dziennik pisany noca










Gustaw Herling-Grudziński - Dziennik pisany nocą 1971-1972








Gustaw Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą
1971-1972



 

(...)



 




Maisons-Laffitte, wrzesień 1970

W setną rocznice śmierci Herzena ofiarowano nam fragment dziennika jego córki,
Natalii, zdeponowanego w paryskiej Bibliotheque Nationale. Pierwodruk w
oryginale i po francusku ukazał się w Cahiers du Monde Russe et Sovietique ze
wstępem profesora Confino, przekład angielski w majowym numerze miesięcznika Encounter.
Fragment obejmuje zapisy robione od 28 maja do 7 lipca 1870 roku, ale
Natalia Herzen cofa się w nich do okresu nazajutrz po śmierci ojca, która
nastąpiła 21 stycznia w Paryżu. W pierwszych dniach lutego przyjeżdża do
Genewy, do osamotnionego Ogarewa. Tam spotyka Nieczajewa. Jest to więc dokładnie
okres, o którym tak pisze Franco Venturi w Il populismo russo: "Nieczajewowi
udało się na chwilę przynajmniej przeciągnąć na swoją stronę córkę
Herzena i starego Ogarewa, wydusić od nich pieniądze i wziąć we własne ręce
nowe wydanie Kołokoła.
Pierwszy
numer tego »organu rosyjskiego wyzwolenia, założonego przez A. I. Herzena«
wyszedł 2 kwietnia 1870 roku, szósty i ostatni 9 maja". Z dat łatwo
wywnioskować, że po definitywnym zamknięciu krótkiego rozdziału "Nieczajew"
w życiu osieroconej rodziny Herzenów Natalia Aleksandrowna odczuła potrzebę
jego rekapitulacji.
Czy Venturi ma rację mówiąc, że Nieczajewowi udało się "przeciągnąć
na swoją stronę" córkę założyciela Kołokoła?
Tekst dziennika nie upoważnia
do takiego kategorycznego twierdzenia, nawet z zastrzeżeniem "przynajmniej na
chwilę". Pod wpływem Ogarewa, który poza własnym trochę senilnym *[(łac.)
senilis - starczy]
entuzjazmem ulega z kolei wpływom Bakunina, Natalia odnosi się do Nieczajewa
co prawda z nieufną ostrożnością, lecz wystrzegając się równocześnie
powziętych z góry uprzedzeń. Daje mu szansę, jakby powiedzieli Anglicy. Jest
gotowa w miarę możności pomóc Sprawie, jeśli Sprawa ma być odtąd ucieleśniona
w osobie tego chłopaka "o wyglądzie rozbójnika oraz wyrazie energii, złośliwości
i okrucieństwa w twarzy". Maksimum życzliwości w jej stosunku do
Nieczajewa streszczają słowa: "Zabił szpiega i dobrze zrobił. Ileż w nim
energii, to jest fanatyk. Widzi przed sobą istotnie tylko swój cel". Słychać
w tych słowach nutę przymuszania się, warunkowej akceptacji "na przekór".
Oczywiście na przekór zniecierpliwionemu i gniewnemu warknięciu ojca, który
przed śmiercią wrzucał ówczesnego Ogarewa, Bakunina i Nieczajewa do wspólnego
worka z napisem delirium tremens *[delirium tremens - majaczenie alkoholowe,
ostra choroba psychiczna występująca u nałogowych alkoholików]. Na więcej Natalia nie potrafi się
zdobyć. Cała reszta w jej dzienniku jest gwałtownym pojedynkiem z Nieczajewem.
Trzeba pamiętać, że jest to drugi pobyt Nieczajewa za granicą. Młodzieniec
prezentuje się emigrantom jako pełnomocnik i przywódca rozgałęzionej
organizacji podziemnej w Rosji. Jego stosunek do Bakunina, dawniej czołobitny i
pełen rewerencji należnej Mistrzowi ze strony ucznia, nie jest teraz
pozbawiony odcienia protekcjonalnej wyższości a bodaj i lekceważenia. Jego
wersja zabójstwa studenta Iwanowa, przyjęta w nieświadomości rzeczy za dobrą
monetę przez środowiska wygnańcze, opiera się na założeniu że chodziło o
nieunikniony akt terroru rewolucyjnego dokonany na agencie prowokatorze. Nie dość
tego: chwyta również jedno z arcydziełek wielkiego talentu mistyfikatorskiego
czy mitomańskiego Nieczajewa, jego zapewnienie że wylądował szczęśliwie za
granicą po karkołomnej ucieczce z Twierdzy Pietropawłowskiej. Nie ma powodu
dziwić się zanadto bohaterskiej aureoli, jaką rozpięto nad jego głową.
Blask tej aureoli oślepił do pewnego stopnia Natalię.
Nie nadmiernie jednak i nie na długo. Nieczajew rozpoczyna oblężenie -
systematyczne, przemyślane, uporczywe; posuwa się wręcz (zjawisko niezwykłe
u programowego ascety rewolucyjnego!) do czegoś w rodzaju konkurów a może i oświadczyn.
Po zaczepionej nitce, kroczek za kroczkiem, zmierza do kłębka. Nitką jest wciąganie
Natalii do "roboty organizacyjnej", namawianie jej by stała się jedną z
"naszych" w imię buntu przeciw "życiu pasożytniczemu", przeciw
jałowym i przebrzmiałym tradycjom w których wyrosła. Kłębkiem są
naturalnie herzenowskie pieniądze i zgoda jego córki na firmowanie w roli
nominalnej redaktorki, nowego Kołokoła
redagowanego w rzeczywistości
przez Niecząjewa.
Natalia szybko otrząsa się z niezdecydowania. Przecież Nieczajew "głosi
najstraszniejszą hipokryzje, powtarzając bez przerwy że cel uświęca środki"!
Przecież to "czysty jezuityzm"! Nieczajew spokojnie potwierdza: "Tak,
jezuityzm. Jezuici to najbardziej inteligentni i pomysłowi ludzie. Nie było
jeszcze nigdy takiego znakomitego stowarzyszenia. Należy po prostu kopiować
ich metody od początku do końca, zmieniając rzecz jasna cel". Zaskoczona
i przerażona jego deklaracją, córka Herzena zadaje sobie pytanie jak Ogarew
może się utożsamiać z systemem zezwalającym na "podsłuchiwanie,
otwieranie cudzych listów, kłamanie". Pyta o to wprost Ogarewa i
dowiaduje się w odpowiedzi, że "bywają czasy kiedy kłamstwo jest koniecznością".
Nieczajew wtajemnicza ją w inne sekrety tych szczególnych czasów.
Wszystko, dosłownie wszystko, musi być oceniane z punktu widzenia użyteczności
dla Sprawy. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Przyjaciołom zaufanie,
wrogom oszustwo i zniszczenie. Intryganctwo, szpiegowanie? Słowa, słowa,
produkt sentymentalnych przesądów. Zwykłe ludzkie uczucia, lojalności
rodzinne, zasady uczciwości i przyzwoitości? Konwencjonalne pęta, w sam raz
na śmietnik. W Natalii dojrzewa przekonanie, że nie może mieć nic wspólnego
z tymi "odrażającymi metodami": "Pokazano mi cudownie skonstruowaną
maszynę, dano mi rączkę, poproszono mnie żebym pomogła kręcić, zapewniając
że produkuje tani chleb dla ludu, ale po jakimś czasie zrozumiałam że mnie
oszukano, że maszyna produkuje trującą papkę, przynoszącą cierpienie zarówno
przyjaciołom i obojętnym jak wrogom".
Fragment dziennika nie wyjaśnia jednoznacznie czy córka Herzena zgodziła
się chcąc nie chcąc na kontynuacje Kołokoła
w nowej postaci ze starym nagłówkiem,
czy też nie posiadała po prostu dostatecznych podstaw prawnych by założyć
formalny sprzeciw. W każdym razie bez chwili wahania odrzuca propozycje
firmowania Kołokoła.
Dochodzi
wreszcie do całkowitego zerwania. Natalia zamyka się w domu, odmawia spotkania
z Nieczajewem, nie przyjmuje jego emisariuszy. Ogarew przybiega zaniepokojony na
serio o jej los, wiedząc do czego zdolny jest Nieczajew w przystępie furii.
Dostaje za pokwitowaniem resztkę funduszu pisma. "Biedny Ogarew!", wzdycha autorka dziennika.
Po czym, w końcowych słowach ogłoszonego fragmentu, pada ostatnie pytanie
dotyczące Nieczajewa: "Jest fanatykiem, czy łajdakiem bez skrupułów? Jest
szczery gdy usiłuje przekonać ludzi o konieczności swego polsko-jezuickiego
(sic!) systemu oszustwa i mistyfikacji , czy wszyscy oni są niegodziwymi narzędziami
rządu rosyjskiego?".
W dwa lata później Natalia Herzen ostrzega w liście Maszę Reichel: "Bądź
bardzo ostrożna ze wszystkimi tymi Rosjanami, którzy tu niedawno
przyjechali... Formuje się wśród nich nowy typ człowieka a la Nieczajew,
odmiana rewolucyjnego jezuity gotowego do wszelkiej nikczemności w interesie
celu nadrzędnego, czyli rewolucji w Rosji".
Nieczajew tak skojarzył się w naszej wyobraźni z Piotrem Wierchowieńskim
z Biesów,
że
poprzez postać powieściową trudno już zobaczyć realną i historyczną osobę.
Sam Dostojewski pisał: "Nie znam ani Niecząjewa, ani Iwanowa, ani okoliczności
tego morderstwa. Nawet gdybym znał, nie zrobiłbym z mojej znajomości użytku.
Biorę tylko kompletny akt. Moja imaginacja może w najwyższym stopniu odbiegać
od rzeczywistego zdarzenia, a mój Piotr Wierchowieński może nie przypominać
w żadnej mierze Nieczajewa; a jednak wierzę że moja imaginacja stworzyła tę
osobę, ten typ, który odpowiada zbrodni".
Wierchowieński jest skrzyżowaniem satanicznego szarlatana i małego
plugawego intryganta, w gruncie rzeczy nie wyczuwa się w nim ani krzty tej choćby
abstrakcyjnej i obsesyjno-patologicznej "ideowości", jaka zżera
powiedzmy Szigalewa (znamienne że Szigalew w momencie działania wycofuje się
z zasadzki zastawionej na Szatowa-Iwanowa). Pochłania go wyłącznie wielka
demoniczna gra. Gdyby do niego przymierzyć pytanie Natalii Herzen, nie byłoby
chyba wątpliwości że "energia, złośliwość i okrucieństwo" złożyły
się na doskonałą inkarnację "łajdaka bez skrupułów". W każdym
razie fanatyzm wlecze się tu za łajdactwem, a nie na odwrót. Widać to wyraźnie,
kiedy po zebraniu "wśród naszych" Wierchowieński wykłada Stawroginowi filozofię "szigalewszczyzny". Stawrogin: "Pan nie jest
socjalistą, lecz człowiekiem o olbrzymiej ambicji politycznej".
Wierchowieński: "Jestem oszustem, a nie socjalistą. Jestem tylko łajdakiem".
Nieczajew był z pewnością pod wieloma względami inny. Nie ma powodu nie
ufać świadectwom, które przytacza Venturi. Aleksandra Zasulicz, na przykład,
uważała Biesy za "głupią karykaturę Niecząjewa i w ogóle nas
wszystkich"; Niecząjewa wspominała jako "prostego chłopaka rosyjskiego, podobnego z wyglądu do robotnika, trochę
niepewnego siebie w mieście, wcale nie zarozumiałego, lubiącego pośmiać się
i pożartować". Co z tego? Chodzi nie o zewnętrzny profil wyniesiony w
pamięci z mniej lub więcej przelotnych zetknięć, ale o typ: o "nowy typ człowieka
a la Nieczajew" zaobserwowany przez Natalię Herzen, o nowy typ
zbrodniarza stworzony przez Dostojewskiego w związku z zamordowaniem Iwanowa.
Nikt nie zaprzeczy że w zachowaniu się historycznego Nieczajewa, od
aresztowania i procesu w roku 1872 aż po śmierć w Twierdzy Pietropawłowskiej
dziesięć lat później, było coś z posępnej godności fanatyka. Wolno więc
co najwyżej uznać że u wolnego Nieczajewa, w przeciwieństwie do Wierchowieńskiego,
łajdactwo wlokło się za fanatyzmem.
Zresztą zrozumiał to w końcu i Bakunin, współautor z Nieczajewem Katechizmu
rewolucyjnego, w którym od wzorowego rewolucjonisty wymaga się aby zerwał
z "etyką tego świata", aby w swoim postępowaniu kierował się jedynie
zasadą że "wszystko co przybliża triumf rewolucji jest moralne a wszystko
co go opóźnia jest niemoralne". Bakunin (powiada Venturi) długo widział
w Nieczajewie cień własnych idej, zastygł jednak z przerażenia i wstrętu
zobaczywszy naraz jak cień obrasta w mięso i kości. Gdy wyszła na jaw prawda
o zabójstwie Iwanowa, gdy okazała się niemal w stu procentach wymysłem
Nieczajewa sieć konspiracyjnych "piątek" w Rosji, Bakunin zdecydował
się na częściową przynajmniej anatemę. Broniąc Nieczajewa jako "jednego z
tych fanatyków którzy o niczym nie wątpią i niczego się nie lękają",
nazwał go równocześnie "fanatykiem szalenie niebezpiecznym i popychanym
przez swój fanatyzm do przekształcenia się w jezuitę integralnego". Oto
dlaczego: "Stopniowo Nieczajew doszedł do przeświadczenia, że aby stworzyć
poważne i niezniszczalne społeczeństwo, należy się oprzeć na polityce
Machiavellego, stosując w pełni system jezuitów - ciału tylko gwałt,
duszy tylko kłamstwo. Prawda, wzajemne zaufanie, autentyczna i trwała
solidarność istnieją wyłącznie wśród dziesięciu osób stanowiących sancta
sanctorum społeczeństwa. Wszyscy pozostali winni służyć jako ślepa broń,
bezduszny materiał w rękach tej zgranej między sobą dziesiątki. Jest
dozwolone, więcej - staje się obowiązkiem oszukiwać ich, kompromitować i w
wypadkach konieczności likwidować". Tyle Bakunin o programie Nieczajewa.
W Biesach, po wystąpieniu Szigalewa na herbatce "wśród
naszych", mowa o propagowanej przez Wierchowieńskiego teoryjce "ścięcia
stu milionów głów i przeskoczenia rowu". Natalia Herzen miała zatem
trafną intuicje ostrzegając tak jak ostrzegała przed "nieczajewszczyzną",
Dostojewski miał prawo twierdzić że nie siląc się w swoim powieściowym Wierchowieńskim na portret
rzeczywistego Nieczajewa, przejrzał zabójcę Iwanowa do głębi. Camus poświęca
Nieczajewowi kilka stroniczek w Człowieku
zbuntowanym. Przypomina jego
powiedzenie że odtąd polityka będzie religią a religia polityką, widzi w
nim okrutnego mnicha rewolucji marzącego o założeniu zakonu morderców ku
chwale i ostatecznemu triumfowi czczonego bóstwa. Ale najcelniejsze u Camusa są
dwa spostrzeżenia. Dzięki Nieczajewowi rewolucja po raz pierwszy oddzieli się
wyraźnie od miłości i przyjaźni, stanie się sama w sobie ważniejsza od
tych których chce zbawić. Od Nieczajewa wywodzi się w prostej linii ród
dzisiejszych wielmożów rewolucji.
Wkrótce po roku 1917 bolszewicy próbowali z niego zrobić swego prawdziwego
poprzednika, potem zapanowało kłopotliwe milczenie jak po niepotrzebnym i
przedwczesnym wyłożeniu kart na stół. Ileż tych więzów pokrewieństwa,
ile bezpośredniego sięgania po spadek! Okrutny mnich rewolucji jako prekursor
profesjonalnego rewolucjonisty przed rokiem 1917, a później: zakon morderców
ku chwale rewolucji jako model elity partyjnej; wybrana i zgrana między sobą
dziesiątka jako zalążek Politbiura; zabójstwo Iwanowa jako prototyp procesów
moskiewskich; teoria ścięcia stu milionów głów i przeskoczenia rowu (w
dopowiedzianej do kropki wersji Dostojewskiego) jako prefiguracja czystek i
krwawej kolektywizacji. A gdy się czyta o rewolucji odseparowanej wyraźnie od
miłości i przyjaźni, o rewolucji co sama w sobie staje się ważniejsza od
tych których chce zbawić, przychodzi na myśl naiwna pozornie lecz w istocie
prorocza i mądra refleksja Natalii Herzen o cudownie skonstruowanej maszynie,
produkującej zamiast taniego chleba dla ludu trującą papkę dla wszystkich.
Ta maszyna to obecna La Chose, system sowiecki według określenia
Sartre'a.
Być może nie jest przesadą dostrzegać jakiś tajemniczy znak historii w
tym, że rok śmierci Herzena i szczytu sukcesów Nieczajewa był rokiem
urodzenia Lenina. Nowi rewolucjoniści rosyjscy stoją dziś wobec znacznie
bardziej skomplikowanego i powikłanego rachunku sumienia i tradycji, niż się
sądzi czy oni sami przypuszczają. Z pasowania Jezusa na "pierwszego
agitatora rewolucyjnego" Nieczajew wyciągnął jeden pożytek, integralny
jezuityzm rewolucyjny. Narodziła się i trwa dalej (nie tylko w Rosji) epoka,
legitymująca się jawnie lub skrycie hasłem sformułowanym za nią przez
Dostojewskiego: "Skoro Boga nie ma, wszystko wolno". Pod Boga, jeśli się
w niego nie wierzy, można podstawić Prawo Moralne.

 

30 kwietnia 1971

W kwietniowym numerze Miesięcznika Literackiego wariacje na różne
tematy Iwaszkiewicza, a w nich taki klejnocik:
"Znam twórczość Sołżenicyna, bardzo niejednakowo ją oceniam. Pierwsze
jego utwory są na bardzo wysokim poziomie, takie jak Matrionin
Dom (dla ścisłości
Dwor - G.H.G.). Ostatnie utwory są o wiele słabsze, przede wszystkim
są bardzo rozgadane i pisane z wyraźną manią prześladowczą. Zresztą nic
dziwnego. Historia obozów jest jego manią. Ale taki Pierwyj Krug jest słaby.
Daje niesłychanie ciekawy materiał faktograficzny o rzeczach nieznanych społeczeństwu
naszemu (i społeczeństwu rosyjskiemu też), ale forma artystyczna jest wyraźnie
słabsza. No cóż, a przyznanie mu nagrody Nobla jest demonstracją polityczną.
Jest to fakt bardzo szkodliwy. Mamy jeszcze inny powód do zmartwienia, że
dostał nagrodę Sołżenicyn, bo teraz trzeba będzie dać Fiedinowi albo komuś
takiemu, tak jak dostał Szołochow po Pasternaku, i znów nas odetną od
nagrody Nobla na dłuższy czas".
Wypada zacząć od końca, czyli od "jeszcze innego powodu do
zmartwienia", skoro nawet głuchy dosłyszy stęknięcie osobiste
Iwaszkiewicza w melancholijnej uwadze że "znów nas odetną od nagrody Nobla
na dłuższy czas".
Nagroda Nobla jest od pewnego czasu (żeby użyć zwrotu Iwaszkiewicza o Solżenicynie)
"wyraźną manią prześladowczą" pisarzy polskich. Zrozumiały to londyńskie
Wiadomości,
które
z myślą o terapii szokowej (jak sądzę) rozpisały ostatnio tak sformułowaną
ankietę: "Gdyby nagroda literacka Nobla miała obecnie przypaść pisarzowi
polskiemu (krajowemu lub emigracyjnemu), kto powinien ją otrzymać?".
Trudno naturalnie orzec z góry, czy ten chwalebny zabieg kuracyjny otrzeźwi
choć odrobinę kandydatów, przebierających coraz niecierpliwiej nóżkami w
wydłużającym się bez przerwy ogonku. Sytuacja realna natomiast wygląda tak,
że mieliśmy tylko dwóch poważnych kandydatów do lauru Akademii Szwedzkiej:
Dąbrowską, którą tuż przed metą wyprzedził Ivo Andrić; i Gombrowicza, który
zostałby prawdopodobnie w końcu przez sztokholmskich jurorów uhonorowany,
gdyby nie jego przedwczesna śmierć. Reszta jest tym co Włosi ślicznie
nazywają la vendita delfumo, sprzedażą dymu. Tak czy owak, "dobrze
poinformowani" w Sztokholmie wymieniają trzech "zapasowych" i "warunkowych"
kandydatów polskich: nie ma między nimi Iwaszkiewicza. Przed przyznaniem zeszłorocznej
nagrody Nobla Corriere delia Sera przeprowadził coś w rodzaju
referendum wśród krytyków literackich największych dzienników w iluś tam
krajach na wszystkich pięciu kontynentach: na pierwszym miejscu znalazł się
Borges, na drugim Sołżenicyn; na Iwaszkiewicza padł jeden głos, oddała go
jakaś pani z Trybuny Ludu.

Załatwiwszy wawrzynową "manię prześladowczą" Iwaszkiewicza, można
by się zająć obozową "manią prześladowczą" Sołżenicyna. Ale po
co, jeśli Iwaszkiewicza da się jeszcze jakoś wyleczyć, a Sołżenicyna już
nie? Ach te "rzeczy nieznane społeczeństwu naszemu (i społeczeństwu
rosyjskiemu też)"... Ach ten Iwaszkiewicz, Iwaszkiewicz...
Wiele lat temu w szkicu Klęska i bunt dworzanina zestawiłem
go z Aleksiejem Tołstojem. Niedawno przybył nowy przyczynek do trafności tego
porównania. Słyszę, że na jakimś uroczystym spędzie Iwaszkiewicz zwrócił
się do Gierka per "Drogi Panie Edwardzie". W okresie miodowych miesięcy
paktu Sikorski-Majskij córka Feliksa Kona, Helena Ujsijewicz opowiedziała W. W. o takim zdarzeniu, którego była świadkiem
podczas jednego z bankietów kremlowskich. Aleksiej Tołstoj, zalany w sztok i
podochocony tzw. serdeczną atmosferą, pomaszerował chwiejnie z kielichem w łapie
na drugi koniec stołu i pijącemu spokojnie Stalinowi zaoferował bruderszaft.
Stalin (niepozbawiony, jak twierdzą cudzoziemcy którzy z nim rozmawiali,
cierpkiego poczucia humoru) odparł z uśmiechem: Wy konieczno szutitie,
graf. Nie wiem, czy Gierek odpowiedział naszemu Aleksiejowi Tołstojowi:
"Pan chyba żartuje, Panie Prezesie".
Jeszcze a propos
autora Piotra
Pierwszego. Pamiętnik Nadieżdy Mandelsztam zaczyna się od zdania:
"Spoliczkowawszy Aleksieja Tołstoja, Osip Emiliewicz natychmiast wrócił do
Moskwy". Sprawdzić, koniecznie sprawdzić u wszechwiedzącego M.H., za co
Mandelsztam spoliczkował Tołstoja.

 

26 maja

Aktualizacja legendy o Wielkim Inkwizytorze, którą Iwan Karamazow
skomponował i opowiedział Alioszy, wymaga przestawienia akcentów. Groźny
starzec z Sewilli oznajmia milczącemu Chrystusowi, że w ciągu piętnastu
stuleci Kościół "poprawił" Jego naukę. "Wszystko zleciłeś papieżowi,
a więc wszystko jest teraz w mocy papieża, a Ty lepiej wcale nie przychodź,
nie przeszkadzaj, przynajmniej do czasu". Ludzie są przeświadczeni o
swojej wolności, a tymczasem oni sami ofiarowali tę swoją wolność kościołowi,
potulnie złożyli ją u jego stóp. Człowiek urodził się buntownikiem, a czy
buntownik może być szczęśliwy? Najbardziej zatem męczący i nieustanny
frasunek człowieka jest taki: mając wolność, szukać czym prędzej kogoś, przed
kim można się pokłonić, lecz pokłonić się chce człowiek przed niewątpliwym
i razem ze wszystkimi innymi. I oto szuka tego, komu mógłby oddać dar wolności;
bo z darem wolności się rodzi, nie wiedząc jednak co z nim robić. Zbyt
wysokie, Chrystusie, miałeś mniemanie o człowieku: jest niewolnikiem, chociaż
się buntuje. Przysięgam Ci, człowiek jest słabszy i nikczemniejszy, niż myślałeś!
Wolność sumienia: cóż bardziej ponętnego i bardziej zarazem męczącego!
"Istnieją trzy siły, tylko trzy siły na ziemi, które mogą na wieki
zniewolić i zjednać sumienia tych słabych buntowników dla ich własnego szczęścia.
Te siły - to cud, tajemnica i autorytet".
Przestawienie akcentów polega na tym: cud i tajemnica odchodzą na dalszy
plan, ustępując pierwszeństwa autorytetowi. To jest ostatni szaniec obronny kościoła instytucjonalnego, jedynego jaki interesuje
Wielkiego Inkwizytora. Niechęć do liberalizmu, do demokracji tout court
*[(fr.) tout court - krótko; po prostu] tłumaczy
"mieszane uczucia" kościoła wobec "wolnego świata". Tęskni do
rozmówców (czy partnerów), którzy jak on cenią wysoko Autorytet. Zdaje się
marzyć o przywróceniu zachwianej równowagi Autorytetu w nowym "konstantynizmie",
zdolnym ująć w karby "niewolnika który się buntuje". W "konstantynizmie"
dzielonym z kim?
Zdumiewającą, genialną cechą "poematu" Iwana Karamazowa jest jego
obosieczność. Mowa niby o kościele, a jednocześnie w tyradzie starca z
Sewilli słychać głos rewolucjonisty Szigalewa, protoplasty bolszewizmu,
teoretyka "absolutnej niewoli wysnutej z założeń absolutnej wolności".
Jakaś przyszła, poprawiona wersja legendy Dostojewskiego mogłaby wyglądać
i tak: przychodzi znów u na ziemię On, żeby "przeszkadzać";
purpurat-spadkobierca Wielkiego Inkwizytora nie każe Go już sam wtrącić do
lochu, lecz zwraca się z prośbą o interwencję do Władcy; tym Władcą na
straży Autorytetu będzie - czemu nie? - jeden z uczniów Szigalewa.

 

29 maja

Piszą mi z Ameryki, że ewangelią campusów uniwersyteckich stały się
ostatnio Zapiski iz podpolja Dostojewskiego.
Zjawisko zasługuje na coś więcej, niż zniecierpliwione machnięcie ręką.
Jeżeli się Notatki z podziemia czyta bez informacji o okolicznościach
ich wydania, to z książki pozostaje tylko manifest "nihilistycznego
rozwydrzenia", pochwała "kaprysu irracjonalnego" i acte graluit,
wycie szakala przeciw Kryształowemu Pałacowi: czyli jak ulał pożywka dla
rycerzy "kontestacji globalnej". Ale czy studenci amerykańscy wiedzą,
że cenzor carski skreślił końcowy rozdział o nawróceniu "okropnego
nihilisty", że - jak wyjaśnia Przybylski w Dostojewskim i przeklętych
problemach - Notatki z
podziemia "miały być utworem o czuwaniu łaski uświęcającej nad
obmierzłym i wstrętnym człowieczkiem"? Zamierzona przez pisarza
"demaskacja obrzydliwości tragicznej" człowieka z podziemia przeobraziła
się, za sprawą cenzury, w afirmację jego obrzydliwości wyzywającej i
triumfującej. Takie bywają losy książek: cenzorowi carskiemu zależało
prawdopodobnie na poniżeniu aż do dna piekieł, bez widoków odkupienia,
"rosyjskiej gnidy"; dziś amerykańscy młodzieńcy znajdują w tym poniżeniu
smak zakazanego owocu z drzewa rajskiego.
Że niedocieczone zaiste bywają drogi literatury, powinien pamiętać każdy
szanujący siebie i czytelników pisarz, zanim ugnie się przed "siłą wyższą"
nożyc cenzorskich. Przeczytałem niedawno w manuskrypcie nową powieść A.[ndrzejewskiego],
teraz słyszę że autor zgodził się na "oczyszczenie" swego opus
magnum *["Miazga]. Nie wiem jak daleko pójdą te cięcia skróty i poprawki, ani nawet
czy po ich przeprowadzeniu powieść ukaże się w końcu na upragnionych półkach
księgarskich, nie jest jednał wykluczone że rzecz o kilku wymiarach dotrze do
rąk czytelników w mdłym i jednowymiarowym spłaszczeniu.
 

Marina del Cantone, 5 lipca

Bardzo wcześnie obudził mnie lizaniem i poszczekiwaniem nasz piesek.
Podrzucono go nam kilka tygodni temu na podwórko, maleńkiego jak kłębek wełny,
zabiedzonego, zapchlonego, pokrytego wrzodami. Po tygodniu już uczepił się życia
z całą zajadłością swej pół myśliwskiej
rasy.
Dałem mu jeść i zabrałem go na skały. Wschodzące słońce podgrzewało
przód skał, ułożył się więc wygodnie w jednym z załomów. Daleko w
kierunku Capri łuszczyła się jeszcze poranna mgła, ale w zatoczce Cantone
morze było gładkie i czyste jak arkusz cynfolii, cichym i równomiernym poślizgiem
obmywało kamienistą plażę. Zapóźnieni rybacy nocni wyciągali z łodzi
sieci, wytrząsając z nich więcej alg i krzewów niż ryb: od lat morze jest
tu zatrute, a reszty dzieła zniszczenia rybostanu dokonuje kłusownictwo z użyciem
petard i bomb chałupniczego wyrobu. Z małego klasztoru na szczycie San Costanzo wytrysnął storczyk dymu.
Zasnął przywarty na płask do skały, łeb wcisnąwszy między łapy,
szybko jednak przewrócił się na grzbiet. Śniło mu się coś, przebierał w
powietrzu łapami jakby w odruchu samoobrony, niekiedy wydawał dźwięk podobny
ni to do kaszlu, ni do skowytu. Sny zwierząt były niegdyś dowodem koronnym że
posiadają duszę, sprawa nie wydawała
się
bezsporna i prosta. Pod koniec zeszłego stulecia wybrał się do papieża Lord
Russell (bodaj czy nie ojciec filozofa), by go skłonić do próby zmitygowania
włoskiego okrucieństwa wobec zwierząt. "Zwierzęta nie mają duszy"
- odparł jakoby papież, spadkobierca tradycji Świętego Franciszka. I właśnie wtedy padł argument o snach zwierząt, z jakim skutkiem niech osądzi każdy
kto na włoskich szosach widział dziesiątki zabitych psów, lub słyszał o
bestialskich (?) polowaniach na koty na Zatybrzu i o niewiarygodnej wprost
masakrze ptactwa w dniu otwarcia sezonu łowieckiego we Włoszech. Dwie najświeższe
wiadomości dla wątpiących o duszy zwierząt. Przebity strzałą jakiegoś
dzikusa bocian w wiedeńskim Praterze, który przez szereg dni, ciężko bijąc
osłabionymi skrzydłami, przyfruwał do gniazda z pokarmem dla swoich małych.
W Marsa Matruh, dobrze znanym żołnierzom Brygady Karpackiej popełnił samobójstwo
jedyny koń Beduina po śmierci swego pana: podczas choroby Beduina stróżował
koło namiotu odmawiając żarcia, natychmiast po pochówku wbiegł na wierzchołek
stromego wzgórza i skoczył w przepaść. Sny snami, ale samobójstwo!
W latach wojny, na pustyni irackiej, do rejonu zakwaterowania naszej baterii
przyniesiono ledwo urodzonego szczeniaka, przypuszczalnie podrzutka z sąsiedniej
osady arabskiej. Nie wiadomo było jak go karmić, aż wpadłem na pomysł
przerobienia nakłutej prezerwatywy na smoczek, który napełnialiśmy rozcieńczonym
słodkim mlekiem skondensowanym. Ja też, wprowadziwszy tym sposobem
szczeniaka już od pieluszek na drogę życia świadomego, nadałem mu imię Żulik.
Był uroczym pieskiem, rozpieszczaną przez wszystkich żołnierzy maskotą
baterii. W Egipcie zabroniono nam go wziąć na statek idący do Włoch: jak
oszalały kołował po oddalającym się nadbrzeżu portowym. W parę miesięcy
później zjawił się w naszej baterii na przedpolach Monte Cassino. Po
kampanii włoskiej odkomenderowano mnie do Rzymu; odtąd ojcował Żulikowi
niepodzielnie plutonowy P., który zdaje się wyjechał z nim w końcu do
Polski. Wyniosłem z wojny tylko dwie pamiątkowe fotografie: Żulika na masce
"łazika" i Sosnkowskiego dekorującego mnie w Anconie. Obie straciłem
w jakiejś karczemnej burdzie, piło się wtedy w Rzymie na umór.


 

23 października

Przeglądałem w księgarni album fotograficzny poświęcony głośnemu
cudotwórcy i stygmatykowi Padre Pio z San Giovanni Rotondo w Apulii. Twarz
surowa i gniewna, zwłaszcza oczy zimne i nieubłagane.
Przed laty A.[leksander] W.[at], przejazdem w Neapolu, wyciągnięty na hotelowym łóżku
"w czterech ścianach swego bólu", postanowił wybrać się do Padre
Pio. Ostatnia deska ratunku, nadzieja cudu, ucieczka od rozkładanych bezradnie
rąk lekarzy do rąk pokrytych stygmatami, zdolnych może samym dotknięciem uśmierzyć
przewlekłe męczarnie.
Wrócił z tej pielgrzymki rozbity. Cała jego żarliwa wiara uderzyła jak o
skałę o chłopski, szorstki, prawie opryskliwy, wyzuty z wszelkich rafinacji
katolicyzm stróża San Giovanni Rotondo. Nie mogło być inaczej. Nie pieta,
nie miłosierdzie, lecz gromowładna sprawiedliwość i bezwzględność tkwią
u źródła tęsknot religijnych wsi apulijskiej. To przecież w niewielkiej
odległości od cudotwórczego feudum Padre Pio znajduje się San
Nicandro, gdzie grupa chłopów porzuciła religię ojców i przeszła na
judaizm. Ich inspirator i nauczyciel Donato Manduzio pokłócił się w końcu
nawet z rabinem rzymskim, wytykając mu nadmierną letniość. Pisał do niego
na krótko przed śmiercią: "Powinniście założyć szkołę proroków. W
ten sposób ani wy, ani my nie będziemy błądzili po omacku. Bez Widzenia
pasterz jest ślepy. Gdyż nasz Bóg nie jest Bogiem umarłych, ale Panem Zastępów.
Jeśli gardzicie moimi słowami, nie mną gardzicie, lecz Bogiem Wizji, który
wywołuje i zmienia wiatr jak mu się podoba. I nie ma nikogo, kto mógłby Go
zapytać: co czynisz?". Pasterz wyposażony w dar Widzenia, na służbie
Pana Zastępów wywołującego i zmieniającego wiatr jak Mu się podoba: tym
zapewne chciał być dla wiernych owieczek Padre Pio, który codziennie wznosił
nad ołtarzem ręce w bandażach przesiąkniętych krwią i ropą stygmatów.

 

13 grudnia

Latem byłem w Zrichu na wystawie arcydzieł Galerii Drezdeńskiej, przed
obrazem Claude Lorraina Acis i Galatea nie mogłem sobie w żaden sposób
przypomnieć przy jakiej okazji mowa o nim u Dostojewskiego. Bez przerwy
indagowałem przyjaciół, nikt nie pamiętał. Przywidziało mi się, pokręciłem
coś? Nie. Tyle że rozdziału U Tichona ze spowiedzią Stawrogina nic ma
w większości wydań Biesów,
odkąd Katkow uznał że Russkij
Wiestnik musi się liczyć ze swoją bądź co bądź obyczajną publicznością.
Dostałem ten rozdział bardzo dawno w osobnej książeczce, przegapiłem go po
prostu kartkując tomy mojego Dostojewskiego. Stawroginowi, już po historii z
małą dziewczynką, przyśnił się obraz Lorraina w obskurnym niemieckim
hoteliku jako wizja Złotego Wieku ludzkości. I właśnie wtedy, przebudziwszy
się z arkadyjskiego snu, niedoszły Iwan Carewicz zobaczył kroszecznuju
toczku. Skojarzył ją natychmiast z "maleńkim czerwonym pajączkiem"
na listku geranium w petersburskim pokoju, tego popołudnia gdy dłużyły mu się
minuty o skok od komórki w której powiesiła się jedenastoletnia Matriosza. Złoty
Wiek i czerwony pajączek, w stawianiu "przeklętych problemów"
Dostojewski nie gardził symbolicznym skrótem. Ale oceniać go należy po ich
upartym, okrutnym drążeniu. W tym był genialny.
Istnieje szereg interpretacji samobójstwa Stawrogina, wszystkie sprowadzają się w ostatecznym rozrachunku do jego absolutnej, nieodwołalnej
samotności. Zamknięty całkowicie, samozatruwający się własną nienawiścią
do świata i ludzi. "Nigdy nikogo nie kochałem i nie umiem kochać".
Eksperymentuje z sobą i innymi, by się przekonać że nie ma wyjścia, a
raczej że są jedynie wyjścia "głupie" i iluzoryczne. W spowiedzi
danej do przeczytania Tichonowi jest wyznanie, które jątrzy każdego samobójcę:
"Tak się nudziłem że mógłbym się powiesić, a jeśli się nie powiesiłem,
to dlatego że ciągle jeszcze miałem nadzieję, jak przez całe życie".
Nadzieję? Kierkegaard powiedziałby, że w takiej nadziei najchętniej
uwija sobie gniazdo rozpacz. Śmiertelna choroba (czy diabeł, nazwy są bez
znaczenia) polega na niemożności wybicia w murze otworów, z wyjątkiem
jednego: pogardy i nienawiści. Kafka twierdził, że człowiek nie jest w
stanie żyć bez ufności w coś niezniszczalnego w sobie samym: bywa jednak na
ogół nieświadomy owego niezniszczalnego "jądra", i jedną z form
tej nieświadomości jest wiara w Boga. A jeśli świadomie odrzuca się i
niezniszczalne, "ja", i Boga? Pozostaje ostatnia karta samotności,
duma. Zaśmiać się wyzywająco, na cały głos, żeby wszyscy usłyszeli.
Tichon doskonale to rozumie, lecz popełnia błąd. Ostrzega Stawrogina, że
odpowiedzią na śmiech ze świata może być śmiech świata. Stawrogin
blednie, Tichon spostrzega się za późno jak ryzykownie zagrał, teraz wie na
pewno że Stawrogin odbierze sobie życie by uniknąć
ogłoszenia swej spowiedzi.
"Przeklęty psycholog!"- wybucha Stawrogin i nie oglądając się za
siebie wychodzi z klasztornej celi.
Męką Stawrogina jest to, co dla Simone Weil stanowi główny walor samotności:
"szansa najwyższego stopnia uwagi". Stawrogin ukręcił z tej szansy pętlę
na własną szyję bo, w przeciwieństwie do autorki
Świadomości
nadprzyrodzonej, nie znał i
nie chciał znać innej świadomości poza przyrodzoną. Kiriłow poczuwał się
do "obowiązku" złożenia swoim samobójstwem "świadectwa
niewierze", umarł jako "pierwszy w historii świata człowiek odmawiający
wymyślenia Boga", czyli w końcu kogoś lub coś tą śmiercią oskarżał.
Stawrogin zrezygnował z publicznej spowiedzi i przed powieszeniem się nabazgrał
na skrawku papieru: "Nie oskarżać nikogo, ja sam". Ja, czyli sam. Nie
ma w twórczości Dostojewskiego postaci z równą konsekwencją, krok po kroku,
doprowadzonej do punktu zerowego. Jeżeli egzystuje "ja", to jest wyłącznie
nieustannym utwierdzaniem się w samotności; jeżeli jest tym wyłącznie, to cóż
w nas niezniszczalnego? Stawrogin wyciągnął swoje wnioski. Dostojewskiemu były
one potrzebne do zaczęcia od zera sporu o istnienie Boga.

 

17 grudnia

Z Warszawy od Herberta jego Wiersze zebrane. Nie znałem ostatniego
tomiku Herberta Napis z pięknym Prologiem. Jest to rozmowa "Życia" z Wiernością, tak dla mnie przejmująca, że czytałem ją ze skurczem gardła. On: "Praliśmy potem długie lata / bandaże. Teraz nikt nie płacze
/ chrzęszczą w pudełku po zapałkach / guziki z żołnierskiego płaszcza".
Chór: "Wyrzuć pamiątki. Spal wspomnienia i w nowy życia strumień wstąp.
/ Jest tylko ziemia. Jedna ziemia i pory roku nad nią są". On: "Płynę
pod prąd a oni ze mną / nieubłaganie patrzą w oczy / uparcie szepczą słowa
stare / jemy nasz gorzki chleb rozpaczy". "Nie ma tego miasta "-
nalega Życie. "Świeci jeszcze "- broni się Wierność. "Jak próchno
w lesie"- odpowiada Życie. "Puste miejsce / lecz wciąż ponad nim drży
powietrze / po tamtych głosach" - upiera się Wierność. I przesłanie:

Rów w którym płynie mętna rzeka
nazywam Wisłą. Ciężko wyznać:
na taką miłość nas skazali
taką przebodli nas ojczyzną.

Jak bardzo Prolog Herberta spokrewniony jest z wierszem Miłosza W
Warszawie! "Przysięgałeś, że nigdy nie będziesz płaczką żałobną".
Ale "serce to kamień, w którym jak owad zamknięta jest ciemna miłość
najnieszczęśliwszej ziemi". Także w Balladzie Miłosza,
dedykowanej Andrzejewskiemu, słychać podobne tony.
Więc wciąż Wierność, "ciemna miłość", coś z Conrada. Trudno
powiedzieć czy i jak długo choćby w szczątkach przetrwa; w każdym razie
bystry Kott wiedział co robi (w poprzednim wcieleniu), atakując nazajutrz po
wojnie "conradowską filozofię godności ludzkiej".
Wielkie pijaństwo przed laty u Lebensteina. Widzę, jakby to było wczoraj,
Herberta skaczącego do oczu Andrzejewskiemu, gniewnego, zaciekłego, właśnie
Wierność, która rzuca wyzwanie miazdze "Życia". Cokolwiek się stanie
z powieścią Andrzejewskiego, jakkolwiek będzie przyjęta po wszystkich
amputacjach Jej tytułowi nikt nie odmówi celności i przenikliwości.

 

22 grudnia

8 czerwca 1904 roku Czechow i Olga Knipper przyjechali, po krótkim postoju w
Berlinie, do Badenweiler. Czechow poczuł się lepiej, pisał o tym w listach do
siostry i znajomych, gorąco chwaląc swego nowego lekarza, doktora Schwoerera.
Planował wojaż do Włoch. Niebawem opanował go niepokój, trzeba było na gwałt
zmienić hotel. Chciał mieć balkon. Z balkonu obserwował godzinami krzątaninę
przed urzędem pocztowym naprzeciwko. Żona zabierała go czasem na przejażdżki
dorożką po okolicznych lasach. Pod koniec czerwca nadszedł ciężki,
trzydniowy kryzys. Pierwszego lipca wieczorem nagła poprawa. Czechow obudził
się po północy. Dusił się, zażądał lekarza (nigdy dotąd mu się to nie
zdarzało). Gdy zjawił się Schwoerer, Czechow spojrzał na niego i wyszeptał:
Tod? Położono mu lód na sercu, posłano po tlen. "Szkoda fatygi, umrę
zanim przyniosą tlen". Poprosił o kieliszek szampana. Wypił kilka łyków,
opadł na poduszki majacząc: "Poszedł marynarz?". Może do jego
rozbieganych w agonii myśli wtargnęło dalekie echo wojny rosyjsko-japońskiej?
Ocknął się, powiedział bardzo cicho: "Umieram", dodał jeszcze ciszej
dla Schwoerera: Ich sterbe *[(niem.) - umieram]. Znowu opadł na poduszki. Umarł o świcie,
przekaz głosi że w tym momencie duża ćma nocna krążyła z głośnym brzęczeniem
dokoła żarówki.
Zwłoki w trumnie cynkowej przywieziono do Moskwy wagonem towarowym z napisem
"Świeże ostrygi". W tym samym czasie na dworzec moskiewski wjechały
innym pociągiem zwłoki generała Kellera, poległego na wojnie. Powstał zamęt,
część przybyłych na pogrzeb Czechowa ruszyła za karawanem Kellera, dziwiąc
się że pisarza odprowadza na cmentarz orkiestra wojskowa. Kiedy wyjaśniło się
nieporozumienie, niepowściągano chichotów. Gorkij: "Za trumną Czechowa
szło nie więcej niż sto osób. Pamiętam jeszcze dwóch adwokatów
moskiewskich, obu w nowiusieńkich półbutach i kolorowych krawatach, rzekłbyś
wybrali się na ślub. Jeden rozwodził się szeroko nad inteligencją psów,
drugi wynosił pod niebiosa uroki swojej daczy. Dama w sukni koloru
malwy, pod koronkową parasolką, powtarzała w kółko do idącego obok niej
staruszka: »Był taki milutki, taki inteligentny!«. Staruszek pokaszliwał
sceptycznie. Dzień był upalny, nasycony kurzem. Na czele konduktu tęgi oficer
policji posuwał się majestatycznie na spasionym białym koniu. Wszystko to było
straszliwie wulgarne, obrażało pamięć wielkiego i wrażliwego artysty".
Była to po prostu ostatnia nowela Czechowa
Śmierć
i pogrzeb artysty. Gorkiemu
przypadła w niej rola przysięgłego entuzjasty, lecz kiepskiego i niezbyt pojętnego
czytelnika Czechowa.

 

3 kwietnia 1972

W roku 1843 wyszło w Paryżu czterotomowe dzieło La Russie en 1839. Autorem
był potomek starej arystokratycznej rodziny francuskiej, Astolphe Louis Lenor
markiz De Custine. Urodzony w roku 1790, wnuk i syn dwóch De Custine'ów
zgilotynowanych, rósł pod czułą opieką cudem ocalałej matki, pięknej
Delphine, kochanki Chateaubrianda. I Chateaubrianda uważał po trosze za swego
ojczyma. Podczas Restauracji próbowano z niego zrobić najpierw wojskowego,
potem dyplomatę. Nie popisał się widocznie najlepiej jako attache u
boku Talleyranda na Kongresie Wiedeńskim, bo kariera rozpoczęta pod tak świetnymi
auspicjami nie miała dalszego ciągu. Młodzieniec czuł pociąg do pióra, ale
i w roli dość płodnego, i wszechstronnego pisarza nie zaszedł wysoko;
przeciwnie, po incydencie z roku 1824, który ku zgorszeniu salonów paryskich
odsłonił upodobania homoseksualne świeżo owdowiałego markiza, można go było
uznać za bankruta o wielkim nazwisku, za un demi-homme de lettres według
etykietki przylepionej mu przez Heinego.
Pozostawała mu jedna karta: namiętność podróżowania, umiejętność
"czytania" zwiedzanych krajów. Krytyka skwitowała stosunkowo
przychylnie jego książkę o Hiszpanii. Balzac zachęcał go do kontynuowania
tego gatunku, podsuwając mu wręcz trasę nowego wojażu: Rosję. Nie brak
poszlak że szalę na stronę imperium Mikołaja I przeważył w końcu przykład,
powszechnie wówczas i z podziwem dyskutowany, pierwszego tomu De la
Democratie en Amerique Tocqueville'a; markiz, zapaliwszy się do myśli o
współzawodnictwie, chciał na przeciwległym biegunie zwiedzić i opisać drugą
"wysuniętą placówkę cywilizacji europejskiej". Taką przynajmniej
hipotezę formułuje George Kennan w ciekawej książeczce The Marquis De
Custine and His Russia in 1839, którą wydano niedawno staraniem
Uniwersytetu w Princeton. Kennan też zauważa że obaj, analizując skrajnie
odmienne modele demokracji amerykańskiej i despotyzmu carskiego, doszli do
identycznych wniosków politycznych.
Książka zatem ukazała się w roku 1843 i miała oszałamiające
powodzenie. Sześć nakładów we Francji, kilka pirackich wydań w Belgii,
szereg tłumaczeń: w sumie dwieście tysięcy egzemplarzy w krótkim przeciągu
czasu, cyfra na owe lata zawrotna. Wciągnięta natychmiast na indeks w Rosji,
była tam przemycana przez podróżnych zagranicznych i rosyjskich: czytano ją
to z cierpką aprobatą, to z gwałtownym oburzeniem. Herzen widział w niej
najlepszą książkę o Rosji, napisaną przez cudzoziemca; dodając
melancholijnie, że trzeba było niestety cudzoziemca by coś podobnego powstało,
że na taką książkę nie śmiałby, albo nie potrafił, zdobyć się żaden
Rosjanin. Mikołaj I wpadł po szybkim przekartkowaniu czterech tomów w gniew,
słyszano go mruczącego pod nosem: "Moja wina, to ja ułatwiłem temu łajdakowi
przyjazd do Rosji". (W roku 1836 "wariat" Czaadajew, w roku 1843 "łajdak"
De Custine). Fama jednak głosi, że dał się później przemóc ciekawości i
wyjątkowo nudne wieczory w pałacu wypełniał sobie i rodzinie czytaniem na głos
wybranych rozdziałów. Dopiero po upływie siedemdziesięciu blisko lat, w roku
1910, cenzura carska zezwoliła na skrócone rosyjskie wydanie książki. Prawie
jednobrzmiący skrót ujrzał światło dzienne nazajutrz po rewolucji, ale
został błyskawicznie skonfiskowany, z powodów które są bardziej oczywiste
dzisiaj niż mogły być wtedy. W latach trzydziestych i czterdziestych
(opowiada Kennan) dyplomaci zachodni akredytowani w Moskwie polowali na
fragmenty Rosji 1839 i czytali je zachłannie z "nieopisaną rozkoszą".
"Pojechałem do Rosji by znaleźć tam argumenty przeciw rządom
reprezentacyjnym, wracam z niej jako zwolennik konstytucji". Książka De
Custine'a była anatomią despotyzmu, bezlitosną, dokonaną ostrym lancetem,
nieodpartą w swoim przewodzie obserwacyjnym i myślowym. "Tyrania jest chorobą
urojoną narodów; tyran, przebrany za lekarza, przekonał je że zdrowie nie
jest stanem naturalnym człowieka cywilizowanego, i że im większe niebezpieczeństwo,
tym drastyczniejsze musi być lekarstwo: tak podsyca chorobę pod pretekstem
jej leczenia. Ład społeczny kosztuje w Rosji zbyt drogo, bym mógł go
podziwiać. A jeśli mi postawicie zarzut że mieszam despotyzm z tyranią,
odpowiem że czynię to celowo. Te rzeczy są tak bliskimi krewnymi, że prawie
zawsze łączą się w sekrecie na zgubę ludzi. Pod panowaniem despotyzmu
tyrania może trwać, gdyż posiada maskę. Gdy Piotr Wielki wprowadził to co
tu nazywa się czinem, gdy innymi słowy zaaplikował hierarchię wojskową
do całej administracji imperium, zmienił swój naród na pułk niemych i sam
ogłosił się pułkownikiem, z prawem przekazywania tego stopnia swoim następcom.
Rząd rosyjski jest dyscypliną wojenną, która zastąpiła porządek miasta, stanem
oblężenia uznanym za normalny stan społeczeństwa". Lapidarność i
celność De Custine'a! Chciałoby go się bez ustanku cytować. "We Francji
tyrania rewolucyjna jest przejściowym złem, w Rosji tyrania despotyzmu jest
rewolucją permanentną". I jeszcze: "Gdybyście byli moimi towarzyszami
w podróży do Rosji, odkrylibyście w sercach ludzi tego kraju nieuniknione
spustoszenia - dzieło arbitralnej władzy, posuniętej do najdalszych krańców.
Jest to przede wszystkim obojętność na świętość przyrzeczeń, na prawdę
uczuć, na prawość postępków. Jest to również kłamstwo, triumfujące wszędzie
i na każdym kroku... Życie społeczne w tym kraju jest ciągłą konspiracją
przeciw prawdzie".
Krytycy rosyjscy markiza (bardziej poważni, gdyż broszurki zamawiane i opłacane
przez rząd carski poprzestawały na oskarżeniu o "podłe oszczerstwo")
wytykali mu rozliczne niekonsekwencje i nieścisłości, mieli mu za złe że
nie chciał czy nie umiał sięgnąć głębiej, pod skorupę tępego reżymu
mikołajowskiego. De Custine przewidział wymówki. "Moi rosyjscy czytelnicy
powiedzą: Trois mois de voyage, il a mal vu; il est vrai, j'ai mais vu, mais
j'ai bien devine. I rzeczywiście "przewidział" tak dobrze, że
Kennan nie waha się dzisiaj twierdzić: "Nawet jeśli przyjmiemy że Rosja
1839 nie była książką zbyt dobrą o Rosji w roku 1839, pozostaje
niepokojący fakt że była książką znakomitą, chyba najlepszą ze
wszystkich jakie dotąd napisano, o Rosji Stalina, a także książką zupełnie
niezłą o Rosji Breżniewa i Kosygina". Jak wytłumaczyć niezwykły walor
profetyczny czterech tomów De Custine'a? Samym tylko darem
"przewidywania" markiza, który w okresie trzymiesięcznej zaledwie podróży
w roku 1839 nie zdołał uniknąć pułapek nadmiernego pośpiechu i błyskotliwej
naskórkowości, a w sto lat później tajemniczym zrządzeniem losu okazuje się
czymś w rodzaju czołowego "sowietologa" ante litteram ? Byłoby
to wyjaśnienie, delikatnie mówiąc, naiwne. Miał słuszność Herzen. De
Custine, skupiwszy całą uwagę na jednym aspekcie Rosji Mikołaja I, na jej reżymie
despotycznym, nie widział źle; i nie musiał wcale wybiegać wzrokiem naprzód,
by widzieć to co rzucało się w oczy każdemu inteligentnemu i obiektywnemu
obserwatorowi. Ponieważ zaś despotyzm carski dostał się w spadku, jeszcze
bardziej "spokrewniony z tyranią", carobójcom i ich obecnym dziedzicom,
markiz wydaje się dziś dalekowzroczny tam gdzie był po prostu trzeźwy i
bystry. Niechaj zresztą będzie: można mu ostatecznie wystawić i takie świadectwo,
ostrzegając jednak wraz z Kennanem że jego dalekowzroczność w stosunku do
"rządu opartego na dyscyplinie wojennej" szła w parze z krótkowzrocznością,
chwilami nawet ze ślepotą, w obliczu sił i aspiracji wolnościowych w Rosji.
Nie jest jasne z czyjej winy słabo układały się kontakty De Custine'a z
liberałami rosyjskimi: prócz listów polecających otrzymanych w Niemczech od
Aleksandra Turgieniewa i rozmów prowadzonych na pokładzie Mikołaja
Pierwszego z księciem Piotrem
Kozłowskim, w samej Rosji zachował się jedynie zagadkowy ślad pobytu markiza
w liście Czaadajewa do księżnej Szczerbatowej; nowo kreowany przez cara
"wariat" prosił w nim kuzynkę, by francuskiemu podróżnikowi powiedziała
ce qu' il faut qu'il sache. Tak czy owak, kto zabiera się do czytania
czterech tomów De Custine'a jako "najlepszej istniejącej książki o Związku
Sowieckim", winien wciąż pamiętać o nieobecnej w nich "innej
Rosji", nie mniej ważnej dzisiaj za czasów Stalina i jego sukcesorów, niż
była wczoraj za czasów Mikołaja I.

 

20 maja
Msza za miasto Arras Andrzeja
Szczypiorskiego jest opowieścią z kluczem. To było oczywiste od pierwszej
chwili: miasto nawiedzone w połowie XV stulecia klęską zarazy i głodu; wkrótce
potem prześladowania Żydów, procesy o urojone herezje, wybuch łupiestwa i
zbrodni; porządek przywraca rozumny biskup Utrechtu. Nawet najgłupsza spocona
mysz z ulicy Mysiej nie mogła nie zauważyć aluzji do historii ostatnich lat
PRL, na szczęście uspokoiło ją przypuszczalnie cudowne wyskoczenie deus
ex machina, czyli piętnastowiecznego utrechtskiego praszczura współczesnego
sekretarza śląskiego. Nie sądziłem jednak że opowieść Szczypiorskiego
zostanie zinterpretowana aż tak budująco i czytankowo, jak to zrobił profesor
Tadeusz Kotarbiński w recenzji pod tytułem Dwa programy. Program
pierwszy: "Ogół podwładnych, masę ludzką, mocno trzymać w garści dla
ich dobra, rozumianego
zgodnie z hierarchią wartości w głowie władcy), urobiwszy na sztywno ich
mentalność i zaprawiwszy ich do uległości ze strachu". Program drugi:
"Zjednać akces zwykłego człowieka do wspólnej sprawy przez rzeczową opiekę
nad nim, przez praktykowaną troskę o jego istotne potrzeby, przez perswazje
trafiającą do głów otwartych i ukazywanie prawd trzeźwych, sprawdzalnych w
obliczu faktów; nie tępić dysydentów, lecz skłaniać ich do uczestnictwa,
okazując im życzliwość i zaufanie". Wiemy więc nareszcie jakie cele
stawia sobie Gierek, toteż "książkę Szczypiorskiego odkłada się pod wrażeniem
druzgocącej przewagi walorów tego drugiego programu". O anty-walorach
programu poprzedników Gierka czytelnicy wiedzą dostatecznie dużo.
Kotarbiński wyrządza Mszy za miasto Arras krzywdę spłycenia,
bardzo charakterystyczną dla warszawskich "liberałów" i ich nadmiernej
chyba gotowości do udzielania kolejnym władcom "kredytu" in blanco. Szczypiorski
sięga głębiej. Narrator jego opowieści, przyjaciel i zaufany paranoicznego
rządcy Arras, przystaje w imię "jedności miasta" na wszystkie bezeceństwa,
dopóki jemu samemu nic nie grozi. Konflikt rozgrywa się między "prawdą"
i "wspólnotą". Ci co prawdę cenią w pełni dopiero wówczas, gdy i im
do skóry dobiera się dogmat "wspólnoty" (eufemizm na oznaczenie
absolutnej jednomyślności władzy), są prawdy manipulatorami a nie
rzecznikami. Mimo błogosławionej interwencji biskupa Utrechtu, dostrzegam w Mszy
za miasto Arras smutek, którego nie rozwieje żwawa łatwowierność mojego
dawnego profesora z Uniwersytetu Warszawskiego. Opowieść Szczypiorskiego
wydaje mi się bliższa doświadczeniom, streszczonym w
jednym
zdaniu Cyrografu Flaszena: "Można podpisywać cyrograf setkami
codziennych czynności, wyprzedając duszę jakby na raty, i ani się spostrzec,
że przestało się być właścicielem owej rzeczy o śmiesznie staroświeckiej
nazwie".

 

13 sierpnia

Arcyzabawne są "scjentyficzno-modernizacyjne" kłopoty i ciągoty Kościoła.
Wiekowa tradycja Neapolu przeżywa burzę, w ampułkach krwi Świętego
Januarego. Niedawno zdegradowano go edyktem watykańskim do drugiej kategorii świętych,
czyli czczonych na osobistą odpowiedzialność adorantów. Już wtedy zaszumiało
w neapolitańskim ulu, ale prawdziwy "skandal" wybuchł dopiero teraz.
Katolicka Nuova Enciclopedia delle Religioni oznajmiła urbi et orbi, że
cud Świętego Januarego - upłynnianie się zakrzepłej krwi męczennika dwa
razy do roku, w maju i we wrześniu - jest postacią chrześcijańskiego pogaństwa,
kultem o posmaku barbarzyńskim. Arcybiskup Neapolu, kardynał Ursi, słusznie
zawrzał świętym oburzeniem, zamiast jednak trzasnąć pięścią w pulpit
ambony z okrzykiem: "Wypraszam sobie!", rzucił watykańskim bluźniercom
i ikonoklastom wyzwanie: "Proszę o natychmiastową ekspertyzę naukową!".
Zagnieżdżonym w Watykanie "scjentyficznym modernistom" w to graj,
chwycili piłkę w locie: wkrótce ma się z udziałem wybitnych uczonych odbyć
impreza, którą w zaułkach neapolitańskich ochrzczono mianem "wizyty
lekarskiej u naszego świętego", a w prasie antyklerykalnej mianem check-up

per San Gennaro. Co laboratoryjni mędrcy
mogą ustalić? Że w ampułkach znajduje się krew ludzka? To jest sprawdzony
ponad wszelkie wahania pewnik (w kraju, który nie zanadto obfituje w tego
rodzaju pewniki, w którym nie wiadomo na przykład nigdy ze stuprocentową
pewnością czy wino pochodzi z winogron a mleko od krowy). Ewentualne - mało
prawdopodobne nawet przy dzisiejszym stanie nauki - wykrycie grupy krwi zda się
psu na budę, skoro u progu czwartego wieku naszej ery, gdy po edykcie
Dioklecjana dokonano w Pozzuoli dekaptiacji biskupa Benewentu imieniem Januarius,
policja nie rozporządzała jeszcze kartotekami klinicznymi kandydatów na męczenników.
W gruncie rzeczy i watykańscy "scjentyficzni moderniści" i kardynał
Ursi grzeszą letniością ducha, która nieświadomie ociera się o ateizm.
Cudy są aktami wiary, "uwierzytelniać je naukowo" to tyle co odbierać
im całkowicie sens, stawiać wóz przed koniem. Kto chce i potrafi, wierzy; kto
nie chce i nie potrafi, nie wierzy. Z równym powodzeniem można by odtąd
ostrzegać w Watykanie pielgrzymujących do Lourdes chromych i ślepych, że
muszą poczekać aż odnajdzie się notarialnie potwierdzona fotografia Przenajświętszej
Panienki w momencie ukazania się zachwyconym i wniebowziętym oczom Bernadettę
Soubirous. Asystowałem raz przy wrześniowym cudzie Świętego Januarego w
Neapolu. Jego przejmująca wymowa polegała nie na zagotowaniu się krwi zakrzepłej
w ampułkach, lecz na zachowaniu się starych kobiet z zaułków neapolitańskich
(tak zwane vedove di San Gennaro, już w określeniu ich przydomkiem
"wdów" tkwi wskazówka godna zastanowienia). Nawoływały patrona miasta
do spełnienia cudu to admonicjami i pokornymi suplikami, to wyzwiskami i
przekleństwami. Wzbierająca pod kopułą katedry psalmodia była skrzyżowaniem
chóru greckiego z eksplozją gniewnej desperacji: odwiecznym, niezniszczalnym
rytuałem oczekiwania cudu.

 

28 sierpnia

Przed wieczorem, w drodze powrotnej ze spaceru, zaszedłem do winiarni w sąsiedniej
wsi. Pije się w niej stojąc, na jedynym zydlu między beczką i szafką w
murze siedzi karczmarz. Było tłoczno, ale zaraz po wejściu zauważyłem w kącie
psa: leżał napięty i jakby gotów do skoku, z łbem dziwnie przekrzywionym do
góry. Rej wodził stary chłop, gderliwy i zaczepny, któremu ze śmiechem i
poklepywaniem po ramieniu wtykano do ręki napełnianą często szklankę. Ślepych,
kiedy piją, poznaje się po otwieranych zawczasu ustach, z wyprzedzeniem do którego
zmusza zakłócona koordynacja ruchów. Zanim zdążyłem sprawdzić moje
spostrzeżenie, potwierdził je sam skrzeczącym głosem: "No i oślepłem po
raz drugi". Po raz drugi? Ktoś obok mnie wskazał głową kąt: "Oślepł
mu niedawno ze starości pies".
Widziałem później z progu pana i psa, idących ścieżką pod górę w
stronę domu. Pies stąpał wolno przodem na łańcuchu, podnosił wysoko nogi i
stawiał je ostrożnie na ziemi. Ilekroć zbaczał ze ścieżki, pan przyciągał
go szarpnięciem do siebie, okładał kijem i puszczał się do przodu z
krzykiem: Jesteś ślepy, ścierwo, śleeepy!", wlokąc skulonego i skowyczącego
na łańcuchu jak dziecko zepsutą zabawkę. Potem role się zmieniały: pan
gubił ścieżkę, pies wysforowywał się przed niego i wpadał na krótko w
taneczny rytm swoich kroków. Znikli w końcu obaj za kępą drzew, lecz dość
długo jeszcze słyszałem skowyt i okrzyk: Sei cieco, carogna, cieeeco!

 

1 września

Co jakiś czas, począwszy od roku 1956, przedrukowuje się na Zachodzie w
oryginale rosyjskim Opowieść
niezgaszonego księżyca Pilniaka.
Świeży przedruk w Anglii jest fotokopią tekstu, ogłoszonego w maju 1926 roku
na łamach Nowego Mira. W słowie do czytelnika Pilniak ostrzegał, że
zmyślonej historii medycznego uśmiercenia komandarma Gawriłowa nie
należy łączyć z rzeczywistą śmiercią nowego komisarza wojny, Frunzego,
pod nożem operacyjnym 31 października
1925
roku. Nowelę zadedykował Woronskiemu, obrońcy pisarskich "poputczików"
przed atakami RAPP. W następnym numerze miesięcznika Woronskij odmówił "z
oburzeniem" przyjęcia dedykacji, wytykając noweli "złośliwe
oszczerstwo pod adresem naszej partii", a redakcja przyznała się do
"jaskrawego i ciężkiego błędu". W numerze ze stycznia 1927 roku sam
autor uznał swój utwór za "szkodliwy" i "łatwy do wykorzystani
przez kontrrewolucjonistów".
Nie wiadomo jak było naprawdę z Frunzem, Pilniak podchwycił po prostu krążącą
w Moskwie uporczywie pogłoskę o operacji wrzodu żołądka na rozkaz Stalina,
wbrew woli zainteresowanego i diagnozie lekarzy. Na zdrowy rozum Stalin nie miał
powodu pozbywać się Frunzego właśnie w momencie, gdy za jego pośrednictwem
udało mu się wydrzeć Trockiemu resztki kontroli nad wojskiem. Ale za
"mordem chirurgicznym" przemawia jakoby fakt, że nowy komisarz wojny był
związany z Zinowiewem i Kamieniewem. Pilniak wykręcił się chwilowo sianem.
W okresie pisania głośnej Wołgi
(pod bezpośrednim nadzorem Jeżowa)
jęknął pewnego dnia w rozmowie z Victorem Serge: "Nie ma w tym kraju ani
jednego dorosłego i myślącego człowieka, który by nie drżał ze strachu że
mogą go ni stąd ni zowąd rozstrzelać". Rozstrzelano go dopiero w roku
1938 lub 39. Wcześniej od niego przepadł bez śladu Woronskij.
Bohater Opowieści
niezgaszonego księżyca, na
wiadomość, że partia tak gorliwie zadbała o jego drogocenne zdrowie, prosi o
posłuchanie u Pierwszego (z triumwiratu) w nadziei zażegnania operacji.
Pierwszy jest niewzruszony: "Towarzyszu komandarmie, pamiętasz jakeśmy
się zastanawiali czy posłać cztery tysiące ludzi na murowaną śmierć? Wydałeś
rozkaz posłania ich. I dobrze zrobiłeś. Za trzy tygodnie będziesz zdrów jak
ryba. Daruj, wydałem już odpowiednie polecenia. Szkoda czasu na dyskusję,
towarzyszu Gawriłow". Tuż przed operacją Gawriłow wspomina Tołstoja,
który jak nikt inny umiał mądrze pisać "na temat krwi". Pilniakowski
Tołstoj, w osiem lat po rewolucji, to moralista piętnujący nasz świat
"oparty na zabijaniu". Z jego ducha powstała ta literacka wersja
przedbiegów do Wielkiego Terroru.

 

4 września

Przyczynek do Historii podstawionej na miejsce Boga. Czytam - podziwiając,
jak zawsze w takich wypadkach, Orwella - artykuł doskonałego dziennikarza
wyspecjalizowanego w sprawach Dalekiego Wschodu: "W roku 1959 zadałem w
Pekinie pytanie Kuo Mo-yo, absolutnemu przywódcy kultury w Chinach, dlaczego w
chińskich podręcznikach szkolnych nie wspomina się wojny, w której Stany
Zjednoczone rozbiły Japonię i zmusiły ją do wycofania się z Chin i ż Azji;
co gorsza, dlaczego zapewnia się w tych podręcznikach że Chiny zostały
wyzwolone przez bohaterskie wojska Związku Sowieckiego, który w rzeczywistości
wypowiedział Japonii wojnę na kilka dni przed jej klęską. Kuo Mo-yo odparł
spokojnie, że wojny prowadzone przez kapitalistów są antyhistoryczne i jako
takie nie zasługują nawet na wzmiankę. Po roku 1959 również bohaterskie
wojska sowieckie znikły z chińskich podręczników szkolnych: Chiny uwolniły
od Japonii palu, żołnierze ósmej armii Mao. Wolno zapytać, czy po
wizycie premiera Tanaka w Pekinie młodzież szkolna w Chinach dowie się w ogóle
ze swych książek o wojnie chińsko-japońskiej".
Odwiedził nas F., opowiadał o szale okultyzmu w Mediolanie. Był bardzo
przejęty: że w niedorozwiniętym Neapolu jest siedem tysięcy magów,
chiromantów, astrologów, to zrozumiałe; jak jednak wytłumaczyć ten obłęd
w zamerykanizowanym i supertechnologicznym
Mediolanie,
skąd taki popyt na senniki, horoskopy w gazetach, traktaty parapsychologiczne,
czemu do wróżbitów, spirytystów, wyroczni producentów lubczyków i innych
szarlatanów biegają nie jak dawniej służące i panienki sklepowe, lecz
kapitanowie przemysłu, politycy, inżynierowie, wykwalifikowani robotnicy,
adwokaci i urzędnicy, ba prałaci Świętego Kościoła Rzymskiego, co się u
diabła (!) dzieje, czyżby magia miała zastąpić tradycyjną spowiedź i
nowoczesny seans psychoanalityczny, czyżby mania dowierzania kartom i gwiazdom
była następstwem utraty zaufania do religii i nauki?
Bez słowa, żeby pocieszyć F. (choć gorzka to dla niego pociecha), wstałem
od stołu i przyniosłem z mojego archiwum czerwcowy numer amerykańskiego Time.
Na okładce facet - albo facetka, bo widać tylko oczy - w czarnym
kapturze w czerwone prążki, duży żółty tytuł The Occult Revival, mniejszy
żółty podtytuł Satan Returns. Z szczegółowej ankiety w numerze
wynika bezspornie, że w gorączce okultyzmu i demonologii Ameryka pozostawiła
daleko w tyle zamerykanizowany Mediolan, że to nasz Neapol jest dzisiaj miastem
prawdziwie rozwiniętym (a raczej, jak molierowski pan Jourdain, był nim od
wieków sam o tym nie wiedząc). Skromna różnica: w Neapolu biegało się i
biega do chiromanty lub astrologa, kiedy rzeczywiście brak lepszego wyjścia, a
imienia Szatana nie wzywa się nadaremnie; w Ameryce, kraju ludzi łatwowiernych
i prostolinijnych, widzi się w kartach, gwiazdach i zlotach czarownic jedyne
wyjście, a imię Szatana otacza neonowa poświata glamour. Wolumin
nazwany krótko i dobitnie The Exorcist przekroczył ostatnio w Stanach
milion egzemplarzy. Niewykluczone, że Nixon i jego doktor diabelski, Kissinger,
zasięgają w ważniejszych kwestiach rady u Egzorcysty (nazwiskiem Gallup! -
wtrącił ubawiony F.). Tak oto wykładałem, ale F. kręcił sceptycznie głową.
Pewną minimalną satysfakcję dała mu jedynie konkluzja ankiety w Time: że
"odżycie okultyzmu" i "powrót Szatana" są dowodem równoczesnego
kryzysu religii i racjonalistycznej wiary w naukę.
Mówiąc serio, całe zjawisko ma dwa aspekty. Jeden godny pochwały: w
prymitywnej formie biegania do pokątnych "pośredników magicznych"
parapsychologia Junga bierze zasłużony odwet na psychoanalizie Freuda. Drugi
niepokojący: o ile dobrze pamiętam, Daniel Defoe pisał w Journal of the
Plague Year że rozplenienie się szarlatanerii towarzyszy nieodłącznie
początkowym stadiom dżumy. Jeśli przeważy aspekt drugi, ten zapis w moim
dzienniku straci półżartobliwy charakter drobiazgu z Księgi Dziwów Natury
Ludzkiej, a nabierze groźnego charakteru kartki z Dziennika Lat Dżumy.

 

Neapol, 14 września

Zasypiałem już w pustym mieszkaniu, okna zostawiłem otwarte. Wytrącił
mnie z drzemki natarczywy chrobot. Na parapecie dwa ogromne szczury badały wejście
do pokoju, trzeci - mniej wyraźny w świetle księżyca - przycupnął na
murze z przeciwka. Wystarczyła nasza dłuższa nieobecność, by "podziemny
Neapol" przypomniał o swoim istnieniu. W mieście spotyka się szczury
jesienią, w dnie ulewne, gdy na promenadzie nadmorskiej wygrzebują się spomiędzy
głazów wzdłuż brzegu i przez ulice przeskakują do Villa Comunale, ogrodu
miejskiego. Jak wtedy nie myśleć o początku powieści Camusa?
Statystyki miejskie, nie wiem jakim sposobem robione, szacują zaszczurzenie
"podziemnego Neapolu" na siedem do ośmiu milionów sztuk. Miasto rosło
niepowstrzymanie z budulca czerpanego na miejscu. Mieszkamy na gigantycznej gąbce,
pełnej ukrytych wykopów, grot, lochów, wyrąbanych w kamieniu chodników,
zapadni. Nie posiadamy ich mapy topograficznej, pamiętamy jedynie że topo znaczy
po włosku "szczur". Dokładnie naniesione na mapę są natomiast ścieki
kanalizacyjne, wyborne (zdaniem znawców) dzieło Burbonów. Prócz właściwego
celu, służą masowym szczurzym dyslokacjom i ludzkiej kontrabandzie z portu do
śródmieścia. Od czasu do czasu rozlegają się tam chyba strzały
konkurencyjnych band przemytniczych, a dudnienie ich echa miesza się z piskiem
uciekających szczurów. Od czasu do czasu, po przewlekłych deszczach, pęka
ulica w górnych kondygnacjach naszego pięknego panoramicznego miasta i pochłania
przechodnia lub automobilistę. Poszukiwania zwłok są zazwyczaj bezowocne. Nad
całością niewidzialnego spektaklu czuwa, albo i nie czuwa, Wulkan. To jest
miasto, które turyści oglądają na widokówkach z podpisem: "Zobaczyć
Neapol i umrzeć".

 

Rzym, 15 września

Tyle razy przyrzekałem sobie, że noga moja nie postanie w tak zwanym
"rzymskim saloniku intelektualnym", a przecież dzisiaj dałem się naciągnąć.
Obiad na osiem osób. Gospodarze wrócili właśnie z podróży do Ameryki,
opaleni i rozszczebiotani. Pani domu, zbzikowana na punkcie psychoanalizy (jej mąż
jest historykiem sztuki), zaprezentowała przy kawie główne trofeum: studium
psychoanalityka bostońskiego Waltera Langera The Mind of Adolf Hitler .które
dopiero za tydzień ukaże się na pólkach księgarskich. Książka, pokreślona
i upstrzona na marginesach wykrzyknikami, wędrowała z rąk do rąk przy wtórze
szczebiotu objaśniającego szczęśliwych posiadaczy. Ten jakiś Langer
otrzymał wiosną 43 roku pilne zamówienie od szefa kontrwywiadu amerykańskiego, Donovana: prezydent Roosevelt życzy sobie
poznać
"umysł Adolfa Hitlera". Jesienią kopiasty manuskrypt był gotów.
Langer spreparował go - czy to nie cud? - wyłącznie na podstawie pokątnych
informacji, żmudnie przesiewanych plotek, szeptanych na ucho świadectw, wyławianych
z kontekstu Mein Kampf aluzji, obserwacji na dystans. A wyszło tak, jak
gdyby od wiosny do jesieni pacjent leżał u niego nagusieńki i skory do wyznań
na łóżeczku psychoanalitycznym! Otóż prezydentowi Rooseveltowi przedłożono
następujące rewelacje o umyśle wodza Trzeciej Rzeszy. W dzieciństwie prześladował
Hitlera nadmierny lęk o własne genitalia: żeby się broń Boże we wstydliwym
miejscu nie pokaleczyć. Jest wielce prawdopodobne, że jako dziecko też przyłapał
rodziców na spełnianiu obowiązków małżeńskich: istnym szokiem była dlań
uległość, z jaką młoda i słodka mama poddawała się dzikim żądzom
starszego od niej i brutalnego taty. Już wtedy zapewne nabrał wstrętu do płci
nadobnej (stąd podkreślanie przy byle okazji, że jego jedyną oblubienicą
jest Trzecia Rzesza), i w ogólności do seksu (stąd nienawiść do Żydów, których
miał za kwintesencję wszelkich płciowych obrzydliwości). Kto wie, czy i do
tej kategorii nie wypada zaliczyć wegetariańskiej pogardy dla mięsa, skoro w
pewien subtelny sposób mięso utożsamia się w naszej podświadomości z ciałem.
Równocześnie jednak stosunek Hitlera do seksu układał się na ambiwalentnej
płaszczyźnie Hass-Liebe. Ten psychopata o krok zaledwie od
schizofrenii, cierpiąc na ostre i długie ataki wyczerpania płciowego, jeśli
nie wręcz impotencji, kazał sobie zastrzykiwać tarte jądra bycze w roztworze
cukru winogronowego. Nie miał ciągot homoseksualnych, jego perwersja była
skrajną formą masochizmu: mężczyzna osiąga w niej orgazm, lub co najmniej
zbliża się do niego, zmusiwszy kobietę do oddania moczu i kału na własne,
rażone niemocą ciało. Wdzięcznym i odrobinę kokieteryjnym ruchem pani domu
wyłożyła na stół kartę atutową, coś w rodzaju deseru dla zasłuchanych
gości: posłowie do książki Langera, pióra historyka amerykańskiego Roberta Waite. Hipotezy psychoanalityka zostały w całej rozciągłości potwierdzone
przez lekarzy sowieckich, którzy podczas sekcji zwłok Hitlera znaleźli w
woreczku jądrowym tylko prawe jądro; lewego nie znaleziono ani w woreczku, ani
przyczepionego do kanału spermatoidalnego, ani w strefie miednicowej. Czy to
nie olśniewające? Jedna wszelako rzecz zasnuwała śliczne oczy pani domu mgiełką
smutku i zawodu. Gdy po ukończeniu swego dzieła rozochocony Langer oświadczył
Donovanowi, że czuje się na siłach opracować dla Roosevelta analogiczne
studium pod tytułem The Mind of Joe Stalin, szef kontrwywiadu amerykańskiego
skoczył jak oparzony: "Na Boga, niech pan o tym nawet nie wspomina, prezydent

byłby przerażony!". Dlaczego,
dlaczego? Dlatego - mruknął mój sąsiad przy stole, małomówny malarz
rzymski - że kontrwywiad amerykański zaopatrzył już uprzednio Roosevelta w
szczegółowy raport o dwóch zdrowych i solidnych jądrach w woreczku Stalina.
Ale pani domu i jej mężowi nie trafił ten argument do przekonania, byli oboje
niepocieszeni.

 

24 września

Nie będę się upierał że The Clockwork Orange jest dobrym filmem,
do Dziesiątej Muzy odnoszę się lekko, do kina chodzę dla rozrywki. Co wyjaśniwszy,
nie mogę zaprzeczyć że film Kubricka był dla mnie przeżyciem: oglądałem
go ogłuszony, z lodowatą pustką w sercu, przymykając niekiedy oczy. Na pozór
nie powinno tak być, ostatecznie dość codziennie słyszę odgłosów gwałtu
bądź czytam o nich w gazetach, zdaję sobie sprawę że wśród koneserów
sztuki nowoczesnej nie ma większego komplementu niż: C'est une chose tres
violente, kilka dni temu wyciąłem z Corriere liścik do redakcji
tej treści: "Jestem nauczycielem szkoły średniej, wczoraj zrobiłem
straszne odkrycie. Daremnie usiłowałem zainteresować moich uczniów końcem
Imperium Rzymskiego i jego przyczynami. Ich uwaga obudziła się dopiero wówczas,
gdy zacząłem mówić o Atylli. Im plastyczniej opisywałem jego rzezie i łupiestwa, tym otwarciej ich pałający wzrok wyrażał admirację i
ciekawość. Podejrzewam, że fascynacja potworami opanowuje dusze naszej młodzieży''.
Wiem zatem od dawna to co odkrył teraz poczciwy profesor gimnazjum mediolańskiego,
lecz inna rzecz wiedzieć, a inna zobaczyć współczesną twarz gwałtu. Pokazał
ją Kubrick, mniejsza w jakim sosie "filozoficznym". Twarz gwałtu
abstrakcyjnego, bezinteresownego, czystego, gwałtu dla samego gwałtu, w
oderwaniu od jakichkolwiek celów, chciałoby się powiedzieć: gwałtu
uprawianego wyłącznie z ambicją jego "artystycznego" udoskonalenia.
Takie zjawiska nie rodzą się z niczego, śmieszne jest uważać je za przelotną
wysypkę czy modę. Więc kwestia korzeni. Niegdyś sądziłem, że okropności
wojny (epoka pieców, absolutna deprecjacja życia ludzkiego) zatruły krew świata
- nawet jego młodocianych mieszkańców, dla których wojna jest powiastką o
żelaznym wilku - przykładem pogruchotanych i wdeptanych w ziemię Kamiennych
Tablic. Podtrzymuję częściowo tę interpretację, myślę jednak że do krwi
współczesnego świata przeniknęła ostatnio dodatkowa toksyna: przeczucie
jego kruchości. Czterdziestoparoletni uczony włoski Roberto Vacca,
specjalista w dziedzinie elektroniki, wydal przed rokiem książkę zatytułowaną
Il Medioevo prossimo venturo. Wizja Średniowiecza jako "najbliższej
przyszłości" ma w niej charakter scenariusza apokaliptycznego o niezwykłej
wiarygodności. Rzecz dzieje się zimą w Ameryce jutra. Koincydencja korków
samochodowych na drogach i paraliżu linii kolejowych uniemożliwia personelowi
zamiennemu wielkiego lotniska dojechanie na czas do pracy. Pierwsze uszkodzone
ogniwo powoduje reakcję łańcuchową, proces rozpruwania się sieci naprężonej
dogranie wytrzymałości. Kontrolerzy z poprzedniej zmiany, zmęczeni i nerwowo
wykończeni, prowokują zderzenie dwóch ogromnych samolotów. Samoloty spadają
na linię wysokiego napięcia. Powstaje black out, tym razem radykalny i
długi. Ponieważ pada śnieg i ulice są zablokowane, piętrzą się
monstrualnie zatory samochodów. W biurach i domach ludzie rozpalają ogniska,
wybuchają pożary, do których nie może dotrzeć straż ogniowa. Sieć
telefoniczna "wysiada" pod ciężarem pięćdziesięciu milionów oszalałych
abonentów. Rozpoczynają się marsze w śniegu, padają po drodze pierwsze
trupy. Pozbawieni zapasów żywnościowych, błędni przechodnie wdzierają się
hordami do supermarketów i magazynów, grabią co popadnie, chwytają za
miliony sztuk dozwolonej w Ameryce broni palnej. Wkracza wojsko, ale pada
natychmiast ofiarą powszechnego paraliżu. Rośnie z dnia na dzień liczba zmarłych
z głodu i mrozu. Kiedy po miesiącu udaje się z trudem przywrócić względną normalność, setki tysięcy poniechanych w miastach i wsiach trupów
stają się wylęgarnią epidemii, w niczym nie ustępujących
czternastowiecznym plagom w Europie. Dalej Vacca snuje implikacje polityczne, które
mogę sobie w moim dzienniku darować. I proponuje, w obliczu niewesołej
perspektywy bliskiego Średniowiecza, zakładanie już obecnie małych wspólnot
klasztornych, zdolnych przechować naszą kulturę i wiedzę do lepszych dni
nowego Renesansu...
Fantazja fantazją, ironia ironią, istota jego książki tkwi w podtytule:
Degradacja Systemów Kolosalnych. Trzeba się znać na technikaliach
zagadnienia, żeby węszyć tę Degradację w powietrzu? Żeby czuć jak wokół
nas puchnie świat kruchych Systemów Kolosalnych, nie na miarę ułomnego człowieka,
pogłębiając otępienie moralne i popychając do kultywacji gwałtu
abstrakcyjnego?

 

12 listopada

Kilometrowy list Bakunina do Nieczajewa z czerwca 1870, odkryty przez
profesora Confino, może być czytany dwojako: dla historyków materiał do ważnych
poprawek i uściśleń; dla reszty świadectwo dramatu rewolucyjnego w zarodku.
W ultimatum przed definitywnym zerwaniem Bakunin żądał od Nieczajewa
porzucenia tendencji "komunistyczno-etatystycznych" oraz "nieczajewszczyzny",
czyli "systemu policyjnego i jezuickiego" wobec wszystkich, a nie wyłącznie
(co Bakunin dopuszczał) wobec wrogów rewolucji. Nieczajew głosił: nie ma
moralności, każdy środek prowadzący do celu jest usprawiedliwiony i godziwy.
Bakunin upierał się: moralność obowiązuje wśród nas rewolucjonistów, jeżeli
ją zupełnie przekreślimy, świat nie będzie wart zbawienia. Było to więc
pierwsze w dziejach ruchu rewolucyjnego zderzenie totalności z połowicznością,
niczym nieograniczonej samowoli z cieniem praw. Nie znając jeszcze tego listu,
Venturi trafnie wyczuł u Bakunina zgrozę na widok własnych idei popchniętych
przez Niecząjewa do logicznej kropki. Echo zderzenia odezwało się w naszych
czasach w osłupieniu komunistów, likwidowanych na rozkaz swoich towarzyszy
partyjnych. Nie zdawali sobie sprawy, że to za grobem krzepki zwiastun jutra
Nieczajew dorzynał dziewiętnastowiecznego, zramolalego Bakunina.

 

17 listopada

Podoba mi się bardzo komentarz (nie pozbawiony chyba złośliwości) do
wczorajszego, nieoczekiwanego przemówienia papieża: "Jak grom z jasnego
nieba spadło na świat renovatio diaboli Pawła VI". Tym jasnym
niebem, podstępnym dziełem Księcia Ciemności, była stopniowa "demityzacja"
diabła przez teologów "postępowych". Znikł z przepisów liturgicznych
i formuły chrztu, ustępując miejsca ogólnikowemu pojęciu zła. Paweł VI,
podobno nadzwyczaj podekscytowany, upomniał się o staroświeckiego diabla, którego
na emeryturę lekkomyślnie posłały nowoczesne zabiegi demityzacyjne:
"Istota żywa, zdeprawowany deprawator, straszliwie realny, tajemniczy i
okropny, wróg numer jeden, dotykalny kusiciel, siewca błędów i nieszczęść,
perfidny i chytry czarodziej". Łatwo sobie wyobrazić szyderczy,
diaboliczny uśmieszek na ustach "postępowych" teologów.
Nie jest wykluczone, że papież zdecydował się na restaurację diabła w
jego tradycyjnej postaci, śledząc z niepokojem rozkwit demonologii laickiej:
diabeł wygnany z kościoła coraz częściej i powszechniej przechodzi pod
batutę magów i egzorcystów bez wykształcenia teologicznego i święceń kapłańskich.
Czym będą po jego eksmisji przybytki Boga? Kogo zwabią świątynie, w których
nie masz przed nim ucieczki? Gdyby mój domysł był słuszny, nie pozostawałoby
nic innego jak uznać, że Książę Ciemności zagrał zuchwale o wysoką stawkę.
Demonologia w XVI stuleciu oceniała Królestwo Arcydiabła na 6666 legionów,
po 6666 diabłów w legionie. Sensowniej brzmiała hipoteza przeciwników
wszelkich obliczeń, którzy twierdzili że diabłów jest tylu ilu ludzi, skoro
nieodstępny kusiciel i deprawator uwija się koło każdego człowieka od kołyski
do trumny. W nowszej epoce myśl tę wyraził, rzecz prosta z większą subtelnością,
Iwan Karamazow w nocnej rozmowie z diabłem: "Czasem cię nie widzę, nawet
nie słyszę twego głosu, ale zawsze rozumiem co pleciesz, ponieważ to ja, ja
sam mówię, a nie ty... Tak, ty to ja, ja i nic więcej". Ale z cyframi
czy bez, podstawą demonologii chrześcijańskiej była wiara w Antychrysta,
nadrzędnego uwodziciela i truciciela ludzkości, wodza naczelnego zastępów
szatańskich. Diabeł dowcipnie przyciął Iwanowi Karamazowowi: "Gniewasz się
na mnie za to, że nie nawiedziłem cię w czerwonej aureoli, grzmiąc i błyskając,
z osmalonymi skrzydłami, że zjawiłem się u ciebie w tak skromnym wcieleniu.
Jak do tak wielkiego człowieka mógł przyjść taki pospolity diabeł?".
Iwan Karamazow, czego nie wolno lekceważyć, był człowiekiem o rozległych
horyzontach i orlim spojrzeniu, autorem Legendy o Wielkim Inkwizytorze...

Otóż podejrzewam że Paweł VI, przywróciwszy wiernym obraz pospolitego
biesa prywatnego, przyczyni się może do zapełnienia kościołów i opróżnienia
poczekalni w przychodniach świeckiej demonologii, zarazem jednak (ma się
rozumieć, bezwiednie) zasłoni plecami Arcydiabła uniwersalnego. Tu dostrzegam
lwi pazur Księcia Ciemności w jego zuchwałym posunięciu.

 

25 listopada

Ryszard Przybylski, tłumacz dziennika Anny Grigoriewny Dostojewskiej Mój
biedny Fiedia, przesadza w
przedmowie zalecając go jako "zachwycającą i urokliwą literaturę";
nie ma potrzeby stawiać Ani obok dwóch młodych i egzaltowanych
"intelektualistek" z popularnego żarciku, które licytują się w ochach
i achach na temat "słodkiego"
Dostojewskiego.
Ta dwudziestoletnia dziewczyna, po uszy zakochana w dwukrotnie
od
siebie starszym pisarzu, prosta i mimo swej roztropności prawie dziecinna,
przeszła w kilka miesięcy po ślubie przez piekło. Zastawiwszy w Petersburgu
jej meble z posagu ruszają wiosną 1867 roku do Niemiec, Dostojewski nalega na
dłuższy pobyt w Baden. Zaczyna się koszmarny kołowrót
ruletkowo-epileptyczny. Z domu do kasyna gry, po przegranej (najczęściej) do
domu po resztki pieniędzy, znowu do kasyna, gorączkowe szukanie pokątnych
lombardów, w przerwach ataki padaczki. Ania wygrzebuje ze schowków guldeny,
daje je bez szemrania, pociesza go, zapewnia że to nic takiego, pod jego
nieobecność zapłakuje się lub udręczona włóczy się sama po mieście,
gotowa wszystko znieść byle tylko nie utracić miłości "biednego kochanego
Fiedi". Nie jest tej miłości zanadto pewna, w duchu posuwa się nawet do
przenikliwego bluźnierstwa: "Wydaje mi się, że Fiedia nigdy jeszcze nie
kochał; że tylko mu się wydawało, iż kochał; że prawdziwej miłości nic
zaznał. Dlatego też myślę, że nie jest zdolny do miłości. Myśli o czym
innym i zbyt jest zajęty ideami, aby mocno przywiązać się do czegoś
ziemskiego". Dostojewski, nie licząc krótkich interludiów czułości i
samooskarżania się o niegodziwość czy wręcz podłość, szarpie się i
pieni jak gdyby był w kleszczach ciągłej epilepsji duchowej. Przybylski zbliża
się do prawdy, kiedy świat utrwalony w zapiskach stenograficznych Ani nazywa
mieszanką tragedii i farsy. Ba, nie brak w farsie elementów surrealistycznej
groteski: "Fiedia wziął dziesięć złotych monet, poszedł i przegrał. Wrócił,
wziął pięć złotych monet i przegrał. Przyszedł, wziął cztery złote
monety i przegrał...". Tragedią była ciąża Ani, która przebiegała na
obłędnej i morderczej huśtawce. Wyjechali do Genewy niemal bez grosza przy
duszy, tam urodziło się dziecko i natychmiast zmarło. Dostojewski nie mógł
nie rozumieć, że ta śmierć była spóźnionym epilogiem jego opętania wirującą
ruletką w Baden.
Słowo "opętanie" nic jest tu figurą retoryczną. Skrupulatna aż do
znudzenia stenografistka przyłapała na gorącym uczynku diabła, co daje właśnie
niezamierzony przez nią efekt pomieszania (albo raczej skotłowania) tragedii,
farsy i groteski. Dostojewski znajduje się w jego władzy tak wyraźnie, z tak
namacalną oczywistością, że podczas lektury dziennika Anny Grigoriewny bywają
chwile oczekiwania na jakąś otwartą sataniczną kulminację. Mówi się o
wyobraźni Dostojewskiego, niechętni dodają: chorobliwej. Był stałym
mieszkańcem wąskiego pasa nadgranicznego, o niesamowitym darze opisu
realistycznego. "Najgorsze, że mam podłą i zbyt namiętną naturę. Zawsze
i we wszystkim dochodzę do ostatecznej granicy, całe życie tę granicę
przekraczałem". Nikt przed nim i po nim nie był równie za pan brat

z własnym biesem, dlatego nie znam
pisarza który by z podobną konwulsyjnością widział jedyne ocalenie w Bogu.

 

1 grudnia

Ewenementem wydawniczym są tu od jakiegoś czasu Listy do Felicji Bauer Kafki,
widzę że także w Polsce przygotowuje je do druku Irena Krońska. Nie wydaje
mi się by w tym tomisku, historii daremnego narzeczeństwa, odsłonił się
czytelnikom "Kafka nieznany". Lektura jest monotonna i męcząca właśnie
dlatego, że w epistolamym rozwodnieniu i zamąceniu natykamy się wciąż na
motywy kafkowskich powieści .opowiadań , dziennika. Autonomicznym dziełem miały
się dopiero po latach okazać listy do Mileny Jasieńskiej.
Pięcioletnia tortura narzeczeństwa z Felicją Bauer (zerwanego w pewnej
chwili i później wznowionego) zdążyła już obrosnąć w kontrowersje
interpretacyjne. Dla psychoanalityków podtekstem listów jest impotencja Kafki,
ale topornością w odczytywaniu tekstów i podtekstów przewyższają
psychoanalityków tylko sędziowie śledczy. Z przeciwnej strony słyszy się
rozumniejszą uwagę, że Kafka był ofiarą i poetą podwójnej obsesji: tęsknoty
do "normalnego" życia i lęku przed wszelkimi formami uzależnienia, władzy
człowieka nad człowiekiem. W jednym z listów mówi o sobie jako o "mieszkańcu
piwnicy", Felicja na próżno usiłowała wywabić go z niej na światło
dzienne. Na dobrą sprawę nie warto przedzierać się przez ten ogromny tom,
skoro wszystko co przynosi zawarte jest w kilku linijkach Bajeczki Kafki.
"Niestety - rzekła mysz - świat kurczy się z dnia na dzień. Na
początku był tak wielki że aż się bałam, pędziłam przed siebie bez
przerwy , i ucieszyłam się gdy z lewej i z prawej zobaczyłam ściany, ale długie
ściany zwęziły się tak nagle, że jestem już oto w ostatnim pokoju, gdzie w
rogu stoi pułapka do której muszę teraz wbiec". "Radzę ci zmienić
kierunek biegu - powiedział do myszy kot i połknął ją".
W samowiedzy Kafki było coś z geniuszu gnomicznego.

 

5 grudnia

W roku 1859 Herzen wydal w Londynie rozprawę Szczerbatowa O zepsuciu
obyczajów w Rosji łącznie z
książką Radiszczewa Podróż
z Petersburga do Moskwy, aby
pokazać krytykę samowładztwa z prawicy i z lewicy. "Książę Szczerbatow i
Aleksander Radiszczew - pisał - reprezentują dwa skrajne poglądy na Rosję
czasów Katarzyny. Ponurzy wartownicy u dwojga różnych wrót patrzą oni,
niczym Janus, w dwie przeciwne strony". Szczerbatow w przeszłość,
Radiszczew w przyszłość. Podróż
z Petersburga do Moskwy ukazała
się w maju 1790 roku jako druk półprywatny w sześciuset egzemplarzach.
Jednym z pierwszych czytelników była Katarzyna. Uznała książkę za "gorszą
od rebelii Pugaczowa". Autor został aresztowany w czerwcu. Skazano go na
śmierć w lipcu, miał być w kajdanych zesłany do Nerczińska i tam
poprowadzony na szafot. W ostatniej chwili Katarzyna złagodziła wyrok: dziesięć
lat Syberii. Po jej śmierci Paweł I pozwolił Radiszczewowi wrócić w roku
1797 do Rosji europejskiej, z zakazem osiedlenia się w stolicy. Aleksander I
anulował ten zakaz. We wrześniu 1802 roku Radiszczew odebrał sobie życie.
Przysłano mi dziś włoską edycję Podróży.
W znakomitym szkicu wstępnym
Venturi nazywa Radiszczewa "pierwszym inteligentem i rewolucjonistą
rosyjskim", a jego książkę "antenatem dziewiętnastowiecznego i współczesnego
samizdatu ".
Radiszczew, któremu mistrzami byli Helvetius i Beccaria, opisał kraj bez
praw. Z etapu na etap Podróży
nabiera ostrości obraz
despotyzmu: wszystko zależy od kaprysu, prawa są martwe, przemoc jest wszechwładna,
jeśli wolność nie dojrzewa w doskonaleniu i poszanowaniu praw, narody pod rządami
despotów bądź dopominają się o nią w rewolcie, bądź zapominają o niej w
rezygnacji. Zapominają naprawdę, czy tylko czekają milcząc? Na galerze
panuje porządek, przykuci galernicy wiosłują spokojnie, lecz spróbujcie
zajrzeć do ich serc!
Dwieście blisko lat, znamy już przyszłość w którą patrzył Radiszczew.
Następcy Herzena mogliby wydać łącznie Podróż
z Petersburga do Moskwy, Radiszczewa
i Niezamierzoną podróż
na Syberią Amalrika. W świeżym
numerze Observera pesymistyczny wywiad z Sacharowem i jego żoną. Warto
więc walczyć, gdy dogorywa nadzieja? "Nasza walka jest moralna, a nie
polityczna. Musimy być wierni sobie". Od dwustu lat to także jest składnik
"niezmiennej" Rosji.









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą
dziennik pisany noca7379
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą16
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą20
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą3
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą18
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą14
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą19
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą13
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą2
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą23
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą30
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą15
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą8
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą7
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą29
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą27
Archiwum ROL Dziennik pisany nocą28

więcej podobnych podstron