemią ani wyczuwalnych wstrząsów. Tym razem w po-
wietrzu rozległ się szum i ludzie spostrzegli, że nie są już sami.
Tiril rzekła spokojnie:
 Ubrałam dziecko w jego najpiękniejszy strój, bowiem dla nas jest to bardzo
uroczysta chwila.
Duchy wyłoniły się z cienia. Przybył Nauczyciel i Duch Zgasłych Nadziei.
Nad wzniesieniem jak zamierające wołanie unosiła się Pustka. Zjawiły się też
dwie piękne kobiety: Powietrze i Woda. Hraundrangi-Móri przyszedł zobaczyć,
w jaki sposób zostanie nadane imię jego wnuczkowi, byli także Nidhogg i Zwie-
rzę. Nie zjawiły się duchy opiekuńcze żadnego z dorosłych, ukazał się natomiast
potężny, czarny cień, pomocnik dziecka, zjawa, którą Tiril tak często widywała
w pobliżu synka.
Zawsze przepełniała serce Tiril niepokojem.
Teraz jednak próbowała myśleć o tamtym dniu, kiedy cień położył na kołder-
ce dziecka białą różę. Miała co prawda bardzo długie kolce, ale któż ma życie
całkiem wolne od bólu? Tiril koncentrowała myśli na róży, która musiała być
świadectwem dobrej woli przybysza z zaświatów.
Tylko nie mogła jakoś połączyć tego budzącego w niej grozę cienia z dobrym
duchem.
Jak zawsze Nauczyciel czytał w jej myślach. Uśmiechnął się teraz.
 Droga, którą pójdzie twój syn, będzie trudna. Dlatego jego opiekunem i po-
mocnikiem nie może być jakaś porcelanowa figurka, będzie potrzebował kogoś
możliwie najsilniejszego.
 Tak  odparła Tiril.  Nad tym się właśnie zastanawiałam. Tylko proszę
mi nie mówić, że opiekun malca jest kobietą, bo nigdy w to nie uwierzę!
 Nie, nie, masz rację, to mężczyzna! Ale odwróć się, moja drogą.
Tiril oraz jej matka i mąż odwrócili się natychmiast. Za Mórim, który trzymał
chłopca, stała młoda kobieta, wysoka blondynka o bardzo miłym uśmiechu.
 Jedna z najpotężniejszych  wyjaśnił Nauczyciel.
 One wszystkie są wysokie i mają blond włosy, zarówno duchy kobiece,
jak i męskie. Twój syn otrzymał kogoś z ich grona i powinnaś się z tego bardzo
cieszyć!
 Cieszę się i dziękuję  odparła Tiril, kłaniając się młodej kobiecie.
 No to co?  zapytał Nauczyciel.  Możemy zaczynać ceremonię?
96
 My jesteśmy gotowi  oznajmił Móri.
Na polecenie duchów położył swego synka na prostokątnym kamieniu w tra-
wie, stanowiącym prawdopodobnie jakiś fragment dawnych umocnień grodu. Ti-
ril poprawiła małemu falbanki pod szyją i odgarnęła mu lok z czoła. Był rzeczy-
wiście ubrany bardzo pięknie, miał na sobie należącą do Habsburgów koszulkę
do chrztu i śliczną koronkową czapeczkę na czarnych włoskach. Chłopczyk już
zaczynał siadać, próbował też raczkować i wszyscy troje, matka, ojciec i babka,
bali się, czy zechce grzecznie leżeć.
On jednak wszystko przyjmował z wielkim spokojem. Spoglądał to na jedne-
go, to na drugiego ducha i zdawał się wszystko obserwować. Nero, który oczywi-
ście przyszedł tu z nimi, czuwał przy kamieniu, a chłopczyk, jak zawsze, targał
jego futro.
Tym razem duchy nie kazały Nerowi trzymać się z daleka.
 Znalezliśmy dla niego imię  powiedział Nauczyciel.  Jak z pewnością
rozumiecie, dziecko musi mieć imię, które będzie je ochraniać. To konieczne. Ja
wiem, że pani, księżno, pragnęłaby dla niego także chrześcijańskiego imienia.
Może on takie imię otrzymać, to nie ma dla nas znaczenia, dopóki nie zechce pani
nazywać go imieniem świętego patrona w codziennym życiu.
 Nie będę tego robić  obiecała Theresa i odetchnęła głęboko.  Jestem
bardzo wdzięczna za to, że moje prośby zostały wysłuchane, to mi wystarczy. Mój
wybór padł na dwa imiona, ponieważ chłopiec jako potomek Habsburgów ze stro-
ny matki może nosić ich więcej. Jedno imię to Lanjelin, po pierwszym znanym
Habsburgu. Jego rodzicami byli Guntram Bogaty i Elsass, Lanjelin żył około roku
tysięcznego. Jego syn, Ratbot, zbudował wielki dom cesarski Habichtsburg, Gród
Jastrzębi, w kantonie Aargau, na wysokiej skale Wlpelsberg nad rzeką Aare.
Drugie imię to Matthias, imię cesarzy z rodu Habsburgów oraz bardzo dobre imię
z Biblii, będzie więc ochraniać dziecko również z chrześcijańskiego punktu wi-
dzenia.
Nauczyciel skinął głową.
 Dokonała pani dobrego wyboru, księżno. Od czasu do czasu może pani
nazywać dziecko Lanjelin, jeśli sobie pani tego życzy. To drugie imię nie powinno
być jednak wymawiane. To by drażniło siły, które chłopiec będzie spotykał.
 Rozumiem  rzekła Theresa z ciężkim sercem.  Ale proszę nam powie-
dzieć, jakie imię wy dla niego wybraliście!
 Zaraz powiemy. Nidhogg, podaj mi miseczkę z wodą z roztopionego lo-
du ze szczytu Hekli. Dziękuję ci! Ja sam przyniosłem krew Maurów z bitwy pod
Granadą, która miała miejsce w roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim,
kiedy mój lud utracił swój bastion w Hiszpanii. Pustka ma ze sobą łzy rozpaczy.
Duch Utraconych Nadziei niesie wodę ze zródeł, które biły na ziemi, zanim jesz-
cze pojawili się ludzie. To świeża i czysta woda, dzisiaj już takiej nie ma. Dwa
duchy przestworzy, Powietrze i Woda, owioną policzki
97
dziecka wiatrem przynoszącym ochłodę i spokój, Hraundrangi-Móri przyniósł
nieoceniony skarb z szkatułce, której żadne z was nie powinno otwierać. Chłopiec
może ją otworzyć jedynie, kiedy uzna, że nadeszła na to pora.
Powoli i w wielkim skupieniu duchy wypełniały swoje rytuały, troszcząc się,
by dziecko otrzymało wszystko, co przyniosły.
 A teraz  rzekł Nauczyciel.  Teraz nadeszła pora, by nadać temu dziecku
imię.
Wiatr żalił się w ruinach. Lodowate zimno przenikało ludzi do szpiku kości.
Chłopczyk leżał spokojnie.
Nauczyciel powiedział:
 Dziecko, twoje imię brzmi Dolg.
W ciszy wyczuwało się rozczarowanie, ogarniające rodziców.
 Dolg?  zapytał Móri.  A cóż to za imię?
 Zawiera ono w sobie bardzo wiele. Liczne języki składają się na spokój
i bezpieczeństwo przekazane dziecku w tym imieniu. Islandzkie słowo  dul zna-
czy tajemniczość, coś ukrytego. Staronordyckie  dolgar to miecz. Rosyjskie  do-
łgo oznacza długo, długi czas i zapewni mu długie życie. Angielskie  dole łączy
się ze smutkiem, żalem i tęsknotą, a włoskie  dolce znaczy słodkie, przyjemne.
Ale przede wszystkim w jednym z najstarszych języków  dolg oznacza zjawiska
okultystyczne, ezoteryczne. W innym języku oznacza zdolność do ukrywania się.
I tak mógłbym wyliczać jeszcze bardzo długo, a wy musielibyście się zgodzić, że
żadne inne imię nie zapewni mu takiej siły i ochrony.
 Ale Dolg?  upierał się Móri.  Jak można małe dziecko nazywać Dolg?
 Będziecie musieli się nauczyć. Ludzie szybko się przyzwyczają. Zapew-
niam was, że istnieją głupsze i trudniejsze do wymówienia imiona.
 Oczywiście  przyznała Theresa pospiesznie.
Tiril zdołała tylko skinąć głową. Było jej smutno, czuła pustkę w duszy i nie
była w stanie myśleć.
Nauczyciel podniósł dziecko z kamienia i zakończył ceremonię:
 Nadaję ci imię Dolg Lanjelin Matthias i powierzam cię tym ludziom, by
wychowali cię jak najlepiej. Powierzam go też tobie, duchu kobiecy, byś dbała
o niego, dopóki będzie dzieckiem, oraz tobie, duchu ze świata, o którym nie chce-
my opowiadać, byś kroczył z nim zwłaszcza tą drogą, na którą on będzie się bał
wejść.
Malec został złożony w ramionach Tiril, a ona przyjęła go nie widząc Nauczy-
ciela, bo oczy miała pełne łez. Nauczyciel dał duchom znak, by się ulotniły, lecz
Móri go powstrzymał.
 Mam do was jeszcze jedną prośbę, moi niezwykli przyjaciele! Czujemy
się zagrożeni, boimy się kardynała i jego ludzi, nie bardzo rozumiemy, o co im
chodzi, lecz lękamy się o bezpieczeństwo chłopca. Prosimy was o wzniesienie
wokół Theresenhof muru ochronnego, byśmy mogli tam bezpiecznie mieszkać.
98
Gotowe do odejścia duchy zatrzymały się. Stały, jakby się wahając.
 Wasza prośba jest uzasadniona  rzekł w końcu Nauczyciel.  Zobaczy-
my, co będziemy mogli dla was zrobić. To, o co prosicie, to nie drobiazg, ale nic
nie jest nam obce. Dobrze, możemy otoczyć Theresenhof mgłą obojętności tak,
by obcy ludzie, którzy zobaczą dwór, natychmiast o nim zapominali. To najlep-
sze, co możemy wam dać. Ale pamiętajcie: Każde z was, o ile znajdzie się poza
dworem, jest bezbronne, mgła go nie osłoni.
 Będziemy o tym pamiętać  obiecał Móri.  Dziękujemy wam za pomoc,
szlachetne duchy!
Duch Zgasłych Nadziei roześmiał się cicho.
 Po raz pierwszy ktoś powiedział o nas  szlachetne duchy ! Dzięki ci, ale
to wyrażenie chyba nie bardzo do nas pasuje. A teraz żegnajcie!
Nagle ludzie i pies zostali sami na wzniesieniu. Mrok zapadał coraz gęstszy,
a wiatr przybrał na sile.
 Idzie jesień  powiedziała Theresa.  Chodzmy do domu, do ciepła przed
kominkiem i filiżanki czegoś gorącego do picia.
Tiril patrzyła, jak Móri nieskończenie ostrożnie bierze chłopca z jej objęć, po
czym wszyscy ruszyli w drogę.
Nie mogła pozbyć się uczucia, że przyszłość malca jest ściśle powiązana z ży-
ciem towarzyszy Móriego.
Bardzo się oni kłopoczą o jego dobro. Żeby dorósł i wypełnił zadanie.
Akurat to ostatnie zdawało się być niesłychanie ważne dla niewidzialnych
przewodników.
Biedna Tiril skuliła ramiona. To mój syn, żaliła się w duchu. Mój syn i mojego
ukochanego Móri.
Żądacie od nas zbyt wiele!
Rozdział 14
Duchy dotrzymały słowa  małej rodzinie pozwolono cieszyć się spokojem
przez długi czas. Jeśli kardynał von Graben i jego ludzie ich poszukiwali, to oni
w każdym razie niczego nie zauważyli. Było tak, jakby żadne złe moce nie miały
dostępu do Theresenhof.
Tiril i jej bliscy wkrótce całkiem zapomnieli, iż wysłali list do Bergen. I do-
piero w rok pózniej przypomnieli sobie, że nie otrzymali na niego odpowiedzi.
Zastanawiali się nad sprawą przez jakiś czas, po czym wysłali kolejny list, tym
razem skierowany wyłącznie do Erlinga, do którego mieli większe zaufanie.
Poza tym nie przejmowali się specjalnie zagadką związaną z Tiersteingram
i znakiem słońca. Po prostu cieszyli się życiem.
W dwa lata po pierwszym dziecku Tiril urodziła dwoje następnych. Bliznięta
były do siebie tak niepodobne jak dzień do nocy, mimo to od początku stanowi-
ły nierozłączną parę. Bardzo szybko wyrastały na silne osobowości, i chłopiec,
i dziewczynka.
Otrzymały po trzy imiona. Dziewczynka nazywała się Taran Helga Maria. Ta-
ran ze względu na norweskie koligacje, poza tym imię zaczynało się na T, tak
jak Tiril i Theresa. Helga, to dziedzictwo po matce Móriego, Maria zaś to imię
habsburskie, a w dodatku bardzo ważne dla Kościoła katolickiego.
Taran była małym przebiegłym łobuziakiem, który wszystkich dorosłych owi-
jał sobie wokół palca. Jej jasnoniebieskie oczy w ciemnej oprawie spoglądały
spod opadających na czoło ciemnych loków słodko na każdego, od kogo dziew-
czynka czegoś chciała. A była taka niewinna, taka niewinna, że wprost trudno
to wypowiedzieć. Wyjątkowy ekspert, jeśli chodzi o unikanie nieprzyjemności,
umiała sprawić, by wszyscy widzieli w niej małego anioła, którego świat nie ro-
zumie. Ludzie pracowali dla niej, nawet tego nie zauważając.
Minęło wiele czasu, zanim dorośli ją przejrzeli.
Chłopiec miał na imię Jon Wilhelm Filip, ale wołano na niego Wilhelm. Z cza-
sem zaczęto go nazywać Villemann, dziki, szalony człowiek, bo był niczym burza,
trwałe, niewyczerpane zródło energii. Dorosłym często opadały ręce, po prostu
nie byli w stanie go upilnować. Taran po mistrzowsku umiała wykorzystywać je-
100
go chęć do pracy, pozwalała bratu robić wszystko, czego sama chciała uniknąć,
a on nawet nie zauważał jej lenistwa, po prostu się cieszył.
Niekiedy bywał rozbawiony, innym razem cichy, ale zawsze radosny i ta je-
go radość udzielała się otoczeniu. Miewał najbardziej szalone pomysły, jak na
przykład ten, żeby zdjąć ze strychu kołyskę i spuszczać ją niczym sanki po zbo-
czu z kotem kucharki w roli pasażera. Albo któregoś letniego dnia wdrapał się
na kościelną wieżę i najdłuższą linę, jaką znalazł we dworze, przywiązał do bel-
ki dzwonnicy, po czym zsunął się w dół, żeby zobaczyć, jak daleko lina sięga.
Niestety, koniec sznura dyndał wysoko nad ziemią, więc kościelny musiał ryzy-
kować życie i całość swoich kości, by wspiąć się po drabinie i uratować chłopca,
który huśtał się radośnie z rozwianymi włosami, pokrzykując do stojących pod
dzwonnicą rodziców i służby.
Długo jeszcze potem był strasznie podniecony.  Czy nie widzieliście, że
umiem latać?  pytał co chwila przerażonych świadków całego zajścia i wy-
buchał perlistym śmiechem.
Kościelny wprawdzie uważał, że to nie było takie wesołe, lecz Taran nie posia-
dała się z zachwytu dla wyczynu starszego brata. Villemann zawsze podkreślał,
że jest starszy, i żądał, by to uznawała, urodził się bowiem całe dwie godziny
wcześniej i z tego powodu musiała okazywać mu szacunek.
Aż trudno uwierzyć, jak blizniaki się we wszystkim zgadzały. Czasami docho-
dziło oczywiście do kłótni, a nawet bójek, ale bardzo szybko znowu dochodzili do
porozumienia.
Dolg trzymał się na uboczu. Był dla tych dwojga prawdziwym starszym bra-
tem i malcy odnosili się do niego z respektem. Żadnemu do głowy by nie przyszło
przekomarzać się z Dolgiem. Dolga należało słuchać, zwłaszcza że odzywał się
rzadko. Nikt poza tym nie wiedział, co też gra w jego skrytej duszy, ani o czym
myśli.
Pewnego dnia Dolg śmiertelnie przeraził Tiril. Leżał w łóżku przeziębiony,
miał gorączkę i okropnie kaszlał. Tiril krzątała się po jego pokoju, gdy nagle chło-
piec zapytał:
 Mamo, czy my już niedługo pojedziemy do domu? Odwróciła się do cho-
rego dziecka. Jego czarne, lśniące niczym u zwierzęcia oczy patrzyły na nią ze
spokojem.
 Do domu?  powtórzyła zdezorientowana.  Przecież tutaj jest nasz dom!
Odwrócił wzrok. Czarne jak sadza włosy lepiły się do czoła.
 Nie  zaprzeczył cicho.
 Kochanie, co ty mówisz?  wyszeptała, siadając na skraju łóżka.  Masz
na myśli Norwegię? A może Islandię?
Wciąż nie patrząc na nią, powiedział cichutko:
 Ja nie wiem. Wiem tylko, że niedługo muszę jechać do domu.
Serce Tiril biło jak młotem.
101
 Skąd ty to wiesz?
 Słyszę, jak mnie wołają. I widzę, że czekają na mnie.
 Kto to są  oni ?
 Słyszę wołanie karłów  odparł.  I widzę niebieskie światełka, które
migoczą chwiejnie. One na mnie czekają.
Minęła dłuższa chwila, nim Tiril była w stanie zapytać:
 Na bagnach?
 Tak. Tak myślę. To taka wymarła okolica. One czekały już bardzo długo.
 Czy jesteś tam sam?  odważyła się zapytać.
 Nie. Nero jest ze mną. No i on, oczywiście.
 Kto?
Dolg odwrócił głowę ku drzwiom.
 Ten, co tam stoi.
Minęło wiele czasu, od kiedy Tiril po raz ostatni widziała cień. To chyba było
na uroczystości nadania Dolgowi imienia. Teraz zresztą też go nie widziała.
Ale sześcioletni chłopczyk powiedział:
 Prosiłem go wiele razy, żeby usiadł albo położył się na kanapie, ale nigdy
tego nie zrobił.
 Może on nie potrzebuje odpoczynku  uśmiechnęła się Tiril blado, poru-
szona tematem rozmowy.
 Chyba rzeczywiście nie  zgodził się Dolg.  A wołania karłów to sły-
szałem zawsze.
Mój synku, mój ukochany synku, taki obcy na tym świecie, jaki los jest ci
pisany? Żebym tak mogła być przy tobie, kiedy godzina przeznaczenia wybije!
Ogniki. Ogniki, a teraz jeszcze wołania karłów. . .
Tiril wiedziała, że określenie  wołanie karłów znaczy tyle samo co echo.
 Mamo, jesteś taka smutna. Dlaczego?
Tiril opanowała się i otuliła chłopca kołdrą.
 Chyba zatęskniłam trochę do północnych okolic  uśmiechnęła się.  To
ty wzbudziłeś we mnie tę tęsknotę.
 Czy właśnie na północ mam pojechać, mamo? Bo mnie się wydaje, że tak.
 Nie wiem  rzekła bezradna.  Ale na południe żadnym razie nie. Nigdy
nie pojedziesz na południe, tak powiedziały duchy.
Cała trójka dzieci słyszała o duchach, ale żadne ich nie widziało, nawet Dolg.
Towarzysze Móriego przez kilka lat zachowywali podejrzany spokój.
Tiril uświadomiła sobie teraz, że tęskni za nimi.
Theresa napisała do swego brata, cesarza Karola, i zapytała o nazwę Ordogno.
102
Wiem, że kiedyś taką nazwę słyszałam, (wyjaśniła w liście). Ale
zastanawiam się i zastanawiam, a mimo to nie mogę sobie przypo-
mnieć gdzie. A skoro już zaczęłam o zapomnianych nazwach, to czy
mówi ci coś Deobrigula?
I przy okazji, mój drogi Bracie, który zechciałeś być taki dobry
dla mojej rodziny.., zastanawiam się również nad baśnią o morzu, któ-
re nie istnieje. Mam wrażenie, że jakiś fragment, jakaś ważna część
uleciała mi z pamięci, ale nie wiem, co to było. (Uff, jaka jestem
nierozgarnięta, gdybym wiedziała, co zapomniałam, to bym nie za-
pomniała!) Przytoczę Ci, co z tej baśni pamiętam. . .
W dalszym ciągu listu opowiedziała baśń tak, jak kiedyś Tiril i jej przyjacio-
łom.
Cesarz odpisał natychmiast, przysłał długi i bardzo wyczerpujący list, opa-
trzony cesarską pieczęcią, który Villemann z dumą przyniósł do domu. Poczty-
lion z niepokojem oddawał ważną przesyłkę tak małemu chłopcu, Dolg jednak
solennie obiecał, że dopilnuje, by list dotarł do księżnej. Rozmowa z tym dziw-
nym stworzeniem, jakim był Dolg, napełniała pocztyliona lękiem, pospiesznie się
więc oddalił.
Theresa, bardzo ożywiona, otworzyła list i czytała głośno fragmenty odnoszą-
ce się do całej rodziny:
Twoje pytanie mnie zdumiało, ale dobrze wiem, jak to jest, kie-
dy człowiek nie może zlokalizować czegoś, co mu chodzi po gło-
wie.  Ordogno powinnaś pamiętać, Ordogno Zły z Leon, pochodził
z gotyckiego rodu królewskiego w Hiszpanii, Wizygotów czy Ostro-
gotów. Panował w Leon od roku 956 do 960, a jego małżonką była
Urraca z Kastylii. Ordogno był strasznym człowiekiem i właściwie
powinien był zostać usunięty ze wszystkich baśni i opowieści rodo-
wych. Nie myśl tylko, że ja to wszystko tak wypisuję z pamięci, mu-
siałem sobie to i owo przypomnieć, kiedy dostałem Twój list. Gdybyś
jednak dokładnie przyjrzała się drzewu genealogicznemu domu ksią-
żęcego, przypomniałabyś go sobie z pewnością sama. W Leon było
wielu królów imieniem Ordogno, on jednak był tym, którego historia
zapamiętała najlepiej. Albo najgorzej, jeśli wolisz.
Co się zaś tyczy imienia Deobrigula, to nie potrafię go umiejsco-
wić. Ale brzmi to jakoś jakby z łacińska. Z rzymska, jak Caligula,
którego pamiętasz.
No, a jeśli chodzi o Twoje drugie pytanie, dotyczące baśni o mo-
rzu, które nie istnieje, to bardzo dobrze wiem, jaki fragment zapo-
mniałaś. Otóż ten skarb, który król z baśni i jego lud otrzymali od
103
gwiazd (zresztą teraz nie jestem już taki pewien, czy to od gwiazd go
dostali), składa się z trzech części. Oni otrzymali niebieską i czerwo-
ną  kulę , rzeczy bardzo cenne, lecz najwspanialszym z darów była
kula ze złota. Symbolizowała ona słońce.
 Tak, to rzeczywiście tak było  potwierdziła Theresa.  Wiedziałam,
że o czymś zapomniałam. Ale niebieskie i czerwone kule. . . ? Czy to nie były
kamienie? Niech tam, to nie ma znaczenia, zapomniałam o nich, bo nie wiąże
się z nimi żadna historia. W każdym razie jeśli kiedyś była, to dawno została
zapomniana i zniknęła z baśni.
Roześmiała się wzruszona:
 No, a teraz mój brat pisze tak: I pozdrów ode mnie moją czarującą kuzy-
neczkę Taran! Ona naprawdę owinęła sobie cesarza dookoła małego palca, kiedy
tu był ostatnim razem!
Wszyscy się uśmiechali. Tiril promieniała z dumy, że cesarz pamięta o jej
córeczce i wspomina ją w liście. Ale chłopców też mógłby pozdrowić, pomyślała.
Wiedziała przecież, że oni również mają dużo wdzięku.
Tak więc znalezli Ordogno. To mogłoby się zgadzać ze  Stein Ordogno , on
żył przecież w czasach run. Właściwie jednak nikt się specjalnie nie przejmował
takimi zagadkami, już dawno pokrył je kurz zapomnienia.
Lata mijały beż żadnych poważniejszych problemów. Wszyscy dobrze się czu-
li w Theresenhof, a o prześladowcach dawno zapomniano.
Pewnego wiosennego dnia Tiril stała w otwartym oknie pierwszego piętra do-
mu i sadziła w skrzynkach pelargonie. Widziała w dole dziedziniec, na którym
bawiły się dzieci. Patrząc na nie, uśmiechała się sama do siebie. Dziesięciolatki,
Taran i Villemann, sadziły kwiatki zwane końskimi podkówkami, żeby im z tego
wyrosły konie. Nie ulegało wątpliwości, że bawią się przy tym znakomicie, jeden
żart wywoływał następne.
 Popatrz no na ten korzonek, Villemann  mówiła Taran.  Zobacz, jaki
długi i powykręcany. Gdyby tak go zasadzić, to wyrósłby nam pewnie olbrzymi
wąż.
 Długachny wąż  cieszył się Villemann.  Który opasze cały dwór, tak
że żaden podstępny drań się do nas nie dostanie!
Taran wstała. Jej sukienka powalana była ziemią, ale to bardzo w jej stylu.
Babcia Theresa wiele razy w ciągu dnia musiała wzdychać nad nieostrożnością
tej dziewczynki, ale były to zawsze westchnienia pełne miłości.
 A co będzie, jeżeli my też zostaniemy zamknięci bez możliwości wydosta-
nia się na zewnątrz?  zapytała Taran.  Nie, nie możemy zasadzić węża. Ile
koni już zasadziłeś?
104
Tiril przeniosła spojrzenie w stronę podjazdu, gdzie siedział Dolg, głaszcząc
Nera. Ci dwaj byli nierozłączni. Ze wszystkich mieszkańców dworu Nero naj-
bardziej kochał Dolga. Najstarszy chłopiec miał teraz dwanaście lat, niebywale
urodziwy z tą swoją bladością, ciemnymi oczyma i czarnymi włosami. Ludzie
w okolicy zaakceptowali go już dawno, choć na początku szeptano, że to  pod-
mieniec . Obcy zaś nie pokazywali się tu zbyt często. Tak więc Dolg mógł żyć
w spokoju.
Nagle w bramie ukazał się jakiś powóz i z turkotem wtoczył się na dziedziniec.
Kto to może być?  zastanawiała się Tiril. Nikt się z wizytą nie zapowiadał.
Blizniaki natychmiast podbiegły do ekwipażu, Nero również. Tylko Dolg trzy-
mał się na uboczu.
Ale co to się stało Nerowi? Nieprzytomny z radości, witał jak szalony wysia-
dającego z powozu mężczyznę.
Erling! Erling Mller!
 To niemożliwe!  zawołała Tiril, zbiegając po schodach.
Móri już znalazł się na dziedzińcu i witał serdecznie starego przyjaciela. Er-
ling uściskał go, a potem zwrócił się do Tiril.
 Ależ drogie dziecko, ty wyglądasz dokładnie tak samo niewinnie i dziecin-
nie jak przed. . . no nie, czy to już naprawdę trzynaście lat minęło? Czternaście?
O mój Boże! Jak wspaniale znowu was widzieć! A to, jak rozumiem, jest wasza
córeczka. Ma takie samo ufne spojrzenie jak ty, Tiril!
 Nie daj się zwieść ufnym oczom Taran, Erlingu  śmiał się Móri.  To
najbardziej podstępna istota, jaką znam! Potrafi tak pokierować, że zrobisz do-
kładnie to, co zechce. Więc uważaj na przykład na słodycze i inne ulubione przy-
smaki małych panienek, bo w przeciwnym razie wyciągnie od ciebie wszystkie.
 Ja mam doświadczenie w tej dziedzinie, możesz mi wierzyć  odparł Er-
ling cierpko.
 No właśnie, Erlingu, przyjechałeś sam  wtrąciła Tiril, zanim uświadomi-
ła sobie, że pytanie jest dość nietaktowne.
 Tak  potwierdził.  Teraz jestem sam, ale porozmawiamy o tym pózniej.
A ten mały kawaler o radosnych oczach i włosach jak szczotka. . . ?
 To jest Villemann  oznajmiła Tiril z dumą.  Ma na imię Wilhelm, ale,
jak sam widzisz, Villemann pasuje do niego lepiej.
 Jasne! Nie ma wątpliwości!
 A to jest nasz najstarszy syn, Dolg  przedstawił Móri pierworodnego,
kładąc mu rękę na ramieniu.
 Dolg, to jest Erling Mller, o którym tyle słyszałeś. Ale chodzmy do domu,
księżna się z pewnością bardzo ucieszy na twój widok!
 I ja bardzo chętnie się księżnej pani pokłonię  uśmiechnął się Erling.
Rozejrzał się wokół.  Ależ wy wspaniale mieszkacie! Wiecie, myślę, że żaden
105
człowiek nie zasłużył sobie bardziej na spokojne, wygodne życie niż właśnie wy
dwoje, Tiril i Móri.
 Przeżyliśmy tu wiele pięknych lat  przyznał Móri. Obaj mężczyzni szli
do domu za Tiril i dziećmi. Kiedy tamci nie mogą ich słyszeć, Erling szepnął ze
zgrozą:
 Móri, ten chłopiec nie należy do ziemskiego świata!
 Wiemy o tym. On ma do spełnienia zadanie, choć nie wiemy jeszcze jakie.
 Czy twoi przyjaciele mają z tym coś wspólnego?
 No właśnie, to oni! Ale od dłuższego czasu się nie pokazują.
 Ale chłopiec jest, oczywiście, twój?  zapytał Erling odrobinę niepewnie.
Móri roześmiał się.
 Naturalnie. O żadnym poczęciu bez udziału ojca nie ma tu mowy!
Weszli do środka i Erling przywitał się z księżną Theresą.
 Stałeś się jeszcze bardziej męski, Erlingu  rzekła wciąż bardzo młodo
wyglądająca i bardzo nobliwa dama.
 Myślę, że Móri bardzo spoważniał  odparł Erling.  Ale ani o Tiril, ani
o księżnej pani nie można tego powiedzieć, panie zupełnie się nie zmieniły!
 Mam nadzieję, że mówisz szczerze  roześmiała się Theresa.
Domownicy zajęli się troskliwie Erlingiem, jego stangretem i koniem, a po
posiłku starzy przyjaciele zasiedli na werandzie, żeby porozmawiać.
 Co cię do nas sprowadza, Erlingu?  zaczął Móri.  I powiedz nam na-
reszcie, gdzie jest Catherine?
Potomek hanzeatyckiego rodu spoważniał.
 Moja małżonka stała się w pewnym momencie kompletnie nieodpowie-
dzialna, całe Bergen wiedziało o jej wyczynach. Długo starałem się tuszować wy-
woływane przez nią skandale, ale kiedy próbowała otruć żonę swego kolejnego
kochanka, nie mogłem już dłużej ani jej wybaczać, ani też osłaniać. Trafiła do
więzienia, ale uwiodła strażnika i ten pomógł jej w ucieczce. Na nic się to jednak
nie zdało, bo żona strażnika ją zastrzeliła.
Zaległa cisza.
 Więc ona nie żyje  rzekła po chwili Tiril.
 Tak.
 Biedna Catherine  szepnęła Tiril.  Los dał jej tyle możliwości, ale
żadnej nie potrafiła wykorzystać.
 Tak, masz rację. Cóż, teraz powiem, dlaczego tu przyjechałem.
Weszła pokojówka z napojami orzezwiającymi. Dzieci, które właściwie już
dawno powinny być w łóżkach, przynajmniej młodsze, dosłownie wisiały na opar-
ciach foteli za plecami dorosłych. To znaczy blizniaki, bo Dolg siedział na pod-
łodze przy drzwiach, jak zawsze na uboczu i jak zawsze z nieodłącznym Nerem.
Dorośli o nich zapomnieli, z taką uwagą słuchali opowiadania Erlinga.
106
 Po śmierci Catherine musiałem przejrzeć jej rzeczy  podjął Erling swoją
historię.  Nie było to wcale przyjemne zajęcie, bo na światło dzienne wyszło
mnóstwo jej niezbyt pięknych postępków, o których przedtem nie wiedziałem.
Nie byłem w stanie czytać jej korespondencji, wiedziałem przecież, że w czasie
trwania naszego małżeństwa ona miała bardzo wielu kochanków. To potworne
i upokarzające czytać liryczne wynurzenia innych mężczyzn na temat fizycznych
wdzięków własnej żony. Szybko więc przerwałem lekturę. Ale wtedy trafiłem na
list adresowany do nas obojga. To był list od was, a gdy pospiesznie rozwiązałem
pakiet, znalazłem jeszcze jeden, tym razem już tylko do mnie. Również od was.
Pisany w rok po pierwszym, ale bardzo, bardzo dawno temu.
W głosie Erlinga brzmiała gorycz.
 Catherine świetnie wiedziała, czego listy dotyczą, i nie miała zamiaru mi
ich pokazywać. Akurat tym razem błogosławiłem jej bałaganiarstwo i lekkomyśl-
ność, które sprawiły, że wrzuciła listy do szuflady, zamiast je spalić.
Potrząsnął odmownie głową, kiedy pokojówka podsunęła mu ciastka. Powin-
na była rozumieć, że nie ma teraz głowy do łakoci.
 Kiedy przeczytałem oba listy, ogarnął mnie taki wstyd, że zrobiło mi się
niedobrze. Oczywiście, natychmiast zacząłem przetrząsać jej szkatułkę na biżute-
rię i różne tajemne schowki. Po bardzo długich poszukiwaniach znalazłem naszyj-
nik z szafirami. W kieszeni płaszcza, który najczęściej wkładała, kiedy wychodzi-
ła na swoje nocne przechadzki, jak nazywała te awanturnicze eskapady. Płaszcz
dostała ode mnie, kiedy przyjechaliśmy do Christanii, więc nie  wzięła szafirów
przez pomyłkę . Tiril. . . księżno Thereso i Móri. Jest mi tak okropnie wstyd za
moją żonę. Naturalnie natychmiast spakowałem się i przyjechałem do was, żeby
zwrócić naszyjnik. To jedyne, co mogłem uczynić. Oto on.
Wyjął z kieszeni podłużne etui, otworzył je i umieścił na stole.
 Pokornie proszę o wybaczenie  rzekł cicho.
Wszyscy troje zaczęli go zapewniać, że nie powinien sobie czynić wyrzutów,
wprost przeciwnie.
 Widzisz, Erlingu  wyjaśnił Móri.  Jest szczególny powód, dla które-
go chcieliśmy odzyskać naszyjnik. Nie mieliśmy jednak odwagi wyjawiać tego
w liście.
Erling Mller przyglądał mu się pytająco.
Móri westchnął.
 Ech, to dawne dzieje, z czasów, kiedy jeszcze byliśmy w stanie myśleć
o tych okropnych wydarzeniach. O prześladowcach i wszystkich innych tego ro-
dzaju sprawach, pamiętasz? Moim niewidzialnym towarzyszom udało się odsunąć
złych ludzi od naszego domu tak, by nie mogli nas znalezć. To się stało wtedy,
kiedy duchy nadały imię Dolgowi. Minęło od tego czasu dwanaście lat.
 Te spokojne lata naprawdę się wam należały  powiedział jeszcze raz
Erling.  Ale ów specjalny powód, o którym wspomniałeś. . . Co to takiego?
107
 Sądzimy, że naszyjnik również zawiera w sobie część rozwiązania, którego
poszukiwali nasi prześladowcy. Jakieś tajemnicze przesłanie.
 Naprawdę?  wykrzyknął Erling zaskoczony.  Naszyjnik? Jakie prze-
słanie może kryć w sobie naszyjnik?
 Widziałeś, że na srebrnym łańcuszku został wygrawerowany jakiś wzór,
prawda?
 To możliwe. Nie studiowałem go tak dokładnie. Przyjrzyjmy mu się!
Położyli naszyjnik na stole i rozciągnęli go na całą długość. Od głównego łań-
cuszka zwieszały się pionowo w dół mniejsze, a każdy zakończony był pięknie
oprawionym szafirem. Kamienie dodatkowo połączono między sobą cieniutkimi
łańcuszkami, zwieszającymi się łukowato. Środkowy szafir był większy i wisiał
na dłuższym łańcuszku niż pozostałych sześć, po trzy z każdej strony tego naj-
większego.
Siedem kamieni najwyższej jakości. Ale nie to skupiało uwagę zebranych przy
stole ludzi.
Jak na umówiony znak odwrócili naszyjnik i zaczęli przyglądać się jego od-
wrotnej stronie. Tamta powierzchnia była jednak całkiem gładka, więc ponownie
odwrócili klejnot.
 Macie rację, tu jest jakiś wzór  powiedział Erling.  Ale wygląda jak
bardzo regularny ornament wygrawerowany na srebrnych ogniwkach.
 Tak  potwierdziła Tiril z zapałem.  Pamiętam jednak, że kiedy raz
przyglądałam się naszyjnikowi, to właśnie zadziwiły mnie wzorki na tych deli-
katnych ogniwkach.
 Bardzo malutkie  stwierdził Erling sceptycznie.  Widzę to, o czym
mówisz, ale kto mógłby powiedzieć, co znaczą te kreski tak bezładne, jakby kura
pazurem je wydrapała? Są nie większe niż ślad mrówki na piasku.
 Mam szkło powiększające  oznajmiła Theresa przejęta.  Dostałam je
kiedyś od mojego brata. To znaczy wyżebrałam, ale mam. Muszę tylko poszukać.
W towarzystwie pokojówki pospieszyła do swojej sypialni, by odszukać szkło.
 Ależ dzieci!  wykrzyknęła Tiril ze zgrozą.  Wy jeszcze tutaj? Przecież
już dawno powinniście wszyscy być w lóżkach!
 Ale to takie ciekawe  zaprotestowała Taran, lekko sepleniąc. Ta niewielka
wada wymowy dodawała jej ogromnie dużo wdzięku.  Chcemy dowiedzieć się
więcej! Kim była Catherine? Czarownicą?
 Uff, nie!  jęknęła Tiril.  Tak nie wolno mówić! No, do łóżek, zmykaj-
cie!
 Pozwól im zostać  z uśmiechem poprosił Erling.  Tak mi przyjemnie
z waszymi dziećmi. Pewnie dlatego, że nie mam swoich. Pozwolisz?
Po tych słowach bliznięta już całkiem swobodnie rozgościły się przy stole.
Nawet Dolg podniósł się z podłogi i bez słowa usiadł na krześle.
Erling zdobył sobie ich serca na zawsze.
108
Villemann powiedział zazdrośnie:
 Taran, nie wieszaj się wujkowi Erlingowi na szyi!
 Cicho, dzieci!  uspokajała ich Tiril.  Babcia wraca.
Theresa w towarzystwie pokojówki, która posunęła się już w latach, ale nadal
była pracowita i oddana jak za młodu, przyniosły jakiś wielki, nieforemny przed-
miot, który bardzo trudno było ustawić w odpowiedniej odległości między okiem
a blatem stołu. Wcale też sprawie nie pomagał fakt, że wszyscy chcieli próbować
jednocześnie.
W końcu jednak Móri mógł z triumfem zawołać:
 To prawda, tu coś jest!
 Co jest?  dopytywała się Tiril, której pochylone głowy dzieci całkowicie
zasłaniały widok.
 Jakieś litery  stwierdził Erling.  Ale kompletnie niezrozumiałe.
 A właściwie, to czy ten naszyjnik jest bardzo stary?  zapytał Móri. 
Z jakich czasów pochodzi?
 Nie wiem  odparła Theresa.  Dostałam go przecież od Engelberta, a on
mówił, że w jego rodzinie znajdował się od dawien dawna. To wszystko, co mi
wiadomo.
 Myślę, że jest bardzo stary  wtrącił Erling.  Bo litery są gotyckie. Ale
przemieszane tak, że nic nie znaczą.
 Przepiszcie je na arkuszu papieru  zaproponowała Theresa.
Pospiesznie znalezli przybory i Tiril zapisywała, co tamci zdołali odczytać.
Zaczęli od pierwszego z lewej łańcuszka z szafirem, potem odczytali napis na
następnym tak dalej, do końca.
Następnie próbowali ocenić rezultat.
 E, tam!  powiedziała Tiril zniechęcona.  Widzę tu wyraznie niemieckie
litery, jak , o, z, ale żadnych znaków przestankowych.
Erling, który był kupcem, potrafił oceniać różne przedmioty.
 Jeśli mogę sobie pozwolić na zgadywanie, to naszyjnik pochodzi z szesna-
stego wieku, najwcześniej z piętnastego.
 To mogłoby się zgadzać  przytaknęła Theresa.
 No, co nam wyszło?
 XPIBCJDIUFGMJFHFOZC. . .  zaczął odczytywać Villemann, ale dał
za wygraną.  E tam, to nic nie znaczy!
 Może to szyfr  zastanawiał się Móri.
 Oczywiście, że tak!  zgodził się Erling.  Jak wiecie, ta sekta czy sto-
warzyszenie starych kawalerów posługiwało się wyłącznie zagadkami i tajemni-
czymi kodami.
 To chyba nie jest ani sekta, ani stowarzyszenie  zaprotestowała Tiril.
 Już dawno doszliśmy do wniosku, że to zakon. Taki jak templariusze i inne
podobne.
109
 No więc tak jak powiedziałem: stowarzyszenie starych kawalerów  rzekł
Erling ze złośliwym uśmiechem. Jak wszyscy mali chłopcy, również Villemann
i Dolg bardzo się zainteresowali przypuszczalnym szyfrem. Wypisywali litery
w różnej kolejności, sylabizowali mozolnie.
 W piętnastym czy szesnastym wieku nie znano chyba bardzo skompliko-
wanych szyfrów  wtrąciła Theresa niepewnie.
 Nie, mam nadzieję, że ten jest bardzo prosty  zgodził się Móri.  Naj-
prostszy szyfr polega na tym, że przesuwa się w całym zapisie jedną literę do
przodu.
Tiril spróbowała:
 YQJCDKE. . .
 Nie, nie  przerwał jej Dolg.  Mama po prostu przesuwa jedną literę
do przodu, a powinniśmy starać się myśleć tak jak ci, którzy układali ten szyfr.
Oni też wykonali coś najprostszego, to znaczy przesunęli zapis o jedną literę do
przodu.
Tiril spojrzała na swego dziwnego synka.
 Chcesz powiedzieć, że w takim razie my powinniśmy się cofnąć o jedną
literę?
 Właśnie tak.
 Spróbujmy!
 Ale to za proste  upierał się Villemann.
 Mimo to spróbujmy  nalegał Erling.
Tiril ponownie podjęła próbę.
 WOHABICHTEFLIEG. . . no, mamy  szepnęła.  Zapisuj, Dolg! Szyb-
ko!
Wszyscy byli tak podnieceni, że wykrzykiwali coś jedno przez drugie. W koń-
cu rozszyfrowali cały tekst, podzielili go na słowa:
 Wo Habichte fliegen ber Aare, schlafen die Hochmeister .
Villemann zmarszczył brwi.  Gdzie jastrzębie latają ponad orły, sypia wielki
mistrz ?
 Nie, nie!  zawołała Theresa.  Wielcy mistrzowie! Tam jest liczba mno-
ga, mój chłopcze!
 Jastrzębie ponad orłami?  powtarzał Erling.  Kto zrozumie, o co tu
chodzi?
Móri siedział zamyślony.
 Ja myślę, że to nie oznacza orłów  rzekł po chwili.  Aar to bardzo stare
określenie orła. Może tu chodzi raczej o rzekę Aar lub Aare? Chociaż nie ma tu
rodzajnika, ale sądzę, że to z braku miejsca.
 Habichtsburg  powtarzała Tiril.  Mamo, jak to mama mówiła? Gród
Habichtsburg w kantonie Aargau. Wysoko na skale Wlpelsberg nad rzeką Aar.
Albo Aare, jak kto woli.
110
Erling i Móri patrzyli na siebie długo. W końcu Móri powiedział:
 No i jak, Erling? Znajdziesz czas?
Oczy Norwega rozbłysły.
 Na to, by przeżyć przygodę, mam zawsze mnóstwo czasu!
 Ale nie beze mnie, chłopcy!  zawołała Tiril.  Nie beze mnie!
 Głuchy jak morze gdy je wicher wzburzy,
Słyszałem szum mroczniejących głosów
Niskich jak dzwięk harfianej struny.
Słyszałem, jak płyną z zachodu na wschód,
Jak pytają i wyjaśniają, wznoszą się i opadają,
Jak biegną niczym fale ku mojemu łożu .1
1
Fragment pierwszej części poematu Gustafa Frdinga  Sny w Hadesie .
Rozdział 15
Kardynał von Graben był obrzydliwie stary i wychudzony, od dawna leżał
w łóżku w swojej siedzibie w Sankt Gallen. Oddech miał charczący, oczy matowe,
chyba że płonął w nich gniew na podwładnych.
Na początku tego roku podróżował do Watykanu, dokąd dotarł z pomocą licz-
nego sztabu służących, którzy wykonali nadludzką pracę, żeby przewiezć go tam
i z powrotem.
Teraz siły starca były na wyczerpaniu.
W wytwornej sypialni siedział bratanek kardynała, biskup Engelbert, oraz brat
Lorenzo. Pilnowali się nawzajem niczym jastrzębie, czekali na ostatnie słowo
Wielkiego Mistrza, czekali, by oznajmił, który z nich będzie jego następcą i zo-
stanie głową Zakonu Świętego Słońca.
Mistrz już od dawna nic nie mówił. Tylko w długich odstępach czasu ze świ-
stem wciągał powoli powietrze do pracujących z największym wysiłkiem płuc.
 No i co, biskup jakoś nie został jeszcze kardynałem?  zapytał Lorenzo
złośliwie.
Engelbert drgnął. Zaczynał drzemać w wygodnym fotelu.
 Są sprawy, o których sam decyduję  rzekł surowo.  Uważam, że czas
jeszcze nie nadszedł.
Wcale tak nie uważasz, myślał Lorenzo z niechęcią. Nie wiem co prawda zbyt
wiele o hierarchii kościelnej, ale słyszałem, że ostatnio kolegium kardynalskie
w Watykanie też cię nie rekomendowało, choć formalnie mogłoby to już dawno
uczynić.
Cichy jęk na łożu sprawił, że obaj stali się czujni. Brat Lorenzo podszedł do
chorego.
 Mistrzu  szepnął.  Nie śpicie?
Kardynał von Graben poruszał spierzchniętymi wargami. Lorenzo stwierdził,
że kielich jest pusty, i posłał Engelberta, by przyniósł wina.
Gdy tylko biskup opuścił pokój, Lorenzo zaczął szarpać starca za ramię i szep-
tać pospiesznie:
 Ujawnij przede mną swoją tajemnicę, Mistrzu! Powiedz, gdzie ukryłeś
112
wszystkie dokumenty Zakonu? Gdzie znajdują się księgi? Ta czerwona i ta, którą
jedynie ty, panie, znasz?
Kardynał w odpowiedzi skrzywił się tylko boleśnie. Lorenzo wiedział, że En-
gelbert również próbował wycisnąć z umierającego starca wszystko, co ten wie
o Słońcu; Lorenzo widział biskupa, jak pochylał się nad łożem i potrząsał ramie-
niem swego wuja. Zatem obaj mieli tu do załatwienia tę samą sprawę.
Kiedy Engelbert wrócił z winem, rozczarowany Lorenzo siedział na swoim
miejscu. Obaj wiedzieli, że czas ucieka, a stary zachłannie strzeże swojej wiedzy.
Kiedy umrze, cała wiedza o Słońcu zejdzie ze świata wraz z nim.
Rozległo się dyskretne, acz niecierpliwe stukanie do drzwi. Engelbert uchylił
je ostrożnie.
 Jego eminencji nie wolno przeszkadzać. . .  zaczął szeptem, lecz zaraz
otworzył drzwi szeroko i w progu ukazali się dwaj ludzie. To byli ci sami, którzy
kiedyś ścigali Theresę i Móriego przez las i którzy jak niepyszni musieli potem
piechotą wrócić do domu. Ponad dwanaście lat temu.
 Jaką macie sprawę?  zapytał Engelbert niecierpliwie.  Proście Boga,
żeby była dość ważna, bo w przeciwnym razie. . .
 Wasza eminencjo. . . Widzieliśmy dzisiaj troje z nich. Przejechali konno
tuż pod naszymi oknami, tak wcześnie rano, że ja nawet nie zdążyłem się ubrać,
i zawołałem tego oto, ale on jeszcze wcale nie wstał z łóżka, więc powiedzieliśmy
sobie, że trzeba jak najszybciej założyć coś na siebie i jechać tutaj.
 Chwileczkę  wtrącił brat Lorenzo.  O kim wy mówicie?
 Jeden to był ten czarownik, ten, co jest niebezpieczny. Druga to kobieta,
jego żona, ta Tiril, którą chcieliśmy pojmać. A trzeci to jakiś nieznajomy. Jechali
na zachód. Przez miasto. A pakunków mieli tyle, że wybierają się pewno daleko.
Na łóżku pod ścianą otworzyły się okropne oczy starca. Kardynał von Gra-
ben oddychając ze świstem usiadł chwiejnie na posłaniu. W jego wzroku płonął
fanatyczny ogień.
 Ależ wuju!  wykrzyknął biskup Engelbert.  Przez ostatnie tygodnie
leżał wuj przecież jak martwy!
Trudno powiedzieć, skąd stary orzeł brał siły. Zdawało się, jakby je czerpał
z wiadomości o trojgu podróżnych, którzy przejechali przez miasto, czy raczej ze
świadomości, że ci ludzie w ogóle jeszcze istnieją.
 Tyle lat  szeptał chrypliwie.  Zniknęli na tak wiele lat! I teraz znowu
są. Brać ich! Zamknąć w więzieniu, a kobietę przyprowadzić tu do mnie!
Dokonała się w nim niewiarygodna przemiana. Stanął na niepewnych nogach,
lecz mimo to o własnych siłach, przekrzywionej szlafmycy zawiązanej pod brodą,
z potarganymi siwymi włosami wysuwającymi się spod czapki i sterczącymi na
boki, w długiej nocnej koszuli, która jednak nie ukrywała chudych, starczych nóg.
Palce, długie i pokrzywione, rozcapierzył w stronę Lorenza, chwiał się, ale stał,
trzymając się mocno oparcia łóżka.
113
Spojrzenie złych oczu było tak straszne, że wprost trudno je było znieść.
 Lorenzo  wysyczał.  Szukałem przez tak wiele lat. Rozczarowanie
wysysało ze mnie wszystkie siły. Wiedziałem, że oni znajdują się gdzieś w Austrii,
ale nie mogłem ich dopaść. I nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Lorenzo,
czynię cię odpowiedzialnym za pojmanie tej kobiety, tej Tiril Dahl. Jeśli ci się
to nie uda, nigdy już nie wracaj do Zakonu Świętego Słońca! A znajdziesz ją
i przyprowadzisz do mnie, wtedy zostaniesz moim następcą, wielkim mistrzem!
Engelbert, urażony, postąpił krok naprzód.
 A ja, wuju? Przecież to mnie obiecałeś ten tytuł!
Kardynał niecierpliwym ruchem ręki kazał mu się odsunąć.
 Wygra ten, który przyprowadzi mi tę kobietę żywą. A poza tym to już i tak
bardzo straciło na aktualności.
Lorenzo uznał, że chwila nie jest odpowiednia na okazywanie gniewu o to, że
Mistrz obiecał dziedzictwo swemu bratankowi. Zapytał natomiast ponuro:
 Co Mistrz ma na myśli mówiąc, że to nie jest aktualne?
Wielki Mistrz odwrócił się do niego i syknął:
 Jeśli znajdziemy kobietę, znajdziemy również brakujący element dla roz-
wiązania zagadki Słońca. Tak! Idzcie tedy i szukajcie! Wezwijcie mego kamerdy-
nera! Chcę się ubrać.
Engelbert i Lorenzo wycofali się z sypialni razem z dwoma ludzmi, którzy
przynieśli takie ekscytujące wiadomości. Żaden z nich nie byłby teraz w stanie
znieść straszliwego spojrzenia Wielkiego Mistrza.
Nigdy jeszcze nie widzieli tak odpychającej istoty! Już prawie umarły, ocknął
się znowu do życia i odzyskał ludzki wygląd. Stał teraz przed nimi i wbijał w nich
nienawistne spojrzenie. Pospiesznie wyszli z pokoju.
W noc przed opuszczeniem  wraz z Mórim i Erlingiem  Theresenhof Tiril
nawiedził sen.
Od wielu lat prowadziła normalne życie, a duchy trzymały się z daleka od ich
domu. Tej nocy jednak znowu miały miejsce straszne wydarzenia.
Duchów co prawda nie widziała, ale był to ten sam koszmar, co dawniej.
Znajdowała się głęboko w ziemi, w ciemnej norze, i słyszała ów przygnębiają-
cy chóralny śpiew. Głębokie, ponure glosy umarłych czarnoksiężników zbliżały
się i oddalały, napływały rytmicznie, powolnymi falami, jakby spłukiwały smutek
całego świata, wyrzucały go na brzeg i znowu się cofały. Przybliżały się do niej
i odpływały. Tiril płakała boleśnie i naprawdę z oczu płynęły jej łzy.
Nie jedz, nie podejmuj tej podróży, szeptał jakiś głos w głębi duszy. Jest ci
tu dobrze, zapomnij o tamtym, to cię nie dotyczy. Zostań tutaj, gdzie jesteś bez-
pieczna!
114
Ocknęła się spocona ze strachu. Móri spał. Tiril otarła oczy i leżała rozdygo-
tana, rozmyślając o śnie.
Kiedy jednak nastał ranek, znowu pojawiło się słońce i wróciła radość życia.
Mieli wyruszyć w podniecającą podróż, której by się nie wyrzekła za nic na świe-
cie. Erling i Móri, i ona, dokładnie tak jak za młodych lat.
Theresa próbowała protestować, nie chciała, żeby jechali wszyscy troje. Ale
przecież dzieci były już teraz duże, mieli liczną służbę i Theresa zostawała w do-
mu. Ona sama zresztą też by z ochotą posmakowała przygody i bardzo chętnie
wybrałaby się z nimi, ale po ostatniej mroznej zimie dokuczały jej poważne bóle
reumatyczne. W tej sytuacji nie odważyłaby się opuszczać domu. Móri potrafił
skutecznie łagodzić jej bóle i pocieszał, że wszystko wkrótce minie, byle tylko
przez jakiś czas trzymała się w cieple i spokoju.
Nikomu nie przyszło do głowy, że troje podróżników może znowu natknąć się
na prześladowców. Teraz, po prawie trzynastu latach?
Minęli Innsbruck, nawet się nie oglądając w stronę przedmieścia, gdzie znaj-
dowała się kanonia. Jechali zresztą z dala od tych miejsc. W miasteczku Sankt
Gallen byli już znacznie ostrożniejsi, posuwali się obrzeżami, bowiem w centrum
kiedyś mieszkał kardynał von Graben. On sam nie był już chyba grozny, jeśli
w ogóle jeszcze żył. Chyba już nie i pewnie właśnie dlatego prześladowcy rów-
nież zrezygnowali z poszukiwań. Ale wspomnienie złych oczu kardynała budziło
nadal w Mórim dreszcz grozy, więc instynktownie starał się unikać wszelkiej kon-
frontacji, nawet ze służbą tamtego.
W najkoszmarniejszym śnie jednak nie przyszłoby żadnemu z podróżnych do
głowy, że przejechali oto pod oknami zaufanych pomocników kardynała. To był
po prostu czysty przypadek i prawdziwy pech.
Podczas podróży oglądali wiele bardzo pięknych krajobrazów z zawrotnie wy-
sokimi szczytami Alp. Na Grossglockner nie raz patrzyli z daleka, ze swojego
domu, ale widok potężnego masywu z bliska wprost zapierał dech w piersiach!
Kiedy znalezli się już wysoko na wyżynie szwajcarskiej, zauważyli, że lasy szpil-
kowe zaczynają tutaj przypominać te, jakie rosną na Północy, w Skandynawii.
Tiril poczuła w sercu nagłą tęsknotę za krajem dzieciństwa. I to ona, która nigdy
nie lubiła iglastych lasów!
Za Zurychem krajobraz nie był już taki dziki, zbliżali się do gór Jura, które
pod względem wysokości nie mogły się nawet mierzyć z Alpami, ale mimo to
sprawiały imponujące wrażenie.
Jechali już od wielu dni, lecz zapał ich nie opuszczał. Naszyjnik z szafirów
wskazał im drogę, którą powinni podążać. Jeśli nie dla czego innego, to choćby
z czystej ciekawości.
Żeby dostać się do rzeki Aare, musieli się przeprawić przez inną rzekę. Zapy-
tali przewoznika o jej nazwę.
 Reuss  odpowiedział.
115
Popatrzyli po sobie. Atmosfera zaczynała być odrobinę nieprzyjemna.
Heinrich Reuss von Gera, niegdyś w Norwegii zwany Henrikiem Russem. Ale
przecież Gera znajduje się w Niemczech? Tak, ród mógł stamtąd właśnie pocho-
dzić, choć oni o tym nie wiedzieli.
Po drodze widzieli wiele rycerskich zameczków jak przyklejonych do gór-
skich szczytów. Wiele znajdowało się w ruinie, ale niektóre były dość zadbane.
Zastanawiali się, jak też może wyglądać Habichtsburg. Kolebka rodu Habs-
burgów.
Przekonali się o tym pewnego popołudnia, kiedy jechali przez wzniesienia
ponad rzeką Aare.
 Tam!  zawołał Erling.  To musi być tam!
Z tego, co usłyszeli od jakiegoś człowieka w gospodzie, gdzie ostatnio noco-
wali, mogli wnosić, że to, co widzą przed sobą, nie jest niczym innym. To Habs-
burg, dawne Habichtsburg. Wysoka samotna wieża rysowała się na tle rozpłomie-
nionego zachodem nieba.
 Spodziewałam się jakiegoś imponującego zamku z wieżami i iglicami 
powiedziała Tiril z odrobiną rozczarowania.
 Powinnaś pamiętać, że gród został zbudowany w roku tysiąc dwudziestym
 przypomniał Erling.  Wtedy nie znano jeszcze wielkich zamków z dziedziń-
cami, na których mogły się odbywać pojedynki, wtedy lokowano zamki wysoko
na szczytach i budowano je z głazów i kamiennych bloków. A zresztą słyszeliśmy
nie dalej jak dzisiaj, że ta twierdza była znacznie okazalsza, ale że większa jej
część legła w gruzach. Pozostała jedynie ta samotna wieża i masywne zabudowa-
nia, które widzimy.
Podnieśli głowy, bo na niebie pokazały się dwa drapieżne ptaki, które wyko-
nały krąg nad zamkiem, a potem skierowały się na drugą stronę rzeki.
 A oto i nasze jastrzębie  uśmiechnęła się Tiril.  A może to orły?
Ani jedno, ani drugie  odparł Móri.  Długie wycięte ogony i sposób lata-
nia wskazują, że to muszą być kanie rude. Ale to też gatunek jastrzębi, zresztą tak
samo imponujący jak inne.
Znowu przyglądali się zamkowi położonemu wysoko na skale Wlpelsberg.
Mieli jeszcze kawałek drogi, żeby się tam dostać.
 Rozłożymy się tutaj obozem na noc, czy też pojedziemy do miasteczka
u podnóża zamku?  zapytał Móri.
 A dlaczego nie pojechać od razu do zamku?  zastanawiał się Erling. 
Przecież możemy tam rozbić obóz. Dotrzemy na miejsce, zanim się ściemni.
Kiedy znalezli się już niemal pod skałą, wstrzymali konie.
 W oknach świeci się światło  powiedziała Tiril zaskoczona.
 Tak, rzeczywiście. Muszą tam mieszkać jacyś ludzie, tego się nie spo-
dziewałem.  Erling był zdumiony.  Co w takim razie robimy? Nie możemy
116
przecież po prostu przyjść i powiedzieć:  Wybaczcie, ale chcielibyśmy sprawdzić
w waszej sypialni, czy nie śpią tam gdzieś wielcy mistrzowie ?
Móri uśmiechnął się.
 Wielcy mistrzowie, jeśli już, to pewnie spoczywają w piwnicy. W jakiejś
krypcie czy czymś takim.
 Uff, przestań z tą makabrą! Czy już nie dość mamy różnego rodzaju krypt
i grobowców?
 Ostatnie widzieliśmy co najmniej czternaście lat temu, Tiril. Trzeba by
trochę odświeżyć pamięć.
 Czy to było naprawdę tak dawno temu? Tak, nasze dzieci są już przecież
duże, tylko że ja wciąż czuję się tak, jakbym nie miała jeszcze trzydziestu lat. Ani
nawet dwudziestu.
 Bo też i nie masz, a jeśli, to tylko, że tak powiem, na zewnątrz. W głębi
duszy wciąż jesteś tamtą młodą dziewczyną.
 Dziękuję ci, to bardzo ładnie powiedziane. Och, jakie to wszystko podnie-
cające! Czuję się naprawdę jak za naszych młodych lat.
 Owszem  potwierdził Móri łagodnie.  Ale nie wszystko jest takie jak
dawniej. Myślę, że teraz będzie trudniej.
Tiril spojrzała na niego z niedowierzaniem.
 Nie istnieje najmniejszy nawet powód, by ta przygoda miała nam się bar-
dziej dać we znaki. Wprost przeciwnie. A może ty opierasz swoje twierdzenie na
czym innym, nie na realnych przesłankach.
Móri bardzo głęboko wciągnął powietrze.
 Tak rzeczywiście jest.
 Ty i te twoje przeczucia!  obruszył się Erling.  A może uważasz, że
powinniśmy zawrócić?
 Tak by było najlepiej.
 Och, przestań!  rozgniewała się Tiril.  Nie widzę nic niebezpiecznego
w tej wyprawie. Drani, którzy nas prześladowali, już nie ma, twoi towarzysze nie
dają o sobie znać od wielu lat, a my chcemy tylko obejrzeć stary gród. Czego tu
się bać?
 I właśnie to mnie przeraża. Nie dostrzegam żadnego niebezpieczeństwa,
a mimo to. . .
Zamilkł.
 A mimo to, co?  dopytywał się Erling.
Móri zacisnął szczęki.
 A mimo to boję się, że to będzie prawdziwa próba ognia.
 Próba ognia!  prychnęła Tiril.  Tak jakbyśmy już przedtem nie przeszli
przez ogniowy chrzest! Ruszamy, i niech wrócą nasze dawne szczęśliwe dni!
 Teraz będzie inaczej  ostrzegł Móri, a skrzydełka nosa zaczęły mu drgać.
117
 Nie podoba mi się to. To tak jakby. . . jakbyśmy mieli innych wciągnąć w awan-
turę. Powiem wam, że ja się po prostu boję!
Erling i Tiril spoglądali na siebie zbici z tropu. Nad głowami stojących ludzi
przeleciała chmara ptaków, przerażająco czarnych na tle czerwonego nieba.
 Może jednak powinniśmy zawrócić  zastanawiała się Tiril.
 Teraz, kiedy już jesteśmy u celu?  zaprotestował Erling.  Możemy
chyba przynajmniej spróbować!
Tiril dobrze znała Móriego. Wiedziała, czym go sprowokować.
 Nie, to na nic!  oświadczyła stanowczo.  Zawracamy!
Zareagował dokładnie tak jak oczekiwała.
 Nie, dlaczego? Wcale nie mam ochoty się poddawać  rzekł wolno.
Zauważyli, że Móri raz po raz ogląda się za siebie, w stronę doliny.
 Zrobimy, jak proponujesz, Erlingu.  zdecydował.  Podejdziemy ostroż-
nie do zamku. Jeśli natrafimy na jakieś przeszkody, to zawrócimy. Możecie mi to
obiecać?
 Mamy na tyle rozumu, by liczyć się z twoimi ostrzeżeniami, Móri  po-
wiedział Erling.  Oczywiście, że obiecujemy!
Tiril skinęła głową, lecz przez cały czas badawczo przyglądała się mężowi.
 Czy potrafiłbyś zdefiniować swój niepokój?
Na jego twarzy wciąż utrzymywał się ten wyraz jakby czujnego zakłopotania.
 To nic konkretnego. Mam tylko takie wrażenie, że coś się na nas czai.
Czeka, obserwuje nas.
 Czy nie mógłbyś zamiast  coś mówić  ktoś , Móri.  poprosiła Tiril. 
Wtedy zimne mrowienie na plecach nie jest aż takie wyrazne, mój kochany.
 Dlaczego się tak często oglądasz na dolinę, Móri?  zapytał Erling.
 Nie wiem.  usłyszał w odpowiedzi.
Świat trwał pogrążony w ciszy, gdy tak stali na zboczu, wciąż jeszcze spory
kawałek od starej twierdzy. Daleko w dole słyszeli szum rzeki Aare, czasami jakiś
nocny ptak krzyknął w lesie. Poza tym można było sądzić, że znajdują się na tym
pustkowiu całkiem sami.
Tiril zebrała się na odwagę.
 No cóż  powiedziała.  Zatem przyjmujemy wyzwanie, stajemy do tej
próby ognia, ale oczy i uszy będziemy mieć otwarte.
 Niech tak będzie  uśmiechnął się Móri.
Rozdział 16
Tym razem Tiril postanowiła wykorzystać swoje pochodzenie z domu Habs-
burgów. Oświadczyła spokojnie, lecz zdecydowanie, że wejdą do zamku. Nie było
jeszcze tak strasznie pózno.
 Zostawcie wszystko mnie  dodała.
Obaj mężczyzni otworzyli usta, by spytać, co zamierza, i ewentualnie ostrzec
ją przed pochopnym działaniem, ale zamiast tego Móri powiedział:
 Kiedy moja ukochana i szanowna małżonka mówi tym tonem, to pozostaje
tylko pokornie przytakiwać.
 I tak będzie najlepiej  potwierdziła Tiril.
Podjechali do wieży, obok której wznosiła się masywna budowla; w cza-
sach świetności musiała prezentować się niczym pałac. Mimo szacownego wieku
wszystko tu wyglądało porządnie i było dobrze utrzymane. Świeżo wygracowane
żwirowe alejki, żadnych kamieni ani odpadającego gruzu.
 Popatrzcie na te mury  rzekł Móri z uznaniem.
 Grube co najmniej na cztery łokcie  ocenił Erling.
I rzeczywiście. Mury miały dwa i pół metra grubości.
Erling mówił dalej:
 Tiril, jesteś pewna tego, co robisz?
 Najzupełniej!
Zastukali do ciężkiej bramy.
Potem czekali.
W końcu ukazał się jakiś człowiek, najwyrazniej zaskoczony ich wizytą, są-
dząc po roboczym ubraniu, jakie na sobie miał. Zdaje się, że był to tak zwany
człowiek do wszystkiego. Najbardziej przypominał chłopa, który nie zdążył się
przebrać po pracy w obejściu.
 Słucham.
Tiril uśmiechnęła się do niego.
 Grss Gott  pozdrowiła go uprzejmie.  Prosimy wybaczyć, że prze-
szkadzamy, ale moja matka pochodzi z Habsburgów, jest siostrą cesarza, i gdyby
było można, to bardzo byśmy chcieli zobaczyć Zachodni Habichtsburg.
119
Człowiek w bramie pochylił się tak, że czołem prawie dotykał progu.
 Ale, wasza wysokość. . . nie spodziewaliśmy się, przyjęlibyśmy panią z ca-
łą wspaniałością, przygotowalibyśmy odpowiedni posiłek, gdyby wasza miłość
zechciała nas uprzedzić, to my byśmy. . .
Tiril starała się go uspokoić, władczym gestem uniosła rękę.
 Nie trzeba, nie! Zboczyliśmy z drogi pod wpływem impulsu. Przejeżdżali-
śmy tędy i przyszła nam ochota, żeby obejrzeć okolice, z których pochodzą Habs-
burgowie. A poza tym my jesteśmy zwyczajnymi ludzmi, ponieważ mój ojciec
wywodzi się ze szlachty niższego stanu, mąż zaś w ogóle nie jest szlachcicem.
Dlatego rzadko posługuję się moim książęcym nazwiskiem, a jeśli już, to robię to
bardzo dyskretnie. Chciałam po prostu obejrzeć to, co zostało ze starego zamku,
a myślałam, że nie będzie to możliwe, jeśli nie powiem, kim jestem.
 Oczywiście, wasza wysokość. Proszę wejść, z radością oprowadzę państwa
po zamku, a tymczasem moja żona zajmie się wieczerzą. Jesteśmy tutaj zarządca-
mi i przez cały rok mieszkamy w zamku.
Troje podróżnych z zadowoleniem przyjęło wiadomość, że w zamku nie ma
nikogo z rodu Habsburgów. Nikt z książęcego domu nic przecież o Tiril nie wie-
dział.
 Skąd miałaś pewność, że nie ma tu nikogo z rodziny?  zapytał Móri po
norwesku, gdy znalezli się już za furtą.
 A czyż nie wywiesza się flagi na wieży, kiedy pan zamku znajduje się
w domu?  odpowiedziała szeptem.
 Racja!
 Niezła robota, Tiril  pochwalił Erling.
A Tiril była jeszcze na tyle młoda, że zarumieniła się pod wpływem tej po-
chwały.
Zaproponowano im nocleg, co przyjęli z radością. To rozwiązywało proble-
my bytowe, a ponadto będą mieli czas rozejrzeć się po zamku. Syn gospodarzy
zaopiekował się końmi, był to bardzo sympatyczny chłopiec, którego polubili od
pierwszego wejrzenia.
Przyjemnie było znalezć się pod dachem po całym dniu w siodle. Nie robili
popasów dokładnie tak samo jak w latach młodości. Musieli jednak stwierdzić, że
chyba nie są już tacy młodzi. Wygodne życie smakowało bardziej niż dawnymi
czasy.
Kiedy siedzieli w hallu o potężnym sklepieniu, czekając na zarządcę, Erling
powiedział:
 Mój Boże, jak wspaniale być znowu z wami! Tamte lata. . . Nie chciałbym
mówić o Catherine. Móri, jesteś pewien, że znajdujemy się na właściwym tropie?
 Absolutnie! Powietrze wokół nas jest tak nabrzmiałe grozą, że aż cuchnie.
 Wokół nas, powiadasz?
 Tak. Chociaż teraz jest jakby spokojniej.
120
 Czy to dobrze?
 Dla nas dobrze akurat w tej chwili. Ale dla naszej sprawy nie.
Przyszedł zarządca ze swoją bardzo tęgą żoną.
 O, wiele lat minęło od czasu, kiedy mieliśmy ostatnią wizytę kogoś z Habs-
burgów  powiedziała przejęta i z zakłopotaniem ukłoniła się głęboko.  Aaska-
wa pani. . . Witajcie! Witajcie wszyscy! To dla nas wielki zaszczyt. Robimy w tym
zamku, co tylko możemy.
 I nikt was nie odwiedza? To musi być smutne. Zamek znajduje się w znako-
mitym stanie. Muszę powiedzieć o tym mojej matce, a ona przekaże wiadomość
cesarzowi.
 Dziękujemy waszej miłości za życzliwość.
Erling i Móri wymienili spojrzenia. Zdumiewało ich, z jaką łatwością Tiril
wczuwa się w książęcą rolę, z jakim przekonaniem wypowiada słowa. Jakby się
do tego urodziła.
No i przecież mimo wszystko tak było.
Cieszyli się, że w jej osobowości nie ma najmniejszych śladów ojcowskiego
dziedzictwa  po biskupie Engelbercie.
Zarządca zabrał gości na oglądanie zamku, a jego syn towarzyszył im z wielką
ochotą. Wspinali się po kamiennych schodach, wyglądali przez niezliczone okna
i otwory przeznaczone dla łuczników, przeciskali się ciasnymi korytarzami, oglą-
dali dobrze utrzymany dom mieszkalny i zrujnowane pomieszczenia na wieży.
Mury były rzeczywiście potwornie grube. Zmieściłby się w nich średniej wiel-
kości pokój jakiegoś norweskiego czy islandzkiego domu.
W wieży było wilgotno i zimno.
 Jak kobiety musiały w tamtych czasach cierpieć westchnęła Tiril.  Ten
wieczny chłód od wilgotnych murów i od kamiennej podłogi.
 A mężczyzni to nie cierpieli?  uśmiechnął się Erling.
 Mężczyzni nie dostają zapalenia pęcherza od siedzenia na kamiennych ła-
wach  prychnęła Tiril.  Móri, zauważyłeś tutaj coś szczególnego? Oczywiście
nie chodzi mi o zapalenie niewymownych części ciała.
Móri uśmiechnął się ze smutkiem.
 Nie, ale wydarzyło się tu wiele tragedii i nieszczęść. Wielu rycerzy padło
przy otworach strzelniczych, inni znowu umierali powoli na własnych posłaniach.
Wyczuwam tutaj pamięć niewiernych książąt i ich równie niewiernych sług. Ale
żadnych śpiących wielkich mistrzów.
 No to zejdzmy do piwnicy  zaproponował Erling.
Zapytał zarządcę, gdzie znajdują się groby lub krypty.
Zarządca odpowiedział mu z uśmiechem:
 O nie, mój panie, książęta, a wcześniej hrabiowie z domu habsburskie-
go mieszkali w zamku tak dawno temu, że żadne groby z tamtego czasu się nie
zachowały. Chociaż akurat o tym ja sam niewiele mogę powiedzieć, więc może
121
dobrze będzie zejść do piwnic i zobaczyć. O ile się orientuję, znajduje się tam
tylko wino, ale nigdy nic nie wiadomo.
 Znakomicie  zgodził się Erling. Móri ich jednak powstrzymał.
 Nie  powiedział pospiesznie. Posługiwał się norweskim, by zarządca nie
zrozumiał.  Tam nie ma nic, co mogłoby mieć dla nas znaczenie. Nie musimy
tam szukać. Gród Habsburg jest wolny. Ale pamiętacie dokładnie inskrypcję na
naszyjniku?
  Tam gdzie jastrzębie latają ponad Aare, śpią wielcy mistrzowie  wyre-
cytowała Tiril. No właśnie.
Znajdowali się w dalszym ciągu w pomieszczeniach wieży.
 Wejdzmy jeszcze raz na samą górę  rzekł Móri.
Zarządcy wyjaśnił, że chciałby jeszcze raz coś sprawdzić.
Ponownie wspięli się po wysokich, stromych schodach.
Kiedy byli już na górze z rozległym widokiem na okolicę, Móri powiedział,
przekrzykując szum wiatru:
 Za pierwszym razem widziałem tu coś bardzo interesującego, ale zapo-
mniałem zapytać. Czy widzieliście ten zamek obronny tam dalej w dolinie?
Tiril zastanawiała się. Przypomniała sobie, że kiedy dotarli do Zachodniego
Habsburga, Móri stał się bardzo niespokojny. Nieustannie oglądał się za siebie
i mówił o złych mocach. Pózniej, kiedy już weszli do zamku, ostrzegał, że powie-
trze jest ciężkie od strasznej grozy.
Owszem, Habsburg mógł być czysty. Ale tam w dolinie. . .  gdzie jastrzębie
latają ponad Aare . . .
Zarządca wyjaśnił, że ów zamek obronny, o który pytał Móri, to wspaniała
budowla i nadal mieszkają tam znakomici państwo. Na kolejne pytania Móriego
odpowiadał przeważnie syn gospodarza, dodał też, że nie istnieje żadna opowieść
związana z historią tamtego zamku.
Móri zastanawiał się długo. Jego badawcze spojrzenie przesuwało się wolno,
uważnie oglądał dolinę.
 A czy w okolicy istnieją jakieś inne zamki? Na przykład. . . w tamtym
kierunku?
Wskazał przed siebie, a Tiril wiedziała, że to z tamtej strony dociera do niego
przeczucie grozy.
Zarządca zastanawiał się.
 Teraz to chyba nie, ale zdaje się w przeszłości jakiś zamek tam stał. Nic już
z niego nie zostało, ale to chyba rzeczywiście było w tamtym kierunku.
 A jak się nazywa to miejsce?  zapytał Móri, a w jego głosie wyczuwało
się wielkie napięcie.
 Jak się nazywa? Zdaje mi się, że Graben.
Graben? Von Graben, zdawały się mówić spojrzenia Móriego, Erlinga i Tiril.
122
 To tam  szepnął Móri cicho. Opuścił ramiona, jakby ta wiadomość przy-
niosła mu ulgę po bardzo długim oczekiwaniu.
 Dlaczego to się nazywa Graben?  spytała Tiril żałosnym głosem. Sprawa
dotyczyła jej osobiście, bo przecież jej ojcem był von Graben, a więc ona również
tak się nazywała.
Móri położył jej rękę na ramieniu, żeby ją zapewnić, że to wszystko naprawdę
nie ma z nią najmniejszego związku.
Zarządca powiedział trochę niepewnie:
 Bardzo niewiele wiem o tym wszystkim. Dlaczego stary zamek nazywał
się Graben? Po prostu nie mam pojęcia. Słyszałem tylko jeszcze w dzieciństwie,
jak ludzie gadali o tych ruinach. O tym, że dawno temu miał tam jakoby mieszkać
pewien bogaty i bardzo zły pan. Był on okropnie religijny. Czy był zakonnikiem,
czy nie, nie potrafiłbym powiedzieć, słyszałem co prawda o jakimś zakonie, ale
nie umiałbym tego powiązać z zamkiem. No tak. . . Ten pan był podobno bardzo
ważną figurą za czasów inkwizycji, ale nic pewnego nie wiem.
 W takim razie musiałby być dominikaninem  powiedział Erling.  Al-
bo może jezuitą. Pierwsi znani byli ze swojej bezkompromisowej postawy wobec
wszelkich sekt, drudzy natomiast z dosyć pobłażliwego stosunku do grzechów.
Sprzedawali na przykład grzesznikom listy absolucyjne. Sami także grzeszyli spo-
ro, ale łatwo udzielali sobie odpuszczenia grzechów. Również oni byli fanatykami
jeśli chodzi o zwalczanie ludzi myślących inaczej.
Zarządca wtrącił:
Tak, słyszałem, że ludzie niezbyt chętnie chodzili pobliże ruin, gadali, że miej-
sce jest naprawdę straszne.
Tiril zadrżała. Z trzech powodów. Sprawił to chłodny wieczorny wiatr, oto-
czone złą sławą ruiny daleko w dolinie, a przede wszystkim to, co o polowaniu na
innowierców i inaczej myślących powiedział Erling.
Jej wyrazne drżenie stało się sygnałem, że trzeba wracać na dół, gdzie czeka
już smakowita kolacja.
Po posiłku zasiedli wszyscy do rozmowy, gospodarze z synem i troje gości.
Tiril zwróciła uwagę, że Erling pije więcej niż poprzednio i że to martwi również
Móriego. Ale atmosfera przy stole była wspaniała i zarządca wyraził pragnienie,
by takie wizyty zdarzały im się częściej.
Troje podróżnych opowiadało o Norwegii i Islandii, a także o swoich poprzed-
nich przygodach. Ale prawdziwy powód, dla którego trójka przyjaciół tu przyje-
chała, nie został wyjawiony.
Ta noc była przyjemną odmianą po niespokojnym śnie w gospodzie pod Zu-
rychem, gdzie jacyś goście weselni robili co mogli, by wszystkich pobudzić.
Następnego ranka bardzo wcześnie podróżni pożegnali się z sympatycznymi
123
gospodarzami i wyjechali.
Zamierzali posuwać się wzdłuż rzeki Aare, dopóki nie znajdą się na wzniesie-
niu, gdzie, jak sądzili, powinny znajdować się ruiny Graben.
Zawsze zresztą można pytać o drogę.
Móri jednak był bardzo niespokojny i wydawał się przygnębiony. Tiril bardzo
się to nie podobało.
Erling również zauważył dziwny nastrój przyjaciela.
 Móri, co z tobą?
 Gdybym miał wybierać, to bym natychmiast zawrócił.
Tiril miała ochotę zastosować swoją metodę i powiedzieć prowokująco:  No
to wracajmy , ale powstrzymała się. Nie można przesadzać.
Na szczęście Móri sam rozwiązał problem.
 Nie, oczywiście, że nie wracamy, jesteśmy przecież prawie u celu. Przy-
znać jednak muszę, że się boję. Powinniśmy być bardzo ostrożni i czujni. Obie-
cajcie mi to!
 Obiecujemy.
Tiril rozejrzała się wokół. Znajdowali się na dnie doliny, otoczonej wysokimi
i stromymi górami.
Poczuła się bardzo mała. I to z wielu powodów. W jaką to straszną sprawę
wszyscy troje się wdali? O co tu może chodzić, skoro nawet nadludzko silny Móri
jest tym tak poruszony?
A w dodatku nie było przy nich towarzyszy Móriego.
Rozdział 17
Kiedy zbliżali się do rzeki, Erling i Tiril jechali obok siebie. Tu w dole droga
była wystarczająco szeroka na dwoje jezdzców. Móri znajdował się dość daleko
przed nimi.
 Nasz drogi czarnoksiężnik zmienił się, a pod pewnymi względami nie
zmienił w ciągu tych czternastu lat  stwierdził Erling.  Najwyrazniejszą od-
mianą jest to, że nosi teraz normalne, zwyczajne ubrania. Jak widzę, zrezygnował
z tej swojej brunatnej peleryny.
 O, ale wciąż ją ma  rzekła Tiril zarazem złośliwie i czule.  Jest już taka
zniszczona, że przez dziury widać niebo, ale wiesz, jak to jest z ubraniem, które
człowiek kocha. Trudno się z nim rozstać.
 Wiem  uśmiechnął się Erling.  Ale też wydaje mi się, że Móri jakby
wydoroślał, dojrzał. I stał się spokojniejszy. Te lata z tobą dobrze mu zrobiły, Tiril.
 Dziękuję ci!
Erling mówił dalej:
 Najpierw zauważyłem, że nie wygląda już tak strasznie jak dawniej. Już nie
budzi skojarzeń z brunatną grozą z innego świata. Ale wczoraj i dzisiaj to znowu
dawny Móri.
 Tak, zauważyłam, że zarządca i jego żona z początku rzucali na niego pełne
lęku spojrzenia. Pojęcia nie mam, co go teraz przeraża. Ale nie ulega wątpliwości,
że to coś działa na ponurą stronę jego osobowości.
 Trudno ci się z nim żyje?
 Nie, skąd!  zaprotestowała.  On kocha dzieci i mnie. Wspaniale rozu-
mieją się z moją matką. Ale, oczywiście, miewa trudne chwile. Jakieś koszmary,
napady lęku. Podróż przez królestwo umarłych odcisnęła piętno na jego świa-
domości i to jest już nieodwracalne, Erlingu. Te koszmary to dla niego okropna
rzecz, a ja jestem bezradna!
 Rozumiem. Ale co się stało z jego towarzyszami? Zauważało się ich daw-
niej tak. . . chciałoby się rzec, wyraznie w jego pobliżu, choć przecież to niewi-
dzialne istoty.
 Masz rację. Często bardzo mi ich brakuje, bo wiesz, człowiek przyzwy-
125
czaja się nawet do okropieństwa, a one miały też wiele pozytywnych cech. By-
ły zabawne, obdarzone poczuciem humoru, a ich obecność dawała mi poczucie
bezpieczeństwa. Tak, naprawdę mi ich brak. Dawno temu otoczyły Theresenhof
ochronnym kręgiem i zniknęły. Było to dokładnie wtedy, gdy nadały Dolgowi to
dziwne imię. Chociaż teraz nie wydaje mi się ono wcale takie niezwykłe. Wiesz,
imię może charakteryzować człowieka, a z drugiej strony człowiek przydaje cha-
rakteru imieniu. Zrastają się w jakiś sposób w jedno. Gdyby teraz ktoś chciał
przechrzcić Dolga, to bym go pewnie nie rozpoznała  uśmiechnęła się zakłopo-
tana.
 Wasze pozostałe dzieci są, zdaje się, całkiem normalne, prawda? Może tyl-
ko trochę zbyt aktywne. Ale bardzo zabawnie jest słuchać ich rozmów. Ileż one
mają fantazji! Za to twój najstarszy syn mnie fascynuje. Wydaje się taki nieskoń-
czenie obcy. Jakby przybył z jakiejś odległej gwiazdy.
 Bardzo ci dziękuję za te piękne słowa o moim synu  powiedziała Tiril
lekko ochrypłym głosem.  Niektórzy ludzie w naszej okolicy skłonni są raczej
twierdzić, że ktoś taki jak on musiał wypełznąć spod ziemi. Gwiazdy, to brzmi
o wiele lepiej.
 Jaki on jest? Mówi przecież niezbyt wiele.
 Nie wiem, Erlingu. To grzeczny chłopiec, nigdy nie mieliśmy z nim żad-
nych kłopotów ani zmartwień. Ale od czasu do czasu po prostu nas przeraża. Wie
tak dużo. Uczy się wszystkiego w lot, ale nie tylko to, on zdaje się rozumieć rów-
nież sprawy okultystyczne. Wie z góry, co się stanie. Poza tym Nero i on rozma-
wiają ze sobą. No nie, nie za pomocą słów, ale rozumieją się nawzajem dokładnie
tak, jakby używali słów, należą jakby do jednego gatunku. Oni obaj opiekują się
na przykład naszymi szalonymi blizniakami i. . . Tiril umilkła na chwilę, a po-
tem mówiła dalej zdławionym głosem:  Dolg popatrzył, na mnie tego dnia,
kiedy wszyscy troje opuszczaliśmy Theresenhof. To spojrzenie, Erlingu! Nie po-
wiedział nic, ale jego oczy wyrażały najgłębszy smutek. Najpierw myślałam, że
jest mu przykro, bo chciałby pojechać z nami, ale to nie dlatego. Sprawiło mi to
dojmujący ból, Erlingu, i mało brakowało, a byłabym zrezygnowała z wyjazdu.
Ale chęć przeżycia przygody zwyciężyła.
Roześmiała się, jakby chciała zatrzeć przykre wspomnienie.
 Czy pamiętasz, jak się kiedyś skarżyłam, że tyle podróżujemy? A teraz od
dawna tęsknię, by gdzieś pojechać.
 O, to przecież naturalne. Teraz masz taki miły dom i wiesz, że zawsze
możesz do niego wrócić. Ale z tego, co mówisz, wnioskuję, iż przez te lata pro-
wadziliście bardzo spokojne życie?
 Tak. Z początku nie mieliśmy nawet odwagi wyjść poza ten ochronny krąg,
o którym ci mówiłam. Pózniej czasami gdzieś wyjeżdżaliśmy, ale niedaleko i na
krótko.
 Byliście przyjęci u dworu?
126
 My nie, ale cesarz i jego małżonka, a także siostry mamy niekiedy u nas
bywają. Tylko najbliżsi krewni mamy, więc jest naturalne, że my się w Hofbur-
gu nie pokazujemy. Wiesz przecież, jacy są dworzanie. Mają większe poczucie
godności niż sam cesarz.
 Owszem. A czy twoja matka nie cierpi z powodu izolacji?
 Nie. Myślę, że nie. Czuje się z nami bardzo dobrze.
Erling rzekł w zamyśleniu:
 Jej życie było całkowicie pozbawione miłości, dopóki nie pojawiłaś się ty,
Móri i dzieci.
 Wiem, co masz na myśli. Takiej miłości jak pomiędzy mną a Mórim mama
nigdy nie przeżyła. Tylko ten jeden jedyny raz. . . Ale on okazał się niewart jej
uczucia!
 Rzeczywiście. Nie widziałem nigdy tego biskupa, ale to, co o nim słyszę,
nie brzmi szczególnie zabawnie.
Tiril westchnęła.
 Często sobie myślę, że moja wspaniała, dobra matka powinna jeszcze spo-
tkać jakiegoś interesującego mężczyznę z dobrej rodziny. Ona jednak nigdy nie
wyjeżdża z domu. Mówi, że nie ma ochoty. Erlingu, spójrz, Móri na nas czeka,
chyba ma nam coś do powiedzenia.
Niepokój w oczach czarnoksiężnika był uderzający.
 Co się stało?  zapytał Erling.
Móri najwyrazniej czuł się nieswojo. Jakby nie chciał ich straszyć, ale musiał.
 Myślę, że powinniśmy się spieszyć. Po zapadnięciu zmroku może się za
nami zrobić gorąco.
 Co chcesz przez to powiedzieć?
Móri spojrzał gdzieś poza nich, przyglądał się szerokiej leśnej dróżce.
 Dotychczas odnosiłem wrażenie, że niebezpieczeństwo jest przed nami.
A teraz wyczuwam je tuż za nami.
 Więc zostaliśmy wzięci w dwa ognie?  zapytał Erling na pół żartobliwie.
 Nie brzmi to specjalnie zachęcająco. Ale masz rację, powinniśmy się spieszyć.
Co, nie zamajaczyła ci gdzieś na horyzoncie jakaś wioska?
 No, jeśli nie zabrnęliśmy na błędne szlaki, to powinna się znajdować przed
nami.
 Na błędne szlaki?  uśmiechnęła się Tiril.  Chyba już dawno znajduje-
my się na błędnych szlakach.
Ścieżka stawała się coraz węższa, więc nie mogli już jechać jedno obok dru-
giego, musieli się też wspinać po coraz bardziej stromym zboczu. Dawno opuścili
dno doliny, choć Tiril tego nie zauważyła, bo przez cały czas rozmawiała z Erlin-
giem.
Teraz zobaczyła nareszcie, jak pięknie jest wokół nich. Jechali pośród wyso-
kich, prześwietlonych słońcem sosen, wśród młodych drzewek i alpejskich kwia-
127
tów, których nazw Tiril nie znała, a leśne poszycie zdawało się pełne tajemnic.
Ziemia pod sosnami była brunatnoczarna, wilgotna i wydzielała wspaniałe zapa-
chy.
Do wsi było dalej, niż sądzili, ale przynajmniej podążali właściwą drogą.
W końcu znalezli się na bardzo pochyłym zboczu. W dole widać było wieś. Skła-
dała się z kilku zaledwie chłopskich gospodarstw, niemieckie budynki typowe dla
Aargau ze słomianymi dachami tak wielkimi, że nie widać było spod nich ścian.
Wcześniej widywali bardziej pospolite chłopskie domostwa z rozległymi gankami
od strony doliny. Na pobliskim polu trójka przyjaciół spotkała dwóch pracujących
mężczyzn. Trzeba było zsiąść z koni i podejść kawałek piechotą, by się do nich
zbliżyć.
 Graben?  powtórzył pytanie jeden z nich, zsuwając filcowy kapelusz na
tył głowy.  Owszem, jadą państwo we właściwym kierunku, ale nie powinniście
się tam wybierać, chyba żeby Najświętsza Panienka była z wami, to tak, ale sami,
nigdy.
 A to dlaczego?
 Nikomu nie wolno się tam zbliżyć. Tam rządzą inne niż człowiecza moce.
Chłop uczynił pospieszny znak krzyża.
 Czy tam straszy?  zapytał Móri wprost.
 To miejsce jest zaklęte  rzekł chłop.  Odwiedziłem je kiedyś jako mło-
dy chłopiec i moja noga nigdy więcej tam nie postanie.
Tiril chciała się dowiedzieć, co wówczas przeżył, lecz Móri odezwał się pierw-
szy:
 A historia zamku. . . Czy opowiada się w niej o jakimś mnichu?
Drugi chłop wyprostował z wolna swój pochylony od pracy grzbiet.
 Historia zamku? Jest tak stara, że nikt nie pamięta więcej niż tylko jakieś
oderwane fragmenty. Ale to prawda, mój dziadek wspominał o mnichu.
Móri wpił w niego swoje najintensywniejsze, najbardziej sugestywne spojrze-
nie. Mówił przymilnym głosem:
Bardzo byśmy chcieli dokładnie usłyszeć, co mówił wasz dziadek o zamku
Graben.
Chłop drapał się po głowie.
Eee, jako się rzekło, nie za dużo już pamiętam. . .
Jakby przypadkiem Móri położył mu rękę na ramieniu.
Człowiek nagle się rozjaśnił.
 To dziwne  powiedział zdumiony  ale nieoczekiwanie wydało mi się,
że pamiętam więcej, niż myślałem. Aż trudno uwierzyć.
 Czy możemy posłuchać?  nalegał Erling.  Bo widzicie, my spisujemy
takie różne historie i zapłacimy wam sowicie za dobre informacje.
 Ja przecież też coś wiem  wtrącił pospiesznie drugi chłop.
128
 Znakomicie  ucieszył się Móri, ale najwyrazniej czekał przede wszyst-
kim na opowiadanie tego pierwszego.
 O Graben zawsze krążyły niesamowite historie  zaczął tamten.  I tylko
bardzo ciekawi albo naprawdę odważni młodzi chłopcy tam chodzili. Ale zawsze
tylko raz, i potem już nigdy więcej. Wszyscy ludzie ze wsi trzymali w tajemnicy
to, co się dzieje na wzgórzach ponad nami. Nigdy nie słyszałem o żywym czło-
wieku, który odważyłby się iść tam dwa razy. Ksiądz, który chodził z krzyżem
i z zamiarem przegonienia duchów, został wyrzucony z ruin i stoczył się daleko
w dół tak, jakby ktoś go zepchnął ze wzgórza.
 A co przeżyłeś ty sam podczas swojej wyprawy?  To Tiril pytała, bardzo
chciała wiedzieć.
Chłop zamyślił się. Najwyrazniej miał kłopoty ze znalezieniem odpowiednich
słów.
 Ja. . . ja nie widziałem nic  powiedział z wolna.  Ale kiedy razem
z kolegami podeszliśmy do polanki, na której znajdują się ruiny, było tak, jakby
uderzył w nas jakiś silny strumień, nie wiem, co to było, ale, zdawało mi się, że
to samo zło. Nie, może nie zło, może gniew? Albo wrogość. W każdym razie
sprzeciw. Jakby ten, ktokolwiek to był, nie chciał nas tam widzieć, chciał nas
odpędzić. . . samą tylko. . . samą. . .
 Siłą myśli?  podsunął mu Erling.
 Tak, właśnie!  zawołał chłop ucieszony, że nareszcie potrafił się wy-
słowić.  To była tak wielka siła, że chłopaki uciekli w popłochu z krzykiem.
A przecież nawet nie zdążyliśmy wejść na polankę.
 Co się stało z tymi, którzy podeszli bliżej?  zapytał Móri.
Chłopi popatrzyli po sobie. W końcu jeden rzekł:
 Słyszałem o jednym takim, imieniem Dieterl, on żył, zanim ja się uro-
dziłem. Ów Dieterl mimo wszystko starał się dotrzeć dalej. Pózniej jego rodzice
chodzili go szukać i znalezli go, leżał jak nieżywy, i najbardziej odważni męż-
czyzni z całej parafii długimi drągami próbowali go ściągnąć z polany. Chorował
aż do Bożego Narodzenia.
 Opowiadał sam coś o swoich przeżyciach?
 Nie mieli odwagi go o to pytać, bo jak ktoś się odważył, to on dostawał
takich dzikich oczu i zaczynał toczyć pianę, więc się bali, że mu się rozum po-
miesza.
 I nikt się niczego nie dowiedział?
 Nie. Sam Dieterl odebrał sobie życie jeszcze tej zimy.
 Szkoda  mruknął Erling.  No cóż, to może teraz usłyszymy historię
zamku?
 Tak  zgodził się ten, któremu Móri wciąż trzymał rękę na ramieniu. 
Jest tak, jak mówił mój dziadek. Nikt już nie pamięta, kiedy zbudowano zamek
129
Graben, ale musi on być bardzo, ale to bardzo stary, to widać po grubych kamien-
nych blokach, wystających z ziemi. Dlaczego nazwano go Graben, też nikt nie
wie. Jedyne, co wiadomo, to parę historyjek o ostatnim właścicielu.
 Chętnie o nim usłyszymy  rzekł Erling.
 No. Jak to tam szło? Aha. On miał jakoby żyć w piętnastym wieku. . .
 Czyli trzysta lat temu.
 Zgadza się. To on był mnichem, tak mówił mój dziadek. Właściwie to on
pochodził z potężnej rodziny i w dzieciństwie mieszkał w wielkim zamku warow-
nym po tamtej stronie Zurychu, zdaje się, że to było Sankt Gallen. No i właśnie
wtedy jak został mnichem, po wielu latach życia za granicą osiadł tutaj, żeby żyć
bardziej skromnie, w nie tak wytwornym miejscu jak jego rodzinny dom. Ale nie
wydaje mi się, żeby on w głębi duszy był prawdziwym zakonnikiem, bo nie było
chyba stworzenia bardziej złego niż on. Z rozkoszą torturował heretyków i sek-
ciarzy, zadawał im powolną śmierć, a młode dziewczyny z okolicy sprowadzał
na złą drogę i potem mordował. Jedna z nich urodziła dziecko i on potem tego
dziecka szukał, ale o ile mi wiadomo, nigdy go nie znalazł. W końcu chłopi mieli
dosyć i z pomocą licznych rycerzy z Aargau zdobyli szturmem twierdzę Graben,
zabili mnicha, a jego siedzibę zrównali z ziemią. Od tamtej pory w miejscu, gdzie
kiedyś znajdowało się Graben, nie ma spokoju.
Troje podróżnych patrzyło w kierunku wskazywanym przez chłopa, ale nie
było w stanie niczego dostrzec, bo iglasty gęsty las rósł wysoko ponad wsią i prze-
słaniał widok.
 O jednej rzeczy zapomniałeś  powiedział drugi chłop.  O przekleń-
stwie.
Tiril rzekła po norwesku:
 No tak, przekleństwo musi być, wszystko inne jest zbyt banalne.
 Jak ono brzmiało?  zapytał Móri.
 Ludzie gadali, że mnich wołał tak. . . chociaż może nie pamiętam dokład-
nie:  Mój synu, mój synu, słuchaj swego ojca! Tylko ty możesz podejść w pobliże
zamku. Nikt inny nigdy tego nie dokona . Tak albo coś podobnego.
 Oj, oj  jęknął Móri.  Więc to dlatego nikt nie może się zbliżyć do
zamku?.
 Prawdopodobnie.
 Ale było coś jeszcze  wtrącił drugi chłop.
 Co takiego? Ja nic nie pamiętam.
 Nie wydaje mi się, chyba pamiętasz dobrze! Coś w rodzaju:  Odzyskaj
szafiry, mój synu! Pozwoliłem obejrzeć klejnot twojej matce, a ona go ukradła.
Nie wiedziałem o tym, kiedy kazałem jej umrzeć. I odszukaj klucz do ukrytego
zamku Tierstein! Jedna część jest tutaj, te przeklęte jastrzębie mają drugą, trzecia
zaś znajduje się u mego brata, tego diabła, którego nie potrafię odnalezć! To były
130
ostatnie słowa, jakie mnich wypowiedział, zanim rycerz Bertram rozpłatał go na
dwoje.
Troje przyjaciół spoglądało po sobie. Ukryty zamek Tierstein to oczywiście
Tiersteingram w Tiveden. Jastrzębie to Habsburgowie.
 W takim razie musi istnieć powiązanie między rodami Wetlev i von Graben
 rzekła Tiril.  Trzecia część klucza znajdowała się przecież u Wetleva.
 Tak, ale to zakłada również powiązania pomiędzy rodem von Graben i trze-
cim z braci Tierstein  stwierdził Erling.
 Masz rację  potwierdziła Tiril.  Musimy to wyjaśnić. Tierstein żył
w jedenastym wieku, mnich von Graben czterysta lat pózniej.
Obaj chłopi patrzyli na podróżnych z nadzieją. Nie rozumieli oczywiście po
norwesku, ale. . .
Erling pierwszy zorientował się, o co chodzi, i wyjął sakiewkę.
 Wasza pomoc jest nieoceniona  powiedział wręczając każdemu z nich
solidną monetę, a obdarowani rozjaśnili się w radosnych uśmiechach.
 Chwileczkę  wtrącił Móri i on również wyjął sakiewkę.  Możecie mi
wyjaśnić jeszcze jedną sprawę?
 Oczywiście!  wołali jeden przez drugiego.
 Wiecie może, czy ktoś inny tędy nie przejeżdżał i nie wypytywał o zamek
von Graben?
Chłopi zastanawiali się.
 Zdarza się od czasu do czasu jakiś podróżny. Ale naprawdę rzadko. Prze-
ważnie osoby takie jak państwo. Tacy, co chcą poznawać różne opowiadane
w okolicy historie.
 A nie zapamiętaliście nikogo wyjątkowego? To się mogło zdarzyć dosyć
niedawno, w każdym razie za waszych czasów, wysoki, ciemny mężczyzna o wy-
chudzonej twarzy i strasznym spojrzeniu? Prawdziwie wielki pan, godny.
Chłopi patrzyli niepewnie. Chętnie zarobiliby jeszcze trochę.
 Nieee  odparł jeden przeciągle i z wyraznym żalem.
 Nieee, nikogo takiego nigdy tu nie było.
 Ale zaczekajcie!  zawołał jego kamrat.  Chociaż zdaje mi się, że to nie
ma nic wspólnego. . .  Opowiadaj  zachęcał go Móri.
 No, bo córka mojej kuzynki to służyła jakiś czas w Sankt Gallen. I ona
opowiadała o właśnie takim człowieku. Ale to chyba niemożliwe, bo tamten to
był kardynał.
 Otóż to jest ten człowiek, o którym my mówimy  rzekł Móri cierpko. 
Czy on tutaj był?
 Nie, nie, on nigdy, mogę przysiąc. Ale był okropnie kłopotliwy dla wszyst-
kich na zamku Der Graben, o którym wspominaliśmy już przedtem. To stamtąd
pochodził mnich.
 Tak, tak, mów dalej! To bardzo interesujące.
131
 Córka mojej kuzynki służyła we dworze niedaleko Der Graben. I słysza-
ła od dziewczyny kuchennej z zamku, że kardynał bywał tam bardzo często, bo
twierdził, że jest potomkiem panów na Der Graben. Teraz mieszka tam całkiem
nowy ród, ale on węszył po kątach. Schodził nawet do piwnic, a może nawet naj-
więcej to w piwnicach właśnie szperał.
Trójka przyjaciół słuchała zaskoczona.
 Zaczekaj no, zaczekaj  przerwała mu Tiril.  To by świadczyło, że kar-
dynał czegoś szukał?
 Tak.
 No i znalazł?
 Nie wydaje mi się. Moja krewniaczka mówiła, że zawsze opuszczał zamek
bardzo zagniewany.
 Ale to świadczy też o tym, że nie wiedział o ruinach zamku Graben 
powiedział Erling.
 Mój panie, o tych ruinach to wie bardzo niewiele ludzi. Tylko my tutaj we
wsi, ale my nikomu o nich nie opowiadamy. Trochę się wstydzimy tego miejsca,
bo to takie okropne.
 Rozumiemy was bardzo dobrze.
To były ważne wiadomości.
 Zawsze jesteśmy jakby o krok przed kardynałem i jego pomocnikami 
ucieszyła się Tiril.
Chłopi patrzyli na nich bez słowa, nie rozumieli języka, którym podróżni się
posługiwali.
Ale pieniądze od Móriego zostały przyjęte z wdzięcznością. Ten język rozu-
mieli bez trudu.
 Naprawdę nie wiemy, jak wam dziękować  powiedział Erling.  A teraz,
nie bacząc na wasze ostrzeżenia, wyruszymy do Graben.
Obaj chłopi mieli przerażone miny.
 Obejrzymy sobie tylko zamek z daleka  zapewniał Móri, chociaż niezu-
pełnie odpowiadało to prawdzie.
Chłopi, choć wystraszeni, nie protestowali, wskazali nawet ścieżkę, którą na-
leży pojechać.
 Ale najlepiej byłoby konie zostawić tutaj  poradził jeden.  Dla zwierząt
droga jest za stroma i za wąska.
Trójka przyjaciół uznała to za dobry pomysł i oddała swoje wierzchowce chło-
pom pod opiekę, po czym ruszyła w górę.
Kiedy wieś zostawili już za sobą, Móri rzekł:
 Masz rację, Tiril. Przez cały czas jesteśmy jakby o krok do przodu. Kar-
dynał może nie wiedzieć o istnieniu tego miejsca, bo wspomniano o nim jedynie
w inskrypcji na naszyjniku, który został ukradziony jego przodkowi, mnichowi.
132
Ukradła go kochanka mnicha, która urodziła dziecko. Czy możemy przypuszczać,
że ów syn otrzymał od niej szafiry?
 Prawdopodobnie  odparła Tiril.  Ale nie musiał znać inskrypcji. Kar-
dynał jednak chyba wiedział o jej istnieniu.
 Tak, ale w naszym rozumowaniu brakuje pewnego elementu  stwierdził
Erling.  Kardynał musiał się dowiedzieć o inskrypcji stosunkowo niedawno. Po
tym jak jego bratanek Engelbert podarował naszyjnik Theresie. Przypuszczam,
że stało się to na krótko przed tym balem na zamku, podczas którego Engelbert
zażądał od Theresy zwrotu klejnotu, ale wtedy ona go już nie miała, bo odda-
ła akuszerce. Przy okazji Theresa ujawniła adres konsula w Christianii i to był
początek prześladowań Tiril. To wtedy oni zaczęli jej szukać, ale minęło sporo
czasu, nim ją znalezli.
 Wiecie, co ja myślę?  zapytała Tiril.  O tym, jak kardynał się dowie-
dział, że naszyjnik ukrywa pewną tajemnicę? Myślę mianowicie, że to sam Engel-
bert, który odziedziczył naszyjnik, siedział kiedyś i przyglądał mu się uważnie 
może jeszcze w dzieciństwie  i zauważył, że znajdują się tam jakieś pokrętne
linie, przypominające litery, chociaż zbyt małe, by można je było odczytać gołym
okiem.
Móri zaprotestował:
 Czy jednak mogli wygrawerować takie małe literki w czasie, kiedy naszyj-
nik został wykonany?
 Szkła powiększające są znane od dawna  wyjaśnił Erling.  Już w pięt-
nastym wieku bardzo modnym rodzajem malarstwa była miniatura.
 Co my byśmy bez ciebie zrobili, Erlingu?  uśmiechnął się Móri ciepło,
a Tiril przyłączyła się do niego z pochwałami. Erling rozpromienił się jak ktoś
spragniony komplementów, choć przecież tak nie było. Ale uznanie tych dwojga
cenił sobie szczególnie wysoko.
Móri mówił dalej:
 Wiemy już, w jaki sposób rozeszły się drogi szafirów, części klucza, która
znajdowała się w posiadaniu rodu von Graben. Fragment klucza posiadał brat
mnicha, a szafiry prawdopodobnie syn mnicha. Nie sądzę, by ci dwaj znali się
nawzajem.
 Nie, na pewno nie  potwierdził Erling.  Ale jeśli teraz przyjmiemy, że
jest tak, jak mówi Tiril, że to Engelbert odkrył wzór na łańcuszku. . . To musiał
opowiedzieć o tym swojemu strasznemu wujowi, kardynałowi, prawda?
 Chyba tak  zgodził się Móri.  I możesz sobie chyba wyobrazić, jaki
kardynał był wtedy wściekły! Mieli oto przez te wszystkie lata najważniejszą dla
swoich poszukiwań wskazówkę, a ten beznadziejny Engelbert oddał naszyjnik!
I to komu? Kobiecie! Swojej kochance! Komuś z domu Habsburgów, którzy już
i tak byli od dawna cierniem w oku kardynała ze względu na to, że posiadali
fragment klucza. Niestety, nie wiemy, czy tak było naprawdę. Zgadujemy tylko.
133
 Myślę że zgadujemy trafnie  powiedział Erling.  Ale ja zastanawiam
się jeszcze nad czymś innym. Nad treścią samej inskrypcji. Mówi się tam wyraz-
nie, że wielcy mistrzowie śpią. . . jacy wielcy mistrzowie? Wiemy tylko tyle, że
tam, dokąd zmierzamy, mnich spotkał swoje przeznaczenie.
 Poczekaj, aż dotrzemy na miejsce  rzekł Móri.
Tiril zadrżała. Znajdowali się teraz ponad doliną, słońce stało jeszcze wysoko
na niebie, ale nie ulegało wątpliwości, że lada moment zacznie się skłaniać ku
zachodowi. Las trwał w ciszy i chociaż ścieżka była wyraznie widoczna, im wyżej
wchodzili, tym większy niepokój ogarniał Tiril. Nigdzie w pobliżu nie widzieli
śladu żadnych zwierząt, co najwyżej jakiegoś ślimaka pod drzewem. Wydawało
się, że przekleństwo ciążące nad zamkiem rozprzestrzenia się na całą okolicę.
Co my właściwie tu robimy, myślała Tiril raz po raz i ciarki przechodziły jej po
plecach. Dlaczego nie siedzimy teraz na pełnej słońca werandzie w Theresenhof?
O, jakże tęskniła do dzieci! I do ukochanej matki, która stworzyła im wszyst-
kim takie spokojne, pełne miłości życie. I do Nera, który tym razem musiał zostać
w domu, bo Dolg nie chciał go puścić.
Dolg i Nero. Nierozłączni.
Tiril cieszyła się, że jej niezwykły syn ma takiego dobrego przyjaciela.
Kochany stary Nero!
Rozdział 18
 Wygląda na to, że zbliżamy się do szczytu  mruknął Erling zdyszany po
pokonaniu ostatniego stromego odcinka.
Tiril z pewnym zdumieniem stwierdziła, że nie wie ile ich stary przyjaciel ma
lat. Zawsze traktowała go jak rówieśnika Móriego, teraz jednak Erling wyglądał
znacznie poważniej.
Zapytała go wprost o datę urodzenia, a odpowiedz bardzo ją zaskoczyła. Oka-
zało się bowiem, że jest od niej starszy o szesnaście lat. No tak, był przecież
wybranym Carli! Mimo to jednak. . .
Tiril rozejrzała się. Myśli wciąż krążyły wokół innych spraw, jakby omijały to
miejsce i czas, i musiała je wciąż przywoływać z powrotem.
Płaska skała, na której znalazło się troje wędrowców, była wyraznie niższa niż
okalające ją góry, stanowiła właściwie boczne przedłużenie górskiej ściany i zwie-
szała się ciężko ponad doliną i maleńkimi wioskami, których istnienia podróżnicy
się tylko domyślali. Pod tym względem przypominała rycerskie zameczki ucze-
pione gór. W dolinie spotykały się dwie duże rzeki, widzieli je jakiś czas temu
choć nie mieli pojęcia, która jest Aare, a która Reuss, czy też może w ogóle coś
całkiem innego.
Szczerze mówiąc kompletnie stracili orientację.
Móri pierwszy zobaczył polankę. Zatrzymał się gwałtownie.
 Jesteśmy na miejscu  oznajmił bezbarwnym głosem.
Niewiele było do oglądania. Ogromne, z grubsza ciosane bloki leżały zwalone
na kupy albo rozrzucone bezładnie, prawie już zakryte przez bujną trawę. I tylko te
kamienie, nic więcej. Dokładniej nie można chyba zamczyska zrównać z ziemią.
Ale nie tylko żałosne resztki siedziby mnicha zwracały uwagę wędrowców.
Przede wszystkim zastanawiało ich uczucie strachu, jakiego teraz doznawali. Nie-
przeparta chęć, by zawrócić i uciekać stąd najszybciej jak można. Obaj mężczyz-
ni zauważyli, że Tiril chwyciła się cienkiej sosenki, by nie pójść za impulsem,
i świetnie ją rozumieli. Chętnie postąpiliby tak samo.
 Cóż za potworna siła  jęknął Erling.  Chodzcie, uciekamy!
 Nie  wykrztusił Móri.  Musimy próbować podejść bliżej.
135
 Narażamy życie  ostrzegał Erling.
 Przez całą drogę powtarzałem, że narażamy życie  syknął Móri przez
zęby.  Ale teraz jesteśmy na miejscu i ja nie zamierzam poddawać się tak łatwo.
Zrobił parę kroków w kierunku polany i został odrzucony jakby przez jakąś
potężną rękę.
Erling również spróbował, z tym samym rezultatem. Nagle spostrzegli, że na-
pięte rysy Tiril złagodniały, a jej ręce puściły sosnę.
 To wcale nie jest takie niebezpieczne  powiedziała zdumiona.
 Tiril, nie!  krzyknął Móri, kiedy wolnym krokiem ruszyła w stronę ruin.
 Możesz sobie zrobić krzywdę, potłuczesz się!
Stanął za nią i wyciągnął ręce, żeby ją pochwycić w razie czego i złagodzić
upadek. Ale ku zaskoczeniu wszystkich Tiril bez przeszkód kroczyła dalej po tra-
wie.
 Mogę dojść aż do samych ruin  stwierdziła tak samo zdziwiona jak oni.
 Nic mnie już nie zatrzymuje, wprost przeciwnie. Ja. . . czuję się oczekiwana!
 Co to się dzieje, u licha?  zastanawiał się Erling.
Tiril odwróciła się do nich.
 Ale ja nie chcę tam iść całkiem sama  dodała pospiesznie.  Sama nie
pójdę.
 Ja nie rozumiem. . .  zaczął Erling.
 Ale ja tak  odparł Móri z wolna.  Ja rozumiem. Mnich wzywał swego
syna! Tamten, rzecz jasna, umarł przed wiekami, ale nie zapominajmy, że Tiril
również jest z domu von Graben. Jest prawdopodobnie w prostej linii potomkinią
tego mnicha i jego syna. I chyba pierwszą z tego rodu, która tu przyszła.
 Nie  jęknęła Tiril.  Ja nie chcę tego słuchać!
 Musimy spojrzeć prawdzie w oczy, Tiril. Mogłabyś na przykład pochodzić
od brata naszego mnicha, tego, który zabrał fragment kamiennego klucza. Ale nie
pochodzisz, inaczej nie mogłabyś się nawet zbliżyć do ruin, bo mnich nienawi-
dził swego brata. Jesteś potomkinią jego samego, mnicha, tak samo jak biskup
Engelbert i kardynał von Graben.
 Ale ja jestem porządnym i dobrym człowiekiem  szlochała Tiril. Wróciła
do swych towarzyszy i Móri mocno ją do siebie przytulił.
 Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam  mówił pocieszająco. 
Nie ma w tobie ani cienia zła, a przecież ja mogę coś na ten temat powiedzieć.
Jesteś podobna wyłącznie do swojej matki, Tiril. Może zresztą być i tak, że bi-
skup Engelbert także ma jakieś dobre strony, ale przede wszystkim jest on słaby,
niepewny siebie i tchórzliwy. Takich przywar w tobie nie ma ani śladu. Nie odzie-
dziczyłaś też w najmniejszym stopniu złych charakterów mnicha i kardynała.
 Amen!  zakończył Erling.  Bardziej precyzyjnie nie można tego ująć.
Jesteś najlepszym i najszlachetniejszym człowiekiem, jakiego znam, i uważam,
że Móri jest najszczęśliwszym mężczyzną świata, że zdobył sobie twoją miłość.
136
 Dziękuję ci  wykrztusiła z uśmiechem przez łzy.
 Potrzebowałam teraz takich słów. Ale mimo wszystko muszę tam pójść
sama.
 Nie wolno ci tego robić  zaprotestowali mężczyzni chórem.
 Chciałabym jednak wiedzieć, czego wy tam chcecie szukać?  zapytała.
 Przecież to tylko kamienie i nic poza tym!
 Jest coś jeszcze, zapewniam cię. Może teraz znajduje się gdzieś dalej, ale
tylko syn mnicha może mieć do tego dostęp. Albo jego potomstwo.
 Śpiący wielcy mistrzowie  wymamrotał Móri pod nosem.  Nie rozu-
miem tego zupełnie.
Erling spojrzał w stronę zrujnowanego zamczyska.
 Jak my się tam dostaniemy, Móri, ty i ja? Nie powinniśmy puścić Tiril
samej. Nikt nie wie, co jej się może przytrafić.
 Nie, nie wolno nam jej zostawić  potwierdził Móri i zagryzł wargi. Tiril
jeszcze nigdy nie widziała, by był taki zmartwiony.
Nagle rozpromieniła się.
 Móri! A dlaczego nie mielibyśmy spytać o radę twoich przyjaciół?
Popatrzył na nią sceptycznie.
Moich towarzyszy? Przecież oni już nie istnieją.
 Co my o tym wiemy?
 W końcu nie zaszkodzi spróbować  zachęcał Erling.
 Nie, oczywiście, że nie zaszkodzi. Chodzmy jak najdalej od tego przeklę-
tego miejsca. Tutaj ciarki przechodzą mi po skórze.
 Mnie także  przyznał Erling.
Tiril nie powiedziała ani słowa. Opanowała ją nieprzeparta chęć, by zbliżyć
się do ruin, i to sprawiało, że cierpiała. Wiedziała bardzo dobrze, że dzieci naj-
gorszych nawet przestępców mogą wyrosnąć na porządnych ludzi i odwrotnie 
wspaniali rodzice mogą wychować straszliwych morderców, ale nie to tak bardzo
ją przygnębiało. Każdym nerwem, każdą komórką ciała odczuwała, że pochodzi
z rodu von Graben, i nienawidziła tego.
Kiedy odeszli kawałek od polanki i znalezli się w ciemnym lesie, Móri zaczął
wzywać duchy.
 Erling, ty jeszcze nie uczestniczyłeś w takiej ceremonii, więc i tym razem
nie musisz, jeśli nie chcesz albo się boisz  oświadczył, zanim po raz pierw-
szy wypowiedział wezwanie.  One zawsze życzyły nam wyłącznie dobra, ale
obawiam się, że teraz już ich po prostu nie ma.
Móri bardzo się jednak mylił. Pierwszą fazę rytuału Erling przeżył jako coś
przerażającego. Ziemia uginała mu się pod nogami, szalona wichura szarpała
drzewami, co sprawiało wrażenie, że las kręci się w kółko, a po wszystkim za-
legła głęboka, głucha cisza.
137
Poprzez wyjący wiatr słyszał radosny głos Tiril:  One tu są, o Boże, jak ja do
nich tęskniłam!
A potem, już w ciszy, jej zdławione:  Witajcie! Witajcie, najdrożsi przyjacie-
le!
 Chcę ich zobaczyć  mruknął Erling z nieoczekiwaną stanowczością.
 Catherine nie znosiła ich widoku  przypomniał Móri półgłosem, bo mu-
siał się koncentrować na spotkaniu z przyjaciółmi.
 Ja nie jestem Catherine  syknął w odpowiedzi Erling.
Móri bez słowa podał mu tak zwaną runę duchów.
 A ja nie potrzebuję żadnej magicznej pomocy!  oświadczyła Tiril z du-
mą.  Widzę je bez niczego! Och, przyjaciele drodzy, ileż to czasu minęło od
ostatniego razu! Tak się cieszę  powtarzała radośnie.
Powoli okropne postaci, które jednak Erling bez trudu byłby w stanie sobie
wyobrazić, wyłaniały się z nicości. Czuł, że mdłości dławią go w gardle, ale opa-
nował się. Chciał pokazać, że naprawdę nie jest żadną Catherine.
Witał uprzejmie straszne istoty, które mu Móri po kolei przedstawiał. Zresztą
nie wszystkie były takie okropne. Prawdziwym ukojeniem dla oczu było powita-
nie z dwiema bardzo urodziwymi kobietami, poza tym w towarzystwie znajdował
się też nie budzący grozy mężczyzna, ojciec Móriego. Duch opiekuńczy Tiril rów-
nież nie wyglądał zle, a ku swemu wielkiemu zdumieniu Erling poznał również
swoją opiekunkę, niepospolicie piękną kobietę o szlachetnych staroegipskich ry-
sach. Uśmiechała się do niego uspokajająco.
Tak bardzo potrzebowałem tego uśmiechu, pomyślał lekko zdesperowany. Ja-
kich to ja właściwie mam przyjaciół? Czarnoksiężnik Móri i jego nieodrodna żo-
na, Tiril! Ale to najlepsi z przyjaciół, ciągnął w myślach. Powinienem więc przyj-
mować spokojnie, co mi los w ich towarzystwie zsyła.
 Dzięki, żeście się w końcu zdecydowali nas wezwać  powiedział ten,
którego nazywano Duchem Zgasłych Nadziei.  Latami siedzieliśmy bezczynnie
i ssaliśmy palce!
 Potwornie to było nudne  przyznał Nauczyciel.
 Nigdy nie powinniśmy byli roztaczać tego ochronnego kręgu wokół waszej
siedziby! Nidhogg dosłownie chodził po ścianach, zjadał jeden dom po drugim.
My zaś graliśmy w karty i nudziliśmy się okropnie.
Po czym zaczęły się rozmowy.
 Nie możemy was ochronić przed tą siłą  oświadczył Nauczyciel.  Nie
tutaj, na jej własnym terytorium. To dla nas coś zupełnie nie znanego. Nie możemy
pokonać siły, której istota pozostaje dla nas tajemnicą.
 Ale my musimy się tam dostać!
 Ty nie i twój przystojny przyjaciel też nie  rzekł Hraundrangi-Móri. 
Tylko Tiril może to zrobić. Sama.
 Przecież nie możemy jej po prostu tak zostawić!
138
 Nic jej się nie stanie. Ale jeśli sobie tego życzycie, to my z nią pójdziemy.
Jak daleko się da.
 Dziękuję wam! Co ty na to, Tiril?
 Jeżeli one pójdą ze mną, to tak. Ale bez nich nie. Nigdy z życiu!
Móri ciężko westchnął.
 No to próbuj, w imię Boga! Ale przy najmniejszej komplikacji masz pędem
wracać do nas.
 Nie musisz mi o tym dwa razy przypominać. Wrócę tu, zanim dotrę do
połowy drogi.
Móri zwrócił się do swych niezwykłych towarzyszy.
 Przyjaciele, składam życie mojej ukochanej w wasze ręce!
 I w wasze łapy  uśmiechnęła się Tiril z wisielczym humorem.
 I w łapy  powtórzył Móri.
 Ale. . .  uprzedził Nauczyciel.  Gdy tylko Tiril zbada najlepiej jak moż-
na ruiny, niech natychmiast stamtąd ucieka! Zresztą musicie uciekać wszyscy tro-
je. Zagraża wam jakieś niebezpieczeństwo, nie wiemy, co to ani skąd płynie, ale
jest rzeczywiste!
Pozostałe duchy potwierdzały jego ostrzeżenia.
 Nidhogg  szepnęła Tiril.  Ty zawsze byłeś mi bardzo bliski. I ty, Zwie-
rzę. Czy mogę trzymać was za ręce?
 Boże w niebiesiech  jęknął Erling, ale Nidhogg zdążył już wyciągnąć
swoją niebywale długą, przezroczystą, białą rękę płynnym, tak charakterystycz-
nym dla niego ruchem i Tiril ujęła ją ufnie niczym dziecko.
 Zimna  uśmiechnęła się przekornie.  Ale dziękuję ci. Dobrze jest trzy-
mać kogoś za rękę, kiedy kolana się pod człowiekiem uginają.
Rozejrzała się jeszcze za swoim duchem opiekuńczym. Chciała go mieć przy
sobie i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
 Nic dziwnego, że one ją ubóstwiają  mruknął Móri do Erlinga, kiedy
znalezli się sami na skraju lasu, a cała grupa odeszła.  Cenią ją wyżej niż mnie,
bo ja często odnoszę się do nich z dystansem.
Erling mógł tylko skinąć głową. Był do głębi wstrząśnięty tym, co się wokół
niego wydarzyło.
Widzieli, jak Tiril odwraca się z odrobinę bezradnym uśmiechem, żeby im
pomachać. Pomachali jej również. Znowu powróciła z całą siłą pełna napięcia at-
mosfera, jakiej doświadczyli na polance. Móri zrobił kilka kroków naprzód, jakby
jeszcze w ostatniej chwili chciał dodać Tiril odwagi, ale natychmiast został ode-
pchnięty przez niewidzialną siłę.
Tak jest. Tiril musi być pierwszą z rodu Graben, która się tu pojawiła 
stwierdził, kiedy Erling pomagał mu wstać z ziemi.  Nic więc dziwnego, że
jest tak chętnie witana. Erlingu. . . czy to z mojej strony tchórzostwo, że się o nią
tak śmiertelnie boję?
139
 Oczywiście, że nie. Znacznie większym tchórzostwem byłoby nie przej-
mować się jej losem w tej sytuacji. Ja sam jestem przerażony. Móri, w co myśmy
się wdali?
 Duchy powiedziały, że Tiril jest bezpieczna. A ja im ufam. Niekiedy sto-
sują wprawdzie dosyć drastyczne metody, ale całym sercem są po naszej stronie.
Spójrz, Tiril doszła do celu! Stoi i przygląda się kamieniom. Nauczyciel pokazuje
jakąś kępkę trawy. . . Och, dlaczego nie możemy z nimi być? Erlingu, ssie mnie
w żołądku!
 Mnie również  szepnął przyjaciel.  Jestem jak sparaliżowany i czuję
ból w całym ciele z obawy o los naszej małej, drogiej Tiril.
Nigdy jeszcze nie czuli się tacy bezradni i tacy. . . niepotrzebni.
To bardzo bolesne doświadczenie.
Rozdział 19
Dwaj ludzie kardynała von Grabena dobrali sobie do towarzystwa jeszcze
dwóch pozbawionych sumienia typów i pospiesznie opuścili Sankt Gallen, by
udać się w pościg za Tiril, Mórim i Erlingiem.
Trójka podróżnych rzucała się w oczy, więc ścigający mieli stosunkowo łatwe
zadanie, przynajmniej z początku. Kobieta wysokiego rodu, podróżująca konno
z dwoma mężczyznami, to niezbyt częsty widok. Zresztą jeden z mężczyzn też do
pospolitych nie należał, taki ciemny, z przenikliwym spojrzeniem czarnych oczu.
O drugim z mężczyzn pytani ludzie mówili, że bardzo przystojny, o pięknych
rysach i władczy w obejściu.
Nie, czterech brodatych opryszków nie miało najmniejszych problemów z po-
dążaniem ich śladem.
W Zurychu jednak zaczęły się kłopoty. Tyle tam było gospód i zajazdów, ty-
le dróg wychodziło z miasta w różnych kierunkach. Poza tym kardynał bąknął
coś, że troje podróżnych miało się jakoby udać do wielkiego zamku Der Graben
na północny wschód od Zurychu, w kantonie Sankt Gallen. Tak wiec ścigający
zmitrężyli cały dzień w poszukiwaniu właściwej drogi.
W końcu trzeba było wracać do Zurychu i jeszcze raz próbować odnalezć
właściwy trop. Tamci bowiem skierowali się na północny zachód.
 Co tam jest takiego, do licha?  pytał swoich kamratów przywódca pości-
gu, który wcale nie był od swoich ludzi inteligentniejszy.
 Pojęcia nie mam  odpowiedział jeden z koleżków i wzruszył ramionami.
 Nigdy tam nie byłem.
 Ani ja  dodał inny.
 Nie wiem  zastanawiał się trzeci.  Ale czy to nie jest droga na Bazyle-
ję?
 Co, do cholery, oni mieliby do roboty w Bazylei?  warknął szef.  Kar-
dynał musi nam dobrze zapłacić za to błąkanie się po górach wśród głupkowatych
chłopów. Mimo wszystko zmierzali dalej w kierunku Bazylei. Kłócili się często
i rozjeżdżali wściekli każdy w swoją stronę, wkrótce jednak znowu się zbiera-
li, czujnie obserwując nawzajem każdy swój ruch. Byli pospolitymi przestępca-
141
mi, których kardynał zdołał wyciągnąć z więzienia, bo oddawali mu nie zawsze
szlachetne przysługi, na przykład pomagali nieprzyjaciołom kardynała  zniknąć
dyskretnie, ale skutecznie.
Nie przepadali za sobą nawzajem.
Tym razem otrzymali paskudne zadanie, które wymagało wielkiej lojalności
wobec kardynała. Stary lis był bardzo przebiegły, dobrze wiedział, że muszą mu
być posłuszni, płacił im, ale dodatkowo nie szczędził pogróżek, że może ich z po-
wrotem wpakować za kratki. Oni zaś nie wątpili, że kardynał ma dość władzy, by
to zrobić, gdyby próbowali go okpić.
Ale ten pościg wymagał od nich więcej, niż byli w stanie znieść.
Tymczasem jednak udało im się znalezć niedużą wioskę, w której Tiril ze
swoimi towarzyszami dopiero co była.
Prześladowcy dowiedzieli się, że troje podróżnych wyruszyło do Zachodniego
Habsburga.
Spoglądali po sobie. Habsburg? Piekło, szatani, to przecież gdzieś koło Wied-
nia!
Nie, nie, tam to jest Hofburg. Rodzinne strony Habsburgów znajdują się tutaj.
Ach, tak! W takim razie sprawa jest jasna. Kobieta, którą ścigają, ma jakoby
pochodzić z Habsburgów, z rodziny cesarskiej, nie wiedzieli, jakie dokładnie jest
to pokrewieństwo, lecz wszystko zdawało się świadczyć, iż zaczynają jej naresz-
cie deptać po piętach.
W zamku Habichtsburg powiedziano im  choć najpierw musieli zapewnić,
iż są wysłannikami kardynała  że troje znamienitych gości opuściło okolicę tego
samego ranka. Jeśli więc posłańcy kardynała się pospieszą, mogą ich dogonić
jeszcze przed wieczorem. Tak, ale dokąd się udali? Och, zamierzali przejść na
drugą stronę doliny i wspiąć się na wzgórza, gdzie znajdują się ruiny twierdzy
o nazwie Graben.
Więcej informacji prześladowcy nie potrzebowali. Okazuje się więc, że istnie-
je zamek Der Graben oraz ruiny zamku Graben.
To bardzo cenne wiadomości, które będzie można przekazać kardynałowi.
Wszyscy czterej gotowi byli się założyć, że stary kozioł pojęcia nie ma o istnieniu
ruin twierdzy Graben!
Nie czekali dłużej, ledwie zdążyli powiedzieć do widzenia zarządcy i jego
żonie i pomknęli galopem w dół.
Tiril przyglądała się Nauczycielowi, który pokazywał jej jakąś plamę na trawie
pomiędzy kamiennymi blokami.
 Tak, ale nawet jeśli istnieje stąd zejście pod ziemię do jakiejś piwnicy czy
czegoś takiego, to przecież w żaden sposób nie zdołam się tam dostać. Nie mam
nawet szpadla ani. . .
142
 Posługuj się swoją małą główką, kochanie  powiedział Nauczyciel. 
Nie do kopania, oczywiście, lecz do myślenia. I pamiętaj, że masz bardzo niewie-
le czasu! My wszyscy wyczuwamy jedno zagrożenie tutaj oraz drugie, które się
zbliża. Potwornie niezdrowe miejsce, zapewniam cię. Wynoście się stąd możliwie
jak najszybciej!
Tiril rozglądała się gorączkowo wokół. Stwierdziła, ze ona sama stoi na nie-
dużym kamieniu, mniejszym niż wszystkie pozostałe.
 Tak, tak, właśnie ten  skinął Nauczyciel.
Wahała się przez chwilkę, po czym ujęła kamień. Poruszał się swobodnie.
 Oj  jęknęła Tiril.
 Tiril, co się stało?  zawołał Móri.
 Zagłębienie w ziemi! Można powiedzieć dziura! Myślę, że to. . . zejście
w dół.
 Zastanów się dobrze, zanim coś zrobisz!
 Nie słuchaj ich!  krzyknął Nauczyciel.  Spiesz się, czas ucieka!
Stała bezradna między jedną a drugą grupą, po chwili podniosła jeszcze jeden
kamień, który zasłaniał zejście.
Słońce schowało się już za góry na horyzoncie, a pośród głazów i ruin ci-
cho gwizdał wiatr. Wciąż narastał ten nieprzyjemny, makabryczny świst, jakby
wszystkie złe duchy zebrały się tutaj, by na nią czekać.
Ukazał się bardzo wąski i nieduży otwór w ziemi. Nic nie wskazywało, że
poniżej może się znajdować piwniczne sklepienie! Ale jakaś piwnica z pewnością
musiała tam kiedyś być.
 Wszędzie leży tyle osypanej ziemi  narzekała.  Jak ja tu coś znajdę?
 Staraj się wślizgnąć i nie rób trudności  przynaglał Nauczyciel.  Jeste-
śmy tu po to, by ci pomagać i chronić cię.
Powoli i z wahaniem puściła rękę Nidhogga i wsunęła jedną nogę w otwór.
Pod nią rozległo się coś jakby sapnięcie, ale nie umiałaby powiedzieć, czy to
osiadająca ziemia, czy też jakaś straszna podziemna istota, która się na nią czaiła.
Rzuciła ostatnie spojrzenie w stronę Erlinga i Móriego, którzy napięci niczym
struny stali pod lasem. Tak strasznie daleko od niej!
Potem popatrzyła na Nauczyciela, który kiwał głową, i wślizgnęła się do otwo-
ru. Na dole musiała przykucnąć, żeby się zmieścić.
 Ciemno okropnie, nic nie widzę!
 Sama sobie zasłaniasz, głuptasie  strofował ją Nauczyciel. Jego stłumio-
ny głos dochodził z bardzo daleka, za nim znajdował się cały żywy świat. 
Odsuń się trochę!
Próbowała w pozycji kucznej posuwać się naprzód, ale spódnica plątała jej no-
gi. Upadła i kaszlała z ustami pełnymi piachu. Chcę stąd wyjść, myślała w panice,
oni nie mogą tego ode mnie wymagać!
143
Czego mam szukać?  myślała oszołomiona. Mózg nie chciał być jej po-
słuszny, nie pamiętała, po co tu przyszła. Ach, tak, prawda, to ci śpiący wielcy
mistrzowie.
Do diabła z nimi. Ich tu przecież i tak nie ma, chcę wyjść na górę!
Próbowała się odwrócić, bo ta droga prowadziła donikąd, a ona w każdej
chwili mogła zostać przywalona ziemią, nieustannie się osypującą, a poza tym
o co chodzi z tymi śpiącymi wielkimi mistrzami? Określenie brzmi groteskowo
i z pewnością nie ma nic wspólnego z tą dziurą w ziemi.
I właśnie wtedy zobaczyła, że tuż obok niej coś leży.
Czaszka podzielona na dwoje. Połowa szkieletu, po prostu połowa człowieka.
 Zanim rycerz Bertram rozpłatał go na dwoje. . . 
Tiril wrzasnęła jak szalona i zaczęła się szamotać, chcąc zawrócić i wydo-
stać się na powierzchnię. Odeszła jednak dość daleka od dziury, przez którą tu się
wślizgnęła, musiała się więc ponownie odwrócić, potykała się o kolejne części
szkieletu, pewnie pochodzące z drugiej połowy złego mnicha, szlochała przera-
żona, starała się odczołgać z okropnego miejsca, ale oplątująca kolana spódnica
powstrzymywała ją, widziała światło sączące się z innego niewielkiego otworu
pomiędzy kamieniami. . .
Tuż przed nią, na czymś w rodzaju kamiennej ławki, leżał jakiś dziwny przed-
miot.
To. . . księga?
Widziała kiedyś podobną książkę w Tiersteingram. Ta jednak była i grubsza,
i dużo cięższa.
Księga nie może przetrwać w ziemi trzysta lat, przemknęło jej przez myśl.
Rozpadnie się w proch i pył, gdy tylko jej dotknę.
Ale muszę to zrobić. Teraz! Nigdy w życiu nie zgodzę się wejść jeszcze raz
do tego lochu!
Strumień światła był cieniuteńki, ledwie widoczny, otwór, przez który wpadał
do środka, musiał być nie większy od paznokcia. Ale wskazywał kierunek do
wyjścia, tyle przynajmniej miała z niego pożytku. Opanowała chęć, by zacząć
krzyczeć i jak najszybciej uciec stąd w popłochu na świeże powietrze. Tiril łkała,
zalewając się łzami, i szlochała ze strachu, ręce jej się trzęsły tak, że ledwie mogła
ująć księgę.
Ta jednak okazała się potwornie ciężka. Była z kamienia! Bardzo cienkie płyt-
ki kamienne zostały zespolone niczym karty książki.
Nie było ich dużo, ale ważyły swoje. Tiril wzięła całość pod pachę i zaczęła
pełznąć z powrotem, podpierając się drugą ręką. Kamienne płyty wyślizgiwały się
co chwila i musiała je poprawiać.
Do wyjścia nie miała wcale tak daleko, zaledwie drugie tyle co do zwłok mni-
cha, ale musiała się przecisnąć tuż-tuż obok szkieletu i ten odcinek drogi zdawał
144
się nie mieć końca. Wciąż z trudem przełykała ślinę, słyszała trzask łamanych ko-
ści pod swoimi kolanami, krzyczała głośno, ale wytrwale pełzła naprzód, kierując
się w stronę światła. Zapłakana i rozszlochana.
 Jak ty wyglądasz  rozległ się nagle skrzekliwy głos Nidhogga, rozbawio-
ny, ale i pełen czułości. Tak jej się przynajmniej zdawało.  Chodz!
Nietrudno było ją przekonać, że ma biec na skraj lasu do Erlinga i Móriego.
Tiril nie była w stanie wykrztusić ani słowa, płakała tylko wciąż w szoku i od-
dała im  księgę .
 To więcej niż można wymagać od kobiety  powiedział Nauczyciel. 
Jest nam wstyd, że musieliśmy ją popędzać.
Móri osuszył jej twarz i oczyścił ubranie. Dyskretnie usunął kości dłoni, które
wczepiły się w fałdy jej sukni.
 Włosy masz w strasznym stanie  powiedział, próbując wytrząsnąć z nich
ziemię. Potem wytarł jej nos. Tiril powoli odzyskiwała równowagę.
 Co ja takiego znalazłam?  spytała Erlinga, trzymającego w rękach ka-
mienną księgę.
 To bardzo interesujące  odparł.  Te staroświeckie litery dość trudno
pojąć, ale, Tiril. . . Myślę, że znalazłaś, śpiących wielkich mistrzów!
 Jednego na pewno  wykrztusiła z trudem i opowiedziała o tym, jakiego
wstrząsu doznała na widok rozpłatanego mnicha.  Jeśli to nie on jest wielkim
mistrzem, to już sama nie wiem, kogo szukamy.
Zeszli dróżką kawałek w dół i znalezli się w małym zagajniku, skąd nie było
widać upiornych ruin. Ich samych też nikt by tu nie zobaczył. Niedaleko, w dole,
widzieli małą kotlinkę i domyślali się, że są bardzo blisko skalistego wzniesienia.
Tylko że teraz niżej niż poprzednio.
Podziękowali swoim przyjaciołom duchom za nieocenioną pomoc i obiecali,
że odtąd będą ich wzywać znacznie częściej.
 Dlaczego zawsze mamy was wołać jedynie w potrzebie?  zastanawiał się
głośno Móri.  Dlaczego nie pomyśleć o jakimś wspaniałym przyjęciu w There-
senhof?
Wszyscy uznali, że to świetny pomysł. Tiril i Erling również, choć Tiril nie-
pewnie pomyślała o menu. Bo co właściwie jadają duchy?
Na koniec wyściskała Zwierzę, przytuliła policzek do jego głowy i powiedzia-
ła cicho:  Dziękuję ci, mój przyjacielu. Często o tobie myślę .
Wkrótce duchy zniknęły i nagle ludzie poczuli się bardzo samotni w ciemnym
lesie.
 Wiecie co?  rzekł Erling nieoczekiwanie dla samego siebie.  Ja ich
lubię!
 Oczywiście  odparł Móri spokojnie.
 No jasne  potwierdziła Tiril z naciskiem.
145
 Ale teraz nie mogę już dłużej tłumić ciekawości oświadczył Móri. 
Chodzcie, rzućmy chociaż okiem na te tablice, zanim się całkiem ściemni. Po-
tem szybko stąd zmykamy!
Wyszli na skalną półkę, gdzie było trochę więcej światła. Wszyscy pochylili
się nad  księgą .
 Zaczynamy od górnej  zaproponował Erling.  Patrzcie! Patrzcie na
rysunek!
Wszyscy widzieli wyraznie. Znak słońca z lekko falistymi promieniami. Ta
płyta leżała na samym wierzchu i została chyba trochę nadgryziona zębem czasu,
ale mogli bez trudu odczytać dość niewyrazne pismo.
 Uff, to okropnie stare  westchnęła Tiril.
 Powinienem sobie z tym poradzić  rzekł Erling.  Jestem przyzwycza-
jony do starych hanzeatyckich dokumentów. To ten sam styl. Zaraz zobaczymy. . .
Mój Boże, po francusku! Dlaczego akurat ten język, który znam najsłabiej?
 Dziwne, ja też nie pojmuję, skąd się tu wziął napis po francusku  wes-
tchnęła Tiril zmartwiona.
 No cóż, znajdujemy się przecież w związku szwajcarskim, a to tereny trój-
języczne. W Szwajcarii mówi się po niemiecku, po francusku lub po włosku. No
i właśnie jesteśmy bardzo blisko francuskojęzycznych kantonów.
 To wygląda beznadziejnie  mruknęła Tiril.  Czyżbyśmy mieli do czy-
nienia z jakąś organizacją obejmującą cały świat?
 Może nie cały świat  odparł Móri.  Ale przecież, od dawna wiedzieli-
śmy, że jest w to zamieszanych wiele krajów. No, co tam odcyfrowałeś, Erlingu?
Erling sylabizował:
  Les Grand. . . Ma. . . res. . .  To ostatnie, to z pewnością ma być  Maitres ,
potem brak rodzajnika i następuje słowo  Ordre , znowu coś wypadło, a wszyst-
ko kończy się pompatycznie:  Soleil Sainte . Tak, w swobodnym przekładzie po-
winno to chyba brzmieć:  Wielcy Mistrzowie Zakonu Świętego Słońca . Tiril, ty
naprawdę odnalazłaś  śpiących wielkich mistrzów . Te tablice opowiadają chyba
o nich.
Tiril rozpromieniła się, jakby sama była świętym słońcem.
Ale pod spodem jest coś jeszcze  wskazał Móri.
 No, masz rację. Zobaczmy, co to. Jakieś takie małe i znowu po francusku
 narzekał Erling.
 Tłumacz od razu, jeśli możesz  poprosiła Tiril.
 Spróbuję.
Erling mozolnie sylabizował napis. Wielu liter brakowało, w końcu jednak
zdołał uchwycić sens.
 Tu jest napisane:  Mistrzowie nowego czasu .
 Nowego czasu  jęknęła Tiril rozczarowana.  Nie było ich chyba zbyt
wielu.
146
 Zobaczymy. Trzeba odwrócić kamień.
W milczeniu przyglądali się kolejnej płytce.
 Oj  szepnęli jednocześnie Tiril i Móri. Kiedy dwoje ludzi żyje ze sobą
przez wiele lat, uczą się podobnych reakcji, które wyrażają w ten sam sposób.
  ORDOGNO ZAY Z LEON  czytał Erling.   Wielki Mistrz A.D.
953-960. Obrońca kamienia Ordogno .
 Mamy zatem  Stain Ordogno  powiedział Móri.  Co tam jest dalej?
 Brak nam teraz czasu, by studiować wszystko dokładnie, ale o tym dra-
niu to chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej  syknął Erling.  Tylko że mój
francuski nie jest za dobry. Napisano tu mniej więcej coś w tym rodzaju  Pierw-
szy, który objął Zakon Świętego Słońca po tym, jak spoczywał on przez wiele
wieków w spokoju. Ordogno Zły wiedział wszystko o starym zakonie z Rzymu
i wyrył wszystko, co mu było wiadome, na tak zwanym kamieniu Ordogno .
 Dziękuję ci  szepnął Móri.  Czytaj dalej!
  Ale zapis na tym kamieniu znany jest tylko wielkim mistrzom. I także to,
gdzie się kamień znajduje .
 Znakomicie!  zawołała Tiril.  Dalej!
 Nie, dalej już nic nie ma.
 No to następna tablica!
Erling odwrócił płytę. Nie, tablica jest potłuczona, tekst rozbity, całkiem się
zatarł.
 Jaka szkoda  szepnął Móri.  A może kolejne. . .
Móri odwrócił jeszcze jedną tablicę, z tym samym, niestety, skutkiem. Ale
pózniej znowu natrafili na jako tako czytelny tekst i nadzieja powróciła.
  ROBERT LE DIABLE, KSIZ NORMANDII, Wielki Mistrz A.D.
1020-1035 . Nie, to przecież historyczna postać. Robert Diabeł zwany też Szczo-
drym lub Wspaniałym, czyż to nie on był ojcem Rolfa Piechura?
 Nie, nie ojcem, był jego krewnym, a poza tym ojcem Wilhelma Zdobywcy
 wyjaśniła Tiril.  Rzeczywiście żelazny człowiek. Pomordował swoich zbun-
towanych wasali, nikomu nie przepuścił. Co tam o nim mamy?
 Nic. Wszystko zatarte. Okazuje się, że zależy, z jakiego gatunku kamie-
nia została zrobiona płyta. Na granicie zachowało się wspaniale, ale wapień jest
kiepskim materiałem.
 Popatrzmy na następną tablicę!
 Czy mamy jeszcze na to czas?  zapytał Móri niespokojnie.
 Zostało ich jeszcze tylko parę  zapewnił Erling.   DROGO Z NEAPO-
LU. 1040-1051 . O nim napisano niewiele. Tylko to, że był słaby. Chcieli pewnie
przez to powiedzieć, że był sympatycznym człowiekiem, bo wydaje mi się, że
w to wszystko zamieszane jest wiele zła i wszelkiego diabelstwa. Potem znowu
mamy płytę z wapienia, ta rozsypuje mi się pod palcami. No, a następna. . . O,
spójrzcie!
147
 Ha!  wykrzyknęła Tiril z triumfem.  Tutaj mamy dziadka z Tierstein!
 No, rzeczywiście!  ucieszył się Móri.  Erlingu, czytaj!
 Sam dałbyś sobie z tym radę równie dobrze jak ja, ponieważ teraz zanie-
chali francuskiego i przeszli na niemiecki. W każdym razie napisano tutaj, co
następuje:  GILBERT, HRABIA Z TIERSTEIN, 1080-1096 .
 To musi być ten starszy, ojciec, który fragmenty klucza podzielił pomiędzy
trzech synów.
 Świetnie  mruknęła Tiril.  Tak. To on, bo na następnej płycie mowa jest
o synu. O naszym znajomym, potwornym hrabim von Tierstein, którego mieliśmy
przyjemność spotkać w Tiveden. Kiedy on żył?
 Kiedy żył, nie wiem. Ale był Wielkim Mistrzem Zakonu Świętego Słońca
od 1097 do 1140.
 To bardzo długo  stwierdził Móri.  I obaj z ojcem posiadali księgę
o kamieniu Ordogno. Ale w tym mniej więcej okresie wiedza o kamieniu musiała
zaginąć, bo pózniej już nic o tym nie słychać. Do naszych czasów zachowały się
jedynie wzmianki w legendach.
 Masz rację  potwierdził Erling. Odwrócił kolejną płytę.  Ech, dlaczego
oni ryli w wapieniu? Tu po prostu nic się nie da odcyfrować! Ale zaraz, zaraz,
widzę coś bardziej czytelnego, chociaż też na wapieniu. Popatrzmy. . . Niech to
licho! Tym razem znowu po włosku, a tego języka nie znam ani trochę.
 Ja myślałem, że potrafisz wszystko  rzekł Móri.
 Dziękuję za zaufanie, ale, jak widzisz, niestety nie. Chociaż co nieco mogę
i z tego zrozumieć. Słuchajcie:  GUILELMO ZAY Z NEAPOLU, 1158-1166 .
Okropnie dużo było tych różnych złych. Wiecie, coś nie bardzo mi się ta sekta
podoba.
 Mnie się nigdy nie podobała  stwierdził Móri.  Co tam napisano o tym
Guilelmo Złym? Guilelmo to imię, znaczy tyle samo co Wilhelm.
 Nie rozumiem ani słowa  musiał przyznać Erling.  Przestudiujemy
wszystko bardzo dokładnie po powrocie do Theresenhof.
Następne płyty były przeważnie całkiem nieczytelne i na koniec trafili na wy-
razniejszy zapis  PEDRO OKRUTNY Z KASTYLII, 1355-1360 .
 No to znowu jesteśmy w Hiszpanii  rzekł Erling.  Trzymamy się połu-
dniowych i zachodnich obszarów Europy, to widać wyraznie. To, że Tierstein na
jakiś czas osiedlił się w Szwecji, jest całkowitym przypadkiem.
 Naprawdę? Nie byłabym taka pewna  zaoponowała Tiril.  Oni tam
czegoś szukali, nie zapominaj o tym!
 Szukali  morza, które nie istnieje , tak, masz rację.
 Dobrze, i co oznacza dalsza część napisu?  zapytał Móri.
 Pojęcia nie mam  odpad Erling.  Zobaczymy, może odnajdziemy jakiś
trop. Kto następuje po Pedro Okrutnym? Iwan Grozny?
 Nie żartuj sobie  roześmiała się Tiril.  Ale chyba nie bardzo się myliłeś.
148
 Aha,  CARLOS ZAY Z NAVARRY ! Znowu zły.  1360-1387 . Wróci-
liśmy do Hiszpanii, ale przeskok jest duży, bo płyty z wapienia się rozpadają.
Szkoda, szkoda! A tutaj? Znowu coś czytelnego. Granit. Błogosławiony granit!
Oj!
Erling zesztywniał, w mdłym świetle wieczoru widać było, że blednie. Tamci
patrzyli na niego nie pojmując, o co chodzi. Potem Tiril odczytała napis:
  TOMAS DE TORQUEMADA, 1450-1498 . Co w nim było wyjątkowe-
go?
 Nigdy nie słyszeliście tego nazwiska?
 Nie.
 Ciarki przechodzą mi po plecach  powiedział Erling.  Tomas de To-
rquemada był najokrutniejszym człowiekiem na świecie w czasach inkwizycji. To
dominikanin wyznaczony przez papieża na wielkiego inkwizytora Hiszpanii. Bez-
litośnie prześladował odmiennie myślących. Nikt nie wie, ile tysięcy ludzi posłał
na stos lub kazał zgładzić za pomocą diabelsko wymyślnych tortur. A wszystko
na chwałę Boga.
 Okropne  mruknęła Tiril.  Kto go zastąpił?
Spojrzała na ostatnią już płytę.
 Jego własny uczeń  odparł Erling.  Popatrz, tutaj jest napisane:  Uczeń
Torquemady, dominikanin, WILFRED VON GRABEN !
 Oto go mamy!  I wraz z nim niniejsza księga o śpiących wielkich mistrzach
została pochowana .
 Z tych kamiennych płyt możemy się dowiedzieć jeszcze bardzo dużo 
stwierdził Erling.  Ale teraz już zmierzcha. Lepiej zróbmy to w domu, w The-
resenhof. Zbierajmy się stąd, to podejrzane miejsce!
 Ale jak zdołamy przetransportować kamienną księgę?
To był rzeczywiście problem. Księga ważyła sporo, była przy tym nieporęcz-
na, a w dodatku niesłychanie wrażliwa na wstrząsy, a należało ją chronić przed
dalszymi uszkodzeniami, dopóki treść nie zostanie możliwie jak najdokładniej
rozszyfrowana.
Erling rozstrzygnął sprawę.
 Włożę księgę do mojego plecaka. Będzie mi ciężko, ale to najlepszy spo-
sób.
Móri ofiarował się, że poniesie plecak, Erling jednak upierał się, że da radę
sam. Starannie ułożył pakunek na grzbiecie, a rzemienie plecaka skrzyżował na
piersiach.
 No! Jesteśmy gotowi opuścić te okropne skały  powiedziała Tiril zado-
wolona.  To cudowne uczucie!
Ledwie zeszli ścieżką kawałek w dół, gdy Móri przystanął.
 Otrzymałem ostrzeżenie  rzekł zaniepokojony.
 Nie, proszę, już nic więcej  wyszeptała Tiril.
149
 A nie pamiętasz, że już w drodze pod górę wyczuwałem jakieś zagrożenie
za nami? I Nauczyciel również ostrzegał przed czymś podobnym.
 Tak. Tylko że teraz ja już nie mam sił na nic więcej. Chcę wracać do domu,
do dzieci. I zapomnieć o tych okropnych chwilach pod ziemią. . .
Nie zdążyła dokończyć zdania, bowiem rzuciło się na nich czterech mężczyzn
o ponurym wyglądzie.
 Kobietę brać żywcem!  krzyczał jeden z napastników.
 Nie, nie!  wrzeszczała Tiril i wyrywała się rozpaczliwie dwóm oprysz-
kom, którzy chcieli ją związać rzemieniami. Klęli siarczyście, bo Tiril kopała ich
i tłukła pięściami, ale niewiele mogła poradzić i w chwilę pózniej leżała na zie-
mi ze związanymi rękami i nogami, całkiem bezradna. Nie zdając sobie sprawy
z tego, co robi, Tiril nieustannie wzywała Nidhogga i pozostałych.
Jeden z napastników przerzucił ją sobie przez ramię i zbiegł ścieżką w dół.
Drugi został, by pomagać kompanom.
Tiril zdążyła odwrócić głowę i zobaczyła swego męża oraz przyjaciela zajadle
broniących się przed rzezimieszkami.
 Nie! Zostawcie ich!  krzyknęła, ale jej żałosne nawoływania nie były
w stanie zapobiec temu, co działo się przed jej oczyma.  Duchy! Na pomoc!
Widziała, że Erling został rzucony na krawędz skały i jeden z napastników
potężnym kopniakiem zepchnął go w dół. Plecak z bardzo ciężką zawartością
nieuchronnie ściągał go w przepaść.
Równie zle było z Mórim. W ostatniej chwili, zanim została zniesiona niżej,
Tiril zobaczyła, że jej ukochanego męża przeszył miecz. Wykrzykiwała pod adre-
sem prześladowców jakieś słowa i przekleństwa bez związku.
Zobaczyła jeszcze, jak Móri kuli się pod wpływem nieznośnego bólu, po czym
wszystko zniknęło jej z oczu.
 O, nie, nie!  krzyczała.  Nie, nie!
 Stul pysk, babo przeklęta  warknął mężczyzna, który ją niósł, ale w od-
powiedzi dostał od niej wściekłego kuksańca.
Udręczona, szeptem gorąco prosiła:
 Duchy Móriego! Pomóżcie nam, zwracam się do was raz jeszcze! Wróćcie
do nas! Ratujcie Móriego, ja sobie jakoś poradzę sama. Błagam was wszystkich,
ratujcie go! I Erlinga! On sobie na to nie zasłużył. Ratujcie ich! Ratujcie! Oni nie
mogą umrzeć! Nie z powodu tych ponurych nędzników, dlaczego dobrzy ludzie
mają ginąć z rąk opryszków? Czy to sprawiedliwe? Co świat będzie miał z tych
drani? Tak bym chciała odzyskać moich najdroższych przyjaciół!
Mężczyzna, który ją niósł, dość miał już jej nieustannych uderzeń i kuksań-
ców. Z wściekłością rzucił ją teraz na ziemię i zaczął bić pięściami, gdzie popadło.
Tłukł po plecach, po piersiach i po głowie, dopóki nie straciła świadomości.
150
Móri, Móri, to była jej ostatnia myśl.
Móri czuł, że otacza go jakaś czerwona mgła. Zdawało mu się, że napastnicy
porzucili go pod drzewami, a ciało przykryli gałęziami i chrustem.
Umieram, pomyślał. Kochani pomocnicy, nie opuszczajcie mnie! Nie mogę te-
raz zostawić moich najbliższych na łasce losu. Tiril mnie potrzebuje, oni ją upro-
wadzili, odebrali mi światło mego życia. Ona potrzebuje pomocy. I Erling też.
Został zrzucony ze skały. Wierny stary Erling, nie, nie zniosę tej myśli. Pomóżcie
nam wszystkim!
Szumiało i dudniło mu w uszach, niczego już właściwie nie odczuwał, wszyst-
ko było ciemnoczerwone, czarnoczerwone, ale ból, który go na chwilę przeszył,
rozpłynął się pózniej i nie powracał, pewnie już więcej się nie pojawi. Skądś z da-
leka dochodził do niego poprzez szum i dudnienie głęboki, głuchy śpiew chóru
umarłych czarnoksiężników, którzy czekali na niego, przyjmowali go tym smut-
nym śpiewem do swego grona, a on płynął ku nim przyzywany rzewnymi tonami
pieśni.
Tiril, Tiril, moja ukochana! Dolg, mój pierworodny synu, który za mój szalony
postępek w kościele w Holar musiałeś przyjąć część ciążącego na mnie przekleń-
stwa. To moja wina, że ty. . .
Mała Taran o żywych szelmowskich oczach i Villemann, moje ukochane dzie-
ci, czy nie zobaczę was już nigdy więcej?
Ciemnoczerwony mrok zrobił się czarny, śpiew chóru narastał tak, że bębenki
w uszach groziły popękaniem.
Potem nastąpiła wielka cisza, a zaciśnięta pięść Móriego rozwarła się. Na bez-
władnej dłoni leżał pęczek zmiętego mchu brunatnego koloru. To był też kolor
Móriego.
Móri  brunatny niczym torf. Móri  duch czarnoksiężnika.
Wzgórze z ruinami twierdzy Graben trwało spokojne w ciszy kończącego się
dnia.
 Jak morze wzburzone,
Gdy wicher nadciąga
Jak szum fali sunącej
Słyszałem westchnienie,
Przeczucie dnia
Pośród Hadesowej nocy,
Stłumione, tajemne
I pełne zdumienia .1
1
Fragment czwartej części poematu Gustafa Frdinga  Sny w Hadesie .
Rozdział 20
Dolg, gwałtownie obudzony, usiadł na łóżku.
Najpierw trwał bez ruchu, przerażony, jakby nasłuchiwał. Ale jedyne, co do
niego docierało, to równy oddech śpiącego w pokoju obok Villemanna i skrzypie-
nie łóżka, kiedy mała Taran przewracała się na drugi bok.
Dolg zsunął się na podłogę i boso poszedł przez pokoje do sypialni babci
Theresy.
 Babciu! Babciu, musisz się obudzić  wyszeptał. Theresa usiadła i patrzy-
ła przed siebie zaspana. Zapaliła świecę i wtedy zobaczyła stojącego przy łóżku
wnuka.
Ale zobaczyła też coś jeszcze. W drzwiach stał ogromny, czarny den.
Theresa głęboko wciągnęła powietrze. Wiele czasu minęło, odkąd po raz ostat-
ni widziała dziwnego towarzysza Dolga, i nigdy też jego postać nie rysowała się
tak wyraznie jak teraz.
Blizniaki, pomyślała ogarnięta trwogą. Gdzie są blizniaki? Czy coś im się
stało?
 Co się dzieje, Dolg?  spytała tak spokojnie, jak tylko potrafiła.
W kilkanaście minut pózniej do sypialni babci wpadły też blizniaki i zdumio-
ne patrzyły na starszego brata. Tymczasem Dolg i Theresa zdążyli porozmawiać
i wiedzieli już, co trzeba robić.
 Dlaczego Dolg tutaj jest?  zapytała Taran i wślizgnęła się do łóżka babci.
Theresa uroczyście ujęła ręce dziewczynki. W jej oczach pojawiły się łzy.
 Taran i Villemann. . . moje dzieci, coś złego stało się z waszą mamą i z ta-
tą. Dolg się o tym dowiedział, ale nie we śnie, nie spał wtedy. Wezwał go jego
duch opiekuńczy. I teraz Dolg będzie musiał iść i spełnić swoje pierwsze zadanie.
Prawdopodobnie on jest jedynym, który może pomóc rodzicom, a przynajmniej
jednemu z nich.
 Jak to? Co się stało mamie i tatusiowi, i wujkowi Erlingowi, och, dlaczego
ja nie mogę spełnić żadnego tajemniczego zadania?  pytał Villemann jednym
tchem.
 Nie wiemy, co się stało z naszymi ukochanymi, ale wygląda na to, że
152
najbardziej poszkodowany jest tatuś. Dolg mówi, iż jego wielki czarny opiekun
otrzymał wiadomość od towarzyszy Móriego, że sprawa jest okropnie pilna.
 A wuj Erling?  zapytała Taran.  Czy on nic nie może zrobić?
Odpowiedział Dolg:
 Zdaje się, że z nim też nie jest najlepiej. Nie wiem, co się stało, ale najpierw
mam spróbować pomóc tacie.
 A co z mamą?  zapytała Taran; broda jej drżała.
 Też niedobrze, ale najwyrazniej z mamą nie ma aż takiego pośpiechu. Mu-
szę się teraz zbierać, powinienem się ubrać i czym prędzej ruszać w drogę!
Theresa zsunęła stopy na podłogę.
 Przygotuję ci coś do jedzenia.
 Dolg!  zawołał Villemann za odchodzącym do swego pokoju bratem. 
Czy to jest to twoje wielkie zadanie?
 Nie, nie, to coś ekstra. Przyszło całkiem niespodziewanie.  Zatrzymał się
w drzwiach.  Chociaż może nie tak całkiem. Zdaje mi się, że cień przeczuwał,
iż to nadejdzie.
 Skąd ty to wiesz?
 Ogniki  powiedział Dolg w zamyśleniu.  Przez całe życie wiedzia-
łem, że wołania karłów kiedyś mnie wezwą. Ale w ostatnich latach pojawiły się
również ogniki.
Ręce Theresy mechanicznie przygotowywały jedzenie na drogę dla chłopca.
I dla Nera, bo przynajmniej tyle poczucia bezpieczeństwa Dolg powinien mieć,
wiedzieć, że ma przy sobie swego najlepszego przyjaciela. Nieobecna myślami
przygotowywała skromny posiłek, najprostszy z możliwych, bo czas naglił.
Wszystkie jej uczucia i myśli były jednak gdzie indziej.
Nie powtórzyła blizniakom wszystkiego, co Dolg jej powiedział: Że ich ojciec
przekroczył już granicę krainy zimnych cieni, ale że są jeszcze dwa elementy, któ-
re pozwalają mieć odrobinę nadziei. Przede wszystkim jego pomocnicy przy nim
czuwają, by nie pogrążył się w najgłębszym mroku Śmierci, a po drugie on jako
czarnoksiężnik już kiedyś odważył się wejść na terytorium Śmierci, jest więc te-
raz odporniejszy niż zwyczajni ludzie. Dlatego też towarzyszące mu duchy mogą
go przez jakiś czas zatrzymać. Ale nie długo.
Wszystko zależy teraz od Dolga. Jest jedynym, który potrafi przeciągnąć ojca
ponownie na stronę żywych.
Ale wszystko musi się ze sobą zgadzać, wszystko powinno się dokonać jedno-
cześnie. Czas stanowił czynnik najważniejszy, a zarazem najmniej pewny. Drugim
takim czynnikiem było to, czy Dolg zdoła wykonać swoje zadanie.
Ogniki.
153
Teraz one wkraczają na arenę.
W jakiś czas pózniej Theresa uściskała Dolga i życzyła mu powodzenia. Prze-
wiesiła chłopcu tornister przez ramię i wygładziła kurtkę, zdziwiona, jak bardzo
ten dwunastolatek ostatnio wydoroślał. Jego błyszczące czarne oczy patrzyły na
nią poważnie i ze spokojem.
Dolg Lanjelin Matthias.
Trochę Islandczyk. Trochę Habsburg. I jeszcze coś więcej.
Najważniejsze było jednak to coś nie znane, co nosił w sobie, a czego nikt nie
pojmował. Nie było na tym świecie nikogo takiego jak Dolg.
Obok niego stał Nero. Theresa pochyliła się i szepnęła psu do ucha:
 Opiekuj się dobrze swoim panem, Nero! Zadbaj, żeby wrócił do domu!
Nero stał bardzo spokojnie, przejęty atmosferą chwili.
Po czym w szarym brzasku ruszyli obaj przed siebie w stronę głównej drogi.
Theresa długo stała i patrzyła w ślad za nimi, a potem poszła do kapliczki, by
modlić się w intencji wszystkich swoich ukochanych.
Rozdział 21
Duży cień posuwał się przed Dolgiem i Nerem, by wskazywać drogę. Sam
chłopiec nie bardzo wiedział, co właściwie ma robić.
Kiedy doszli do ostatniego zagajnika przed główną drogą, niemal spod stóp
Dolga wyskoczyły dwie nieduże istoty. Nero witał przybyłych radośnie, natomiast
Dolg patrzył na nich zmartwiony.
 Taran i Villemann, co wy tu robicie z tymi węzełkami i kosturami, jakby-
ście się wybierali w daleką drogę?
 Idziemy, żeby się tobą opiekować!  zawołała Taran szczerze i bez śladu
wyrzutów sumienia.
 Ale nie możecie tego zrobić! Macie zaledwie po dziesięć lat i nie wolno
wam samym wychodzić poza obręb dworu.
 Zostawiliśmy babci list, więc nie będzie się o nas niepokoić  zapewniał
Villemann.
 O, to bardzo pocieszające  odpowiedział Dolg sarkastycznie.  Ale
ona musi przecież kogoś mieć przy sobie, chyba to rozumiecie! Nie może utracić
wszystkich!
 No pewnie, ale ma pokojówki i służące, i zarządcę, i parobków, i. . .
 I własną rodzinę  przerwał mu Dolg spokojnie.  Nie wolno wam zrobić
babci czegoś takiego. Pominąwszy już, że będziecie mi tylko zawadą.
W oczach blizniaków pojawiły się łzy.
 Ale my też chcemy ratować mamę i tatę  żalił się Villemann.
 Tak, my też chcemy  poparła go Taran.  Myślisz, że tylko ty chciałbyś
przeżywać zabawne przygody?
 Absolutnie nie przypuszczam, że to będzie zabawna przygoda  odpowie-
dział Dolg.  Ale ja zostałem do tego wybrany, a wy nie. Mogłoby się to dla was
bardzo zle skończyć.
 W jaki sposób?  dopytywała się Taran.
 Tego nie wiem.
Taran odwróciła się i zaczęła prosić wielkiego towarzysza Dolga. Wbiła w nie-
go swoje najbardziej niewinne i uwodzicielskie spojrzenie.
155
 Wujku Cieniu  prosiła.  Czy Villemann i ja nie moglibyśmy z wami
pójść na ratunek tacie i mamie?
Dolg popatrzył na cienia przepraszająco:
 Pojęcia nie mam, co z nimi zrobić. Czy powinienem ich odprowadzić do
domu? Mamy na to czas?
Cień trwał przez chwilę w bezruchu. Widzieli wyraznie kontury jego posta-
ci, widzieli długi mnisi habit z kapturem, ramiona, ręce. Wszystko było czarne
i jakby trochę rozmazane.
W końcu wykonał chwiejny gest ręką, jakby wskazywał dzieciom drogę  ze
sobą.
 Dziękuję, och, dziękuję, wujku Cieniu, nigdy ci tego nie zapomnę  szcze-
biotała Taran i rzuciwszy Dolgowi triumfujące spojrzenie ruszyła w drogę za Vil-
lemannem tuż przy powiewającej opończy cienia.
Dolg westchnął zrezygnowany.
 Wybacz nam, babciu  szepnął.  Ty wiesz, jaka jest Taran, kiedy sobie
coś wbije do głowy.
Ale on widział więcej niż jego rodzeństwo. Zobaczył dwie nowe, podobne do
elfów postaci, które się do nich przyłączyły i szły teraz po bokach cienia. Jedna
kobieca i jedna męska. Były bardzo piękne i bardzo delikatne  duchy opiekuń-
cze Taran i Villemanna.
Bardzo się ucieszył, że idą z nimi.
Najgorsze, że nie mógł się złościć na swoje małe rodzeństwo. Rozumiał ich
znakomicie, na ich miejscu zrobiłby dokładnie to samo.
A poza tym naprawdę bardzo ich kochał. Tego pozbawionego złych cech Vil-
lemanna, który zdawał się nie znać granic, jakie natura postawiła człowiekowi,
który żył w ogromnym tempie, jakby go wciąż poganiała jakaś kometa z wiel-
kim ogonem, zawsze szczerze, szeroko uśmiechnięty, z otwartymi szeroko oczy-
ma płonącymi entuzjazmem. I Taran. . . Dolg musiał się uśmiechnąć sam do sie-
bie nawet w tej tak strasznej sytuacji. Tę dziewczynkę najlepiej opisywały słowa
takie, jak żywiołowość, szczebiot, wdzięk. Jej ufne, niewinne oczy wszystkich
potrafiły wprowadzić w błąd. Dokładnie wiedziała, jak zawrócić dorosłym w gło-
wach, by spełniali jej życzenia, ale kiedy już otrzymała to, czego pragnęła, dzię-
kowała słodka i kochająca tak, że wprost trudno to wypowiedzieć. Zresztą oboje,
i Taran, i Villemann, mieli gorące serca, Dolg nigdy nie widział, by popełnili coś
złego, szaleństwa, owszem, ale nigdy złe uczynki.
Słońce czaiło się jeszcze za szczytami austriackich Alp, a dzieci i ich przyja-
ciele wędrowali w stronę głównej drogi. Dołączyła do nich jeszcze jedna istota:
duch opiekuńczy Dolga, wysoka kobieta o blond włosach.
Ku wielkiemu zdumienia Dolga duchy kierowały ich ku wschodowi, choć pa-
miętał przecież, że rodzice i wuj Erling wyjechali na zachód.
156
Dolg jednak nie protestował, ufnie podążał za swoim cieniem. Nero tym razem
zaniechał biegania od jednego skraju drogi do drugiego, szedł bardzo spokojnie,
starał się hamować tempo i iść  przy nodze . Dolg był zaskoczony i pełen uznania.
Ptactwo zaczynało się budzić w zaroślach nad rzeką, ciche stadka małych pta-
ków przelatywały nad głowami wędrowców, ale wciąż jeszcze ranek był raczej
mroczny niż jasny. Bladość księżyca wskazywała, że nadchodzi dzień. Blizniaki
szczebiotały zachwycone tą przygodą o zakazanej porze doby.
Dolg czuł ciężar w sercu. Skoro jego ojciec, potężny czarnoksiężnik, znalazł
się w kłopotach, to co może zrobić taki młody chłopiec jak on?
Dotknął swojej opiekuńczej runy, którą nosił na szyi. Dostał ją od ojca. Bliz-
niaki też miały podobne.
Dolg zapytał teraz rodzeństwo, czy mają runy przy sobie. Oboje bez słowa
wyciągnęli je spod koszul i pokazali mu z przejęciem.
Uspokojony skinął głową.
Szli dalej w milczeniu.
Czy tylko on to dostrzegał? Czy naprawdę czuło się pełne napięcia oczekiwa-
nie i szczerą nadzieję w niebieskich przestworzach ponad nim i na całej ziemi?
 I na oblicze
Chwilami spływał
Błysk światła
Jaśniejszy niż dawniej,
Jednak wciąż blady
Jak promień księżyca,
Co z nocy życia przenika
Przez śmierci drzwi .1
1
Zakończenie czwartej części poematu Gustafa Frdinga  Sny w Hadesie . Cytowane części
poematu wchodzą w skład zbioru zatytułowanego  Z głębin i przestworzy .


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (02) Blask twoich oczu
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (08) Droga za Zachód
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (04) Oblicze zła
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (11) Dom Hańby
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (03) Zaklęty las
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (06) Światła elfów
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (12) Zapomniane Królestwa
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (13) Klasztor w Dolinie Łez
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (01) Magiczne księgi
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (09) Ognisty Miecz
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (15) W Nieznane
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (14) Córka Mrozu
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (10) Echo
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (05) Noc Świętojańska
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (01) Wielkie Wrota
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (16) Głód życia
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (19) Podstęp
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (07) Wiedźma
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (02) Móri i Ludzie Lodu

więcej podobnych podstron