NF 2005 06 dęby


Kinga Bochenek
Dęby

Nie chcę tu ginąć - powiedział Miłowój posępnie. - Znasz mnie, Tessano, i wiesz, że nieraz śmierci zaglądałem w oczy, bez strachu. Ale nie chcę tu ginąć. Nie z jego rąk i nie w taki sposób: jak lis zaszczuty przez psiarnię.
Nikt nie odpowiedział. Miejsce popołudniowej spiekoty powoli zajmował wieczorny chłód. Chciała coś powiedzieć, zapytać, ile wody im jeszcze zostało, ale zrezygnowała. Puste by to były słowa.
- Jeśli nie przebijemy się dziś w nocy... - mruknął ktoś. To też wszyscy wiedzieli. Wody starczy im może jeszcze
na dzień, a potem... potem to już pójdzie szybko. Zbyt długo już wodę oszczędzali.
- Już lepiej dać się wystrzelać, niż tu z pragnienia zdychać - znów ktoś mruknął, Getlin tym razem.
Nie rozglądała się. Obraz ich posępnych, zmęczonych twarzy już jej się utrwalił pod powiekami. Po prawej miała Mścisława, oddychał z trudem, a pot ściekał mu po twarzy. Dalej siedział Miłowój, jego brat, nogi ugiął lekko w kolanach. Naprzeciw niej tkwił nieruchomo Getlin, jemu było trochę lżej, kolczuga i sukienny kaftan pod spodem nie grzały tak mocno jak wyszywane stalą, skórzane zbroje pozostałych. Sławoja nie miała w polu widzenia.
Już trzeci dzień tkwili w tym potrzasku, uwięzieni między
wznoszącymi się ku niebu skałami a lasem, który zatrzymał się u podnóża zbocza, zostawiając sporo nieosłoniętej przestrzeni. Schronienie znaleźli wśród głazów, jakie kiedyś odpadły od białych skał i leżały porozrzucane po stoku. Dawały im teraz ochronę, nie od słońca wprawdzie, ale od padających z lasu strzał.
Odwróciła głowę w bok i zamknęła oczy. Do jej uszu dobiegł cichy szmer źródła. Uśmiechnęła się ponuro. Gdyby Gniewisz celowo przygotował dla nich tę pułapkę, nie mógłby wymyślić bardziej perfidnej. Otworzyła oczy i po raz kolejny oceniła odległość od krynicy. Po raz kolejny stwierdziła, że za daleko. Po odsłoniętym terenie. Próbowali już przecież!
Tak niewiele brakło, a dostaliby się do przełęczy! Tak niewiele! A tam już bezpiecznie skryliby się w górach. Gniewisz do śmierci mógłby ich tam szukać.
Siedzieli, rozrzuciwszy wokół broń, poluzowawszy pasy, bez hełmów. Sławoj tkwił wprawdzie na czatach i obserwował poczynania gniewiszowych, ale ci z jakiegoś powodu nie atakowali. Pilnowali tylko, aby nikt nie uciekł z potrzasku.
Nadzieję stracili pierwszej nocy, kiedy to, gotowi do wyjścia, z rosnącym przerażeniem patrzyli, jak na zboczu zapalają się kolejne ogniska. Stok zapłonął łuną. Widać by było przemykające krety! Nie odważyli się opuścić schronienia. Desperacka próba przebicia się w dzień też się nie powiodła.
- Wolał już bym z twojej ręki zginąć - mruknął znów Miłowój, niedbale urywając źdźbło trawy. Popatrzył na nią niby przypadkiem. Wiedziała, co się zacznie za chwilę.
Wychyliła się nieznacznie zza skały. Przeczesała wzrokiem przestrzeń między drzewami. Wciąż to samo. Kilku czuwało z kuszami gotowymi do strzału, kilku pokazowo odpoczywało; siedząc, leżąc, pijąc... Dziewczyna zacisnęła powieki, jakby w nadziei, że jak je uniesie, upiorny obraz zniknie.
- Gniewisz! -jej dźwięczny głos potoczył się w dół ku drzewom.
- Jakby czego od nas chciał, już by mówił - mruknął Mścisław.
Nie odpowiedziała. Otworzyła oczy i uważnie zaczęła śledzić schowane w lesie sylwetki. Jest. Zbliżył się do krawędzi lasu. Bez trudu poznała tę rosłą postać.
- Chcę rozmawiać! - znów jej głos pomknął w dół. Spotkamy się w połowie drogi! Masz moje słowo, że stąd nikt strzelał nie będzie! Chyba że twoi strzelą do mnie!
Towarzysze spoglądali na nią niepewnie. Nie odzywali się już jednak. Nie po okowicie poszli pod jej komendę. Nieświadomie obudziła w nich nadzieję.
Obserwowała Gniewisza. Stał przez chwilę nieruchomo, po czym rzucił przez ramię jakieś rozkazy. Zniknął jej z oczu.
- Psi syn - warknął Sławoj. Sama miała ochotę to skomentować. Szedł ku nim w samej koszuli. Zdjął i zbroję, i nawet kaftan. Doskonale wiedział, że oni tu za dnia prażyli się w słońcu, by w nocy trząść się z zimna, gdy spocone ciała chwytały chłód.
Postanowiła wystąpić jednak w rynsztunku, tylko hełmu nie wzięła.
Gdy dotarła do połowy zbocza, już na nią czekał. Spróbowała wyczytać coś z jego oczu. Wyczytała jedynie to, co i tak było oczywiste: że to on występował tu w roli zwycięzcy. Ona była tym przegranym, który przyszedł negocjować litość.
- O czym to chciałaś rozmawiać? - pierwszy się odezwał. Teren był mocno pochyły i nie musiała zadzierać głowy,
by patrzeć mu w oczy.
- Mogłeś nas już wykończyć, a tego nie zrobiłeś. Albo żal ci ludzi, bo trochę by ich zginęło, albo czegoś jednak od nas chcesz. I o tym chcę porozmawiać. Czego od nas chcesz?
- Ciebie.
Ta krótka i rzeczowa odpowiedź zbiła ją z tropu. Więc po to było to wszystko? Zawrzało w niej gniewem. Napad o świcie? Ucieczka, kiedy to musieli dźwigać Tollina, bo ranny sam iść nie mógł? A i tak zamknęli mu oczy po drodze i zostawili ciało niepochowane. Już za to jedno miała ochotę splunąć Gniewiszowi pod nogi. Zaskoczona i wzburzona zachowała kamienną twarz. Mógł tylko podziwiać jej opanowanie.
I podziwiał. Tak jak podziwiał jej postać. Bez hełmu była, ale jeszcze niedawno miała go na głowie, ciemne, posklejane kosmyki przylegały do czoła. Podziwiał jej lekko zmrużone oczy... Podziwiał sylwetkę, wyprostowaną pomimo widocznego wycieńczenia, skrytą teraz pod kunsztownie, z małych żelaznych kółeczek splecioną zbroją. Widać w tym było rękę mistrza. Nie każdego stać było na taką zbroję, a Tessana do bogatych nie należała. Była do tego za drobna, aby skorzystać z czegoś gotowego. Musiała zamawiać. Widać wysoko ceniła sobie swoje życie.
Patrzył i próbował odgadywać, co skrywała ta zbroja. Jak na kobietę Tessana nie była ani drobna, ani niska. Jak na wojownika... Na oko nikt by jej nie posądził, że miecz unieść potrafi. I niejeden już się na tym potknął, że własnym oczom uwierzył.
- Więc za ile jesteś gotowa się sprzedać? Nie dała się sprowokować.
- Komu?
- Mi. A ja cię potem odsprzedam.
Milczała. Jej umysł pracował. O co w tym chodziło? Chyba chciał dobić targu, bo nie czekając na odpowiedź, zaczął wyjaśniać.
- Zapłacą mi za ciebie i za żywą, i za martwą. Ale za żywą więcej.
- Kto zapłaci? - spróbowała raz jeszcze.
- Pójdziesz ze mną jako jeniec. Gwarantuję ci życie aż do czasu, gdy dotrzemy na miejsce. Potem to już nie moja wola będzie decydować.
Znała kilku, którzy jej nie lubili. Niektórzy pewnie życzyli jej śmierci. Niejaki Dorbisz raz za razem wysyłał za nią ludzi, ale nie sprawiali oni większego kłopotu. Czyżby tym razem to też Dorbisz? Próbowała sobie przypomnieć, czy Gniewisz był u kogoś na służbie, czy nie. Nie mogła zastanawiać się zbyt długo.
Nie spuściła głowy, nie mrugnęła. Niezmiennie patrzyła mu w twarz.
- Wypuścisz ich wolno - wskazała ręką za siebie. - Wszystkich. Z bronią. I tym wszystkim, co będą mieli przy sobie.
- Ilu was zostało?
Nie dobili jeszcze targu.
- Wypuścisz wszystkich.
- Na takie warunki mogę się zgodzić. - Kiwnął głową. - Oni mnie nie interesują.
- Słowo. Chcę usłyszeć twoje słowo.
- Masz moje słowo.
- Dalej. Nie życzę sobie żadnych sztuczek. Zmarszczył czoło, ale dokończył:
- Masz moje słowo, że jeśli oddasz mi się w niewolę, puszczę ich wolno. Będą mogli odejść, dokąd zechcą, wraz z tym, co mają przy sobie.
Kiwnęła głową i wróciła między białe skały. Towarzysze patrzyli na nią oniemiali. Wszystkich?! -I puścił nas?!
- Boją się nas, psie syny! Gniewisz za późno pojął, na co się porwał!
Nie wiedzieli, co o tym myśleć.
- Gdyby to kto inny był, a nie ty - Miłowój popatrzył na nią, marszcząc brew - nie uwierzyłbym. Ale skoro ty mówisz... - Ociężale podniósł się z ziemi. Równie niespiesznie schylił się po topór i zatknął go za pas. Wziął w rękę hełm. Za nim podnieśli się inni i zaczęli zbierać porozrzucane wokół rzeczy! Getlin wyjrzał ostrożnie spomiędzy skał. Gniewiszowi strzelcy opuścili kusze.
Pełni niepewności, czujni, gotowi w każdej chwili sięgnąć po broń wyłonili się spomiędzy skał. W lesie, na małej polance czekał na nich Gniewisz. Jak oceniła, niewielu ludzi mu zostało. Musiał część gdzieś wysłać, bo tylu aż nie ubili. Z goryczą pomyślała, jaki to pewny musiał być zwycięstwa. Popatrzył teraz na nich niemal z pogardą.
- Zgodzili się? I gdzie ta ich miłość do ciebie, o której się tyle mówi? Gdzie ten szacunek?
- Ty nam, Gniewisz, braku szacunku do niej nie zarzucaj. - Miłowój wymownie sięgnął ręką do pasa. - Bo ona jedna więcej warta niż dziesięciu takich jak ty!
- Rób swoje, Gniewisz - wtrąciła się.
- Niech odłożą broń. Nie powiedziałaś im. Nie chcę żadnych niespodzianek.
- O czym nie powiedziałaś, Tessano? - spytał Sławoj.
- Odłóżcie broń - powiedziała. - Będziecie ją mogli później zabrać. On się boi podstępów.
Z ociąganiem zaczęli odkładać łuki, miecze, tarcze, topory, noże, włócznie - co kto miał. Sama stała bez ruchu. Gdy skończyli i znów stanęli w grupie, wciąż rzucając baczne spojrzenia na boki, podszedł do niej Gniewisz i zabrał jej miecz. Pozwoliła mu, lekko tylko odwróciwszy głowę i zacisnąwszy zęby.
- Tessano! - zawołał Mścisław, marszcząc groźnie brew. Nie odezwała się, Gniewisz zabrał jej nóż. Łuk i kołczan
sama odłożyła już wcześniej.
- Związać ją - padł suchy rozkaz, natychmiast wykonany.
- Tessano! - powtórzył Mścisław. - Powiedziałaś, że odejdziemy wolno!
- I odejdziecie. Tak jak mówiłam. - Była w pełni świadoma, że ich nabrała. Nigdy nie zgodziliby się na takie warunki.
- Czemu nas wszystkich nie bierze? - gniewnie krzyknął Miłowój.
- Bo to za jej głowę mi płacą - rzekł Gniewisz sucho. - Wasze nic niewarte.
- Drogo cię to będzie kosztować, Gniewisz! - Mścisław znów sięgnął do pasa, ale topora już tam nie było. - Przemyśl, czy to ci się będzie opłacać!
Gniewisz ogarnął ich spojrzeniem.
- Jak powiedziałem, nie życzę sobie niespodzianek. Ani teraz, ani po drodze. Borowij!
Na to hasło strzelcy otoczyli jeńców.
- Nie waż się ich wiązać! - krzyknęła. - Dałeś słowo!
- Ale oni nie dali swego. Aż się palą, by cię odbijać, a ja cię na miejsce dowiozę, tak jak zapowiedziałem.
- Getlin! - rzuciła przez ramię - dajcie mu słowo, że mnie odbijać nie będziecie!
Cisza. Spojrzała groźnie na Getlina.
- Nie, Tessano - odparł i pokręcił głową.
- Przypominam, że winniście mi posłuszeństwo. - Cisnęła błyskawicę oczami.
- Na duchy podziemi - odparł - wolę posłuszeństwo wypowiedzieć, niż cię w potrzebie zostawić.
- Mścisław! - Milczał. - Sławoj!
- Dość - wtrącił się Gniewisz. - Borowij, kończ sprawę. Będą mogli odejść, dokąd zechcą.
Coś stłamsiło jej oddech. Otworzyła szeroko oczy i popatrzyła na Gniewisza.
- Dałeś słowo! - wydusiła z siebie. Przerzuciła przerażony wzrok na przyjaciół i zwalniających już cięciwy strzelców. Rzuciła się z rykiem w przód, ale ktoś ją przytrzymał. Szarpnął. Upadła, zanim zdążyła wejść w zasięg strzał. Umilkła wraz ze świstem ostatniego bełtu. Po własnym wyciu w uszach zadzwoniła jej cisza. Klęczała bez ruchu, z czołem przy ziemi i związanymi na plecach rękami, zaciskając do bólu powieki.
- Zakopać ich - usłyszała polecenie. - Ze wszystkim, co mają przy sobie.
Usłyszała nowe dźwięki: kroki, szurnięcia, stuk metalu o metal. Podniosła głowę dopiero, gdy wyczuła, że ktoś podszedł. Nie wstała. Spojrzała na Gniewisza pełnymi oczami. Stał nad nią z ponurym wyrazem twarzy, a wiatr targał jego długie, jasne włosy.
- Bądź przeklęty, Gniewiszu - powiedziała cicho i wyraźnie. Równo z jej ostatnim słowem ostatni promień słońca zniknął za horyzontem.

Więc jednak znalazł się ktoś, kto cię pokonał. Siwobrody starzec władczym gestem nalał wina do złotego pucharu. Niespiesznie. Odstawił dzban, uniósł kielich. Delektował się winem przez chwilę. Siedział za stołem, w swobodnej pozie, a kilka osób kręciło się obok, na wyprzódki odgadując pańskie życzenia. Z chwilą jednak, gdy sięgnął po wino, ulotnili się tak samo niepostrzeżenie, jak wcześniej niepostrzeżenie usługiwali.
Wielmożny Dorbisz odsunął się od stołu, przyjmując swobodniejszą pozę. Trzymając puchar w dłoniach, oparł łokcie na poręczach wysokiego krzesła, a ufryzowane włosy ułożyły się falami na ramionach. Na starczym czole połyskiwała złota przepaska, błyskały dyskretnie zatknięte w niej rubiny. Podobne, oprawne w złoto pierścieni, czerwieniały na jego palcach. Zapatrzył się w bok, może na wiszący na ścianie gobelin, na którym to jurny młodzieniec brał w posiadanie zdobytą właśnie brankę.
Wielmożny Dorbisz w pełnej krasie.
Tessana stała przed nim z mocno związanymi na plecach rękami, które zdążyły już ścierpnąć. Musiała odczekać, aż wielmożny spożyje wieczerzę. Pewnie dlatego, że ona od dnia poprzedniego niczego już nie jadła. A wcześniej też ją karmiono, byle przeżyła.
Stała przed nim w spodniach i koszuli, boso. Pozbawiona oznak wojownika. Brudna, w cuchnącym ubraniu. Ze zmierzwionymi włosami, w których pewnie zagościły już wszy. Trzymano ją wprawdzie w osobnym lochu, ale wielu już tam przed nią siedziało.
Wielmożny Dorbisz tymczasem smakował wino i tę chwilę. Gdyby wiedziała, że sprawi mu to taką przyjemność, to przy-szłaby sama, potowarzyszyć mu przy posiłku.
- I było to mi się sprzeciwiać? - Zaszczycił ją w końcu spojrzeniem, upijając przy tym kolejny łyk. Skrzywił się, co dało efekt, jakby wino mu nie posmakowało. -1 na co ci to było? - niemalże z troską to powiedział. - Myślałaś, żeś taka niepokonana? Że nie ma na ciebie mocnych?
- Kłamstwem byle kmiotek może pokonać wojownika - odezwała się cicho.
To było pierwsze zdanie, jakie wyrzekła, odkąd ją pojmano. Przez całą drogę nie odezwała się ni słowem. Nie dostrzegała Gniewisza. Bardzo szczera w tym była. Nie wiedziała, do jakiego stopnia zagniewała go i zirytowała tym zachowaniem. Nie odezwała się także, gdy dojechali na miejsce. Nie poskarżyła, gdy publicznie zdarto z niej zbroję i kaftan.
Zaczęto ją głodzić. Sama się do tego przyczyniła. Odmówiła jedzenia brudnej papki. Wieczorem ktoś przyniósł jej pajdę chleba. Rozglądał się wcześniej trwożnie, a potem szybko uciekł. Przyjęła.
Nie bito jej ani nie maltretowano. Dorbisz chciał ją tylko poniżyć. Pokazać wszystkim, że oto on może z nią zrobić, co chce, jak z byle kim. Gdyby wiedział, jak mało ją to obchodzi... Chyba znudził się sytuacją, bo nerwowym gestem kazał wyprowadzić dziewczynę. Natychmiast dwóch wartowników ujęło ją pod łokcie, wyprowadziło na zewnątrz. Sama by wyszła, ale widocznie Dorbisz takie dał rozkazy. W progu minął ich Gniewisz. Nie dostrzegła go. On ją tak.
- W pętach, a wciąż kąsa - mruknął. - Wziąłbym ją do łoża i pokazał, czym kobieta winna się
zajmować.
Podszedł do stołu i nalał sobie wina. Rzecz nie do pomyślenia, ale był już w komnacie sam z Dorbiszem.
- Zawiść przez ciebie przemawia. I zwykła żądza - odezwał się starzec spokojnie.
- Żądza - przyznał Gniewisz, upijając wina. Rzucił wściekłe spojrzenie na drzwi.
- Miałeś ją w swojej mocy.
- Siłą można brać tego, kto się broni - burknął. Jak miał się przyznać, że nie wziął jej, bo się bał, że ona to zignoruje. A tego już by nie zdzierżył. Zacisnął pięść na kielichu. Zajęty własnymi myślami, nie był świadom, że starzec bacznie go obserwuje i waży sumiennie każde jego słowo.
- Nie mówiłeś dotąd, jak udało ci się ją pojmać. W walce uległa? - spytał Dorbisz, okazując ciekawość.
Gniewisz zasępił się na wspomnienie tych kilku ciosów, jakie wymienili. -Nie. -Więc jak?
- Ugodowo. Zawarliśmy układ.
- Opowiedz.
- Znalazłem ją koło Korciego Jaru. Nie sama była. Na północ się udawali, nie wiem po co. Doszło do starcia. Mało nas wtedy było, wymknęli się. Cofnąłem się po ludzi, a oni umknęli w stronę Przełęczy Czerniszej. Dogoniłem ich, zanim do niej dotarli. Osaczyliśmy ich na zboczu. Jak zabrakło im wody, zgodziła się negocjować.
- I dała się związać? Co jej obiecałeś?
- Życie pozostałych.
- I zgodzili się? Nie próbowali jej odbijać?
- Kazałem ich rozstrzelać.
- Co zrobiłeś? - Starzec powoli odwrócił głowę ku niemu.
- Zastrzelić kazałem. Nie powiedziała im o warunkach umowy, a słowa, że jej odbijać nie będą, dać nie chcieli.
- Nie chcieli? Co ona na to?
- Wymówili jej posłuszeństwo.
- Wymówili jej posłuszeństwo? - powtórzył starzec. - By nie oddać jej w twoje ręce? Hmm. Ciekawe. Dlaczego ich tu nie przywiozłeś?
- Ludzi mi mało zostało, i prawie sami nowozaciężni. Starsi, jak po pierwszym starciu dowiedzieli się, w czym rzecz, wypowiedzieli służbę - mówił Gniewisz, wpatrzony w kielich. - Dogadaliśmy się, że przeszkadzać nie będą i pieniędzy za służbę nie wezmą, ale przyłożenia ręki do jej pojmania kategorycznie odmówili.
- Hmm - zamruczał starzec. - Dałeś jej jednak słowo.
- Dałem. I przeklęła mnie za to.
Starzec znieruchomiał ze wzrokiem wpatrzonym gdzieś w ścianę. Jego trzymająca puchar ręka zastygła w powietrzu.
- Co zrobiła? - ton starca zabrzmiał nagle sucho i bezbarwnie.
- Przeklęła mnie.
Palce same się rozwarły, a złoty puchar z brzękiem uderzył o blat, wino pociekło po stole. Gniewisz zaniepokojony zerknął na starca. Ten poczerwieniał na twarzy. Żyły na skroniach wyszły mu na wierzch i zaczęły pulsować niebezpiecznie. Utkwił wzrok w Gniewiszu i drżącą ręką wskazał drzwi.
- Precz!
Gniewisz siedział oniemiały. Jego początkowe zdumienie przerodziło się w gniew.
- Rzuciłem ci ją do stóp! - krzyknął. - Przez pięć lat drwiła sobie z ciebie i twoich wysiłków i dopiero ja ci ją przyniosłem!
- Precz, Przeklęty! - usłyszał w odpowiedzi.
- A żeby to pierwszy raz było, jak ktoś mnie przeklina! - Wściekle odstawił puchar na stół.
- Precz! Precz z tego domu!
Wydawało się, że starzec dostanie za chwilę apopleksji.
- Straż! - krzyknął ochrypłym już głosem.
Jeszcze zanim strażnicy wbiegli do komnaty, Gniewisz zrozumiał, że to nie żarty. Poczęstował starca spojrzeniem, w którym zmieszały się strach i zdumienie, i wyszedł. Strażnicy wyszli za nim. Nikt nie widział, jak starzec zacisnął pięści, jak grymas bólu wypełzł na jego twarz, i jak dwie łzy wyciekły z jego oczu, by na stole roztopić się w kałuży ; krwistoczerwonego wina.

Coś się stało, ale nie wiedziała co. Następnego dnia po spotkaniu z Dorbiszem przyszli po nią do lochu. Wyprowadzili z podziemi, dbając, by się nie potykała. Zaprowadzili ją do łaźni i zostawili w towarzystwie kilku dziewcząt. Pozwolono jej się umyć, wyszczotkować włosy. Dostała czysty strój. Wyczulone zmysły napięte miała do granic. Ktoś tu coś knuł. Gdy zwrócono jej broń, uznała, że tę bitwę trzeba przyjąć otwarcie. I przejść do ataku. Śmiało ruszyła przed siebie. Dotarła na dziedziniec. Nikt jej nie bronił. Doszła do bramy, nikt jej nie zatrzymał. Brama była otwarta. Przeszła przez tę bramę.
Nic.
Żadnej zasadzki za węgłem, żadnej strzały w plecy.
Usłyszawszy swoje imię, odwróciła się gwałtownie. W bramie ktoś stał, ale nieuzbrojony. Odziany dostojnie, ale bez przesady. To musiał być któryś z dworzan. Nie znała tego człowieka.
- Jesteś wolna, Tessano - przemówił. - Możesz udać się, dokąd zechcesz. Mam ci jednak przekazać zaproszenie od wielmożnego Dorbisza. - Tu ukłonił się lekko, ale z szacunkiem. - Jeśli odmówisz, będziesz mogła oddalić się bez przeszkód.
Zaproszenie? Oddalić? O co w tym chodziło?!
Udała się za tym człowiekiem. Poprowadzono ją z wszelkimi honorami przez najświetniejsze dziedzińce i korytarze. Wartownicy oddawali jej honory, potęgując dezorientację. W końcu otworzone na oścież drzwi ukazały bogato zastawiony stół. Dwa nakrycia. Przy jednym z nich siedział pan i władca tego zamku - wielmożny Dorbisz. Podniósł się na jej widok.
- Przyjęłaś więc moje zaproszenie - rzekł dostojnie. - Zrozumiałbym, gdybyś odmówiła.
Jeśli chciał ją pokonać, wprawiając w zdumienie, to mu się udało. Nie byłaby teraz w stanie wyciągnąć miecza, nawet gdyby pędziła ku niej banda rozbestwionych wazgrołów - bo by się bała, że tylko ona ich widzi.
- Siła złego było między nami - odezwał się ponownie, marszcząc brwi. - Przemyślałem trochę tej nocy. Może jeszcze uda się coś naprawić - mówił do niej, ale na nią nie patrzył. Rozlał wino do złotych pucharów. - Nie spoczniesz?
Usiadła. Miała przed sobą człowieka, który w ciągu nocy postarzał się o jakieś dwadzieścia lat.
Dorbisz zasiadł za stołem, ktoś przysunął mu krzesło. Nie była świadoma, że przed chwilą to samo uczyniono dla niej, ani że chwilę później zostawiono ich w komnacie samych. Jej wzrok bezwolnie powędrował na stół. Musiała przełknąć ślinę, która napłynęła obficie do wygłodniałych ust: gotowane w warzywach przepiórki z kaszą gryczaną, kasza jęczmienna na mleku, pasztet z gęsich wątróbek z jabłkami, ciemny chleb. Wyczuła delikatny zapach rosołu. Zacisnęła palce na poręczy krzesła, by ręce same nie sięgnęły po jadło.
- Zważywszy, co jadałaś ostatnio - zawahał się - z mojej to winy było, moje czyste okrucieństwo - ciężko mu przyszło to powiedzieć - kazałem przygotować coś lekkiego. Jeśli zaś masz jakieś-specjalne życzenia, tylko powiedz.
Za dużo tego było.
- Po co ta gra? - spytała. - Czego chcesz ode mnie?
Zadrżały mu ręce.
- Zgody - odparł.
- Zgody? Teraz? Jakiej zgody? Czego ty oczekujesz ode mnie? - W jej oczach mieszały się niewiara, zdziwienie i na nowo obudzona podejrzliwość.
Załamał się pod tym spojrzeniem. Może poznał, że nic nie da teatrzyk. Prysły dostojeństwo i powaga. Postarzał się o kolejnych pięć lat. Ręce opadły mu bezwładnie na stół i spoczęły po bokach pustego, złotego talerza.
- Cofnij tę klątwę - wyszeptał.
Stężała. Gdzieś w środku otworzyła się, niezaleczona jeszcze, rana.
- Oni mi zaufali - powiedziała cicho. - A ja zaufałam jemu. A teraz oni nie żyją. Choć przypadkiem w tę sprawę zostali wmieszani.
- Cofnij klątwę - powtórzył zbolały. To już nie dostojny pan był i władca, ale niewidzialnym brzemieniem przygnieciony do ziemi starzec. - Siła złego było między nami - mówił z rezygnacją - siła złego ci zrobiłem. Przez pięć lat musiałaś sypiać z otwartymi oczami z powodu moich ludzi.
Słuchała w milczeniu tych wyznań. Przez umysł przepływały twarze tych, którzy jej zaufali. A których zawiodła.
- Nieraz pewnie chciałaś mojej śmierci - ciągnął Dorbisz. - Nieraz pewnie chciałaś mnie zabić. - Sięgnął po nóż. Żywsza iskra pojawiła się w jego oczach. - Zabij. Zabierz mi życie. Tylko cofnij tę klątwę.
Siedziała poruszona zachowaniem starca, ale milczała. Wypuścił nóż z trzęsących się dłoni. Zakrył twarz. - - To mój syn - załkał. - Z nieprawego łoża, ale to mój syn. Pierworodny. To przejdzie na dzieci jego i na cały ród. Błagam cię, Tessano, cofnij tę klątwę!
Patrzyła na łkającego starca. Powoli kiełkujące, nieśmiałe współczucie nie mogło jednak wygrać z jątrzącą się raną.
- Oni mi zaufali - powtórzyła. Nikt nie bronił jej wyjścia. Następnego dnia dogonił ją jeździec.
- Wielmożny Dorbisz zapytuje, czego żądasz. Przystanie na wszystko, co z góry zapowiada, tylko powiedz.
- Nic, co mógłby mi dać, nie zwróci im życia - odparła. Przebyła jeszcze raz tę samą drogę, tyle że w odwrotnym
kierunku. Chciała odnaleźć ciało Tollina. Znalazła kopiec ziemi. Przynajmniej tyle, że nie pozwolił, by zwierzęta rozwlekły go po lesie.
Odnalazła też pozostałe kopce, dwa. W pierwszym odruchu chciała rozkopać je i pochować każdego osobno, ale zrezygnowała. Nie był to wystarczający powód, by zakłócać im spoczynek. Gdzieś w środku zatliła się tylko nieśmiała nadzieja, że Mścisława i Miłowoja pochowano w jednym grobie. Uklękła przy kopcach, zanurzyła w ziemi paznokcie. Trwała tak, wspominając, aż zmęczone ciało zasnęło.
Zmęczony umysł pracował...
//- Znajdziem te jaskinie, mówię wam - Mścisław zaśmiał się głośno. - Dawno to już było, jak po tamtych górach chadzałem, ale pamiętam, jakby to wczoraj było. To mój kraj i jako smark tam, po tych grotach biegałem. Mam to tu! - Grzmotnął się w pierś.
- Nie po tych grotach, a za dziewkami żeś ganiał - odezwał się Milowój. - Może i po tych grotach byś łaził, ale żadna tam z tobą iść nie chciała.
Gruchnęło śmiechem.
-A co ty tam wiesz r- obruszył się Mścisław.
- A wiem. Bo mnie matula za tobą wysyłała, cobyś czego nie zbroił, boś zawsze był w robieniu prędki, jeno w myśli wolny.
-A co ty tam wiesz. Matuś cię za mną wysyłała, żebyś nauczył się czego, bo z tego twojego myślenia to nic ino bida w domu była. Bo strasznie cię to myślenie męczyło i żeś jadła tyle co dwóch robotnych tuołał. A te jaskinie znam. I jak mówię, że poprowadzę, to poprowadzę.
- Obyś poprowadził i wyprowadził.
- Znaleźć jaskinie to jedno, a jeszcze musim przez bagna się wprzódy przedostać - wtrącił się Getlin. - Ty, Tessana, bywałaś w okolicy.
- Bywałam- przytaknęła -ale w głąb się zapuszczać nigdy nie miałam potrzeby, a teraz dobrze by nam było na skos je przeciąć. Okrążając, siła czasu tracimy. Jak już Skolne Pasmo miniemy, proponuję na wschód skręcić i z tamtej strony spróbować.
- Dobrze mówi - wtrącił Tollin. - Tak dotrzemy do bagien w miejscu, gdzie najwęższe się być wydają, a i ludzie jakowyś ponoć tam zamieszkują, to może jakiego przewodnika znajdziemy. Pokiwali głowami.
- Późno już - powiedziała - a jutro tuż po świcie wyruszamy. Miłowój, skoro dobro brata tak ci na sercu leży, popilnujesz go pierwszy, a nas przy okazji. - Zabrzmiały ciche śmiechy. - Obudzisz mnie, jak księżyc czwartą część swej drogi przebędzie. Potem czuwacie kolejno, tak jak siedzicie, po mnie Tollin, po nim Sławoj. Getlin dziś odpoczywa.\\

Ocknęła się nie głosem Miłowoja zbudzona, a szumem dębu rosnącego nad jego grobem. Księżyc przebył już czwartą część zaplanowanej na tę noc drogi. Spojrzała na mogiły. Srebrne światło miesiąca odsłoniło pierwsze, nieśmiałe jeszcze, źdźbła traw, wyrosłe na świeżo spulchnionej ziemi.
- Wybaczycie mi kiedyś? - spytała.
Dęby zaszumiały, ale nie zrozumiała odpowiedzi. Jeśli to w ogóle odpowiedź była.
Długo wałęsała się po lasach, zanim zawitała do miasteczka. Weszła do gospody. "- Pokój jaki się znajdzie?
- Ano znajdzie. Co się ma nie znaleźć - mruknął gospodarz.
- Witaj, Tessano - usłyszała z boku znajomy głos Tregorza. - Dobrze cię widzieć. Jużeśmy w Olkanicy byli, gdy wieść, że Dorbisz cię wypuścił, zawróciła nas z drogi. Czekamy tu na ciebie, pewni, że w końcu się zjawisz. Chodź, powiesz nam, jak to było, bo różnie ludzie gadają.
Pięciu ich było. Pięciu spośród tych, z którymi przy jednym ogniu siadywała, z którymi zdarzało się walczyć ramię w ramię. Pięciu spośród tych, którzy żyli... Ciężko jej się na słowa zbierało. Czekali chwilę, aż coś powie, w końcu odezwał się Ziemiosław.
- Nie wiedziałem, że w starym Dorbiszu tyle honoru drzemie, że jak się dowiedział, iż zdradą cię pojmano, to cię wypuścił.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Nie wiedziała, co wiedzą. Nie
czuła się na siłach, by mówić. Siedziała i sączyła piwo.
- Odstąp mi go, Tessano - odezwał się nagle Tregorz. - Wiem, ty większe masz prawo, ale pozwól, bym to ja go zabił.
- Nie.
- Twoja wola. - Pochylił głowę.
Siedzieli pochyleni nad kuflami. Może się żegnali z tymi, co odeszli, może ich wspominali, a może tylko nie mogli wykrzesać z siebie energii potrzebnej do rozmowy. Karpacz przerwał ciszę.
- Długo my się wahali, czy ci mówić, ale żeśmy uradzili, że tak - westchnął ciężko. - Ktoś groby rozkopał.
W jej oczach zapalił się gniew. Potoczyła wzrokiem po zebranych, pokiwali twierdząco głowami: byli, widzieli.
- Jeśli znajdę u kogoś coś znajomego... - wyszeptała, nie dokończyła. I tak wiedzieli, że jeśli, to tego kogoś spotka surowa, acz sprawiedliwa kara.
Nic więcej istotnego sobie tego wieczoru nie powiedzieli. Większość czasu przesiedzieli, milcząc. Udawali się na wschód. Chcieli, by poszła z nimi. Odmówiła, nie naciskali. Chciała wyruszyć sama. Rozumieli. Ale ona wcale nie zamierzała szukać Gniewisza ani zemsty na nim. Ta sprawa była już zamknięta. Zasypana ziemią. Jedynie niezasklepiona rana jątrzyła się gdzieś pod sercem, piekąc.
Włóczyła się bez celu przez kilka dni, aż droga w dziwne lasy ją zaprowadziła. Mroczno tu było. Pachniało stęchlizną, a w powietrzu czuło się wilgoć. Grunt uginał się pod stopami. Ale to nie były zwyczajne moczary. Czuło się tu jakąś obcość, wrogość rosnących tu drzew, jakby chciały przepędzić intruza. A może ostrzec? Brakło przyjaznych ptasich zaśpiewów, to, co rozbrzmiewało między konarami, brzmiało dziwnie i chorowicie. Nawet woda pod stopami bulgotała, jakby to nie woda była, a coś... gęstszego, bardziej lepkiego.
Czuła niepokój, a jeszcze gdzieś za plecami zahuczało coś ponuro. Sowa, zwiastun złych nowin... Otrzepała się - nie należy ulegać takim nastrojom, bo to się zawsze źle kończy. Poprawiła jednak tobołek na plecach i przyspieszyła. Im szybciej opuści ten las, tym lepiej.
Coś zawyło przeciągle za jej plecami. To już nie sowa była. Obejrzała się, ale nie dostrzegła niczego niepokojącego. Znów przyspieszyła.
Mrok zgęstniał. Drzewa zaszumiały, mocniej trącone wiatrem. Poczuła na twarzy pierwsze krople deszczu. Błysnęło. Rozświetliło powykręcane konary i rosochate pnie. Przez myśl jej przeszło, że ten las jest chory. Pojawił się lęk. Za plecami znów coś zawyło. Wiatr, na pewno wiatr. Głos się powtórzył, a lęk w końcu znalazł do niej dostęp. To mógłby być wiatr - gdyby nie wołał jej po imieniu.
- Tessano...!
Odwróciła się. Drzewa, cień i deszcz pozwalały widzieć ledwie na kilka kroków.
Znów błysnęło. Jakaś postać mignęła jej przed oczami. Poprawiła miecz, sprawdziła, czy nic go nie blokuje, żaden pasek, żaden naderwany trok. Tym razem głos nadszedł z boku.
- Uciekaj, Tessano!
Przystanęła. W świetle kolejnej błyskawicy zobaczyła drobną postać między drzewami, wyciągniętym ramieniem wskazywała kierunek. I jak poprzednio znikła wraz z błyskawicą. Znów coś zawyło. Okręciła się parę razy, przeczesując wzrokiem otaczający ją mrok, czy zza któregoś pnia coś nie wyskoczy.
- Uciekaj! - znów głos, błyskawica i wskazujący kierunek cień. - Upiory są na twym tropie! Podążają twym śladem, a pełno w nich gniewu i nienawiści! Tam! Tam drogę znajdziesz! - Błysk i cień.
I wisielczy głos za plecami.
- Tessano...!
- Uciekaj!
Puściła się biegiem we wskazanym kierunku. Deszcz oślepiał. Biegła, nie myśląc, kim była postać, która ją ostrzegła, ani skąd nagle wzięła się w lesie ta droga. Pędziła, nieświadoma, że drzewa rozstępują się przed nią i zastępują tuż za nią.
Gdy wypadła z lasu, już nie grzmiało, ale z nieba lały się potoki wody. Zmywały stopniowo jej ślad i jej zapach. Biegła dalej, a przemoczona gleba uginała się sprężyście pod stopami.
Zatrzymała się w najbliższej wiosce. Ugoszczono ją serdecznie. Nakarmiona, pozwolono przespać się i podsuszyć ubranie. Rano powitały ją promienie słońca. Po burzy zostało lekkie uczucie wilgoci w powietrzu, po upiorach ni śladu.
Zmieniła zdanie. Dogoniła Ziemiosława, Tregorza i resztę. Pojechała z nimi na wschód. Chcieli jej oddać dowództwo, nie zgodziła się.

Gniewisz siedział w szynku ponury i zły, sącząc kolejne piwo. Co zrobił źle? Z zadania się wywiązał, choć nikomu przed nim to się nie udało. I jeszcze żywą przywiózł! Że słowo złamał? A stary co? Teraz taki cnotliwy się zrobił, jak już z zamku ledwie co się rusza.
Wściekle uderzył pięścią w stół. Zadźwięczały kufle. No i co, że go przeklęła? Inaczej by śpiewała, jakby mu ją stary dał.
- Już ja bym wiedział, co z dziewczyną zrobić - zamruczał przez zęby.
Ale Dorbisz zabronił.
I przegnał precz. Za wierną służbę pokazał mu drzwi.
- Trzeba było syna z dworską dziewką nie płodzić - burknął i wstał.
Opuścił tak oberżę, jak i wieś. Wciąż nie wiedział, co ze sobą zrobić. Niby miał plan, żeby na północ się udać, tam się zaciągnąć, ale niespiesznie mu było te ziemie opuszczać. Od ludzi stronił, choć właśnie wśród ludzi powinien się obracać, by języka zasięgnąć, kto, przeciw komu i jaką wyprawę zbrojną szykuje, i ile płaci. Zamiast tego szwędał się po lasach. Nadszedł jednak w końcu ten dzień, kiedy postanowił między ludzi się udać.
Gdzieś w pobliżu powinno być miasteczko, ale któryś już dzień nie mógł na nie trafić. Te lasy były mu obce. W końcu jednak szczęście się uśmiechnęło do niego i między drzewami zobaczył bryłę domostwa. Będzie kogo o drogę spytać. Przed chałupą jakiś człowiek rąbał drwa, obok dwoje dzieciaków pląsało między bierwionami. Na widok obcego zamarły, po czym uciekły do chaty. Mężczyzna natomiast wyprostował się i mocniej ujął siekierę.
- Nie w złych zamiarach przybyłem - odezwał się Gnie- wisz. - 0 drogę chcę jeno spytać, choć jakbym chleba kawałek dostał, poczęstunkiem bym nie wzgardził. Od wielu już dni po tych lasach wędruję.
Drwal patrzył na niego chwilę, potem wskazał chatę. Gnie-wisz zsiadł z konia, uwiązał go i, zostawiwszy na zewnątrz broń, wszedł do izby. Mocno się przy tym musiał schylać, bo wejście było niskie. Powitały go trzy pary wystraszonych oczu.
- Witajcie.
Nie usłyszał odzewu. Za nim wszedł do izby drwal.
- Żana, kaszy zostało, gościa poczęstuj.
Usiedli przy stole. Kobieta zakrzątnęła się wokół kuchni. Niewielkie okienko wpuszczało niewiele światła, ale też i w izbie nie było co oglądać. Stół, stołki, kilka półek na ścianach, piec.
- Z daleka jedziecie? - zagadał drwal.
- Ano, z daleka - grzeczna, a ostrożna odpowiedź, niezachę- cająca do dalszych pytań. Toteż gospodarz więcej nie pytał.
Kobieta postawiła talerz przed Gniewiszem. Odeszła szybko, szepnęła coś do męża, ale tylko "poznały" Gniewisz zrozumiał. Gospodarz zerknął na gościa. Żana przycupnęła w kącie, dzieci się przy niej schowały, drwal trwał nieruchomo przy stole. Słychać było każde stuknięcie łyżką, każdy głębszy oddech. Gdzieś przeleciała mucha.
- O drogę chciałem spytać - odezwał się Gniewisz. - Miasteczka szukam.
Drwal patrzył na gościa, a dziwna bruzda pojawiła mu się na czole. Nagle wstał, podszedł do pieca. Zderzył się niemalże z Żaną, która niewiele wolniej ruszyła w tym samym kierunku. Drwal odsunął ją stanowczym gestem, za co odwdzięczyła się gniewnym spojrzeniem. Ustąpiła jednak. Sięgnął po chleb, ułamał spory kawałek i owinąwszy go w płótno, podał Gniewiszowi ze słowami:
- Kimkolwiek jesteś, idź swoją drogą.
Gniewisz popatrzył zdziwiony: ugościli, chlebem częstują, a drogi wskazać nie chcą.
- Może za gościnę mógłbym się jakoś odwdzięczyć?
- Idź swoją drogą, człowieku.
Co mu zostało. Wziął ofiarowany chleb i ruszył w bory. Ponownie otoczyły go drzewa, ponownie ich gałęzie były mu dachem nad głową. Wypatrywał oznak ludzkiej bytności. Krążył, kluczył, szukał.
Las zrobił się nagle ponury i mroczny. Zbierało się na burzę. Przez korony drzew prześwitywało wprawdzie niebo gdzieniegdzie, ale przysłonięte teraz nisko wiszącymi nad ziemią chmurami. Gniewisz zsiadł z konia i zaczął się rozglądać za jakimś schronieniem.
Widział na kilka kroków zaledwie - tak mrok zgęstniał, gdy znalazł osłonięty częściowo wiatrołomem zakątek. Nie schował się tam jednakże, bo nagle chmury rozpierzchły się i struga światła spłynęła w dół, potęgując dookolny mrok. Zmrużył oczy. W słonecznym blasku dostrzegł pokurczoną postać, ale zaraz potem mroczny cień ponownie zaległ pod drzewami.
A potem zrobiło się bardzo cicho. Umilkł wiatr, umilkły i drzewa.
- Witaj, Przeklęty - mroczny głos potoczył się echem między drzewami.
Zadrżał. I na imię, jakim go powitano, i na widok postaci, która znów ukazała się jego oczom. Wiedźma. Zaśmiała się piskliwie, widząc jego reakcję. Do lasu powróciły zwyczajne dźwięki.
- Chodź. Z mojej strony nic ci nie grozi - powiedziała półgłosem. Ten głos niósł w sobie jakąś moc, jakąś siłę, której trzeba by było się opierać. - Tobie już nic nie grozi, Przeklęty.
Starał się zapamiętać drogę. Niewiele był jednak w stanie rozeznać w ciemności, a dużo uwagi musiał też poświęcać przewodniczce, która pomykała lasem, za nic sobie mając tarasujące drogę pnie, wykroty czy chaszcze.
Zaprowadziła go do, jak przypuszczał, swojego domostwa. Niewielkie to było gospodarstwo, ale wiedźma nie tego wymagała od życia co inni. Rozejrzał się w progu niepewnie. Chata miała dwie. izby, ta do której został wprowadzony, wyglądała nawet zwyczajnie. Jedynie wiechci ziół różnych więcej tu było porozwieszanych niż po wiejskich domostwach. W ciemniejsze kąty po prostu bał się zaglądać. Zerknął ku powale. Chata nie strzechą, a gontem kryta była, dach wyglądał solidnie, ale wolałby już mieć znaleziony wiatrołom nad sobą, a leśną ściółkę pod stopami, niż tu burzę spędzić. Choć, jak mówiono, piorun w wiedźmy chałupę nigdy nie strzeli.
Stał tak, dwa kroki za progiem.
- Masz, jedz - rzekła wiedźma i postawiła na stole misę. - Jedz. To zwykła kasza i zwykłe mleko, kozie.
Szybko przełamał opory: głupotą byłoby obrazić gospodynię. A też i wiedźma dobrze odgadła, że głodny był. Odłożył tarczę i miecz, wyjął topór zza pasa - tu i tak by mu się nie przydały. Zabrał się do jedzenia. By nie patrzeć na staruchę, rozglądał się po izbie. Poczerniały od sadzy strop zwieszał mu się prawie nad głową. W jednym miejscu tramy wyraźnie nosiły ślady ognia, ale inne musiały być wymienione. Gdy napotkał wzrokiem zwisający w kącie pęk biedrzeńca, odwrócił szybko głowę. Nawet nie chciał wiedzieć, co tam się wiło pomiędzy uschłymi łodygami.
W pewnym momencie zdało mu się, że ściany się ruszyły i powędrowały ku sobie, a pomieszczenie zmalało. Nie, to musiało być złudzenie. Patrzył w misę i czuł się coraz bardziej nieswojo.
- Nie grzmi - odezwał się ponuro. Nie w smak mu też było, że wiedźma stoi obok i mu się przygląda. - Przeszło bokiem.
Pomarszczona, szara twarz wykrzywiła się w uśmiechu, a gęsto przecinające ją zmarszczki pogłębiły.
- Nie przeszło - odparła. Jej szept brzmiał teraz jak pieśń smętna, szum odległych liści, choć nie sposób by było wyłuskać z tego melodii. - Nie przeszło. To nad twoją głową chmury się zbierają. - Zmrużyła zadowolone ślepia.
Nagle ruszyła się i poczłapała wzdłuż stołu. Stanęła mu za plecami. Spiął ciało, jak do skoku, ale nie drgnął.
Jej ręce zawisły nisko nad jego głową, nie dotknęła go jednak. Zaczęła wykonywać powolne, koliste ruchy, jakby matczynym gestem mierzwiła mu włosy. Głowę odchyliła do tyłu i wciąż z wyrazem lubości na twarzy, przymknęła oczy. Zamruczała coś niezrozumiale, nim odezwała się słowami:
- Już raz twoja żądza omal do zguby cię nie przywiodła. Ale to zwykła dziewka była, która dużo mówi i nieraz już tak innych, jak i swój los przeklinała.
W jego pamięci pojawił się obraz półleżącej na sianie dziewczyny. Dziewczyny, która tak krew w nim wzburzyła, że się nie opanował. Z pochyloną głową opierała się na rękach, a długi złoty warkocz otulał się jej wokół szyi i opadał na jędrne, odsłonięte piersi. Siedziała tak, oddychając jeszcze szybko, gdy on stał obok i kończył dopinać pas. Chciał ją zabrać potem ze sobą, po dobroci pytał, ale nie chciała. Przeklęła go.
Wiedźma dała mu czas na te wspomnienia, ale po chwili jej monotonny pół szept pół śpiew znów się rozległ w izdebce.
- Teraz jest inaczej. Zupełnie inaczej. Tessana niewiele mówi i nigdy słowa danego nie złamała ani kłamstwem ust nie splamiła. - Wiedźma uniosła brwi, jakby tym sposobem chciała unieść powieki. - To dlatego jej słowa Mają Znaczenie.
Zamarł.
- Nawet ona nie całkiem zdaje sobie sprawę z tego jak wielkie.
Zachichotała złowieszczo, bo z jego nagłego drżenia poznała, że zrozumiał. Zrozumiał!
- Skąd tyle wiesz, wiedźmo? - spytał zmartwiałymi ustami.
- Skąd? Hm. Ja dużo wiem - zamruczała. - Dużo. Hmm. Tak... jest już na twoim tropie, a ciemne chmury nad twoją głową są dla niego wskazówką. Tym razem podszedłeś na kraj przepaści, a kamienie usunęły ci się spod nóg. I na co ci to było, Gniewiszu? Spodobała ci się jak wielu innym. I tak jak innych cię odtrąciła. Ale ty, w swej dumie i pysze, nie chciałeś się z tym pogodzić. Chciałeś, aby to ciebie wybrała. Chciałeś być tym, w którym ona dostrzeże mężczyznę, a nie tylko wojownika.
Siedział jak sparaliżowany, nie chciał wierzyć w to, co słyszał.
- Chodź! - krzyknęła nagle z mocą. - Pokażę ci go!
Pociągnęła go ku drzwiom. Te otworzyły się na oścież i ukazały polanę. Ale jakaś większa była teraz ta polana i szara, odarta z zieleni. Gniewne chmury się nad nią kłębiły, a widoczne z daleka drzewa powykręcane miały pnie i konarami wygrażały nie wiadomo komu.
- Tam czai się twój los, Przeklęty! W mroku, samotności i chłodzie!
Nie widział nic, ale wiedział, że tam, na granicy sparszywiałego lasu, kryje się coś nieuchronnego, coś... złego.
- Jak go zatrzymać? - wyszeptał.
- Zatrzymać? - zaśmiała się skrzekliwie. - Chciałbyś zatrzymać swój własny los, zanim się z tobą połączy?
Stali wpatrzeni w obraz za drzwiami, przepełnieni odmiennymi uczuciami. Głos wiedźmy zrobił się monotonny.
- Każdy z nas ma swój los, który drzemie gdzieś, rozproszony po świecie, między drobinkami kurzu i pyłu, między liśćmi leśnej ściółki czy kroplami rosy - do czasu, gdy ktoś, coś go nie zbudzi-. Ona zbudziła twój los. Obudziła te jego drobinki, które w ciemności się rodziły, i one zebrawszy się razem, wyruszyły, by cię odnaleźć.
- Co mam robić? -
szepnął wstrząśnięty. Nie mógł wzroku oderwać od tego, co widział: od szarości, gniewu i chaosu.
- Ty, nic. Nie można odwrócić losu, gdy ten już wyruszył.
- A gdyby zbudzić pozostałe cząstki?
- One już umierają, a ostatnia zniknie, gdy los cię odnajdzie.
- A gdyby je uśpić na powrót?
- Odsunąć to, co nieuchronne? - zaśmiała się. - Śmierć też cię nie wybawi, bo on za tobą podąża, nie za twym ciałem.
Wytężając całą siłę woli, odwrócił wzrok od polany.
- Nie wierzę, by odwrócić tego nie było można. Powiedz, czego chcesz, wiedźmo. Nie przez przypadek mówisz mi to wszystko.
- Tak - zamruczała. - Nic za darmo.
- Powiedz więc, czego chcesz. I jak mam się ratować -jakaś moc i siła pojawiły się w jego głosie.
- Na nic mi twój ratunek, bo ja chcę twojej krwi, Przeklęty.
Cofnął się gwałtownie pół kroku. Zaśmiała się na to. o - Nie, nie wszystkiej i nie teraz. Jeszcze zbyt czysta. Spo-2 tkamy się, jak twój los się dopełni, i wtedy dobijemy targu.
- Daj mi szansę, wiedźmo.
- Miałabym się pozbawić tak cennego surowca? - Pokręciła głową. Przyglądała mu się zmrużonymi ślepiami, nie tając błogiego uśmiechu, a mocno zadzierając głowę, bo był znacznie wyższy od niej.
- Ale powiem ci - rzekła polubownie - bo tobie nic już nie pomoże. Ona mogłaby cofnąć to, co nieuchronne. Uśpić, co rozbudzone, wskrzesić, co wygasłe. Przynajmniej, dopóki znów ktoś czerni nie wzbudzi - dokończyła szyderczo.
Gniewisz spuścił głowę.
- Ona mi nigdy nie wybaczy - szepnął. Dopiero teraz to zrozumiał.
- Pamiętaj, Przeklęty. Spotkamy się wtedy i dobijemy targu.
Opuścił domostwo wiedźmy przybity. Jednak wraz z pierwszym błyskiem porannego słońca prysły mroki dnia
poprzedniego. Miał wokół siebie zwykły, szumiący las. Skarcił się za dawanie wiary snom.
Odnalazł w końcu miasteczko. Na widok pierwszego oddziału zbrojnych powróciły ponure myśli i wspomnienie Dorbiszowego zamku. Odnalazł gospodę.
Oberżysta szybko przyniósł jedzenie i piwo. Skłonił się służalczo i nie odchodził.
- Pokój pewnie potrzebny będzie - zaśpiewał niemalże.
- Będzie - odparł Gniewisz oschle. Oberżysta rozpromienił się i już miał odejść, gdy Gniewisz rzucił na stół monetę.
- I dziewkę jaką sprzedajną mi sprowadź. Tylko żeby słomiane włosy i oczy zielone miała.
- Złote włosy i oczy zielone, toż takie najdroższe są! - załkał oberżysta.
Gniewisz spojrzał na niego groźnie i dodał: - I chcę, żeby czysta była.
- I czysta do tego! - Oberżysta ręce załamał. - I gdzie ja taką dziewkę znajdę?!
- Jak poszukasz, to znajdziesz. - Za monetą powędrowała druga.
Sprowadzono mu dziewkę. Szybko, widocznie karczmarz znał miejsca, gdzie szukać należało. Włosy miała jasne, ale oczy niebieskie. Pachniała kwiatami, ale nietknięta nie była. Pomyślał, że trzeba będzie głowę zmyć karczmarzowi: złota wziął jak za nietkniętą. Okowity przyniósł, pewnie myślał, że pijany gość nie zauważy. Zauważył, ale wraz z podnieceniem opuściły go gniew i napięcie. Usiadł na łóżku. Oparł się plecami o ścianę, odchylił głowę i zamknął oczy. Czuł spokój. Przez zamknięte powieki przedarło się trochę księżycowego światła.
Otworzył oczy i spojrzał na dziewczynę. Siedziała na łóżku, wpatrzona w niego szeroko otwartymi oczami, zaciśniętą piąstkę zagryzała zębami, jakby tłumiła krzyk. Podbródek drżał jej lekko, a oczy się szkliły. Ręką przytrzymywała skraj sukienki, aby osłaniał jej ciało.
- Ty - wydusiła z siebie - ty jesteś przeklęty. Przeklęty! Poderwała go tym cichym okrzykiem. Cofnęła się przed
jego ręką. Zeskoczyła z łóżka.
- Przeklęty! O, ja nieszczęsna! - Popłynęły łzy.
- Zaczekaj! - Złapał ją za rękę. Krzyknęła jak dotknięta rozpalonym żelazem. Puścił ją. Uciekła.
Został na środku izby. Podniósł do oczu zaciśniętą pięść.
- Więc spełnia się twoja klątwa, Tessario - wyszeptał przez zęby.

Opuścił miasteczko. Przy najbliższej okazji długo wpatrywał się we własne odbicie, we własną twarz, oświetloną
księżycowym światłem. Spodziewał się piętna wypalonego
na czole. Nie dostrzegł nic.
- Jak poznała? - wyszeptał.
Krążył po lasach, a lato mijało powoli. Teraz tym bardziej niechęć go ogarniała na myśl o wyjeździe i tym głośniej rozum podpowiadał, że wyjechać powinien. Nie tylko on stronił już od ludzi, ale i ludzie zaczęli uciekać przed nim. Nie sposób jednak cały czas krążyć samotnie po puszczach. Któregoś dnia napotkał sporej wielkości wieś i postanowił jej nie omijać. Jak nie do tej, to musiałby zawitać do innej. Ta równie dobra jak każda.
Wszedł między zabudowania. Widział, jak psy przed nim umykają. Jak kobiety zgarniają w pośpiechu dziatwę z podwórek, porzuciwszy wszelkie zajęcia i sprzęty. Słyszał zatrzaskiwane drzwi.
Szedł niespiesznie, prowadząc konia za uzdę. Drogę zagrodzili mu chłopi. Stanęli przed nim zwartą ławą, uzbrojeni w co popadło. Zatrzymał się.
- Kowala we wsi macie - odezwał się ponuro. - Konia chciałem podkuć. Zapłacę.
Jeden z wieśniaków wysunął się pół kroku przed pozostałych, splunął w bok.
- Zachowaj złoto swoje dla siebie - powiedział. - Nie chcem cię tu.
- Konia jeno podkuć chciałem - powtórzył Gniewisz. - Nie zabawię długo.
- Nie chcem cię tu - powtórzył chłop. - Swoją drogą idź i klątwy nam do wsi nie sprowadzaj.
Gniewisz nie drgnął. Chłopi zrobili ostrożny krok w przód, widzieli, że z wojem mają do czynienia. Któryś splunął przez ramię i poprawił uchwyt na widłach. Gniewisz sięgnął dłonią po broń. Nie będą go byle kmiotkowie ze wsi przepędzać!
Mierzyli się wzrokiem, gdy jakaś postać wyłoniła się spomiędzy zabudowań. Odważnie wkroczyła pomiędzy chłopów a obcego.
- Głupiś ty, Siemiej. - Niebagatelną musiała mieć we wsi pozycję, że na takie słowa sobie pozwalała. - Klątwa za nim idzie i ani jej w głowie we wsi przystawać.
Głos miała czysty i dźwięczny.
- Chodź, Potępieńcze, tam polana jest w lesie, spocząć będziesz tam mógł.
Odprowadzono go wrogimi spojrzeniami. Kobieta była niemłoda, ale ciało wciąż miała gibkie, a krok sprężysty. Przyglądał się jej postaci, jej długim, zakrywającym plecy włosom, czarnym i błyszczącym. Bosym stopom, które co chwila ukazywały się spod spódnicy. Zaprowadziła go na polanę, gdzie w odosobnieniu stało niewielkie domostwo. W pobliżu pasło się kilka kóz.
- Spocząć tu możesz. Stąd cię nie wygonią. Odłożył broń i usiadł.
- Głodnyś?
Nie odpowiedział, ale wystarczyło jej w oczy mu spojrzeć. Schowała się w chacie. Wyszła, niosąc talerz zupy.
- Podejrzliwyś - odezwała się, widząc, że niespiesznie się do jedzenia zabiera. - To kozie mięso, a ja nie wiedźmą jestem, a zielarką.
Usiadła przy nim. Przyglądała mu się, jak je, nie kryjąc się z tym.
- Coś ty zrobił takiego? - westchnęła, ale to wcale nie było pytanie.
- Jak poznali? - spytał ponuro.
- Nie wiem. Po prostu patrzysz i wiesz. To już niedługo, prawda? - tym razem też nie czekała na odpowiedź. - Im bliżej, tym łatwiej poznać.
Siedział pod drzewem, słońce świeciło mu na buty. Wokół latały trzmiele. Wiatr przyniósł zapach przekwitającego wrzosu. Jadł przyniesioną mu strawę. Rozmawiał. Dawno już z nikim nie rozmawiał...
- Dużo wiesz - odezwał się. - Powiedz mi, jak to cofnąć.
- Cofnąć? - Spojrzała na niego ze współczuciem. - Popatrz tam. Właśnie szybuje w powietrzu liść. Coś oderwało go od gałęzi i teraz unosi się w powietrzu, by opaść niedługo na ziemię. Jak chciałbyś to cofnąć?
- Nie jestem liściem unoszonym przez wiatr.
- A czym jesteś? Milczał.
- Każdy ma gdzieś ukryty swój los i dla każdego nadchodzi taki dzień, że ten los
się zbudzi. Dobry lub zły. W dzieciństwie bądź na
starość. Może się dopełnić natychmiast, a może nie. W twoim wypadku była to klątwa i dlatego zbudziła tylko to, co czarne i mroczne. Tobie dano czas i korzystasz z tego, uciekając. Ale to już niedługo. Potem będziesz już tylko wypełniał swoje przeznaczenie.
- Powiedziano mi - zaczął niepewnie - że gdyby ona cofnęła...
- Ona? Więc wiesz, kto to był? Tak, gdyby ona cofnęła, to może.
- Co mam robić? - Opuścił ręce, może zrezygnowany, a może dlatego, że jeść skończył i nie było potrzeby rąk w górze trzymać.
- Poproś ją o wybaczenie. Jeszcze masz czas. Pokręcił głową, popatrzył w dal przed siebie. Mogłaby
przysiąc, że oczy zaszkliły mu się łzami, ale wrażenie zaraz znikło.
- Ona mi nigdy nie wybaczy. - Odwrócił się ku zielarce. - Musi być jakiś inny sposób. Powiedz mi, proszę. Wszystko zrobię.
- Wszystko? - spytała smutno. - Wszystko to ty już zrobiłeś. To jej słowa zbudziły twój los, ale czy to nie z twoich czynów zrodziły się jej słowa?
Zwiesił tylko głowę.
- Możesz zostać na noc, jak chcesz - powiedziała. - A teraz rozkulbacz konia, zaprowadzę go do kowala.
Został na noc.
- Dlaczego pozwalasz mi tu być? - spytał przy wieczerzy, którą spożywali wspólnie w izbie, w smutnych nastrojach.
- Bo mi ciebie żal. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co takiego zrobiłeś ani komu, ale... znam takich, których bym przeklęła, gdyby to coś dało.
Wstała i zaczęła krzątać się po kuchni, by przygotować gospodarstwo na następny dzień. A on siedział i przyglądał się jej postaci... Dawno już z nikim nie rozmawiał.
Dawno już... Podszedł i delikatnie położył jej ręce na ramionach. Znieruchomiała. Czarne włosy miała teraz upięte. Pocałował jej odsłonięty kark.
- Nie - powiedziała cicho, ale stanowczo. Nie wyrywała się jednak, powróciła tylko do przerwanego zajęcia. Nie odsunął się, czekał. Znów zaniechała układania talerzy, uniosła pochyloną głowę.
- Jesteś... - urwała. - Pewnie niejedna chciała łoże z tobą dzielić, ale... - wciąż się chyba wahała. - Na co mi wyklęte dziecko urodzić?
Gwałtownie zabrał ręce. Powróciła do pracy.
- A ono nawet nie miałoby kogo prosić o wybaczenie. Spotkanie z zielarką dołożyło mu nowe brzemię. Otoczony
ponurymi, posępnymi myślami zapuszczał się coraz głębiej w las.
Dno puszczy pełne było wykrotów 1 jarów. Gdzieniegdzie upadłe, martwe już drzewo, porośnięte bluszczem i grzybem, tęskniło za dawną świetnością i potęgą. Kopnął taki pień. Patrzył na wirujące w powietrzu jasne drobinki próchna. Co w sobie kryły? Czyj los tam się ukrywał? Czy właśnie go zbudził? Czy obudzony, pomknął, by zanieść komuś życie? Tak jak to, z głębi martwego pnia dobyte, próchno użyźni tę glebę? Poszedł dalej.
Konia prowadził za sobą. Niepodobieństwem by było jechać tu wierzchem. Zwierzę połamałoby nogi. Choć właściwie na co mu teraz ten wierzchowiec?
Zmierzchało. Z zagłębień wilgotnej ściółki zaczęła unosić się mgła.
Na widok czegoś małego i czarnego, przemykającego z boku, odwrócił gwałtownie głowę. Zniknęło. Zatrzymał się. I znów. Przemknęło gdzieś na granicy pola widzenia. Szarpnął głową w prawo, ale znów zbyt późno, zniknęło.
- Bawisz się ze mną - powiedział. - Nie będę uciekał.
Wyprostował się, uniósł hardo głowę. Puścił cugle. Koń niespiesznie oddalił się kilka kroków. Coś zaszeleściło i ucichło. Po chwili ukazało się ponownie. Zaszurało liśćmi.
Wiewiórka.
Czarna wiewiórka. Z głuchym trzaskiem rozgryzła znaleziony leszczynowy orzeszek. Pochylił głowę.
- Więc jeszcze nie teraz - szepnął, płosząc zwierzątko. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Zaciśniętą pięść
podniósł do oczu.
- Więc jeszcze nie teraz - powtórzył przez zaciśnięte zęby.
- Nie! - krzyknął.
- Nie! - krzyknął głośniej. - Nie teraz i nigdy! - Uniósł ku niebu zaciśnięte oczy.
Z rykiem rzucił się między drzewa, łamał gałęzie, bił pięściami pnie, zdzierał z nich bluszcz. Upadł. Darł rękami ściółkę.
- Tessano! - krzyknął w niebo, klęcząc wśród zeschłych liści i garście ich zaciskając w dłoniach do bólu.
- Tessano! - powtórzył.
- Zabij albo wybacz - wyrzucił z siebie łkając.
W nienawykłych do płaczu oczach nie było jednak wielu łez.
- Niech to się stanie tam - powiedział smętnie. - Przegnał precz, ale przecież zastrzelić nie każe.

Tregorz! Mebgarz! Tessana! - zagrzmiały w izbie okrzyki. - Cała kompania! Hej, karczmarzu! Piwa każ ze dwie beczki wytoczyć, bo sporo go tu będzie trzeba! Siadajcie i mówcie! Ponoć żeście Grebałę ubili!
- My ubili?! - zahuczał Ziemiosław. - Toć ona sama radę mu dać musiała, bo nas w kupie było za mało!
Zaśmiała się dźwięcznie wraz z innymi.
- Siadajcie i mówcie! Co tam w Sosinej słychać? Bo tu dziwne wieści dochodzą.
Rozsiedli się wygodnie. Ciężary z pleców pozrzucali, pasy popuścili, pozdejmowali hełmy, po czym rozejrzeli się za piwem.

--------------------------
KINGA BOCHENEK
Doktor fizyki z Krakowa, uchwytna (do końca roku) w słonecznej Italii. Opowiadanie "Dęby", nasycona emocjami fantasy skrzyżowana z horrorem, jest jej literackim debiutem. Wśród pisarzy, który wywarli na niej wrażenie, Kinga wymienia Saint-Exupery'ego, Conrada, Schulza, M. Peake'a, A. A. Milne'a. (mp)
------------------------------

- No to gadajcie. Ponoć Rybarz zbrojnych zbiera i na Olechnicę chce ciągnąć. Jakoś ze dwa księżyce będzie, jak z Olbarzem popili i oczu sobie omal nie powybijali.
- Prawda to - przytaknął Żmiwój. - Olbarz Rybarza pasem przez gębę zdzielił i ten teraz zapowiada, że pas sobie z jego skóry zrobi. Siła ludzi już zebrał, bo dużo obiecuje. Mówią już nawet, że wypłacić się nie będzie w stanie.
- Ale wy nie po to tam ciągnęli.
- Nie po to - przytaknął Tregorz. - Nic mi do pańskich waśni. Jak ci z zachodu na nasze ziemie najeżdżają, tom gotów mieczem służyć i gardła nadstawić, ale dla czyjej spranej gęby...
- To powiadajcie w końcu, cożeście robili i jak ona Grebałę ubiła. Bo jak ona powie, to się dowiem, że gadzina sama padła, a ona jeno truchło znalazła.
Zagrzmiało śmiechem po izbie. Skupili się wokół Zmiwoja. Karczmarz piwo przyniósł i sam usiadł z boku. Kilka osób z kuchni cichaczem się wysunęło - póki gospodarz nie przyuważy, będzie można posłuchać. Żmiwój łyknął piwa, żeby o suchym gardle nie mówić.
- Ano, od tego się zaczęło, że Tregorz wieść przyniósł...
Słuchała popijając piwo, śmiejąc się wraz z innymi. Żmiwój umiał opowiadać. Szybko przemknął nad początkowym etapem, bo też po drodze nic takiego się nie działo. Jakiś deszcz, jakaś przyjazna wioska. Doszedł do punktu, w którym Grebałę spotkali.
- A jak ona nie skoczy! Piruetu nie wywinie! Tak zdębiała gadzina...
Spuściła oczy. To wcale nie tak było. Przypadkiem gada w liściach wypatrzyła, a i potem szczęście miała po prostu, że stwór po oczach dostał promieniem słońca i cios zadać zdążyła, zanim znów się osłonił. A szybki był gad!
Tak, z tego mogli być dumni, bo Grebała wielu ludzi miał na sumieniu. Nigdy nie było wiadomo, gdzie się go spodziewać. A pełzać umiał bezgłośnie nawet wśród zeschłych liści. W nocy napadał przeważnie. Nie żywił się ludźmi. Ludzi tylko mordował. Chodziły słuchy, że to kara miała być dla ludzi, co w okolicy mieszkali. Tyle że wsi dawno już nie było, jej śladów ledwie domyślać się było można, a Grebała wciąż grasował.
- Skórę żeście przywieźli?
- Nie dała. - Żmiwój się skrzywił. - A ona ubiła, to ona tylko miała prawo. Mówią, że możliwe, że to i człowiek kiedyś był. Uznała, że skoro pewności nie ma... Zakopalim, jak chciała. - Można się było domyślić, że gdyby to od niego zależało, to tę skórę wszyscy by teraz podziwiać mogli.
Zamyślonym wzrokiem błądziła po zasłuchanych obliczach. Starała się pomiędzy nimi wypatrzeć także te inne twarze. Opowieść się skończyła. Wypili toast za jej zdrowie.
- Teraz wy mówcie, co tu się działo, bo do nas żadne wieści nie docierały. Ale my po lasach chadzali, a mowy drzew i ptaków to nawet ona nie rozumie, choć lubi.
- A, bo to dziwne rzeczy, to pewnie ludzie nie gadają, bo wiarę dać trudno - odezwał się Gnieździn. - Ponoć zamek Dorbisza w ruinę popadł.
- Przecież on mnogo ludzi miał i złota niemało - odezwał się Tregorz.
- AL bo to - Gnieździn zawahał się albo zdanie układał - to było jakeście wyjechali, jakoś wtedy. Gniewisz zniknął. - Kilka spojrzeń zwróciło się w jej stronę. - A to pono Dorbiszowy syn był. Z dworką jakąś. Drugiego później syna miał, ale Gniewisza uznał jako pierworodnego, choć o tym nie mówił i ten jako zwykły najemnik służył u niego. No i, jak zniknął, stary się załamał. Jeść przestał, zamku doglądać przestał. Nekromantę jakiegoś sprowadził, coby mu syna ożywił, ale charakternik go oszukał. Oślepił i sam w zamku panoszyć się zaczął. Upiory jakieś powyciągał z Podziemnych Krain. Ludzie pouciekali. Stary sam w zamku został. Ledwie trzy księżyce minęły, a z twierdzy ruina została.
Nie podzieliła się z nimi tym, co wiedziała, ale postanowiła odwiedzić Dorbiszowy zamek. Okoliczni mieszkańcy właściwie potwierdzili to, co mówił Gnieździn. Podobnie jak widok, który ukazał się jej oczom, gdy minęła ostatni załom skalny na wąskiej ścieżce. Zamek stał ruiną. Ział pustką.
Podjechała do stojącej otworem bramy i wjechała na dziedziniec. Co tu się działo? Wśród kamiennych strażnic na murach hulał wiatr. Trzaskał drzwiami, powiewał strzępami chorągwi i proporców. Czasem obniżał swój lot i muskał brukowane uliczki. Wszędzie walały się poniszczone sprzęty i gruz. Jedna z baszt sterczała w niebo kikutem -jakby potworną siłą rozerwana od środka. Co za bitwa się tu rozegrała?
Ogarnęła jeszcze raz spojrzeniem ruinę - mało było tych poniszczonych sprzętów. Skrzywiła się z odrazą. Widać mieszkańcy nie uciekali w aż takiej panice, by nie zabrać ze sobą, czego się dało. Myśl tę potwierdził widok pustych komnat i korytarzy. Nawet gobeliny pozdzierano ze ścian. W jednym miejscu mur był uszczknięty - widocznie coś głębiej w ścianie tkwiło. Z lękiem i zadumą krążyła po pustych korytarzach.
Odnalazła Dorbisza. Siedział na wysokim krześle z głową opuszczoną na piersi. Może drzemał. Poza nim i tym krzesłem nie było w komnacie nikogo i niczego. Kamienne ściany. Przez puste oczodoły okien zaglądał zmierzch. Pchnęła ciężkie odrzwia i weszła.
Na dźwięk skrzypiących drzwi Dorbisz uniósł głowę. Zadrżała na widok tej twarzy. Jeśli poprzednio wyglądał staro, to teraz... mógłby mieć tych lat i z tysiąc.
- Kto tu? - spytał cicho, rozejrzał się wokół, nasłuchując odpowiedzi. Zadrżała na widok bielma w jego oczach.
- Tessana - powiedziała. Puste ściany wzmocniły jej głos. Na dźwięk tego imienia życie wstąpiło w starcze, schorowane ciało.
- Przyszłaś spełnić mą prośbę? - Ileż nadziei i niepokoju było w tym pytaniu!
Nie odpowiedziała, ale albo starzec więcej teraz widział ślepymi oczyma, albo inne zmysły miał wyczulone.
- Przecież... - urwał, bo sił mu brakło, ale nadzieja wciąż się w nim tliła. Drżące ręce uniósł w błagalnym geście. - Przecież zwróciłem im życie, tak jak chciałaś - powiedział bez śladu pretensji, a jedynie z cichą skargą w głosie. Poraziły ją te słowa. - Zwróciłem im życie, choć nie chcieli. Znalazłem Nekromantę. Zrobiłem wszystko, co mogłem -jęknął. Opuścił ręce, a głowa opadła mu na pierś.
- Zwróciłeś im życie? - wydusiła przez ściśnięte gardło. Patrzyła oszołomiona na starca, a rana pod sercem zaczęła powoli pękać i krwawić na nowo. - Jak?
- To prawda, Tessano - rozległ się mocny głos za jej plecami.
Odwróciła się gwałtownie i znieruchomiała, porażona widokiem.
- Mścisław?
Popatrzyła też na pozostałe twarze. Zabolało, jakby jej ktoś przypiekł tę ranę rozpalonym żelazem. Zbroje nosiły już ślady rdzy, po twarzach mogła się domyślać, jakie skrywały ciała.
- Tak. To my, Tessano. Nekromanta zwrócił nam życie. Przez cztery dni wyrywał nasze ciała ziemi i przez cztery kolejne pilnował, by się odrodziły. Ale czar nie trzyma mocno. Ciała znów zaczęły gnić i znów się odradzać. I znów gnić.
Patrzyła wstrząśnięta na te cztery, z trudem rozpoznawalne twarze.
- Zbyt wysokiej ceny zażądał Nekromanta - mówił Mścisław.
- Nie mogłem. - Usłyszeli zmęczony szept Dorbisza. - Zrozum, Tessano, nie mogłem dać mu, czego chciał. Dałem mu moje oczy.
- Czego zażądał? - z trudem wyszeptała.
- Krwi Przeklętego - powiedział Mścisław. - Uwolnij nas, Tessano - z całej czwórki tylko on się odzywał, pozostali trwali bez ruchu, wpatrzeni w nią, bez złości ani nienawiści.
-Już od dawna podążamy za tobą, ale przed nami uciekłaś. Zgubiliśmy ślad.
- Uciekłam przed wami?
Upiory! O, bogowie! Podążające jej śladem upiory! Osunęła się na kolana z jękiem.
- Uwolnij nas, Tessano.
- Jak? - załkała.
- Cofnij tę klątwę.
Uniosła na nich zbolałe, zdumione oczy.
- Prosicie mnie o to?
- To jedyny sposób, by cofnąć czar. Twoją wolą zostaliśmy do życia przywołani.
- Nie chciałam was przywoływać.
- Ale chciałaś, byśmy żyli. I wciąż z tą śmiercią pogodzić się nie możesz. Widzimy to, Tessano. Gdy odwołasz tę klątwę, zniknie wszelki powód, by nas tu trzymać.
Załkała cicho, schowawszy twarz w dłoniach.
- On tu jest - ciągnął Mścisław. - Chwilę po tobie wkroczył w te mury. Teraz stoi pod drzwiami, bo słyszy głosy, choć nie wie, czyje, i słów nie rozumie, i waha się, co zrobić.
Szczęknęły zawiasy i Gniewisz ukazał się w drzwiach. Rzucił wrogie spojrzenie wszystkim po kolei: Tessanie, upiorom i ojcu, nie okazał zdziwienia.
- Tylko ty możesz go ocalić, Tessano. - Cichy szept starca utonął w odgłosie kroków i trzasku zamykających się drzwi. Gniewisz minął upiory, niestrwożony ich widokiem, zatrzymał się przy klęczącej dziewczynie.
- Co tu robisz? - spytał zimno, ale bez gniewu. Uniosła głowę i popatrzyła na niego - pierwszy raz od
tamtego dnia.
- Myśmy mu wybaczyli - odezwał się Mścisław. Spojrzała na swych niedawnych towarzyszy, z którymi
już nigdy nie wróci z wyprawy na północ... Przyglądała się każdemu, ale to nie te ciała widziała. Widziała uśmiechnięte, opalone słońcem i osmagane wiatrem twarze. I tylko oczy ich były takie dziwne, cierpiące. Popatrzyła na Gniewisza, ale nie zdążyła nic powiedzieć.
- Nic z tego, Tessano - rozległ się monotonny, głuchy głos.
Poderwała się z ziemi. Inni też, zaskoczeni, utkwili wzrok w pokurczonej postaci, jaka wyłoniła się z cienia. Tylko Dorbisz nawet głowy nie odwrócił.
- Żeby cofnąć tę klątwę, musiałabyś mu wybaczyć. Twoje słowa musiałyby być szczere, tak jak wtedy, gdy klątwę rzucałaś.
Tessana patrzyła, a gdzieś z zakamarków pamięci wyłoniło się mgliste wspomnienie. Tak... widziała już tę postać... w nocy... padało... Tak! To ona ostrzegła ją przed upiorami!
Zawrzała gniewem. Ale wiedźma straciła zainteresowanie jej osobą, nie wydawała się też wzruszona obecnością czwórki zmarłych.
- Witaj, Przeklęty. Przybyłam dobić z tobą targu. Dorbisz jęknął cicho.
- Zastanawiałeś się już, czego za to chcesz? - Wiedźma utkwiła w Gniewiszu zmrużone oczy. - Zastanawiałeś, zastanawiałeś. - Jej piskliwy śmiech rozległ się w sali. - I co za zbieg okoliczności, że ona tu jest. Nie będziesz musiał czekać!
Tessana popatrzyła na Gniewisza, szukając wyjaśnień. Milczał.
- Prawie już ją masz, Gniewiszu - ciągnęła wiedźma, z trudem tłumiąc emocje. - Jest na wyciągnięcie ręki. Weź ją sobie! Wymuś na niej w końcu swoją wolę!
Dziewczyna cofnęła się pół kroku. Gniewisz wciąż stał nieruchomo i milczał, ale widać było, że coś w nim za chwilę pęknie, coś się przełamie. Tessana niepewnie sięgnęła po miecz. Szczęknęły metalowe okucia.
- Synu, nie - rozległ się słaby jęk Dorbisza. Coś pękło.
- Synu?! - Gniewisz gwałtownie odwrócił się w stronę starca. - Synu?! - powtórzył. - Przegnałeś mnie precz! I za co?! Za to, że ci ją przyprowadziłem! Złamałem słowo, żeby spełnić kolejną twoją zachciankę! Bo nie mogłeś znieść, że kiedyś cię ośmieszyła!
- Krzycz, Gniewiszu, krzycz. Już niedługo - szepnęła wiedźma z przejęciem.
- Mówisz "nie"?! - głos mu ochrypł lekko. - To i tak nie ma znaczenia. Bo ja jestem przeklęty! Bo poświęciłem to, co podziwiałem i szanowałem, w imię miłości, której daremnie czekałem od ciebie!
- Synu...
- Milcz! Co mnie obchodzisz ty i twój ród! Za chwilę połączę się z moim losem. Jest tuż tuż! Za drzwiami! Słyszę, jak pełznie! A potem spłodzę dzieci, z nią. - Wskazał palcem Tessanę. - Bo w końcu będę ją miał! Spłodzę bękarta, tak jak ty, bo jak dziewkę ją wezmę, nie jak żonę! I ono też będzie wyklęte! I taki będzie twój ród! Ród Wyklętych! - Umilkł, ale broda mu drżała, twarz krwią nabiegła, a oczy błyszczały wilgotne. Zrobiło się przerażająco cicho.
Tessana oglądała całą scenę zdumiona. Oto ten, nieznający lęku tak przed ludźmi, jak i przed śmiercią, mąż stał teraz tu, z zaczerwienionymi oczyma, z ochrypniętym od krzyku gardłem i domagał się odrobiny ojcowskiej miłości.
- Więc to... - zaczęła, ale zdanie nie uformowało się do końca.
- Milcz - powiedział Gniewisz spokojnie, cicho i z rezygnacją. - Niech się stanie, co ma się stać. Idźcie już stąd. Wszyscy. Ty też wiedźmo. Nie dostaniesz mojej krwi. I nie musisz się bać, Tessano. Nie wezmę cię siłą.
- Jeszcze ci się odmieni, Straceńcze - wymruczała wiedźma. - Odmieni. Gdy znów o niej pomyślisz i jej zapragniesz. A ja się wtedy zjawię u ciebie.
- Odejdźcie wszyscy. Zostawcie mnie samego, z ojcem. Chcę, żeby widział.
- Wybaczam ci, Gniewiszu.
Potworny grzmot rozległ się gdzieś z parapetu, a może już z wnętrza komnaty. Towarzyszył mu oślepiający biały błysk. Skuliła się i przywarła ciałem do posadzki, chcąc uniknąć huraganu, jaki omiótł komnatę.
A potem wszystko ucichło.
Mrugała chwilę, zanim oślepione oczy wyłowiły z mroku wnętrze sali. Słyszała tylko dzwonienie we własnych uszach. Nie tylko ją przycisnęło do podłogi: Dorbisz siedział wciśnięty w krzesło, u jego stóp leżał Gniewisz, pod ścianą wiła się w konwulsjach wiedźma. Jedynie cztery upiory stały wyprostowane. Mścisław z rozkoszą oglądał pozbawioną rękawicy dłoń.
- Już się nie będzie odnawiać - westchnął z ulgą. Popatrzyła na nich z bólem. Oni na nią z czułością.
- Odchodzimy, Tessano. Gdy zawitasz na tamtą polanę, znajdziesz tam w grobach nasze ciała. Nie pozwól, by słońce na nie świeciło.
Podeszli do drzwi. Odwrócili się jeszcze raz i przemówili ustami Mścisława:
- Żegnaj, Tessano. Nigdy nie mieliśmy do ciebie żalu. Po policzku pociekła jej łza. Wyszli. Zniknęli za drzwiami.
- Nie! Było tak blisko! Tyle wysiłku i czekania! Na próżno!
Wiedźma przekręciła się na plecy, odchyliła głowę i z nienawiścią spojrzała na pozostałych w komnacie ludzi. Zerwała się nagle, wyszczerzyła zęby, rozcapierzyła palce i pomknęła ku Gniewiszowi.
Nie tylko ona była szybka. Zatrzymało ją stalowe ostrze i stanowczy, dźwięczny głos.
- Idź swoją drogą, wiedźmo. Miałaś swoje sprawy i cele. Odejdź teraz.
Starucha popatrzyła wściekle na Tessanę, posłała jej warknięcie, ale pokuśtykała do drzwi. W progu odwróciła się, ponownie obnażyła żółte zęby i wyszła. Komnatą znów zawładnęła cisza.
- Dlaczego? - odezwał się Gniewisz, nie leżał już, a siedział na podłodze, ze zgarbionymi ramionami, tępo wpatrzony w podest ojcowskiego tronu. - Nie żądałem tego od ciebie.
- Może właśnie dlatego. Nie wiem - odparła. - A on i tak by niczego nie widział. - Jej głos zabrzmiał nieco mocniej. - Żeby cię ratować, oddał swoje oczy. Oddałby pewnie więcej, ale tego od niego żądano.
- O czym ty mówisz?
- O bielmie na jego oczach, o czterech upiorach i o opuszczonym zamku. Wszystko poświęcił, byle cię ratować.
Skierował błędny wzrok na starca.
- Dlaczego?
- Dlaczego mnie o to pytasz?
Starzec wciąż tkwił bez ruchu, z głową opadłą na piersi. Siwe włosy prawie całkiem przesłoniły mu twarz. Dopiero teraz zauważyła, że nie miał swojej złoto-rubinowej przepaski. Z goryczą pomyślała, że pewnie ktoś mu ją ściągnął z głowy, zanim uciekł z zamku.
- Niektórzy po prostu nie umieją okazywać miłości - powiedziała. Popatrzyła smutno na siedzącego, zgarbionego mężczyznę. - Żegnaj, Gniewiszu.
Wyszła, zostawiwszy go samego, siedzącego na zimnej podłodze, wpatrzonego bezmyślnie w jakiś punkt.
Dawno już umilkł odgłos jej kroków na kamiennej posadzce.
- Ja też nie umiem, Tessano. Ja też nie.
Pochował ojca i wyjechał. Nikt już nigdy nie widział go po tej stronie gór.

Kinga Bochenek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 06 szata czyni człowieka
NF 2005 06 szata czyni człowieka
NF 2005 06 czarna ściana w jerozolimie
NF 2005 06 dziecko i kowadło
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
2005 06 45
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 08 twórca
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy
NF 2005 10 ujrzeć gwiazdy
NF 2005 11 puls maszyny

więcej podobnych podstron