Balzac Dwaj poeci stracone złudzenia


Honoriusz Balzac

Dwaj poeci

Stracone złudzenia
przełożył Tadeusz Żeleński-Boy
Tytuł oryginału Les deux poetes
Ty, który dzięki przywilejom Rafaelów i Pittów byłeś już wielkim w wieku, w
którym
ludzie są jeszcze tak mali, i Ty musiałeś, jak Chateaubriand, jak wszystkie
prawdziwe talenty,
walczyć przeciw zawiści ukrytej poza kolumnami dziennika lub też przyczajone! W
jego podziemiach. Toteż pragnę, aby Twoje zwycięskie nazwisko dopomogło do
zwycięstwa
temu dziełu, które Ci poświęcam, a które, zdaniem niektórych osób, jest w równej
mierze aktem odwagi, co pełną prawdy historią. Czyż dziennikarze nie byliby, jak
markizi,
finansiści, lekarze i adwokaci, tematem dla Moliera i jego talentu? Czemu tedy
dla "Komedii
ludzkiej", która castigat ridendo mores1, miałaby stanowić wyjątek jedna potęga,
skoro prasa paryska nie uznaje za nietykalną żadnej?
Szczęśliwy jestem, drogi Panie, iż przy tej sposobności mogę się nazwać Twoim
szczerym
wyznawcą i przyjacielem de Balzac.
1 Castigat ridendo mores (łac.)
śmiechem poprawia obyczaje.
W epoce, gdy się zaczyna to opowiadanie, prasa Stanhope'a i rulony do farby
drukarskiej
nie znane były jeszcze w małych drukarniach na prowincji.
Mimo specjalności, dzięki której miasto to styka się wciąż z typografią paryską,
Angouleme
posługiwało się wciąż prasą drewnianą, któremu to instrumentowi język zawdzięcza
wyrażenie "jęczenie prasy", obecnie przebrzmiałe. Zacofane drukarnie używały
jeszcze
poduszeczek skórzanych napojonych farbą, którymi robotnik pocierał ręcznie
czcionki.
Ruchoma płyta, na której spoczywa pełna czcionek forma z ułożonym na niej
arkuszem
papieru, była jeszcze z kamienia i usprawiedliwiała nazwę m a r m u r u.
Zachłanne dziś
prasy mechaniczne tak dalece wtrąciły już w zapomnienie ów system, któremu mimo
jego
niedoskonałości zawdzięczamy piękne wydawnictwa Elzewirów, Plantynów, Aldów i
Didotów,
że trzeba nam wspomnieć tu nieco o starych narzędziach, do których Hieronim
Mikołaj
Sechard żywił zabobonne przywiązanie, odgrywają one bowiem rolę w tej małej, a
zarazem dużej opowiastce.
Ów Sechard był to dawny robotnik przy prasie, z tych, których w gwarze
drukarskiej
robotnicy zajęci składaniem nazywają niedźwiedziami. Ruch naprzód i wstecz,
dosyć podobny
do ruchu niedźwiedzia w klatce, którym drukarze poruszają się od kubła z farbą
do
prasy i od prasy do kubła, stał się zapewne źródłem tego przydomka. Nawzajem,
niedźwiedzie
nazwali składających czcionki małpami dla nieustannych ruchów, jakie wykonują,
czerpiąc czcionki w stu pięćdziesięciu dwóch przegródkach, w których się
mieszczą. W
smutnej pamięci epoce 1793 r. Sechard, liczący około pięćdziesięciu lat właśnie
się ożenił.
Wiek i świeże małżeństwo ocaliły go od masowego poboru, który powołał prawie
wszystkich
robotników do armii. Stary niedźwiedź był sam w drukarni, której pryncypał umarł
właśnie, zostawiając bezdzietną wdowę. Zakładowi groziła lada dzień ruina:
samotny
niedźwiedź niezdolny był przeobrazić się w małpę; mimo że drukarz, nie nauczył
się czytać
ani pisać. Bez względu na jego nieudolność reprezentant ludu, któremu pilno było
rozpowszechniać
piękne dekrety Konwentu ozdobił Secharda dyplomem majstra drukarskiego
i zarekwirował jego zakład. Przyjąwszy ten niebezpieczny dyplom obywatel Sechard
spłacił
wdowę po pryncypale oddając jej oszczędności żony, którymi zapłacił inwentarz
drukarni
nabywszy go za pół ceny. To jeszcze nic. Trzeba było drukować, bez chyby i
odwłoki,
dekrety republikańskie. W tych trudnych okolicznościach Hieronim Mikołaj Sechard
miał to szczęście, iż trafił na szlachcica spod Marsylii, który nie chciał ani
emigrować aby
nie postradać dóbr, ani pokazywać się, aby nie stracić głowy, a który mógł
zarobić na życie
jedynie jakąś pracą. Hrabia de Maucombe wdział tedy skromną katanę
prowincjonalnego
zecera: składał, przeglądał i sam poprawiał dekrety skazuiące na śmierć
obywateli, którzy
ukrywali kogoś ze szlachty; niedźwiedź, który stał się pryncypałem, tłoczył je,
rozlepiał i
obaj zostali zdrowi i cali. W roku 1795, gdy chmura Terroru przeszła, Mikołaj
Sechard
musiał szukać innego chwata, który by mógł być zecerem, korektorem i
metrampażem.
Pewien ksiądz, który później za Restauracji został biskupem, wówczas zaś
wzbraniał się
złożyć przysięgi, zastąpił hrabiego de Maucombe do dnia, w którym Pierwszy
Konsul
przywrócił religię katolicką. Hrabia i biskup spotkali się później na jedne}
ławie w Izbie
Parów. W 1802 Hieronim Mikołaj Sechard wciąż nie umiał czytać, jak w 1793: ale w
zamian
odłożył sobie dość ładny fundusik, aby opłacać zecera. Dawny robotnik, tak pełen
beztroski o przyszłość stał się groźnym pryncypałem dla swych małp i
niedźwiedzi. Skąpstwo
zaczyna się tam, gdzie ubóstwo się kończy. Z dniem, w którym drukarz ujrzał
możliwość
uciułania fortuny, interes rozwinął u niego inteligencję zawodową; chciwą,
podejrz-
liwą, przenikliwą. Praktyka jego urągała teorii. Doszedł do tego, iż jednym
rzutem oka
oceniał koszt stronicy i arkusza w każdym rodzaju pisma. Dowodził naiwnym
klientom, że
składanie dużymi czcionkami wypada drożej niż drobnymi: kiedy znów chodziło o
małe
powiadał, że manipulacja jest trudniejsza. Ponieważ skład był dziełem
typografii, na którym
nie rozumiał się nic, tedy, w obawie przed pomyłką godził się jedynie na te
transakcje,
gdzie zagarnął lwią część zysku. Jeżeli składacze pracowali nadgodziny, oko
starego nie
opuszczało ich ani na chwilę. Kiedy dowiedział się, że fabrykant jakiś jest w
kłopocie,
skupywał za bezcen jego papier i gromadził go. Toteż w tej epoce był już
właścicielem
domu, w którym drukarnia mieściła się od niepamiętnych czasów. Szczęściło mu się
w
każdym kierunku: owdowiał i miał tylko jednego syna; umieścił go w tamecznym
liceum,
nie tyle aby mu dać wykształcenie ile aby sobie przygotować następcę. Obchodził
się z
nim surowo, aby przedłużyć trwanie władzy ojcowskiej. I tak w dni wolne kazał mu
pracować
przy składzie, upominając, aby się nauczył zarabiać na życie, tak by się kiedyś
odwdzięczył
biednemu OJCU, który krwi sobie upuszcza, aby go wychować. Po wyjeździe
księdza Sechard zrobił protem2 tego ze swych czterech zecerów, którego przyszły
biskup
wskazał mu jako uczciwego i inteligentnego człowieka. W ten sposób starowina
zapewnił
sobie możność doczekania chwili, w której syn będzie mógł prowadzić zakład i
rozszerzy
go młodymi i umiejętnymi rękami. Dawid Sechard ukończył w liceum angulemskim
świetne studia. Mimo iż wyrósłszy z niedźwiedzia, bez wykształcenia i
wychowania, stary
Sechard dosyć lekceważył wiedzę, wysłał syna do Paryża, aby tam studiował
typografię.
Równocześnie zalecił mu usilnie, aby sobie uskładał spora sumkę w mieście, które
nazywał
rajem robotników, radząc zgoła nie liczyć na sakiewkę ojcowską. Był oczywiście
przekonany, że kto bawi w kraju M a d r o ś c i, cel osiągnie. Kształcąc się w
swoim zawodzie
Dawid dokończył równocześnie w Paryżu edukacji. Prot firmy Didotów stał się
uczonym.
Z końcem. roku 1819 Dawid Sechard opuścił Paryż, gdzie nie kosztował ojca ani
szeląga; stary powołał go, aby objął ster interesu. Drukarnia Mikołaja Sechard
posiadała
wówczas jedyny dziennik ogłoszeń sądowych w departamencie, dalej roboty
prefektury i
biskupstwa; trzy klientele, które powinny dać w ręce fortunę młodemu człowiekowi
umiejącemu
wziąć się do rzeczy.
Właśnie w tej epoce bracia Cointet, fabrykanci papieru, kupili patent drugiej
drukami w
Angouleme, którą dotąd stary Sechard umiał doprowadzić do zupełnej nieczynności.
Pomagały
mu w tym przesilenia militarne, które za Cesarstwa zdławiły wszelki ruch
przemysłowy.
Z tej przyczyny zaniedbał jej nabyć; a oszczędność ta stalą się źródłem ruiny
dla
starej drukarni. Dowiadując się o tej nowinie, stary Sechard pomyślał z
zadowoleniem, że
walka, która rozpocznie się pomiędzy jego zakładem a braćmi Cointet, spadnie na
syna. a
nie na niego.
"Mnie by diabli wzięli pomyślał ale wychowanek Didotów da sobie radę."
Siedemdziesięcioletni starzec wzdychał do chwili, w której będzie mógł żyć wedle
swych upodobań-O ile miał mało wiadomości z typografii, o tyle uchodził za
niezmiernie
mocnego w sztuce, którą robotnicy nazywali żartobliwie ł y k o g r a f i ą,
sztuce wielce
cenionej przez boskiego autora "Pantagruela"3, ale której kult, prześladowany
przez
stowarzyszenia
żeglujące pod flagą wstrzemięźliwości, z każdym dniem idzie w zaniedbanie.
Hieronim Mikołaj Sechard, wierny losowi, który wytyczyło mu jego nazwisko4,
obdarzony
był nieugaszonym pragnieniem. Żona jego długo utrzymywała w umiarkowanych
granicach
tę namiętność do tłoczonej winnej jagody, upodobanie tak naturalne u
niedźwiedzi, że
pan de Chateaubriand zauważył je u prawdziwych niedźwiedzi w Ameryce; ale
filozofo-
2 Prot
kierujacy robotami w zecerni, metrampaż. (Przyp. tłum.)
3 Autor "Pantagruela"
Francois Rebelais (1494-1553), wielki humanista
francuski, autor powieści o Gargantui
i Pantagruelu.
4 Jego nazwisko
secher znaczy: suszyć, wysuszać. (Przyp. tłum.)
wie stwierdzili, iż przyzwyczajenia młodego wieku wracają tym silniej w
starości. Sechard
był potwierdzeniem tego prawidła: im bardziej się starzał, tym więcej lubił pić.
Namiętność
ta wyciskała na jego niedźwiedziej fizjonomii piętno, które czyniło ją
oryginalną: nos,
a raczej nochal, przybrał wzrost i kształty wielkiego A, policzki upstrzone
siecią żytek podobne
były do listków wina pełnych fiołkowych, purpurowych, fantastycznie sfalowanych
wypukłości; rzekłbyś, potworna trufla ukryta jesienią w liściu winnej latorośli.
Ukryte pod
dwiema gęstymi brwiami, podobnymi dwom krzewom przyprószonym śniegiem, małe
szare
oczki, w których skryło się chytre skąpstwo zabijające w tym człowieku wszystko,
zgoła
uczucie ojcostwa, lśniły sprytem nawet w stanie opilstwa. Głowa łysa, ale
okolona siwiejącymi,
kręcącymi się jeszcze włosami, przywodziła na myśl franciszkanów z powiastek La
Fontaine'a. Był krótki i brzuchaty jak owe lampki, które zużywają więcej oliwy
niż knota;
wszelkie bowiem nadużycie popycha ciało na drogę, do której z natury jest
skłonne. Opilstwo,
jak praca umysłowa, tuczy tłustego, a wysusza chudego. Hieronim Mikołaj Sechard
nosił od trzydziestu lat sławny pirożek municypalny, jaki na prowincji spotyka
się jeszcze
gdzieniegdzie na głowie miejskiego dobosza. Kamizelka i pludry były z
zielonkawego aksamitu.
Wreszcie miał na sobie stary brązowy surdut, pstre bawełniane pończochy i
trzewiki
ze srebrnymi klamrami. Kostium ten. który trącił jeszcze robotnikiem pod powłoką
mieszczanina, odpowiadał tak dobrze jego przywarom i nałogom, wyrażał tak
wiernie jego
życie, iż można by myśleć, że Sechard przyszedł na świat już ubrany: nie sposób
było wyobrazić
go sobie bez jego ubrania, tak jak cebuli bez łupki. Gdyby ślepa chciwość
starego
drukarza od dawna już nie była znana, sposób wycofania się z przemysłu
wystarczyłby;
aby odmalować jego charakter. Mimo doświadczenia, jakie syn musiał wynieść z
wielkiej
szkoły Didotów, postanowił sobie zrobić jego kosztem dobry interes, który trawił
w sobie
już od dawna. Jeżeli dla ojca był dobry, dla syna musiał być zły. Ale w takich
rzeczach stary
drukarz nie znał syna ani ojca. Jeżeli zrazu widział w Dawidzie jedyne swoje
dziecko,
później ujrzał w nim naturalnego nabywcę, którego interesy przeciwne były jego
własnym:
chciał sprzedać drogo. Dawid powinien był chcieć nabyć tanio, syn więc stawał
się wrogiem
i zaporą. To przeobrażenie uczucia w interes osobisty, zazwyczaj powolne, kręte
i
obłudne u ludzi dobrze wychowanych, było szybkie i bezpośrednie u starego
niedźwiedzia,
który okazał, o ile przebiegła łykografia góruje nad oświecona typografią. Kiedy
syn przybył,
stary przyjął go z ową kupiecką serdecznością, jaką kute wygi rozwijają wobec
swych
ofiar: zajął się nim tak jak kochanek swą lubą; podawał mu ramię, ostrzegał,
gdzie postawić
nogę, aby się nie powalać: kazał dlań wygrzać łóżko, zapalić ogień, przygotować
wieczerzę.
Nazajutrz spróbowawszy upoić syna podczas obfitego obiadu, Hieronim Mikołaj
Sechard, mocno zaprószony, rzucił od niechcenia: Pomówmy o interesach! Słowo
to
brzmiało tak osobliwie między dwoma czkaniami, że Dawid zaproponował odłożenie
spraw do dnia następnego. Stary niedźwiedź nadto dobrze umiał wyciągnąć przewagę
ze
swego pijaństwa, aby opuścić przygotowaną od tak dawna bitwę. Zresztą,
nadźwigawszy
się swego ciężaru przez pięćdziesiąt lat, nie chciał, jak mówił, nieść go ani
godziny dłużej.
Jutro syn będzie pryncypałem.
Tutaj godziłoby się może rzec słówko o samym zakładzie. Drukarnia, położona w
miejscu,
gdzie ulica de Beaulieu wychodzi na plac du Murier, usadowiła się w tym domu pod
koniec panowania Ludwika XIV. Toteż od dawna już budynek dostroił się do potrzeb
tego
przemysłu. Parter zajmowała ogromna sala ze starymi oszklonymi drzwiami od
ulicy, dużym
oknem od dziedzińca. Do gabinetu pryncypała można się było zresztą dostać
oddzielnym
korytarzem. Ale na prowincji proceder drukarski jest zawsze przedmiotem tak
żywej
ciekawości, że klienci woleli raczej wchodzie przez oszklone drzwi zecerni,
wiodące
wprost z ulicy, mimo iż trzeba było schodzić w dół po kilku schodkach, ile że
podłoga sali
znajdowała się niżej poziomu ulicy. Ciekawscy, oszołomieni, nie zważali na
trudności
przeciskania się przez zaułki pracowni. Wypatrując oczy na dziwne kołyski
utworzone z
arkuszy na zwisających z sufitu sznurach, potykali się o szeregi kaszt albo też
zdzierali sobie
kapelusz z głowy zawadzając o sztaby żelazne pras. Siedząc zwinne ruchy zecera
czerpiącego
w stu pięćdziesięciu dwóch przegródkach, czytającego skrypt, odczytującego
wiersz składu, wsuwającego międzylinię, wpadali na przyciśniętą ciężarami ryzę
mokrego
papieru lub uderzali biodrem o kant ławki; wszystko ku wielkiej uciesze małp i
niedźwiedzi.
Nigdy nikt nie dotarł bez wypadku aż do dwóch klatek znajdujących się na końcu
tej
jaskini. Były to dwie nędzne budki wychodzące na dziedziniec, w których
królowali z jednej
strony prot, z drugiej pryncypał. W dziedzińcu mury były wdzięcznie zdobne
liśćmi
wina. które, zważywszy reputację właściciela, posiadały sympatyczny koloryt
lokalny. W
głębi. opierając się o sczerniały graniczny mur, wznosiła się przybudówka w
nader opłakanym
stanie. gdzie się moczyło i przykrywało papier. Tam był ściek, gdzie się myło
przed i
po użyciu, formy lub mówiąc pospolitym językiem, płyty z czcionkami. spływały z
nich
pupłuczyny farby, które zmieszane z pomyjami budziły w przybyłych na targ
wieśniakach
podejrzenie, iż diabeł odbywa swoje ablucje w tym domu. Przybudówka podparta
była z
jednej strony kuchnią, z drugiej stosem drew. Pierwsze piętro. nad którym były
już tylko
dwie izdebki poddasza, składało się z trzech pokoi. Pierwszy, tak długi jak
korytarz licząc
w to i klatkę starych drewnianych schodów, miał od ulicy podłużne okno, a od
dziedzińca
małe, okrągłe okienko: służył zarazem za przedpokój i za jadalnię. Wybielony po
prostu
wapnem, pokój ten zwracał uwagę cyniczną prostotą kramarskiego skąpstwa. Brudnej
posadzki
nigdy me myto; umeblowanie składało się z trzech lichych krzeseł, okrągłego
stołu i
kredensu ustawionego między dwojgiem drzwi wiodących do sypialni i do salonu:
okna i
drzwi były ciemne od brudu: czysty tub zadrukowany papier walał się po kątach:
często na
pakach papieru spoczywały wiktuały, flaszki lub talerze z obiadu starca.
Sypialnia, której
okno, oprawne w ołów, wychodziło na dziedziniec, obita była tanią i zmurszałą od
starości
wzorzystą materią, jaką na prowincji przystraja się domy w Boże Ciało. Było tam
wielkie
łóżko z kolumnami, zdobne gęsto drapowaną kotarą i przykryte kapą z czerwonej
szarszy,
dwa wpół zbutwiałe fotele, dwa orzechowe wyściełane krzesła, stary sekretarzyk i
na kominku
zegar. Pokój ten, mający cechy patriarchalnej dobro duszności i pełen brunatnych
cieniów, był dziełem pana Rouzeau, poprzednika i pryncypała Hieronima Mikołaja
Sechard.
Salon, odnowiony przez nieboszczkę panią Sechard, miał potworne boazerie,
pomalowane
niebieską farbą; na ścianach tapety przedstawiające sceny wschodnie,
ciemnobrązowe
na białym tle. Meble składały się z sześciu krzeseł wysłanych niebieskim
juchtem,
z oparciem w kształt liry. Dwa okna prymitywnie sklepione, wychodzące na plac du
Murier nie miały firanek, na kominku nie było ani zegara, ani świeczników, ani
lustra. Pani
Sechard zmarła wśród swoich projektów upiększania, niedźwiedź zaś, nie
rozumiejąc pożytku
ulepszeń, które nic nie przynoszą poniechał ich. Do tego pokoju Hieronim,
Mikołaj
Sechard zaprowadził pede titubante5 syna i pokazał mu na okrągłym stoliku
inwentarz
drukarni, zestawiony pod jego kierunkiem ręką prota.
Przeczytaj to, chłopcze rzekł Hieronim Mikołaj Sechard wodząc pijanymi
oczyma
z papieru na syna i z. syna na papier. Zobaczysz, jakie cacko-drukarnię
ci oddaję.
"Trzy prasy drewniane z żelaznymi sztabami, metalową płytą..."
Moje ulepszenie rzekł stary Sechard przerywając.
"...ze wszystkim przyborami, kadziami na farbę, szczotkami, ławami etc. tysiąc
sześćset franków".
Ależ, ojcze rzekł Dawid Sechard wypuszczając z rąk inwentarz twoje prasy
to
graty, niewarte stu talarów, dobre, aby nimi w piecu napalić!
Graty?... wykrzyknął stary Sechard. Graty? Bierz inwentarz i chodźmy!
Zobaczysz,
czy wasze kiepsko-ślusarskie wynalazki, funkcjonują tak sprawnie jak te dobre,
sta-
5 (łac.)
na chwiejnych nogach.
re, doświadczone narzędzia. Później nie będziesz miał serca miotać obelg na
uczciwe prasy,
które chodzą jak dyliżans pocztowy i będą jeszcze chodziły przez całe twe życie
nie
żądając najmniejszej naprawy. Graty ! Graty, które ci dadzą chleb! Graty,
którymi twój ojciec
pracował przez dwadzieścia lat i które cię zrobiły tym czym jesteś!
Ojciec zlazł, nie potknąwszy się ani razu po spróchniałych, zużytych i
trzęsących się
schodach; otworzył drzwi do wielkiej sali, rzucił się na najbliższą przebiegle
naoliwioną i
wyczyszczoną prasę i pokazał silne dębowe części wyszorowane przez ucznia.
Nie cackoż to? rzekł.
Właśnie było złożone jakieś zawiadomienie o ślubie, Stary niedźwiedź opuścił
ramę na
dekę dekę zaś na marmur, który puścił w ruch; wyciągnął sztabę, rozwinął sznur,
aby
przyciągnąć marmur z powrotem, podniósł dekę na ramę ze zwinnością godną młodego
niedźwiedzia. Prasa zażyta w ten sposób wydała śliczny pisk, rzekłbyś: ptak,
który uderzył
głową w szybę i ucieka przerażony.
Czy znajdzie się bodaj jedna prasa angielska zdolna iść w tym tempie? rzekł
ojciec
do zdziwionego syna.
Stary Sechard podbiegł kolejno do drugiej, trzeciej prasy i na każdej wykonał
ten manewr
z równą zwinnością. W ostatniej oczy jego, mętne od wina, dostrzegły jakieś nie
doczyszczone
przez ucznia miejsce; zakląwszy sierczyście, pijak wziął się do czyszczenia
połą surduta, jak handlarz, który doprowadza do blasku sierść konia prowadzonego
na
sprzedaż.
Z tymi trzema prasami, bez prota, możesz jak nic zarobić dziewięć tysięcy
franków
na rok Dawidku.
Jako przyszły wspólnik sprzeciwiam się, byś je miał zastąpić ohydnymi żelaznymi
prasami,
które niszczą tylko czcionki. Okrzykiwaliście cuda w Paryżu widząc wynalazek
przeklętego wroga Francji, który chciał zapewnić fortunę odlewaczom. Och!
Zachciało
wam się s t a n h o p ó w! Dziękuję za wasze stanhopy, które kosztują po dwa
tysiące pięćset
franków, prawie dwa razy tyle ile są warte moje trzy klejnociki razem i w
dodatku drą
ci na nic czcionki przez swa nieelastyczność. Nie jestem uczony jak ty, ale
pamiętaj jedno:
życie stanhopów to śmierć czcionki. Te trzy prasy będą ci pracować uczciwie,
robota wyjdzie
czysto, Angulemczycy nie wymagają czego innego. Drukuj żelazem czy drzewem,
złotem czy srebrem, nie zapłacą ci ani szeląga więcej.
"Item czytał Dawid pięć tysięcy funtów czcionek z giserni pana
Vaflard...''
Na to nazwisko wychowanek Didotów nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.
Śmiej się, śmiej! Po dwunastu latach czcionki jak nowe. Oto gisernia! Pan
Vaflard
jest uczciwym człowiekiem, daje materiał twardy, jak się patrzy; dla mnie
najlepszy giser
jest ten, do którego zachodzi się najrzadziej.
"...Oszacowane na dziesięć tysięcy franków" podjął Dawid. Dziesięć
tysięcy,
ojcze! Ależ to czterdzieści su za funt; firma Didot sprzedaje nowe czcionki za
trzydzieści
sześć su. Twoje stare gwoździe warte są tylko cenę materiału, dziesięć su za
funt.
Nazywasz starymi gwoździami garmondy, borgisy,
ronda pana Gille, niegdyś drukarza cesarskiego, czcionki warte po sześć franków
za
funt, arcydzieła rytownictwa, kupione przed pięciu laty i które dziś jeszcze są
jak nowe, o!
Stary Sechard chwycił kilka kaszt napełnionych czcionkami, które nigdy nie były
w
użyciu, i pokazał synowi.
Ja nie jestem uczony, nie umiem czytać ani pisać, ale znam się na tyle, aby
wiedzieć,
że kursywa firmy Gille była rodzica angielskiego kroju Didotów. Oto rondo
rzekł
wskazując kasztę i biorąc z niej M, rondo cicero, które jeszcze nie było pod
prasą.
Dawid spostrzegł, że nie ma sposobu dyskutować. Trzeba było wszystko przyjąć
albo
wszystko odrzucić. Stary niedźwiedź wciągnął w inwentarz nawet sznury do
rozwieszania.
Najmniejsza ramka, tarcice, niecułki, kamienie, szczotki, wszystko obliczono ze
skrupulat-
nością skąpca. Całość sięgała trzydziestu tysięcy franków, łącznie z koncesją i
klientelą.
Dawid zapytywał sam siebie, czy rzecz jest do przyjęcia, czy nie. Widząc, iż syn
nie odzywa
się na tę cyfrę, stary Sechard zaniepokoił się; wolał gwałtowny opór niż
milczące poddanie.
W tego rodzaju handlach targowanie zwiastuje tęgiego przemysłowca, umiejącego
bronić swych interesów. Kto na wszystko przystaje mawiał stary Sechard nic
nie
płaci Wciąż śledząc syna spod oka, prowadził dalej wykaz nędznych utensyliów
potrzebnych
do prowadzenia prowincjonalnej drukarni; zaprowadził kolejno Dawida przed
prasę do satynowania, przed prasę do obrzynania, przed prasę do drobnych
zamówień i zachwalał
mu ich trwałość i praktyczność.
Stare narzędzia są zawsze najlepsze - mówił, W drukarstwie powinno by się je
płacić drożej niż nowe, jak u fabrykantów malarskiego złota.
Potworne winietki przedstawiające Hymeny, amory, zmarłych, którzy podnoszą
kamień
grobowy opisując literę V lub M, olbrzymie ramy splecione z masek na afisze
teatralne
stały się pod wpływem nasyconej winem wymowy Hieronima Mikołaja przedmiotami
ogromnej wartości. Pouczył syna, iż nawyki mieszkańców prowincji tkwią tak
głęboko,
iż próżno by się kusił dać im ładniejsze rzeczy. On, Hieronim Mikołaj Sechard,
sam próbował
sprzedawać kalendrze lepsze niż "Double-Liegeois", drukowany na papierze do
zawijania
cukru! Otóż prawdziwy "Double-Liegeois" miał większy zbyt niż najwspanialsze
kalendarze. Dawid przekona się niebawem o ważności tej starzyzny sprzedając ją
drożej
niż najkosztowniejsze nowości.
Ha! ha! Mój chłopcze, prowincja to prowincja a Paryż to Paryż. Jeżeli
przyjdzie tu
klient z Houmeau zamówić zawiadomienie o ślubie, a ty mu je wydrukujesz bez
amora z
girlandkami, będzie miał uczucie, że ślub jest nieważny, i odniesie ci je skoro
zobaczy tylko
proste M jak u twoich Didotów, którzy są chlubą sztuki drukarskiej, ale których
wymysły
dostaną się na prowincję nie pierwej aż za sto lat Ot co!
Ludzie szlachetni są złymi kupcami. Dawid należał do owych wstydliwych i czułych
natur, które przeraża każda dyskusja i które ustępują, z chwilą gdy przeciwnik
nadto ukłuje
je w serce. Jego podniosły sposób myślenia i władza, jaka zachował nad nim stary
opój,
czyniły go tym bardziej niezdolnym do targów z ojcem, zwłaszcza że przypuszczał
u niego
najlepsze intencje; zrazu bowiem tłumaczył tę chciwość przywiązaniem starego
drukarza
do swych narzędzi. Wobec tego jednak, że Hieronim Mikołaj Sechard nabył wszystko
od
wdowy Rouzeau za dziesięć tysięcy w asygnatach i że w obecnym stanie rzeczy suma
trzydziestu tysięcy franków stanowiła cenę szaloną syn wykrzyknął:
Ależ. ojcze, zarzynasz mnie!
Ja, który dałem ci życie?... rzekł stary pijaczyna wyciągając rękę ku
sznurom
Ależ, Dawidzie! Na ileż szacujesz samą koncesję? Czy wiesz, ile wart jest
"Dziennik
Ogłoszeń", po dziesięć su od wiersza? Sam ten przywilej przyniósł w ostatnim
miesiącu
pięćset franków! Mój chłopcze, zajrzyj do ksiąg, zobacz, co dają afisze i
regestry prefektury,
roboty merostwa i konsystorza! Jesteś nygus, który nie chce zrobić wielkiego
losu. Targujesz
się o konia, który zawiezie cię kiedyś do pięknego folwarczku, jak mój w Marsac.
Do tego inwentarza dołączono akt spółki między ojcem a synem. Dobry ojciec
wynajmował
spółce dom za cenę tysiąca dwustu franków, mimo iż nabył go za sześć tysięcy,
oraz zachowywał sobie pokoik na poddaszu. Jak długo Dawid Sechard nie spłaci
trzydziestu
tysięcy, zyski ma się dzielić po połowie; z chwilą gdy się wypłaci, syn staje
się wyłącznym
właścicielem drukarni. Dawid wziął pod uwagę koncesję, klientelę i dziennik, nie
zaprzątając się inwentarzem; pomyślał, iż zdoła się wygrzebać, i przyjął
warunki.
Przyzwyczajony
do matactw chłopskich, nie rozumiejąc się na szerokich kalkulacjach Paryża,
ojciec zdumiony był tak szybką konkluzja.
"Czyżby ten chłopak znalazł gdzie jaki majątek myślał albo czy obmyśla
sposób
wyprawienia mnie z kwitkiem?"
W tej myśli wziął go na spytki; pragnął dowiedzieć się, czy przywiózł jakie
pieniądze,
aby zeń wydobyć zaliczkę. Ciekawość ta obudziła nieufność syna. Dawid pozostał
sztywny
i małomówny. Nazajutrz stary Sechard kazał uczniowi przenieść swoje meble do
pokoiku
na drugim piętrze, mając zamiar przewieźć je na folwark dwiema furkami, co
wracały
puste. Oddał trzy pokoje na pierwszym piętrze synowi zupełnie nagie, tak jak
oddał
mu drukarnię nie zostawiając ani centyma na zapłacenie robotników. Kiedy Dawid
prosił
ojca. aby w charakterze wspólnika przyczynił się do wkładów koniecznych dla
wspólnej
eksploatacji, stary drukarz udał głupiego. Nie ma obowiązku, rzekł, wykładać
jeszcze kapitałów,
dawszy samą drukarnię; układ już zrobiony. Przyciśnięty logiką syna odparł, iż
kiedy kupił drukarnię od wdowy, dał sobie radę bez jednego szeląga. Jeżeli on,
biedny robotnik
bez nauki, zdołał tyle dokazać, wychowanek Didota potrafi to tym bardziej.
Zresztą
pieniądze, które Dawid uciułał, pochodzą z edukacji opłacanej w pocie czoła
przez starego
ojca, słusznie tedy może wyłożyć je obecnie.
Coś zrobił z oszczędnościami? rzekł wracając znów do ataku, aby rozjaśnić
problem,
który milczenie syna zostawiło poprzedniego dnia nie rozstrzygniętym.
Czyż nie musiałem żyć? Czyż nie kupowałem książek? odparł Dawid, oburzony.
A! kupowałeś książki? Zły z ciebie będzie kupiec. Ludzie, którzy kupują
książki, nie
nadają się, aby je drukować odparł stary niedźwiedź.
Dawid doświadczył najokropniejszego z upokorzeń będąc świadkiem poniżenia ojca:
trzeba mu było znieść wylew szpetnych, płaczliwych, podłych, kramarskich
argumentów,
jakimi stary kutwa uzasadniał odmowę. Zdławił w duszy ból widząc się sam, bez
oparcia,
znajdując w ojcu twardego i bezwzględnego spekulanta. Przez filozoficzną
ciekawość
chciał przejrzeć starego do głębi. Zwrócił mu uwagę, iż nigdy nie żądał odeń
rachunku z
majątku po matce. Jeżeli ten majątek nie wyrówna ceny drukarni, winien
przynajmniej posłużyć
do wspólnego jej prowadzenia.
Majątek twojej matki rzeki stary Sechard to były jej piękność i rozsądek!
Usłyszawszy tę odpowiedź Dawid przeniknął ojca w zupełności i zrozumiał, że aby
uzyskać zdanie rachunków, trzeba by wszcząć proces trwający wieki kosztowny i
szpetny.
To szlachetne serce przyjęto brzemię, które miało na nim ciążyć, wiedział
bowiem. z jakim
trudem przyjdzie mu się wypłacić ze zobowiązań.
"Będę pracował rzekł w duchu. Ostatecznie, jeśli mnie będzie ciężko,
starowinie
też było nielekko. Zresztą, czyż to nie będzie znaczyło pracować dla siebie?"
Zostawiam ci skarb, mój synu rzekł ojciec, zaniepokojony milczeniem Dawida.
Dawid spytał, co to za skarb.
Maryna rzekł ojciec.
Maryna była to tęga dziewka wiejska, nieodzowna w drukarni. Ona moczyła i
obcinała
papier, wyładowywała go, załatwiała posyłki, gotowała, prała, chodziła odbierać
pieniądze
i czyściła szczotki drukarskie. Gdyby Maryna umiała czytać, stary Sechard
zaprzągłby ją
jeszcze do składania.
Ojciec ruszył na wieś pieszo. Mimo iż bardzo szczęśliwy ze sprzedaży, ukrytej
pod
mianem spółki, niespokojny był o sposób, w jaki syn się wypłaci. Po wzruszeniach
sprzedaży
przychodzą zawsze niepokoje o realizację. Wszystkie namiętności mają w
charakterze
coś jezuickiego. Ten człowiek, który patrzał na naukę jako na rzecz
niepotrzebną, silił
się uwierzyć w potęgę nauki. Hipotekował swoich trzydzieści tysięcy na pojęciach
honoru,
jakie w synu rozwinęło wykształcenie. Jako młody człowiek starannie wychowany,
Dawid
wyprze z siebie siódme poty, aby się wypłacić: nauka dostarczy mu środków,
zdawał się
pełen dobrych uczuć, zapłaci! Wielu ojców, działających w ten sposób, mniema, iż
postępuje
po ojcowsku, jak to wytłumaczył sobie w końcu stary Sechard, w chwili gdy
docierał
do swej winnicy w Marsac, wiosce o cztery mile od Angouleme. Folwarczek ten, w
którym
poprzedni właściciel wybudował ładny domek, powiększał się z roku na rok od r.
1809, epoki, w której stary niedźwiedź go nabył. Zmienił prasę drukarską na
prasę winną,
a zbyt dawno, jak mówił, chodził koło wina, aby nie miał się na nim rozumieć.
Pierwszego
roku wiejskich wywczasów ojciec Sechard ukazywał zatroskane oblicze sponad
swoich tyczek,
ciągle bowiem przebywał w winnicy, jak niegdyś w drukami. Te niespodziewane
trzydzieści tysięcy franków upajały go jeszcze bardziej niż sok winnej jagody,
obracał je
idealnie w palcach. Im mniej ta kwota mu się należała, tym bardziej pragnął ją
zgarnąć.
Toteż, party niepokojem, często przybiegał z Marsac do Angouleme. Wspinał się po
spadzistościach
skały, na której rozsiadło się miasto, zachodził do drukarni, aby przyjrzeć się,
czy syn da sobie radę. Owóż prasy były zawsze na swoich miejscach. Jedyny uczeń,
w
tradycyjnej
czapce z papieru na głowie, czyścił gąbki. Stary niedźwiedź usłyszał skrzyp
prasy
jęczącej pod jakimś zawiadomieniem o ślubie, poznawał stare czcionki, widział
syna i
prota, obu czytających w swych klatkach książki, które stary brał za korektę.
Zjadłszy
obiad z Dawidem, wracał do Marsac przeżuwając swoje obawy. Skąpstwo ma, jak
miłość,
dar jasnowidzenia przyszłości, węszy ją, przenika. Z dala od hali drukarskiej,
gdzie widok
narzędzi rozmarzał starego przenosząc go w dnie, w których zdobywał majątek,
Sechard
spostrzegł u syna niepokojące objawy bezczynności. Godło "Braci Cointet"
przerażało go,
widział, jak przesłania firmę "Sechard i Syn". Słowem, starzec czuł powiew
nieszczęścia.
Przeczucie było słuszne: nieszczęście krążyło nad firmą Sechard. Ale skąpcy mają
jakiegoś
opiekuńczego boga. Przez zbieg nieprzewidzianych okoliczności ów bóg miał
strząsnąć do
mieszka pijaczyny cenę lichwiarskiej sprzedaży. Oto czemu drukarnia Sechard
upadała
mimo momentów pomyślności: obojętny wobec reakcji religijnej, jaką sprowadziła
restauracja
dawnego rządu, ale równie obojętny dla liberalizmu, Dawid zachowywał w kwestiach
politycznych i religijnych najszkodliwszą neutralność. Żył w epoce, kiedy
prowincjonalni
przemysłowcy musieli wyznawać jakieś przekonania, aby mieć klientów, trzeba
było wybierać między klientelą liberałów i rojalistów. Miłość, która zakwitła w
sercu Dawida,
jego naukowe upodobania, jego szlachetna natura nie pozwoliły mu rozwinąć w
sobie
owej chciwości zysku, która tworzy prawdziwego kupca i która objaśniłaby mu
różnice
dzielące przemysł prowincjonalny od paryskiego. Odcienie, tak wyraźne w
departamentach,
giną w ruchu Paryża. Bracia Cointet nastroili się na ton monarchiczny, zaczęli
ostentacyjnie
pościć, chodzić do fary, pielęgnować stosunki z księżmi i puszczać w świat
pierwsze
przedruki nabożnych książek, których potrzeba dała się odczuć. Cointetowie
zajęli tedy
pierwsi miejsce w tej zyskownej gałęzi i obnosili po mieście Dawida Sechard,
oskarżając
go o liberalizm i ateizm. W jaki sposób, mówili, robić interesy z człowiekiem
mającym ojca
septembryzera6, pijaka, bonapartystę, starego skąpca, który wcześniej czy
później zostawi
sterty złota? Oni są biedni, obciążeni rodziną, gdy Dawid jest kawaler i będzie
bardzo
bogaty, toteż żyje sobie wygodnie, etc. Pod wpływem tych oskarżeń przeciw
Dawidowi
prefektura i biskupstwo przeniosły się w końcu z zamówieniami do braci Cointet.
Niebawem
ci zachłanni przeciwnicy, ośmieleni niezaradnością rywala, stworzyli nowy
dziennik
ogłoszeń. Starą drukarnię ograniczono do zamówień miejskich, dochód zaś z
dzienniczka
anonsów spadł do połowy. Zbogaceni na książkach do nabożeństwa i na dziełach
świątobliwej treści bracia Cointet zwrócili się do Sechardów z propozycją
nabycia ich
dziennika, aby już niepodzielnie mieć ogłoszenia departamentu i obwieszczenia
sądowe.
Skoro Dawid udzielił tej wiadomości ojcu, stary winiarz, już przerażony
postępami firmy
Cointet. spadł z Marsac na plac du Murier z chyżością kruka, który zwietrzył
trupy na polu
bitwy.
Pozwól mi wykierować Cointetów, nie wtrącaj się do tego zapowiedział synowi.
Stary odgadł w lot interes Cointetów przeraził ich swą bystrością. Syn gotów
popełnić
głupstwo, któremu trzeba zaradzić; powiadał:
6 tak nazywano tych, którzy we wrześniu (septembre) 1792 r. dokonali samorzutnie
masowych egzekucji nad
podejrzanymi o kontrrewolucję.
Na czym się będzie opierała nasza klientela, jeżeli on odda dziennik?
Adwokaci, rejenci,
wszyscy kupcy z Houmeau są liberalni; Cointetowie chcieli zaszkodzić Sechardom
obwiniając ich o liberalizm; otóż przygotowali im w ten sposób deskę zbawienia:
ogłoszenia
liberałów przypadną Sechardom! Sprzedać dziennik?... Toby już lepiej było
sprzedać
inwentarz i koncesję.
Zażądał tedy od Cointetów sześćdziesiąt tysięcy za drukarnię, aby nie rujnować
syna:
kochał syna, bronił tylko syna. Winiarz użył syna tak jak chłopi używają żon:
syn godził
się albo nie godził, wedle propozycyj. które stary wydzierał, punkt po punkcie
Cointetom.
Doprowadził ich, nie bez wysiłku, do sumy dwudziestu dwu tysięcy za "Dziennik
Charente".
Ale Dawid miał się zobowiązać pod karą trzydziestu tysięcy odszkodowania, że
nigdy
nie będzie drukował żadnego dziennika. Sprzedaż była samobójstwem drukarni: ale
winiarz
nie troszczył się o to. Po kradzieży następuje zawsze morderstwo. Stary myślał
obrócić
tę sumę na spłatę za swój grunt: aby ją dostać, dodałby i Dawida na przykładkę,
zwłaszcza że ten nieporęczny syn miał prawo do połowy niespodzianego skarbu.
Jako
odszkodowanie
szlachetny ojciec zostawił mu drukarnię, ale zachowując sobie jako czynsz
owe sławne tysiąc dwieście franków. Od sprzedaży dziennika stary rzadko
pokazywał się
w mieście, powoływał się na podeszły wiek; ale istotną przyczyną był brak
zainteresowania
drukarnią, która już doń nie należała. Mimo to nie mógł się zupełnie zaprzeć
starego
przywiązania, które miał dla swych narzędzi. Kiedy własne sprawy sprowadzały go
do
Angouleme, trudno byłoby rozstrzygnąć, co go bardziej ciągnie do domu: prasy
drewniane
czy syn, do którego, dla formy, zachodził upominać się o czynsz. Dawny jego
prot, obecnie
zatrudniony u Cointetów, wiedział, co myśleć o tej ojcowskiej
wspaniałomyślności;
powiadał, iż szczwany lis zabezpiecza sobie prawo mieszania się w sprawy syna
stając się
przez nagromadzenie zaległych czynszów prawomocnym wierzycielem.
Niezaradność Dawida Sechard miała przyczyny, które malują charakter tego
młodzieńca.
W kilka dni po instalacji w drukarni spotkał przyjaciela z gimnazjum,
pogrążonego w
najgłębszej nędzy. Przyjaciel Dawida Sechard był to młody człowiek w wieku około
dwudziestu
jeden lat nazwiskiem Lucjan Chardon, syn dawnego chirurga wojsk republikańskich,
który musiał ustąpić ze służby z powodu odniesionej rany. Naturalne skłonności
popchnęły
pana Chardon do studiów nad chemią, przypadek zaś uczynił go aptekarzem w
Angouleme. Śmierć zaskoczyła go pośród prac nad zyskownym odkryciem, którego
poszukiwanie
pochłonęło mu wiele lat. Chciał uleczyć wszelki rodzaj podagry. Podagra jest
chorobą bogatych, bogaci zaś drogo opłacają zdrowie, kiedy im go nie stanie.
Toteż aptekarz
wybrał ten problem do rozwiązania między wszystkimi, jakie nastręczały się jego
rozmyślaniom. Bujając pomiędzy wiedzą a empiryzmem, nieboszczyk Chardon
zrozumiał,
że jedynie wiedza może mu zapewnić fortunę: zagłębił się tedy w przyczyny
choroby i
oparł leczenie na diecie dostosowanej do temperamentu. Umarł w czasie pobytu w
Paryżu,
gdzie starał się o aprobatę Akademii; w ten sposób stracił owoc swoich prac. W
przewidywaniu
lepszej doli aptekarz nie szczędził niczego na wychowanie syna i córki, tak iż
utrzymanie rodziny pochłaniało dochody płynące z apteki. Tak więc nie tylko
zostawił
dzieci w nędzy, ale jeszcze, na ich nieszczęście, wychował je w nadziei
świetnych losów,
które zgasły ze śmiercią ojca.
Znakomity Desplein, który miał Chardona w opiece w ostatnich chwilach, mówił, iż
umierając szalał z rozpaczy. Ambicja ta czerpała pobudkę w gwałtownej miłości,
jaką ekschirurg
żywił dla swej żony, ostatniej latorośli domu de Rubempre, cudownie przezeń
ocalonej od szafotu w r. 1793. Mimo iż młoda dziewczyna nie chciała zgodzić się
na to
kłamstwo, zyskał na czasie, oświadczając, iż jest ona w ciąży. Stworzywszy sobie
w ten
sposób poniekąd prawa męża ożenił się z nią mimo obopólnego ubóstwa. Dzieci, jak
wszystkie dzieci miłości, otrzymały za całe dziedzictwo cudowną urodę matki, dar
tak często
zgubny, skoro mu towarzyszy nędza. Te tak żywo podzielane nadzieje, prace,
rozpacze
odbiły się na urodzie pani Chardon, tak jak powolna ruina oddziałała na tryb jej
życia; ale
dzielność jej, jak również i jej dzieci, równa była ich niedoli. Biedna wdowa
sprzedała aptekę
położoną przy pryncypalnej ulicy Houmeau, głównego przedmieścia Angouleme.
Wartość apteki pozwoliła jej uzyskać trzysta franków renty, kwotę nie
wystarczającą nawet
na własne utrzymanie, ale i ona, i córka przyjęły swe położenie bez rumieńca i
oddały
się pracy zarobkowej. Matka pielęgnowała położnice, wykwintne zaś jej formy
sprawiły, iż
poszukiwano jej w bogatych domach. W ten sposób żyła nie kosztując nic dzieci i
zarabiając
dwadzieścia su dziennie. Aby oszczędzić synowi wstydu, iż musi widzieć matkę w
takim poniżeniu, przybrała imię pani Szarloty. Osoby, które pragnęły jej opieki,
zwracały
się do pana Postel, następcy nieboszczyka Chardon. Siostra Lucjana pracowała u
zacnej
kobiety, poważanej w całym Houmeau, pani Prieur, prowadzącej zakład wykwintnego
prania; w ten sposób zarabiała piętnaście su dziennie. Miała dozór nad
robotnicami, co
wznosiło ją nieco ponad klasę wyrobnic. Skromne owoce pracy obu kobiet,
dołączone do
trzystu franków renty, dochodziły ogółem ośmiuset franków rocznie. z których te
trzy osoby
miały żyć, ubierać się i mieszkać. Ścisła oszczędność tego gospodarstwa ledwie
zdołała
nastarczyć wszystkiemu, zwłaszcza że sumę tę prawie w zupełności pochłaniał
Lucjan.
Pani Chardon i córka jej Ewa wierzyły w Lucjana jak żona Mahometa w męża;
poświęcenie
ich dla jego przyszłości nie miało granic. Ta biedna rodzina mieszkała w
Houmeau, w
mieszkaniu najętym za skromną kwotę od następcy pana Chardon i położonym w
dziedzińcu
nad laboratorium. Lucjan zajmował tam nędzny pokoik na poddaszu. Zagrzewany
przez ojca, który, zapalony do nauk przyrodniczych, popychał go od młodości na
tę drogę,
Lucjan był jednym z najświetniejszych uczniów w Angouleme. Był w trzeciej klasie
w
chwili gdy Sechard kończył studia.
Kiedy traf zetknął dwóch kolegów, Lucjan, zmęczony nędzą, był bliski jednego z
owych ostatecznych postanowień, w jakie rzuca się człowiek mając dwadzieścia
lat.
Czterdzieści franków miesięcznie, które Dawid ofiarował wspaniałomyślnie
Lucjanowi
podejmując się wykształcić go na prota, mimo iż prot był mu zupełnie
niepotrzebny, ocaliły
Lucjana od rozpaczy. Odnowione w ten sposób węzły przyjaźni zacieśniły się
niebawem
podobieństwem losów i różnicą charakterów. Obaj duchem bogaci w wielorakie
fortuny,
posiadali tę wysoką inteligencję, która stawia człowieka na równi ze szczytami,
obaj
zaś znajdowali się na samym dnie społeczeństwa. Ta niesprawiedliwość losu stała
się potężnym
węzłem. Zarazem obaj zbliżyli się, odmiennymi drogami, do poezji. Mimo iż
przeznaczony
do najwyższych dociekań przyrodniczych, Lucjan rwał się z ogniem ku sławie
literackiej, gdy Dawid, którego kontemplacyjny umysł usposabiał do poezji,
skłaniał się z
upodobania ku wiedzy ścisłej. To przestawienie ról zrodziło między nimi jakby
duchowe
braterstwo. Lucjan podzielił się z Dawidem planami, przekazanymi mu przez ojca w
przedmiocie zastosowania nauki do przemysłu, Dawid zaś wskazał Lucjanowi nowe
drogi,
jakimi należało mu wejść w literaturę, aby zdobyć imię i przyszłość. Przyjaźń
tych dwóch
młodych ludzi stała się rychło jedną z owych namiętności, które rodzą się
jedynie pod koniec
młodzieńczych lat. Dawid ujrzał niebawem piękną Ewę i pokochał ją tak, jak
zdolne
są kochać dusze melancholijne i skłonne do medytacji. Et nunc et semper et in
saecula
saeculorum7
liturgii jest dewizą tych wzniosłych nieznanych poetów, których dzieła polegają
na wspaniałych epopejach poczętych i zagrzebanych między dwojgiem serc! Kiedy
kochanek
przeniknął tajemnicę nadziei, w które matka i siostra Lucjana stroiły piękne
czoło poety,
kiedy poznał ich ślepe poświęcenie, czerpał słodycz w tym, aby się zbliżyć do
ubóstwianej,
dzieląc jej oddanie i nadzieje. Lucjan stał się więc dla Dawida bratem. Jak owi
ultra, którzy chcą być bardziej rojalistami niż sam król, Dawid prześcignął
wiarę matki i
siostry Lucjana w jego geniusz; psuł go tak, jak matka psuje swoje dziecko.
Podczas jednej
z owych rozmów, w których, gnębieni brakiem pieniędzy wiążącym im ręce,
rozbierali, jak
7 i teraz, i zawsze, i na wieki wieków.
wszyscy młodzi ludzie, sposoby dojścia szybko do fortuny. przetrząsając
bezowocnie
wszystkie drzewa już ogołocone przez poprzedników, Lucjan przypomniał sobie dwie
myśli
rzucone kiedyś przez ojca. Pan Chardon wspominał o możliwości obniżenia o połowę
ceny cukru przez użycie nowego składnika i o takimż zmniejszeniu ceny papieru,
przez
uzyskanie z Ameryki tanich materii roślinnych, pokrewnych tym, jakimi posługują
się
Chińczycy. Dawid, który znał wagę tej kwestii, roztrząsanej już u Didota,
chwycił się tej
myśli widząc w niej fortunę i uważał odtąd Lucjana za dobroczyńcę, któremu nigdy
nie
zdoła się wypłacić.
Każdy zgaduje, do jakiego stopnia dominujące myśli oraz życie wewnętrzne dwóch
przyjaciół czyniły ich niezdolnymi do prowadzenia drukarni. Daleka od dochodu
piętnastu
lub dwudziestu tysięcy franków, które dawał zakład braci Cointet, drukarzy
konsystorza,
właścicieli "Kuriera Charente", odtąd jedynego dziennika w departamencie,
drukarnia
młodego Secharda dawała ledwie trzysta franków miesięcznie, z czego odchodziła
pensja
prota, płaca Maryny, podatki, czynsz, co uszczuplało dochód Dawida do stu
franków. Ludzie
czynni i przemyślni byliby odnowili czcionki, kupili żelazne prasy, zdobyliby w
księgarniach
paryskich dzieła podejmując się druku po niskiej cenie; ale pryncypał i prot,
zatopieni
w pracy duchowej, zadowalali się robotami doraźnymi i resztką dawnej klienteli.
Bracia Cointet poznali wreszcie charakter i przyzwyczajenia Dawida: przestali go
oczerniać;
przeciwnie, roztropna polityka kazała im dać wegetować tej drukarni i utrzymywać

w przyzwoitej mierności, iżby się nie dostała w ręce jakiegoś groźnego
antagonisty; sami
odsyłali nawet do niej drobniejszych klientów. Tak wiec, nie wiedząc o tym,
Dawid Sechard
istniał, biorąc handlowo, jedynie dzięki zręcznemu wyrachowaniu konkurentów.
Zadowoleni
z tego, co nazywali jego manią, bracia Cointet stosowali wobec Dawida metody
pozornie uczciwe i lojalne; w rzeczywistości jednak postępowali podobnie jak
zarząd
Królewskich Przedsiębiorstw Przewozowych, który, chcąc uniknąć prawdziwej
konkurencji,
stwarza konkurencję fikcyjną.
Zewnętrzny wygląd domu Sechardów był w harmonii z brudnym skąpstwem, które
panowało
wewnątrz, gdzie stary niedźwiedź nigdy nie dał nic naprawić. Deszcz, słońce,
wpływy atmosferyczne wszystkich pór roku nadały drzwiom od korytarza
podobieństwo
do starego pnia. tak były poorane nierównymi szczelinami. Fasada, byle jak
sklecona z
kamieni i cegieł, uginała się niejako pod brzemieniem dachu zbutwiałego,
przeciążonego
owymi wklęsłymi dachówkami, jakie spotyka się na wszystkich dachach w
południowej
Francji. Mocno uszkodzone oszklenie opatrzone było olbrzymimi okiennicami o
gęstych
poprzecznych listwach, których wymaga gorąco klimatu. Trudno byłoby w całym
Angouleme
znaleźć dom równie zaniedbany; można powiedzieć. iż trzymał się jedynie
swoistością
cementu. Wyobraźcie sobie tę wielką halę. jasną w dwóch krańcach, ciemną w
środku, o ścianach pokrytych afiszami, sczerniałych od dołu wskutek ocierania
się o nie
robotników. przewijających się tu od trzydziestu lat; ze zwisającymi u sufitu
sznurami, z
mnóstwem sznurów na podłodze, stertami papieru, starymi machinami, stosami
kamieni do
przyciskania zwilżonego papieru. szeregami kaszt i na końcu dwiema klatkami, w
których,
każdy po swojej stronie, siedzieli pryncypał i prot; zrozumiecie wówczas
egzystencję
dwóch przyjaciół.
W roku 1821, w pierwszych dniach maja, Dawid i Lucjan znajdowali się przy oknie
wychodzącym na dziedziniec, w chwili gdy około drugiej po południu nieliczni
robotnicy
drukarscy opuszczali halę udając się na obiad. Skoro pryncypał ujrzał, iż uczeń
wychodząc
na ulicę zamknął za sobą drzwi opatrzone dzwoneczkiem, pociągnął Lucjana na
dziedziniec,
jak gdyby zapach papierów, czernidła, pras, starego drzewa był mu nie do
zniesienia.
Siedli w altanie, skąd oczy ich mogły widzieć każdego wchodzącego. Promienie
słońca
igrające wśród gałązek winorośli pieściły dwóch poetów, okalając ich światłem
niby aureolą.
Kontrast tych dwóch charakterów i fizjonomii występował wówczas tak wyraźnie, że
byłby skusił pędzel wielkiego malarza. Dawid miał kształty, jakie natura daje
istotom
przeznaczonym do wielkich walk, ukrytych lub jawnych. Z szerokiego torsu
wyrastały silne
ramiona harmonizujące z pełnią kształtów. Twarz, brązowa w tonie, żywa w
kolorze,
pełna, osadzona na grubej szyi, okolona lasem czarnych włosów, podobna była na
pierwszy
rzut oka do twarzy kanoników opiewanych przez Boileau; ale baczniejsze
spojrzenie
dojrzałoby w bruzdach mięsistych warg, w dołku na brodzie, w rysunku
rozdwojonego,
kwadratowo zakończonego nosa o liniach niesymetrycznych, w oczach przede
wszystkim,
nieustający ogień jedynej miłości, przenikliwość myśliciela, żarliwą melancholię
ducha.
który zdolny był ogarnąć dwa ostateczne krańce horyzontu, przenikając wszystkie
ich zaułki,
i który łatwo nużył się czysto idealnymi rozkoszami, wnosząc w nie jasność
analizy.
Jeżeli w twarzy tej przejawiały się błyski geniuszu, gotującego się do lotu,
widniał w niej
też popiół obok wulkanu: nadzieja zamierała tam w głębokim poczuciu własnej
nicości
społecznej, w której brak urodzenia i majątku więżą tyle wyższych duchów. Obok
biednego
drukarza, którego zawód jego, mimo iż taki bliski inteligencji, przyprawiał o
mdłości,
obok tego Sylena ciężko wspartego na samym sobie, który pił wielkimi haustami z
pucharu
wiedzy i poezji, upijając się, aby zapomnieć o niedolach prowincji, Lucjan stał
we
wdzięcznej pozie, stworzonej przez rzeźbiarzy dla indyjskiego Bachusa. Twarz
jego miała
wytworność starożytnego posągu: czoło i nos greckie, aksamitna białość kobieca,
oczy tak
ciemnoniebieskie, że aż czarne, oczy pełne miłości, których białko co do
świeżości nie
ustępowało oczom dziecka. Nad tymi pięknymi oczyma, okolonymi długimi, ciemnymi
rzęsami, rysowały się brwi jakby wykreślone pędzlem chińskim. Na licach
połyskiwał jedwabisty
puszek harmonizujący z kolorem jasnych, naturalnie kręcących się kędziorów.
Boska słodycz tchnęła z pozłocistych białych skroni. Niewypowiedziana
szlachetność rysowała
się w krótkim, łagodnie wzniesionym owalu podbródka. Uśmiech smutnych aniołów
błądził po koralowych ustach zdobnych pięknymi zębami. Miał ręce człowieka
dobrej
rasy, ręce wykwintne, których skinieniu mężczyźni winni być posłuszni, a które
kobiety
lubią całować. Lucjan był szczupły i średniego wzrostu. Widząc jego stopy,
wzięłoby się
go tym snadniej za przebraną dziewczynę, ile że, podobnie jak większość ludzi
sprytnych,
żeby nie powiedzieć przebiegłych, biodra miał niemal kobiece. Wskazówka ta,
rzadko
zwodnicza, była prawdziwa u Lucjana. Skłonność jego ruchliwego umysłu
sprowadzała go
często, kiedy analizował obecny stan społeczeństwa, na teren deprawacji
właściwej dyplomatom,
którzy sądzą, iż sukces jest usprawiedliwieniem wszystkich, choćby
najhaniebniejszych
środków. Jednym z nieszczęść towarzyszących wielkim inteligencjom jest to, iż
z konieczności rozumieją wszystko, równie złe jak dobre.
Dwaj młodzi ludzie sądzili społeczeństwo tym bardziej z góry, im niższe
zajmowali w
nim stanowisko; ludzie bowiem nie uznani mszczą się za marność swej pozycji
wyniosłością
rzutu oka. Ale też rozpacz ich była przez to tym bardziej gorzka; w ten sposób
szybciej
jeszcze szli tam, gdzie ich niosło prawdziwe przeznaczenie. Lucjan wiele czytał,
porównywał;
Dawid wiele myślał, wiele zgłębiał. Mimo pozorów krzepkiego zdrowia, drukarz
był to duch melancholijny i chorobliwy, skłonny do zwątpienia, gdy Lucjan,
obdarzony
umysłem przedsiębiorczym, ruchliwym, posiadał śmiałość niezgodną z jego miękkim,
niemal wątłym, ale pełnym kobiecych uroków wyglądem. Lucjan miał charakter na
wskroś
gaskoński, śmiały, awanturniczy, który przesadza dobre strony, pomniejsza złe,
nie cofa
się przed błędem, jeśli widzi w nim korzyść, i drwi z występku, jeśli ten stanie
się dlań
szczeblem do wspięcia się wyżej. Ten ambitny popęd poskramiały wówczas piękne
złudzenia
młodości, zapał niosący go ku szlachetnym środkom, jakich ludzie zakochani w
sławie chwytają się przede wszystkim. Dotychczas pasował się tylko ze swymi
pragnieniami,
a nie z trudnościami życia, z własną siłą, a nie z nikczemnością ludzi, która
jest fatalnym
przykładem dla wrażliwych dusz. Oczarowany świetnością umysłu Lucjana, Dawid
podziwiał go, mimo iż starał się prostować błędy, w które wtrącała go "furia
francuska".
Ten zacny człowiek miał nieśmiałe usposobienie będące w sprzeczności z jego
silną fizyczną
budową, ale nie zbywało mu na wytrwałości ludzi Północy. Widział wszystkie
trudności, ale postanawiał sobie zwyciężyć je, nie dając się zniechęcić;
posiadał iście apostolską
nieugiętość cnoty, ale łagodził ją urokiem niewyczerpanej pobłażliwości. W
przyjaźni
tej, już wypróbowanej, jeden z nich kochał bałwochwalczo, mianowicie Dawid.
Toteż
Lucjan przewodził nad nim jak kobieta, która wie, że jest kochana. Dawid ulegał
z
przyjemnością. Piękność fizyczna przyjaciela mieściła w sobie wyższość, którą
uznawał,
czując się sam, w swoim mniemaniu, ciężkim i pospolitym.
"Wołu należy cierpliwa orka, ptakowi szybowanie bez troski mówił sobie
drukarz.
Ja jestem wołem, Lucjan będzie orłem."
Od trzech lat blisko dwaj przyjaciele złączyli swe losy tak świetne w
przyszłości. Czytali
wielkie dzieła, które pojawiły się od czasu pokoju na literackim i naukowym
horyzoncie;
dzieła Schillera, Goethego, lorda Byrona, Walter Scotta, Jean-Paula, Berzeliusa,
Davy'ego,
Cuviera, Lamartine'a etc. Rozgrzewali się przy tych wielkich ogniskach,
próbowali
się w dziełach poronionych lub zaczynanych, rzucanych i znów podejmowanych z
zapałem.
Pracowali bez ustanku, nie znajdując dna niewyczerpanych skarbów młodości.
Jednako biedni, ale pożerani miłością sztuki i nauki, zapominali o nędzy,
pracując nad
podwalinami przyszłej sławy.
Lucjanie, czy wiesz, co otrzymałem z Paryża? - rzekł drukarz dobywając z
kieszeni
mały tomik in l8 0. Słuchaj!
Dawid przeczytał tak, jak umieją czytać poeci, idyllę Andrzeja Chenier8
zatytułowaną
"Neera",
potem "Młodego chorego", potem elegię o samobójstwie, tę w stylu starożytnym, i
dwa
ostatnie jamby.
To więc jest Andrzej Chenier! wykrzyknął Lucjan kilkakrotnie. Może
doprowadzić
do rozpaczy powtarzał po raz trzeci, kiedy Dawid, zbyt wzruszony, aby czytać
dalej, pozwolił mu wziąć tomik. Poeta odnaleziony przez poetę! dodał widząc
podpis
przedmowy.
Stworzywszy ten tom rzekł Dawid Chenier mniemał, iż nie napisał nic, co by
było godne ogłoszenia.
Z kolei Lucjan przeczytał epiczny ustęp ze "Ślepca" i kilka elegii. Kiedy trafił
na ustęp:
Jeśli tam szczęścia nie ma, żali jest na ziemi?
ucałował książkę i dwaj przyjaciele rozpłakali się, obaj bowiem kochali do
ubóstwienia.
Liście wina nabrały żywszych barw, stare mury, rozpadło, spękane, nierówno
poprzerywane
szpetnymi szczelinami, przystroiły się za dotknięciem palców wróżki we fryzy,
arabeski,
płaskorzeźby i niezliczone arcydzieła fantastycznej jakiejś architektury.
Wyobraźnia
rozsypała swe kwiaty i rubiny na mały dziedzińczyk. Kamilla Andrzeja Chenier
stała się
dla Dawida jego ubóstwianą Ewą, dla Lucjana zaś wielką damą, w której kochał się
nieśmiało.
Poezja wstrząsnęła majestatyczne fałdy swej gwiaździstej szaty nad warsztatem, w
którym niedźwiedzie i małpy kunsztu drukarskiego wykonywali jednostajne ruchy.
Wydzwoniła
godzina piąta, ale dwaj przyjaciele nie czuli głodu ni pragnienia; życie ich
było
złotym marzeniem, mieli u stóp wszystkie skarby ziemi. Spostrzegali ów błękitny
skrawek
widnokręgu, jaki Nadzieja ukazuje tym, których życie zdane jest na burze,
powiadając głosem
syreny: "Idźcie, lećcie, ujdziecie nieszczęściu tą przestrzenią ze złota, srebra
lub lazu-
8 (!763-1794)
wybitny liryk francuski; początkowo zwolennik rewolucji 1789r.,
zwrócił się następnie przeciw
niej i został skazany na śmierć przez Trybunał Rewolucyjny; "Neera", "Młody
chory", "Ślepiec", "Jamby" należą
do najpiękniejszych jego utworów; pierwsze zbiorowe wydanie poezji Cheniera
wyszło w r. 1819, staraniem
romantycznego poety Latoucheła.
ru". W tej chwili uczeń nazwiskiem Cerizet, urwis paryski, którego Dawid
sprowadził był
do Angouleme, otworzył szklane drzwiczki wychodzące z hali na dziedziniec i
wskazał
dwóch przyjaciół nieznajomemu, który zbliżył się z ukłonem.
Panie rzekł do Dawida wyciągając ogromny zeszyt oto memoriał, który
pragnąłbym
wydrukować, czy zechce pan określić koszty?
Nie drukujemy, proszę pana, tak obszernych rękopisów odparł Dawid nie
patrząc
na zeszyt zechciej się pan udać do braci Cointet.
Ale przecież mamy ładne pismo, które mogłoby się nadać zauważył Lucjan
biorąc
rękopis. Może pan będzie łaskaw wstąpić jutro i zostawi nam dzieło dla
ocenienia
kosztów.
Czy nie z panem Lucjanem Chardon mam zaszczyt?
Tak, panie odparł prot.
Szczęśliwy jestem rzekł autor iż mogłem spotkać młodego poetę, powołanego
do tak świetnej przyszłości. Przysłała mnie tu pani de Bargeton.
Słysząc to nazwisko Lucjan zarumienił się i bąknął kilka słów, aby wyrazić
wdzięczność
za względy okazywane mu przez panią de Bargeton. Dawid zauważył rumieniec i
zakłopotanie przyjaciela. Usunął się zostawiając go z obywatelem, autorem
memoriału o
hodowli jedwabników. Szlachcic, party próżnością, pragnął wydrukować rękopis,
iżby
dzieło jego mogło się znaleźć w rękach kolegów z Towarzystwa Rolniczego.
I cóż, Lucjanie rzekł Dawid, skoro obywatel odszedł byłżebyś zakochany w
pani de Bargeton?
Do szaleństwa!
Ależ przesądy świata czynią, iż jesteście od siebie dalej, niż gdyby jedno z
was było
w Pekinie, a drugie na Grenlandii.
Wola dwojga kochanków zwycięża wszystko rzekł Lucjan spuszczając oczy.
Zapomnisz o nas odparł nieśmiały wielbiciel pięknej Ewy.
Być może, iż, przeciwnie, poświęciłem ci ma ukochaną wykrzyknął Lucjan.
Co chcesz powiedzieć?
Mimo mej miłości, mimo rozmaitych pobudek, które mi każą szukać oparcia w pani
de Bargeton, powiedziałem jej, że nie wrócę nigdy do jej domu, jeśli człowiek,
który
przewyższa mnie talentem i wiedzą i którego przyszłość winna być pełna chwały,
jeśli
Dawid Sechard, mój przyjaciel, mój brat, nie znajdzie tam przyjęcia. Mam zastać
odpowiedź
w domu. Ale mimo iż całą arystokrację proszono dziś wieczór dla wysłuchania
moich
wierszy, jeżeli odpowiedź jest odmowna, noga moja nie postanie u pani de
Bargeton.
Dawid otarł oczy i ścisnął gwałtownie rękę Lucjana. Wybiła szósta.
Ewa musi być niespokojna; do widzenia rzekł nagle Lucjan.
Pomknął zostawiając Dawida na pastwę wzruszenia, które odczuwamy tak pełno
jedynie
w tym wieku, zwłaszcza w położeniu tych dwóch młodych łabędzi, którym życie
prowincjonalne
nie podcięło jeszcze skrzydeł.
Złote serce! wykrzykną; Dawid towarzysząc okiem Lucjanowi, który przechodził
przez halę.
Lucjan podążył do Houmeau piękną promenadą Beaulieu, przez ulicę du Minage i
bramę
Św. Piotra. Jeśli was dziwi, czemu obierał najdłuższą drogę, wiedzcie, iż na tej
drodze
leżał dom pani de Bargeton. Doświadczał tyle rozkoszy przechodząc pod oknami tej
kobiety,
nawet bez jej wiedzy, iż od dwóch miesięcy nie wracał do Houmeau inaczej.
Zbliżając się do alei Beaulieu, spojrzał na przestrzeń dzielącą Angouleme od
Houmeau.
Pojęcia miejscowe stworzyły zapory moralne o ileż trudniejsze do przebycia niż
spadzistość,
którą schodził Lucjan! Ambitny młodzieniec, który dostał się do pałacu Bargeton
rzucając sławę niby most zwodzony między miastem a przedmieściem, niespokojny
był o
decyzję swej ubóstwianej, jak faworyt, który, pokusiwszy się o rozszerzenie
władzy, oba-
wia się niełaski. Słowa te muszą się wydać dziwne tym, którzy nie zapoznali się
jeszcze z
obyczajami miejscowości dzielących się na górne i dolne miasto; toteż niezbędne
jest
udzielić tu parę objaśnień tyczących się Angouleme;
pozwolą one zrozumieć zarazem panią de Bargeton, jedną z najważniejszych osób
tego
opowiadania.
Angouleme jest to stare miasto zbudowane na skale podobnej do głowy cukru, a
sterczącej
nad rozległymi łąkami, wśród których płynie Charenta. Skała ta łączy się ku
Perigord.
z długim wzgórzem, które ucina nagłym spadkiem tuż nad gościńcem z Paryża do
Bordeaux, tworząc w ten sposób niby przylądek między trzema malowniczymi
dolinami.
O znaczeniu, jakie miało to miasto w czasie wojen religijnych, świadczą szańce,
bramy i
resztki fortecy wznoszące się na cyplu skały. Położenie Angouleme czyniło zeń
niegdyś
punkt strategiczny równie cenny dla katolików, jak i dla kalwinów; ale to, co
było dawniej
siłą, dziś stanowi jego słabość: te szańce bowiem, jak również zbyt stromy
spadek, nie
pozwalający
się rozszerzyć miastu nad brzegami Charenty, skazały je na zgubną martwotę.
W czasie kiedy rozgrywały się te wydarzenia, rząd usiłował pchnąć miasto ku
Perigord,
wznosząc wzdłuż zbocza prefekturę, szkołę marynarki, budowle wojskowe, jak
również
wytyczając drogi. Ale handel uprzedził te zabiegi, i to w innym kierunku. Od
dawna już u
stóp skały, nad brzegiem rzeki, nad którą biegnie gościniec z Paryża do
Bordeaux, wyrosła
mała mieścina zwana Houmeau i powiększała się niby gniazdo grzybów. Nikomu nie
jest
obcą sława papierni angulemskich, które od trzech wieków, z konieczności,
usadowiły się
nad Charentą i jej dopływami, znajdując tam potrzebny spadek wód. Rząd założył w
Ruelle
najznaczniejszą gisernię dział dla marynarki. Ruch kołowy, poczta, gospody,
warsztaty
kołodziejskie, przedsiębiorstwa wehikułów publicznych, wszystkie przemysły,
które żyją z
gościńca i z rzeki, zgrupowały się u stóp Angouleme, aby oszczędzić sobie
trudności wynikłych
ze stromego położenia miasta. Z natury rzeczy garbarnie, pralnie, cały przemysł
wodny został w pobliżu Charenty; w następstwie magazyny wódek, składy wszystkich
surowców
spławianych rzeką, wreszcie całe transito okoliły Charentę swymi zakładami.
Przedmieście Houmeau zmieniło się w handlowe i bogate ognisko, drugie Angouleme.
na
które z zawiścią zaczęło spoglądać górne miasto, będące siedzibą rządu,
biskupstwa, sądu,
arystokracji. W ten sposób Houmeau, mimo swej czynnej i wzmagającej się potęgi,
zostało
tylko przyczepkiem Angouleme. Na górze szlachta i władze, w dole przemysł i
bogactwo
dwie strefy społeczne stale i wszędzie nieprzyjazne sobie wzajem; trudno
odgadnąć,
które z dwóch miast bardziej nienawidziło swego rywala. Od lat dziewięciu
Restauracja
zaostrzyła ten stan rzeczy, dość spokojnie układający się za Cesarstwa.
Większość domów w Górnym Angouleme należy albo do rodzin szlacheckich, albo do
starożytnych rodzin mieszczańskich; te żyją ze swoich dochodów i tworzą plemię
tubylców,
do którego obcy nigdy nie mają wstępu. Zaledwie zdarzyło się, aby po dwustu
latach
zamieszkania, po spokrewnieniu się z jednym z miejscowych rodów jakąś rodzinę
przybyłą
z prowincji przyjęto za swoją; w oczach dawnych mieszkańców zostaje ona zawsze
świeżym przybyszem. Prefekci, naczelnicy skarbowości, władze administracyjne,
które
następowały
po sobie w ostatnich latach czterdziestu, próbowały cywilizować te stare
rodziny,
usadowione na swej skale jak nieufne kruki; tubylcy przyjmowali bale i obiady,
ale co
się tyczyło tego, aby dopuścić ich między siebie, stawiali stanowczy opór.
Szydercze,
plotkarskie,
zawistne, skąpe, rodziny te żenią się jedynie między sobą, szeregują się w
zwarty
batalion, nie pozwalając wejść ani wyjść nikomu. Zdobycze nowoczesnego zbytku są
im
zupełnie obce; wysłać syna do Paryża znaczy dla nich zgubić go. Ostrożność ta
daje obraz
zacofania tych domów, opanowanych niedorzecznym rojalizmem, raczej zatrutych
dewocją
niż istotnie pobożnych i trwających w takiej samej martwocie, jak miasto ich i
skała.
Angouleme cieszy się mimo to reputacją w sąsiednich prowincjach z powodu dobrego
wy-
chowania, którego ma sławę; sąsiednie miasta wysyłają tam córki do pensjonatów i
klasztorów.
Łatwo pojąć, jak bardzo duch kastowości oddziaływa na uczucia dzielące Angouleme
i
Houmeau. Przemysł jest bogaty, szlachta przeważnie biedna, jedno mści się na
drugim pogardą
równą z obu stron. Mieszczaństwo Angouleme przejęło tę rywalizację. Kupiec z
górnego miasta mówi o przemysłowcu z przedmieścia z nie dającym się określić
akcentem:
"To człowiek z Houmeau!" Podkreślając położenie szlachty we Francji i dając jej
nadzieje
niemożebne do ziszczenia bez powszechnego przewrotu. Restauracja pogłębiła
przedział moralny, który bardziej jeszcze niż przedział topograficzny dzielił
Angouleme od
Houmeau. Szlachta, wówczas idąca ręka w rękę z rządem, stała się bardziej
wyłączna i
nieprzystępna niż gdziekolwiek indziej we Francji. Mieszkaniec Houmeau był czymś
w
rodzaju pariasa. Stąd owe podziemne i głębokie nienawiści, które daty taką
przerażającą
jednomyślność rewolucji r. 1830 i zniweczyły warunki trwałości społecznego
ukształtowania
Francji. Pycha dworskiej szlachty oddaliła od tronu serca szlachty z prowincji,
tak jak
ta znowu odstręczyła odeń mieszczaństwo raniąc je we wszystkich ambicjach.
Wprowadzenie zatem c z ł o w i e k a z H o u m e a u, aptekarskiego synka, do
salonu
pani de Bargeton stanowiło małą rewolucję. Któż był jej sprawcą? Lamartine i
Wiktor Hugo,
Kazimierz Delavigne i Canalis, Beranger i Chateaubriand, Villemain i pan Aignan,
Soumet
i Tissot, Etienne i d'Avrigny, Beniamin Constant i Lamennais, Cousin i Michaud,
słowem, zarówno dawne, jak i nowe znakomitości literackie, liberałowie, jak i
rojaliści.
Pani de Bargeton kochała sztukę i literaturę: gust niewątpliwie dziwaczny,
mania, nad którą
ubolewało głośno cale An-gouleme, ale którą musimy wytłumaczyć szkicując życie
tej
kobiety, urodzonej i stworzonej dla sławy, zamkniętej w ciasnym zakątku przez
nieszczęśliwe
okoliczności, kobiety, której wpływ rozstrzygnął o losach Lucjana.
Pan de Bargeton był prawnukiem jurata9 z Bordeaux nazwiskiem Mirault,
uszlachconego
za Ludwika XIII, po długoletnim piastowaniu urzędu. Za panowania Ludwika XIV syn
jego, już pod nazwiskiem Mirault de Bargeton, został oficerem Straży Bram
Królewskich i
ożenił się tak świetnie pod względem pieniężnym, że za Ludwika XV syn jego
nazywał się
już tylko, krótko i po prostu, panem de Bargeton. Ten Bargeton, wnuk pana
Mirault, jurata,
tak bardzo dbał o godność prawdziwego szlachcica, że stracił na to prawie cały
majątek
swej rodziny i tym samym położył koniec jej świetności. Dwóch jego braci,
stryjecznych
dziadków obecnego Bargetona, wróciło do przemysłu, tak że dziś jeszcze istnieje
nazwisko
Mirault w świecie handlowym miasta Bordeaux. Włości Bargeton położone w
Angoumois
a zależne prawnie od lenna La Rochefoucauld i dom w Angouleme zwany pałacem
Bargetonów
zapisano podstawionemu spadkobiercy, dzięki czemu wnuk owego Bargetona -
utracjusza wziął w sukcesji jedno i drugie. W roku 1789 odebrano mu prawo
użytkowania,
skutkiem czego musiał poprzestać na dochodach z ziemi, mogącej przynieść około
dziesięciu
tysięcy liwrów renty. Gdyby jego rodzony dziadek wstąpił był w zaszczytne ślady
Bargetona
I i Bargetona II, wówczas Bargeton V, któremu możemy dać przydomek "Niemy",
nosiłby tytuł margrabiego de Bargeton; byłby się połączył z jakąś wielką rodziną
i został
księciem i parem jak tylu innych, gdy teraz, w roku 1805, uważał za wielki
zaszczyt, iż
mógł poślubić pannę Marię Luizę Anais de Negrepelisse, córkę szlachcica
zapomnianego
od dawna w rodzinnej wiosce, jakkolwiek był przedstawicielem młodszej linii
jednej z
najstarszych
rodzin południowej Francji. Był jeden Negrepelisse między zakładnikami Ludwika
Świętego; jednakże głowa starszej linii nosi znakomite nazwisko d'Espard, nabyte
za Henryka IV przez małżeństwo z dziedziczką tej rodziny. Szlachcic ten, młodszy
syn
młodszego syna, żył w majątku żony, wiosce koło Barbezieux, którą znakomicie
gospodarował,
chodząc sam na targ sprzedawać zboże, sam przerabiając własne wino i drwiąc so-
9 nazwa członka rady miejskiej w niektórych miastach południowej Francji.
bie z docinków, byle mógł gromadzić talary i zaokrąglać od czasu do czasu swą
posiadłość.
Okoliczności dość rzadkie na zapadłej prowincji zaszczepiły pani de Bargeton
zamiłowanie
do muzyki i literatury. Podczas Rewolucji niejaki ksiądz Niollant, najlepszy
uczeń
księdza Roze, ukrył się w zameczku w Escarbas unosząc zawiniątko z nutami
własnych
kompozycji. Opłacił sowicie gościnę starego szlachcica zajmując się
wykształceniem córki
jego, Anais, zwanej przez skrócenie Nais, którą bez tego wydarzenia pozostawiono
by samej
sobie lub, co jeszcze gorzej, pierwszej lepszej pokojowej. Księżyna nie tylko
był
dzielnym muzykiem, ale posiadał rozlegle wykształcenie literackie, mówił po
włosku i po
niemiecku. Nauczył pannę tych dwóch języków zarówno jak kontrapunktu; zapoznał
ją z
wielkimi poetyckimi dziełami Francji, Włoch i Niemiec, to znów przegrywał z nią
utwory
muzyczne mistrzów. Wreszcie, aby czymś zapełnić samotność, na jaką skazywały ten
dom
wypadki polityczne, nauczył ją greki i łaciny i dał jej nieco wiadomości z nauk
przyrodniczych.
To męskie wychowanie, nie złagodzone czujną opieką macierzyńską, odbiło się na
charakterze
młodej osoby, którą i tak już wiejski tryb życia usposabiał do niezależności.
Ksiądz Niollant, dusza zapalna i poetyczna, miał naturę artysty, która kryje w
sobie wiele
cennych przymiotów, ale która swobodą sądów i spojrzenia wznosi się nad poziom
mieszczańskich
widnokręgów. O ile w życiu światowym te natury umieją zyskać przebaczenie
swoich wyskoków oryginalnością i głębią, o tyle bywają one niebezpieczne w życiu
prywatnym,
a to dla różnych dziwactw, których mogą się stać powodem. Ksiądz miał wiele
zapału i siły przekonania, toteż poglądy jego musiały udzielić się pannie, w
której wrodzona
młodym egzaltacja wzrosła jeszcze w wiejskiej samotności. Ksiądz Niollant
przekazał
młodziutkiej uczennicy swą śmiałość myśli, łatwość i bystrość sądu, nie bacząc,
iż te
przymioty, tak cenne dla mężczyzny, stają się ułomnościami w kobiecie,
przeznaczonej do
skromnych zadań matki rodziny.
Jakkolwiek ksiądz Niollant wciąż upominał uczennicę, aby się starała zachować
tym
więcej skromności i prostoty, im więcej posiada wiedzy i nauki, panna de
Negrepelisse nabrała
znakomitego mniemania o sobie, a równocześnie powzięła głęboką pogardę dla
ludzkości.
Widując w swym otoczeniu jedynie ludzi niższych, prześcigających się w
usłużności,
nabrała wyniosłego tonu wielkich pań. nie mając równocześnie słodkiej ich
obłudy.
Głaskana w swych próżnościach przez księdza, który podziwiał w niej siebie, jak
autor podziwia
się w swoim dziele, nie miała na swoje nieszczęście żadnego punktu porównania,
który by jej ułatwił wyrobienie sądu o sobie. Brak towarzystwa jest jednym z
największych
niebezpieczeństw życia wiejskiego. Nie mając sposobności zadawać sobie dla
drugich
przymusu nakładanego formami i strojem, traci się zwyczaj krępowania się dla
kogokolwiek.
Wszystko wtenczas wypacza się w końcu, i forma, i treść. Z czasem śmiałość
poglądów
panny de Negrepelisse, me złagodzona obyciem towarzyskim, zaczęła przebijać w
jej
wzięciu, w jej spojrzeniu; nawykła do owej zbytniej swobody, która zrazu ma urok
oryginalności.
ale z którą jest do twarzy tylko awanturnicom. Tak więc to wychowanie, którego
kanty byłyby się wygładziły w wielkim świecie, musiało z czasem okryć ją
śmiesznością w
Angouleme, z chwilą gdy wielbiciele przestaliby ubóstwiać jej wady, które są
wdziękiem
jedynie w młodości. Co się tyczy pana de Negrepelisse, ten oddałby wszystkie
książki córki,
aby ocalić chorego wołu. Był tak skąpy, że nie dałby jej ani grosza nad dochód,
który
się jej z prawa należał, nawet gdyby chodziło o sprawienie najniezbędniejszej
dla jej
wykształcenia
drobnostki. Ksiądz umarł w r. 1802, przed małżeństwem drogiej uczennicy,
małżeństwem, które byłby z pewnością odradzał.
Po śmierci dobrego księdza stary szlachcic, zostawszy z córką na barkach,
znalazł się w
wielkim kłopocie. Czul się zbyt słaby, aby podjąć walkę, która musiała wybuchnąć
pomiędzy
jego skąpstwem a niepodległym umysłem niezatrudnionej dziewczyny. Jak wszystkie
młode osoby wytrącone z drogi, którą kroczą zazwyczaj kobiety. Nais trzeźwo
osądziła
małżeństwo i niewiele o nie dbała. Ze wstrętem myślała o poddaniu swej
inteligencji i
osoby człowiekowi miernemu i pospolitemu, a takich jedynie mogła spotkać.
Chciała
rozkazywać,
a miała słuchać. Między poddaniem się grubiańskiej samowoli istoty
niewyrozumiałej
na jej upodobania a ucieczką z kochankiem nie wahałaby się ani chwili. Pan de
Negrepelisse był jeszcze na tyle szlachcicem, aby się wzdragać przed
mezaliansem. Podobnie
jak wielu ojców, postanowił wydać córkę za mąż nie tyle dla niej, ile dla
własnego
spokoju. Potrzebował jakiegoś arystokraty albo szlachcica, niezbyt sprytnego,
niezdolnego
wszczynać trudności w rachunkach z opieki, dość nieznacznego jako umysł i jako
charakter,
aby Nais mogła żyć według swej fantazji, dość bezinteresownego, aby ją zaślubić
bez
posagu. Ale jak znaleźć kandydata, który by przypadł do smaku zarówno ojcu, jak
córce?
Podobny człowiek byłby w istocie feniksem. Pod tym podwójnym katem widzenia pan
de
Negrepelisse rozglądał się wśród mieszkańców prowincji; pan de Bargeton wydał mu
się
jedynym, który odpowiadał programowi.
Pan de Bargeton. mężczyzna czterdziestoletni, mocno nadwerężony wybrykami
młodości,
odznaczał się dość wybitną tępotą; ale zostało mu w sam raz na tyle zdrowego
rozumu,
aby zarządzać swym majątkiem, jak również dość taktu, aby zajmować miejsce w
wielkim
świecie Angouleme, nie popełniając żadnej niezręczności ani głupstwa. Pan de
Negrepelisse
wytłumaczył bez ogródek córce negatywną wartość tego wzorowego męża oraz
wszystkie
korzyści, jakie mogła wyciągnąć z tego związku dla własnego szczęścia:
zaślubiała nazwisko
i herb przeszło dwóchsetletni, kupowała sobie parawan, mogła urządzić sobie
wedle
woli życie pod ochroną płaszczyka społecznego i przy pomocy stosunków, jakie
umysł
jej i uroda zdobędą w Paryżu. Nais uległa nadziejom podobnej swobody. Pan de
Bargeton
myślał, że robi znakomitą partię, obliczając, iż teść zostawi mu niebawem piękny
szmat
ziemi, który zaokrąglał z taką miłością; równocześnie jednak pan de Negrepelisse
układał
w duchu nagrobek dla zięcia.
W chwili obecnej pani de Bargeton liczyła lat trzydzieści sześć, mąż
pięćdziesiąt osiem.
Różnica była tym bardziej rażąca, iż pan de Bargeton wyglądał na
siedemdziesiątkę, gdy
żona jego mogła bezkarnie bawić się w młodą panienkę, nosić różowe muślinowe
suknie i
czesać się po dziewczęcemu. Jakkolwiek ich majątek nie przekraczał dwunastu
tysięcy
renty, liczono go do sześciu najznaczniejszych fortun starego miasta, jeżeli
wykluczymy
przemysł i władze. Konieczność utrzymywania stosunków z ojcem, po którym pani de
Bargeton oczekiwała spadku, aby się przenieść do Paryża, a który kazał na to tak
długo
czekać, iż zięć umarł wcześniej od niego, konieczność ta zmuszała państwa de
Bargeton do
mieszkania w Angouleme, gdzie świetne przymioty umysłu i nie wyzyskane skarby
drzemiące
w sercu Nais miały zmarnieć bez wydania owocu i z biegiem czasu zmienić się w
śmieszności.
W istocie śmieszności nasze są po największej części wynikiem jakiegoś
szlachetnego
uczucia, jakichś przymiotów lub zdolności rozwiniętych do przesady. Duma, której
nie łagodzą
wielkoświatowe formy, staje się sztywnością; rozciąga się na drobiazgi miast
nabierać
wielkości w kręgu podniosłych uczuć. Egzaltacja, owo bogactwo duszy, które
stwarza
świętych, które może być źródłem ukrytych poświęceń i promieniującej poezji,
staje
się tylko przesadą, kiedy się zmaga z drobiazgami prowincji. Z dala od
środowiska, gdzie
błyszczą świetne umysły, gdzie powietrze naładowane jest myślą, gdzie wszystko
wciąż
się odświeża, wykształcenie nasze przeżywa się, smak się psuje, podobnie jak
stojąca woda.
Z braku przedmiotu uczucia obniżają się powiększając nadmiernie drobiazgi; tu
leży
przyczyna skąpstwa i plotkarstwa, które zatruwają prowincję. Wkrótce
naśladowanie ciasnych
myśli i małostkowość udzielają się najwykwintniejszej naturze. Tak niszczeją i
giną
ludzie stworzeni do wielkości, kobiety, które, pokierowane przez szkołę życia i
urobione
przez wyższe umysły, mogłyby być czarujące.
Pani de Bargeton chwytała za lirę dla lada drobiazgu, nie odróżniając poezji
osobistej
od poezji publicznej. Istnieją w istocie owe nie zrozumiane wzruszenia, które
trzeba zachować
dla siebie. Niewątpliwie zachód słońca jest wspaniałym poematem, ale czyż nie
jest śmieszną kobieta, która maluje go wielkimi słowy przed gromadą zwykłych
zjadaczy
chleba? Istnieją rozkosze, którymi karmić się i które wspólnie odczuwać może
jedynie
dwóch poetów, dwa serca. Nais miała tę wadę, iż lubiła używać owych olbrzymich
zdań
brzemiennych napuszonymi wyrazami, zdań tak dowcipnie nazwanych tartynkanmi w
gwarze dziennikarstwa, które przyrządza je co dzień, i to bardzo niestrawne, dla
czytelników,
ci zaś łykają je mimo wszystko. Miała zwyczaj nadmiernie rozrzucać superlatywy,
które śrubowały jej konwersację na niebotyczne wyżyny; każdy drobiazg nabierał
gigantycznych
proporcji. W owej epoce zaczęła wszystko typizować, indywidualizować,
syntetyzować,
dramatyzować, superioryzować, analizować, poetyzować, prozaizować, neologizować
i tragizować: gdyż trzeba na chwilę pogwałcić język, aby odmalować modne
dziwactwa,
w których grzęźnie wiele kobiet. Umysł jej rozpalał się zresztą tak jak jej
styl.
Dytyramb miała zarówno w sercu jak na ustach. Płonęła, omdlewała: entuzjazmowało

wszystko: poświęcenie siostry miłosierdzia i stracenie braci Faucher. "Ipsiboe"
pana d'Arlincourt
tak samo, jak "Anaconda" Lewisa, ucieczka La Valette'a10, jak przygoda jednej z
przyjaciółek, która udając gruby głos wystraszyła złodziei. Wszystko dla niej
było wzniosłe,
nadzwyczajne, dziwne, czarujące, boskie. Zapalała się. unosiła, omdlewała,
wzbijała w
górę, zatapiała wzrok w niebiosach. to znów opuszczała go ku ziemi; oczy jej
napełniały
się ustawicznie łzami. Spalała życie w ciągłych zachwytach lub trawiła je w
przesadnych
oburzeniach. Uwielbiała paszę Janiny, byłaby chciała walczyć z nim w jego
seraju; znajdowała
wielkim los kobiety zaszytej w worek i wrzuconej do wody. Zazdrościła lady
Esther
Stanhope11, tej "sawantce" pustyni. Brała ją ochota zostać siostrą miłosierdzia
i
umrzeć na żółtą febrę w Barcelonie, pielęgnując chorych: oto wielki, szlachetny
los! Tęskniła
za wszystkim, co nie było przeźroczystą wodą jej życia, ukrytą wśród traw.
Uwielbiała
lorda Byrona, Jana Jakuba Rousseau, wszystkie poetyczne i dramatyczne
egzystencje.
Miała gotowe łzy dla każdej niedoli, fanfary dla każdego zwycięstwa.
Sympatyzowała z
ujarzmionym Napoleonem, sympatyzowała z Mehmetem-Ali mordującym tyranów Egiptu.
Ludzi genialnych stroiła w istną aureolę, wierzyła, iż żyją światłem i wonią.
Większość
osób uważała jej wzięcie za nieszkodliwe szaleństwo; bystry jednakże obserwator
umiałby
w tym wszystkim dojrzeć szczątki wspaniałego gmachu miłości, gmachu, który runął
w
gruzy ledwo wzniesiony, resztki jakiejś niebiańskiej Jeruzalem, słowem, miłości
bez kochanka.
I było to prawdą. Historię pierwszych osiemnastu lat małżeństwa pani de Bargeton
można napisać w kilku słowach. Jakiś czas żyła własną treścią i odległymi
nadziejami.
Następnie,
przekonawszy się, iż życie w Paryżu, do którego wzdychała, jest dla niej
zamknięte
z powodu niedostatecznego majątku, zaczęła się rozglądać wśród osób, które ją
otaczały, i zadrżała na widok swego osamotnienia. Nie znalazła dokoła siebie
człowieka
zdolnego w niej rozniecić owo szalone uczucie, w które rzucają się kobiety
popychane
rozpaczą życia bez wyjścia, bez wydarzeń, bez celu. Nie mogła liczyć na nic,
nawet na
10 Bracia Faucher (1759-1815)
bliźniacy uczestnicy walk Republiki przeciw
rokoszowi rojalistów w Wandei,
generałowie za Napoleona., za Restauracji zostali bezpodstawnie wplątani w
proces o znieważenie sztandaru
monarchistycznego i rozstrzelani., "Ipsiboe"
historyczna powieść
rojalistycznego pisarza dłArlincourta (1789-
1856), odznaczająca się napuszonym stylem, absurdalna psychologią postaci i
brakiem ścisłości historycznej.,
"Anaconda"
tzw. gotycki (na temat średniowiecza) romans angielskiego pisarza
Lewisa ( 1773-1818) jednego
z twórców powieści fantastycznej., Antoine-Marie de La Valette (1769-1830)

francuski polityk, stronnik
Napoleona,
po okresie "Stu Dni" skazany przez Burbonów na śmierć, uciekł z więzienia w
przeddzień wykonania
wyroku, przy pomocy swej żony i podobno nie bez milczącej zgody króla Ludwika
XVIII.
11 (1776-1829)
siostrzenica angielskiego ministra Pitta, samodzielna,
inteligentna lecz despotyczna Angielka,
od r. 1810 zamieszkała w Syrii, gdzie prowadziła życie ekscentryczne i
awanturnicze wśród koczowniczych
Beduinów, o czym wspominają w swych pamiętnikach i listach Słowacki i Lamartine.
przypadek, gdyż istnieją egzystencje bez przypadku. W chwili gdy Cesarstwo
błyszczało
całą świetnością, w czasie pochodu Napoleona do Hiszpanii, dokąd wysyłał kwiat
swego
rycerstwa, nadzieje tej kobiety, dotąd tak zawiedzione, odżyły. Parta naturalną
ciekawością,
zaczęła się przyglądać bohaterom, którzy zdobywali Europę na jedno słowo
"dziennego
rozkazu" i którzy wskrzeszali bajeczne czyny średniowiecznego rycerstwa.
Najbardziej
skąpe i oporne miasta musiały podejmować gwardię cesarską, naprzeciw której
wychodzili
merowie i prefekci z powitalną mową na ustach, niby naprzeciw królom. Pani de
Baryton przybywszy na redutę, którą pułk wyprawił miastu, zakochała się w młodym
szlachcicu, prostym podporuczniku, któremu przebiegły Napoleon ukazał buławę
marszałka
Francji. Miłość tę, powściągliwą, szlachetną, wielką, odbijającą od tak łatwo
wówczas
nawiązywanych i zrywanych miłostek, uświęciła w całej jej czystości ręka
śmierci. Pod
Wagram kula armatnia strzaskała na sercu margrabiego de Cante-Croix jedyny
portret, który
mógłby świadczyć o piękności pani de Bargeton. Długo opłakiwała pięknego
młodzieńca,
rozpłomienionego sławą i miłością, który w dwóch kampaniach został pułkownikiem,
a
który list od Nais stawiał wyżej cesarskich odznaczeń. Cierpienie rzuciło na
twarz tej kobiety
zasłonę smutku. Zasłona ta zniknęła dopiero w owym straszliwym wieku, gdy
kobieta
poczyna żałować pięknych lat, których nie zdołała użyć, gdy widzi, jak róże
zaczynają
więdnąć, i gdy tęsknoty miłosne budzą się na nowo wraz z żądzą przedłużenia
ostatnich
uśmiechów młodości. Wszystkie bogactwa duszy zmieniły się w jej sercu w jedną
ranę,
z chwilą gdy ogarnął ją chłód prowincji. Podobna gronostajowi, umarłaby z
rozpaczy,
gdyby przypadkiem skalała się zetknięciem z tymi ludźmi, których jedyną myślą
była niedroga
partyjka wieczorem, po dobrym obiedzie. Duma uchroniła ją od żałosnych
prowincjonalnych
miłostek. Między pustką ludzi, którzy ją otaczali, a nicością kobieta tak
niepospolita
musiała przekładać nicość. Małżeństwo i świat były dla niej niby klasztorem.
Żyła
poezją jak karmelitanka religią. Dzieła dawnych cudzoziemców, dotąd nie znanych,
publikowane
w latach 18151821, wielkie traktaty pana de Bonalda i pana de Maistre, tych
dwóch orłów myśli, wreszcie dzieła nie tak już podniosłe literatury francuskiej,
która jakże
krzepko wypuściła swoje gałęzie, upiękniły jej samotność, lecz nie wysubtelniły
ani umysłu,
ani manier. Została prosta i silna jak drzewo, które zniosło uderzenie piorunu
nie dając
się powalić. Godność jej zmieniła się w sztywność, królewskość uczyniła ją
przesadną i
wymuszoną. Jak wszyscy, którzy pozwalają się ubóstwiać dworakom, panowała przez
swoje wady. Taką była przeszłość pani de Bargeton; trzeba było ją poznać, aby
zrozumieć
stosunek tej kobiety do Lucjana. Poeta wszedł do jej salonu w sposób dość
szczególny. W
ciągu ostatniej zimy przybyła do miasta osobistość, która wniosła nieco
ożywienia w jednostajne
życie pani de Bargeton. Otworzyło się świeżo miejsce dyrektora podatków
pośrednich;
otóż na tę posadę przysłano z Paryża człowieka, którego burzliwe losy czyniły
dość interesującym, aby ciekawość kobieca posłużyła mu za paszport do salonu
miejscowej
monarchini.
Pan du Chatelet, który przybył na świat po prostu jako Sykstus Chatelet, ale
który od r.
1806 miał na tyle praktycznego zmysłu, iż nadał sobie tytuł, był jednym z owych
sympatycznych
młodych ludzi, którzy za Napoleona uniknęli wszystkich konskrypcyj wojskowych,
pozostając wciąż w pobliżu cesarskiego słońca. Zaczął karierę od przybocznego
sekretarza
jednej z księżniczek domu cesarskiego. Pan du Chatelet miał wszystkie braki,
jakich
wymagało to miejsce. Dobrze zbudowany, ładny mężczyzna, dobry tancerz, zręczny
bilardzista, biegły we wszystkich grach i ćwiczeniach, mierny aktor w teatrach
amatorskich,
salonowy śpiewak, wdzięczny słuchacz anegdot i dowcipów, gotów do wszystkiego,
giętki, zawistny, posiadał wszystko i nic równocześnie. Nieuk muzyczny, umiał w
potrzebie
nieźle zaakompaniować damie, która dała się uprosić o zaśpiewanie romancy
wykutej
w pocie czoła przez miesiąc. Niezdolny do odczucia poezji, podejmował się ułożyć
w
dziesięć minut jakąś improwizację, czterowiersz płaski jak pluskwa, w którym
rymy sztu-
kowały brak myśli. Pan du Chatelet posiadał jeszcze talent dokończenia tła w
hafcie rozpoczętym
paluszkami księżniczki; umiał z nieskończonym wdziękiem trzymać jedwab,
który ona zwijała, mówiąc jej równocześnie miłe błahostki, których pieprzna
treść ukryta
była pod mniej lub więcej przezroczystą gazą. Bez pojęcia o malarstwie, potrafił
jednak
skopiować jakiś pejzażyk, podchwycić sylwetkę, wyrysować i wykolorować kostium.
Słowem, gromadził wszystkie owe drobne talenciki, które były tak potężną
dźwignią kariery
w owym czasie, kiedy kobiety miały na sprawy publiczne więcej wpływu, niżby się
zdawało. Uważał się za tęgiego gracza w dyplomacji, owej umiejętności tych,
którzy nie
posiadają żadnej i którzy wydają się tym głębsi przez swą próżnię. Umiejętność
to zresztą
bardzo wygodna o tyle, iż dowody jej składa się pełniąc jej wysokie funkcje,
że potrzebując
ludzi dyskretnych pozwala ignorantom nie mówić nic i osłaniać się tajemniczymi
minami. Człowiekiem najtęższym w tej sztuce jest ten, który pływa trzymając
głowę ponad
falą wypadków i zdając się nimi kierować: kwestia małego ciężaru gatunkowego.
Tu, podobnie
jak w sztuce, spotyka się tysiąc miernot na jednego genialnego człowieka. Mimo
zwyczajnej i nadzwyczajnej służby przy Jej Cesarskiej Wysokości wpływ
protektorki nie
zdołał wśrubować Chateleta do Rady Stanu, nie dlatego, aby nie mógł jak tylu
innych zajmować
z wdziękiem referendarskiego fotela, ale ponieważ księżniczka uważała, iż
bardziej
jest na miejscu przy jej osobie niż gdziekolwiek indziej. Mimo to otrzymał tytuł
barona,
przybył do Cassel jako nadzwyczajny wysłannik i istotnie okazał się tam bardzo
nadzwyczajny.
Inaczej mówiąc, Napoleon posłużył się nim w krytycznym momencie jako kurierem
dyplomatycznym. W chwili gdy Cesarstwo padło, baron du Chatdet miał przyrzeczoną
nominację na posła w Westfalii przy królu Hieronimie12. Postradawszy w ten
sposób tę posadę,
którą nazywał ambasadą rodzinną, wpadł w rozpacz; puścił się do Egiptu z
generałem
Armandem de Montriveau. Rozłączony z towarzyszem przez nadzwyczajne wydarzenia,
błąkał się przez dwa lata z pustyni w pustynię, od szczepu do szczepu, jako
jeniec
Arabów, którzy odprzedawali go jedni drugim nie mogąc wyciągnąć żadnej korzyści
z jego
talentów. Wreszcie, gdy Montriveau podążał do Tangeru, udało mu się dotrzeć do
posiadłości
imana Maskaty i tutaj trafił szczęściem na statek angielski, na którym zdołał
wrócić
do Francji na rok przed swym towarzyszem podróży. Świeże nieszczęścia, stosunki
z
dawniejszych czasów, przysługi oddane osobom będącym dziś u władzy, wszystko to
zwróciło nań uwagę pierwszego ministra i zjednało mu pierwszą wolną posadę.
Rola, którą
pan du Chatelet odgrywał w swoim czasie przy Cesarskiej Wysokości, opinia
zdobywcy
serc, szczególne przygody jego podróży, jego nieszczęścia, wszystko to pobudziło
ciekawość
kobiecego świata w Angouleme. Poznawszy obyczaje górnego miasta, baron Sykstus
du Chatelet umiał się zachować odpowiednio. Odgrywał rolę człowieka chorego,
przybrał
pozę obojętności i przeżycia.
Przy każdej sposobności ujmował się rękami za głowę, jak gdyby cierpienie nie
zostawiało
mu ani chwili spokoju: niewinna sztuczka, która przypominała jego podróż i
czyniła
go interesującym. Złożył wizyty władzom: generałowi, prefektowi, generalnemu
dyrektorowi
skarbu i biskupowi, ale wszędzie był grzeczny, chłodny, lekko wzgardliwy, jak
człowiek,
który nie czuje się na właściwym miejscu i czeka chwili, w której zajmie
odpowiednie
stanowisko. Pozwolił domyślać się tylko swych towarzyskich talentów, które
zyskały
na tym, iż zostały nieznane: następnie, stawszy się bohaterem miasta, a nie
wyczerpując
zaciekawienia, poznawszy do gruntu nicość mężczyzn, a przestudiowawszy wytrawnym
okiem, w ciągu kilku niedziel, w kościele katedralnym, kobiety, uznał w pani de
Bargeton
osobę, o której względy warto się było ubiegać. Rachował na pomoc muzyki, aby
się przedostać
przez próg tego niedostępnego dla obcych przybytku. Sprowadził sobie potajemnie
mszę Miroira, wyćwiczył ją na fortepianie, następnie zaś, w jakąś piękną
niedzielę, w którą
cale towarzystwo angulemskie zebrało się w katedrze, zachwycił wszystkich
ignorantów
12 młodszy brat Napoleona, król Westfalii w latach 1807-1813.
przygrywając na organach i pobudził zaciekawienie związane z jego osobą,
postarawszy
się o niedyskrecję kościelnych, która zdradziła wirtuoza. Przy wyjściu z
kościoła pani de
Bargeton wyraziła mu słowa uznania, ubolewała, że nie ma sposobności, aby razem
z nim
uprawiać muzykę: w czasie tego rozmyślnie sprowadzonego spotkania, w naturalny
sposób
potrafił du Chatelet zdobyć ów paszport, którego by nie był otrzymał, gdyby się
o niego
starał. Zręczny baron zaczął bywać u królowej Angouleme i otoczył ją
kompromitującymi
zalotami. Podstarzały piękniś (miał czterdzieści pięć lat) odgadł w tej kobiecie
całą drzemiącą
młodość, nie wyzyskane skarby, może w przyszłości bogatą wdowę do wzięcia,
wreszcie związek z rodziną Negrepelisse, ułatwiający mu w Paryżu oparcie o
margrabinę
d'Espard, której wpływ mógł mu na nowo otworzyć karierę polityczną. Mimo smutnej
i
szpecącej jemioły, która psuła to piękne drzewo, postanowił zająć się nim,
oczyścić je,
uprawić i otrzymać zeń piękne owoce. Cale arystokratyczne Angouleme okrzyknęło
się
przeciw wpuszczeniu giaura do swego klanu, salon bowiem pani de Bargeton był
punktem
zbornym towarzystwa wolnego od wszelkiej obcej domieszki. Jedynie biskupa
dopuszczano
tam na stałe, prefekt pojawiał się dwa lub trzy razy do roku. Generalny dyrektor
skarbu
nie mógł się dostać do tego salonu; pani de Bargeton bywała na jego wieczorach,
koncertach,
lecz nie przyjęła nigdy zaproszenia na obiad. Nie przyjmować generalnego
dyrektora
skarbu, dopuścić zaś prostego dyrektora podatków to obalenie hierarchii wydało
się
wzgardzonym władzom nie do pojęcia!
Ci, którzy potrafią zżyć się myślą z tymi małostkami, istniejącymi zresztą w
każdej sferze,
zrozumieją, jak bardzo pałac państwa de Bargeton musiał się wydawać imponujący
mieszczaństwu z Angouleme. Co się tyczy Houmeau, to wielkości owego Luwru na
małą
skalę, chwała tego angulemskiego pałacu Rambouillet błyszczały dla przedmieścia
na
kształt odległego słońca. W rzeczywistości to, co się tam zbierało, były to
najmizerniejsze
dusze, najtępsze mózgi najobskurniejsze figury na dwadzieścia mil wokoło.
Dyskusje polityczne
tonęły tam w komunałach: ,,Quotidienne"13 była dla nich zbyt umiarkowana. Ludwik
XIII uchodził za jakobina. Kobiety, przeważnie głupie, bez wdzięku, źle ubrane,
wszystkie miały jakieś braki, które je szpeciły; nic nie było zupełne, ani
rozmowa, ani
strój, ani ciało, ani dusza. Gdyby nie zamiary na panią de Bargeton, du Chatelet
nie byłby
tam wytrzymał. Mimo to maniery i duch kastowy, arystokratyczne tony, duma
szlachcica
na swoim zameczku, znajomość praw grzeczności pokrywały całą tę pustkę.
Szlachetność
uczuć była o wiele szczersza niż w sferze wielkości paryskich; jaśniało tam
istotnie czcigodne
przywiązanie pomimo wszystko do Burbonów. Społeczeństwo to można porównać,
jeśli wolno użyć takiego obrazu, do srebra o staroświeckiej formie,
sczerniałego, ale mającego
wagę. Nieruchomość przekonań politycznych podobna tu była do wierności. Dystans
stworzony pomiędzy tym społeczeństwem a światem mieszczańskim, trudność dostania
się
do niego nadawały mu urojoną wyższość i takąż wartość. Każdy członek tej
szlachty miał
dla mieszkańców swą cenę, podobnie jak muszelki zastępują pieniądz u Murzynów
Bambara.
Kobiety, ujęte grzecznościami pana du Chatelet i uznając w nim zalety, na
których
zbywało mężczyznom z ich sfery, starały się złagodzić uprzedzenia i niechęci:
każda spodziewała
się zgarnąć spadek po Cesarskiej Wysokości. Puryści mniemali, iż będą zmuszeni
spotykać intruza u pani de Bargeton, ale że poza tym nie znajdzie wstępu do
żadnego innego
domu. Du Chatelet zniósł wiele niegrzeczności, ale utrzymał się w pozycji,
szukając
oparcia o duchowieństwo. Następnie wyzyskał słabostki, jakie prowincja
wytworzyła w
królowej Angouleme, znosił jej nowe książki, czytywał jej świeżo pojawiające się
poezje.
Rozpływali się razem nad dziełami młodych pisarzy, ona szczerze, on znudzony w
duchu,
ale znosząc cierpliwie romantycznych poetów, dla których, jako człowiek ze
szkoły Cesarstwa,
mało miał odczucia. Pani de Bargeton, zachwycona tym odrodzeniem poezji pod
13 ("Gazeta Codzienna")
dziennik rojalistyczny, założony w r. 1992, wychodził
za Restauracji i monarchii
lipcowej.
wpływem lilii burbońskich, kochała pana de Chateaubriand za to. że nazwał
Wiktora Hugo
"cudownym dziecięciem". Bolejąc, iż może obcować z geniuszami jedynie na
odległość,
wzdychała do Paryża, tej siedziby wielkich ludzi. Pan du Chatelet. sądząc, iż
czyni krok
bardzo zręczny, opowiedział jej wówczas, że istnieje w Angouleme drugie cudowne
dziecię,
młody poeta, który, sam nie wiedząc o tym. przewyższa blaskiem gwiazdy
konstelacyj
paryskich. Przyszły wielki człowiek urodził się w Houmeau! Dyrektor kolegium
pokazał
baronowi prześliczne wiersze jego pióra. Biedny i skromny chłopiec ten był niby
Chatterton14
bez nikczemności politycznej, bez dzikiej nienawiści społecznych wyżyn, która
pchnęła angielskiego poetę do pisania pamfletów przeciw swym dobroczyńcom.
Skazana
na towarzystwo kilku osób, które podzielały jej arystokratyczno - literackie
zamiłowania
jeden, ponieważ rzępolił na skrzypcach, drugi, ponieważ zdarzyło mu się
zanieczyszczać
sepią biały papier, ten z tytułu prezesa Towarzystwa Rolniczego, tamten z racji
basowego
głosu, który pozwolił mu intonować na kształt pobudki myśliwskiej "Se fiata in
corpo
avete"15 pośród tych śmiesznych figur pani de Bargeton była jak człowiek
trawiony
głodem wobec teatralnego obiadu o potrawach z kartonu. Toteż nic nie mogłoby
odmalować
jej radości, gdy dowiedziała się o tej nowinie. Zapragnęła ujrzeć tego poetę,
tego
anioła, marzyła o nim, zapalała się, mówiła o nim godzinami. W dwa dni później
ekskurier
dyplomatyczny postarał się za pomocą dyrektora szkoły o przedstawienie Lucjana
pani de Bargeton.
Wy tylko, biedni heloci prowincji, dla których dystanse społeczne o ileż dłuższe
są do
przebycia niż w Paryżu, gdzie z każdym dniem stają się one coraz mniejsze, wy,
ofiary
nielitościwych barier, między którymi każdy z rozmaitych światów tego świata
wyklina się
nawzajem i mówi sobie "Raka!", wy jedynie zrozumiecie wzruszenie, które
owładnęło
mózgiem i sercem Lucjana Chardon, gdy imponujący dyrektor powiedział mu, że
bramy
pałacu Bargetonów miały się dlań otworzyć! Sławą dotknęła ich swoją
czarodziejską
różdżką! Znajdzie łaskawe przyjęcie w tym domu, którego stare gzymsy ciągnęły
jego
spojrzenie, gdy przechadzał się wieczorem z Dawidem w Beaulieu, mówiąc sobie, że
ich
nazwiska nie przedostaną się może nigdy do tych uszu, głuchych na głos wiedzy,
gdy wychodzi
ze zbyt niskiej strefy.
Siostra Lucjana była jedyną powiernicą sekretu. Jako dobra gospodyni, jako
czarodziejska
wróżka, Ewa dobyła ze skarbczyka kilka luidorów, aby kupić dla Lucjana wykwintne
trzewiki u najlepszego szewca w Angouleme, nowe ubranie u najsłynniejszego
krawca.
Przybrała mu najlepszą koszulę żabotem, który wyprała i wyprasowała sama. Cóż za
radość,
kiedy go ujrzała tak strojnym; jakże dumna była z brata! Ileż przestróg,
zaleceń!
Przewidziała tysiąc najgłupszych drobiazgów. Nawykły do rozmyślań, Lucjan miał
nałóg
opierania się łokciami o stół, skoro tylko usiadł, czasem zdarzało mu się nawet
przyciągnąć
stół, aby się na nim oprzeć; Ewa przestrzegała go, aby w tym arystokratycznym
sanktuarium nie ważył się pozwalać sobie na tę naganną swobodę. Odprowadziła go
aż do
bramy Św. Piotra, a potem, stanąwszy nie opodal katedry, śledziła go wzrokiem,
gdy szedł
ulicą de Beaulieu do alei, w której go miał oczekiwać pan du Chatelet. Poczciwa
dziewczyna
wróciła do domu cała wzruszona, jak gdyby się spełniła jakaś wielka rzecz.
Lucjan u
pani de Bargeton to było dla Ewy jakby zaranie świetnej przyszłości. Ta święta
istota
nie wiedziała, że gdzie zaczyna się ambicja, tam kończą się naiwne uczucia. W
miarę jak
Lucjan zbliżał się do pałacu, oswajał się stopniowo z rzeczywistością. Ten Luwr,
tak
wyolbrzymiony
jego wyobraźnią, był to dom wybudowany z wapiennego kamienia, obfitego
w tej okolicy, któremu czas nadał złotawą patynę. Wyglądał dość smutno od ulicy,
wewnątrz
był bardzo skromny: był to dziedziniec prowincjonalnego domu, schludny i zimny:
14 Thomas Chatterton (1752-1770)
uzdolniony poeta angielski, odebrał sobie
życie z powodu nędzy i braku
zrozumienia ze strony społeczeństwa.
15 (wł.) - ile tchu w piersiach macie.
architektura prosta, niemal klasztorna, dobrze zachowana. Lucjan wszedł po
starych schodach
z drewnianą balustradą: począwszy od pierwszego piętra schody nie były już
kamienne,
lecz drewniane. Minąwszy lichy przedpokój, wielki, słabo oświetlony salon,
ujrzał
władczynię w małym saloniku wykładanym boazeriami w smaku XVIII wieku,
malowanymi
na szaro. W supraportach tkwiły obrazy jednobarwne. Ściany obite były starym
czerwonym adamaszkiem, nad którym biegł skromny gzyms. Meble o staroświeckim
kształcie kryły się smutno pod pokrowcami w kratę, białą z czerwonym. Poeta
ujrzał panią
de Bargeton siedzącą na wyściełanej kanapie, przy okrągłym stole pokrytym
zielonym
dywanikiem,
ze staroświeckim świecznikiem o dwóch świecach z umbrelą.
Królowa nie podniosła się z miejsca, wykręciła się tylko wdzięcznie na kanapce,
uśmiechając
się do poety, którego ten wężowy ruch zachwycił: zdawał mu się dystyngowany.
Nadzwyczajna piękność Lucjana, jego nieśmiałość, jego głos, wszystko ujęło panią
de
Bargeton. Poeta był już poezją. Młody człowiek objął ukradkowym rzutem oka tę
kobietę,
która wydała mu się w harmonii ze swym rozgłosem: nie zawiodła jego pojęcia o
wielkiej
damie. Pani de Bargeton nosiła, idąc za nową modą, czarny aksamitny, porozcinany
wokół
symetrycznie berecik. To nakrycie głowy, przypominające średniowiecze, urzeka
młodzieńca
dodając kobiecie uroku; spod beretu wymykały SIĘ w nieładzie loki rudawoblond,
błyszczące w świetle złotawym połyskiem o gorącym odcieniu. Dostojna pani
posiadała
ową wspaniałą cerę, którą kobieta okupuje przykre strony związane podobno z tym
płowym
odcieniem włosów. Szare oczy migotały żywym blaskiem, gdy czoło, już pokryte
zmarszczkami, sklepiało się śmiałą płaszczyzną; otaczała je obwódka o połysku
perłowej
masy; po obu stronach nosa dwie błękitne żyłki uwydatniały białość tej
delikatnej oprawy.
Nos był nieco zakrzywiony jak nosy Burbonów, a rys ów dodawał ognia tej
pociągłej twarzy,
stanowiąc niby jaśniejącycy punkt, który przywodził na myśl królewski polot
Kondeuszów16
włosy nie kryły całkowicie szyi. Suknia, niedbale spięta, odsłaniała nieco
śnieżnej
piersi, pozwalając zarazem oku domyślać się jej nieskazitelnych kształtów. Ręką
starannie
wypielęgnowaną, o delikatnych, choć nieco suchych palcach, uczyniła pani de
Bargeton
uprzejmy gest, wskazując młodemu poecie krzesło w pobliżu. Pan du Chatelet zajął
fotel.
W tej chwili dopiero Lucjan spostrzegł, że są sami.
Rozmowa z panią de Bargeton upoiła młodego wieszcza z Houmeau. Trzy godziny w
jej towarzystwie były dla Lucjana snem, który chciałoby się przedłużyć w
nieskończoność.
Kobieta ta wydala mu się raczej powiewną niż chuda, urodzoną kochanką bez
miłości,
chorowitą mimo swej siły. Wady jej, podkreślone stylem zachowania, podobały mu
się;
ludzie młodzi dosyć smakują w przesadzie, owym kłamstwie pięknych dusz. Nie
uderzyła
go zupełnie sieć czerwonych żyłek na przywiędłych policzkach, którym smutki i
jakieś
dolegliwości dały ton ceglasty. Wyobraźnię jego uderzyły te oczy pełne żarn. te
wytworne,
ociekające blaskiem pukle, ta śnieżna białość cery, świetlane punkty, które
pociągnęły go
ku sobie, jak motyla blask świecy. A potem dusza ta zbyt silnie przemówiła do
jego duszy,
aby mógł trzeźwo osądzić kobietę. Poryw tej kobiecej egzaltacji, żywość
frazesów, nieco
tracących starzyzną i powtarzających się w ustach pani de Bargeton od dawna, ale
dla niego
nowych i świeżych, oczarowały go tym więcej, iż pragnął znaleźć wszystko pięknym
i
godnym zachwytu. Nie przyniósł z sobą poezyj, które miał odczytać. ale nie było
o tym
mowy; on zapomniał wziąć wierszy. aby mieć prawo wrócić, pani de Bargeton nie
wspomniała
o nich jedynie po to. aby go zachęcić do odczytania ich któregoś dnia. Czyż to
nie
był już jakby pierwszy spisek? Pan Sykstus du Chatelet nie był rad z tego
przyjęcia. Spostrzegł,
późno nieco, możliwego rywala w tym urodziwym młodzieńcu. Odprowadził Lucjana
do pierwszego zakrętu w zamiarze rozwinięcia kunsztów swej dyplomacji. Lucjan
zdziwił się niemało, słuchając, jak pan dyrektor podatków pośrednich przyznaje
sobie zasługę
wprowadzenia go i daje mu z tego tytułu rozmaite rady.
16 boczna linia dynastii Burbonów.
Dałby Bóg, aby spotkał się tam z lepszym przyjęciem niż on sam mówił pan du
Chatelet. Sam dwór mniej jest z pewnością nadęty i nieprzystępny niż ta
gromada mamutów.
Trzeba być przygotowanym na śmiertelne ukłucia, znosić upokarzające
lekceważenie.
Rewolucja z r. 1789 musi na nowo wybuchnąć, jeżeli ci ludzie się nie odmienia.
Co
do niego, pana du Chatelet, to jeżeli bywa jeszcze w tym świecie, to jedynie ze
względu na
panią de Bargeton, jedyną kobietę, którą można brać na serio w całym Angouleme.
Zaczął
(powiadał baron) umizgać się do niej dla zabicia czasu i sam nie wiedząc kiedy,
zakochał
się do szaleństwa. Spodziewa się, iż wkrótce będzie należeć do niego kocha go,
wszystko
pozwala mu w to wierzyć. Kapitulacja tej dumnej królowej będzie jedyną zemstą,
jaką
chce dosięgnąć to głupie gniazdo szlachciurów.
Chatelet mówił o swej miłości jak człowiek, który by się nie cofnął przed
zgładzeniem
rywala, gdyby ktoś ośmielił się stanąć mu w drodze. Podstarzały motylek
Cesarstwa runął
całym ciężarem na biednego poetę, próbując zmiażdżyć go wagą swej osoby, a
zarazem
napędzić mu strachu. Powiększył się w jego oczach, opowiadając niebezpieczeństwa
swej
podróży, i to nieco ubarwione; ale jeżeli zdołał podbić wyobraźnię poety, nie
przestraszył
bynajmniej kochanka.
Od tego wieczoru, mimo niezadowolenia starego eleganta, mimo jego pogróżek i
postawy
mieszczańskiego zabijaki, Lucjan pojawiał się nieraz u pani de Bargeton, zrazu z
nieśmiałością plebejusza; wkrótce jednak oswoił się z tym, co mu się wydawało z
początku
ogromną łaską, i odwiedzał ją coraz częściej. Syn aptekarza był w oczach tego
towarzystwa
istotą bez znaczenia. W samych początkach, o ile jakiemuś szlachcicowi lub
którejś z
pań zdarzyło się spotkać Lucjana u Nais, odnosili się doń z ową przygniatającą
grzecznością,
jaką ludzie wielkiego świata posługują się wobec niżej położonych istot.
Lucjanowi
świat ten wydał się zrazu nader ujmujący: z czasem jednakże zrozumiał uczucia, z
których
płynęły te łudzące względy. Parę wzgardliwych spojrzeń, które pochwycił w
przelocie, poruszyło
w nim żółć do głębi i utwierdziło go w zaprawnych nienawiścią ideach
republikańskich,
którymi wielu z tych przyszłych patrycjuszów rozpoczyna swoje zetknięcie się z
wyższą sferą. Ale jakichże cierpień nie byłby zniósł dla Nais! Słyszał, jak
dawano jej to
imię, gdyż między sobą osoby tworzące ów klan, mężczyźni i kobiety, podobnie jak
grandowie
hiszpańscy lub śmietanka wiedeńskiego świata, nazywali się po imieniu: ostatni
odcień
wymyślony dla wprowadzenia wyróżnień w sercu miejscowej arystokracji.
Lucjan kochał Nais tą miłością, jaką każdy młody człowiek kocha pierwszą kobietę
schlebiającą jego ambicji. Nais przepowiadała Lucjanowi wielką przyszłość,
olbrzymią
sławę. Pani de Bargeton rozwinęła całą zręczność, aby przemycić w swym domu
młodego
poetę; nie tylko wysławiała ponad wszelką miarę jego wartość, ale przedstawiała
go zarazem
jako biedne dziecko bez środków, któremu pragnie ułatwić przebijanie się przez
życie.
Pomniejszała go prawie, aby go móc zachować: robiła zeń swego lektora,
sekretarza: ale
równocześnie kochała go bardziej, niż po straszliwym nieszczęściu, jakie ją
spotkało,
przypuszczała sama, iż zdolna jest kochać. W myślach obchodziła się z sobą
bardzo surowo:
mówiła sobie, że byłoby szaleństwem pokochać dwudziestoletniego chłopca, którego
już sama pozycja tak bardzo od niej oddala. Poufałościom, do których dopuszczała
Lucjana,
zadawała kapryśnie kłam duma zrodzona z tych skrupułów. Była z nim na przemian
wyniosła i łaskawa, czuła i pełna pochlebstw. Zrazu onieśmielony pozycją tej
kobiety, Lucjan
przeżył wszystkie obawy, wszystkie nadzieje i rozpacze, które wykuwają pierwszą
miłość i wciskają ją tak głęboko w serce owymi falami kolejnych chwil szczęścia
i cierpienia.
Przez dwa miesiące widział w niej swą dobrodziejkę, która zechciała się nim
zająć z
macierzyńską troskliwością. Z czasem jednak stosunek zacieśniał się. Pani de
Bargeton
nazywała swego poetę drogim Lucjanem: potem tylko drogim. Poeta, ośmielony,
począł tę
wielką damę nazywać po prostu: Nais. Słysząc w jego ustach to imię uniosła się
owym
gniewem, tak uroczym dla młodej wyobraźni: obsypała go wymówkami, że używa imie-
nia, którym posługują się wszyscy. Dumna i rasowa Negrepelisse oddała poecie
inne miano,
jeszcze nie zużyte: chciała być dlań Luizą. Lucjan dosięgnął trzeciego nieba
miłości.
Pewnego wieczora Lucjan zastawszy Luizę z wzrokiem zatopionym w portrecie, który
natychmiast ukryła, zapragnął go zobaczyć. Aby ułagodzić rozpacz owego
pierwszego
wybuchu zazdrości, Luiza pokazała portret młodego Cante-Croix i opowiedziała,
nie bez
łez, bolesne dzieje tej tak czystej, a tak okrutnie przerwanej miłości. Czy
gotowała się popełnić
jakąś niewierność względem zmarłego, czy też natchnęła ją myśl stworzenia w tym
portrecie rywala? Lucjan zbyt był młody, aby analizować postępki ubóstwianej;
wpadł
więc w rozpacz, wielce naiwną zaiste, gdyż Luiza dała w ten sposób hasło
kampanii, w
której kobiety pozwalają robić wyłom w mniej lub więcej pomysłowo podsycanych
skrupułach.
Ich dyskusje o obowiązkach, formach, religii są to niby fortyfikacje,
przeznaczone
na to, aby je zdobywano szturmem. Niewinnemu Lucjanowi nie było trzeba tych
kokieterii,
byłby wojował z własnego popędu.
Ja nie chcę wcale umierać, ja chcę żyć dla ciebie rzekł rezolutnie pewnego
wieczora
pragnąc skończyć już raz z panem de Cante-Croix. Mówiąc to objął Luizę
spojrzeniem,
w którym malowała się namiętność dojrzała do czynu.
Przerażona postępami, jakie świeża miłość czyniła w niej samej i w jej poecie.
Luiza
przypomniała mu wiersz przyrzeczony na pierwszą stronicę albumu, szukając
przedmiotu
do sprzeczki w opieszałości, z jaką Lucjan spełnia jej życzenia. Jakichż uczuć
doznała odczytując
te dwie stance, które wydały się jej oczywiście piękniejsze od najlepszych strof
poety arystokracji. Canalisa17 ?
Nie zawsze tęcze magicznych kolorów
Wśród welinowej igraszki Amorów
Rozsnuwać będą swe nici;
Oddechu lubej pieśń moja spragniona,
Wszystkie radości i smutki jej łona
Z ust najmilejszych pochwyci.
A gdy pobledną wspomnienia i głoski,
Niech ją te karty w marzenia bez troski
Jak białe żagle powiodą
Przez krajobrazy spełnionych już losów.
W szczęśliwą przeszłość jak lazur niebiosów,
Przeczystą lśniących pogodą18
Czy to naprawdę ja ci podyktowałam?-spytała.
To podejrzenie płynące z zalotności kobiety, której igranie z ogniem sprawia
rozkosz,
napełniło łzami oczy Lucjana: ukoiła go składając po raz pierwszy pocałunek na
jego czole.
Lucjan stał się w jej oczach wielkim człowiekiem. Zapragnęła go kształcić;
zamierzała
go nauczyć włoskiego i niemieckiego języka udoskonalić jego ułożenie: znalazła w
tym
cały szereg pretekstów, aby go trzymać nieustannie przy sobie, pod nosem swych
nudnych
dworzan. Cóż za urok w jej życiu! Zabrała się na nowo do muzyki dla swego poety,
któremu
odsłoniła świat tonów; zagrała mu kilka pięknych utworów Beethovena i olśniła
go;
szczęśliwa z jego radości, mawiała obłudnie, widząc go wpółomdlałym:
17 Pod mianem Canalisa Balzac mierzył, najczęściej sarkastycznie, w Lamartineła,
którego widocznie nie lubił.
Niektóre wydania niniejszej powieści kładły w tym miejscu wprost nazwisko
Lamartineła. (Przyp.tłum.)
18 Przekład Edward Leszczyńskiego.
Czyż nie można zadowolić się takim szczęściem? A biedny poeta był na tyle
głupiutki,
iż odpowiadał:
Tak.
Wreszcie rzeczy posunęły się tak daleko, iż Luiza zaprosiła Lucjana na obiad, we
troje z
panem de Bargeton.
Mimo tej ostrożności całe miasto wiedziało o tym zdarzeniu, które wydało się
czymś
tak niesłychanym, iż każdy pytał sam siebie, czy to może być prawdą. Poruszenie
było
straszliwe. W oczach wielu osób zdawało się, iż społeczeństwo znajduje się w
przededniu
przewrotu. Inni wykrzyknęli:
Oto owoc dzisiejszego liberalizmu!
Zawistny du Chatelet dowiedział się wówczas, że pani Szarlota, trudniąca się
zawodowo
pielęgnowaniem położnic, jest nie kim innym jak panią Chardon, matką
"Chateaubrianda
z Houmeau", jak mawiał. Epitet ten obiegł miasto niby na j świetniejszy dowcip.
Pani de Chandour przybiegła pierwsza do pani de Bargeton.
Czy wiesz, droga Nais, o czym mówi całe Angouleme?
rzekła. Matką tego małego wierszoklety jest pani Szarlota, która przed dwoma
miesiącami pielęgnowała moją bratową w połogu.
Moja droga rzekła pani de Bargeton przybierając królewską minę cóż w tym
tak nadzwyczajnego? Czyż nie jest wdową po aptekarzu? Zapewne, smutny to los dla
panny
de Rubempre. Przypuśćmy, że która z nas znalazłaby się bez grosza przy duszy...
i cóż
robiłybyśmy, aby żyć? Jakżebyś wyżywiła swoje dzieci?
Zimna krew pani de Bargeton położyła koniec biadaniom noblesy. Wielkie dusze
zawsze
są skłonne podnieść nieszczęścia do wyżyn cnoty. Przy tym wytrwałość w dobrym
uczynku wbrew ludzkim potępieniom ma niewysłowione uroki: rzecz w zasadzie
niewinna
nabiera powabów występku. Tego wieczora salon pani de Bargeton napełnił się
przyjaciółmi,
którzy przybyli, aby przemawiać jej do rozsądku. Rozwinęła całą swą ciętość:
rzekła,
iż skoro szlachta nie jest zdolna wydać ani Moliera, ani Racine'a, ani Woltera,
ani
Massillona, ani Beaumarchais'go, ani Diderota, trzeba się pogodzić z istnieniem
tapicerów,
zegarmistrzów, nożowników, których synowie zostają wielkimi ludźmi.
Rzekła, iż geniusz zawsze jest patentem szlachectwa. Zmyła głowę szlachcicom, że
tak
mało mają zrozumienia swoich prawdziwych interesów. Słowem, wytoczyła mnóstwo
niedorzeczności,
które byłyby oświeciły ludzi mniej ograniczonych, ale tutaj przyniosły zaszczyt
jej oryginalności.
W ten sposób burza została zażegnana strzałami armatnimi. Kiedy Lucjan, wezwany
przez panią de Bargeton, zjawił się pierwszy raz w starym spłowiałym salonie, w
którym
grano przy czterech stolikach w wista, przyjęła go z wyszukaną uprzejmością i
przedstawiła
go tonem królowej, która życzy sobie, aby ją słuchano. Nazwała dyrektora
podatków
panem C h a t e l e t i zmiażdżyła go dając do zrozumienia,że nie jest dla niej
tajemnicą
improwizowane pochodzenie jego szlacheckiego przydomka. Od tego tedy wieczora
Lucjan
został przemocą wprowadzony w towarzystwo pani de Bargeton; przyjęto go jednakże
jak jakąś jadowitą substancję, którą kiedy przyrzekał sobie uprzątnąć poddając
odczynnikom
impertynencji. Mimo tego triumfu panowanie Nais zachwiało się: znaleźli się
odszczepieńcy,
którzy próbowali się buntować idąc za radą pana du Chatelet. Amelia, inaczej
pani de Chandour, postanowiła przeciwstawić ołtarzowi nowy ołtarz, otwierając u
siebie
przyjęcia we środy. Pani de Bargeton przyjmowała co dzień: ci. którzy bywali u
niej, byli
tak w to włożeni, tak nawykli spotykać się przy tych samych stolikach, tym samym
triktraku,
oglądać te same twarze, te same świeczniki, składać płaszcze, kalosze i
kapelusze w tym samym
korytarzu, że byli przywiązani do stopni na schodach w tej samej mierze, co do
gospodyni
domu. Wszyscy pogodzili się z narzuconym im "szczygłem ze świętego gaju"19,
wedle kon-
19 Szczygieł
po francusku: le chardonneret: w oryginale gra słów, aluzja do
nazwiska Lucjana Chardon.
ceptu Aleksandra de Brebian. Wreszcie prezes Towarzystwa Rolniczego uśmierzył
wzburzenie
uwagą:
Przed wybuchem rewolucji powiedział najwięksi panowie przyjmowali u siebie
Duclosa, Grimma, Crebillona, ludzi, którzy tak samo jak ten gryzipiórek z
Houmeau
byli niczym; żaden za to nie wpuściłby do domu poborcy, jakim jest, koniec
końców,
Chatelet.
Du Chatelet zapłacił za Chardona, wszyscy poczęli go traktować z pewną
oziębłością.
Czując się zagrożony, dyrektor podatków, który od chwili gdy pani de Bargeton
nazwała
go tylko Chateletem, poprzysiągł sobie w duchu, że musi mieć tę kobietę, wszedł
na pozór
w intencje pani domu, stanął po stronie młodego poety głosząc się jego
przyjacielem. Ten
wielki dyplomata, którego cesarz tak lekkomyślnie postradał, zręcznie
przyciągnął do siebie
Lucjana okazując mu jawną życzliwość. Aby wprowadzić w świat poetę, wydał obiad,
na którym znaleźli się prefekt, naczelnik skarbowości, pułkownik miejscowego
garnizonu,
dyrektor szkoły marynarskiej, prezydent trybunału, słowem wszyscy rządowi
dygnitarze.
Biednego poetę fetowano tak wspaniałe, że kto bądź inny niż dwudziestoletni
chłopiec
byłby silnie podejrzewał jakąś mistyfikację w pochwałach, którymi zasypywano mu
oczy.
Przy deserze du Chatelet nakłonił rywala do wygłoszenia "Ody umierającego
Sardanapala",
jego ostatniego arcydzieła. Słysząc ten utwór, dyrektor kolegium, mimo iż z
natury
flegmatyk począł klaskać w ręce utrzymując, że Jan Baptysta Rousseau20 nigdy nie
napisał
nic lepszego. Baron Sykstus du Chatelet pomyślał, że młody wierszokleta zadławi
się prędzej
czy później w tej cieplarni pochwał i zachwytów lub w upojeniu przedwczesnej
sławy
pozwoli sobie na jakaś śmiałość, która go zepchnie z powrotem w dawną nicość.
Oczekując
na rychły zgon tego geniusza, dożył, na pozór z całym wyrzeczeniem się, dawne
pretensje
u stóp pani de Bargeton; jednakże z wytrawnością bywalca ukartował plan i ze
strategiczną
bacznością śledził postępy pary kochanków, upatrując chwili, w której będzie
mógł zgubić Lucjana. Od tej pory począł się rozchodzić po Angouleme i okolicy
głuchy
szmer, zwiastujący pojawienie się w mieście wielkiego człowieka. Powszechnie
chwalono
panią de Bargeton za troskliwość, jaką otacza to młode orlę. Raz zdobywszy
uznanie swego
postępowania, pani de Bargeton zapragnęła uzyskać generalną sankcję. Obębniła w
całym
departamencie proszony wieczór z lodami, ciastkami i herbatą, wielką nowość w
mieście,
w którym herbatę sprzedawano jeszcze w aptekach jako kordiał przeciw
niestrawności.
Zaproszono kwiat arystokracji na wysłuchanie wielkiego dzieła, które miał
odczytać
Lucjan.
Luiza zataiła przed młodym przyjacielem trudności, które zwyciężyła, lecz
wspomniała
mu w kilku słowach o sprzysiężeniu uknutym przeciw niemu przez "towarzystwo".
Nie
chciała go zostawić nieświadomym ciernistej drogi otwierającej się przed
geniuszami i
najeżonej przeszkodami nie do zwalczenia dla ludzi pospolitych. Pragnęła
wyciągnąć dlań
naukę z odniesionego zwycięstwa. Białą ręką ukazała mu sławę okupywaną
nieustannym
cierpieniem, mówiła o stosie męczeńskim, przez który trzeba mu się przedrzeć,
słowem
przyrządziła swoje najpiękniejsze "tartynki" i ukwieciła je
najpompatyczniejszymi wyrażeniami.
Była to kopia owej frazeologii, która tak szpeci "Korynnę" pani de Stael. Luiza
uczuła się tak wielka swą wymową, iż tym więcej pokochała beniaminka, który stał
się
źródłem jej natchnienia; poradziła mu odważnie zaprzeć się ojca przybierając
szlachetne
miano de Rubempre, bez względu na krzyki, jakie wywoła ta zmiana, którą zresztą
król
ulegalizuje. Będąc kuzynką margrabiny d'Espard z domu de Blamont-Chauvry,
mającej
ogromne wpływy u dworu, podejmowała się wyjednać tę łaskę. Te słowa "król",
"margrabina
d'Espard", "dwór" podziałały na Lucjana niby widok wspaniałego fajerwerku;
konieczność
tego chrztu stała się dlań oczywista.
20 (1670-1741)
pseudoklasyczny poeta francuski.
Drogi mały rzekła Luiza tonem tkliwego zrzędzenia im wcześniej to nastąpi,
tym wcześniej uzyska sankcję.
Przebiegła jedną po drugiej warstwy społeczeństwa, dając poecie policzyć
wszystkie
stopnie, które przeskakuje od razu dzięki tej zręcznej determinacji. W tej
jednej chwili
skłoniła Lucjana do zaparcia się gminnych poglądów o urojonej równości z r.
1793, obudziła
w nim żądzę wyróżnień, zdławioną dzięki trzeźwemu rozsądkowi Dawida, i wskazała
mu wyższe afery jako jedyną widownię, której powinien się trzymać. Zajadły
liberał zmienił
się w monarchistę m petto21. Lucjan skosztował jabłka arystokratycznego zbytku i
sławy.
Poprzysiągł przynieść do stóp swej damy wieniec chociażby krwią zbroczony;
zdobędzie
go za jaką bądź cenę, quibuscumque viis22. Aby dać dowód własnego męstwa,
opowiedział
obecne niedole, które ukrywał przed Luizą, wiedziony ową nieokreśloną
wstydliwością
związaną z pierwszym uczuciem i wzbraniającą młodemu człowiekowi wyjawić
swe wewnętrzne bogactwa; tak miło mu jest widzieć, jak się ocenia jego duszę
mimo jego
incognito. Odmalował cierpienia hardo znoszonej nędzy, swoją pracę u Dawida,
noce obracane
na studia. Ten młodzieńczy zapał przypomniał pani de Bargeton
dwudziestosześcioletniego
pułkownika; w spojrzeniu jej zamigotało coś miękkiego. Widząc, że imponująca
dama jego serca poddaje się swej słabości, Lucjan chwycił rękę, której mu nie
wzbroniono,
i ucałował ją z całym ogniem poety, młodego człowieka, kochanka. Luiza posunęła
się tak daleko, iż zezwoliła, aby syn aptekarza dosięgnął jej czoła i przycisnął
do niego
drżące wargi.
Dziecko! Dziecko! Gdyby nas ktoś zobaczył, wyglądałabym bardzo śmiesznie
rzekła budząc się z upajającego omdlenia.
W ciągu tego wieczora wymowa pani de Bargeton uczyniła wielkie spustoszenie w
tym,
co ona nazywała przesądami Lucjana. Wedle jej słów genialni ludzie nie mają
braci ani
sióstr, ojca ani matki; olbrzymie dzieła, które mają wydać na świat, nakazują im
bezwarunkowy
egoizm, każąc poświęcić wszystko dla swej wielkości. Jeżeli rodzina cierpi zrazu
od tego drapieżnego łupiestwa, jakiemu poddaje ją mózg tytana, zbiera później
stokrotną
nagrodę wszelkich poświęceń wymaganych przez pierwsze jego walki z
przeciwnościami,
dzieląc owe zwycięstwa. Geniusz zawisły jest jedynie od siebie: on tylko jest
sędzią środków,
którymi się posługuje, gdyż on tylko zna swoje cele. Powołany do przetworzenia
praw, winien umieć postawić się nad nimi; zresztą, kto umie zawładnąć swą epoką,
może
po wszystko wyciągnąć rękę, na wszystko się ważyć, bo wszystko należy do niego.
Przytaczała
początki Bernarda de Palissy, Ludwika XI, Foxa, Napoleona, Krzysztofa Kolumba,
Cezara, wszystkich owych wielkich graczy, zrazu przygniecionych długami lub
nędzą,
niezrozumianych, uważanych za szaleńców, za złych synów, złych ojców, złych
braci, a
później stających się dumą rodziny, kraju, całego świata.
Te rozumowania trafiały w sedno ukrytych wad Lucjana i przyśpieszały skażenie
jego
serca: w gorączce pożądań dopuszczał a priori wszystkie środki. Ale chybić
sukcesu jest
zbrodnią obrazy majestatu społeczeństwa. Czyż zwyciężony nie zdeptał wówczas
wszystkich
domowych cnót, na których wspiera się to społeczeństwo, ze wstrętem pędzące
precz
Mariuszów siadających na ruinach23 ? Lucjan, który nie wiedział, iż znajduje się
pomiędzy
hańbą katorgi a wieńcem geniusza, bujał ponad górą Synaj proroków, nie widząc w
dole
Morza Martwego, straszliwego całunu Gomory.
Luiza tak skutecznie wyzwoliła ducha swego poety z powijaków, w jakie omotała go
prowincja, iż Lucjan zapragnął doświadczyć pani de Bargeton. aby się przekonać,
czy może,
bez narażenia się na wstyd odmowy, pokusić się o tę królewską zdobycz.
Zapowiedzia-
21 (wł.)
w głębi serca, w duchu.
22 (łac.)
jakimikolwiek drogami.
23 Mariusz (156-86 przed n.e.)
rzymski wódz, stał na czele partii ludowej;
zwyciężony przez stronnictwo
arystokratyczne,
schronił się w ruinach Kartaginy.
ny wieczór dal mu sposobność odważenia się na próbę. Ambicja wplotła się w jego
miłość.
Kochał i chciał się wspiąć w górę: pragnienie bardzo naturalne u młodych ludzi,
których
serce jest równie zgłodniałe jak próżność. Zapraszając dziś wszystkie swe dzieci
do jednej
uczty, społeczeństwo budzi ich ambicje od samego zarania życia. Odziera młodość
z jej
powabów i kazi jej szlachetne uczucia zaprawiając je rachunkiem. Poezja
chciałaby to
osłonić;
ale fakty zbyt często zadają kłam fikcji, w którą by się chciało wierzyć, aby
można sobie
pozwolić na przedstawienie młodego chłopca innym, niż jest w XIX wieku. Rachuba
Lucjana wydała mu się dziełem pięknego uczucia, przyjaźni dla Dawida.
Lucjan napisał długi list do Luizy, czuł się bowiem śmielszy w piórze niż w
słowach.
Na dwunastu, trzy razy przepisanych, ćwiartkach opowiedział dzieje geniuszu
swego ojca,
jego straconych nadziei i straszliwej nędzy, na jaką on sam jest wydany.
Odmalował swą
ukochaną siostrę jako anioła, Dawida jako przyszłego Cuviera, który, nim będzie
wielkim
człowiekiem, jest dlań ojcem, bratem, przyjacielem; uważałby się za niegodnego
miłości
Luizy, swej pierwszej chwały, gdyby nie żądał od niej dla Dawida tej samej
ofiary, jaką
czyni dla niego. Raczej wyrzekłby się wszystkiego, niżby miał zdradzić Dawida
Sechard;
chce, aby Dawid był przy jego triumfie. Napisał jeden z owych szalonych listów,
w których
młodzi ludzie grożą pistoletem w razie odmowy, w których kołuje kazuistyka
dzieciństwa,
gdzie mówi nieopatrzna logika pięknych dusz, rozkosz gadulstwa zahaftowana
owymi naiwnymi wyznaniami, wydzierającymi się z serca bez wiedzy piszącego i tak
miłymi
kobietom. Oddawszy list pannie służącej Lucjan strawił cały dzień na
przeglądaniu
korekt, doglądaniu jakichś prac, porządkowaniu drobnych spraw w drukarni, nią
mówiąc
nic Dawidowi. W porze gdy serce jest jeszcze dziecinne, młodzi ludzie miewają
owe
szczytne dyskrecje. Zresztą może Lucjan zaczynał się lękać siekiery Focjona24,
jaką umiał
władać Dawid; może lękał się jasnego spojrzenia, które wnika w samą głąb duszy.
Po lekturze
Cheniera tajemnica spłynęła mu z serca na wargi, sięgnięta wymówką, którą odczuł
niby palec lekarza położony na ranę.
A teraz ogarnijcie myśli, jakie musiały oblegać Lucjana, gdy schodził z
Angouleme do
Houmeau. Czy jego wielka dama obraziła się? Czy zaprosi Dawida? Czy nie strącą
ambitnego
śmiałka do jego dziury, do Houmeau? Mimo że przed pocałunkiem Luizy w czoło
Lucjan mógł zmierzyć oddalenie dzielące królową od faworyta, nie rzekł sobie, iż
Dawid
nie może przebywać w mgnieniu oka przepaści, z którą on sam porał się pięć
miesięcy.
Nie znając bezwzględności ostracyzmu ścigającego ludzi ich sfery, nie pojmował,
że druga
tego rodzaju próba byłaby zgubą dla pani de Bargeton. Oskarżona i przekonana o
"pospolitowanie
się", Luiza musiałaby opuścić miasto lub też kasta jej uciekłaby przed nią, tak
jak w średnich wiekach uciekano przed trędowatym. Cały klan arystokratyczny, a
nawet
kler broniłby Nais wobec i przeciw wszystkim, w razie gdyby sobie pozwoliła na
fałszywy
krok; ale zbrodni zniżenia się do z ł e g o towarzystwa nie darowano by jej
nigdy; albowiem,
o ile rozgrzesza się błędy władzy, potępia się je po abdykacji. Otóż przyjąć
Dawida
czyż nie znaczyło abdykować? Jeżeli Lucjan nie ogarniał tej strony kwestii,
jego instynkt
arystokratyczny dawał mu przeczuć wiele innych trudności, które go przerażały.
Szlachetność uczuć niekoniecznie daje szlachetność form. Jeżeli Racine miał
wygląd najbardziej
"urodzonego" dworaka, Corneille podobny był wielce do handlarza wołów. Descartes
wyglądał na poczciwego holenderskiego kupca. Często, spotykając Monteskiusza z
motyką na ramieniu i w szlafmycy, goście przybywający do La Brede brali go za
ogrodnika.
Formy światowe, o ile nie są darem urodzenia, wiedzą wyssaną z mlekiem lub
przekazaną
z krwią, stanowią przedmiot edukacji, którą los musi wspomagać pewną
wytwornością
kształtów, dystynkcją rysów, dźwiękiem głosu. Wszystkich tych ważnych drobiazgów
24 Siekiera Focjona
Focjon (400-317 p.n.e.), wódz i polityk ateński,
przeciwnik politycny wielkiego mówcy
Demostenesa, który nazwał go "siekierą swych przemówień", tj. przeciwnikiem
brutalnym i bezwględnym.
zbywało Dawidowi, gdy natura obdarzyła nimi jego towarzysza. Wraz ze
szlachectwem
wziął Lucjan po matce wysoko sklepioną stopę Franka, gdy Dawid Sechard miał
płaskie
nogi Welsza i kark ojca swego, rzemieślnika. Lucjan słyszał szyderstwa sypiące
się na
Dawida; zdało mu się, że widzi mimowolny i dyskretny uśmiech pani de Bargeton.
Słowem,
nie odczuwając wprost wstydu za swego brata, przyrzekał sobie na przyszłość nie
poddawać się już w ten sposób pierwszemu popędowi i rozważyć go wprzódy. Tak
więc
po godzinie poezji i poświęcenia, po czytaniu, które świeżo ukazało dwóm
przyjaciołom
oświetlone nowym słońcem gleby literackie, godzina polityki i jej rachub wybiła
dla Lucjana.
Wracając do Houmeau żałował swego listu. byłby go pragnął cofnąć: dostrzegał
bowiem niby przez szczelinę nieubłagane prawa świata. Odgadując, jak
skutecznie
wspomaga ambicję zdobyta fortuna, doznawał ciężkiego uczucia na myśl, iż trzeba
mu będzie
może cofnąć nogę z pierwszego szczebla drabiny, po której miał się piąć ku
wyżynom.
Z kolei, obrazy spokojnego i prostego życia, strojnego świeżymi kwiatami uczucia
ten Dawid tak genialny, a który wspierał go tak szlachetnie, który by oddal
dlań w potrzebie
życie, matka, tak wielka dama w swoim poniżeniu, przypisująca mu tyleż dobroci,
ile miał talentów, siostra, dziewczyna urocza w swej rezygnacji, dzieciństwo
jego tak czyste,
sumienie tak jeszcze nie skalane, nadzieje, których nie wysmagał żaden wicher
wszystko odkwitało w jego wspomnieniu. Powiadał sobie wówczas, że piękniej jest
przebić
zwarte bataliony arystokratycznej lub mieszczańskiej ciżby siłą powodzenia niż
wybić
się dzięki faworom kobiety. Geniusz jego zabłyśnie wcześniej czy później, jak
geniusz tylu
poprzedników, którzy opanowali społeczeństwo; wówczas kobiety będą go kochały!
Przykład
Napoleona, tak fatalny dla XIX wieku przez pretensje, które roznieca w tylu
miernotach,
ukazał się Lucjanowi; odtrącił przez swoje rachuby, wyrzucając je sobie. Taki
był
charakter Lucjana: przechodził od złego do dobrego, od dobrego do złego z
jednakową
łatwością. Zamiast miłości, jaką ma uczony dla swego schronienia, Lucjan
doświadczał od
miesiąca uczucia wstydu widząc sklep, nad którym jaśniał, żółtymi literami na
zielonym
tle, napis: POSTEL DAWNEJ CHARDON. Apteka.
Nazwisko ojca widniejące w miejscu, gdzie przejeżdżały wszystkie powozy, raniło
jego
wzrok. Owego wieczora, w którym przekroczył bramę ozdobioną lichą kratą w złym
guście,
aby się pokazać w Beaulieu między najwykwintniejszą młodzieżą w y ż n e g o m i
a
s t a, podając ramię pani de Bargeton, odczuł osobliwie boleśnie rozdźwięk
między tym
domem a swoim sukcesem miłosnym.
"Kochać panią de Bargeton, posiadać ją może niebawem i mieszkać w tej jamie
mówił sobie dążąc korytarzykiem do małego dziedzińca, gdzie liczne pakiety
wygotowanych
ziół suszyły się wzdłuż muru, gdzie uczeń czyścił kociołki apteczne, gdzie pan
Postel,
opasany laboratoryjnym fartuchem, z retortą w dłoni, badał jakiś produkt
chemiczny,
równcześnie rzucając okiem w kierunku sklepu; o ile zaś przyglądał się zbyt
bacznie preparatowi,
ucho miał wytężone na dzwonek.
Zapach rumianku, mięty, destylatu rozlicznych ziół napełniał dziedziniec oraz
skromny
apartament, dokąd wchodziło się po schodkach stromych jak w młynie,
posiadających zamiast
poręczy dwa sznury. Jeszcze wyżej znajdował się strych oraz jedyna izdebka,
gdzie
mieszkał Lucjan.
Jak się masz, urwisie rzekł Postel, prawdziwy typ prowincjonalnego
sklepikarza.
Jakże tam szacowne zdrówko? Co do mnie, właśnie skończyłem doświadczenie nad
melasą, ale trzeba by na to waszego ojca, aby znaleźć to, czego szukam. To był
człowiek
całą gębą, świeć Panie, nad jego duszą! Gdybym znał jego sekret na podagrę, obaj
jeździlibyśmy
dziś karetami!
Nie zdarzył się tydzień, aby aptekarz, równie głupi jak poczciwy, nie zadał
pchnięcia
sztyletem Lucjanowi, wspominając o nieszczęsnej dyskrecji, jaką ojciec jego
zachował w
kwestii swego odkrycia.
To wielkie nieszczęście odparł krótko Lucjan, któremu ojcowski elew zaczynał
się wydawać straszliwie pospolity, mimo iż błogosławił go często:
niejednokrotnie bowiem zacny Postel wspomagał wdowę i dzieci swego mistrza.
Cóż tobie? spytał Postel kładąc epruwetkę na stole laboratoryjnym.
Czy nie było listu do mnie?
Ale owszem, i pachniał jak balsam! Leży tam koło pulpitu, na ladzie.
List pani de Bargeton między słojami aptecznymi! Lucjan rzucił się w głąb
sklepu.
Spiesz się, Lucjanie! Obiad czeka od godziny, wystygnie zupełnie zawołał
miły,
słodki głosik przez otwarte okno. Lucjan nie słyszał.
Pani brat coś nie tego, panno Ewo rzekł
Postel podnosząc głowę i przytykając znacząco palec do czoła.
Stary kawaler, dość podobny z postaci do baryłki z wódką, na której fantazja
malarza
pomieściłaby szeroką, czerwoną i ospowatą facjatę, przybrał spoglądając na Ewę
minę
ceremonialną
i słodką, dowodzącą, iż nosi się z myślą zaślubienia córki swego poprzednika,
nie mogąc się wszelako uporać z walką, jaką miłość i interes staczały w jego
sercu. Toteż
często powtarzał Lucjanowi to zdanie, które rzucił mu obecnie, kiedy młody
człowiek
przechodził mimo:
Ależ śliczna twoja siostrzyczka! Tobie też nic nie brakuje! Ojczulek wszystko
robił
galanto.
Ewa, słuszna brunetka, miała przy czarnych włosach niebieskie oczy. Mimo znamion
męskiego charakteru była łagodna, tkliwa i skłonna do poświęceń. Jej niewinność,
naiwność,
spokojna rezygnacja, z jaką znosiła życie pochłonięte pracą, cnota jej, na którą
nie
targnęła się żadna obmowa, musiały oczarować Dawida Sechard. Toteż od pierwszego
widzenia
wykwitła
między nimi niema, cicha i prosta miłość, na sposób niemiecki, bez gwałtownych
objawów
i niecierpliwych wyznań. Każde myślało tajemnie o drugim, jak gdyby ich
rozdzielał jakiś
zazdrosny mąż, dla którego to uczucie byłoby zniewagą. Oboje kryli się przed
Lucjanem,
tak jakby mu wyrządzili jakąś krzywdę. Dawid obawiał się, iż nie spodoba się
Ewie, którą
znowuż trawiły skrupuły związane z ubóstwem. Prawdziwa wyrobnica umiałaby być
śmiałą, ale dziecko starannie wychowane i zubożałe dostrajało się do swego
smutnego losu.
Skromna z pozoru, w rzeczywistości dumna, Ewa nie chciała się upędzać za
człowiekiem,
który uchodził za bogatego. W tej chwili ludzie świadomi rosnącej wartości ziemi
szacowali przeszło na osiemdziesiąt tysięcy folwarczek w Mar-sac, nie licząc
gruntów,
którymi stary Sechard, zbogacony oszczędnościami, szczęśliwy w zbiorach, zręczny
w
sprzedaży, miał zamiar go zaokrąglić, polując na sposobność. Dawid był może
jedynym
człowiekiem, który nie miał pojęcia o majątku ojca. Dla niego Marsac było nabytą
w 1810
r. za kilkanaście tysięcy franków folwarczyną, gdzie bywał raz na rok w czasie
winobrania
i gdzie ojciec prowadzał go po winnicach chwaląc zbiory, których drukarz nie
widział nigdy
i o które troszczył się bardzo mało. Miłość uczonego nawykłego do samotności
powiększała
jeszcze uczucie, przesadzając mu własną nicość; miłość ta potrzebowała zachęty,
dla
Dawida bowiem Ewa była kobietą bardziej imponującą niż wielka dama dla jakiegoś
gryzipiórka.
Niezgrabny i niespokojny w obliczu swego bóstwa, tuż po przybyciu gotujący się
do odejścia, drukarz powściągał swą miłość zamiast ją wyrazić. Często wieczorem,
ukuwszy
jakiś pozór, aby się poradzić Lucjana, szedł z placu du Murier przez bramę Palet
aż do
Houmeau; ale dochodząc do zielonej bramy uciekał lękając się, iż przybywa zbyt
późno
lub ze wyda się natrętnym Ewie, która z pewnością już udała się na spoczynek.
Chociaż ta
wielka miłość wyrażała się jedynie w drobiazgach, Ewa zrozumiała ją dobrze;
czuła się
mile ujęta mimo że bez pychy widząc się przedmiotem głębokiej czci zawartej
w
spojrzeniach, słowach, obejściu Dawida; ale największym powabem drukarza był
jego fanatyzm
dla Lucjana: odgadł najlepszy sposób spodobania się Ewie. Aby wyrazić. w czym
nieme słodycze tego uczucia różniły się od burzliwych namiętności, trzeba by je
porównać
do wiejskiego kwiecia, w przeciwstawieniu do świetnych ogrodowych kwiatów. Były
to
spojrzenia słodkie i delikatne niby pływające po wodzie niebieskie lotosy,
wyrazy ulotne
jak słaby zapach eglantyny, melancholie tkliwe jak aksamit mchów: kwiaty dwojga
pięknych
dusz, które rodzą się z bogatej, żyznej, niezmiennej ziemi. Ewa niejednokrotnie
już
odgadła siłę ukrytą pod tą słabością; czuła tyle wdzięczności dla Dawida za jego
nieśmiałość,
że najlżejsze wydarzenie mogło sprowadzić bliższe zespolenie serc.
Lucjan zastał Ewę w otwartych drzwiach i nic nie mówiąc usiadł przy prostym
drewnianym
stole bez obrusa, na którym stało jego nakrycie. Biedne to gospodarstwo
posiadało
jedynie trzy srebrne nakrycia i Ewa używała ich wyłącznie dla ukochanego brata.
Cóż ty tam czytasz? rzekła podając półmisek zdjęty z ognia i zgasiwszy
uprzednio
swoją przenośną kuchenkę.
Lucjan nie odpowiedział, Ewa wzięła talerzyk wdzięcznie obłożony winnymi liśćmi
i
postawiła go na stole wraz z garnuszkiem śmietanki.
Patrz, Lucjanie, dostałam dla ciebie poziomek. Lucjan tak zatopiony był w
czytaniu,
że nie słyszał. Wówczas Ewa siadła koło niego bez najlżejszej urazy:
czułość bowiem siostrzana znajduje niezmierną przyjemność w braterskiej
bezceremonialnośći.
Ale co tobie? wykrzyknęła widząc łzy błyszczące w oczach brata.
Nic, nic Ewuś rzekł ujmując siostrę wpół, przyciągając ją do siebie z dziwną
czułością, całując jej czoło, włosy, szyję.
Kryjesz się przede mną?
Więc słuchaj, kocha mnie!
Wiedziałam, że to nie dla mnie te pocałunki rzekła z dąsom biedna siostra
rumieniąc
się.
Będziemy wszyscy szczęśliwi wykrzyknął Lucjan łykając zupę wielkimi łyżkami.
Będziemy? powtórzyła Ewa. Tknięta tym samym przeczuciem, które ogarnęło
Dawida, dodała:
Będziesz nas mniej kochał!
Jeśli mnie znasz, jak możesz to przypuszczać? Ewa wyciągnęła doń rękę żywo;
następnie
sprzątnęła próżny talerz oraz glinianą ważkę i przysunęła potrawę przyrządzoną
własnymi rękami. Zamiast jeść. Lucjan odczytał list pani de Bargeton, na który
dyskretna
Ewa nie spojrzała, tyle miała szacunku i względów dla brata: jeśli chciał go jej
udzielić,
winna była czekać; jeżeli nie, czyż mogła wymagać? Czekała. Oto ów list:
Drogi mój Lucjanie, czemu miałabym odmówić Twemu duchowemu bratu poparcia,
którego użyczyłam Tobie? W moich oczach talenty mają równe prawa; ale znasz
przesądy
osób stanowiących moje towarzystwo. Tych, którzy tworzą arystokrację nieuctwa,
nie skłonimy
do uznania szlachectwa ducha. Jeżeli nie będę miała dość władzy, aby im narzucić
pana Sechard, uczynię Ci chętnie ofiarę z tego mizernego światka. Będzie to niby
starożytna
hekatomba. Ale, drogi Lucjanie, nie chciałbyś zapewne zmusić mnie, abym
przebywała
w towarzystwie osoby, której umysł albo obejście mogłoby mi się nie podobać.
Twoje
pochlebstwa
pouczyły mnie, jak łatwo przyjaźń Cię zaślepia! Czy będziesz miał do mnie urazę,
jeżeli przydam jedno zastrzeżenie do mej zgody? Chcę widzieć Twego przyjaciela,
osądzić
go, przekonać się osobiście, w interesie Twojej przyszłości, czy się nie
łudzisz. Czy nie
jest to jedno z owych macierzyńskich starań, które winna mieć dla Ciebie, mój
drogi poeto
Luiza de Negrepelisse?
Lucjan nie wiedział, z jakim artyzmem używa się w świecie słówka tak, aby dojść
do
nie, a nie do sprowadzenia t a k. Ten list był dlań triumfem Dawid pójdzie do
pani de Bargeton,
błyśnie tam majestatem geniuszu. W upojeniu, jakie sprawiało mu zwycięstwo
dające
mu wiarę w potęgę jego wpływu, przybrał postawę tak dumną, tyle nadziei odbijało
się
na jego twarzy opromieniając ją blaskiem, że siostra nie mogła się wstrzymać od
powiedzenia
mu, że jest piękny.
Jeżeli taka jest jak mówisz, ta pani musi cię bardzo kochać! W takim razie
czeka ją
dziś przykry wieczór, bo wszystkie kobiety będą cię wydzierały sobie. Piękny
będziesz,
Lucjanie, kiedy będziesz czytał swego "Świętego Jana na Patmos"! Chciałabym być
myszką,
aby się tam wśliznąć! Chodź, przygotowałam ci ubranie w pokoiku mamy.
Pokój ten nosił cechy schludnej i godnej nędzy. Było tam orzechowe łóżko z
białymi
firaneczkami,
u którego stóp rozciągał się chudy zielony dywanik. Komoda z drewnianym
blatem, stojące na niej lustro oraz kilka orzechowych krzeseł dopełniały
umeblowania. Na
kominku zegar przypominał dni minionego dostatku. Okno zdobiły białe firanki.
Ściany
obite były szarą tapetą w szare kwiatki. Podłoga, zapuszczona i farbowana przez
Ewę,
lśniła czystością. Na środku pokoju stal stoliczek, gdzie na czerwonej tacy ze
złoconymi
różyczkami znajdowały się trzy filiżanki i cukierniczka z limuzyńskiej
porcelany. Ewa sypiała
w przyległej alkówce, która mieściła wąskie łóżko, starą berżerkę i stolik do
roboty
pod oknem. Szczupłość tej okrętowej kajuty wymagała, aby oszklone drzwi były
wciąż
otwarte dla powietrza. Mimo nędzy, widniejącej w tych szczegółach, całość
oddychała
skromnością pracowitego życia. Dla tych. którzy znali matkę i dwoje dzieci,
obraz ten
przedstawiał wzruszającą harmonię.
Lucjan wiązał krawat, kiedy kroki Dawida rozległy się w dziedzińcu; równocześnie
nieomal pojawił się drukarz z miną człowieka, któremu spieszno przybyć.
Zwycięstwo. Dawidzie krzyknął ambitny chłopak triumfujemy! Kocha mnie!
Pójdziesz do niej.
Nie rzekł drukarz z zakłopotaniem przychodzę ci podziękować za ten dowód
przyjaźni, który mnie pobudził do poważnych dumań. Moje życie, Lucjanie jest
wytyczone.
Jestem Dawid Sechard, drukarz w Angouleme, którego nazwisko widnieje na
wszystkich
murach u spodu afiszów. Dla tej kasty jestem rękodzielnikiem, przemysłowcem,
jeżeli
wolisz, słowem: kupcem zagwożdżonym w sklepie przy ulicy de Beaulieu, na rogu
placu
du Murier. Nie mam jeszcze ani majątku takiego Kellera, ani sławy Despleina: oto
dwa rodzaje
potęgi, której szlachta usiłuje jeszcze przeczyć i która godzę się w tym z
poglądami
szlachty niczym jest bez umiejętności życia i wykwintnej formy. Czym mogę
usprawiedliwić ten nagły krok w górę? Stałbym się przedmiotem szyderstwa zarówno
dla
mieszczan, jak szlachty. Co do ciebie, ty jesteś w odmiennym położeniu. Prot nie
jest
obowiązany do niczego. Pracujesz nad zdobyciem wiadomości niezbędnych dla twoich
dzieł, możesz wytłumaczyć obecne zatrudnienie swoją przyszłością. Zresztą możesz
jutro
chwycić się czego innego, studiów prawnych, dyplomacji, urzędu. Słowem nie
jesteś ani
zarejestrowany, ani opatrzony etykietą. Korzystaj z tej swobody, krocz sam i
sięgaj po zaszczyty.
Kosztuj radośnie wszystkich rozkoszy, nawet tych, które daje próżność. Bądź
szczęśliwy, ja będę się cieszył twoim powodzeniem, będziesz drugim mną. Tak,
myśl moja
pozwoli mi żyć twoim życiem. Dla ciebie uczty, blaski świata i chybkie sprężyny
jego intryg.
Dla mnie surowe, mozolne życie przemysłowca i powolne prace nauki. Ty będziesz
naszą arystokracją rzekł spoglądając na Ewę. Kiedy będziesz się chwiał,
znajdziesz
moje ramię, aby cię podeprzeć. Jeżeli przyjdzie ci użalić się na jaką zdradę,
będziesz się
mógł skryć w nasze serca, znajdziesz tam niezmienną miłość.
Protekcja, fawory, dobra wola, podzielone na dwie głowy, mogłyby się wyczerpać,
szkodzilibyśmy sobie wzajem; idź przodem, będziesz mnie holował, gdy zajdzie
potrzeba.
Nie zazdroszczę ci zgoła, poświęcam się tobie. To, coś zrobił dla mnie,
ryzykując, iż stracisz
swą dobrodziejkę, kochankę może, raczej niżbyś mnie miał opuścić, niżbyś się
miał
mnie zaprzeć, ta prosta rzecz tak wielka, wiesz, Lucjanie, na zawsze związałaby
mnie z tobą,
gdybyśmy nie byli już braćmi! Nie miej ani wyrzutów, ani zgryzoty, iż na pozór
bie-
rzesz lepszą cząstkę. Po myśli mi jest taki podział. Wreszcie gdybyś mi nawet
zadał nieco
utrapień, kto wie, czy nie będę zawsze twoim dłużnikiem?
Mówiąc te słowa rzucił trwożliwe spojrzenie na Ewę, której oczy napełniły się
łzami,
zgadywała wszystko.
Wreszcie rzekł do zdumionego Lucjana ty jesteś zgrabny, masz ładną figurę,
umiesz się ładnie ubrać, wyglądasz na panicza w swoim niebieskim fraczku z
żółtymi guzikami
i prostych nankinowych spodenkach; ja wyglądałbym wśród tych ludzi na wyrobnika,
byłbym niezgrabny, skrępowany, mówiłbym głupstwa albo w ogóle nic. Ty, aby
uczynić zadość przesądowi nazwiska, możesz przybrać nazwisko matki, zwać się
Lucjanem
de Rubempre; ja jestem i będę zawsze Dawidem Sechard. Wszystko ci sprzyja, a
wszystko mnie szkodzi w tym świecie. Stworzony jesteś, aby w nim zdobyć miejsce.
Kobiety
będą ubóstwiać twą anielską twarz. Nieprawdaż, panno Ewo?
Lucjan skoczył Dawidowi na szyję i uściskał go. Ta skromność przecinała wiele
wątpliwości,
kłopotów. W jakiż sposób nie zdwoiłby swej czułości dla człowieka, który przez
przyjaźń doszedł do tych samych refleksji, jakie jemu podyktowała ambicja? Obaj
czuli, iż
droga się wygładziła, serce ambitnego chłopca oraz jego przyjaciela wzbierało
radością.
Był to jeden z owych rzadkich momentów w życiu, kiedy wszystkie siły są łagodnie
napięte,
wszystkie struny drgają wydając pełne tony. Ale ten rozsądek pięknej duszy
potęgował
jeszcze w Lucjanie skłonność sprawiającą, iż człowiek wszystko odnosi do siebie.
Wszyscy powiadamy, mniej albo więcej, jak Ludwik XIV: "Państwo to ja".
Bezwzględna czułość matki i siostry, poświęcenie Dawida, przyzwyczajenia, jakich
nabrał
widząc się przedmiotem tajemnych wysiłków trojga istot, dawały Lucjanowi
wszystkie
wady rozpieszczonego panicza. rodziły w nim ów egoizm, który żre wysokie sfery
społeczne. Pani de Bargeton podsycała ten egoizm zachęcając Lucjana, by
zapomniał
swoich zobowiązań wobec matki, siostry i Dawida. Jeszcze się to nie stało; ale
czyż nie
należało się lękać, iż rozszerzając krąg swej ambicji będzie musiał myśleć tylko
o sobie,
aby się w nim utrzymać?
Skoro minęło wzruszenie. Dawid zwrócił uwagę Lucjana. że jego poemat "Święty Jan
na Patmos" jest może zbyt biblijny, aby go czytać wobec ludzi mało obytych z
apokaliptyczną
poezją. Lucjan, który miał wystąpić wobec najtrudniejszej publiczności
departamentu,
był niespokojny. Dawid poradził mu, aby wziął Andrzeja Chenier i wątpliwą
przyjemność
zastapił pewną rozkoszą. Lucjan czyta doskonale, spodoba się z pewnością i okaże
skromność, którą mu wezmą za dobre. Jak większość młodych ludzi, obaj
przypisywali
ludziom swą inteligencję i swoje przymioty. Jeżeli młodość, która jeszcze nie
zgrzeszyła,
twarda jest dla błędów drugich, użycza im wzajem swoich wspaniałych wierzeń.
Trzeba w
istocie dobrze doświadczyć życia, nim się uzna, iż wedle pięknego powiedzenia
Rafaela,
zrozumieć to znaczy dorównać. Na ogół zmysł poezji rzadki jest we Francji, gdzie
inteligencja
wysusza rychło źródło świętych łez ekstazy, gdzie nikt nie chce podjąć trudu
uprawiania
rzeczy wzniosłych, zgłębienia ich. zapuszczenia wzroku w nieskończoność. Lucjan
miał zetknąć się pierwszy raz z tępotą i chłodem świata. Wstąpił do Dawida, aby
wziąć
tomik Andrzeja Chenier.
Skoro kochankowie zostali sami, Dawid uczuł się bardziej zakłopotany niż
kiedykolwiek.
Zdany na pastwę tysiącznych obaw, pragnął i obawiał się pochwały: byłby chciał
uciec; i wstydliwość bowiem posiada swą kokieterię! Biedny kochanek nie śmiał
powiedzieć
słowa, które by trąciło przymówką o podziękę; każdy wyraz zdawał mu się
niebezpieczny;
milczał tedy z miną zbrodniarza. Ewa, która odgadywała tortury tej skromności,
bawiła się przedłużając milczenie; ale kiedy Dawid skręcił kapelusz w dłoni
chcąc się pożegnać,
uśmiechnęła się.
Panie Dawidzie rzekła skoro pan wzgardził Wieczorem u pani de Bargeton,
moglibyśmy go spędzić razem. Ładnie jest; chce pan przejść się trochę nad
Charentą?
Pomówimy
o Lucjanie.
Dawid miał ochotę paść do stóp uroczej dziewczyny. Ewa zamknęła w głosie
nieoczekiwane
nagrody; tkliwością akcentu rozwiązała trudności sytuacji; propozycja jej była
więcej niż pochwałą; był to pierwszy dar miłości.
Tylko rzekła widząc gest Dawida niech mi pan użyczy kilka minut na
przebranie
się.
Dawid, który w życiu nie wiedział, co to piosenka, wyszedł nucąc, co zdziwiło
zacnego
Postela i wzbudziło w nim silne podejrzenie co do stosunków Ewy i drukarza.
Najdrobniejsze okoliczności tego wieczoru wyryły niezatarty ślad w sercu
Lucjana, tak
czułym na pierwsze wrażenia. Jak wszyscy niedoświadczeni kochankowie zjawił się
tak
wcześnie, że Luizy jeszcze nie było w salonie, pan de Bargeton znajdował się
sam. Lucjan
rozpoczął już pierwsze kroki w tej szkole drobnych podłostek, którymi kochanek
zamężnej
kobiety kupuje swoje szczęście, a które dają kobietom miarę tego, co mogą odeń
uzyskać;
nigdy jednakże dotąd nie znalazł się oko w oko z panem de Bargeton.
Szlachcic ów odznaczał się ubóstwem myśli wahającym się pomiędzy nieszkodliwą
nicością,
która jest jeszcze w stanie coś zrozumieć, a wyniosłą głupotą, która nie chce
niczego
uznać ani niczemu dać się przekonać. Przejęty ważnością towarzyskich obyczajów i
pragnąc dla wszystkich być uprzejmy, przybrał, jako jedyną wymowę, nie schodzący
mu z
twarzy uśmiech. W dobrym czy złym humorze, niezmiennie się uśmiechał. Uśmiechał
się
zarówno słysząc najsmutniejszą wiadomość, jak również gdy ktoś mu zwiastował
szczęśliwe
wydarzenie. Uśmiech ten starczył wszystkiemu, stosownie do wyrazu, jaki mu
nadawał pan de Bargeton. Jeśli trzeba było koniecznie bezpośredniego uznania,
wzmacniał
uśmiech uprzejmym, głośnym śmiechem, decydując się na wydanie z siebie słowa
jedynie
w ostatniej konieczności. Pozostanie z kimś sam na sam przyprawiało go o jedyną
troskę,
jaka mąciła spokój jego roślinnego życia; wówczas bowiem zmuszony był szukać
czegoś
w bezmiarze swej wewnętrznej próżni. Najczęściej ratował się z kłopotu wracając
do naiwnych
obyczajów dziecięctwa: po prostu myślał głośno, wtajemniczał słuchacza w
najdrobniejsze
szczegóły swego życia; wypowiadał swoje potrzeby, swoje wrażenia, które dla
niego były czymś na kształt myśli. Nie mówił o deszczu ani o pogodzie; nie
wpadał w owe
pospolite ogólniki, które stanowią ucieczkę głupców, przeciwnie, poruszał
najpoufniejsze
sprawy istnienia. Żona namówiła mnie dziś rano na cielęcinę, którą sama bardzo
lubi. i
dziwnie mi teraz nieswojo na żołądku. Wiem, że tak będzie, a zawsze dam się
złapać;
niech mi pan wytłumaczy coś podobnego? Albo: Miałem właśnie zadzwonić, aby
mi
podano szklankę wody z cukrem. może i pan sobie życzy za jednym zachodem?
Albo:
Jutro przejadę się konno, wybiorę się do teścia. Te zwięzłe zdanka, które
nie dawały
tematu do dyskusji, wyrywały krótkie tak lub nie z ust gościa, po czym rozmowa
padała na
płask. Wówczas pan de Bargeton żebrał pomocy interlokutora zwracając ku niemu
swój
nos dychawicznego mopsa: wytrzeszczał nań tępe oczy, każde innej barwy, w sposób
mający
oznaczać: "I cóż pan powie?" Nudziarzy lubiących rozprawiać o sobie ubóstwiał po
prostu; przysłuchiwał się im z wytężoną i delikatną uwagą, która czyniła go w
ich oczach
tak cennym partnerem rozmowy, że gaduły z Angouleme przypisywały mu tajoną
inteligencję
i dopatrywały się niesprawiedliwości w powszechnym o nim sądzie. Toteż skoro im
już brakło słuchaczy, szli kończyć swoje opowiadania lub wywody przed poczciwym
szlachcicem, pewni, że spotkają się z pełnym uznania uśmiechem. W salonie żony,
co
dzień pełnym gości, czuł się pan de Bargeton wyśmienicie. Zajmował się
najdrobniejszymi
szczegółami: patrzał, kto wchodzi, witał nowo przybyłego z uśmiechem i prowadził
go do
żony; śledził tych, którzy mieli się do odejścia, i odprowadzał ich do drzwi,
odwzajemniając
ukłon swoim wieczystym uśmiechem. Gdy wieczór był ożywiony i gdy już widział, iż
każdy jest przy swym zajęciu, wówczas, szczęśliwy w swojej niemocie, wystawał
jak bocian
na długich nogach, udając, iż przysłuchuje się politycznej rozmowie, lub też
przyglądał
się kartom któregoś z graczy, nic nie rozumiejąc, bo nie miał pojęcia o żadnej
grze;
wreszcie przechadzał się zażywając tabakę i oddając się szczęśliwemu trawieniu.
Anais
stanowiła wdzięk jego życia, dawała mu niesłychane rozkosze. Gdy robiła horrory
w salonie,
wyciągał się w berżerce podziwiając ją, ponieważ zdejmowała zeń ciężar rozmowy.
Sprawiało mu przyjemność odgadywać sens jej odezwań; że zaś często chwytał go aż
w
długi czas po wygłoszeniu zdania, pozwalał sobie na śmiechy, które strzelały
niby zagrzebane
w ziemi i potrącone nogą granaty. Szacunek jego dla żony graniczył z
ubóstwieniem;
a czyż ubóstwienie czegokolwiek nie starczy na szczęście całego życia? Jako
rozumna i
szlachetna osoba, Anais nie nadużywała swej przewagi, odgadłszy w mężu ową łatwą
naturę
dziecka, które niczego innego nie pragnie, jak tylko, aby nim kierowano.
Nauczyła się
dbać o niego tak, jak się dba na przykład o płaszcz; utrzymywała męża czysto,
czesała,
karmiła, pielęgnowała; czując tę dbałość, pan de Bargeton nabrał dla żony psiego
wprost
przywiązania. Tak łatwo jest dawać szczęście, które nic nie kosztuje! Pani de
Bargeton, nie
widząc u męża innej słabości prócz dobrego stołu, dawała mu znakomite obiady;
miała
dlań współczucie; nigdy się na niego nie skarżyła, tak iż ten i ów, nie
rozumiejąc, że źródłem
milczenia jest jej duma, przypisywał panu de Bargeton jakieś ukryte przymioty.
Ułożyła
go zresztą niemal po żołniersku, tak iż człowiek ten ślepo poddawał się we
wszystkim
woli żony. Mówiła mu: Musisz iść z wizytą do pana X lub pani Y i szedł
natychmiast,
jak żołnierz na posterunek. W jej obecności trzymał się nieruchomo, jakby
prezentując
broń. W tej chwili była mowa o tym. aby przeprowadzić wybór tego milczka na
posła.
Lucjan bywał w tym domu zbyt krótko, aby uchylić zasłonę, pod którą ukrywał się
ów
nieprawdopodobny charakter. Pan de Bargeton, zatopiony w swojej berżerce i
zdający się
wszystko widzieć i rozumieć, otulony w godność milczenia, zdawał mu się
imponującą
osobistością. Zamiast go uważać za kamienny słupek, Lucjan uczynił zeń groźnego
Sfinksa,
mocą tej skłonności, która ludziom obdarzonym wyobraźnią każe wszystko
powiększać
i wszystkiemu dawać życie; uważał tedy za potrzebne zabiegać o jego łaski.
Zjawiam się pierwszy rzekł kłaniając się z dozą uszanowania nieco większą od
tej, do jakiej poczciwiec był przyzwyczajony.
To dosyć naturalne odpowiedział pan de Bargeton. Lucjan przyjął te słowa
jako
zjadliwość zazdrosnego męża, zaczerwienił się i spojrzał w lustro dla
kontenansu.
Pan mieszka w Houmeau rzekł pan de Bargeton a osoby, które mieszkają
dalej,
przybywają zawsze wcześniej niż te, które mieszkają blisko.
Na czym to polega? zapytał Lucjan przybierając uprzejmą minę.
Nie wiem odparł pan de Bargeton, który już zapadł w swą nieruchomość.
Nie chciał pan nad tym pomyśleć dodał Lucjan. Człowiek zdolny uczynić
spostrzeżenie
łatwo znalazłby jego przyczynę.
Ach rzekł pan de Bargeton przyczyny finalne. He he!...
Lucjan począł wysilać mózg, aby podtrzymać rozmowę, która po tych słowach
upadła.
Pani de Bargeton zapewne się ubiera? rzekł ze drżeniem, zawstydzony głupotą
tego zapytania.
Tak, ubiera się odparł mąż najnaturalniej. Lucjan podniósł oczy ku belkom
sufitu
pomalowanym na szaro, nie mogąc znaleźć dalszego frazesu; zarazem spostrzegł,
nie bez
przestrachu, że mały wiszący świecznik ze starymi wisiorkami z kryształu
uwolniono z gazy
i opatrzono świecami. Meble były bez pokrowców; na czerwonym adamaszku widniały
spłowiałe kwiaty. Te przygotowania zwiastowały, iż zebranie będzie niezwykłe. W
duszy
poety poczęła się budzić wątpliwość co do własnego kostiumu: był w butach. Ze
zdumieniem
połączonym z obawą podszedł obejrzeć wazon japoński, zdobiący konsolkę z
girlandami,
z czasów Ludwika XV; po czym przeląkł się, iż narazi się mężowi nie starając się
o
jego względy, i postanowił próbować, czy poczciwiec nie ma jakiego konika, na
którego
by go można wsadzić.
Pan rzadko wyjeżdża rzekł do pana de Bargeton podchodząc ku niemu.
Rzadko.
Znowu milczenie. Pan de Bargeton śledził jak podejrzliwa kotka najmniejsze
poruszenie
Lucjana, który mącił jego spokój. Każdy z nich lękał się drugiego.
"Czyż miałby podejrzenia co do moich częstych wizyt? pomyślał Lucjan. Wydaje
się jakiś bardzo nieżyczliwy!"
W tej chwili, szczęśliwie dla Lucjana, z trudnością wytrzymującego niespokojne
spojrzenia,
jakimi pan de Bargeton obrzucał go przechadzając się tam i z powrotem, stary
służący,
dzisiaj przybrany w liberię, oznajmił pana du Chatelet. Baron wszedł z całą
swobodą,
przywitał się poufale z de Bargetonem, Lucjana zaś obdarzył lekkim skinieniem
głowy,
które wówczas było w modzie, lecz które Lucjanowi wydało się lekceważące. Du
Chatelet
miał pantalony olśniewającej białości, ze strzemiączkami, które utrzymywały je w
formie.
Trzewiki cienkie i lśniące, wykwintne niciane pończochy. Na białej kamizelce
zwieszał się
czarny sznureczek od lorynetki. Krój i fason czarnego fraka świadczyły o ich
paryskim
pochodzeniu.
Cała postać usprawiedliwiała reputację pięknisia i zdobywcy; ale wiek obarczył
go już małym brzuszkiem, którego okrągłość z trudem dała się wciskać w granice
elegancji.
Baron malował włosy i faworyty, posiwiałe w trudach podróży; to dawało coś
twardego
jego fizjonomii. Cera, niegdyś bardzo delikatna, przybrała miedziany odcień,
właściwy
ludziom wracającym z Indii; bądź co bądź, cała postać, choć nieco śmieszna przez
nie starzejące
się pretensje, zdradzała jednak przystojnego sekretarza do szczególnych poruczeń
Jej Cesarskiej Wysokości. Ujął palcami lorynetkę, obrzucił spojrzeniem nankinowe
spodnie Lucjana, buty, kamizelkę, niebieski fraczek miejscowego chowu, słowem,
całą
osobę rywala. Następnie schował z flegmą lorynetkę do kamizelki, jakby chciał
powiedzieć:
"Jestem zadowolony". Zmiażdżony zrazu elegancją finansisty, Lucjan pomyślał, iż
przyjdzie dlań chwila odwetu, gdy ukaże całemu zebraniu swą twarz ożywioną
tchnieniem
poezji, niemniej jednak doświadczył w duszy żywego cierpienia, które wzmogło
jeszcze
wewnętrzną niepewność, płynącą z mniemanej niechęci pana de Bargeton. Baron
wyraźnie
pragnął przygnieść Lucjana całym ciężarem społecznej wyższości, aby tym bardziej
upokorzyć
jego nędzę. Pan de Bargeton, który liczył na to, iż teraz nie będzie się już
potrzebował
odezwać ani słowem, stropił się milczeniem, jakie zachowali obaj rywale badając
się wzrokiem, ale gdy już się znalazł w ostatecznym kłopocie, miał jedno
pytanie, które
chował jako deskę ratunku i które uznał za stosowne wyrzucić, przybierając minę
pełną
zainteresowania:
I cóż, drogi panie rzekł do pana du Chatelet cóż tam nowego? Co mówią w
świecie?
Ależ odparł ze złośliwą intencją dyrektor podatków coś nowego to pan
Chardon.
Niech się pan zwróci do niego. Czy przynosi nam pan jaki ładny poemacik?
zapytał
swobodnie baron poprawiając pukiel starannie ułożonych włosów.
Aby się przekonać, czy jest coś wart, powinien bym go przedłożyć pańskiej
ocenie
odparł Lucjan. Pan baron uprawiał poezję wcześniej ode mnie.
Ba, kilka niezłych kupletów skleconych dla rozrywki, jakieś okolicznościowe
piosenki,
romance, z których dopiero muzyka coś robiła, wreszcie sążniowa epistoła do
jednej
z sióstr Buonapartego (niewdzięcznik!!), to jeszcze nie są tytuły do sławy!
W tej chwili pani de Bargeton ukazała się w całym blasku starannie
wypielęgnowanej
toalety. Na głowie miała żydowski zawój ozdobiony wschodnią agrafą; gazowa
szarfa, pod
która błyszczały kamee naszyjnika. okręcała się wdzięcznie koło szyi; suknia z
wzorzyste
malowanego muślinu, o krótkich rękawach, pozwalała jej odsłonić szereg bransolet
piętrzących
się na białych ramionach. Ten teatralny strój oczarował Lucjana. Pan du Chatelet
posunął się w stronę królowej zasypując ją ckliwymi komplementami, które
wywołały na
twarzy Luizy uśmiech, tak szczęśliwa była, że te pochwały spotykają ją w
obecności Lucjana.
Wymieniła tylko jedno spojrzenie z drogim poetą i odpowiedziała dyrektorowi
podatków
raniąc go grzecznością, która odtrącała go na sto kroków.
Równocześnie poczęli się zjawiać zaproszeni goście. Najpierw ukazali się biskup
i
wielki wikariusz, dwie godne i uroczyste postaci, które tworzyły wybitny
kontrast. Jego
Dostojność był wysoki i chudy, towarzysz jego krótki i tłusty. Obaj mieli
błyszczące oczy,
jednakże biskup był blady, policzki zaś wielkiego wikariusza tryskały rumieńcem
zdrowia.
Obaj odznaczali się umiarkowaniem gestów i poruszeń, wydawali się bardzo
ostrożni;
wstrzemięźliwość ich i milczenie miały w sobie coś onieśmielającego; uchodzili w
okolicy
za bardzo tęgie głowy.
Tuż za księżmi wkroczyli oboje państwo de Chandour, niezwykłe postaci, które
mogłyby
się wydać czystym wymysłem ludziom nie znającym prowincji. Mąż Amelii, kobiety,
która występowała jako antagonistka pani de Bargeton, pan de Chandour, nazywany
krótko
Stanisławem, był to młody (niegdyś) człowiek, jeszcze szczupły w czterdziestym
piątym
roku, o twarzy podziurkowanej jak sito. Krawat miał zawsze zawiązany w ten
sposób,
iż przedstawiał dwa groźnie sterczące ostrza, jedno na wysokości prawego ucha,
drugie
pochylone ku czerwonej wstążeczce legii. Poły u fraka były szeroko odgięte.
Kamizelka,
bardzo otwarta, odsłaniała koszulę wzdętą, nakrochmalona, zapiętą o wiele za
bogatymi i
ciężkimi broszami. Słowem, cały strój odznaczał się przesadą, która czyniła zeń
coś tak
karykaturalnego,
iż widząc go obcy nie mogli się wstrzymać od śmiechu. Stanisław spoglądał
wciąż po sobie od góry do dołu z pewnym zadowoleniem, sprawdzając liczbę guzików
u
kamizelki, śledząc faliste linie obcisłych majtek, pieszcząc swoje łydki
spojrzeniem, które
zatrzymywało się miłośnie na końcach bucików. Gdy przestawał się tak oglądać,
oczy jego
szukały lustra; badał, czy włosy są dość starannie ułożone, spoglądał po
kobietach okiem
pełnym zadowolenia, wkładając palec do kieszeni od kamizelki i przeginając się w
tył.
Wszystkie te kogucie pozy zapewniały mu powodzenie w arystokratycznym
towarzystwie,
gdzie uchodził za wzór męskiej piękności. Rozmowa jego naszpikowana była
przeważnie
pieprznymi aluzjami, modą XVIII wieku. Ten nieznośny styl czynił go dość mile
widzianym
w towarzystwie kobiet: bawiły je te koncepta. Pan du Chatelet zaczynał budzić w
nim
pewien niepokój. W istocie, zaintrygowane obojętnością pięknego podatkowca,
pobudzone
minami dającymi do zrozumienia, iż darmo kusiłyby się wyprowadzić go z
obojętności,
podrażnione wreszcie pozami znudzonego sułtana, kobiety zabiegały o niego żywiej
jeszcze
niż zaraz po przybyciu, odkąd pani de Bargeton zajęta była swym angulemskim
Byronem.
Amelia była to nieduża kobietka o niezręcznie komedianckich tonach, pulchna,
biała, z
czarnymi włosami, przesadna, głośna, z pretensjonalną główką obładowaną piórami
w lecie,
kwiatami w zimie; lubująca się w wymowie, którą wszelako przerywał swym
akompaniamentem
gwizd starannie tajonej astmy.
Pan de Saintot, nazywany Astolfem, prezes Towarzystwa Rolniczego, rumiany,
wysoki
i zażywny, wkroczył prowadzony przez żonę, dość podobną do zasuszonej paproci;
zwano
ją Lili, skrócenie Elizy. Imię to, nasuwające pojęcie czegoś dziecinnego,
kłóciło się z
usposobieniem i wzięciem pani de Saintot, kobiety uroczystej, dewotki oraz
zgryźliwej i
namiętnej karciarki. Astolf uchodził za pierwszorzędną głowę naukową. Mimo iż
ignorant
dziewiątej próby, wypocił wszelako artykuły "Cukier" i "Spirytus" w słowniku
rolniczym,
które to płody swego ducha złupił po kawałku we wszystkich arytkułach
dziennikarskich
oraz dawnych dziełach, gdzie była mowa o tych produktach. Cały departament
wierzył, iż
pracuje on nad traktatem o nowożytnej uprawie roli. Mimo iż spędzał całe rano w
gabinecie,
nie napisał jeszcze w ciągu dwunastu lat ani dwóch stronic. Jeżeli ktoś go
zaszedł,
przyjmował gościa przewracając w papierach, szukając zarzuconej notatki lub też
zacina-
jąc pióro; ale czas spędzany w gabinecie schodził mu na głupstwach: czytał
pomału dziennik,
wycinał scyzorykiem figurki z korka, rysował fantastyczne wzory na bibule;
przerzucał
Cycerona, aby zeń wyłowić jakieś zdanie lub ustęp, którego treść dałaby się
zastosować
do bieżących wypadków, następnie, wieczór, silił się sprowadzić rozmowę na
przedmiot
pozwalający mu powiedzieć: Jest w Cyceronie stronica, o której można by
myśleć,
iż napisał ją z myślą o tym, co się dzieje dzisiaj. Za czym recytował ustęp,
ku wielkiemu
zdumieniu słuchaczy, którzy powtarzali między sobą: Doprawdy, Astolf to istna
studnia wiedzy. Osobliwy fakt obiegał całe miasto i podtrzymywał pochlebne
sądy o
panu de Saintot.
Po tej parze wszedł pan de Bartas, zwany Adrianem, posiadacz basowego głosu i
mający
ogromne pretensje do muzyki. Miłość własna uczyniła go niewolnikiem solfedżia:
zaczął
od podziwiania własnego śpiewu, następnie jął rozprawiać o muzyce, a w końcu
wyłącznie
się nią zajmować. Sztuka muzyczna stała się u niego rodzajem monomanii; ożywiał
się jedynie mówiąc o muzyce; będąc gdzieś na wieczorze przechodził męki, póki go
nie poproszono, aby zaśpiewał. Z chwilą gdy raz odryczał swą arię zaczynało się
dlań życie:
nadymał się, prostował, przyjmując komplementy robił skromne minki; mimo to
przechodził
od grupy do grupy, aby uszczknąć daninę pochwał: następnie, skoro temat się
wyczerpał,
wracał do muzyki, podnosząc trudności swej arii lub wychwalając kompozytora.
Aleksander de Brebian, mistrz sepii, rysownik, który zanieczyszczał pokoje
przyjaciół
niezdarnymi płodami i zapaskudzał albumy całego departamentu, wszedł z panem de
Bartas.
Każdy z nich prowadził pod rękę żonę przyjaciela. Wedle relacyj miejscowej
kroniki
skandalicznej transpozycja ta była zupełna. Dwie kobiety, Lolotka (Karolina de
Brebian) i
Fifinka (Józefina de Bartas), w jednakim stopniu pochłonięte problemami
chusteczki, garnituru,
doboru kłócących się kolorów, pragnęły za wszelką cenę uchodzić za paryżanki i
zaniedbywały dom, gdzie wszystko szło bez ładu i składu. O ile obie żony,
wciśnięte jak
lalki w sporządzone tanim kosztem suknie, stanowiły obraz krzyczących jaskrawo
kolorów,
mężowie ich, w charakterze artystów, pozwalali sobie na prowincjonalne
zaniedbanie,
które czyniło z nich istotnie osobliwe zjawisko. Zużyte i pomięte ubrania dawały
im wygląd
komparsów, jacy w podrzędnych teatrzykach przedstawiają wytworne towarzystwo
sproszone na wesele.
Między figurami, które wpłynęły do salonu, jedną z najoryginalniejszych była
postać
hrabiego de Senonches, arystokratycznie zwanego Jakubem. Był to wielki
myśliwiec, wysoki,
chudy, o ogorzałej cerze, ujmujący jak niedźwiedź, nieufny jak wenecjanin,
zazdrosny
jak Maur i żyjący w doskonałej przyjaźni z panem du Hautoy, inaczej zwanym
Francis,
przyjacielem domu.
Pani de Senonches (Zefiryna) była to osoba postawna i ładna, ale o twarzy już
pocętkowanej
ostrością krwi, dzięki której uchodziła za kobietę wymagającą. Wiotka jej kibić,
delikatne
kształty pozwalały jej przybierać omdlewające pozy, które trąciły afektacją,
ale które stanowiły świadectwo zawsze zadowolonych kaprysów pieszczonej osoby
Francis
był to dość dystyngowany mężczyzna, który rzucił konsulat w Walencji i nadzieję
dyplomatycznej
kariery, aby się zagrzebać w Angouleme obok Zefiryny, inaczej zwanej Zizi.
Eks-konsul troszczył się o dom, zajmował się wychowaniem dzieci, uczył je obcych
języków,
zarządzał majątkiem państwa de Senonches z bezwzględnym poświęceniem. Angouleme
pańskie, Angouleme urzędowe, Angouleme mieszczańskie długo komentowały tę
doskonałą harmonię stadła w trzech osobach; ale z biegiem czasu owa tajemnica
trójcy
małżeńskiej wydała się tak rzadka i ładna, iż pan du Hautoy ściągnąłby na siebie
opinię
głęboko niemoralnego człowieka, gdyby objawił chęć ożenienia się. Poza tym
zaczęto
podejrzewać
niepokojące tajemnice w nadzwyczajnym przywiązaniu pani de Senonches do
chrześniaczki, noszącej nazwisko de la Haye, która bawiła przy niej jako panna
do towarzystwa,
i mimo pozornej niezgodności dat znajdowano uderzające podobieństwo pomię-
dzy Franciszką de la Haye a panem Franciszkiem du Hautoy. Kiedy Jakub polował w
okolicy,
każdy pytał go o Frania, on zaś opowiadał o drobnych niedomaganiach swego
dobrowolnego
intendenta, okazując większą pieczołowitość o niego niż o żonę. Zaślepienie to
wydawało się u człowieka zazdrosnego z natury tak osobliwe, że najlepsi
przyjaciele pana
de Senonches bawili się wyciąganiem go na słówka, objaśniając rzecz tym, którzy
nie znali
tajemnicy, aby im dostarczyć zabawy. Pan du Hautoy był to wymuskany dandys, u
którego
dbałość o własną osobę wyrodziła się w mizdrzenie i dzieciństwo. Zajmował się
swoim
kaszlem, snem, trawieniem. Zefiryna doprowadziła swoje factotum do tego, iż
naprawdę
zrobił się chorowity; otulała go w watę, spowijała, opychała lekarstwami,
karmiła go
wyszukanymi
damami jak salonowego pieska; nakazywała mu taką lub inną potrawę albo,
przeciwnie, zabraniała; haftowała mu kamizelki, fontazie i chustki do nosa;
przyzwyczaiła
go w końcu do noszenia tak ładnych rzeczy, iż przekształciła go w rodzaj
japońskiego
bożka. Harmonia między tą parą była bez najlżejszej chmurki: Zizi spoglądała co
chwila
na Frania, Franio zdawał się czerpać myśli w oczach Zizi.
Ganili, uśmiechali się razem, zdawali się porozumiewać z sobą dla powiedzenia
najprostszego
"dzień dobry".
Najbogatszy właściciel ziemski w okolicy, człowiek będący przedmiotem
powszechnej
zazdrości, margrabia de Pimentel, i jego żona, którzy we dwoje reprezentowali
czterdzieści
tysięcy franków renty i spędzali zimę w Paryżu, przybyli ze wsi karetą wraz ze
swymi sąsiadami,
baronostwem de Rastignac. Tym ostatnim towarzyszyła ciotka oraz córki, dwie
urocze młode osoby, doskonale wychowane, biedne, ale ubrane z ową prostotą,
która tak
podnosi naturalną urodę. Wejściu tych osób, stanowiących niewątpliwie elitę
zebrania,
towarzyszyło
chłodne milczenie i pełne zazdrości uszanowanie, zwłaszcza gdy każdy zauważył
niezwykle czułe powitanie, jakim przyjęła ich pani de Bargeton. Te dwie rodziny
należały do niewielkiej ilości ludzi, którzy na prowincji trzymają się powyżej
plotek, nie
mieszają się do żadnej koterii, żyją na uboczu i zachowują godność nakazującą
szacunek.
Panów de Pimentel i de Rastignac nazywano ich tytułem; żadna poufałość nie
łączyła ich
żon ani córek z wielkim światem Angouleme; nadto blisko znajdowali się
arystokracji
dworu, aby się zniżać do prowincjonalnych małostek.
Prefekt i generał zjawili się na końcu w towarzystwie wiejskiego szlachcica,
który tego
rana przyniósł Dawidowi swój memoriał o jedwabnikach. Był to z pewnością mer
jakiegoś
powiatu, człowiek zamożny i poważany; ale strój jego i wzięcie zdradzały, iż
zupełnie odwykł
od towarzystwa. Czuł się skrępowany w swoim fraku, nie wiedział, co zrobić z
rękami,
mówiąc kręcił się dokoła interlokutora, podnosił się z krzesła i siadał
odpowiadając
na pytanie, zdawał się gotów do oddania posług domowych; był kolejno natrętny,
niespokojny,
poważny, skwapliwie śmiał się z każdego żartu, słuchał ze służalczym
nabożeństwem,
to znów przybierał wyraz podejrzliwy, myśląc, że sobie drwią z niego. Kilka razy
w ciągu wieczora, rozpierany swym memoriałem, usiłował mówić o jedwabnikach; ale
nieszczęśliwie trafił na pana de Bartas który mu odpalił muzyką, i na pana de
Saintot, który
mu przytoczył Cycerona. Gdzieś w połowie wieczoru biedny mer doszedł w końcu do
porozumienia z jakąś wdową i jej córką, paniami du Brossard, nie najmniej
interesującymi
figurami tego zebrania. Jedno słowo określi wszystko: były równie ubogie, jak
dobrze urodzone.
Ubiór ich zdradzał ową pretensję do stroju, która osłaniała tajoną nędzę. Pani
du
Brossard wychwalała bardzo niezręcznie i przy każdej sposobności swoją rosłą i
pulchną
córeczkę, liczącą dwadzieścia siedem lat, która jakoby grała biegle na
fortepianie; stroiła ją
oficjalnie we wszystkie upodobania ludzi mogących być kandydatami do małżeństwa.
W
żądzy ustalenia losu kochanej Kamilli twierdziła, jednego i tego samego
wieczoru, że Kamilla
lubi koczowniczy tryb garnizonów i spokojne życie gospodarza wiejskiego,
pilnującego
zagrody. Obie zachowywały obrażoną słodko-kwaśną godność osób, nad którymi
każdy z przyjemnością ubolewa, którymi ludzie interesują się przez egoizm i
które zgłębiły
pustkę pocieszających słówek, jakimi świat lubi częstować nieszczęśliwych. Pan
de Severac
miał pięćdziesiąt dziewięć lat, był wdowcem i bezdzietnym; matka i córka
słuchały tedy
z nabożnym podziwem szczegółów, jakich im udzielał co do swej hodowli
jedwabników.
Córka zawsze lubiła zwierzęta rzekła matka. Toteż, ponieważ jedwab, który
wyrabiają te małe bydlątka, interesuje kobiety, poproszę pana o pozwolenie
odwiedzenia
go w Severac dla pokazania Kamilli, w jaki sposób to się zbiera. Kamilla jest
tak inteligentna,
że w jednej chwili zrozumie wszystko, co pan jej powie. Przecież ona kiedyś
zrozumiała
odwrotny stosunek kwadratu odległości!
Zdanie to zakończyło chlubnie rozmowę między panem de Severac a panią du
Brossard,
po lekturze Lucjana.
Kilku codziennych gości wmieszało się swobodnie w zgromadzenie; przybyło i paru
młodych obywatelskich synków, nieśmiałych, milczących, wystrojonych jak
monstrancje,
szczęśliwych, iż zaproszono ich na tę literacką uroczystość. Najśmielszy z nich
rozzuchwalił
się tak dalece, iż wdał się w dłuższą rozmowę z panną de la Haye. Kobiety
zasiadły
poważnie kołem, za którym stali mężczyźni. To zebranie ekscentrycznych
osobistości,
w na j różnorodnie j szych kostiumach, o grubo malowanych twarzach, wydało się
bardzo
imponujące Lucjanowi, którego serce poczęło bić, gdy uczuł się przedmiotem tylu
spojrzeń.
Jakkolwiek z natury śmiały, niełatwo wytrzymał tę pierwszą próbę, mimo zachęty
ze
strony swej uwielbianej, która rozwinęła całe bogactwo ukłonów i
najwyszukańszych gracji,
przyjmując te dostojne szczyty angulemskiego towarzystwa. Gnębiące uczucie
zakłopotania
wzmogła jeszcze okoliczność, łatwa do przewidzenia, ale która musiała zmrozić
młodego człowieka, jeszcze nie obytego z taktyką świata. Lucjan, cały zmieniony
we
wzrok i słuch, słyszał, iż Luiza, pan de Bargeton, biskup i kilku zaufanych pani
domu nazywają
go panem de Rubempre, reszta zaś owej tak groźnej publiczności panem Chardon.
Onieśmielony pytającymi spojrzeniami ciekawych, przeczuwał dźwięk swego
mieszczańskiego
nazwiska po samym ruchu warg; odgadywał sądy, jakie wydawano o nim z
ową prowincjonalną szczerością, często nazbyt bliską grubiaństwa.
Te niespodziane a ciągłe ukłucia uczyniły go jeszcze bardziej nieswoim. Czekał
niecierpliwie
rozpoczęcia lektury, która by uśmierzyła jego wewnętrzną torturę; ale Jakub
opowiadał pani de Pimentel przygody ostatniego polowania; Adrian zapuścił się z
panną
Laurą de Rastignac w rozmowę o nowej gwieździe muzycznej, Rossinim; Astolf,
który nauczył
się z dziennika na pamięć opisu nowego pługa, wykładał go baronowi. Nie wiedział
Lucjan, biedny poeta, iż żaden z tych mózgów, wyjąwszy pani de Bargeton, nie był
zdolny
zrozumieć poezji. Wszystkie te osoby, pozbawione wrażeń, zbiegły się tu łudząc
się same
co do widowiska, jakie je czekało. Istnieją słowa, które na kształt trąb i
cymbałów budy
jarmarcznej zawsze przyciągają publiczność. Słowa piękno, sława, poezja mają
czar, który
działa nawet na najgrubsze umysły. Skoro wszyscy się zebrali, kiedy ustały
rozmowy nie
bez mnóstwa upomnień rozdzielanych niesfornym przez pana de Bargeton, którego
żona
wysiała niby szwajcara bijącego w kościele laską o posadzkę, Lucjan zasiadł przy
okrągłym
stole, w pobliżu pani de Bargeton, z uczuciem gwałtownego wstrząśnienia duszy.
Oznajmił niepewnym głosem, iż aby nie zawieść niczyjego oczekiwania, odczyta
świeżo
odnalezione arcydzieła nieznanego wielkiego poety. Mimo iż poezje Andrzeja
Chenier
ukazały się w r. 1819, nikt w Angouleme nie słyszał jeszcze tego nazwiska. Każdy
dopatrywał
się w tej zapowiedzi sztuczki wymyślonej przez panią de Bargeton dla
oszczędzenia
miłości własnej poety i zostawienia swobody słuchaczom. Lucjan przeczytał
najpierw
"Młodego chorego", przyjętego pochlebnym szmerem; następnie "Ślepca", który to
poemat
wydał się owym tępym duszom zbyt długi. Podczas czytania Lucjan doznawał owej
piekielnej męczarni, zrozumiałej w całej pełni jedynie wybitnym artystom lub
tym, których
siła entuzjazmu oraz wysoka inteligencja wznoszą na poziom tamtych. Aby poezję
oddać
głosem, a także aby ją odczuć, trzeba na to religijnego skupienia. Musi się
wytworzyć
między czytającym a słuchaczami porozumienie, bez którego elektryczne zetknięcie
uczuć
nie jest możliwe. Jeśli brakuje tego zespolenia, wówczas poeta znajduje się w
położeniu
anioła, który próbuje śpiewać hymn niebiański wśród chichotu piekieł. Owóż w
sferze, w
której rozwijają się ich zdolności, bogato obdarzeni ludzie posiadają ów okrężny
wzrok
ślimaka, węch psa i ucho kreta; widzą, czują, rozumieją wszystko dokoła siebie.
Muzyk i
poeta równie szybko odczuwają podziw lub brak zrozumienia, jak roślina usycha
lub odżywa
w przyjaznej lub wrogiej atmosferze. Szmery mężczyzn, którzy przybyli jedynie
przez wzgląd na swoje damy i którzy szeptali z sobą o interesach, odbijały się w
uszach
Lucjana mocą tej specjalnej akustyki, tak samo jak widział zachęcające czeluście
szczęk
rozwartych ziewaniem i urągających mu szeregiem zębów. Kiedy, podobny do owego
gołębia
w czas potopu, szukał przyjaznego kącika, gdzieby jego spojrzenie mogło się
zatrzymać,
spotykał zniecierpliwione oczy ludzi, którzy mieli widocznie zamiar skorzystać z
tego
zebrania, aby pomówić z sobą o jakichś konkretnych sprawach. Z wyjątkiem Laury
de
Rastignac, paru młodych ludzi i biskupa, wszyscy obecni nudzili się.
Niewątpliwie ci, którzy
rozumieją poezję, starają się rozwinąć w duszy to, co autor pomieścił w zarodku
w
swych wierszach; ale d. lodowaci słuchacze, dalecy od wdychania duszy poety, nie
słuchali
nawet jego głosu. Lucjan uczuł tak głębokie zniechęcenie, iż zimny pot oblał mu
koszulę.
Płomienne spojrzenie, rzucone przez Luizę, w stronę której się obrócił, dało mu
siłę
dokończyć, ale serce poety krwawiło się tysiącem ran.
Cóż, bardzo się bawisz, Fifi? rzekła do sąsiadki chuda Liii, która
oczekiwała,
zdaje się, sztuk łamanych.
Nie pytaj, duszko; kiedy słyszę czytanie, zaraz mi się oczy kleją.
Mam nadzieję, że Nais nie zechce nas zbyt często karmić wierszami wieczorem
rzekł Franio. Kiedy słucham czytania po obiedzie, to wytężenie uwagi fatalnie
wpływa
na moje trawienie.
Biedny kiciuś rzekła po cichu Zefiryna napij się wody z cukrem.
Dobrze recytuje rzekł Aleksander ale i tak wolę wista.
Słysząc tę uwagę, którą przyjęto jako dowcip ze względu na angielskie znaczenie
słowa25,
zwolenniczki kart zauważyły, iż deklamator potrzebuje wypoczynku. Pod tym
pretekstem
jedna czy dwie pary wymknęły się do buduaru. Lucjan, ubłagany przez Luizę,
przez uroczą Laurę de Rastignac i przez biskupa, obudził uwagę słuchaczy dzięki
werwie
kontrrewolucyjnych "Jambów", które wiele osób, porwanych ciepłem deklamacji,
oklaskiwało
nie rozumiejąc. Na takich ludzi działa podniesiony głos, jak na grube
podniebienia
mocny trunek. Gdy podawano lody Zefiryna posłała Frania, aby obejrzał tomik, i
udzieliła
sąsiadce swej, Amelii, wiadomości, że wiersze, które czytał Lucjan, są
drukowane.
Ależ odparła Amelia z widoczną błogością to bardzo proste, przecież pan de
Rubempre pracuje u drukarza. To tak rzekła spoglądając na Lolotę jak gdyby
ładna
kobieta sama sobie szyła suknie.
Sam wydrukował swoje poezje! obiegło szeptem wśród kobiet.
Czemuż nosi tedy nazwisko de Rubempre? spytał Jakub. Skoro szlachcic
pracuje
własnymi rękami, powinien wówczas zrzec się nazwiska.
On też w istocie porzucił swoje, które było gminne rzekła Zizi i przybrał
nazwisko
matki, szlachcianki z domu.
Skoro jego wiersze rzekł Astolf są drukowane, możemy je przeczytać i sami.
Na tych niedorzecznościach utknęła rozmowa, aż wreszcie pan du Chatelet raczył
objaśnić
to zebranie nieuków, iż zapowiedź nie była retoryczną osłonką i że te piękne
poezje są
to utwory zmarłego rojalisty, brata republikanina Józefa Marii Chenier. Zebrani,
z wyjątkiem
biskupa, pani de Rastignac i jej córek, którzy odczuli tę wielką poezję
uważali, iż
25 Whist
po angielsku znaczy: milczenie.
padli ofiarą mistyfikacji, i wzięli ten podstęp za obrazę. Głuchy szmer podniósł
się wkoło,
ale Lucjan go nie słyszał. Odosobniony od tego wstrętnego świata upojeniem,
jakie budziła
w nim wewnętrzna melodia, silił się ją oddać i widział ludzi niby przez mgłę.
Odczytał posępną
elegię o samobójstwie, tę w stylu starożytności, tchnącą cudowną melancholią;
później
tę, która zawiera ów wiersz:
Słodkie są wiersze twoje, powtarzam je rada.
Wreszcie zakończył uroczą sielanką zatytułowaną "Neera''. Zatopiona w rozkosznym
marzeniu, z ręką w puklach włosów, które rozplotła nie wiedząc o tym. z drugą
ręką zwisła
bezwładnie, z roztargnionymi oczyma, sama w pośrodku salonu, pani de Bargeton
czuła
się pierwszy raz w życiu przeniesiona we właściwą sferę. Osądźcie, jak niemile
zbudziła ją
Amelia. która podjęła się wyrazić jej życzenia całego zgromadzenia.
Nais, przyszłyśmy tutaj, aby usłyszeć poezje pana Cbardon. a ty nam dajesz
wiersze
drukowane. Mimo iż te kawałki są bardzo ładne, te panie przez patriotyzm,
wolałyby wino
swojego chowu.
Czy nie znajduje pan. że język francuski niezbyt nadaje się do poezji? rzekł
Astolf do dyrektora podatków. Proza Cycerona jest dla mnie tysiąc razy
poetyczniejsza.
Prawdziwa poezja francuska to poezja lekka;
piosenka odparł du Chatelet.
Piosenka dowodzi, że nasz język jest bardzo muzykalny rzekł .Adrian.
Chciałabym bardzo poznać wierszyki, które doprowadziły Nais do zguby rzekła
Zefiryna ale sadząc po sposobie, w jaki przyjęła prośbę Amelii, nie ma zdaje
się, ochoty
uczęstować nas próbką.
Winna jest samej sobie, aby mu kazać zadeklamować coś swojego odparł Francis
wszak talent tego jegomościa stanowi jej usprawiedliwienie.
Pan. który byłeś w dyplomacji, uzyskaj to dla nas rzekła Amelia do pana du
Chatelet.
Nic łatwiejszego odparł baron.
Eks-sekretarz do szczególnych poruczeń, przyzwyczajony do tych intryżek,
podszedł do
biskupa i zręcznie wysunął go naprzód. Zagadnięta przez duchowną osobę, Nais
musiała
poprosić Lucjana o jakiś utwór, który umie na pamięć. Szybki triumf barona w ten
negocjacji
zyskał mu powłóczyste spojrzenie Amelii.
Stanowczo, ten baron jest bardzo sprytny rzekła do Loloty.
Lolota pamiętała słodko-kwaśną uwagę Amelii o kobietach, które same sobie robią
suknie.
Odkądże to uznajesz baronów Cesarstwa? odparła z uśmiechem.
Lucjan próbował przebóstwić swoją ukochaną w odzie, którą poświęcił jej pod
tytułem
wynalezionym przez wszystkich młodych ludzi na wyjściu z kolegium. Oda ta,
pieszczona
z takim umiłowaniem, upiększona całą miłością, Jaką nosił w sercu, wydała mu się
jedynym
dziełem, zdolnym walczyć z poezją Cheniera. Rzucił dość zdobywcze spojrzenie w
stronę pani de Bargeton, wymawiając tytuł: "Do niej"! Następnie upozował się
dumnie dla
wygłoszenia tego ambitnego utworu, autorska bowiem miłość własna czuła się
pewniejsza
za spódniczką pani de Bargeton. W tej chwili Nais pozwoliła oczom kobiet
podchwycić
swój sekret. Mimo iż przyzwyczajona górować nad tym światem całą wysokością swej
inteligencji,
nie mogła się wstrzymać, aby nie drżeć za Lucjana. Zachowanie jej było niepewne,
spojrzenia prosiły niejako o pobłażanie; następnie zmuszona była siedzieć ze
spuszczonymi oczyma i ukrywać zadowolenie, w miarę jak rozwijały się następujące
strofy:
DO NIEJ
Z promiennych blasków fali lazurowej,
Kędy aniołów smętnych brać skrzydlata
Powtarza szeptem u tronu Jehowy
Skargi wszechświata,
Często cherubin, dziecię sfer podniebne,
Gasząc blask złoty, co mu stroi ciemię,
Zbywszy w błękitach piór okiście srebrne,
Schodzi na ziemię.
Spieszy, gdzie czoła w zadumie się kłonią,
Geniusza w pętach pokrzepia zawody
I starca smutki koi miękką dłonią
Dzieweczki młodej.
Zbiera łzy żalu posępnych zbrodniarzy,
Matce strapionej szepcze: "Miej otuchę!"
Z radosnym sercem na swej szali waży
Miłość i skruchę.
Jeden z tych posłów wśród nas tutaj bawi,
Litośnie dzieląc ziemskie nasze losy,
I patrzy okiem, co we łzach się pławi,
W jasne niebiosy.
Nie czoła jego zaduma wpółsenna
Boskości jego sekret mi zdradziła
Ni głosu słodycz, ani ta płomienna
Ócz jego siła;
Lecz gdy niebacznie biedne serce moje
Na tyle czarów dłoń ściągnęło drżącą,
Spotkało straszną archanioła zbroję,
Chłodną i lśniącą...
Naucz mnie, naucz, cudny serafinie,
Magicznej pieśni ziemi, nieb i morza,
Ma jaźń niech z tobą na wieki popłynie
W modre przestworza!
Niech zespolone bratnie nasze duchy,
Pośród szaleństwa nadobłocznej jazdy,
Sieją ku ziemi marzeń swych okruchy,
Niknące gwiazdy...
Czy rozumie pan tę szaradę? rzekła Amelia do pana du Chateltl zwracając nań
zalotne spojrzenie.
Phi! Wiersze, jakie fabrykowaliśmy mniej lub więcej wszyscy w kolegium
odparł
baron ze znudzoną miną. trzymając się roli sędziego, któremu nic nie imponuje.
Daw-
niej błądziliśmy w mgłach osjanicznych: Malwiny, Fingale,26 mgliste zjawiska,
rycerze,
którzy wstawali z grobów z gwiazdami płonącymi nad czołem. Dzisiaj tę poetycką
tandetę
zastąpił Jehowa, sfery, anioły, pióra serafinów, cała rajska garderoba
odświeżona i połatana
za pomocą słów takich, jak nieskończoność, bezmiar, samotność, jaźń. Mamy
jeziora,
słowa boże, rodzaj uchrystianizowanego panteizmu, wzbogaconego rymem rzadkim, a
mozolnie szukanym. Jak szmaragd i katarakt, kirys i Irys, etc. Słowem,
zmieniliśmy szerokość
geograficzną: zamiast bawić na Północy, jesteśmy na Wschodzie, ale ciemności
zostały
równie gęste.
Jeśli oda jest ciemna rzekła Zefiryna oświadczyny wydają mi się bardzo
jasne.
A zbroja archanioła jest bardzo lekką suknią muślinową rzekł Franio.
Wprawdzie grzeczność nakazywała zachwycać się ostentacyjnie odą ze względu na
panią
de Bargeton, damy, wściekłe, iż nie mają w swoich służbach poety, co mieniłby je
aniołami, wstały jak gdyby znudzone, szepcząc lodowato: bardzo ładne, niezłe,
śliczne.
Jeśli mnie kochasz, nie będziesz komplementował ani autora, ani jego anielicy

rzekła do swego drogiego Adriana Lolota despotycznym tonem, którego nie ważył
się nie
usłuchać.
Ostatecznie, to tylko frazesy rzekła Zefiryna do Frania miłość zaś jest to
poezja
w czynie.
Wiesz, Zizi, pomyślałem zupełnie to samo, ale nie byłbym umiał tego tak ładnie
wyrazić
odparł Stanisław muskając się od stóp do głowy pieszczotliwym spojrzeniem.
Nie wiem, co bym dała rzekła Amelia do pana du Chatelet aby doczekać się
upokorzenia Nais, która każe sobie świadczyć od archaniołów, jak gdyby była
czymś lepszym
od nas, a nam każe się pospolitować z synem aptekarza i akuszerki, którego
siostra
jest gryzetką, a który sam pracuje u drukarza.
Wstępuje w ślady ojca, bo to, czym nas uczęstował
to istne ziółka rzekł Stanisław przybierając jedną ze swoich wyzywających póz.

Dobre są czasem te ziółka, ale ostatecznie wolałbym już co innego.
W jednej chwili całe towarzystwo jak gdyby się zmówiło, aby upokorzyć Lucjana
jakimś
żądłem arystokratycznej ironii. Nabożna Liii upatrywała sposobność do
chrześcijańskiego
uczynku mówiąc, iż czas oświecić Nais, bliską popełnienia szaleństwa. Dyplomata
Franio podjął się przeprowadzić głupi spisek, którym wszystkie te małe dusze
zainteresowały
się jak rozwiązaniem dramatu i w którym zaświtała im plotka do obnoszenia
nazajutrz.
Dawny konsul, nie mający wcale ochoty na pojedynek z młodym poetą, który w
obecności ukochanej wpadłby w szał za pierwszym obelżywym słowem, zrozumiał, iż
trzeba zamordować Lucjana poświęcanym żelazem, wobec którego zemsta byłaby
niemożliwa.
Poszedł za przykładem, jaki mu dał zręczny du Chatelet, kiedy chodziło o to, aby
skłonić Lucjana do wygłoszenia wierszy. Podsunął się do biskupa, udając, iż
podziela zachwyt
Jego Wielebności; następnie zmistyfikował go objaśniając, iż matka Lucjana jest
to
kobieta wyższego umysłu, niezmiernie skromna, która dostarcza synowi tematu do
wszystkich utworów. Największą (mówił) radością dla Lucjana jest, gdy widzi, iż
ktoś oddaje
sprawiedliwość jego matce, którą ubóstwia.
Raz zaszczepiwszy tę myśl biskupowi, Franio zdał się na traf konwersacji, aby
sprowadzić
zabójcze słowo, które umyślił wymierzyć ustami Jego Wielebności. Kiedy Franio z
biskupem wrócili do koła, w którego środku znajdował się Lucjan, uwaga
zaostrzyła się
wśród osób, które mu już dawały pić małymi łykami cykutę. Zupełnie obcy
salonowym
manewrom, biedny poeta umiał tylko patrzeć na panią de Bargeton i głupio
odpowiadać na
głupie pytania, które mu zadawano. Nie znał nazwisk i tytułów większości
obecnych, nie
wiedział, jak się odzywać do kobiet prawiących brednie, za które mu było wstyd.
Czuł się
26 Malwina, Fingal
bohaterowie "Pieśni Osjana", napisanych przez Szkota
Macphersona (1736-1793) na podstawie
starych szkockich tekstów ludowych.
zresztą odepchniętym o tysiąc mil od tych angulemskich bożyszcz, słysząc, jak go
nazywają
to panem Chardon, to panem de Rubempre, podczas gdy między sobą wołają się
Lolotą,
Adrianem, Astolfem, Liii, Fifi. Zmieszanie jego doszło do szczytu, kiedy
wziąwszy
"Liii" za imię męskie nazwał panem Liii brutalnego pana de Senonches. Nemrod
przerwał
Lucjanowi "panem L u l u?", które przyprawiło panią de Bargeton o rumieniec po
same
białka.
Trzeba być bardzo zaślepioną, aby wpuszczać tutaj i przedstawiać nam tego
smarkacza!
rzekł półgłosem.
Pani margrabino rzekła Zefiryna do pani de Pimentel po cichu, ale w ten
sposób,
aby ją słyszano czy nie znajduje pani wielkiego podobieństwa między panem
Chardon a
panem de Cante--Croix?
Podobieństwo idealne odparła z uśmiechem pani de Pimentel.
Sława ma swoje uroki, do których wolno się przyznać rzekła pani de Bargeton
do
margrabiny. Są kobiety, które pociąga wielkość, jak inne małość dodała
spoglądając
na Frania.
Zefiryna nie zrozumiała, konsul zdawał się jej bardzo wielki; ale margrabina
przeszła na
stronę Nais, podkreślając śmiechem przycinek.
Panie drogi, pan jesteś bardzo szczęśliwy rzekł do Lucjana pan de Pimentel,
który,
nazwawszy go wprzódy panem Chardon, poprawił się na de Rubempre pan musi się
nigdy nie nudzić.
Czy pan szybko pracuje? spytała Lolotą tonem, jakim się mówi do stolarza:
"Czy
długo potrwa robota takiej skrzynki?"
Lucjan stał jak ogłuszony pod tym ciosem maczugi, ale podniósł głowę słysząc,
jak pani
de Bargeton odpowiada z uśmiechem:
Moja droga, poezja nie rośnie w głowie pana de Rubempre tak jak trawa na
naszych
dziedzińcach.
Pani rzekł biskup do Loloty niepodobna mieć nadto szacunku dla tych
szlachetnych
duchów, w które Bóg tchnął promyk swego światła. Tak, poezja jest rzeczą
świętą. Kto mówi: poezja, mówi: cierpienie. Ileż milczących nocy kosztowały te
strofy,
które podziwiamy! Skłońcie się z umiłowaniem przed poetą, który pędzi prawie
zawsze
życie nieszczęśliwe i któremu Bóg z pewnością zachował miejsce w niebie, między
prorokami.
Ten młody człowiek jest poetą dodał kładąc rękę na głowie Lucjana czy nie
widzicie jakiejś fatalności wypisanej na tym pięknym czole?
Szczęśliwy z tak szlachetnej obrony, Lucjan podziękował biskupowi tkliwym
wzrokiem,
nie wiedząc, iż zacny prałat stanie się jego katem.
Pani de Bargeton rzuciła na obóz nieprzyjacielski spojrzenia pełne triumfu,
które wbiły
się. niby tyleż grotów, w serca rywalek zdwajając ich wściekłość.
Och, Wasza Wielebność odparł poeta spodziewając się ugodzić te głowy głupców
swoim złotym berłem tłum nie posiada rozumu ani serca Waszej Wielebności.
Nasze
cierpienia nie są nikomu znane, nieznaną też nasza praca. Górnikowi z mniejszym
trudem
przychodzi dobywać złoto ze swej miny niż nam wyrywać obrazy z wnętrzności
najniewdzięczniejszego
pod słońcem języka. Jeżeli celem poezji jest doprowadzać myśl do
punktu, w którym każdy może ją widzieć i odczuwać, poeta musi przebiegać wciąż
drabinę
ludzkich inteligencji, aby uczynić zadość wszystkim; musi pod najżywszymi
barwami
ukrywać logikę i uczucie, dwie wrogie potęgi. Trzeba mu zamykać cały świat myśli
w jednym
okresie, streszczając cale filozofie w jednym obrazie. Słowem, wiersze jego są
jak nasiona,
których kwiaty powinny się rozwinąć w sercach, szukając w nich bruzd
wyżłobionych
własnymi uczuciami. Czy nie trzeba wszystkiego wycierpieć, aby wszystko oddać? A
czuć całą mocą. czy nie znaczy cierpieć? Toteż poezję poczyna się jedynie po
ciężkich podróżach
podjętych w rozlegle krainy myśli i społeczeństwa. Czyż nie są nieśmiertelne
tru-
dy, będące rodzicielami tworów, których życie staje się bardziej istotne niż
osób żyjących
naprawdę, jak Klaryssa Richardsona, Kamilla Cheniera, Delia Tibulla, Angelika
Ariosta,
Francesca Dantego, Alcest Moliera, Figaro Beaumarchais'go,
Rebeka Walter Scotta i Don Kiszot Cervan-tesa!
I które nam pan stworzysz...? zapytał du Chatelet.
Zapowiadać takie twory odparł Lucjan czyż nie znaczy dawać sobie dekret
geniuszu? Zresztą. tego rodzaju poczynania wymagają długiej znajomości świata,
studium
namiętności i interesów. studium, którego nie mogłem jeszcze dokonać; ale
zaczynam!
rzekł z goryczą, rzucając spojrzenie nabrzmiałe odwetem po tym kręgu. Mózg
nosi
swój płód długo...
Poród będzie mozolny wtrącił pan du Hautoy.
Pańska nieoszacowana matka przyjdzie panu z pomocą rzekł biskup.
To tak zręcznie przygotowane słówko, ta wyczekiwana zemsta zapaliła we
wszystkich
oczach błysk radości. Po wszystkich ustach przebiegł uśmieszek arystokratycznego
zadowolenia,
podkreślony przez tępotę pana de Bargeton, który po dobrej chwili zaczął się
głośno
śmiać.
Wasza Wielebność jest trochę zbyt dowcipny dla nas w tej chwili, te panie nie
rozumieją
Waszej Eminencji rzekła pani de Bargeton, która tym jednym słowem
sparaliżowała
śmieszki i ściągnęła na siebie zdumione spojrzenia. Poeta, który czerpie
wszystkie
natchnienia w Biblii, posiada w Kościele prawdziwą matkę. Panie de Rubempre,
zechciej
nam powiedzieć "Świętego Jana na Patmos" albo "Ucztę Baltazara", aby pokazać
Eminencji,
że Rzym jest zawsze Magna parens Wergiliusza27.
Kobiety wymieniły uśmieszki słysząc w ustach Nais łacińskie wyrazy.
W zaraniu życia najdzielniejsi ludzie nie są wolni od chwil omdlenia. Cios ten
zepchnął
od razu Lucjana na dno otchłani, ale tupnął o nie nogą i wypłynął na
powierzchnię, przysięgając
sobie, iż zapanuje nad tym światem. Jak byk skłuty tysiącem strzał, podniósł się
wściekły i posłuszny głosowi Luizy, miał wygłosić "Świętego Jana na Patmos", ale
po
największej części zielone stoliki znęciły już partnerów; ciągnęli do kieratu
swoich
przyzwyczajeń
znajdując w nich przyjemność, której nie dala im poezja. Przy TYM zemsta za
tyle podrażnionych ambicji nie byłaby zupełna bez owej biernej wzgardy, którą
okazano
rodzimej poezji opuszczając Lucjana i panią de Bargeton.
Każdy okazał się nagle bardzo zajęty: ten wdał się w rozmowę z prefektem o
drodze
powiatowej: ta poddała, aby urozmaicić wieczór trochą muzyki. Śmietanka
miejscowa,
czując się lichym sędzią w rzeczach poezji, była przede wszystkim ciekawa opinii
Rastignaków
i Pimentelów i skupiła się dokoła nich. Przemożny wpływ, jaki te dwie rodziny
wywierały w całym departamencie, objawiał się zwłaszcza w wielkich
okolicznościach;
każdy zazdrościł im i zabiegał o nie, każdy bowiem przewidywał, że może
potrzebować
ich poparcia.
Jak pani znajduje poetę i poezję? spytał Jakub margrabiny, u której często
polował.
Och, jak na wiersze pisane na prowincji rzekła z uśmiechem wcale niezłe;
zresztą tak ładny poeta nie może nic robić źle.
Wyrok wydał się wszystkim czarujący; zaczęli go obnosić przypisując mu więcej
złośliwości,
niż to leżało w intencjach margrabiny. Za czym uproszono pana du Chatelet o
zaakompaniowanie
panu de Bartas, który zmasakrował wielką arię Figara. Z chwilą gdy raz
otwarły się wrota dla muzyki, trzeba było wysłuchać romancy rycerskiej napisanej
za Cesarstwa
przez Chateaubrianda, a odśpiewanej przez pana du Chatelet. Następnie przyszły
27 Magna parens (łac.)
wielka rodzicielka: tak nazywa Rzym w swych
"Georgikach" poeta łaciński Wergiliusz
(70-19 p.n.e.).
,,kawałki" młodych dziewczątek na cztery ręce, na żądanie pani du Brossard,
która chciała
błysnąć talentem Kamilli przed panem de Severac.
Pani de Bargeton, zraniona lekceważeniem, jakie okazywano jej poecie, oddala
wzgardę
za wzgardę, usuwając się do buduaru na czas, przez który muzykowano. Za nią
podążył biskup.
Wielki wikariusz wytłumaczył Eminencji głęboką ironię Jej mimowolnego epigramu;
biskup pragnął go tedy naprawić. Panna de Rastignac, którą poezja rozmarzyła,
wsunęła
się do buduaru nie postrzeżona przez matkę. Siadając na kanapie, na którą
pociągnęła
Lucjana, Luiza mogła, nie słyszana i nie widziana przez nikogo, szepnąć mu do
ucha:
Drogi aniele, nie zrozumieli cię! ale
Słodkie są twoje wiersze, powtarzam je rada...
Lucjan, pocieszony pochlebstwem, zapomniał na chwilę swoich cierpień.
Nie ma sławy tanio nabytej rzekła pani de Bargeton ujmując go za rękę i
ściskając
ją. Cierp, cierp, drogi mój; będziesz wielki, cierpienia są ceną twej
nieśmiertelności.
Rada byłabym umieć znosić wysiłki walki! Niech cię Bóg strzeże od życia martwego
i bez
bojów, gdzie orle skrzydła nie znajdują dosyć przestrzeni! Zazdroszczę ci twoich
cierpień:
ty przynajmniej żyjesz! Rozwiniesz siły, możesz żyć nadzieją zwycięstwa! Walka,
która de
czeka, będzie chlubną. Kiedy dosięgniesz królewskiej sfery, w której błyszczą
wielkie
inteligencje,
wspomnij sobie biedne istoty wydziedziczone przez los, których dusza dławi się
pod uciskiem moralnego azotu i które giną mając świadomość, czym jest życie, a
nie mogąc
żyć, które mają oczy zdolne do jasnego widzenia, a nic nie widziały, które
posiadały
delikatne powonienie, a nic nie czuły prócz zapowietrzonych kwiatów. Wyśpiewaj
wówczas
losy rośliny, która usycha w głębi lasu, zduszona przez liany, przez wegetacje
łakome,
bujne, nie upieszczona nigdy przez słońce, i która umiera nie zakwitnąwszy
nigdy! Nie
byłżeby to poemat pełen straszliwej melancholii, temat wręcz fantastyczny? Cóż
za cudowna
kompozycja, taki obraz młodej dziewczyny zrodzonej pod niebem Azji albo jakiej
córy pustyni przeniesionej w zimny kraj Zachodu, wzywającej swoje ukochane
słońce,
umierającej z niezrozumiałego cierpienia, dławionej zarówno chłodem, jak
miłością! Byłby
to obraz wielu istnień.
Odmalujesz w nim duszę, która zachowała pamięć nieba rzekł biskup. Poemat
taki musiał niegdyś powstać, skłonny jestem widzieć jego fragment w "Pieśni nad
Pieśniami".
Niech pan to napisze rzekła Laura de Rastignac wyrażając naiwną wiarę w
geniusz,
Lucjana.
Brakuje Francji wielkiego świętego poematu rzekł biskup. Wierzaj mi,
chwała
i fortuna staną się udziałem człowieka z talentem, który zechce pracować dla
religii.
On to podejmie, Wasza Wielebność rzekła pani de Bargeton z emfazą. Czy
Eminencja nie widzi idei żarzącej się już niby blask jutrzenki w jego oczach?
Nais poczyna sobie z nami dość szczególnie rzekła Fifi. Co ona robi?
Nie widzisz? Harcuje oklep na wielkich słowach bez sensu.
Amelia, Fifi, Adrian i Franio ukazali się w drzwiach buduaru, towarzysząc pani
de Rastignac,
która szukała córki gotując się do odjazdu, Nais rzekły obie panie,
zachwycone,
iż mogą zakłócić buduarowe aparte byłabyś bardzo uprzejma, gdybyś chciała
zagrać
jakiś kawałek.
Moje drogie dziecko odparła pani de Bargeton pan de Rubempre powie nam
swego "Świętego Jana na Patmos", wspaniały poemat biblijny.
Biblijny! powtórzyła Fifina ze zdumieniem. Amelia i Fifi wróciły do salonu
unosząc
to słowo jako nowy żer dla drwinek. Lucjan wymówił się od deklamacji tłumacząc
się
brakiem pamięci. Kiedy się znów pojawił w salonie, nie budził już żadnego
zainteresowa-
nia; każdy zajęty był rozmową lub grą. Poeta zbył się JUŻ wszystkich promieni;
właściciele
ziemscy nie widzieli w nim nic; ludzie z pretensjami obawiali się go jako
elementu
niebezpiecznego
dla ich ignorancji: kobiety, zazdrosne o panią de Bargeton, Beatryczę tego
nowego
Danta, wedle wyrażenia generalnego wikariusza, rzucały mu zimne i wzgardliwe
spojrzenia.
Oto świat! powtarzał sobie Lucjan wracając do Houmeau okrężnymi drogami; są
bowiem chwile w życiu, w których człowiek chętnie obiera najdalszą drogę, aby
przedłużyć
bieg myśli, w których łonie i z których falą chce płynąć.
Zamiast podciąć w nim odwagę, wściekłość odtrąconej ambicji, dawała Lucjanowi
nową
energię. Jak wszyscy ludzie pociągnięci instynktem w podniosłą sferę, w którą
weszli,
zanim mają siłę się w niej utrzymać, obiecywał sobie wszystko poświęcić, byle
pozostać w
arystokratycznym świecie. Idąc rozbierał kolejno zatrute strzały, którymi go
ugodzono:
mówił głośno sam do siebie, miażdżył głupców, z którymi miał do czynienia;
znajdował
cięte odpowiedzi na ich głupie pytania i wściekał się, że dowcip przychodzi mu
tak
poniewczasie.
Skoro zbliżył się do gościńca ku Bordeaux, wijącego się u stóp góry i
ocierającego
się o brzegi Charenty, zdało mu się, iż w świetle księżyca spostrzega Ewę i
Dawida siedzących
na pniu nad rzeką, opodal fabryki; zeszedł ku nim małą ścieżynką.
Podczas gdy Lucjan biegł po swoje udręczenia do pani de Bargeton, siostra
włożyła
perkalową suknię w drobne paseczki, słomkowy kapelusz, lekki jedwabny szal:
ubiór prosty,
ale który robił wrażenie strojności, jak bywa u osób. których naturalny wykwint
podnosi
najmniejsze przybory. Toteż kiedy porzucała strój robotnicy, Ewa nadzwyczaj
onieśmielała
Dawida. Mimo iż drukarz zdecydowany był mówić o swej sprawie, kiedy podał
rękę pięknej Ewie, aby ją prowadzić przez Houmeau, niezdolny był wykrztusić
słowa.
Miłość lubuje się w owych pełnych czci onieśmieleniach, podobnych uczuciu, jakie
wspaniałość
Boga budzi w wiernych. Młoda para kroczyła w milczeniu ku mostowi, aby się
dostać
na lewy brzeg Charenty. Ewa. którą milczenie to wprawiło w zakłopotanie,
zatrzymała
się w połowie mostu, aby popatrzeć na wodę. Od tego punktu aż do miejsca, gdzie
budowano
prochownię, rzeka tworzy niby długą łachę, na której zachodzące słońce kładło w
tej
chwili radosne smugi.
Ładny wieczór! rzekła szukając tematu. Powietrze ciepłe a świeże, kwiaty
pachną, niebo wspaniałe.
Wszystko przemawia do serca odparł Dawid próbując dopłynąć do swej miłości
przez analogię. Jakąż rozkoszą dla kochających ludzi jest odnajdywać w
szczegółach
krajobrazu, w przejrzystości powietrza, zapachu ziemi poezję, którą mają w
duszy. Natura
mówi za nich.
I rozwiązuje im język rzekła Ewa śmiejąc się. Był pan bardzo milczący,
kiedyśmy
szli przez Houmeau. Wie pan, że czułam się zakłopotana!...
Była pani tak piękna, że oniemiałem z podziwu ! odparł naiwnie Dawid.
Jestem więc mniej piękna w tej chwili? spytała.
Nie, ale czuję się tak szczęśliwy, iż przechadzamy się tak we dwoje, że...
Zatrzymał się zakłopotany, tocząc wzrok po wzgórzach, po których zbiega droga do
Saintes.
Jeśli pan znajduje jakąś przyjemność w tej przechadzce, cieszy mnie to
niezmiernie;
czuję się w obowiązku odpłacić panu wieczór, który pan dla mnie poświęcił.
Odmawiając
pójścia do pani de Bargeton, był pan równie szlachetny jak Lucjan, gdy narażał
się na jej
gniew swą prośbą.
Nie szlachetny, ale rozsądny odparł Dawid- Skoro jesteśmy sami pod tym
niebem,
bez innych świadków prócz trzcin i krzaków okalających Charentę, pozwól mi,
droga
panno Ewo, abym ci się zwierzył z niepokoju, jaki budzi we mnie obecne życie
Lucjana.
Po tym, co mu powiedziałem, obawy moje wydadzą się pani z pewnością
przeczuleniem
przyjaźni. Ty, panno Ewo, i twoja matka uczyniłyście wszystko, aby go wynieść
wyżej jego
stanu; ale podsycając jego ambicję, czyście go nie pchnęły niebacznie na drogę
wielkich
cierpień? W jaki sposób zdoła się utrzymać w świecie, w który ciągną go
upodobania?
Znam go! Należy on do natur lubiących zbiory bez pracy. Obowiązki towarzyskie
pochłoną
mu czas, a czas to jedyny kapitał ludzi, którzy mają za cały majątek swą
inteligencję;
lubi błyszczeć, świat będzie drażnił jego pragnienia, których żadna suma nie
zdoła zaspokoić,
będzie wydawał pieniądze zamiast zarabiać. Wreszcie przyzwyczaiłyście go do
wielkiego rozumienia o sobie; ale nim świat uzna jakąś wyższość, żąda wprzód
świetnych
rezultatów. Otóż triumfy literackie zdobywa się jedynie w samotności, wytrwałą
pracą. Co
da pani de Bargeton twemu bratu w zamian za tyle dni spędzonych u jej stóp?
Lucjan jest
zbyt dumny, aby przyjąć jej pomoc, a my wiemy, że jest zbyt ubogi, aby nadal
przebywać
w otoczeniu, które jest dlań podwójnie rujnujące. Wcześniej czy później, ta
kobieta rzuci
Lucjana zabiwszy w nim miłość pracy, rozwinąwszy skłonność do zbytku,
lekceważenie
naszego skromnego żyda, smak rozrywek, żyłkę próżniactwa, tej rozpusty
poetycznych
dusz. Tak, drżę o to, aby ta wielka pani nie uczyniła sobie zabawki z Lucjana;
albo kocha
szczerze i doprowadzi go do zapomnienia wszystkiego, albo nie kocha i
unieszczęśliwi go,
bo on za nią szaleje.
Mrozi mi pan serce rzekła Ewa zatrzymując się przy barierze nad Charentą.
Ale póki matka będzie miała siłę wykonywać swe uciążliwe rzemiosło, póki ja będę
żyła,
owoce naszej pracy starczą może na wydatki Lucjana i pozwolą mu czekać chwili, w
której
zacznie się jego dobra dola. Nigdy nie braknie mi sił; myśl, że się pracuje dla
ukochanej
istoty rzekła Ewa z zapałem odejmuje pracy całą gorycz i wszystkie jej
przykrości.
Czuję się szczęśliwa myśląc, dla kogo zadaję sobie tyle męki, jeżeli w ogóle to
jest męka.
Tak, nie obawiaj się pan, zarobimy tyle, ile trzeba, aby Lucjan mógł bywać w
wielkim
świecie. Tam jego los.
Tam także jego zguba odparł Dawid. Posłuchaj mnie, droga Ewo. Powolne
tworzenie genialnych dzieł wymaga znacznej, już gotowej fortuny albo też
szczytnej abnegacji
ubóstwa. Wierzaj! Lucjan ma taki wstręt do braków i nędzy, z taką rozkoszą
wdycha
w siebie woń uczt świata, kadzidło powodzenia, jego miłość własna tak rozrosła
się w buduarze
pani de Bargeton, iż raczej pokusi się o wszystko, niżby miał zstąpić z tych
wyżyn;
owoce zaś waszej pracy nigdy nie zdołają nastarczyć jego potrzebom.
Więc i pan jesteś fałszywym przyjacielem! wykrzyknęła Ewa, zrozpaczona.
Inaczej nie odbierałbyś nam odwagi w ten sposób.
Ewo! Ewo! odparł Dawid chciałbym być bratem Lucjana. Ty jedna możesz mi
dać ten tytuł, który pozwoliłby mu wszystko przyjąć ode mnie, który dałby mi
prawo
poświęcenia
mu się z tą świętą miłością, jaką ty wnosisz w swoje poświęcenia, ale z rozwagą
opartą na rachunku. Ewo, drogie, ukochane dziecko, spraw, aby Lucjan zyskał
skarb, w
którym mógłby czerpać bez wstydu! Sakiewka brata czyż nie będzie jego własną?
Gdybyś
znała wszystkie refleksje, które mi nasunęła nowa pozycja Lucjana! Jeśli chce
bywać u pani
de Bargeton, biedny chłopiec nie może być dłużej moim protem, nie może nadal
mieszkać
w Houmeau, ty nie powinnaś być robotnicą, matka nie powinna wykonywać swego
rzemiosła. Gdybyś zgodziła się zostać mą żoną. ułożyłoby się wszystko: Lucjan
mógłby
mieszkać u mnie na piętrze, tymczasem zaś wybudowałbym mu mieszkanko nad
oficyną, o
ile by ojciec nie zechciał wystawić drugiego piętra. Urządzilibyśmy mu w ten
sposób życie
bez trosk, niezależne. Pragnienie pomożenia Lucjanowi doda mi chęci zbogacenia
się, jakiej
bym nie miał, gdyby chodziło tylko o mnie; ale od ciebie zależy dać mi prawo do
tego
poświęcenia. Może kiedyś uda się do Paryża, jedynej widowni, na jakiej może
zabłysnąć i
gdzie talenty jego znajdą ocenę i nagrodę. Życie w Paryżu jest drogie: nie
będzie nadto nas
trojga, aby go tam wspomagać. Zresztą i tobie, i twojej matce czy nie będzie
potrzeba
oparcia? Droga Ewo, oddaj mi rękę przez miłość dla Lucjana. Później pokochasz
mnie
może widząc wysiłki, jakie czynię, aby mu dopomóc i aby ciebie uczynić
szczęśliwą. Jesteśmy
oboje ludźmi skromnych upodobań, starczy nam niewiele; szczęście Lucjana będzie
naszym wielkim celem, a jego serce będzie skarbonką, w którą włożymy nasze
mienie,
uczucia, wzruszenia, wszystko!
Względy świata rozdzielają nas rzekła Ewa wzruszona tym, jak wielka miłość
czyni ją małą. Pan jest bogaty, a ja biedna. Trzeba bardzo kochać, aby zamknąć
oczy na
trudności tego rodzaju.
Nie kochasz mnie więc jeszcze dosyć? wykrzyknął Dawid,
zrozpaczony,
Ojciec pański sprzeciwiłby się może...
Dobrze, dobrze odparł Dawid jeżeli chodzi tylko o zgodę ojca, będziesz
moją
żoną. Ewo, droga Ewo, uczyniłaś mi życie bardzo lekkim od tej chwili. Miałem,
ach! serce
bardzo ciężkie brzemieniem uczuć, których nie mogłem ani nie umiałem wyrazić.
Powiedz
tylko, że kochasz trochę, a znajdę odwagę, by mówić o reszcie.
W istocie rzekła zniewala mnie pan. abym musiała się wstydzić, ale skoro
mówimy szczerze, powiem, iż nigdy w życiu moim nie myślałam o innym niż o panu.
Widziałam
w panu jednego z owych ludzi, z których uczucia kobieta może czuć się dumną. i
nie śmiałam marzyć dla siebie, biednej robotnicy bez przyszłości, o tak wielkim
losie.
Dosyć, dosyć rzekł przysiadając na barierze. do której wrócili, chodzili
bowiem
tam i z powrotem jak szaleńcy, przebiegając wciąż tę samą drogę.
Co panu? rzekła dając po raz pierwszy wyraz owemu uroczemu niepokojowi,
jakiego
kobiety doświadczają o istotę będącą ich własnością.
Samo dobre odparł. Widząc przed sobą szczęście całego życia, umysł jest
jakby
olśniony, dusza nie może ochłonąć. Czemu ja jestem bardziej szczęśliwy? rzekł
z
wyrazem melancholii. Ale wiem.
Ewa spojrzała na Dawida z zalotną i pytającą minką, która żądała wyjaśnienia.
Droga Ewo, otrzymuję więcej, niż daję. Dlatego będę cię kochał zawsze lepiej
niż ty
mnie, mam bowiem więcej przyczyn kochać ciebie; ty jesteś aniołem, ja
człowiekiem.
Nie umiem tak ładnie mówić odparła Ewa z uśmiechem. Kocham pana z serca...
Tyle co Lucjana? przerwał.
Dość, aby zostać twą żoną, aby poświęcić się tobie i starać się nie sprawić ci
żadnej
przykrości w życiu, z początku nieco trudnym, jakie nas czeka.
Czy spostrzegłaś, droga Ewo, że pokochałem cię od pierwszego dnia; kiedy cię
ujrzałem?
Któraż kobieta nie czuje, że jest kochaną? -spytała.
Pozwól mi rozproszyć skrupuły, jakie w tobie budzi mój rzekomy majątek. Jestem
biedny, droga Ewo. Tak, ojciec uczynił sobie przyjemność z tego, aby mnie
zrujnować;
uczynił przedmiot spekulacji z mej pracy; zrobił tak jak wielu mniemanych
dobroczyńców
z obdarowywanymi. Jeśli stanę się bogaty, to dzięki tobie. To nie jest frazes
zakochanego,
ale refleksja myślącego człowieka. Muszę d. wyjaśnić moje wady, a są one ogromne
jak
dla kogoś, kto ma stworzyć swój los. Charakter mój, nawyki, zajęcia, które mi
się podobają,
czynią mnie niezdatnym do wszystkiego, co jest handlem i spekulacją, a jedynie
chwycenie się jakiegoś przemysłu może nam dać bogactwo. Jestem może zdolny
odkryć
kopalnię złota, ale osobliwie niezręczny do eskploatowania jej. Ale ty, która
przez miłość
dla brata zniżyłaś się do najdrobniejszych szczegółów, która masz geniusz
oszczędności.
cierpliwą zdolność czekania, tak cenną dla prawdziwego przemysłowca, ty
zbierzesz ziarno,
które ja posieję. Nasze położenie (od dawna wszak czuję się członkiem waszej
rodziny)
trapi mnie tak bardzo, iż trawiłem dnie i noce na szukaniu drogi do majątku.
Znajo-
mość chemii i obserwacja potrzeb handlu naprowadziły mnie na drogę zyskownego
odkrycia.
Nie mogę ci jeszcze nic powiedzieć, przewiduję zbyt powolną drogę. Będziemy
cierpieć,
może kilka lat; ale w końcu uda mi się odkryć metody techniczne, na których
tropie
nie jestem ja sam; jeśli dojdę do celu pierwszy, staniemy się panami wielkiego
majątku.
Nie powiedziałem nic Lucjanowi, jego gorące usposobienie zepsułoby wszystko;
przekształciłby
moje nadzieje w rzeczywistość, żyłby jak wielki pan, zadłużyłby się może.
Dlatego zachowaj sekret. Twoje słodkie i drogie towarzystwo samo jedno zdoła mi
być
pociechą w ciągu tych długich prób, tak jak pragnienie uczynienia cię bogatą,
ciebie i Lucjana,
doda mi wytrwałości i hartu...
Odgadłam również rzekła Ewa przerywając że jesteś jednym z owych
wynalazców,
którym trzeba, jak memu biednemu ojcu, kobiety zdolnej opiekować się nimi.
Kochasz mnie tedy! Och, powiedz bez obawy, mnie, który w imieniu twoim
widziałem
symbol twej miłości. Ewa była jedyną kobietą istniejącą na świecie i to, co było
materialnie prawdą dla Adama, moralnie stało się nią dla mnie. Mój Boże! Kochasz
mnie?
Tak rzekła przedłużając tę prostą sylabę, sposobem, w jaki ją wymówiła,
jakby
chcąc odmalować rozciągłość swego uczucia.
Dobrze więc, siądźmy rzekł prowadząc Ewę za rękę ku długim balom drzewa,
które się tam znajdowały poniżej kół papierni. Pozwól mi oddychać powietrzem
wieczoru,
wsłuchiwać się w nawoływania ptasząt, podziwiać promienie księżyca odbijające
się w wodzie; pozwól mi napawać się tą naturą, w której każdym szczególe widzę
wypisane
swoje szczęście i która ukazuje mi się pierwszy raz w swoim przepychu,
oświetlona
miłością, upiększona przez ciebie. Ewo, ukochana moja, oto pierwsza chwila
niezmąconej
radości, jaką los mi dał w życiu! Wątpię, aby Lucjan był kiedy tak szczęśliwy,
jak ja w tej
chwili. Czując wilgotną i drżącą w jego dłoni rękę Ewy, Dawid uronił na nią łzę.
Nie mogę wiedzieć sekretu?... rzekła Ewa pieszczotliwym głosem.
Masz nawet prawo do tego, gdyż ojciec twój zajmował się tą kwestią, która
niebawem
stanie się poważną. Oto czemu: upadek Cesarstwa przyczyni się do
rozpowszechnienia
płócien bawełnianych z przyczyny taniości tej materii w stosunku do płótna
lnianego.
W tej chwili papier robią jeszcze ze szmat konopnych i lnianych, ale ten produkt
jest drogi,
a koszt jego opóźnia olbrzymi rozwój, do jakiego siłą rzeczy idzie prasa
francuska. Otóż
nie można zwiększyć produkcji gałganów. Gałgany są rezultatem zużycia bielizny,
ludność
danego kraju dostarcza tylko ograniczoną ich ilość, a ilość może się wzmóc
jedynie przez
przyrost urodzeń. Aby osiągnąć widoczną różnicę przyrostu ludności, kraj
potrzebuje
ćwierć wieku i wielkich przeobrażeń obyczajów, handlu i rolnictwa. Jeżeli zatem
potrzeby
naszych papierni przerosną ilość gałganów dostarczanych przez Francję, czy to w
stosunku
podwójnym, czy potrójnym, trzeba będzie dla utrzymania papieru w niskiej cenie
wprowadzić
w jego wyrób inny czynnik. To rozumowanie opiera się na fakcie, na który
patrzymy
własnymi oczami. Papiernie tutejsze, ostatnie, w których będzie się wyrabiało
papier ze
szmat nicianych, widzą, jak bawełna zalewa masę w stosunku wprost
zastraszającym.
Na zapytanie młodej robotnicy, która nie wiedziała, co znaczy masa, Dawid
udzielił jej
w kwestii papiernictwa nieco wyjaśnień. Nie będą one może na miejscu w dziele,
które
swoje materialne istnienie zawdzięcza zarówno papierowi, jak tłoczni
drukarskiej, ale ten
długi nawias między zakochaną parą zyska może, jeśli się go po prostu streści.
Papier, wynalazek nie mniej cudowny od druku, któremu służy za podstawę, istniał
od
dawna w Chinach; stamtąd podziemnymi chodnikami handlu dotarł do Azji Mniejszej,
gdzie, wedle tradycji, około r. 750 posługiwano się papierem z bawełny zmielonej
i rozgotowanej
na masę. Potrzeba zastąpienia pergaminu, który był niezmiernie kosztowny,
doprowadziła
przez naśladownictwo papieru bombajskiego (nazwa bawełnianego papieru na
Wschodzie) do wynalazku papieru szmacianego; jedni twierdzą, iż dokonali tego w
Bazylei
w r. 1170 jacyś zbiegowie greccy, drudzy utrzymują, iż pierwszy osiągnął to w
Padwie,
w r. 1301, Włoch imieniem Pax. Papier ów doskonalił się powoli i bez rozgłosu;
ale pewne
jest, iż JUŻ za Karola VI wyrabiano w Paryżu z masy papierowej karty do gry.
Kiedy
nieśmiertelni
Faust, Coster i Gutenberg wynaleźli KSIĄŻKĘ, rękodzielnicy nieznani, jak tylu
wielkich artystów owej epoki, zastosowali papiernictwo do potrzeb sztuki
drukarskiej. W
owym XV wieku, tak tęgim a tak naiwnym, nazwy rozmaitych formatów papieru, tak
samo
jak nazwy dawane czcionkom, noszą piętno naiwności epoki. Jakoż mamy rozmaite
nazwy
papieru: Raisin, Jesus, Colombier, Papier Pot, Ecu, Coquille, Couronne, a
wywodzą się
one od winnego grona, wizerunku Zbawiciela, gołębnika, garnka, tarczy, muszli
czy wieńca,
słowem znaku wodnego, który tłoczono pośrodku arkusza tak samo jak później, za
Napoleona, umieszczano tam orła: stąd papier zwany Grand-aigle. Podobnie
nazywano
czcionki: cycero, Saint-Augustin, kanon od książek liturgicznych, dziel
teologicznych i
traktatów Cycerona, którymi to charakterami drukowano rzeczone pisma. Italikę
wynalazł
Aldo Mancjusz, wenecjanin i stąd jej miano. Przed wynalazkiem papieru
fabrycznego,
o nieograniczonej długości, największe formaty były: Wielki Jezus lub Wielki
Colombier;
ten służył jedynie do atlasów albo rycin. W istocie rozmiary papieru
drukarskiego zastosowane
były do rozmiarów marmurowej płyty w prasie. W chwili gdy rozgrywa się ta
historia,
istnienie papieru ciągłego wydawało się chimerą we Francji, mimo że już Dionizy
Robert d'Essonne, około r. 1799, wynalazł do tego celu maszynę, którą później
Didot-
Saint-Leger próbował udoskonalić. Papier welinowy, wynaleziony przez Ambrożego
Didot,
datuje się od r. 1780. Ten pobieżny rzut oka wykazuje niezbicie, że wszystkie te
wielkie
zdobycze przemysłu i inteligencji powstawały niezmiernie powoli, drogą
niedostrzegalnego
rozwoju, zupełnie tak jak postępuje przyroda. Aby dojść do swej doskonałości,
pismo,
a może i mowa, potrzebowały tego samego szukania po omacku, co typografia i
papiernictwo.
Gałganiarze zbierają w całej Europie szmaty, starą bieliznę i kupują szczątki
wszelakich
tkanin rzeki drukarz kończąc wykład. Te szczątki przebrane i posortowane
gromadzą się u handlarzy szmat, hurtowników, którzy zaopatrują papiernie. Aby
dać pani
wyobrażenie o tym przemyśle, powiem, że w roku 1814 bankier Cardon, właściciel
papierni
w Buges i w Langlee, gdzie Leorier de 1'Isle usiłował od roku 1776 rozwiązać
problem,
który pochłaniał pani ojca, procesował się z niejakim Proustem chodziło zaś o
pomyłkę wynikłą przy wadze gałganów, w rachunku, który opiewał na dziesięć
milionów
liwrów, to jest około czterech milionów dzisiejszych franków. Fabrykant płucze
szmaty i
osiąga z nich jasny wywar, który się cedzi (zupełnie tak samo, jak kucharka
cedzi sos
przez sito) przez żelazne krosna zwane formą, której wnętrze wyłożone jest
metalową plecionką
mającą pośrodku znak wodny: od niego to właśnie pochodzi nazwa papieru. Od
wielkości formy zależy tedy wielkość papieru. W epoce, gdy byłem u Didotów,
zajmowano
się już tą kwestią i zajmują się nią dziś jeszcze: udoskonalenie, którego szukał
twój ojciec,
jest jedną z najbardziej palących dzisiejszych konieczności. Oto czemu. Trwałość
płótna w porównaniu z trwałością bawełny czyni w rezultacie nić lnianą tańszą od
bawełnianej;
mimo to, ponieważ większość klientów to są biedacy, dla których zawsze odgrywa
rolę doraźna suma, wolą dać mniej niż więcej i w imię zasady Vae victis! ponoszą
olbrzymie
straty. Klasa mieszczańska czyni tak jak biedni. Toteż szmat płóciennych
brakuje. W
Anglii, gdzie bawełna zastąpiła płótno u czterech piątych ludności, fabrykują
już tylko papier
bawełniany. Papier ten, który ma przede wszystkim tę wadę, iż przeciera się i
łamie,
rozpuszcza się w wodzie tak łatwo, iż książka z bawełnianego papieru zmieniłaby
się po
kwadransie moczenia w papkę, gdy stara książka nie zniszczyłaby się nawet
zanurzona na
dwie godziny. Starą książkę dałoby się wysuszyć i mimo iż pożółkłaby i zbladła,
czcionki
byłyby jeszcze czytelne, dzieło nie uległoby zniweczeniu. Zbliżamy się do czasu,
w którym,
wobec zmniejszenia majątków przez ich wyrównanie, wszystko zubożeje; będziemy
chcieli bielizny i książek tanich, jak dziś żąda się małych obrazów z braku
miejsca na du-
że. Koszule i książki staną się mniej trwale, to wszystko. Rzetelność wytworów
zanika na
całej linii. Problem, jaki się nastręcza, jest najwyższej wagi dla
piśmiennictwa, nauki i polityki.
Toczyła się też kiedyś w moim gabinecie żywa dyskusja nad ingrediencjami, jakimi
posługują się Chiny przy wyrobie papieru. Tam, dzięki gatunkowi surowca,
papiernictwo
od samego początku osiągnęło niedoścignioną dla nas doskonałość. Zajmowano się
wówczas
wiele papierem chińskim, który przez swą lekkość i delikatność stoi o wiele
wyżej od
naszego, gdyż te cenne własności nie umniejszają jego mocy i nawet przy
największej
cienkości nie jest nic a nic przeźroczysty. Pewien bardzo wykształcony korektor
(w Paryżu
spotyka się uczonych pośród korektorów: Fourier i Piotr Leroux są w tej chwili
korektorami
u Lachevardiere'a!)... zatem hrabia de Saint-Simon, wówczas korektor, zaszedł do
nas
w pełni dyskusji. Powiedział nam, iż wedle Kempfera i du Hałdę'a podstawę
papieru u
Chińczyków stanowi brussonatia, produkt czysto roślinny, jak nasze. Inny
korektor twierdził,
że papier chiński fabrykują głównie z materii zwierzęcej, z jedwabiu, tak
obfitego w
Chinach. Uczyniono zakład. Ponieważ Didotowie są drukarzami Instytutu, poddano
oczywiście
spór członkom tego uczonego zgromadzenia. Pan Marcel, eks-dyrektor Drukarni
Cesarskiej, ustanowiony sędzią, odesłał obu korektorów do księdza Grozier,
bibliotekarza
w Arsenale. Wedle księdza Grozier, obaj korektorzy przegrali zakład: papieru
chińskiego
nie robią ani z jedwabiu, ani z brussonatia; miazga jego pochodzi z utartych na
proch włókien
bambusowych. Ksiądz Grozier posiadał książkę chińską, zarazem monografię i
dzieło
technologiczne, gdzie znajdowały się liczne ryciny przedstawiające fabrykację
papieru we
wszystkich fazach, i pokazał nam łodygi bambusa wymalowane w całych pękach w
kącie
wspaniale narysowanej fabryki papieru. Kiedy Lucjan powiedział mi, że ojciec
wasz, drogą
jakiejś intuicji właściwej ludziom genialnym, przeczuł sposób zastąpienia
szczątków
bielizny za pomocą nader pospolitego materiału czerpanego wprost z ziemi (tak
jak Chińczycy
posługują się włóknistymi łodygami), rozpatrzyłem wszystkie próby dokonane przez
poprzedników i przystąpiłem do badania kwestii. Bambus jest trzciną, naturalną
tedy drogą
pomyślałem o trzcinach krajowych. Cena pracy ręcznej nie odgrywa w Chinach
żadnej roli,
dzień pracy kosztuje tam trzy su, toteż Chińczycy mogą. po wyjęciu z formy
rozciągać
swój papier, arkusz po arkuszu, między dwiema rozgrzanymi płytami z białej
porcelany, za
pomocą których prasują go i dają mu ów blask, trwałość, lekkość, ową miękkość
atłasu,
które czynią zeń pierwszy papier w świecie. Otóż trzeba zastąpić sposoby
Chińczyków jakąś
maszyną. Za pomocą maszyn można rozwiązać problem taniości, którą daje
Chińczykom
niska cena pracy ręcznej. Gdybyśmy zdołali wyrabiać tanio papier o własnościach
takich
jak papier chiński, zmniejszylibyśmy przeszło o połowę wagę i grubość książek.
Wolter oprawny, który na naszych welinach waży dwieście pięćdziesiąt funtów, nie
ważyłby
na papierze chińskim ani pięćdziesięciu. Niewątpliwa zdobycz. Miejsce potrzebne
w
bibliotekach będzie z pewnością kwestią coraz to trudniejszą w epoce, w której
powszechne
zmniejszenie rzeczy i ludzi dosięga wszystkiego, nawet mieszkań. W Paryżu
wielkie
pałace, wielkie apartamenta ulegną prędzej czy później zburzeniu; nie będzie
fortun na
miarę budowli naszych ojców. Jakiż wstyd dla naszej epoki wyrabiać książki
nietrwałe!
Jeszcze dziesięć lat, a papier holenderski, to znaczy papier ze szmat
płóciennych, będzie
zupełnie niemożliwy. Otóż brat twój udzielił mi myśli, jaką miał wasz ojciec,
aby użyć
pewnych włóknistych roślin do fabrykacji papieru; widzisz tedy, iż jeśli mi się
powiedzie,
macie prawo do... W tej chwili Lucjan zbliżył się do siostry i przerwał
szlachetną deklarację
Dawida.
Nie wiem rzekł czy wam się wydał ten wieczór ładny, ale dla mnie był
okrutny.
Mój biedny Lucjanie, cóż się stało? rzekła Ewa zauważywszy wzburzenie na
twarzy
brata.
Podrażniony poeta opowiedział swoje męki, wylewając w przyjacielskie serca fale
myśli,
które go nurtowały. Ewa i Dawid słuchali w milczeniu, ze smutkiem patrząc na ten
potok boleści, ujawniający tyleż wielkości, co małostek.
Pan de Bargeton kończył Lucjan to starzec. który niebawem pożegna się ze
światem sprzątnięty jakąś niestrawnością: wówczas zapanuję nad la dumną kastą:
zaślubię
panią de Bargeton! Czytałem tego wieczora w jej oczach miłość równą mojej. Tak.
ona
odczula moje rany; uśmierzyła me cierpienia: jest równie szlachetna i wielka,
jak piękna i
pełna uroku! Nie, ona mnie nie zdradzi nigdy!
Czy nie jest pora, aby mu stworzyć spokojną egzystencję? rzekł z cicha Dawid
do Ewy.
Ewa przycisnęła w milczeniu ramię Dawida, który, zrozumiawszy jej myśl,
skwapliwie
opowiedział Lucjanowi swoje plany. Zakochana para była tak pełna siebie samych,
jak Lucjan
siebie tak iż Ewa i Dawid, żądni aprobaty własnego szczęścia, nie spostrzegli
odruchu
zdumienia, który się wymknął ulubieńcowi pani de Bargeton, skoro się dowiedział
o
zamierzonym małżeństwie siostry. Lucjan, który marzył o tym, aby znaleźć dla Ewy
świetną partię, gdy sam dojdzie do wysokiej pozycji, i w ten sposób stworzyć
szersze podstawy
dla swej ambicji wiążąc się z jakąś potężną rodziną, z rozpaczą ujrzał w tym
związku
jedną przeszkodę więcej dla swych światowych sukcesów.
"Jeżeli pani de Bargeton zgodzi się zostać panią de Rubempre, nigdy nie zechce
być
bratową Dawida Sechard!" To zdanie zawierało jasną i ścisłą formułę myśli, które
szarpały
sercem Lucjana. "Luiza ma słuszność! Ludzie przyszłości nigdy nie znajdują
zrozumienia
w rodzinie" pomyślał z goryczą.
Gdyby Lucjan otrzymał wiadomość o tym związku kiedy indziej niż w chwili, gdy w
wyobraźni uśmiercił właśnie pana de Bargeton, byłby ją z pewnością przyjął z
najżywszą
radością. Zastanawiając się nad swym obecnym położeniem, nad losem dziewczyny
pięknej
a bez majątku, patrzyłby na to małżeństwo jak na nieoczekiwane szczęście. Ale on
bujał
właśnie w jednym z owych złotych snów, w których młodzi ludzie, dosiadłszy
słówka ,,
gdyby", przeskakują wszystkie zapory. W tej chwili widział siebie panującego nad
światem;
jako prawdziwy poeta cierpiał, iż tak rychło trzeba mu się osunąć w
rzeczywistość.
Ewa i Dawid myśleli, iż brat milczy przygnieciony tą wspaniałomyślnością. Dla
tych
dwóch pięknych dusz milczące przyjęcie było świadectwem prawdziwej przyjaźni.
Drukarz
począł z łagodną i serdeczną wymową malować szczęście, jakie czeka wszystkich
czworo. Mimo protestów Ewy umeblował pierwsze pięterko z przepychem zakochanego;
wybudował z naiwną dobrą wiarą drugie dla Lucjana, a dla pani Chardon, wobec
której
chciał rozwinąć wszelkie synowskie starania, przerobił poddasze nad oficyną. W
końcu
uczynił rodzinę tak szczęśliwą i brata swego tak niezależnym, iż Lucjan,
oczarowany głosem
Dawida i pieszczotami Ewy, zapomniał, w cienistej alei nad spokojną i lśniącą
Charentą,
pod gwiaździstym sklepieniem i w atmosferze ciepłej nocy, o dotkliwej koronie z
cierni, jaką społeczeństwo wtłoczyło mu na głowę. Pan de Rubempre ocenił
wreszcie Dawida.
Wrażliwość jego przeniosła go niebawem w czyste, pracowite i mieszczańskie
życie,
jakie wiódł wprzódy; Dawid ukazał mu je piękniejsze jeszcze i wolne od trosk.
Zgiełk
arystokratycznego
świata oddalał się coraz bardziej. Wreszcie, kiedy wstąpili na bruk Houmeau,
ambitny młodzieniec uścisnął rękę brata i do-' stroił się do szczęśliwej pary
kochanków.
Byle tylko twój ojciec się nie sprzeciwiał-rzekł do Dawida.
Wiesz dobrze, ile on troszczy się o mnie! Żyje
sobie na własną rękę; ale pójdę go jutro odwiedzić w Marsac, choćby po to, aby
uzyskać
przebudowy, które nam są potrzebne.
Dawid odprowadził rodzeństwo aż do mieszkania pani Chardon, którą poprosił o
rękę
Ewy z pośpiechem człowieka nie chcącego dopuścić możliwości odwłoki. Matka ujęła
rę-
kę córki, włożyła ją z radośdą w rękę Dawida, ośmielony zaś kochanek pocałował w
czoło
piękną narzeczoną, która uśmiechnęła się doń zarumieniona.
Oto zaręczyny biednych ludzi rzekła matka wznosząc oczy, jakby dla
uproszenia
błogosławieństwa Boga. Odważny jesteś, moje dziecko rzekła do Dawida
jesteśmy
pod znakiem nieszczęścia i lękam się, aby ono nie było zaraźliwe.
Będziemy bogaci i szczęśliwi rzekł poważnie Dawid. Na początek poniecha
pani rzemiosła pielęgniarki i zamieszka z córką i Lucjanem w Angouleme.
Troje młodych zaczęło na wyprzódki opowiadać zdumionej matce śliczny projekt,
zapuszczając
się w jedną z owych gawęd rodzinnych, w których zgarnia się zawczasu
wszystkie zasiewy i kosztuje z góry wszystkich radości. Trzeba było Dawida
wypędzić z
domu przemocą; byłby pragnął, aby ten wieczór trwał wiecznie. Biła pierwsza,
kiedy Lucjan
odprowadzał przyszłego szwagra do bramy Palet. Zacny pan Postel, zaniepokojony
niezwykłym ruchem, przycupnął za oknem; otwarł żaluzje i mówił sobie, widząc o
tej porze
oświetlone okienko Ewy:
Go się tam dzieje u tych Chardonów? Mów, chłopcze rzekł widząc wracającego
Lucjana co się stało u was? Może byłbym na co potrzebny?
Nie, panie odparł poeta ale ponieważ jest pan przyjacielem rodziny, mogę
powiedzieć,
o co chodzi: matka oddała Dawidowi Sechard rękę Ewy.
Za całą odpowiedź Postel zamknął gwałtownie okno, w rozpaczy, iż nie oświadczył
się
o pannę Chardon.
Zamiast wrócić do Angouleme, Dawid skierował się do Marsac. Nie spiesząc się
szedł
przed siebie i właśnie w chwili gdy słońce wstawało, dotarł do ogródka
okalającego dom.
Kochanek ujrzał pod drzewem migdału głowę starego niedźwiedzia wznoszącą się nad
żywopłotem.
Dzień dobry, ojcze rzekł Dawid.
Jak to, to ty, mój chłopcze! Jakimż cudem znalazłeś się na gościńcu o tej
porze?
Chodźże tędy rzekł winiarz wskazując furtkę. Całe wino zakwitło cudownie,
ani jeden
szczep nie przemarzł! Będzie więcej niż dwadzieścia beczek z morga tego roku:
ale też
ile nawozu!...
Ojcze, pragnąłbym z tobą pomówić w ważnej sprawie.
No i cóż, jakże nasze prasy? Musisz zarabiać góry złota?
Będę zarabiał, ojcze, ale na tę chwilę nie jestem bogaty.
Wszyscy powstają tu na mnie, że nawożę jak diabli odparł ojciec.
Mieszczuchy,
to znaczy pan margrabia, pan hrabia, pan taki i taki, utrzymują, że obniżam tym
jakość
wina. Na co zda się nauka? Żeby człowiekowi rozum zmącić! Posłuchaj! Ci panowie
zbierają siedem, czasem osiem beczek z morga i sprzedają je po sześćdziesiąt
franków, co
daje najwyżej czterysta franków z morga w dobrym roku. Ja zbieram dwadzieścia
beczek i
sprzedaję je po trzydzieści franków, razem sześćset! Kto jest głupiec? Jakość!
jakość! Cóż
mnie obchodzi jakość, niech oni zachowają jakość dla siebie, panowie markizy.
Dla mnie
jakość to talary. Jak powiadasz?...
Mój ojcze, żenię się, przychodzę prosić...
Prosić? Och, nic a nic, mój chłopcze. Żeń się, owszem; ale żebym ci miał dać
cośkolwiek...
Jestem w tej chwili bez grosza. Wkłady zrujnowały mnie! Od dwóch lat wkładam
i wkładam; do tego podatki, koszta wszelkiego rodzaju; rząd bierze wszystko, co
najlepsze
idzie w kieszeń rządu! Oto już dwa lata, jak biedni właściciele winnic nie mają
nic.
Ten rok przedstawia się nieźle i oto szelmy beczki już są po jedenaście franków!
Pracuje
się na bednarza. Po co ci się żenić przed winobraniem?...
Ojcze, przychodzę prosić tylko o pozwolenie.
Och, to... to inna inność! A z kimże to chcesz się żenić, jeżeli wolno spytać?
Z panną Ewą Chardon.
Cóż to takiego? Co to za nasienie?
Córka nieboszczyka pana Chardon, aptekarza z Houmeau.
Ty żenisz się z dziewczyną z Houmeau. ty, obywatel, ty, drukarz królewski w
Angouleme!
Oto owoce edukacji! Oddawajże tu dzieci do szkół! Musi być tedy bardzo bogata,
mój chłopcze rzekł stary winiarz zbliżając się do syna z pieszczotliwym
wyrazem
jeżeli się żenisz z dziewczyną z Houmeau, musi chyba tęgo być wypchana złotem!
Dobrze!
Zapłacisz mi zaległe czynsze. Wiesz, chłopcze, że to już dwa lata i kwartał, jak
zalegasz:
razem dwa tysiące siedemset franków, które by mi w samą porę spadły na
zapłacenie
bednarza. Od każdego innego miałbym prawo domagać się procentów: ostatecznie,
interes
interesem; ale tobie daruję je. No więc, cóż ona ma?
Ma to, co miała moja matka.
Stary winiarz już miał wykrzyknąć: "Tylko dziesięć tysięcy!", ale przypomniał
sobie, iż
odmówił był zdania rachunków synowi, i wykrzyknął:
Nie ma nic!
Majątek matki stanowiły jej rozsądek i uroda.
Idźże z tym na targ, zobaczysz, co ci dadzą za ten towar! Kroćset diabłów,
biedni są
ci ojcowie ze swymi dziećmi! Dawidzie, kiedy ja się żeniłem, miałem za cały
majątek
czapkę na głowie i tych dziesięć palców; byłem biednym drapichrustem; ale ty, z
piękną
drukarnią, którą ci dałem, z twoim fachem i nauką, masz prawo zaślubić
obywatelkę, kobietę
z jakimi trzydziestoma, czterdziestoma tysiącami franków. Zostaw swoje miłostki,
a
ja cię już wyswatam! Mamy o milę stąd trzydziestoletnią wdowę, młynarkę: ma sto
tysięcy
franków w doskonałej ziemi, to coś dla ciebie! Możesz połączyć jej majątek z
gruntami w
Marsac; stykają się. O, cóż za ładny kawał ziemi mielibyśmy wówczas, jakbym ja
na nim
gospodarował! Powiadają, że ma się wydać za pana Courtois, swego rządcę, tożeś
ty więcej
wart od niego! Ja bym prowadził młyn, gdy ona paradowałaby w Angouleme.
Ojcze, dałem słowo...
Dawidzie, ty nie masz pojęcia o handlu, idziesz do ruiny! Tak, jeśli się
ożenisz z tą
dziewczyną z Houmeau, ubezpieczę się wobec ciebie sądownie, pozwę cię o czynsze,
bo
nie przewiduję nic dobrego. O moje biedne prasy! Moje prasy! Ileż to trzeba było
pieniędzy,
aby was naoliwić, utrzymać, puścić w ruch! Jedynie dobry rok urodzaju mógłby
mnie
pocieszyć po tym, com usłyszał.
Mój ojcze, zdaje mi się, że dotąd mało sprawiłem ci zgryzot...
A jeszcze mniej płaciłeś czynszów odparł stary.
Przyszedłem cię prosić, prócz zezwolenia na małżeństwo, o to, abyś mi
wybudował
drugie piętro i wystawił mieszkanko nad oficyną.
Figę z makiem, nie mam ani szeląga, wiesz o tym. Zresztą, to by były pieniądze
rzucone
do wody, cóż by mi to przyniosło? Ha, wstajesz o świcie, aby mnie nagabywać o
budowle
zdolne zrujnować króla! Mimo że dano a na imię Dawid, ja nie posiadam. skarbów
Salomona. Aleś ty oszalał! Zamieniono mi chyba moje dziecko u mamki! Ten
zapowiada
się solennie! rzekł przerywając, aby pokazać Dawidowi szczep. Oto dzieci,
które nie
zawodzą nadziei rodziców; nawieziesz je, przynoszą ci dochody. Oddałem cię do
liceum,
płaciłem ogromne sumy, aby z ciebie zrobić uczonego, umieściłem cię u Didotów:
wszystkie
figle kończą się tym, iż wprowadzasz mi do domu dziewczynę z Houmeau bez grosza
posagu! Gdybyś się nie uczył, gdybyś został pod moim okiem, byłbyś się prowadził
wedle
mej woli i ożeniłbyś się dziś z młynarką stutysięczną, nie licząc młyna. Więc
tak, twoja
mądrość służy na to, abyś sobie myślał, że ja cię wynagrodzę za te piękne
uczucia budując
ci pałace?... Powiedziałby kto, doprawdy, że od dwustu lat w twoim domu
mieszkały tylko
świnie i że dziewczyna z Houmeau nie może się tam. przespać. Ejże. Czy to
królowa francuska?
Zatem, ojcze, wybuduję piętro własnym kosztem; niechże syn wzbogaci ojca. Mimo
że to wywraca na opak porządek świata, zdarza się niekiedy.
Jak to, chłopcze, masz na budowanie, a nie masz na czynsz? Spryciarzu, ty
kręcisz z
ojcem!
Kwestia tak postawiona stawała się trudna do rozwiązania; stary uszczęśliwiony
był, iż
może synowi nic nie dać zachowując pozory ojcostwa. Toteż Dawid nie zdołał
uzyskać od
ojca nic więcej, jak tylko proste zezwolenie na małżeństwo oraz na dokonanie
własnym
kosztem w domu ojca potrzebnych przeróbek. Stary niedźwiedź, ów wzór ojców
dawnej
daty, uczynił synowi tę łaskę, że nie wymagał zaległych czynszów i nie obdzierał
go z
oszczędności, z jakimi syn niebacznie się zdradził. Dawid posmutniał, zrozumiał,
że w razie
nieszczęścia nie może liczyć na pomoc ojca.
W całym Angouleme gadano jedynie o koncepcie biskupa i odpowiedzi pani de
Bargeton.
Najmniejsze wydarzenia wypaczono, powiększono, upiększono niebawem tak, iż poeta
stał się bohaterem chwili. Ze sfer wyższych, gdzie huczała ta burza plotek,
spadło kilka
kropel i w światek mieszczański. Kiedy Lucjan przechodził przez Beaulieu udając
się do
pani de Bargeton, zauważył zazdrosną baczność, z jaką przyglądało mu się wielu
młodych
ludzi, oraz pochwycił kilka zdań, które go wbiły w dumę.
Oto szczęśliwy chłopak rzekł dependent adwokacki nazwiskiem Petit-Claud,
bardzo
brzydki, kolega szkolny Lucjana, wobec którego ten przybierał protekcyjne miny.
Nie ma gadania: ładny chłopiec, ma talent i pani de Bargeton szaleje za nim.
odparł
jakiś obywatelski synek, który był obecny przy lekturze.
Lucjan niecierpliwie oczekiwał godziny, w której wiedział, iż zastanie Luizę
samą; czuł
potrzebę uzyskania jej zezwolenia na małżeństwo siostry. Pani de Bargeton stała
się panią
jego losów. Po wczorajszym wieczorze Luiza będzie może tkliwsza, a tkliwość ta
snadnie
sprowadzi chwilę szczęścia... Nie omylił się: pani de Bargeton przyjęła go z
emfazą uczucia,
która temu nowicjuszowi w amorach wydała się wzruszającym postępem miłości.
Poddała piękne złote włosy, ręce, głowę płomiennym pocałunkom poety, który przez
wczorajszy wieczór tyle wycierpiał!
Gdybyś widział swoją twarz, kiedy czytałeś! rzekła; wczorajszego dnia bowiem
doszli do owego "ty", do tej pieszczoty słów, wówczas gdy na kanapie Luiza białą
ręką
otarła krople potu, zawczasu strojące perłami czoło, na które ona kładła
wieniec. Iskry
sypały się z twych pięknych oczu! Zdało mi się, że widzę wychodzące z twoich ust
złote
łańcuchy, na jakich zawisają serca u warg poetów. Przeczytasz mi całego
Cheniera, to poeta
kochanków. Nie będziesz już cierpiał więcej, ja nie chcę! Tak, drogi aniele,
stworzę ci
oazę, w której będziesz żył pełnym życiem poety, na przemian czynnym, miękkim,
leniwym,
pracowitym, myślącym; ale nie zapominaj nigdy, że twoje laury mnie się należą z
prawa, że to będzie dla mnie wspaniałe odszkodowanie za cierpienia, które mnie
czekają.
Biedny mój, drogi, ten świat nie oszczędzi mnie, jak ciebie nie oszczędził; mści
się za każde
szczęście, którego nie dzieli. Tak, będą mi zawsze zazdrościć; czy nie widziałeś
wczoraj?
Jak te muchy krwiożercze prędko się zbiegły, aby ssać ranki, które zadały! Ale
byłam
szczęśliwa! Żyłam! Już od tak dawna nie dźwięczały struny mego serca!
Łzy popłynęły po policzkach Luizy; Lucjan wziął ją za rękę i za całą odpowiedź
wycisnął
na niej długi pocałunek. Ta kobieta głaskała wszystkie próżności poety, tak samo
jak
matka, siostra, Dawid. Każdy dokoła niego pracował nad wywyższeniem urojonego
piedestału,
na którym się znalazł. Utrzymywany przez cały świat, zarówno przez przyjaciół,
jak
przez wściekłość nieprzyjaciół, w swoich ambitnych przeświadczeniach, kroczył w
atmosferze
zwodnych mirażów. Młoda wyobraźnia tak łatwo staje się wspólniczką tego rodzaju
pochwał i myśli, wszystko tak kwapi się służyć pięknemu, pełnemu przyszłości
młodzieńcowi,
że trzeba więcej niż jednej gorzkiej i zimnej lekcji, aby rozproszyć takie
czary.
Chcesz zatem, urocza Luizo, być moją Beatryczą, ale Beatryczą, która pozwala
się
kochać?
Podniosła piękne oczy, dotąd spuszczone, i rzekła przecząc słowom anielskim
uśmiechem:
Jeżeli zasłużysz... później! Czy nie jesteś szczęśliwy? Mieć oddane serce! Móc
wszystko powiedzieć z tą pewnością, że się będzie zrozumianym, czy to nie
szczęście?
Tak odparł z miną dąsającego się kochanka.
Dzieciaku! rzekła przedrzeźniając go. No, czy nie masz mi nic do
powiedzenia?
Wszedłeś jakby zaprzątnięty jakąś myślą, mój Lucjanie.
Lucjan zwierzył nieśmiało swej ukochanej wzajemną miłość Dawida i siostry, jak
również
zamierzone małżeństwo.
Biedny Lucuś rzekła boi się, że go wybiją, połają, jakby to on sam się
żenił!
Ale cóż w tym widzisz złego? dodała wodząc palcami po włosach Lucjana. Co
mnie
obchodzi twoja rodzina, w której ty jesteś wyjątkiem? Gdyby mój ojciec zaślubił
służącą.
czy bardzo byś się troszczył o to? Drogie dziecko, kochankowie są sami dla
siebie całą rodziną.
Czy ja mam w świecie inną troskę prócz mego Lucjana? Bądź wielki, umiej zdobyć
sławę, oto co nas obchodzi!
Słysząc tę egoistyczną odpowiedź Lucjan czuł się najszczęśliwszym człowiekiem. W
chwili gdy słuchał szalonych racji, za pomocą których Luiza udowadniała mu, że
są sami
na świecie, wszedł pan de Bargeton. Lucjan zmarszczył brwi, zmieszany; Luiza
dała mu
znak i poprosiła, aby został na obiedzie, nakłaniając, aby jej poczytał Andrzeja
Chenier,
póki nie zejdą się gracze i goście wieczorni.
Sprawi pan przyjemność nie tylko żonie rzekł pan de Bargeton ale i mnie.
Nic
mi nie robi tyle przyjemności, co słuchać czytania po obiedzie.
Karmiony słodyczami przez pana de Bargeton, pieszczony przez Luizę, obsługiwany
przez lokai z owym szacunkiem, jaki mają dla faworytów państwa, Lucjan został w
pałacu
Bargetonów wzywając się we wszystkie rozkosze fortuny, do której używalności go
dopuszczono.
Kiedy salon napełnił się ludźmi, uczuł się tak silny głupotą pana de Bargeton i
miłością Luizy, że przybrał postawę zwycięzcy, w której piękna kochanka
umacniała go
jeszcze. Kosztował rozkoszy władzy zdobytej przez Nais, której sprawiało
przyjemność z
nim ją dzielić. Słowem, tego wieczora odgrywał w całej pełni rolę bohatera
małego miasteczka.
Widząc tę zmianę w zachowaniu Lucjana, niektóre osoby mniemały, że, wedle
staroświeckiego wyrażenia, między nim a panią de Bargeton doszło do
ostateczności.
Amelia, przybyła w towarzystwie pana du Chatelet, ogłaszała tę katastrofę w
kącie salonu,
gdzie się skupili zazdrośni i zawistni.
Nie wińcie Nais za wyskoki próżności smarkacza nie posiadającego się z dumy,

znalazł się w świecie, w którym nigdy nie spodziewał się stąpić nogą rzekł du
Chatelet.
Nie widzicie, że ten Chardon bierze uprzejmość światowej damy za awanse?
Nie umie jeszcze odróżnić milczenia, które cechuje prawdziwą miłość, od
protekcjonalnych
grzeczności, jakie nań ściąga jego uroda, młodość i talent! Los kobiet byłby
zbyt
ciężki, gdyby odpowiadały za wszystkie pragnienia, które budzą. On jest
zakochany, to
pewne; ale co się tyczy Nais...
Och! Nais podjęła przewrotna Amelia Nais jest bardzo szczęśliwa z tego
uczucia. W jej wieku miłość młodego chłopca przedstawia tyle uroków! Kobieta
odzyskuje
wówczas młodość, staje się młodą dziewczyną, przybiera jej skrupuły, wzięcie,
zapomina
o śmieszności... Ot, patrz pan! Syn aptekarza przybiera tony władcy u pani de
Bargeton!
Miłość nie zna, co to stany zanucił Adrian. Nazajutrz nie było ani jednego
domu
w całym Angouleme, gdzieby nie dyskutowano stopnia poufałości, w jakiej
pozostaje pan
Chardon, alias de Rubempre, z panią de Bargeton: parę tę, ledwie winną kilku
pocałunków,
świat obwiniał już o najbardziej zbrodnicze szczęście. Pani de Bargeton płaciła
za
swoje panowanie. Wśród różnych dziwactw społeczeństwa czyście nie zauważyli
kaprysu
jego sądów i szaleństwa jego wymagań? Są osoby, którym wszystko wolno; mogą
robić
rzeczy najniewłaściwsze; u tych wszystko jest w porządku; ludzie na wyprzódki
usprawiedliwiają
wszystkie ich postępki. Ale są inne osoby, wobec których świat okazuje
niewiarygodną
surowość: te powinny czynić wszystko dobrze, nigdy się nie mylić, nie błądzić,
nie
popełniać nawet najlżejszego głupstwa; rzeklibyście: posągi otoczone podziwem,
które
ściąga się z piedestału, z chwilą gdy mróz odkruszył im palec lub koniec nosa;
nie pozwala
się im na nic ludzkiego, mają obowiązek być ciągle boskie i doskonałe. Jedno
spojrzenie
pani de Bargeton na Lucjana równoważyło dwanaście lat słodyczy Ziziny i Frania.
Uścisk
dłoni kochanków miał ściągnąć na nich wszystkie gromy Charenty.
Dawid przywiózł z Paryża sekretny zapasik, który przeznaczył na koszty
małżeństwa
oraz przybudówki na ojcowskim domu. Powiększyć ten dom czyż nie znaczyło
pracować
na siebie? Prędzej czy później musiał on spaść na niego, ojciec miał
siedemdziesiąt
osiem lat. Drukarz kazał tedy wznieść w formie drewnianej nadbudowy mieszkanko
Lucjana,
aby nie przeciążać porysowanych murów starego domostwa. Z zapałem zabrał się
do zdobienia, meblowania mieszkania na pierwszym piętrze, gdzie piękna Ewa miała
spędzić
życie. Był to dla dwóch przyjaciół czas wesela i niezmąconego szczęścia. Mimo iż
znużony, ciasnotą prowincjonalnego żyda i nieznośnymi oszczędnościami, które
czyniły z
pięciu franków ogromną sumę, Lucjan zniósł bez skargi rachuby ubóstwa i jego
prywacje.
Posępna melancholia ustąpiła miejsca promiennej nadziei. Widział gwiazdę
błyszczącą nad
swą głową; marzył o świetnej egzystencji lokując swe szczęście na grobie pana de
Bargeton,
który od czasu do czasu miał trawienie nieco utrudnione oraz tę szczęśliwą
manię, aby
niestrawność poobiednią uważaćza chorobę, na którą najlepszym lekarstwem jest
obfita
wieczerza.
Około początku września Lucjan nie był już protem, był panem de Rubempre,
mieszkającym
wspaniale w porównaniu do nędznego poddasza, jakie młody Chardon zajmował
w Houmeau; nie był już "człowiekiem z Houmeau", mieszkał w wyżnym Angouleme i
bywał cztery razy na tydzień na obiedzie u pani de Bargeton. Zyskawszy łaskę
biskupa,
miał wstęp i do jego pałacu. Zatrudnienia jego stawiały go w rzędzie najwyżej
położonych
osób. Wreszcie miał kiedyś zająć miejsce między chwałami Francji. To pewna, iż
przebiegając
ładny salonik, uroczą sypialnię i gotowalnię pełną smaku mógł zapomnieć o
przykrości,
iż zagarnia trzydzieści franków na miesiąc z ciężkiego zarobku matki i siostry;
widział
bowiem dzień, kiedy romans historyczny, nad którym pracował od dwóch lat.
"Gwardzista Karola IX", i tomik poezyj zatytułowanych ,,Stokrocie" rozgłoszą
jego imię
w literaturze, przynosząc mu dość pieniędzy, aby się mógł wypłacić wobec matki,
siostry i
Dawida. Toteż czując, jak urasta, łowiąc uchem rozgłos swego nazwiska w
przyszłości,
przyjmował teraz te ofiary ze szlachetną ufnością; uśmiechał się ze swej
niedoli, cieszył się
ostatnimi chwilami swej nędzy. Ewa i Dawid kładli szczęście brata przed własnym.
Ślub
opóźnił się wskutek zwłoki, jakiej żądali robotnicy dla wykończenia mebli, obić,
malowań
pierwszego piętra, sprawy bowiem Lucjana szły przed innymi. Kto znał Lucjana,
nie dziwiłby
się temu poświęceniu: był tak uroczy! W obejściu miał tyle pieszczoty! Swą
niecierpliwość
i swoje pragnienia umiał objawiać z takim wdziękiem! Zawsze wygrał sprawę,
nim się odezwał. Przez ten fatalny przywilej więcej młodych ludzi ginie, niż
wypływa.
Przyzwyczajeni do względów, jakie spotyka wszędzie urodziwa młodość, szczęśliwi
z
owego samolubnego poparcia, jakiego świat użycza istocie, która mu się podoba,
tak jak
daje jałmużnę żebrakowi, który budzi w nim współczucie, wiele tych wielkich
dzieci cieszy
się tą łaską, zamiast z niej korzystać. Łudząc się co do istoty sprężyn
społecznych,
spodziewają się zawsze spotkać ujmujące uśmiechy; ale dochodzą, nadzy, łysi,
obdarci,
bez wartości i mienia, do chwili, w której niby stare kokietki i stare
łachmany świat
porzuca ich u drzwi salonu lub na rogu ulicy.
Ewa zresztą sama chciała tego opóźnienia, pragnęła w oszczędny sposób zaopatrzyć
dom w rzeczy potrzebne dla gospodarstwa. Czegóż mogła odmówić para kochanków
bratu,
który widząc, jak siostra pracuje, mówił z głębi serca: Chciałbym umieć szyć!

Poważny i bacznie obserwujący Dawid stał się również wspólnikiem tego
poświęcenia.
Mimo wszystko, od czasu triumfów Lucjana u pani de Bargeton uczuwał lęk przed
przeobrażeniem,
jakie dokonywało się w chłopcu; lękał się, iż rozwinie się w nim wzgarda dla
mieszczańskiej prostoty. Pragnąc doświadczyć brata, Dawid stawiał go niekiedy w
konieczności
wyboru między patriarchalnymi uciechami rodziny a rozkoszami wielkiego
świata; aż widząc, że Lucjan chętnie nieraz poświęca dla rodziny swoje
upodobania i próżnostki,
wykrzyknął: Nie zepsują go nam! Często trójka przyjaciół i pani Chardon
urządzali sobie wycieczki, ot, jak to na prowincji: puszczali się na przechadzkę
w okoliczne
lasy, ciągnące się wzdłuż Charenty; przyrządzali na trawie śniadanie z zapasów,
które
uczeń Dawida przynosił we wskazane miejsce; następnie wracali wieczór, nieco
znużeni,
nie wydawszy ani trzech franków. W wielkich okolicznościach, kiedy puścili się
za miasto
na obiadek w tak zwanej restauracji było to coś pośredniego między
prowincjonalnym
handelkiem a paryską knajpką wydatek dochodził pięciu franków, które dzieliło
się
między Dawida a Chardonów. Dawid byt nieskończenie wdzięczny Lucjanowi, iż umiał
zapomnieć w tych sielskich dniach zadowoleń próżności, które znajdował u pani de
Bargeton,
oraz wspaniałych obiadów wielkiego świata. Każdy chciał wówczas fetować
wielkiego
człowieka z Angouleme.
W tym stanie rzeczy, w chwili gdy już niemal niczego nie brakło do przyszłego
gospodarstwa,
Dawid wybrał się do Marsac, aby uzyskać od ojca jego udział w ceremonii, w
nadziei,
iż starowina, rozbrojony urokiem synowej, przyczyni się do ogromnych wydatków
spowodowanych urządzeniem domu. Otóż tego właśnie dnia zdarzył się jeden z owych
wypadków, które w małym miasteczku zupełnie zmieniają postać rzeczy.
Lucjan i Luiza posiadali w panu du Chatelet domowego szpiega, który z
wytrwałością
nienawiści, łączonej z miłością i interesem, czatował na sposobność wywołania
skandalu.
Sykstus chciał zmusić panią de Bargeton do tak wyraźnego oświadczenia się za
Lucjanem,
aby się stała tym, co nazywają kobietą zgubioną. Przybrał rolę skromnego
powiernika pani
de Bargeton; ale o ile w jej domu rozpływał się w zachwytach nad Lucjanem,
pastwił się
nad nim, ile mógł, gdzie indziej. Nieznacznie zdobył sobie wstęp o każdej
godzinie do
Nais, która pozbyła się nieufności do starego wielbiciela; ale baron zbyt wiele
pokładał zaufania
w kochankach, których miłość pozostawała wciąż platoniczną, ku wielkiej zresztą
rozpaczy Luizy i Lucjana. Bywają w istocie namiętności, które ruszyły z miejsca
złą czy
dobrą nogą, jak kto woli. Obie strony grzęzną w taktyce uczucia, mówią miast
działać i
biją się w szczerym polu zamiast podjąć oblężenie. Często zdarza się, iż
sprzykrzą się
sobie znużywszy swoje pragnienia w próżni. W takiej grze kochankowie zostawiają
sobie
czas na to, aby się zastanawiać, aby sądzić. Często namiętności, które wyruszyły
w pole z
rozwiniętymi sztandarami, dziarskie, z zapałem nie pohamowanym żadną zaporą,
wracają
w końcu do domu bez chwały, bez trofeów, zawstydzone, rozbrojone, ogłupiałe swym
próżnym hałasem. Fatalności te dadzą się niekiedy wytłumaczyć nieśmiałością
młodego
wieku oraz targami, w jakich lubują się kobiety nowicjuszki, tego rodzaju bowiem
wzajemne
oszukaństwa nie zdarzają się ani wygom wytartym w praktyce życia, ani kokietkom
przyzwyczajonym do miłosnych manewrów.
Życie prowincjonalne jest zresztą szczególnie wrogie zadowoleniom miłosnym i
sprzyja
intelektualnym bojom wielkich uczuć; przeszkody, jakie wszystko bez wyjątku
stawia
słodkiej poufałości, tak bardzo wiążącej kochanków, rzucają gorące dusze w
ostateczne
krańce. Życie to oparte jest na tak drobiazgowym szpiegostwie, na tak doskonałej
przejrzystości
wnętrza domu, tak mało dopuszcza serdecznego zbliżenia, które daje chwile
szczęścia
nie obrażając cnoty, najczystsze stosunki spotykają się z tak niedorzecznymi
oskarże-
niami, że wiele kobiet dostaje się pod pręgierz mimo swej niewinności. Niejedna
wyrzuca
sobie również, iż nie zakosztowała słodyczy błędu, którego dźwiga wszystkie
ciężary.
Społeczeństwo, które bez poważniejszego zbadania potępia lub krytykuje oczywiste
fakty,
jakimi kończą się długie, tajemne walki, jest w ten sposób w samym zaczątku
współwinne
tych wykroczeń; ale większość ludzi piorunujących przeciw rzekomemu zgorszeniu,
do jakiego
powód dają owe bez racji spotwarzane kobiety, nie zastanawia się nigdy nad
przyczynami
doprowadzającymi je do takiej publicznej rezolucji. Pani de Bargeton miała się
znaleźć w tej dziwacznej sytuacji, jak znalazło się w niej wiele kobiet, które
się zgubiły
dopiero w następstwie niesłusznego oskarżenia.
W początkach namiętności przeszkody przerażają ludzi niedoświadczonych, te zaś,
z
którymi spotkała się para kochanków, były bardzo podobne do więzów, którymi
Lilipuci
skrępowali Guliwera. Były to same "nic", mnożące się w takiej ilości, iż czyniły
każde
poruszenie
niemożliwym i unicestwiały najgwałtowniejsze pragnienia. I tak pani de Bargeton
zawsze musiała być widzialna. Gdyby kazała zamknąć dla gości drzwi w godzinach,
w
których bywał Lucjan, byłoby to otwarte przyznanie: na jedno wyszłoby uciec po
prostu z
kochankiem. Przyjmowała go, to prawda, w buduarze, z którym był tak oswojony, iż
czuł
się w nim jak gdyby panem; ale drzwi były cały czas skrupulatnie otwarte.
Wszystko odbywało
się najcnotliwiej w świecie. Pan de Bargeton snuł się po domu jak chrząszczyk,
nie
przypuszczając, aby żona życzyła sobie zostać sam na sam z Lucjanem. Gdyby nie
było
innej zapory prócz męża, Nais mogłaby doskonale wyprawić go lub zatrudnić; ale
miała
równocześnie pełno wizyt, a liczba odwiedzających rosła, w miarę jak wzmagał się
pieprzyk
ciekawości. Mieszkańcy prowincji są z natury przekorni, lubią przeszkadzać
rodzącym
się uczuciom. Służba łaziła po domu, nie wołana i nie pukając, wskutek od dawna
przyjętych zwyczajów, którym kobieta nie mająca nic do ukrywania pozwoliła się
zakorzenić.
Zmieniać coś w porządku domu czyż nie byłoby jawnym przyznaniem się do miłostki,
co do której Angouleme było jeszcze w niepewności? Pani de Bargeton nie mogła
uczynić kroku poza domem, żeby miasto całe nie wiedziało, dokąd się udaje.
Przechadzać
się sam na sam z Lucjanem za miastem byłoby postępkiem zupełnie niedwuznacznym:
mniej już niebezpieczne byłoby zamknąć się z nim u siebie w domu. Gdyby Lucjan
został
po północy u pani de Bargeton sam, gadano by o tym natychmiast nazajutrz. Tak
więc,
wewnątrz i zewnątrz, pani de Bargeton żyła ciągle na widowni. Te szczegóły
malują całą
prowincję: błędy są tam albo publiczne, albo niemożliwe.
Luiza jak wszystkie kobiety porwane namiętnością, a nie mająca doświadczenia
ogarniała kolejno wszystkie trudności swego położenia: przerażały ją. Przestrach
jej odbijał
się wówczas w owych miłosnych dyskusjach, które pochłaniają najpiękniejsze
godziny
sam na sam. Pani de Bargeton nie miała majątku ziemskiego, dokąd by mogła uwieźć
swego
kochanego poetę, jak czynią niekiedy kobiety, które pod zręcznie ułożonym
pozorem
zagrzebują się na jakiś czas na wsi. Znużona tym życiem ciągle na widowni,
doprowadzona
do ostateczności swą tyranią, której jarzmo nie równoważyło się ze słodyczami,
jakich
kosztowała, myślała o Escarbas i zamierzała wybrać się tam do starego ojca, tak
dały się
jej we znaki te nędzne zapory.
Chatelet nie wierzył w tyle niewinności. Śledził godziny, w których Lucjan
zjawiał się
u pani de Bargeton, i wkraczał w kilka chwil później, zawsze w towarzystwie pana
de
Chandour, człowieka najniedyskretniejszego w całym kółku. Wchodząc puszczał go
przodem,
spodziewając się zawsze, iż przypadek pozwoli mu trafić na drażliwy moment. Rola
jego i powodzenie planu były tym trudniejsze, iż sam musiał zostać neutralny,
aby móc
powodować aktorami planowanego dramatu. I tak, aby uśpić Lucjana, dla którego
udawał
przyjaźń, oraz panią de Bargeton, nie pozbawioną przenikliwości, przybrał pozory
człowieka,
który się zaleca do zazdrosnej Amelii. Aby sobie zapewnić lepszą służbę
szpiegowską
dokoła Luizy i Lucjana, zdołał od kilku dni wszcząć z panem de Chandour spór na
te-
mat zakochanej pary. Du Chatelet twierdził, iż pani de Bargeton żartuje sobie z
Lucjana, że
jest zbyt dumna, zbyt wysoko urodzona, aby się zniżyć do aptekarskiego synka. Ta
rola
niedowiarka odpowiadała planowi, jaki sobie zakreślił: chciał uchodzić za
obrońcę pani de
Bargeton. Stanisław utrzymywał, że Lucjan nie jest trzymany tak krótko, Amelia
podsycała
dyskusję, chcąc dowiedzieć się prawdy. Każdy dawał swoje racje. Jak zdarza się w
małych miasteczkach, często parę bliskich osób trafiało na moment rozmowy, gdy
du
Chatelet i Stanisław motywowali szeroko swoje opinie za pomocą nader bystrych
uwag.
Zrozumiałe jest, że każdy z przeciwników szukał partyzantów, zapytując
pierwszego z
brzegu: A pan, jakie pańskie zdanie? Ta kontrowersja czyniła panią de
Bargeton i
Lucjana przedmiotem nieustannej obserwacji.
Jednego dnia, w dyskusji, du Chatelet zwrócił uwagę, że ilekroć pan de Chandour
i on
zjawiają się u pani de Bargeton podczas wizyty Lucjana, żaden szczegół nie
zdradza jakichś
podejrzanych stosunków: drzwi są otwarte, służba wchodzi, wychodzi, nic
tajemniczego
nie zwiastuje uroczych występków miłości, etc. Stanisław, który miał porządną
dawkę głupoty, postanowił nazajutrz wejść na palcach, w którym to zamiarze
utwierdziła
go przewrotna Amelia.
Owo "nazajutrz" był to u Lucjana dzień, w którym młodzi ludzie wyrywają sobie
kilka
włosów, przysięgając sami sobie nie znosić dłużej głupiego stanowiska
wzdychacza.
Oswoił się ze swą pozycją. Poeta, który niegdyś tak trwożliwie ujmował krzesło w
poświęcanym
buduarze królowej Angouleme, przeobraził się w wymagającego kochanka.
Pół roku wystarczyło, aby uwierzył, że jest równy Luizie, i oto chciał być jej
panem. Wyszedł
z domu postanawiając sobie popełnić wszystkie szaleństwa, postawić życie na
kartę,
użyć wszystkich środków płomiennej wymowy, powiedzieć, że obłęd go się chwyta,
że
niezdolny jest począć jednej myśli ani napisać jednego wiersza. Istnieje u
niektórych kobiet
wstręt do powziętych z góry postanowień: wstręt, który przynosi zaszczyt
delikatności
ich uczuć. Lubią ustępować porywowi, ale nie ukartowanym planom. Na ogół nikt
nie chce
przyjemności narzuconej. Pani de Bargeton zauważyła na czole Lucjana, w jego
oczach,
fizjonomii i wzięciu ów niepokój, świadczący o obmyślonym zamiarze; umyśliła
sobie
sparować go, trochę przez zmysł przekory, ale także przez szlachetne pojęcie
miłości. Jako
kobieta skłonna do przesady, przesadzała sobie wartość własnej osoby. W swoich
oczach
pani de Bargeton była niby królową, Beatryczą, Laurą. Zasiadła, niby w średnich
wiekach,
pod baldachimem literackiego turnieju; Lucjan winien był zasłużyć ją po wielu
zwycięstwach;
trzeba mu było zaćmić "boskie dziecię"28, Lamartine'a, Walter Scotta, Byrona.
Szlachetna istota uważała swą miłość za pierwiastek twórczy; pragnienie, które
budziła w
Lucjanie, winno było stać się dlań pobudką chwały. Ten donkiszotyzm kobiecy jest
uczuciem,
które niejako uświęca miłość, czyni ją użyteczną, większą, chlubniejszą. W
intencji
odgrywania roli Dulcynei w życiu Lucjana przez siedem do ośmiu lat, pani de
Bargeton
chciała, jak wiele kobiet na prowincji, kazać kupić swą osobę rodzajem
lennictwa, okresem
stałości, który by jej pozwolił wypróbować kochanka.
Kiedy Lucjan podjął walkę za pomocą owych dąsów, z których śmieją się kobiety
wolne
jeszcze sercem, a które osmucają jedynie kobietę kochającą, Luiza przybrała minę
pełną
godności i uderzyła w jedną ze swych tyrad najeżonych wielkimi słowami.
Czy to mi przyrzekałeś, Lucjanie? rzekła w końcu. Nie obciążaj tak
słodkiej
teraźniejszości zgryzotą, która później zatrułaby mi życie. Nie psuj przyszłości
i, powtarzam
to z dumą, nie psuj teraźniejszości! Czy nie posiadasz całego mego serca? Czegóż
ci
trzeba? Czyżby twoja miłość dała się powodować zmysłom, gdy najpiękniejszym
przywilejem
kochanej kobiety jest nakazać im milczenie? Za kogo mnie bierzesz? Czy już nie
jestem
twoją Beatryczą? Jeżeli nie jestem dla ciebie czymś więcej niż kobietą, jestem
mniej
niż kobietą!
28 tak miał nazwać Chateaubriand młodziutkiego Wiktora Hugo (Przyp. tłum.).
Cóż innego mogłaby pani powiedzieć człowiekowi, którego byś nie kochała?
wykrzyknął
Lucjan, wściekły.
Jeżeli nie czujesz, ile jest prawdziwej miłości w moim sposobie myślenia,
nigdy nie
będziesz mnie godny.
Podajesz moją miłość w wątpliwość, aby nie musieć jej odpłacić rzekł Lucjan
rzucając się jej do nóg i płacząc.
Biedny chłopiec płakał na dobre, widząc się skazanym na tak długą stację u wrót
raju.
Były to łzy poety, który czuje się upokorzony w swej potędze, Izy dziecka w
rozpaczy, iż
odmawiają mu upragnionej zabawki.
Nigdy mnie nie kochałaś! wykrzyknął.
Nie wierzysz w to, co mówisz odparła, mile pogłaskana tym wybuchem.
Dowiedź zatem, że jesteś moją rzekł Lucjan, wpółprzytomny.
W tej chwili Stanisław zjawił się nie słyszany, ujrzał Lucjana na wpół leżącego
na ziemi
ze łzami w oczach i z głową na kolanach Luizy. Zadowolony tym ostatecznie
podejrzanym
obrazem. Stanisław wykonał szybki odwrót wprost na pana du Chatelet, który
pozostał w
progu salonu. Pani de Bargeton zerwała się żywo, ale nie dosięgła dwóch
szpiegów, którzy
cofnęli się szybko, jak ludzie, którzy przybyli nie w porę.
Kto tu był? spytała służby.
Panowie de Chandour i du Chatelet odparł Gentil, stary lokaj pani de
Bargeton.
Wróciła do buduaru blada i drżąca.
Jeżeli cię widzieli w tej pozie, jestem zgubiona rzekła do Lucjana.
Tym lepiej! wykrzyknął poeta.
Uśmiechnęła się na ten wykrzyknik pełnego miłości egoizmu. Na prowincji podobna
anegdota zyskuje na wadze przez sposób, w jaki się ją opowiada. W jednej chwili
każdy
wiedział, że zaskoczono Lucjana u kolan Nais. Pan de Chandour, uszczęśliwiony
ważnością,
jaką mu dawała ta przygoda, poszedł najpierw opowiedzieć wielki wypadek do
klubu,
a potem od domu do domu. Du Chatelet skwapliwie zaznaczał wszędzie, że nic nie
widział;
ale wysuwając się w ten sposób poza nawias, równocześnie podniecał Stanisława
wyciągając go na coraz drażliwsze szczegóły; Stanisław zaś czując, że ma
powodzenie,
dodawał za każdym razem coś nowego. Wieczorem cale towarzystwo napłynęło do
Amelii;
do wieczora bowiem najprzesadniejsze wieści rozeszły się po arystokratycznym
Angouleme,
gdzie każdy narrator naśladował Stanisława. Wszyscy, kobiety i mężczyźni, żądni
byli dowiedzieć się prawdy. Do kobiet, które zasłaniały sobie twarz wykrzykując
o
skandalu i zepsuciu, należały przede wszystkim Amelia, Zefiryna, Fifi, Lolota,
wszystkie
mniej lub więcej obciążone niedozwolonym szczęściem. Drażliwy temat obrabiano na
wszystkie tony.
I cóż mówiła jedna ta biedna Nais? Czy wiecie? Co do mnie, nie wierzę; ma
za
sobą cale życie bez skazy; jest o wiele za dumna, aby być czym innym niż
protektorką pana
Chardon. Ale jeżeli tak jest, żal mi jej z całego serca.
Tym bardziej godna jest współczucia, że ściąga na siebie straszliwą
śmieszność;
ostatecznie mogłaby być matką pana Lulu, jak go nazywa Jakub. Ten poecina ma co
najwyżej
dwadzieścia dwa lata, a Nais, mówiąc między nami, dobrze sięga czterdziestki.
Co do mnie rzekł du Chatelet uważam, że właśnie położenie, w jakim
znajdował
się pan de Rubempre,
dowodzi niewinności Nais. Człowiek nie pada na kolana, aby prosić o to, co już
miał.
To zależy! rzekł Franio filuternym tonem, który ściągnął nań karcące
spojrzenie
Zefiryny.
Ale powiedzże pan wreszcie, jak to było pytali wszyscy Stanisława, tłocząc
się w
poufnym kółku w kącie salonu.
Stanisław zrobił z tego wydarzenia małą powiastkę pełną domyślników i podkreślał
je
gestami i pozami obciążającymi całą rzecz w wysokim stopniu.
To nie do uwierzenia! powtarzano.
W południe? mówiła jedna z pań.
Nais była ostatnią kobietą, którą bym podejrzewała !
Co ona zrobi teraz?
Nastąpiły komentarze, przypuszczenia bez końca!... Du Chatelet bronił pani de
Bargeton;
ale bronił tak niezręcznie, że podsycał jeszcze ogień komerażów zamiast go
ugasić.
Lili, zrozpaczona upadkiem najpiękniejszego anioła angulemskiego Olimpu, poszła,
zapłakana,
obnieść nowinę po konsystorzu. Kiedy miasto było już dostatecznie wzburzone,
szczęśliwy du Chatelet udał się do pani de Bargeton. gdzie zastał, niestety!
tylko jeden
stolik wista; poprosił dyplomatycznie Nais o chwilę rozmowy w buduarze. Usiedli
na kanapce.
Wie pani zapewne rzekł du Chatelet przyciszonym głosem czym zajmuje się
całe Angouleme?
Nie odparła.
Zanadto rzekł jestem pani przyjacielem, aby panią zostawić w
nieświadomości.
Obowiązkiem moim jest dać pani możność uśmierzenia potwarzy wymyślonych z
pewnością przez Amelię, która jest na tyle zuchwała, aby się uważać za twoją
rywalkę.
Zaszedłem
dziś rano odwiedzić panią z tą małpą Stanisławem, który szedł przede mną o kilka
kroków, kiedy doszedłszy tutaj rzekł du Chatelet wskazując na drzwi
oznajmił, iż
widział panią z panem de Rubempre w sytuacji, która nie pozwoliła mu wejść;
wpadł na
mnie, cały poruszony, pociągając mnie z sobą i nie dając czasu na opamiętanie
się; byliśmy
już w Beaulieu, kiedy mi wyjawił przyczynę swego odwrotu. Gdybym ją znał, nie
byłbym się ruszył z salonu, aby oświetlić tę sprawę na pani korzyść; ale wrócić
do domu
raz wyszedłszy, to by nie dowodziło niczego. Teraz, czy Stanisław widział
fałszywie, czy
miał słuszność, trzeba, aby się mylił. Droga Nais, nie zostawiaj swego życia,
honoru, przyszłości
na igraszkę w rękach głupca; natychmiast trzeba go zmusić do milczenia. Zna pani
moje położenie tutaj. Mimo iż potrzebuję po trosze wszystkich, jestem pani
zupełnie oddany.
Rozporządzaj życiem, które do ciebie należy. Jakkolwiek odtrąciłaś moje
marzenia,
serce moje zawsze pozostanie twoim i w każdej sposobności potrafię ci dowieść,
jak bardzo
cię kocham. Tak, będę czuwał nad tobą niby wierny sługa, bez nadziei nagrody,
jedynie
dla przyjemności, jaką znajduję w tym, aby ci służyć, nawet bez twej wiedzy.
Dziś rano
oświadczyłem wszędzie, że byłem w drzwiach i nie widziałem nic. Jeżeli cię
spytają,
kto panią uprzedził o tych plotkach, powołaj się na mnie. Byłoby dla mnie
zaszczytem być
twym jawnym obrońcą; ale otwarcie mówiąc, pan de Bargeton jest to jedyny
człowiek,
który może zażądać rachunku od Stanisława... Gdyby nawet ten głuptasek Rubempre
popełnił
jakie szaleństwo, honor kobiety nie może być na łasce pierwszego wariata, który
jej
padnie do nóg. Oto co powiedziałem.
Nais podziękowała du Chateletowi skinieniem głowy i zadumała się. Czuła się
znużona
aż do wstrętu życiem prowincji. Za pierwszym słowem pana du Chatelet myśl jej
spoczęła
na Paryżu. Milczenie pani de Bargeton postawiło jej przemyślnego przyjaciela w
kłopotliwym
położeniu.
Rozporządzaj mną, pani rzekł powtarzam.
Dziękuję odparła.
Co pani zamierza uczynić?
Zobaczę. Długie milczenie.
Czy tak bardzo pani kocha tego malca? Na ustach Nais zaigrał dumny uśmiech;
zaplotła
na piersiach ramiona, wodząc oczyma po ścianach buduaru.
Du Chatelet wyszedł nie zdoławszy odcyfrować serca wyniosłej kobiety. Kiedy
Lucjan
i czterej wierni starcy, którzy przybyli na partyjkę nie dając się wzruszyć
zagadkowym
plotkom, pożegnali się, pani de Bargeton zatrzymała męża, który właśnie wybierał
się na
spoczynek otwierając usta, aby życzyć żonie dobrej nocy.
Chodź tutaj, mój drogi, mam z tobą do pomówienia rzekła z pewną
uroczystością
w głosie. Pan de Bargeton udał się za żoną do buduaru.
Posłuchaj rzekła może źle uczyniłam roztaczając nad młodym de Rubempre
opiekuńczą protekcję, równie źle zrozumianą przez głupców z tego miasteczka, jak
przez
niego samego. Dziś rano Lucjan rzucił mi się do nóg wyznając miłość. Stanisław
wszedł w
chwili, gdy właśnie podnosiłam z kolan nieboraka. Depcąc obowiązki, jakie w
każdej
okoliczności
delikatność nakazuje szlachcicowi wobec kobiety, rozpowiada, iż przydybał mnie
w dwuznacznym położeniu z tym chłopcem, którego potraktowałam w owej chwili tak,
jak
zasługiwał. Gdyby ten młody szaleniec znał potwarze, których jego wybryk stał
się powodem,
znam go, spoliczkowałby Stanisława i zmusił go do pojedynku. Czyn ten byłby
niejako
publicznym wyznaniem miłości. Nie potrzebuję ci mówić, że żona twoja jest
czysta;
ale zrozumiesz, iż byłoby ubliżające dla ciebie i dla mnie, aby pan de Rubempre
był moim
obrońcą. Idź w tej chwili do Stanisława i uroczyście zażądaj rachunku z
obrażających plotek,
które o mnie rozszerza; pamiętaj, że nie powinieneś przyjąć zadośćuczynienia, o
ile
nie odwoła swoich słów w obecności licznego grona. Zdobędziesz w ten sposób
poklask
wszystkich uczciwych ludzi: zachowasz się jak człowiek honoru, jak człowiek
dzielny, i
będziesz miał prawo do mego szacunku. Wyprawię konnego posłańca do Escarbas,
ojciec
musi być twoim świadkiem; mimo swoich lat, wiem, że byłby zdolny zdeptać nogami
tego
pajaca, który kala reputację urodzonej Negrepelisse. Przysługuje ci wybór broni;
wybierz
pistolety, strzelasz świetnie.
Idę rzekł pan de Bargeton biorąc laskę i kapelusz.
Dziękuję ci rzekła małżonka, wzruszona lubię takich mężczyzn. Jesteś
prawdziwy
szlachcic.
Podała mu do pocałunku czoło, które starzec ucałował wzruszony i dumny. Ta
kobieta,
mająca niby macierzyńskie uczucie dla tego dziecka, nie mogła wstrzymać łez
słysząc
trzask wjazdowej bramy zamykającej się za nim.
"Jak on mnie kocha! pomyślała. Biedaczysko przywiązany jest do życia, a
jednak
poświęciłby je dla mnie bez żalu."
Pan de Bargeton nie troszczył się o to, że nazajutrz przyjdzie mu stanąć na
placu i popatrzeć
zimno w skierowaną weń lufę pistoletu; nie, kłopotał się w tej chwili tylko o
jedno
i drżał na tę myśl idąc do pana de Chandour.
"Co ja mu powiem? pomyślał. Nais powinna mi była dać notatkę."
I łamał sobie głowę, aby sformułować jakieś parę zdań, które by nie były
śmieszne.
Ale ludzie, którzy żyją, jak pan de Bargeton w milczeniu nałożonym ograniczeniem
umysłu i szczupłością horyzontów, posiadają w wielkich okolicznościach zupełnie
naturalną
uroczystość. Ponieważ mówią mało. tym samym mało wymyka się im głupstw: ponieważ
zaś długo myślą nad tym. co mają powiedzieć, nieufność do samych siebie każe im
tak gruntownie wystudiować swą orację, iż wysławiają się doskonale, fenomenem
podobnym
owemu, który rozwiązał język oślicy Balaama. Toteż pan de Bargeton wywiązał się
z
zadania jak człowiek niepospolity. Usprawiedliwił opinię tych, którzy go uważali
za filozofa
ze szkoły Pitagorasa. Wkroczył do domu pana de Chandour około jedenastej i
zastał
liczne towarzystwo. Przywitał się w milczeniu z Amelią i uczęstował każdego swym
głupim
uśmiechem, który w danych okolicznościach wydał się głęboko ironiczny.
Zapanowała
wielka cisza, jak w naturze za zbliżaniem się burzy. Du Chatelet, który
powrócił,
spoglądał w bardzo znaczący sposób kolejno na pana de Bargeton i na Stanisława,
do którego
obrażony mąż przystąpił nader dwornie.
Du Chatelet zrozumiał znaczenie odwiedzin w godzinie, o której starzec zwykle
już
spoczywał: widocznie Nais poruszała tym wątłym ramieniem, że zaś pozycja jego
wobec
Amelii dawała mu prawo mieszania się do spraw tego domu, wstał, wziął pana de
Bargeton
na stronę i rzekł:
Chce pan mówić ze Stanisławem?
Tak rzekł starowina, szczęśliwy, iż znalazł po-średnika, który może wyręczy
go
w oracji.
Idź pan tędy do sypialnego pokoju odparł dyrektor podatków, uszczęśliwiony z
tego pojedynku, który mógł uczynić panią de Bargeton wdową, rozłączając ją
zarazem z
Lucjanem, przyczyną tej zwady.
Stanisławie rzekł du Chatelet do pana de Chandour Bargeton przybył z
pewnością
żądać wyjaśnień w sprawie tego, co mówiłeś o Nais. Idź do pokoju żony i
zachowujcie
się obaj, jak przystało dżentelmenom. Nie rób hałasu, okaż niewzruszoną
grzeczność,
słowem, rozwiń cały chłód brytyjskiej godności.
W jednej chwili Stanisław i du Chatelet znaleźli się naprzeciw Bargetona.
Panie rzekł obrażony mąż pan twierdzisz, iż zastałeś panią de Bargeton w
dwuznacznej sytuacji z panem de Rubempre?
Z panem Chardon odparł ironicznie Stanisław, który nie uważał pana de
Bargeton
za groźnego człowieka.
Niech i tak będzie odparł mąż. Otóż, jeżeli pan nie odwołasz tego w
obecności
towarzystwa, które jest w tej chwili w twoim domu, proszę, abyś postarał się o
świadka.
Mój teść, pan de Negrepelisse, zgłosi się do pana o czwartej rano. Poczyńmy obaj
dyspozycje,
gdyż sprawa może się załatwić tylko w sposób przeze mnie wskazany. Jako strona
obrażona wybieram pistolety.
Przez całą drogę pan de Bargeton przetrawiał to przemówienie, najdłuższe, jakie
wygłosił
w życiu, tak iż wypowiedział je bez uniesienia, w sposób najprostszy w świecie.
Stanisław
zbladł i rzekł sobie w duchu: "Cóż ja ostatecznie widziałem?"
Ale między wstydem odwołania własnych słów wobec całego miasta, w obecności tego
niemowy, który widocznie nie znał, co to żarty, a strachem, ohydnym strachem
chwytającym
go palącymi rękami za gardło, wybrał niebezpieczeństwo bardziej oddalone.
Dobrze... Do jutra rzekł do pana de Bargeton, z myślą, iż może rzeczy jakoś
się
ułożą.
Trzej mężczyźni wrócili do salonu, gdzie każdy śledził wyraz ich twarzy. Du
Chatelet
uśmiechał się, pan de Bargeton był zupełnie taki jak u siebie w domu, natomiast
Stanisław
był blady. Na ten widok parę kobiet odgadło przedmiot rozmowy. Słowa: "biją
się'' zaczęły
krążyć z ust do ust. Połowa zebrania pomyślała, iż Stanisław zawinił, bladość
jego i zmieszanie
świadczyły o kłamstwie; druga połowa podziwiała zachowanie pana de Bargeton.
Du Chatelet starał się być poważny i tajemniczy. Postawszy przez kilka chwil,
przyglądając
się fizjonomiom, pan de Bargeton wysunął się.
Czy masz pistolety? rzekł du Chatelet do ucha Stanisława, który zadrżał.
Amelia zrozumiała wszystko; zrobiło się jej słabo, kobiety odniosły ją do
sypialni. Powstał
straszliwy zgiełk, wszyscy mówili naraz. Mężczyźni zostali w salonie i
oświadczyli
jednogłośnie, że pan de Bargeton jest w swoim prawie.
Czy bylibyście myśleli, że ta fujara zdolna jest zachować się w ten sposób?
rzekł
pan de Saintot.
Ależ rzekł nielitościwy Jakub to on za młodu był jednym z najtęższych
graczów
w pojedynku. Ojciec często mi opowiadał o sprawkach Bargetona.
Ba! Postawcie ich o dwadzieścia kroków i, o ile weźmiecie kawaleryjskie
pistolety,
nic sobie nie zrobią rzekł Franio do du Chateleta.
Skoro wszyscy się rozeszli, du Chatelet dodał otuchy Stanisławowi i jego żonie,
upewniając,
że wszystko pójdzie dobrze i że w pojedynku między człowiekiem sześćdziesięcioa
trzydziestosześcioletnim ostatni ma wszelką przewagę.
Nazajutrz rano Lucjan śniadał razem z Dawidem, który wrócił z Marsac od ojca,
kiedy
pani Chardon weszła poruszona.
No cóż, Lucjanie, czy wiesz nowinę, o której mówią wszyscy, nawet na targu?
Pan
de Bargeton o włos nie zabił pana de Chandour dziś rano o piątej. Zdaje się, pan
de Chandour
opowiadał wczoraj, iż przychwycił cię z panią de Bargeton.
To fałsz! Pani de Bargeton jest niewinna! wykrzyknął Lucjan
Wieśniak, od którego słyszałam szczegóły, widział wszystko jadąc wózkiem. Pan
de
Negrepelisse przyjechał o trzeciej rano, aby służyć za świadka panu de Bargeton;
powiedział
panu de Chandour, że gdyby zięciowi zdarzyło się nieszczęście, on podejmuje się
go
pomścić. Oficer kawalerii pożyczył pistoletów, które pan de Negrepelisse
wypróbował na
kilka zawodów. Pan du Chatelet chciał się sprzeciwić przestrzeliwaniu
pistoletów, ale oficer,
wzięty za arbitra, powiedział, że o ile się nie chce robić ze sprawy błazeństwa,
trzeba
się upewnić, czy broń jest w porządku. Świadkowie ustawili przeciwników o
dwadzieścia
pięć kroków. Pan de Bargeton, który zachowywał się, jak gdyby wyjechał na
przechadzkę,
strzelił pierwszy i wpakował panu de Chandour kulę w szyję, tak iż ten padł nie
mogąc
nawet wystrzelić. Chirurg oświadczył przed chwilą, że pan de Chandour będzie
miał szyję
skrzywioną na całe życie. Przyszłam ci opowiedzieć rezultat, abyś nie szedł do
pani de
Bargeton ani nie pokazywał się w Angouleme: ktoś z przyjaciół pana de Chandour
mógłby
cię zaczepić.
W tej chwili wszedł Gentil, służący pani de Bargeton, wprowadzony przez
czeladnika z
drukarni, i oddał Lucjanowi bilecik Luizy:
Wiadomo Ci zapewne, drogi Lucjanie, o wyniku pojedynku między panem de Chandour
a moim mężem. Nie przyjmujemy dziś nikogo. Bądź rozsądny, nie pokazuj się,
proszę
Cię o to w imię Twego przywiązania dla mnie. Czy nie uważasz, że najlepszym
zużyciem
tego smutnego dnia będzie przyjść porozmawiać z Twoją Beatryczą, której życie
uległo
wskutek tego wypadku zupełnej przemianie i która ma Ci tysiąc rzeczy do
opowiedzenia?
Szczęściem rzekł Dawid ślub mój naznaczony jest na pojutrze; będziesz miał
pozór, aby mniej często pokazywać się u pani de Bargeton.
Drogi Dawidzie odparł Lucjan Luiza prosi mnie, abym ją odwiedził dziś
jeszcze;
sądzę, że trzeba być posłusznym; będzie wiedziała lepiej od nas, jak powinienem
się
zachować w obecnych okolicznościach.
Wszystko zatem gotowe? spytała pani Chardon.
Pójdźcie zobaczyć wykrzyknął Dawid, szczęśliwy, iż może pokazać
przeobrażenie,
jakiego doznało mieszkanko na pierwszym piętrze, gdzie wszystko było świeże i
nowe.
Oddychał tam ów luby duch panujący w młodych małżeństwach, gdzie kwiat
pomarańczowy
i welon oblubienicy wieńczą zarazem i życie domowe, gdzie wiosna miłości odbija
się w każdym sprzęcie, gdzie wszystko jest białe, czyste i kwitnące.
Ewa będzie tu jak księżniczka rzekła matka ale ty musiałeś wydać za wiele
pieniędzy, porobiłeś szaleństwa!
Dawid uśmiechnął się w milczeniu; pani Chardon dotknęła palcem tajemnej rany,
która
sprawiała straszny ból biednemu kochankowi. W wykonaniu obliczenia tak się
rozrosły, że
nie podobna było dokonać przybudówki nad oficyną. Teściowa zatem długo jeszcze
nie
mogła mieć mieszkania, w jakie pragnął ją wprowadzić. Szlachetne dusze
doświadczają
najwyższego bólu, gdy im przychodzi chybić tego rodzaju przyrzeczeniom, które
stanowią
poniekąd małe próżnostki uczucia. Dawid ukrywał starannie swoje kłopoty, aby
oszczędzać
Lucjana, który mógłby odczuć brzemię poświęceń uczynionych dla niego.
Ewa z przyjaciółkami też dzielnie pracowały rzekła pani Chardon. Wyprawka,
bielizna stołowa, wszystko gotowe. Te dziewczęta tak ją kochają, że zupełnie bez
jej wiedzy
pokryły materace białą szarszą z różowymi wypustkami. Ślicznie wygląda! Aż
zbiera
ochota pójść za mąż!
Matka z córką zużyły wszystkie oszczędności, aby zaopatrzyć dom Dawida w rzeczy,
o
których nie myślą nigdy młodzi ludzie. Widząc, ile on rozwija zbytku była mowa
i o
porcelanowym serwisie zamówionym w Limoges! starały się utrzymać harmonię
pomiędzy
rzeczami, które one wnosiły, a tymi, które kupował Dawid. Ta mała walka uczucia
i hojności musiała doprowadzić do tego, iż młoda para znalazła się w kłopotach
finansowych
od samego początku, wśród wszystkich pozorów skromnego dobrobytu, mogącego
uchodzić za zbytek w zacofanym miasteczku, jakim było wówczas Angouleme. W
chwili
gdy Lucjan ujrzał, iż matka i Dawid przechodzą do sypialni z obiciem w białe i
niebieskie
prążki, której miłe urządzenie było mu już znane, wymknął się do pani de
Bargeton. Zastał
Nais przy śniadaniu z mężem, który czując przypływ apetytu po rannej
przejażdżce, zajadał
bez najmniejszej troski o to, co się zdarzyło. Stary domator wiejski, pan de
Negrepelisse,
figura na wskroś imponująca, zabytek dawnego francuskiego rycerstwa, siedział
obok
córki. Kiedy Gentil oznajmił pana de Rubempre, białowłosy starzec obrzucił
Lucjana badawczym
spojrzeniem ojca, który ciekaw jest ocenić człowieka wyróżnionego przez córkę.
Nadzwyczajna uroda Lucjana uderzyła go tak żywo, iż nie mógł się wstrzymać od
aprobującego
spojrzenia; ale zdawał się widzieć w stosunku córki raczej miłostkę, kaprys niż
trwałe uczucie. Skoro śniadanie miało się ku końcowi, Luiza wstała zostawiając
ojca i pana
de Bargeton oraz dając znak Lucjanowi, aby się udał za nią.
Mój przyjacielu rzekła głosem smutnym i radosnym zarazem jadę do Paryża,
ojciec zaś zabiera pana de Bargeton do Escarbas, gdzie zostanie przez czas mej
nieobecności.
Pani d'Espard, z domu Blamont-Chauvry, z którą jesteśmy spokrewnieni przez
d'Espardów,
starszą linię rodziny Negrepelisse, jest w tej chwili bardzo wpływowa i sama
przez się, i przez krewnych. Jeżeli raczy przyznać się do nas, będę trzymała się
jej towarzystwa:
mogłaby wpływem swoim uzyskać jakieś miejsce dla pana de Bargeton. Wskutek
mych starań mógłby dwór życzyć go sobie jako posła z Charenty, co by się
przyczyniło do
jego wyboru tutaj. Poselstwo mogłoby później dopomóc mi w moich krokach w
Paryżu.
To ty, drogie dziecko, natchnąłeś mnie myślą o zmianie egzystencji. Dzisiejszy
pojedynek
zmusza mnie do zamknięcia domu na jakiś czas, znajdą się bowiem ludzie, którzy
staną po
stronie Chandourów. W położeniu, w jakim się znajdujemy, w małym miasteczku,
takie
zniknięcie zawsze jest potrzebne, aby pozwolić usnąć nienawiściom.
Ale albo powiedzie mi się i nie ujrzę już Angouleme, albo nie powiedzie mi się,
wówczas
chcę czekać w Paryżu momentu, kiedy będę mogła spędzać lato w Escarbas, a zimę w
Paryżu. To jedyny tryb życia dla kobiety mego stanowiska i zbyt późno
zdecydowałam się
na to. Dzień jeden wystarczy na wszystkie przygotowania, wyjadę jutro w nocy, a
ty będziesz
mi towarzyszył, nieprawdaż? Pojedziesz naprzód. Pomiędzy Mansle a Ruffec wezmę
cię do powozu i niebawem staniemy w Paryżu. Tam, drogi mój, jest życie dla ludzi
wyższych. Można się czuć dobrze jedynie wśród równych .sobie, wszędzie indziej
jest tylko
męka. Zresztą Paryż, stolica intelektualnego świata, jest naturalnym teatrem
twych sukcesów;
przebądź co rychlej przestrzeń, jaka cię od nich dzieli. Nie pozwól myślom twoim
pleśnieć na prowincji, spoufal się szybko z wielkimi ludźmi, którzy będą kiedyś
wyrazem
XIX wieku. Zbliż się do dworu i do władzy. Godności ani zaszczyty nie przyjdą
szukać
talentu, który kwasi się w małym miasteczku. Wymień mi zresztą jakieś wielkie
dzieła dokonane
na prowincji. Popatrz, przeciwnie, na szczytnego i biednego Jana Jakuba29, jak
go
nieprzeparcie pociąga owo słońce duchowe, które tworzy chwałę rozżarzając umysły
tarciem
współzawodnictwa. Czyż nie powinieneś co rychlej zająć miejsca w plejadzie, jaka
29 Mowa tu o Janie Jakubie Rousseau.
skupia się w każdej epoce? Nie masz wyobrażenia, jak pożyteczne jest dla młodego
talentu
dostać się na widownię dzięki wysokim stosunkom. Wprowadzę cię do pani d'Espard:
nie
jest łatwo dostać się do jej salonu, gdzie znajdziesz wszystkie wielkie
osobistości, ministrów,
ambasadorów, mówców, parów Francji, co najwpływowszych ludzi, bogatych lub
sławnych. Trzeba by być bardzo niezręcznym, aby nie obudzić ich zainteresowania,
kiedy
się jest tak pięknym, młodym i pełnym geniuszu. Wielkie talenty nie znają
małostek, użyczą
ci swego poparcia. Skoro świat ujrzy cię na wyżynie, dzieła twoje nabędą
niezmiernej
ceny. Dla artystów wielki problem do rozwiązania to być na widoku. Znajdzie się
tam dla
ciebie tysiąc sposobności do fortuny: synekury, pensja z królewskiej szkatuły.
Burboni tak
lubią popierać literaturę i sztukę! Toteż bądź poetą religijnym i
rojalistycznym.
To nie tylko cię dobrze postawi, ale stworzy ci los. Czy opozycja, czy
liberalizm dają
stanowiska, nagrody i stwarzają fortunę pisarzów? Zatem obierz od razu dobrą
drogę i
krocz tam, gdzie idą geniusze. Znasz mój sekret, zachowaj najgłębsze milczenie i
gotuj się
spieszyć za mną. Nie chcesz? dodała, zdziwiona milczeniem kochanka.
Lucjan, oszołomiony tym pospiesznym rzutem oka na Paryż, słysząc te kuszące
słowa,
miał uczucie, że dotąd żył tylko połową mózgu: zdawało mu się, iż druga połowa
odsłania
się w tej chwili, tak dalece rozszerzył się jego horyzont. Ujrzał samego siebie
w Angouleme,
niby żabę pod kamieniem w bajorze, Paryż i jego przepychy, Paryż, który odbija
się w
prowincjonalnych wyobraźniach niby Eldorado, ukazał mu się w złotolitej szacie,
z głową
opasaną królewskimi klejnotami, z ramionami otwartymi dla talentów. Znakomici
ludzie
mieli go przygarnąć braterskim uściskiem. Tam wszystko uśmiecha się geniuszowi.
Tam
nie ma ani zazdrosnych szlachetków silących się zatrutymi słówkami upokorzyć
pisarza,
ani tępej obojętności dla poezji. Stamtąd tryskają dzieła poetów; tam płaci się
je i stawia na
świeczniku. Przeczytawszy pierwsze stronice "Gwardzisty Karola IX", księgarze
otworzą
kasy i rzekną: Ile pan żąda? Rozumiał zresztą, iż po podróży, w której
skojarzą ich
same okoliczności, pani de Bargeton będzie zupełnie jego, że będą żyli ze sobą.
Na te słowa: "Nie chcesz?" odpowiedział łzą, objął Luizę, przycisnął ją do serca
i pocętkował
jej szyję namiętnymi pocałunkami. Następnie zatrzymał się uderzony nagłym
przypomnieniem i wykrzyknął:
Boże, pojutrze ślub siostry!
Był to ostatni krzyk szlachetnego i czystego dziecka. Owe potężne więzy, jakie
wiążą
młodych ludzi do rodziny, do pierwszego przyjaciela, do wszystkich pierwocin
uczuć, miał
ugodzić straszliwy cios siekiery.
Więc cóż wykrzyknęła dumna Negrepelisse i cóż ma wspólnego ślub siostry
ze sprawą naszej miłości? Tak zależy ci na tym, aby być wodzirejem hulających
mieszczan
i robotników, że nie możesz się dla mnie wyrzec tych szczytnych rozkoszy? Piękne
poświęcenie!
rzekła ze wzgardą. Wysłałam dziś rano męża, aby się bił za pana. Odejdź,
puść mnie! Omyliłam się na panu.
Wyczerpana osunęła się na kanapę. Lucjan podbiegł ku niej przeklinając w duchu
rodzinę,
Dawida i siostrę.
Tak wierzyłam w ciebie! rzekła. Pan de Cante-Croix miał matkę, którą
ubóstwiał,
ale aby uzyskać list, w którym mu powiem: "Jestem zadowolona!" zginął na
polu bitwy. A ty, kiedy chodzi o to, aby mi towarzyszyć, nie umiesz się wyrzec
kolacji weselnej.
Lucjan chciał się zabić, rozpacz jego była tak prawdziwa, tak głęboka, że Luiza
przebaczyła,
ale dając mu uczuć, iż trzeba mu będzie okupić tę winę.
Idź więc rzekła wreszcie bądź dyskretny i czekaj jutro wieczór, o północy,
o
sto kroków za stacją w Mansle.
Lucjanowi ziemia zdała się maleńką pod nogami, wrócił do Dawida ścigany nadzieją
niby Orestes przez furie i przewidywał tysiąc trudności, które streszczały się w
tym strasz-
nym słowie: "A pieniądze?" Przenikliwość Dawida przerażała go do tego stopnia,
iż zamknął
się w swoim ładnym gabinecie, aby się ocknąć z oszołomienia, w jakie wtrąciła go
nowa pozycja. Trzeba tedy opuścić to mieszkanko urządzone takim kosztem, obrócić
w nicość
tyle poświęceń! Lucjan pomyślał, że matka mogłaby tu zamieszkać, Dawid
oszczędziłby
sobie w ten sposób kosztownej budowy. Wyjazd jego jest tylko z korzyścią dla
rodziny.
Lucjan znalazł tysiąc przekonywających racji dla swej ucieczki, nie ma bowiem
nic
równie jezuickiego jak pragnienie. Natychmiast pobiegł do Houmeau, do siostry,
aby jej
oznajmić swoje nowe losy i naradzić się z nią. Przechodząc koło sklepu pomyślał,
że gdyby
nie było innego sposobu, pożyczyłby u ojcowskiego następcy sumę potrzebną na rok
pobytu w Paryżu.
Jeżeli będę żył obok Luizy, talar dziennie będzie dla mnie majątkiem, a to
dopiero
tysiąc franków na rok. A za pół roku będę przecież bogaty!
Ewa i matka wysłuchały, pod pieczęcią ścisłej tajemnicy, zwierzeń Lucjana. Obie
płakały
słuchając ambitnego chłopaka; kiedy pytał o przyczynę zmartwienia, wyznały mu,
że
wszystko, co posiadały, pochłonęła bielizna stołowa i gospodarska, wyprawa Ewy i
mnóstwo
nabytków, o których Dawid nie pomyślał, a z których były zadowolone, gdyż w ten
sposób Ewa wniosła drukarzowi w posagu dziesięć tysięcy franków. Lucjan zwierzył
się z
myślą o pożyczce; jakoż pani Chardon podjęła się iść prosić Postela o tysiąc
franków z
rocznym terminem.
Ale, Lucjanie rzekła Ewa ze ściśniętym sercem więc nie będziesz na moim
weselu? Och! Wróć, zaczekam kilka dni! Przecież ona pozwoli ci wrócić tu za dwa
tygodnie,
skoro raz ją odwieziesz! Daruje nam jakiś tydzień, nam, któreśmy wychowały cię
dla
niej! Nasz związek zacząłby się pod złą wróżbą, gdyby ciebie miało brakować...
Ale czy ty
dosyć będziesz miał tysiąca franków? rzekła przerywając. Mimo że w swoim
fraczku
wyglądasz prześlicznie, masz tylko jeden! Masz tylko dwie cienkie koszule,
pozostałe
sześć są z grubego płótna. Masz tylko trzy batystowe krawatki, reszta ze
zwykłego muślinu;
chustki też nie są dość ładne. Czy znajdziesz w Paryżu siostrę, która by ci
wyprała bieliznę
w ciągu dnia, jeśli będzie trzeba? Musisz mieć więcej, koniecznie. Masz tylko
jedną
parę świeżych nankinowych spodni, zeszłoroczne nadto są obcisłe, trzeba będzie
sprawić
w Paryżu, a tam są ceny inne niż w Angouleme. Masz tylko dwie możliwe białe
kamizelki,
reszta już naprawiana. Wiesz, ja ci radzę, weź dwa tysiące.
W tej chwili Dawid wchodząc usłyszał, zdaje się, ostatnie słowa, popatrzył
bowiem w
milczeniu na rodzeństwo.
Nie ukrywajcie mi nic rzekł.
A więc wykrzyknęła Ewa jedzie z nią!
Postel rzekła pani Chardon wchodząc i nie widząc Dawida godzi się pożyczyć
tysiąc franków, ale tylko na pół roku, i żąda obligu podpisanego przez ciebie i
przez szwagra;
mówi, że ty nie przedstawiasz żadnej gwarancji.
Matka odwróciła się, ujrzała zięcia; zapadło głębokie milczenie. Rodzina
Chardonów
czuła, jak dalece nadużyła Dawida. Wszyscy byli zawstydzeni. Łza zakręciła się w
oku
drukarza.
Nie będziesz zatem na naszym ślubie rzekł nie zostaniesz z nami? A ja
roztrwoniłem
wszystko, co miałem! Ach, Lucjanie, kiedym przynosił Ewie te biedne klejnociki
jako dary ślubne, nie wiedziałem rzekł ocierając oczy i wyjmując puzderko z
kieszeni
iż przyjdzie mi żałować, że je kupiłem.
Położył kilka safianowych pudełeczek na stole, przed teściową.
Czemu tak wciąż myślisz o mnie? rzekła Ewa z anielskim uśmiechem, który
łagodził
te słowa.
Droga mamo rzekł drukarz idź powiedzieć panu Postel, że godzę się
podpisać,
widzę bowiem z twojej twarzy, Lucjanie, że masz stanowczy zamiar jechać.
Lucjan pochylił miękko i smutnie głowę, mówiąc po chwili:
Nie sądźcie mnie źle, moje anioły ukochane. Objął Ewę i Dawida, uścisnął ich,
przyciągnął do siebie, dodając:
Czekajcie rezultatów, a przekonacie się, jak was kocham. Dawidzie, na co
zdałby się
wysoki lot naszej myśli, gdyby nie pozwolił nam wznieść się ponad małe
ceremonie, w jakich
prawo zamyka uczucia? Mimo oddalenia czyż dusza moja nie będzie tutaj? Czyliż
myśl nas nie zjednoczy? Czyż nie mam przed sobą losu do spełnienia? Czy
księgarze
przyjdą tu szukać mego "Gwardzisty Karola IX" i "Stokroci"? Wcześniej, później,
czy nie
trzeba by mi ostatecznie zrobić tego, co robię dzisiaj? Czy mogę kiedy napotkać
bardziej
sprzyjające okoliczności? Czy cały mój los nie jest w tym, aby na wstępie do
Paryża dostać
się do salonu margrabiny d'Espard?
Ma słuszność rzekła Ewa. Ty sam czy nie mówiłeś mi, że powinien rychło
udać się do Paryża?
Dawid wziął Ewę za rękę, zaprowadził ją do ciasnej alkówki, w której sypiała od
siedmiu
lat, i szepnął:
Trzeba mu dwóch tysięcy franków, wszak tak mówiłaś, najdroższa? Postel daje
tylko
tysiąc.
Ewa objęła narzeczonego spojrzeniem, w którym malowała się cała jej boleść.
Słuchaj, Ewo ubóstwiana, źle rozpoczniemy życie. Tak, wydatki moje pochłonęły
wszystko, co miałem. Zostają mi jedynie dwa tysiące, a połowa tego niezbędna
jest, aby
utrzymać w ruchu drukarnię. Dać tysiąc twemu bratu znaczy oddać chleb, narazić
nasz
spokój. Gdybym był sam, wiem, co bym uczynił; ale jest nas dwoje. Rozstrzygnij.
Ewa. oszołomiona, rzuciła się w ramiona ukochanego, ucałowała go czule i
szepnęła
mu do ucha, cała we łzach:
Rób, jak gdybyś był sam; będę pracować, aby odzyskać tę sumę!
Mimo najgorętszego pocałunku, jaki narzeczeni kiedykolwiek wymienili, Dawid
opuścił
Ewę przybitą i poszedł do Lucjana.
Nie martw się rzekł będziesz miał swoje dwa tysiące.
Idźcie do Postela rzekła pani Chardon bo macie obaj podpisać weksle.
Kiedy dwaj przyjaciele wrócili, zastali Ewę i matkę modlące się na kolanach.
Mimo iż
wiedziały, ile nadziei miał urzeczywistnić zwycięski powrót, czuły w tej chwili
wszystko,
co tracą w tym pożegnaniu; przyszłe szczęście zdawało się im zbyt drogo okupione
rozłąką,
która miała złamać ich życie i wtrącić je w tysiąc obaw o Lucjana.
Gdybyś kiedy zapomniał tę scenę szepnął Dawid Lucjanowi byłbyś ostatnim z
ludzi.
Drukarz uznał widocznie za potrzebne wyrzec te poważne słowa; wpływ pani de
Bargeton
przerażał go nie mniej jak zgubna zmienność charakteru Lucjana, która mogła go
pchnąć zarówno na złą, jak na dobrą drogę. W parę chwil Ewa przysposobiła
tobołek Lucjana.
Ten Ferdynand Cortez literatury niewiele zabierał z sobą! Zatrzymał na sobie
najlepszy
surdut, najlepszą kamizelkę i jedną z dwu cienkich koszul. Cała bielizna, sławny
frak, przybory i rękopisy tworzyły tak szczupły pakiecik, że aby go ukryć oczom
pani de
Bargeton, Dawid zaproponował, iż wyśle go dyliżansem pod adresem swego
korespondenta,
handlarza papieru, z tym, aby go przechował do dyspozycji Lucjana.
Mimo ostrożności zachowanych przez panią de Bargeton dla ukrycia wyjazdu du
Chatelet
dowiedział się o jej planach. Chciał wiedzieć, czy odbędzie podróż sama, czy w
towarzystwie
Lucjana; wysłał tedy swego lokaja do Ruffec z poleceniem śledzenia wszystkich
powozów zmieniających konie.
"Jeżeli uwiezie swego poetę pomyślał mam ją."
Lucjan wyjechał nazajutrz o świcie z Dawidem, który wystarał się o kabriolet i
konia,
oznajmiając, iż jedzie do ojca w interesie. To kłamstwo miało w danych
okolicznościach
pozory prawdy. Przyjaciele wybrali się do Marsac, gdzie spędzili dzień u starego
niedźwiedzia,
następnie wieczór udali się za Mansle, aby tam oczekiwać pani de Bargeton, która
przyjechała nad ranem. Widząc starą, sześćdziesięcioletnią karocę, którą tyle
razy oglądał
stojącą w remizie, Lucjan doświadczył jednego z najżywszych wzruszeń w życiu;
rzucił
się w ramiona Dawida, który rzekł:
Daj Boże, aby to było dla twego dobra!
Drukarz siadł z powrotem w lichy wózeczek i zniknął ze ściśniętym sercem: miał
straszne przeczucia co do losów Lucjana w Paryżu.
Honoriusz Balzac (17991850) postanawiając w roku 1832 skomponować z wszystkich
swoich powieści i opowiadań już napisanych lub dopiero planowanych olbrzymi
fresk historii i obyczajów współczesnego mu francuskiego społeczeństwa nazwał tę
całość
"Komedią ludzką". Tytuł nasycony ironią nawiązuje do arcydzieła Dantego, lecz
Balzac
ściągnął wszystkie kręgi Dantejskich niebios i piekieł na ziemię, na bardzo
konkretny grunt
i w ściśle określone warunki swojej epoki. Zaludnił scenę tej "Komedii ludzkiej"
paru tysiącami
postaci z wszystkich prowincji Francji i z jej stolicy, z wszystkich środowisk i
warstw społecznych. Postacie te ukazują się w różnych tomach w różnych momentach
swego
życia, każda ma własną biografię, własną rolę w różnych scenach "komedii", a
wszystkie
tchną taką pełnią życia, że zarówno w wyobraźni autora, jak czytelników stały
się hardziej
rzeczywiste od zwykłych otaczających nas śmiertelników.
Jak stwierdził znakomity polski balzakista Tadeusz Żeleński-Boy, naprawdę ocenić
wielkość dzieła Balzaka można dopiero rozpatrując je w włości. Lecz ta całość to
według
katalogu zestawionego przez autora w 1845 r. sto trzydzieści siedem tytułów, z
których
Balzac zdążył napisać dziewięćdziesiąt sześć, nim przedwczesna śmierć wytrąciła
mu pióro
z pracowitej ręki. Są w tym pozycje słabsze i arcydzieła, epizody luźno związane
z całością
i ogniwa zasadnicze, skupiające główne wątki i odzwierciedlające myśl
przewodnią. Takie
zasadnicze ogniwo stanowią trzy powieści: "Dwaj poeci", "Wielki człowiek z
prowincji w
Paryżu" i "Cierpienia wynalazcy" w większości wydań dziel Balzaka objęte
wspólnym
tytułem: "Stracone złudzenia".
We "Wstępie" do "Komedii ludzkiej" Honoriusz Balzac nazwał społeczeństwo
francuskie
historykiem, przy którym on sam pełni tylko skromne funkcje sekretarza.
Wiele jednak lat minęło, nim ów sekretarz zaczął ogłaszać oficjalnie wyniki
swoich obserwacyj
i dociekań, doświadczeń i badań. Oficjalnie, to znaczy pod własnym nazwiskiem,
a nie pod jednym z licznych a pomysłowych pseudonimów, jakimi chrzcił z
upodobaniem
rozwlekłe, nacechowane tanią sensacją i tandetną fantastyką romansidła, które
płodził
niekiedy nawet wespół z kolegami po piórze, jak i on stawiającymi pierwsze kroki
w redakcjach
i wydawnictwach.
Nie przyniosły mu zresztą te płody ani sławy, ani pieniędzy, podobnie jak
żartobliwe,
modne podówczas rozprawki traktujące o sztuce noszenia krawatów lub oszukiwania
wierzycieli.
Za przełomową datę w twórczości przyszłego autora "Komedii ludzkiej" należy
zatem uważać rok 1829, kiedy to już nie Lord R'hoone ani Horace de Saint-Aubin,
lecz
Honoriusz Balzac we własnej osobie ogłosił "Szuanów" i "Fizjologię małżeństwa":
powieść
historyczną z niedawno minionej przeszłości i zbiór opatrzonych autorskim
komentarzem
dykteryjek o rzeczach intymnych francuskiej alkowy.
W materii obu wymienionych książek o tematyce krańcowo różnej znajdujemy jednak
pewien wspólny i niezwykle istotny dla Balzaka element: nasz sekretarz z
pedantyczną ścisłością
trzyma się faktów. "Szuanie" powstali więc w oparciu o studia terenowe i archi-
walne, co w ówczesnej francuskiej powieści historycznej było nowością;
"Fizjologia" zaś
w głównych swoich zarysach przypomina reportaż obyczajowy, ubarwiony narracją
nowelisty
nie zawsze zresztą wybrednego.
Ale życie też nie zawsze bywa wybredne, a Balzac nie oddzielał literatury od
życia, doświadczeń
ludzkich od estetycznych. W przeciwnym razie byłby sekretarzem kłamliwym lub
nieudolnym. Lecz i sekretarz ma prawo do marzeń i złudzeń... i do ich utraty.
Stąd tytuł cyklu
"Stracone złudzenia", powstałego w latach 183743.
"Dwaj poeci" stanowią tutaj preludium, na pozór sielskie. Lucjan Chardon,
przystojny
i dobrze zapowiadający się poeta, marzy, by wrócić do arystokratycznego nazwiska
swojej
matki, z domu de Rubsm-pre. Za Restauracji to rzecz nader istotna. Tłem
snobistycznych
poczynań Lucjana jest prowincjonalne miasto Angouleme, jego salony, plotki,
intrygi. I
byłby to po trosze taki balzakowski "Wielki świat Capowic", gdyby w tym wąskim
wycinku
nie zarysowywał się już z całą wyrazistością dramat rozczarowanego pokolenia,
zmarnowanej
energii wyzwolonej przez rewolucję 1789 roku i wojny napoleońskie. Koteria
prowincjonalnego
salonu pani de Bargeton, o której względy zabiega Lucjan mając na widoku
wyższe szczeble kariery, to w pomniejszeniu socjeta paryska, tak olśniewająca
Balzaka
swoimi świetnościami.
Lucjan zatem zdążający za wszelką cenę do Paryża to sam Balzac wyidealizowany we
własnych oczach. Nie ten, z którego korpulencji i krzykliwej elegancji szydzą w
salonach
paryskich, ale wysmukły blondyn anielskiej urody, za którym, jak za Lucjanem,
szaleją
kurtyzany i księżne.
Ale sekretarz trzeźwieje, spogląda w lustro i portretuje siebie: "To Dawid
Sechard,
drukarz, a nie Lucjan, ma powierzchowność Honoriusza: twarz tłusta, ogorzała,
głowa
wsparta na grubej szyi, nos płaski, niesymetrycznie rozdwojony na końcu,
przebijające błyski
geniuszu..." pisze Andre Maurois.
Balzakowskie biografie bowiem cechuje nieubłagana konsekwencja.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lalka jako powieść o straconych złudzeniach
lalka i przedwiośnie literatura straconych złudzeń
lalka boleslawa prusa powiesc o straconych zludzeniac (3)
lalka bolesława prusa powieść o straconych złudzeniach (4)
POECI

więcej podobnych podstron