rozdzial 26 (14)














Pohl Frederic - Gateway Brama Do Gwiazd - Rozdział 26



Rozdział 26


    Na Gateway podczas mojej nieobecności zaszło sporo zmian.
Podniesiono na przykład taksę dzienną. W ten sposób Korporacja pragnęła pozbyć się
paru darmozjadów, takich jak Shicky i ja. Nie była to pocieszająca wiadomość,
znaczyła, że opłacony wcześniej podatek nie starczy, jak planowałem, na dwa lub
trzy tygodnie ale tylko na dziesięć dni. Sprowadzono też grupę mądrali z Ziemi:
astronomów, ksenotechników, matematyków. Przybył nawet stary profesor Hegramet,
nieco poturbowany przez przeciążenie, mimo to jednak raźno skakał po tunelach
Gateway.


    Nie zmieniła się jedynie Komisja Oceniająca, przed którą
właśnie siedziałem wiercąc się niespokojnie jak na szpilkach, podczas gdy moja
dobra przyjaciółka Emma wyjaśniała mi jaki ze mnie idiota. Właściwie mówił tylko
pan Xien, Emma zajmowała się jedynie tłumaczeniem. Ale robiła to z upodobaniem.


    - Ostrzegałam cię, że coś spieprzysz. Powinieneś był mnie
posłuchać. Po co zmieniłeś ustawienie kursu?


    - Mówiłem już. Kiedy zorientowałem się, że jestem na
Gateway-2, nie mogłem znieść tej myśli. Chciałem dotrzeć gdzieś indziej.


    - To było wyjątkowo głupie z twojej strony. Spojrzałem na
Xiena. Uwiesiwszy się za zwinięty kołnierzyk na ścianie uśmiechał się łaskawie.


    - Róbcie, co chcecie - powiedziałem - ale dajcie mi już święty
spokój.


    - Robię to, na co mam ochotę - rzekła Emma z uśmiechem -
ponieważ to właśnie muszę robić. Należy to do moich obowiązków. Wiedziałeś, że
przepisy nie pozwalają na zmianę kursu.


    - Jakie znowu przepisy? Chodziło przecież o mój własny tyłek.


    - Przepisy, które mówią, że nie wolno ci zniszczyć statku -
wyjaśniła. Nie odpowiedziałem. Wyszczebiotała więc parę przetłumaczonych zdań
Xienowi. Ten wysłuchał z uwagą, wydął wargi i wygłosił po swojemu dwa zgrabne
ustępy, w których wyraźnie słychać było interpunkcję.


    - Pan Xien mówi - tłumaczyła Emma - że jesteś bardzo
nieodpowiedzialną osobą. Zniszczyłeś niezastąpioną część wyposażenia, które nie
było twoją własnością, należało bowiem do całej ludzkości. - Wyćwierkał kilka
dalszych zdań, które przetłumaczyła. - Dopóki nie będziemy mieli bliższych
informacji o uszkodzonym przez ciebie statku, nie możemy ustalić zakresu twojej
odpowiedzialności. Pan Ituno postara się przy pierwszej sposobności dostarczyć
wyniki pełnego przeglądu pojazdu. W czasie, kiedy przekazywałeś swój ostatni
raport, dwóch naszych ksenotechników udawało się na Afrodytę. Pewnie są już na
Gateway-2 i spodziewamy się, że ich ustalenia dostarczy tu najbliższy pilot
zewnętrzny. Wtedy wezwiemy cię ponownie.


    Przerwała spoglądając na mnie, a ja spojrzenie jej odebrałem
jako koniec przesłuchania. - Dziękuję - powiedziałem i skierowałem się w stronę
drzwi. Pozwoliła mi przejść przez cały pokój, nim rzekła:


    - Jeszcze jedno, Broadhead. Raport pana Ituno wspomina, że na
Gateway-2 pracowałeś przy załadunku i testowaniu skafandrów. Upoważnia on nas
także do wypłacenia ci sumy w wysokości - chwileczkę - dwóch i pół tysiąca
dolarów. Zaś pilot zewnętrzny, Hester Bergowiz - kontynuowała - poleciła odliczyć
na twoją korzyść jeden procent z jej premii za pomoc w drodze powrotnej. Pieniądze
te zostały przekazane na twoje konto.


    - Nie zawierałem z nią żadnego kontraktu - rzekłem zdziwiony.


    - Owszem. Ona jednak uważa, że należy ci się jakaś działka.
Niewielka, prawdę mówiąc. Całość - spojrzała na mnie znad kartki papieru -
wyniesie 2500 plus 5500, razem - osiem tysięcy dolarów.


    Osiem tysięcy dolarów! Poszedłem w stronę zlotni, chwyciłem za
linę i zamyśliłem się głęboko. Było tego za mało, by w zasadniczy sposób zmienić
moje położenie. Z pewnością i tak by nie wystarczyło na pokrycie kosztów, jakimi
obciążą mnie za zniszczenie statku. Żadne pieniądze nie będą tego w stanie
spłacić, jeśli przyjdzie im do głowy zażądać ode mnie pełnej równowartości - bo
nie ma takiej sumy, która by ją mogła określić.


    Z drugiej strony, było to o osiem tysięcy dolarów więcej niż
miałem przedtem.


    Uczciłem to stawiając sobie drinka w Błękitnym Piekiełku.
Popijając




RAPORT LOTU


    Pojazd 1-103. Wyprawa 022D18. Załoga G. Herron.


    Czas przelotu: 107 dni 5 godzin.


    Uwaga: czas powrotu - 103 dni 15 godzin.


    Wyciąg z dziennika podróży: Po 84 dniach i 6 godzinach lotu
Spirala Q zaczęła się żarzyć, również lampki kontrolne wykazały niezwykłą
aktywność. W tym samym czasie poczułem zmianę kierunku siły ciągu. Takie zmiany
występowały przez około godzinę, po czym światło Q zgasło i wszystko wróciło do
stanu pierwotnego.


    Wnioski: Zmiana kursu prawdopodobnie celem uniknięcia
jakiegoś przejściowego niebezpieczeństwa, niewykluczone, że gwiazdy lub innego
ciała niebieskiego. Zaleca się przejrzenie dzienników wypraw przez komputer celem
odszukania podobnych przypadków.





    zastanawiałem się nad tym, co mam do wyboru. Im więcej jednak
o tym myślałem, tym bardziej wybór się zmniejszał.


    Uznają mnie winnym, co do tego nie było najmniejszej
wątpliwości, a kara, jaką mi wymierzą, wyniesie setki tysięcy dolarów. Może
zresztą i dużo więcej, co i tak będzie bez znaczenia, ponieważ nie miałem nic...
Trudno martwić się o coś, czego się nie ma.


    Jeśli się nad tym zastanowić, moje osiem tysięcy było darem
wróżki, który zniknie wraz z poranną rosą. Jak tylko z Gateway-2 dotrze raport
ksenotechnika, Komisja zbierze się ponownie i to już będzie koniec.


    Nie miałem więc szczególnego powodu, by trząść się nad tymi
pieniędzmi. Śmiało mogłem je wydać.


    A także większego sensu nie miała myśl o powrocie do sadzenia
bluszczu - zakładając nawet, że dostałbym tę pracę, skoro Shicky przestał być już
zastępcą kierownika. W chwili, kiedy wydadzą na mnie wyrok, moje konto bankowe
przestanie istnieć. Anulowane zostaną również uiszczone wcześniej opłaty dzienne.
A mnie samego natychmiast wyrzucą z Gateway.


    Gdyby w porcie znajdował się przypadkiem statek lecący na
Ziemię, mógłbym wtedy się załapać i prędzej czy później znalazłbym się ponownie w




UWAGI NA TEMAT CZARNYCH DZIUR


    Dr Asmenion: A więc jeśli następuje kolaps gwiazdy o
masie trzykrotnie większej od Słońca, nie przemienia się ona po prostu w gwiazdę
neutronowa. Kolaps trwa nadal i w końcu ciało to staje się tak gęste, że
prędkość ucieczki przekracza 30 milionów centymetrów na sekundę, co równa się -
czemu?


    Pytanie: Prędkości światła?


    Dr Asmenion: Brawo, Galina. A zatem światło nie może
uciec. Więc obiekt ten jest czarny. Dlatego właśnie nazywa się go czarna dziura.
Ale gdyby zbliżyć się do niego dostatecznie blisko, stwierdzilibyśmy, zewnętrze
tego, co nazywamy ergosfera, nie jest wcale czarne. Zapewne dałoby się tam coś
zobaczyć.


    Pytanie: Jak to może wyglądać?


    Dr Asmenion: Cholera wie. Może ktoś doleci do czarnej
dziury po powrocie nam o niej opowie. Jeśli mu się uda. Ale pewnie się nie uda.
Niewykluczone, że można do niej dotrzeć tak blisko, wziąć odczyt i jeszcze
powrócić po... no, co najmniej milionowa nagrodę. Wyobrażam sobie, że trzeba by
przesiąść się do ladownika i odpalić kapsułę w kierunku obiektu, co dałoby
ladownikowi dodatkowa prędkość na wydostanie się stamtąd. Nie byłoby to takie
proste, ale może w sprzyjających warunkach... Tylko co wtedy? Ładownik sam nie
powróci. A manewr odwrotny nie dałby wiele, gdyż masa ladownika jest za mała...
Wydaje mi się jednak, że naszemu przyjacielowi Bobowi rozmowa ta nie sprawia
zbytniej przyjemności, więc powróćmy lepiej do typów planet i chmur pyłowych.





    Wyoming, gdzie zacząłbym się znowu starać o pracę w kopalni
żywności. Jeśli jednak takiego statku nie będzie, to gorzej. Może bym namówił
załogę amerykańskiego krążownika, a może i brazylijskiego - jeśli tylko Francy
Hereira mógłby mnie poprzeć - żeby choć trochę przetrzymali mnie na pokładzie,
dopóki nie pojawi się jakiś statek. A może i to by się nie udało. Zważywszy na to
wszystko, moje szansę przedstawiały się marnie. Najlepsze, co mogłem zrobić, to
uprzedzić Korporację w jej działaniu, a wtedy miałem dwie rzeczy do wyboru.


    Zabrać się najbliższym statkiem na Ziemię i wrócić do kopalni
nie czekając na decyzję Komisji.


    Lub wyruszyć jeszcze raz.


    Były to dwie rozkoszne możliwości. Jedna znaczyła porzucenie
na zawsze wszelkich marzeń o dostatnim życiu... a drugiej panicznie się bałem.


    Gateway przypominała ekskluzywny klub, gdzie nigdy nie
wiadomo, który z jego członków jest akurat na miejscu. Louise Forehand nie było,
jej mąż, Sess, przed kolejną wyprawą cierpliwie trzymał straż oczekując na powrót
jej lub pozostałej przy życiu córki. Pomógł mi z powrotem wprowadzić się do mojego
pokoju, który czasowo zajmowały trzy Węgierki, zanim szczęśliwie odleciały razem w
Trójce. Z przeprowadzką nie było żadnego kłopotu, miałem już tylko rzeczy
zakupione w kantynie.


    Jedynie Shicky Bakin był wciąż ten sam, niezawodnie
przyjacielski i zawsze na miejscu. Zapytałem go, czy przypadkiem nie dotarły do
niego jakieś wieści o Klarze. Odrzekł, że nie. - Wyruszaj, Bob - nalegał. - Nie
pozostaje ci nic innego.


    - Taak - nie miałem ochoty się z nim spierać, miał
niewątpliwie rację. Być może mógłbym... - Chciałbym nie być tchórzem -
powiedziałem - ale niestety jestem. Nie wiem, jak dam radę jeszcze raz wsiąść na
statek. Nie starczy mi odwagi, by przez sto kolejnych dni stawiać czoła lękowi
przed śmiercią, która może nastąpić w każdej chwili.


    Chrząknął i zeskoczył z szafki, by poklepać mnie po ramieniu.
- Nie potrzebujesz jej aż tyle - rzekł odtruwając z powrotem. - Potrzebujesz jej
tylko na jeden dzień, by podjąć decyzję i odlecieć. Potem i tak już nie masz
wyboru.


    - Sądzę, że mógłbym to zrobić - powiedziałem - jeśli teoria
Miecznikowa odnośnie kodu barw okazałaby się prawdziwa. Ale część z tych, którzy
wyruszyli na podobno "bezpieczne" loty, już nie żyje.


    - To tylko kwestia statystyki. Ale prawdą jest, że ilość
bezpiecznych wypraw jest teraz większa, podobnie jak i pomyślnych. Oczywiście,
różnica jest nieznaczna. Ale zawsze.


    - Jednak ci, którzy zginęli, mimo wszystko nie żyją -
zauważyłem. - Ale... może jeszcze raz pogadam z Danem.


    Shicky spojrzał na mnie zaskoczony. - On poleciał.


    - Kiedy?


    - Mniej więcej w tym samym czasie, co i ty. Myślałem, że
wiesz. Zapomniałem o tym. - Ciekawe jestem, czy znalazł to, czego szukał? Shicky
potarł brodę ramieniem utrzymując równowagę za pomocą leniwych uderzeń skrzydeł.
Potem zeskoczył z szafki i pofrunął do piezofonu.


    - Zobaczymy - powiedział wciskając guziki. Na ekranie pojawiła
się tablica z listą wypraw. - Lot 88-173 - odczytał. - Premia 150 tysięcy dolarów.
Chyba nie za dużo, co?


    - Sądziłem, że szykował się na coś większego.


    - A zatem nie udało mu się - powiedział Shicky czytając dalej.
- Tu jest napisane, że powrócił wczoraj.


    Ponieważ Mieczników w pewnym sensie obiecał podzielić się ze
mną swoimi doświadczeniami, rozsądne byłoby z nim porozmawiać, nie miałem jednak
ochoty na słuchanie głosu rozsądku. Sprawdziłem, że nic nie znalazł i mógł się
pochwalić jedynie niewielką premią. Nie poszedłem więc do niego.


    Tak naprawdę to niewiele w ogóle robiłem. Wtoczyłem się po
okolicy.


    Gateway nie jest najciekawszym miejscem we Wszechświecie, ale
mimo to znajdowałem sobie jakieś zajęcia. W każdym razie była lepsza od kopalni
żywności. Mijające godziny nieuchronnie przybliżały mnie do chwili, kiedy
nadejdzie raport ksenotechnika, starałem się jednak o tym nie myśleć. Piłem drinka
za drinkiem w Błękitnym Piekiełku zawierając znajomości z przygodnymi turystami, z
ludźmi z krążowników, z tymi, którzy wrócili z wypraw, jak i z nieopierzeńcami
przebywającymi na Gateway z przeludnionych planet. Rozglądałem się -jak mi się
wydaje - za jakąś nową Klarą. Nikt taki się jednak nie pojawił.


    Jeszcze raz przeczytałem listy, które napisałem do niej
podczas podróży z Gateway-2, po czym podarłem je. Drogą radiową przesłałem jej
natomiast krótkie przeprosiny i zapewnienia o moim uczuciu. Ale nie zastały Klary
na Wenus! Zapomniałem już bowiem, jak długo ciągnie się orbita Hohmanna. Stacja
lokacyjna bez trudu zidentyfikowała statek, którym opuściła Gateway, był to
prawotorowy orbiter stale wchodzący w kontakt z liniowcami kursującymi pomiędzy
planetami w płaszczyźnie ekliptyki. Zgodnie z zapisem, jej statek napotkał w
umówionym miejscu frachtowiec z Marsa, a następnie luksusowy liniowiec wenusjański
ze sztucznym ciążeniem na pokładzie, prawdopodobnie przesiadła się na jeden z
nich, nie wiedzieli tylko, na który - a żaden w przeciągu miesiąca czy nawet
dłużej nie dotrze do swego miejsca przeznaczenia.


    Posłałem więc na oba statki kopie mego radiotelegramu, ale nie
otrzymałem żadnej odpowiedzi.


    Dziewczyna, z którą zapoznałem się najbliżej, była
podoficerem na brazylijskim krążowniku. Przyprowadził ją Francy Hereira. - Moja
kuzynka -




OGŁOSZENIA DROBNE


    CZY SĄ na Gateway osoby mówiące po angielsku i zarazem
niepalące? Mamy dla nich wolne miejsce w załodze. Nie chcemy skracać sobie życia i
uszczuplać zapasów powietrza. Palacze, trujcie się sami. 88-775.


    DOMAGAMY SIĘ udziału poszukiwaczy w Radzie Korporacji! Jutro o
13.00 odbędzie się więc na Poziomie Laleczka, na który zapraszamy wszystkich.


    WYBORU LOTU dokonasz poznając swoje sny. 32-stronicowy
poradnik za jedyne 10 dol. powie ci, jak to zrobić. Konsultacje 25 dol. 88-139.





    powiedział zapoznając nas. - Musisz wiedzieć, Bob - wyjaśnił
mi później na osobności - że nie przejawiam rodzinnych uczuć do swych kuzynek. -
Wszystkie załogi od czasu do czasu dostają przepustki na Gateway i chociaż, jak
już mówiłem, Gateway to nie Waikiki czy Cannes, bez porównania jest lepsza od
okrętu wojennego. Susie Hereira była bardzo młoda. Powiedziała, że ma
dziewiętnaście lat, musiała mieć co najmniej siedemnaście, by służyć we flocie
brazylijskiej, ale nie wyglądała na tyle. Nie mówiła za dobrze po angielsku, język
jednak nie był aż tak niezbędny, by razem popijać drinki w Błękitnym Piekiełku, a
kiedy znaleźliśmy się w łóżku odkryliśmy, że choć nie porozumiewamy się zbyt
często w sensie werbalnym, nasze ciała znakomicie się ze sobą dogadują.


    Susie spędzała jednakże na Gateway tylko jeden dzień w
tygodniu, pozostawało więc mnóstwo czasu, z którym trzeba było coś zrobić.


    Próbowałem wszystkiego: zajęć terapeutycznych, pieszczot
grupowych, lekcji miłości i nienawiści. A także wykładów staruszka Hegrameta o
Heechach. Czy też pogadanek z astrofizyki ukierunkowanych na zdobycie premii
naukowych. Zręcznie rozkładając czas udało mi się wypełnić go w całości, więc
decyzję ciągle odkładałem na później.


    Nie chciałbym jednak powiedzieć, że miałem jakieś konkretne
plany. Przeciwnie, żyłem z dnia na dzień, a każdy z nich był do końca wypełniony.


    W czwartki odwiedzali mnie Susie i Francy Hereira, i całą
trójką wybieraliśmy się na lunch do Błękitnego Piekiełka. Później Francy odłączał
się, podrywał jakąś dziewczynę czy pływał w Wielkim Jeziorze. My zaś z Susie
wycofywaliśmy się do mojego pokoju i zapasu trawki, by popływać sobie w ciepłych
falach mojego łóżka. Po kolacji też coś się działo. W czwartki wieczorem odbywały
się wykłady z astrofizyki: słuchaliśmy o diagramach Hertzsprung-Russella,
czerwonych gigantach i karłach, gwiazdach neutronowych lub czarnych dziurach.
Profesor był starym tłustym satyrem z jakiegoś niezbyt ważnego uniwersytetu koło
Smoleńska, ale mimo wszystkich jego świńskich dowcipów, z tego co opowiadał
przebijała poezja i piękno. Mówił o starych gwiazdach, które dały początek całemu
życiu rozsiewając w Kosmosie krzemiany i węglany magnezu: z nich powstały nasze
planety, a także węglowodory, z których z kolei powstaliśmy my. Opowiadał o
gwiazdach neutronowych tworzących wokół siebie dół grawitacyjny, wiedzieliśmy o
tym, ponieważ dwa statki wchodząc zbyt blisko w normalną przestrzeń obok jednego z
tych supergęstych karłów zginęły zgniecione na miazgę. Mówił o czarnych dziurach,
czyli resztkach gwiazd, które dzisiaj poznajemy jedynie po tym, że pochłaniają
wszystko, co jest w pobliżu - nawet światło, nie tyle tworzą ów dół grawitacyjny,
co otulają się nim jak kocem. Opisywał nam gwiazdy rozrzedzone jak powietrze:
ogromne chmury żarzącego się gazu, a także protogwiazdy z Mgławicy Oriona
skupiające się teraz w rzadkie kłęby ciepłego gazu, które - być może za milion lat
- staną się słońcami. Jego wykłady były bardzo popularne, uczęszczały na nie nawet
takie stare wygi jak Shicky i Dane Mieczników. Słuchając profesora czułem, jak
cudowny i piękny jest wszechświat - zbyt ogromny i wspaniały, by przerażać.
Dopiero później zacząłem zestawiać owe radioaktywne bagna i kłęby rozrzedzonego
gazu z moją osobą - kruchym, wylęknionym, wrażliwym na ból stworzeniem, jakim było
ciało, które zamieszkiwałem. A gdy myślałem, by wyruszyć do tych odległych
olbrzymów... serce kurczyło mi się ze strachu.


    Po jednym z tych spotkań pożegnałem się z Susie i Francy,
usiadłem w alkowie koło sali wykładowej na wpół ukryty w bluszczu i zapaliłem
skręta. Znalazł mnie tam Shicky, który machając skrzydłami zatrzymał się na wprost
mnie. - Szukałem ciebie - powiedział i urwał.


    Trawka właśnie zaczynała działać. - Całkiem interesujący
wykład - rzekłem nieobecny duchem szukając jednocześnie uczucia, którego
oczekiwałem od skręta, i niezbyt zainteresowany obecnością Shicky'ego.

    - Opuściłeś najciekawszą część - powiedział.


Kochany Tato, Mamo, Mariso i Pico-Joso!
    Przekażcie ojcu Susie, że Susie ma się dobrze i że jej przełożeni są z niej zadowoleni. Sami zdecydujecie, czy powiecie mu również o tym, że ostatnio często widuje się z Robertem Brodeheadem. Jest to porządny facet, ale jak dotąd, nie miał zbyt wiele szczęścia. Susie poprosiła o urlop by wyruszyć na wyprawę i jeśli kapitan się zgodzi, prawdopodobnie poleci z Broadheartem. Wszyscy jednak mówimy o tym, że chcemy wyruszać, ale rzadko to robimy, jak wiecie, więc może nie należy się tym niepokoić.
    Muszę już kończyć. Za chwilę cumujemy i zaczynam moją 48-godzinną przepustkę na Gateway.

    Całuję was mocno.

    Francesito





    Przyszło mi na myśl, że wyglądał zarówno na przerażonego, jak
i pełnego nadziei, coś więc musiało mu chodzić po głowie. Podałem mu skręta,
pokręcił jednak głową. - Wydaje mi się - zauważył - że szykuje się coś ciekawego.


    - Poważnie?


    - No pewnie, że poważnie! Coś, co naprawdę jest warte zachodu.
I to wkrótce.


    Nie byłem na to przygotowany. Chciałem jeszcze palić, dopóki
nie opadnie ze mnie dreszczyk wywołany wykładem, tak by móc potem powrócić do
bezmyślnego zabijania czasu. Ostatnie, o czym chciałbym usłyszeć, to jakaś nowa
wyprawa, na którą moje sumienie kazałoby mi się zapisać, a mój strach skazałby ją
na niepowodzenie.


    Shicky uchwycił się półki z bluszczem, wsparł się o nią i
spojrzał na mnie zaciekawiony. - Bob, przyjacielu - powiedział - czy pomożesz mi,
jeśli znajdę coś dla ciebie?


    - Jak mam ci pomóc?


    - Weź mnie ze sobą - krzyknął. - Wprawdzie żaden ze mnie
pożytek w ładowniku, ale poza tym mogę robić wszystko. A w tym locie nie ma to -
jak sądzę - i tak większego znaczenia. Premie są dla wszystkich, nawet dla tych,
którzy zostaną na orbicie.


    - O czym ty mówisz? - Trawka działała coraz silniej. Poczułem
ciepło pod kolanami, a wszystko wokół mnie pokryła zacierająca kontury delikatna
mgiełka.


    - Mieczników rozmawiał z wykładowcą - powiedział Shicky. - Z
tego, co mówił wnoszę, że wie coś o jakiejś nowej wyprawie. Tylko, że oni
rozmawiali po rosyjsku i nie za dobrze rozumiałem. Ale to ta misja, na którą
czekał.


    - Jego ostatnia wyprawa - zauważyłem rozsądnie - nie była zbyt
owocna.


    - Tym razem to co innego!


    - Nie wydaje mi się, że Mieczników dopuściłby mnie do czegoś
naprawdę dobrego.


    - Oczywiście, że nie, jeżeli go o to nie poprosisz.


    - Do diabła - wymamrotałem. - Niech ci będzie. Porozmawiam z
nim. Shicky rozpromienił się. - A wtedy weźmiesz mnie ze sobą, co? Wygasiłem
wypalonego mniej niż do połowy skręta. Czułem, że muszę pozbierać do kupy resztki
myśli.


    - Zrobię, co będę mógł - powiedziałem i skierowałem się ku
sali wykładowej, właśnie kiedy Mieczników z niej wychodził.


    Nie rozmawialiśmy ze sobą od jego powrotu. Wyglądał jak
zawsze masywnie, a baczki miał starannie przystrzyżone. - Cześć, Broadhead -
rzucił podejrzliwie.


    - Słyszałem, że masz w zanadrzu coś dobrego - przystąpiłem od
razu do rzeczy. - Czy mogę polecieć z tobą?


    - Nie - on także nie marnował słów. Spojrzał na mnie z
nieukrywaną niechęcią. Nigdy nie oczekiwałem po nim czegoś innego, ale byłem także
całkiem pewien, że częściowo zachowywał się tak, bo słyszał o tym, co zaszło
między mną i Klarą.


    - Ale lecisz? Co to jest? Jedynka? - nie dawałem za wygraną.
Pogładził się po baczkach. - Nie - odpowiedział nieprzychylnie. - Dwie Piątki.


    - Dwie Piątki?


    Przez moment przyglądał mi się podejrzliwie, a potem prawie
się uśmiechnął. Nie lubiłem tego jego uśmiechu, zawsze zastanawiało, co się za nim
kryje.


    - No dobra - rzekł. - Jeśli o mnie chodzi, to możesz sobie
lecieć, i tak nie ja podejmuję decyzję. Musisz poprosić Emmę. Jutro rano robi
odprawę, może ci pozwoli. To wyprawa naukowa z premią minimum miliona dolarów. A
poza tym ma coś wspólnego z tobą.


    - Ze mną? - Było to coś nieoczekiwanego. - W jaki sposób?


    - Zapytaj się Emmy - powiedział wymijając mnie.


    W pokoju odprawowym zebrało się kilkudziesięciu poszukiwaczy,
z których większość znałem: Sess Forehand, Mieczników i kilkoro innych, z jednymi
popijałem, z innymi chodziłem do łóżka. Emmy jeszcze nie było,
udało mi się jednak ją dopaść, kiedy wchodziła.


    - Chciałbym załapać się na ten lot - powiedziałem. Wydawała
się zaskoczona. - Naprawdę? Myślałam, że... - przerwała nie kończąc.


    - Mam takie same prawo jak Mieczników! - krzyknąłem.


    - Nie masz jednak, do cholery, tak dobrej opinii, jak on. -
Przyjrzała mi się uważnie. - Powiem ci coś, Broadhead - ciągnęła dalej. - To jest
specjalna wyprawa i częściowo jesteś za nią odpowiedzialny. Błąd, który
popełniłeś, naprowadził nas na interesujący ślad. Oczywiście, nie mam na myśli
zniszczenia statku; to była głupota z twojej strony i jeśli istnieje jakaś
sprawiedliwość w tym wszechświecie, zapłacisz za to. Czasami jednak ślepy traf
podsuwa najlepsze pomysły.


    - Dotarł do ciebie raport z Gateway-2 - spróbowałem zgadnąć.
Pokręciła głową. - Jeszcze nie. Ale to nieważne. Tak jak to się zwykle robi,
program twojego lotu wrzuciliśmy do komputera i otrzymaliśmy interesujący wynik.
Ten kurs, który zawiódł cię na Gateway-2... - A, cholera - przerwała. - Wejdź do
środka. Możesz przecież sobie posiedzieć podczas odprawy. Wtedy wszystko
zrozumiesz, no a potem zobaczymy.


    Wzięła mnie pod ramię i popchnęła do sali, w której kiedyś
odbywały się moje zajęcia. Kiedy to było? Jakby milion lat temu. Usiadłem między
Sessem i Shickym i czekałem na to, co miała nam do powiedzenia.


    - Większość z was - zaczęła - została tu zaproszona, poza
nielicznymi wyjątkami. Jednym z nich jest nasz znakomity kolega, Robinette
Broadhead. Udało mu się - jak wszyscy wiemy - zniszczyć statek w pobliżu
Gateway-2. Zgodnie z prawem powinniśmy pociągnąć go do odpowiedzialności. Okazało
się jednak, że zdążył przedtem odkryć przez przypadek kilka interesujących
faktów. Kolory jego kursu różniły się od znanego nam układu dla lotu na Gateway-2
i kiedy komputer porównał je, otrzymaliśmy całkiem nową koncepcję selekcji
kursów. Wygląda na to, że tylko pięć ustawień odnosi się do celu wyprawy, te,
które zwykle prowadzą na Dwójkę i które wybrał Broadhead. Co oznaczają inne
ustawienia, jeszcze nie wiemy. Ale mamy zamiar to wyjaśnić.


    Odchyliła się do tyłu i założyła ręce. - To wyprawa
wielozadaniowa - powiedziała. - Coś zupełnie nowego. Na początek mamy zamiar
wysłać dwa statki w tym samym kierunku.


    Sess Forehand podniósł rękę. - Ale po co?


    - Chociażby po to, by sprawdzić, czy rzeczywiście dotrą do
tego samego miejsca przeznaczenia. Chcemy w nieznaczny sposób zmienić ustawienie,
które - jak się nam wydaje - nie są istotne dla zasadniczego celu wyprawy.
Planujemy też, że statki wystartują w odstępie trzydziestu sekund. O ile mamy
słuszność, po dotarciu na miejscu oba znajdą się od siebie w odległości równej
drodze, jaką pokonuje Gateway w ciągu pół minuty.


    Forehand zmarszczył czoło. - Względem czego?


    - Słuszne pytanie - zauważyła Emma. - Sądzimy, że względem
Słońca. Ruchu gwiezdnego względem galaktyki nie musimy chyba brać pod uwagę.
Przynajmniej zakładając, że cel wyprawy znajdzie się gdzieś wewnątrz galaktyki i
nie aż tak daleko, by ruch galaktyczny posiadał zasadniczo inny
wektor. To znaczy, jeślibyście pojawili się po przeciwnej stronie, prędkość
wyniosłaby wtedy siedemdziesiąt kilometrów na sekundę względem środka galaktyki.
Nie o to jednak chodzi. Spodziewamy się jedynie stosunkowo niewielkiej różnicy w
prędkości i kierunku oraz... w każdym bądź razie, wasze statki powinny wyjść z
nadświetlnej w odległości od dwóch do dwustu kilometrów od siebie.


    Oczywiście - kontynuowała uśmiechając się wesoło - to tylko
teoria. Niewykluczone, iż ruchy względne nie mają żadnego znaczenia. W tym
przypadku grozi wam jedynie zderzenie. Jesteśmy jednak prawie pewni, że wystąpi
przesunięcie, choćby niewielkie. Od kolizji ratuje was już piętnaście metrów,
czyli długość Piątki.


    - A ile to jest - "prawie pewność" - zapytała jedna z
dziewcząt.


    - Hm - zastanowiła się Emma. - W granicach rozsądku. Skąd
możemy wiedzieć, dopóki tego nie sprawdzimy?


    - Wygląda to niebezpiecznie - stwierdził Sess. Nie wydawał się
jednak tym przestraszony. Wyraził jedynie swą opinię. Tu różniliśmy się między
sobą, ja starałem się zagłuszyć swój strach próbując się skoncentrować jedynie na
technicznej stronie wyprawy.


    Emma wyglądała na zaskoczoną. - To ci się wydaje
niebezpieczne? O prawdziwym niebezpieczeństwie jeszcze będzie mowa. Kursu tego nie
przyjmują żadne Jedynki, większość Trójek, a nawet niektóre Piątki.


    - Dlaczego? - zapytał ktoś.


    - Właśnie to macie odkryć - wyjaśniła cierpliwie. - Ten lot
komputer wybrał jako najlepszy do wypróbowania korelacji między ustawieniami
kursów. Lecicie opancerzonymi Piątkami, z których obie zaprogramować można na ten
sam cel. A więc według Heechów macie niezłe szansę.


    - Heechowie żyli dawno temu - zaoponowałem.


    - Oczywiście. Nigdy nie mówiłam inaczej. Jest to niebezpieczna
wyprawa, przynajmniej do pewnego stopnia. Dlatego płacimy milion.


    Przerwała przyglądając się nam z powagą. - Co przez to
rozumiesz? - zaryzykował ktoś.


    - Premię w wysokości miliona dolarów, którą każdy z was
otrzyma po powrocie - powiedziała. - Przeznaczono na ten cel dziesięć milionów z
funduszu Korporacji. Dzielone równo. Oczywiście są duże szansę, że będzie tego
jeszcze więcej. Jeśli znajdziecie coś wartościowego, płacimy normalnie. Ponadto
według komputera macie niezłe szansę.


    - Dlaczego to jest warte dziesięć milionów? - zapytałem.


    - Nie ja podejmuję decyzje - odpowiedziała cierpliwie. A potem
spojrzała




UWAGI O SYGNATACH


    Dr. Asmenion; Kiedy poszukujemy śladów życia na jakiejś
planecie, nie oczekujemy wielkiego transparentu - "Tu mieszkają Obcy",
Szukamy sygnał wskazujących, że coś się na tej planecie znajduje. Podobnie kiedy
sygnujesz czek, dajesz kasjerowi do zrozumienia, że chcesz go zrealizować. Więc
wypłaca ci pieniądze, ale oczywiście ciebie to nie dotyczy, Bob.


    Pytanie: Nie lubię nauczyciell, którzy pieprza głupoty.


    Dr Asmenion: To tylko żart, Bob, Metan to jedna z
podstawowych sygnał. Wskazuje na przykład na obecność ssaków ciepłokrwistych - lub
ich odpowiedników,


    Pytanie; Czy metan nie jest wynikiem gnicia
roślinności?


    Dr Asmenion: Owszem, ale w głównej mierze tworzy się w
jelitach dużych przeżuwaczy. Większość metanu w atmosferze Ziemi wytwarzają
pierdzace krowy.





    na mnie już jak na konkretną osobę, a nie bezimiennego członka
grupy i dodała: - Nawiasem mówiąc, Broadhead, anulujemy koszt zniszczonego przez
ciebie statku. Tak więc to co zarobisz, będzie twoje. Milion dolarów! To okrągła
sumka. Możesz wrócić do domu, założyć jakiś interes i spokojnie z niego żyć.


    Spojrzeliśmy po sobie. Emma siedziała uśmiechając się łagodnie
i czekając. Nie wiem, o czym myśleli inni. Ja pamiętałem jedynie Gateway-2 i
pierwszą podróż, kiedy to z oczyma wlepionymi w instrumenty wypatrywałem czegoś,
czego nie było. Przypuszczam, że pozostali wspominali jakieś własne niepowodzenia.


    - Start - powiedziała w końcu - nastąpi pojutrze. Chętni niech
zgłoszą się do mego biura.


    Zgodzili się na mnie. Shicky'ego natomiast odrzucili. Ale nie
było to takie proste, takie sprawy nigdy nie są proste. To ja przyczyniłem się do
tego, że Shicky miał nie polecieć. Pierwszą załogę zebrano bardzo szybko: Sess
Forehand, dwie dziewczyny z Sierra Leone i jakaś para z Francji - wszyscy
odpowiednio sprawdzeni, mówiący po angielsku i po kilku wyprawach. Na drugą
Mieczników zgłosił się jako kapitan - również od razu. Zaczął kompletować załogę
od pary pedałów - Danny A. i Danny R. Potem, choć niechętnie, zgodził się na mnie.
Zostało więc jedno wolne miejsce.


    - Możemy zabrać twojego przyjaciela Bakina - powiedziała Emma.
- Chyba, że wolisz kogoś innego?


    - A kogo?


    - Mamy podanie - wyjaśniła - od podoficera na brazylijskim
krążowniku, Susan Hereiry. Przyznano jej urlop na tę wyprawę.


    - Susie! Nie wiedziałem, że się zgłosiła.


    Emma z zadumą spojrzała na kartę perforacyjną. - Ma wysokie
kwalifikacje - zauważyła. - A także wszystkie części ciała. Chodzi mi - dodała
słodkim głosem - oczywiście o jej nogi, choć rozumiem, że ciebie interesują
również i inne jej organy. A może chciałbyś wyruszyć na tę wyprawę w roli pedała?


    Poczułem wzbierający we mnie ślepy gniew. Nie jestem zbyt
ortodoksyjny w sprawach seksu i nie przerażała mnie myśl o fizycznym kontakcie z
mężczyzną. Ale - z Danen'em Miecznikowem? Czy też z jednym z jego kochanków?


    - Hereira może być tutaj jutro - stwierdziła Emma. - Krążownik
brazylijski zacumuje tuż po dotarciu orbitera.


    - Dlaczego mnie o to pytacie, do cholery! - warknąłem. -
Mieczników jest szefem.


    - Woli tę decyzję zostawić tobie. Wybieraj więc.


    - Wszystko mi jedno! - wrzasnąłem i wyszedłem z pokoju. Nie ma
jednak czegoś takiego jak uchylanie się od decyzji. Gdybym nic nie zrobił, samo w
sobie zadecydowałoby to o wycofaniu Shicky'ego z załogi. Gdybym starał się o
niego, wzięliby go na pewno, bez tego ich wybór padł oczywiście na Susie.


    Przez następny dzień unikałem Shicky'ego. W Błękitnym
Piekiełku poderwałem jakąś nowicjuszkę, prosto po kursie, i spędziłem u niej noc.
Nawet nie wróciłem do siebie, żeby się przebrać. Pozbyłem się wszystkiego i
sprawiłem sobie nowy ekwipunek. Doskonale orientowałem się, gdzie Shicky może mnie
szukać - w Piekiełku, w Parku, w Muzeum, trzymałem się więc z dala od tych miejsc.
Do późnego wieczoru wtoczyłem się bez celu pośród wyludnionych tuneli nie
napotykając na nikogo.


    Później wziąłem się na odwagę i poszedłem na nasze pożegnalne
przyjęcie. Będzie tam prawdopodobnie i Shicky, ale też i mnóstwo innych ludzi.


    Rzeczywiście był. Tak jak Louise Forehand, która stanowiła
centrum zainteresowania. A ja nie wiedziałem nawet, że wróciła.



    Drogi głosie Gateway,

    W zeszły miesiącu wydałem 58,50 funtów z moich ciężko zarobionych pieniędzy, by zabrać swoją żonę i syna na "wykład" głoszony przez jednego z tych waszych "bohaterów", który "zaszczycił" swą wizytą Liverpool (za co oczywiście płacili ludzie tacy jak ja). Nie przeszkadzało mi nawet tak bardzo, że nie był zbyt dobrym mówcą. Wkurzyło mi nawet tak bardzo, co powiedział. Twierdził mianowicie, że my biedni Ziemianie nie mamy pojęcia, jak ciężkie jest Wasze życie - szlachetnych ryzykantów.
    No więc, dzisiaj rano pobrałem z konta ostatnie pieniądzę, żeby kupić dla żony nowy płat płucny (to oczywiście azbestoza melanomiana CV/E). Za tydzień muszę opłacić szkołę swojego chłopaka i nie mam pojęcia, skąd na to wezmę forsę. A dzisiaj, spędziwszy cztery godziny rano oczekując w dokach na jakiś przeładunek (którego zresztą nie było), dowiedziałem się, że brygadzista mnie zwolnił, co znaczy, że jutro nawet nie mam tam po co czekać. A może któryś z waszych bohaterów miałby ochotę na jakieś tanie części zamienne? Sprzedaję wszystko: nerki, wątrobę, wszystko. Organy są w bardzo dobrym stanie, choć rzecz jasna przepracowały 19 lat w dokach. W zdecydowanie gorszym stanie są moje gruczoły łzowe, bo zbyt wiele wylałem łez nad waszym ciężkim losem.

    H. Delacross

    Mój adres:

    "Wavetos"
    Pokój B bis 17, Piętro 41
    Mersyside L77PR 14JE6





    Zobaczywszy mnie skinęła. - Zarobiłam kupę forsy. Napij się.
Bob, ja stawiam.


    Pozwoliłem, by ktoś włożył mi kieliszek w rękę i skręta w
drugą, i zanim się zaciągnąłem, udało mi się spytać, co takiego znalazła.


    - Broń! Wspaniałą broń Heechów. Setki sztuk. Sess mówi, że
będzie za to przynajmniej pięć milionów. Plus procenty... jeżeli oczywiście komuś
uda się ją skopiować.


    Wypuściłem dym i resztki smaku zabiłem łykiem "Białej
Błyskawicy". - Co to za broń?


    - Przypomina koparki tunelowe, ale jest przenośna. Może
przebić każdą powłokę. Podczas lądowania zginęła Sara alla Fanta - jedno z tych
urządzeń przedziurawiło jej skafander. Działką Sary podzielę się więc z Timem,
będzie więc tego dwa i pół miliona na głowę.


    - Moje gratulacje - powiedziałem. - Wprawdzie wydaje mi się,
że nowe sposoby zabijania są chyba ostatnią rzeczą, jaką ludzkość potrzebuje, tym
niemniej jednak - gratuluję. - Osiągnąłem postawę moralnej wyższości, której
właśnie potrzebowałem. Za mną, zawieszony w powietrzu, znajdował się Shicky i
przypatrywał mi się.


    - Chcesz pociągnąć? - zaproponowałem skręta. Pokręcił głową.


    - Shicky - powiedziałem - to nie ode mnie zależało. Mówiłem
im, to znaczy... nie mówiłem im, żeby ciebie nie wzięli.


    - A czy mówiłeś, żeby wzięli?


    - To nie ode mnie zależało - powtórzyłem. - Posłuchaj -
zauważyłem nagle wyjście z tej całej sytuacji. - Ponieważ Louise się udało, Sess
prawdopodobnie nie poleci. Możesz przecież wejść na jego miejsce.


    Cofnął się patrząc na mnie bacznie, zmienił się tylko wyraz
jego twarzy. - To ty nic nie wiesz? - zapytał. - Sess rzeczywiście odwołał swój
udział, ale jego miejsce jest już zajęte.


    - Przez kogo?


    - Przez kogoś, kto właśnie stoi za tobą - powiedział.
Odwróciłem się, a ona stała za mną trzymając kieliszek w dłoni i przyglądając mi
się z wyrazem twarzy, którego nie mogłem odczytać.


    - Cześć, Bob! - powiedziała Klara.


    Do przyjęcia przygotowałem się odpowiednio wcześniej wypiwszy
dostateczną ilość drinków w kantynie, byłem już w dziewięćdziesięciu procentach
pijany, a w dziesięciu skuty. Jednak kiedy patrzyłem na nią, wszystko




RAPORT LOTU


    Pojazd 3-184. Wyprawa 019D140. Załoga S. Kotsis, A. McCarthy,
K. Metsuoko.


    Czas przelotu: 615 dni 9 godzin. Brak raportu załogi z miejsca
przeznaczenia. Sferyczny zapis skanera niezrozumiały. Nie udało się zidentyfikować
żadnych jego elementów.


    Brak resume.


    Zapis z dziennika wyprawy: "To 281 dzień lotu. Metsuoko
wyciągnął pusty los i popełnił samobójstwo. 40 dni później decyzję taką samą
podjęła Alicia. Wszystko na darmo, bo nie nastąpił jeszcze obrót. Racje, które
pozostały, nie wystarczą mi, nawet jeśli wliczę w to ciała Alicji i Kenny'ego,
które nadal spoczywają nietknięte w zamrażalniku. Przestawiam więc pojazd na
kontrolę automatyczną i połykam pigułkę. Pozostawiliśmy listy, które prosimy
przekazać odpowiednim adresatom, o ile oczywiście ten cholerny statek
kiedykolwiek powróci".


    Program Lotów wysunął sugestię, że Piątka z podwójną racją
żywności i jednoosobową załogą mogłaby wykonać to zadanie i szczęśliwie powrócić.
Propozycja włączona do programu realizowanego w dalszej kolejności, gdyż brak
istotnych korzyści, które by z niej wynikały.





    wyparowało ze mnie natychmiast. Postawiłem kieliszek, dałem
komuś skręta, wziąłem Klarę za rękę i wyprowadziłem z pokoju.


    - Czy dostałaś moje listy? - zapytałem.


    Wyglądała na zaskoczoną. - Listy? - potrząsnęła głową. -
Pewnie je wysłałeś na Wenus. Nie dotarłam tam. Po drodze spotkałam statek
kursujący po ekliptyce i zmieniłam plany. Wróciłam na orbiterze.


    - Och, Klaro!


    - Och, Bob! - przedrzeźniała mnie uśmiechając się szeroko. Jej
uśmiech nie był jednak aż tak miłym obrazem, ponieważ widać było, że brak jej
jednego zęba, tego, który wybiłem. - Cóż więc mamy sobie do powiedzenia?


    Objąłem ją - ... Że cię kocham, że jest mi strasznie
przykro, a także że chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. Pragnę żebyśmy się pobrali,
mieszkali razem, mieli dzieci...


    - O Jezu, Bob! - westchnęła odpychając mnie, dość zresztą
delikatnie. - Jak już zaczniesz mówić, to usta ci się nie zamykają. Wstrzymaj się
z tym na moment. Nie ucieknę.


    - Nie widzieliśmy się tyle czasu!


    - Nie gadaj głupstw - zaśmiała się. - Nie jest to najlepszy
dzień dla Strzelców na podejmowanie decyzji, zwłaszcza w sprawach miłości.
Pogadamy o tym kiedy indziej.


    - Znowu te brednie! Nie wierzę w to zupełnie!


    - Ale ja wierzę.


    - Poczekaj. - Nagle spłynęło na mnie olśnienie. - Na pewno uda
mi się zamienić z kimś z pierwszego statku. A może Susie zamieniłaby się z tobą?


    - Nie sądzę, żeby miała na to ochotę - pokręciła głową nie
przestając się uśmiechać. - A poza tym są i tak wystarczająco niezadowoleni, że
zastąpiłam Sessa. Nigdy nie zgodzą się na kolejną podmianę w ostatniej chwili.


    - Nic mnie to nie obchodzi!


    - Bob - powiedziała - nie popędzaj mnie. Dużo o nas myślałam.
Sądzę, że między nami jest coś, nad czym warto popracować. Nie wszystko jednak
jest już dla mnie jasne. Nie chciałabym tego poganiać.


    - Ależ Klaro...


    - Zostawmy to tak, jak jest. Polecę pierwszym statkiem, ty
drugim. Kiedy dotrzemy tam, dokąd mamy dolecieć, będziemy mogli pogadać. Może
nawet uda nam się razem wrócić. A tymczasem oboje zastanówmy się, czego tak
naprawdę chcemy.


    - Ależ, Klaro... - były to jedyne słowa, które przychodziły mi
na myśl, i jakie w kółko powtarzałem.


    Pocałowała mnie i odepchnęła. - Bob - powiedziała - nie śpiesz
się tak. Mamy przed sobą mnóstwo czasu.




Strona główna
   
Indeks
   





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozdział8 (14)
Rozdział 14 Chwała kogutowi!
Siderek12 Tom I Część III Rozdział 14
Rozdział7 (14)
Rozdział1 (14)
Here Kitty, Kitty Rozdział 14
Anioł Ciemności Rozdział 14
Rozdział 14
Rozdział 14
Rozdział2 (14)
Rozdzial 14
Rozdzial 14
Wings of the wicked rozdział 14

więcej podobnych podstron