014 11




B/014: R.A.Monroe - Najadalsza Podróż









Wstecz / Spis
Treści / Dalej
ROZDZIAŁ JEDENASTY: SPOJRZENIE W GŁĄB SIEBIE
Jeżeli dochodzi do impasu, to z dużym prawdopodobieństwem gdzieś po drodze
ma miejsce jakieś zniekształcenie bądź błędne zrozumienie. Znak drogowy został
przeoczony lub fałszywie odczytany, wzięto nie ten zakręt
możliwości jest
całe mnóstwo. Być może jakiś maleńki detal pozostał nie zauważony.
Tak było i w moim przypadku. Wciąż odbierałem sygnały o pomoc, pobierałem lekcje
poznania
poprzez
istnienie, ale wszystko to bez satysfakcjonującego mnie
wyjaśnienia. Ratowanie tych, którzy właśnie zmarli i moja podatność na ich sygnały

szczególnie na moje własne z przeszłości
domagały się ode mnie całkowitej
uwagi. Czyżby to właśnie miał być mój nowy kierunek"?
Czułem, że utraciłem kontrolę. Jakaś część mnie, której nawet nie byłem świadomy,
przejęła wszystko na siebie, a ja z pewnością tego nie rozumiałem.
Postanowiłem więc, że bezkresy nieskończoności będą musiały na razie poczekać.
Obecnie najważniejszą sprawą było poznanie samego siebie, bez żadnych dwuznaczników.
Im bardziej poznam samego siebie, tym lepiej będę wiedział, jaki jestem w swoim
niefizycznym wydaniu i tym bliższy stanę się poznania powodu, dla którego wydaję
się obierać tę akurat ścieżkę.
Doświadczenie jest niewątpliwie najlepszym z nauczycieli. Teraz moje doświadczenie
ponownie mogło stać się konstruktywne, łącznie z pozostającymi na pierwszym
planie zdolnościami lewej części mojego mózgu. Trasa lub dostęp do mojego niefizycznego
ja, o którym zacząłem już myśleć jako o Ja-Tam, pojawił się prawie natychmiast.
Początek zrobiłem przeszło dwadzieścia lat temu.
Sfrustrowany brakiem jakichkolwiek umiejętności eksploracji poza ramami czasoprzestrzeni
zwróciłem się do wnętrza i poprosiłem o pomoc. I otrzymałem ją. Otworzyły się
przede mną nowe możliwości. Byłem wolny.
Przez wszystkie następne lata szczęśliwie podążałem obraną drogą. Nie zdawałem
sobie jednak sprawy, że
pomimo mojego oczywistego ego
od tamtej chwili to
właśnie moje Ja-Tam wzięło na siebie cały ciężar związany z nawigacją i naprowadzaniem.
Ani razu nie zadałem sobie trudu, aby przyjrzeć się temu bliżej, do czego winna
mnie była skłonić chociażby zwykła ciekawość.
Teraz w pogoni za brakującą Podstawą, zamiast wykonywać to co zwykle po wyjściu
z ciała, położyłem tamę wszystkim pilnym sygnałom i zacząłem sondować dookoła
siebie, kierując się do wnętrza raczej niż na zewnątrz. Potrzebowałem wielu
takich sesji i przeszło roku, aby zgromadzić odpowiednie informacje i odpowiednio
je posegregować.
A oto, czego się dowiedziałem. Wychodzenie z fazy fizycznej w moje Ja-Tam było
powolne i rozważne. Miałem wrażenie istnienia, wszystkowiedzącego olbrzyma,
który ze zdziwieniem obserwuje, jak jeden z jego palców podejmuje niezależną
upartą eksplorację reszty jego ciała. Nie odczuwałem lęku z powodu Znanego:
ja byłem Ja-Tam, Ja-Tam było mną. A któż mógłby się obawiać samego siebie?
Warstwa pamięci
Zwróciwszy się ku sobie i penetrując moje Ja-Tam natychmiast natknąłem się
na to, czego oczekiwałem: na warstwę
lub kartotekę, bibliotekę czy archiwum

zawierającą w sobie każdą chwilę mojego życia aż po dzień dzisiejszy, uzupełnianą
bezustannie napływem świeżych faktów, ściśle odpowiadających moim myślom i czynnościom
podczas prowadzenia badań. Wciąż też wpływały tu sygnały z mojego ciała fizycznego.
Było to coś większego od pamięci, jak o niej świadomie myślimy. Był to punkt
recepcyjny wszystkich doznań płynących od obecnego Ja-Tutaj
tego ja, które
funkcjonuje w świecie fizycznym
a działającego teraz jedynie jako ciało fizyczne
bez świadomości.
Badałem ten system magazynowy kilkakrotnie i z olbrzymim zainteresowaniem.
Po wybraniu jakiegoś wydarzenia z przeszłości przeżywałem je na nowo w każdym
szczególe, aż do pojedynczych minut w przepływie bodźców, myśli i emocji. Jednakże
szybko doszedłem do wniosku, iż taka superpamięć wcale nie jest czymś przyjemnym.
Przy możliwości tak drobiazgowego wglądu we własne wspomnienia stajemy się boleśnie
i smutno świadomi wielu podjętych w sposób irracjonalny decyzji, głupich błędów
czy nie wykorzystanych możliwości. Emocjonujące wydarzenia nie były już tak
emocjonujące, ponieważ znałem ich rezultat. Radosne chwile często okazywały
się infantylnymi, a infantylne smutnymi i zabawnymi.
Na przykład: miałem bardzo wczesne wspomnienie o ukrywaniu się za dużym krzewem
rosnącym tuż obok werandy domu mojej babki. Nigdy potem nie potrafiłem zrozumieć,
dlaczego właściwie się tam wtedy ukrywałem. Nie bałem się, ale coś mnie tam
trzymało. Teraz już wiedziałem. Otóż narobiłem w majtki i nie chciałem, by dowiedziała
się o tym mama. Dla czterolatka z pewnością było to olbrzymie przeżycie!
W podobnie łatwy sposób odkrywałem ponownie wiele istotnych wydarzeń, pomiędzy
nimi i takie, które w swej naturze wczesnych zwiastunów bywały łatwo przeoczone.
Jedno z takich wydarzeń miało miejsce w 1934 roku, kiedy to ze średnią niespełna
2,5 oblałem egzaminy na drugim roku na stanowym uniwersytecie w Ohio. W pewnym
stopniu spowodowane to zostało poważnymi poparzeniami twarzy, wymagającymi długotrwałego
leczenia szpitalnego. Wydobrzawszy poczułem niepokój i ruszyłem w kraj w poszukiwaniu
pracy. Próbowałem podróżować autostopem, ale rychło zorientowałem się, że ludzie
niechętnie zabierają podejrzanie wyglądającego nastolatka, więc zostałem klasycznym
trampem przemieszczającym się z miejsca na miejsce pociągami towarowymi.
Pewnego dnia w St. Louis
było to w samym środku grudnia
kucharz w niewielkim
bistro spostrzegł, jak zachłannym wzrokiem wpatruję się poprzez zaparowaną szybę
w smażącą się na ruszcie potrawę. Skinieniem dłoni przywołał mnie do środka
i nakarmił, nie żądając w zamian ani centa. Ponieważ od dwóch dni niczego nie
jadłem, zakrawało to na cud.
Tej samej nocy w noclegowni prowadzonej przez Armię Zbawienia zmarł spokojnie
stary człowiek leżący na łóżku obok mnie. Jeszcze nigdy nie znajdowałem się
tak blisko kogoś umierającego. Nie odczuwałem strachu, lecz ciekawość.
Po prawie roku powróciłem do Columbus w stanie Ohio i załatwiłem sobie warunkowy
powrót na studia. Podczas mojego pierwszego roku studenckiego kółko dramatyczne
ogłosiło konkurs na najlepszą jednoaktówkę. Ta, którą napisałem, uzyskała drugą
nagrodę. Pierwsze trzy zostały wyreżyserowane i wystawione na scenie uczelni.
Być może szczytowy moment mojej uczelnianej kariery przypadł właśnie wtedy,
gdy stałem za kulisami, a pięćset osób w absolutnej ciszy dosłownie chłonęło
każde słowo z momentu kulminacyjnego mojego jednoaktowego dramatu. Krytycy powiedzieli
później, iż to on właśnie powinien zająć pierwsze miejsce!
Sztuka oparta została dokładnie na tym, co wydarzyło się w noclegowni, oprócz
dodanego momentu kulminacyjnego. Na czym on polegał? Otóż umierający stary człowiek
przekazuje chłopcu Specjalne Przesłanie, Cel czy Plan wykraczający daleko poza
zwykłą ludzką myśl. Skutkiem tego chłopiec zostaje przekształcony w coś lub
kogoś zupełnie innego.
Taka rzecz wychodzi spod pióra osiemnastolatka, który nigdy nie studiował filozofii
ani nie był nawet religijny
tak samo jak wszyscy jego rówieśnicy w tamtym
okresie. Skąd więc ten pomysł? I dlaczego? Wydarzenie to najwyraźniej przez
długi czas było ukrywane jako nieważne. A miało miejsce przeszło dwadzieścia
lat przed tym, jak w moim życiu pojawił się taki fenomen jak OBE.
Do podobnej kategorii mato ważnych wydarzeń odnosiło się kolejne skrywane długo
wspomnienie, które wcześniej uważałem być może za coś w rodzaju halucynacji.
Rzecz działa się na starej farmie w okręgu Du-tchess, której byliśmy właścicielami
w późnych latach czterdziestych. Mieszcząca się tam studnia wyschła. Była to
studnia starego typu, wykopana ręcznie jakieś sto lat temu lub jeszcze wcześniej.
Miała około trzech stóp średnicy, siedemdziesiąt głębokości i obramowana była
zaokrąglonymi kamieniami polnymi połączonymi ze sobą bez użycia zaprawy.
Wsłuchawszy się odpowiednio można było usłyszeć cichy szum przepływającej poniżej
wody, ale stara pompa nie była już w stanie podnieść jej rurami w górę. Zazwyczaj
nie słyszy się płynącej w studni wody. Moja ciekawość została pobudzona, więc
wydobyłem ze stodoły linę, jeden jej koniec przywiązałem do stojącego nie opodal
drzewa i opuściłem się do wnętrza studni, zupełnie jak pokonujący strome zbocze
taternik.
Po dotarciu do dna natychmiast zorientowałem się, na czym polegał problem.
Poziom wody gruntowej obniżył się, tak że wystające ze ścian rury nie mogły
już jej czerpać. Co ciekawe, woda na dnie nie była stojąca, lecz tworzył ją
rwący dość wartko podziemny strumień. Pomyślałem, że gdyby we właściwym miejscu
umieścić kilka kamieni, to poziom wody podniósłby się z powrotem.
Następnie spojrzałem w górę i ogarnęła mnie panika. Wysoko, wysoko ponad moją
głową widniał maleńki krąg światła. Pomiędzy mną a tym punktem bezpieczeństwa
znajdowało się siedemdziesiąt stóp związanej luźno skaty, której fragment mogłem
naruszyć opuszczając się w dół. W każdej chwili fragment ten mógł odpaść, zwalając
mi przy okazji na głowę całą ścianę. O tym, iż było to możliwe, upewniłem się
oglądając dno studni. Leżało tu kilka sporych, wielkości piłki do koszykówki
odłamów skalnych, które musiały oderwać się od ściany jakiś czas temu.
Doznałem potężnego przypływu klaustrofobii, co poniekąd wydawało się usprawiedliwione.
Jeżeli nie wydostanę się stąd szybko, mogę zostać żywcem pogrzebany w siedemdziesięciostopowym
grobie
i nikt nie będzie nawet o tym wiedział. Z wysiłkiem próbowałem zdusić
rosnącą wciąż panikę. Wiedziałem, że wychodząc na powierzchnię będę musiał być
niezwykle ostrożny, aby w żadnym wypadku nie naruszyć niepewnej spoistości ściany.
Usiadłem na sporym kamieniu i zamyśliłem się. Następnie pochyliłem się i zwiniętą
dłonią nabrałem kilka łyków wody. Była chłodna i orzeźwiająca.
Kiedy siedziałem tak na dnie tej studni nasłuchując łagodnego szumu przepływającej
wody, moje oczy powoli przyzwyczaiły się do przyćmionego światła i zacząłem
się odprężać. Coś było w miejscu, w którym się znajdowałem
coś spokojnego,
przyjemnego. Spojrzałem w górę na krąg światła, ale uczucie spokoju pozostało
nie naruszone. Nie czułem już paniki. Zamknąłem oczy i oparłem się wygodnie
plecami o ścianę. Teraz nie musiałem się już spieszyć. Odprężyłem się jeszcze
bardziej i przez chwilę sądziłem nawet, że zapadłem w sen, ale wciąż słyszałem
szum wody i czułem plecami szorstki chłód kamieni. Moja fizyczna świadomość
była wciąż nie naruszona.
Potem schemat uległ zmianie. Doznałem uczucia jakby otaczania mnie przez jakąś
inteligencję, wpływającą bardzo powoli i ciepło w moje ciało. Wydawała się mieszać
z każdą częścią mojego ciała i umysłu. Stałem się częścią tej inteligencji lub
też inteligencja ta stała się częścią mnie. Wydawało się, że nie istnieje żadna
różnica. A potem nastąpił przekaz. Mogę przełożyć go na słowa jedynie z grubsza.

Synu mój z synów synów, odnalazłeś radość w moich wiatrach i niebie. Dzieliliśmy
podniecenie i pokój zarówno w falach moich wód jak i głęboko w ich odmętach.
Rozkoszowałeś się pięknem i niewinnością innych moich dzieci rozsianych na
mojej powierzchni. Jednak dopiero teraz znalazłeś chwilę w moim fonie, aby
zamilknąć i posłuchać.
W milczeniu zachowaj tę pieśń na wieki. Zrodzony zostałeś ze mnie, jednak
przeznaczeniem twoim jest stać się większym, niż kiedykolwiek będzie to moim
udziałem. W rozwoju tym rozkoszuję się razem z tobą. Moja siła jest twoją
silą; dlatego weź ze sobą moją chwalę, aby wyrazić ją w sposobach, których
nie zrozumiem. Popieram i dzielę szczęśliwie to, czym się staniesz. Podążaj
z tą prawdą w sobie, synu mój z synów synów.

To wszystko. Uczucie ciepła trwało jeszcze parę chwil, po czym zaczęło zanikać.
Wstałem, pochwyciłem dyndającą linę i bez wysiłku wspiąłem się na szczyt studni,
wdrapując się w stronę światła. Jakież było moje zdumienie, kiedy stwierdziłem,
że spędziłem w tej studni przeszło dwie godziny!
Teraz pamiętam tę specjalną Podstawę. Matko Ziemio, kocham cię! Jak mógłbym
cię kiedykolwiek zapomnieć!
Dalsze badania warstwy pamięci odkryły prawie identyczny sen, pojawiający się
co najmniej raz w miesiącu przez kilka lat. Byłem w tamtym okresie aktywnym
pilotem samolotowym i szybowcowym. W tym powtarzającym się śnie zawsze siedziałem
we własnym samolocie, którym kołowałem na koniec pasa startowego, następnie
zwiększałem moc i rozpędzając się po pasie startowałem. Kiedy znajdowałem się
już w powietrzu, pas startowy zamieniał się w ulicę, ciasno zabudowaną po obu
stronach wysokimi domami. Od domu do domu i krzyżując się ponad moją głową biegła
istna plątanina kabli i przewodów, tak jak wciąż jeszcze można to zobaczyć w
starych dzielnicach biurowych położonych w dolnych częściach miasta. Chociaż
próbowałem jak tylko mogłem, to nigdy nie udawało mi się znaleźć w tej plątaninie
szczeliny na tyle dużej, by mógł przelecieć przez nią samolot. Po okresie niepokoju
i frustracji budziłem się. Od chwili rozpoczęcia moich doznań poza ciałem sen
ten nie powtórzył się więcej.
Niektórzy z psychologów, z którymi przedyskutowałem ten sen, sugerowali, że
ulica jest symbolem moich powiązań ze światem biznesu. Inni spekulowali, iż
nieprzenikniona sieć przewodów stanowi odbicie moich kulturowych systemów przekonań.
Wszyscy zgodzili się za to, że jest to logiczna, doskonale zmontowana metafora
wspaniale pasująca do tego, kim w owym okresie byłem.
Szukając dalej odnalazłem pewną wskazówkę co do mechanizmu, który wyzwolić
mógł późniejsze wydarzenia. Moja kompania, szukając nowych możliwości korzystnego
ulokowania pieniędzy, badała czy dźwięk wykorzystany być może do nauki podczas
snu. Jako profesjonaliści w tej dziedzinie, ponieważ wyprodukowaliśmy kilkaset
programów dla sieci stacji radiowych, wypróbowaliśmy wiele różnego rodzaju dźwięków,
chcąc ustalić, w jaki sposób wpływają one na sen. Począwszy od 1956 roku sam
byłem głównym obiektem takich badań i odbyłem co najmniej sto sesji leżąc w
dźwiękochłonnej kabinie ze słuchawkami na uszach. Jednak dwoje moich dzieci,
a także wiele innych osób, które odbyły podobne sesje, nie mogło poszczycić
się porównywalnymi efektami. Czyżby to właśnie był ten wyzwalający moje późniejsze
doznania mechanizm?
Tak więc przebrnąłem przez warstwę pamięci mając na uwadze, iż dokładne przypomnienie
sobie wszystkiego nastąpić może kiedy tylko zechcę. Jednak odkryłem, że przeżywanie
przeszłości bez różowych okularów nie jest dobrym sposobem na szampańskie wieczory!
Warstwa strachu
Posuwając się głębiej do następnej części mojego Ja-Tam natknąłem się na obszar,
którego istnienia z pewnością się nie spodziewałem. Odkryłem, iż w rzeczywistości
wcale nie byłem taki nieustraszony, za jakiego się uważałem. Być może nie byłem
świadomy tych tkwiących we mnie lęków, tym niemniej były tam
duże, brzydkie
strumienie surowej energii, kłopotliwe w swoim natężeniu. Były tam stare lęki
i bezustanny przypływ nowych. Ich zakres był całkiem spory: od niewielkich,
takich jak niepokój spowodowany wpływem deszczu na nasz projekt konstrukcyjny,
po olbrzymie, dotyczące kierunków i tempa zmian w naszym świecie. Był tam nawet
lęk przed fizyczną śmiercią; może nie przed samym procesem i tym, co czekało
mnie później, lecz raczej przed tym, co mogłem pozostawić nie dokończone tutaj,
w czasoprzestrzeni. Wiedziałem, że aby uporać się z tym bałaganem, podjąć trzeba
zdecydowane działania.
Lecz moje Ja-Tam opracowało i zastosowało już w praktyce zdecydowanie lepszy
system. Testy, przez które przechodziłem w ciągu ubiegłych pięciu lat, kiedy
to niefizycznie doświadczałem intensywnych wydarzeń wywołujących kilkakrotnie
te same lęki, dopóki nie zostały one rozproszone, były wciąż aktualne i w dalszym
ciągu funkcjonowały. Co więcej, bitwa ta była prawie wygrana. O wiele więcej
lęków rozpraszało się niż pojawiało nowych, wywoływanych bieżącą działalnością.
Wraz z uświadomieniem sobie tego faktu nastąpiło jedno z głównych odkryć: to
moje Ja-Tam ustanowiło ten proces i kontrolowało jego przebieg, przyspieszając
lub spowalniając operacje rozpraszania lęków w zależności od potrzeb. Pomocą
w tym nie było żadne zewnętrzne źródło, jak to pierwotnie przypuszczałem. Po
prostu to ja sam pomagałem sobie!
Tak więc palec stał się dłonią. Nie ukrywam, że tak nawet wolałem. Jednakże
sposób, w jaki to zachodziło, pobudził moją ciekawość. Uświadomiwszy sobie,
że Ja-Tam zapewnia mi (Ja-Tutaj) coś więcej, niż jedynie przypadkowe połączenie,
zacząłem przeszukiwać mój obecny umysł
jaźń w celu odnalezienia dalszych dowodów
na bieżące oddziaływanie mojego Ja-Tam. Sięgnięcie głębiej było bardzo łatwe,
lecz efekt początkowy był prawie katastrofalny. Otóż dowiedziałem się, czym
jestem! Jednakże przyzwyczajenie się do rzeczywistości tego czym jestem"
wymagało dużo czasu i wysiłków.
Warstwa emocjonalna
Była to następna wewnętrzna chmura energii, jaką napotkałem. Znałem wszystkie
te emocje
nie te, które zostały stłumione, lecz te przeszłe i obecne, których
doświadczyłem i które zachowałem w pamięci, zarówno te radosne jak i smutne.
Znalazłem tu także uczucia irracjonalnego gniewu, które teraz stały się dla
mnie zgoła zabawne. Tak jak w wypadku lęków, tu także obowiązywał stały schemat
dopływu nowych uczuć odzwierciedlających mój stan z danej chwili. Interesujący
był fakt, iż warstwa ta wydawała się być całkiem porządnie zorganizowana.
Strzaskana bariera
W dużym stopniu przypominało to niekształtną dziurę w szarej ścianie. Kiedy
spróbowałem przecisnąć się przez tę kuszącą wyrwę, natrafiłem na niewielki opór,
ale ostatecznie próba zakończyła się sukcesem. Po spenetrowaniu wyrwy struktura
powstrzymującej mnie energii ściany stała się absolutnie zrozumiała.
Zrozumiałem także, co wydarzyło się w moim własnym schemacie, powodując utworzenie
tej dziury. Odpowiedzią była prosta erozja spowodowana powtarzaniem eksperymentów.
Zabawne w tym było to, że w swoim zapale nie zauważyłem nawet istnienia tej
bariery.
Z czego była wykonana? Z nałogów Ziemskiego Systemu Życia i całej mnogości
tworzonych w jego obrębie systemów przekonań. Najwidoczniej kiedyś prześlizgnąłem
się przez jakieś pęknięcie, czy to przypadkowo, czy z jakiegokolwiek innego
powodu i stopniowo je powiększałem dalszym używaniem
prawdopodobnie poprzez
gromadzenie informacji i wzrost doświadczenia
aż w końcu ta część bariery
po prostu zawaliła się.
Składnica
A więc... Czym właściwie jestem? Za barierą znajdowały się cale setki czegoś,
co przypominało falujące promienie różnokolorowego światła. Z pewnym wahaniem
wyciągnąłem dłoń i dotknąłem najbliższego z nich. Natychmiast w moim umyśle
rozległ się głęboki, męski głos.
(No proszę, proszę! A więc ciekawość znowu się opłaciła, Robercie!)
Szybko cofnąłem rękę, ale chichot pozostał. Natychmiast zbliżył się inny świecący
jaskrawo płomień koloru malwy. Tym razem głos był zdecydowanie kobiecy!
(Oczywiście! Nie jesteś wyłącznie mężczyzną, Bobby!)
Był to zaledwie początek. Proces ten powtarzał się wciąż i wciąż. I za każdym
razem stawało się to łatwiejsze. Zrozumiałem, że każdy promień światła"
był jednym z moich ja, jedną z osobowości mojego Ja-Tam łącznie z różnymi doświadczeniami
życiowymi. Zdeponowane w obrębie mojego Ja-Tam znajdowały się odpowiednie dla
każdej osobowości schematy życia, zgodne w każdym szczególe. Właściwie opis
ten nie odpowiada tak do końca prawdzie, ponieważ każda osobowość jest samodzielnym,
zdolnym do odczuwania istnieniem z indywidualną świadomością, umysłem i wspomnieniami.
Komunikowanie się było łatwe, ponieważ zachodziło z samym sobą! Jednakże było
ich tak dużo, że mogłem jedynie musnąć ich powierzchnię. Głębszą penetrację
uniemożliwiły mi elementy emocjonalne, które były zbyt silne.
Kiedy wychodziłem poza fazę w moje Ja-Tam, odnajdowałem konkretną osobowość
poprzez zwykłą myśl o jej schemacie w mojej obecnej aktywności. Niektóre z nich
były znajome, ponieważ wiedziałem, że stanowią siły napędowe w moim obecnym
życiu. Oto kilka uderzających przykładów:
Architekt / Budowniczy
Działo się to w erze budowy katedr i zamków, jaka miała miejsce w dwunastym
wieku w Anglii i na kontynencie europejskim. Zostałem zwolniony w niełasce,
ponieważ ostro wystąpiłem przeciwko przerażającej liczbie zgonów pośród moich
przyjaciół robotników w trakcie jednego z wypadków. Otóż z niedbale ustawionego
rusztowania spadł olbrzymi głaz, miażdżąc znajdujących się na dole ludzi. Odmówiłem
wtedy stosowania się do irracjonalnych fanaberii tych, którzy dzierżyli władzę.
Wyemigrowałem do Francji, gdzie powtórzyła się ta sama sekwencja zdarzeń, chociaż
z innym zakończeniem. Któryś z rozeźlonych możnych rozkazał skrócić mnie o głowę.
Ta część mnie znalazła swoje odbicie w moim życiu stosunkowo wcześnie, jeszcze
zanim ukończyłem dziesięć lat, przejawiając się w budowaniu dwu lub trzypiętrowych
drewnianych budynków. Później przyszło projektowanie i budowa dekoracji scenicznych,
a jeszcze później projektowanie i nadzór instalacyjny różnych budowli w Westchester
w stanie Nowy Jork, a potem w Wirginii. Wszystkie te prace zapewniały mi poczucie
głębokiego zadowolenia.
Wyjaśniało to także głęboki smutek oraz cierpienia fizyczne, jakich doznałem
podczas naszej ostatniej podróży do Anglii i Francji, gdzie zwiedzaliśmy różne
katedry i inne starożytne budowle. Symptomy były tak wyraźne, że zmuszeni zostaliśmy
do skrócenia pobytu zarówno w Londynie jak i w Paryżu. W moim Ja-Tam wszystkie
szczegóły były łatwo dostępne, ale sięganie po nie rzeczywiście głęboko było
dla mnie zbyt emocjonalne.
Spróbowałem za to dowiedzieć się swojego nazwiska z tamtego okresu, lecz otrzymałem
jedynie rozbawioną, powtarzaną kilkakrotnie odpowiedź.
(To ty byłeś! Ty sam!)
Przez dłuższy czas nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Interesująca weryfikacja
pojawiła się dopiero w 1990 roku. Podczas letnich wakacji w Europie mój młodszy
brat Emmet oraz jego żona udali się do Szkocji, aby zwiedzić coś, co znane jest
jako Munroe Fields na północ od Invemess. Zrobili zdjęcia znajdującego się tam
zamku Louris i powrócili do domu nie wspominając mi o tej podróży ani słowem,
ponieważ sądzili, iż nie będę tym zainteresowany.
W listopadzie Emmet otrzymał pismo z Instytutu w sprawie planowanych przedsięwzięć
na przyszły rok.
Między innymi znajdowała się tam także fotografia wieży w nowym Wschodnim Skrzydle
Centrum. Zdumiony tym, co zobaczył, porobił odbitki swoich zdjęć z Munroe Fields
i przesłał je do nas. Na zdjęciu ze Szkocji cechą charakterystyczną zamku Louris
jest wieża, która przypomina naszą w Instytucie w stopniu wykluczającym przypadkowy
zbieg okoliczności. Obie mają po cztery piętra, są ośmiokątne i osadzone pośrodku
frontowej ściany budynku, posiadają prawie takie same wymiary, takie same zwieńczenia
dachu, a nawet podobne żelazne barierki na szczycie przytwierdzone do dachów
budynków, chociaż na tych fotografiach są one niewidoczne.
Nie miałem pojęcia o istnieniu zamku Louris i jego wieży. Nigdy nie byłem w
Szkocji. Mój brat nigdy nie widział ani nawet nie wiedział o wieży Instytutu,
ponieważ wybudowana ona została już po jego ostatniej wizycie w Wirginii.
Kto wybudował zatem wieżę zamku Louris? Zgodnie z historią klanu Munroe zrobił
to w połowie dwunastego wieku Donald Munroe oraz jego syn Robert.
Takie były więc niezbite fakty. Mimo wszystko to jednak ja!
Wskrzeszona wieża
Zwróćcie uwagę iż obie wieże są ośmiokątne, mają podobne zwieńczenia dachu,
obie znajdują się w połowie ściany budynku, obie mają podobne wymiary i obie
są wysokie na cztery piętra z dostępem na dach i barierkami z kutego żelaza.


Buntowniczy ksiądz
Ten Ja-Wtedy był nowicjuszem, w jakimś nieokreślonym czasie, mającym właśnie
poddać się tajnemu rytuałowi konfirmacji w głębokich zakamarkach starej świątyni
bądź kościoła. On
czy raczej ja
nie wiedziałem niczego o samej procedurze
tego rytuału, ale oczekiwałem tej chwili z ogromną niecierpliwością, ponieważ
oznaczała ona szeroką akceptację i awans w hierarchii kulturowej.
Rytuał rozpoczął się wraz z wejściem kapłanów, którzy śpiewając coś monotonnymi
głosami sformowali wokół płaskiego, kamiennego ołtarza krąg. Następnie wprowadzono
młodą dziewczynę, zdarto z niej odzienie i nagą przywiązano do ołtarza. Chociaż
wstrząśnięty, Ja-Wtedy nie potrafił opanować ogarniającego go podniecenia.
Najwyższy rangą kapłan skinął na moje Ja-Wtedy, aby zbliżył się do ołtarza
i posiadł dziewczynę. Posłusznie podszedłem bliżej, stanąłem obok dziewczyny
i spojrzawszy na jej wykrzywioną strachem twarz ujrzałem w głębi jej oczu coś,
co mnie powstrzymało. Po dłuższej chwili odwróciłem się, spojrzałem na kapłana
i pokręciłem odmownie głową. Natychmiast nastąpił jaskrawy błysk i życie tego
Ja-Wtedy zakończyło się.
W moim obecnym wcieleniu dość dobrze pasuje to do odrazy, jaką odczuwam do
każdego mężczyzny uciekającego się w stosunkach z kobietami do gwałtu. Po wcześniejszych
oznakach zawsze zakładałem, iż ten konkretny Ja-Wtedy został na skutek niewykonania
poleceń zgładzony. Jednakże inwentaryzacja mojego Ja-Tam ukazała mi całkowicie
odmienne oblicze tego wydarzenia. Otóż pokusa" ta była testem. Gdyby Ja-Wtedy
spróbował zgwałcić tę dziewczynę, zostałby powstrzymany i wyrzucony z zakonu.
Lecz poprzez odmowę dokonania tego czynu, zdał test pozytywnie i przyjęty został
do grona kapłanów. Jaskrawe światło było symbolem jego przeistoczenia się i
rozpoczęcia nowego życia.
Kim była ta dziewczyna? Była nią moja żona Nancy. Jeszcze przed moim odkryciem
tego faktu przypomniała sobie wydarzenie z poprzedniego wcielenia. Otóż byliśmy
członkami sekty religijnej
ona była zakonnicą, ja zaś kapłanem.
Pilot
Czas, lokalizacja i występujące tam postacie są mi znane. Ten Ja-Wtedy był
członkiem bardzo blisko związanej ze sobą rodziny lub plemienia liczącego kilka
tysięcy osób, których bazą operacyjną bądź domem była jedna ze stron skalnego
urwiska. Tuż za olbrzymim wejściem do przypominającego grotę pomieszczenia znajdowała
się platforma startu i lądowania, a jedynym środkiem transportu były małe, jednoosobowe
samoloty. Posiadały one krótkie skrzydła i napędzane były w sposób całkowicie
niezrozumiały. Pilot leżał w nim twarzą w dół z lekko uniesioną głową, a czoło
spoczywało na obrotowej poduszce. Sterowanie odbywało się za pomocą wyuczonego
procesu mentalnego.
Ja-Wtedy całkowicie i ochoczo poświęcał się dla dobra grupy i spędzał większość
swojego-mojego-życia latając jednym z tych samolotów na dalekie rekonesanse
ponad mało gościnną okolicą. We wspomnieniach owego domu w skale występowało
głębokie uczucie przyjaźni i miłości. Były tam także chwile rozbawienia, kiedy
podczas takich misji kamienie i włócznie ciskane przez tubylców" z dołu
uderzały o spód samolotu, wprawiając cały kadłub, a także ciało mojego Ja-Wtedy
w drżenie. Sam samolot był prawie niezniszczalny.
Dawno temu, kiedy byłem nastolatkiem w obecnym wcieleniu, próbowałem zbudować
taki samolot, w którym pilot leżałby w pozycji twarzą w dół. Podczas drugiej
wojny światowej usiłowałem nawet sprzedać projekt takiego myśliwca, co prawda
bez powodzenia, różnym firmom związanym z przemysłem lotniczym jako odpowiedź
na zbytnie obciążenie i inne problemy z osiągami. Było to na długo przedtem,
nim posiadłem świadomość rozmiarów tego, czym obecnie jestem i nie zawracałem
sobie wtedy głowy zastanawianiem się nad źródłami takich pomysłów.
Wibracjonista
Założyłem, że ten aspekt mnie wywodzi się z systemu energii będącego moim źródłem,
luźno określanym przeze mnie mianem KT-95. Moja ostatnia wizyta w tamtym miejscu

w Domu
ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła temu założeniu. To, co
interpretujemy jako muzykę, występuje w całym tamtym systemie w swojej pełnej
sile, chociaż nie w formach twórczych.
Dalsza inwentaryzacja mojego Ja-Tam ukazała mi osobowość, z której postrzegłem
jedynie niewyraźne cienie. Zarówno czas jak i lokalizacja były nieokreślone,
a postacie prawdopodobnie istotami niehumanoidalny-mi. Ten Ja-Wtedy jest ważną,
lecz najwyraźniej sfrustrowaną częścią mnie, bezustannie usiłującą powielić
coś, co było powszechne w tamtej konkretnie aktywności życiowej. Zazwyczaj próbowałem
wyrazić to poprzez muzykę. Obecnej kulturze i cywilizacji brakuje wiedzy oraz
środków, aby wyrazić to w jakiejś innej formie.
W tamtym życiu pełne wykorzystywanie Wibracji w jakiejkolwiek formie jest tak
naturalne, jak dla nas oddychanie. Jest to częścią ich pakietu DNA. Posiadają
umiejętność manipulowania materią do zaspokajania wszystkich swoich potrzeb
poprzez mentalną energię wibracyjną. Muzyka", którą tworzą, jest wykorzystaniem
energii niefizycznej, ale nie w polu elektromagnetycznym. Nie tylko wywołuje
ona wszelkiego rodzaju nastroje i emocje, ale także wprowadza lub powstrzymuje
różnorodne doznania zmysłowe, przypominające nieco nasze, lecz bynajmniej nie
tak ograniczone.
Większość z tego Ja-Wtedy znajduje się poza zrozumieniem mojego Ja-Tutaj. Po
prostu rozpoznaję obecność takiej osobowości i pozwalam wyrazić tej jaźni to,
co możliwe i wykonalne. Jednakże najbardziej ciekawi mnie, w jaki właściwie
sposób moje Ja-Tam uwikłało się w taki niezwykły styl życia. Inwentaryzacja
nie-przyniosła na to odpowiedzi
lub po prostu nie potrafiłem jej odnaleźć.
Żeglarz
To żywe wspomnienie dotyczyło pierwszego oficera na żaglowcu w erze statków
z osprzętem rejowym. Jedynie kilka mających wtedy miejsce wydarzeń jest jasnych
dla mojego Ja-Tutaj. Jednym z nich było przejście przez jakąś cieśninę, możliwe
iż Magellana, pod wiatr i podczas bardzo silnego sztormu. Przez wiele godzin
pozostawaliśmy nieruchomo w stosunku do pobliskiego lądu, walcząc z przeciwnymi
prądami i wiatrem. Sam przejąłem ster, kiedy zaczęliśmy dryfować w stronę kamienistego
wybrzeża.
Cal po calu pokonaliśmy wreszcie tę cieśninę, tracąc po drodze trzech członków
załogi. Chociaż wyrzuciliśmy na rufie kilka lin, nieszczęśnicy nie byli w stanie
do nich dotrzeć. Każdy zwrot, który mógłby ich jeszcze uratować, oznaczał równocześnie
nieuchronną katastrofę całego statku. Jeden z zaginionych był moim najbliższym
przyjacielem.
W obecnym wcieleniu, chociaż urodziłem się i wychowałem na Środkowym Zachodzie,
wybrzeże i ocean zawsze przyciągają mnie niczym magnes. Pierwszą rzeczą, jaką
kupiłem w Nowym Jorku po uzyskaniu pieniędzy, była żaglówka. W ciągu godziny
i to bez żadnych instrukcji poznałem prawie wszystkie tajniki żeglowania. Na
morzu przydarzyło mi się wiele przygód, wliczając w to samotny, całonocny rejs
dwanaście mil od brzegu w czasie sztormu. Będąc na morzu nigdy się nie bałem
i zostałem w końcu właścicielem czterdziestodwustopowego keczu. Zawsze kochałem
żeglowanie i często tęsknię za świeżym powiewem oceanu.
Przybysz
Był to jedynie migocący płomień światła. Kiedy wyciągnąłem rękę i spróbowałem
go dotknąć, pojawił się wizerunek młodocianego wojownika z zamierzchłych czasów,
tego samego, którego wskrzesiłem na polu bitwy. Nie byłem zaskoczony, ale zastanawiałem
się, czy połączył się ze mną w drodze powrotnej. Zakłopotany emanującą od niego
falą uwielbienia uspokoiłem go uśmiechem i uściskiem dłoni.
Oryginalne Ja
Z tym Ja zaznajomiłem się poprzez moją ostatnią wizytę w K-T-95. Zdecydowanie
nie był on bytem fizycznym w naszym rozumieniu tego słowa. Wciąż pojmuję to
w taki sposób, że stałem się ciekawy ludzkiej egzystencji podczas turystycznych"
wizyt w innych rzeczywistościach, wliczając w to czasoprzestrzeń. Po pierwszym
zanurzeniu w wodach Ziemskiego Systemu Życia stałem się nałogowcem. Powtórki
życia w KT-95 stały się już nudne. Jednakże sposób, w jaki pojawiło się moje
oryginalne Ja, nie jest znany ani dla niego, ani dla mnie. Nigdy nie poświęcaliśmy
temu wiele uwagi.
Teraz jednak dostrzegam za tym światło, a myśl o tej części mojego Ja-Tam wywołuje
dudniący grzmot. Czyżby była to reakcja tego, który nigdy nie był szczególnie
zainteresowany poprzednimi wcieleniami"? Natychmiast myśl ta wyzwoliła
wybuch głośnego śmiechu. Skąd się bierze? Od kogo pochodzi? Rozbrzmiewał wszędzie
dookoła mnie, a także we mnie. Jednakże nie było żadnej widzialnej formy, jedynie
radiacja, we mnie i ze mnie. Potem, gdzieś w głębi siebie, usłyszałem głos.
(W porządku, miody przyjacielu. Teraz już wiesz. Zabierz to ROTE ze sobą i
powróć, kiedy je rozwiniesz.)
Szok wywołany głosem i śmiechem przywiódł mnie z powrotem do fazy Ziemskiego
Systemu Życia i mojego ciała fizycznego. Dla mojego Odmiennego Spojrzenia miało
właśnie miejsce coś na kształt cudu.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
014 11
11 (311)
ZADANIE (11)
Psychologia 27 11 2012
359 11 (2)
11
PJU zagadnienia III WLS 10 11
Wybrane przepisy IAAF 10 11

więcej podobnych podstron