DODATEK




Dodatek

Uwagi pomocne w modlitwie


Chciałbym podzielić się z wami pewnymi uwagami na temat modlitwy,
które okazały się bardzo pożyteczne dla wielu osób. Może i pomogą
niektórym z was. Stwierdzono słusznie już wiele razy, że modlitwa
jest czymś naturalnym dla człowieka. Człowiek w swej głębi jest
stworzeniem modlącym się. Ponieważ jest to oczywiste, nie
chciałbym, byście uważali, że modlitwa jest czymś łatwym i że nie
trzeba jej się uczyć. Również chodzenie jest czymś naturalnym dla
człowieka, potrzeba jednak wiele czasu i wiele wysiłku, by dziecko
stanęło na dwóch nogach i zaczęło chodzić. Również dla człowieka
miłość jest rzeczą naturalną, a jednak niewielu stara się opanować
sztukę miłości, co zresztą wymaga przygotowania. Podobnie jest z
modlitwą. Jeśli zgadzamy się z prawdą, że modlitwa jest sztuką i
jak wielu innych sztuk trzeba się jej uczyć wytrwale, wówczas
postąpiliśmy już znacznie w jej opanowaniu.
Uwagi, którymi chciałbym się teraz podzielić, nie będą jednakowo
ważne dla każdego z was. Dla niektórych okażą się całkowicie
nieprzydatne, a nawet mogą rozpraszać czy być szkodliwe. W takim
przypadku nie miejcie żadnych skrupułów i przestańcie się nimi
zajmować. Mają pomóc w modlitwie, uczynić ją łatwiejszą, prostszą,
bardziej skuteczną, a nie komplikować i stwarzać napięcie.
Po tych wstępnych uwagach, rozpocznę od stwierdzenia bardziej
ogólnego: większość ludzi nie czyni postępów w sztuce modlitwy
dlatego, że zaniedbują przydać swojej modlitwie wszystkich
ludzkich wymiarów, których ona wymaga.
Wyjaśnię, o co mi chodzi. Jesteśmy istotami ludzkimi, stworzeniami
umieszczonymi w czasie i przestrzeni. Stworzeniami obdarzonymi
ciałem, posługującymi się słowami, żyjącymi we wspólnotach i
doświadczającymi uczuć. Nasza modlitwa musi więc zawierać te
elementy. Potrzebujemy słów, by się modlić. Musimy modlić się
także naszym ciałem. Potrzebujemy odpowiedniego czasu i miejsca na
modlitwę. Nie przedstawiam tego wcale jako normy ogólnej. Mówię
tylko, że normalnie nasza modlitwa potrzebuje tego wszystkiego,
zwłaszcza na początku, kiedy przypomina delikatną roślinkę.
Prawdopodobnie będzie potrzebowała tego samego, kiedy przekształci
się w mocne drzewo. Wtedy jednak rozwinie już i określi swą własną
tożsamość i będzie zdolna do starannego wyboru tych elementów
(czas, przestrzeń, ciało, słowa, muzyka, dźwięki, rytm, wspólnota,
uczucia). W tej konferencji pomówimy o niektórych z nich.

Ciało na modlitwie

Jeden z pisarzy opowiada o człowieku, którego zastał, gdy ten
siedział wygodnie w fotelu i palił papierosa. Zwrócił się do
niego: "Wydajesz się być zatopiony w myślach". Człowiek, o którym
mowa, odpowiedział: "Modlę się". "Modlisz się?" - zapytał autor.
"Powiedz mi, gdyby zmartwychwstały Pan stanął tu w całym swym
blasku i chwale, nadal tak byś siedział?" "Ależ nie" - brzmiała
odpowiedź. "Wydaje mi się, że nie". Wtedy autor rzekł: "A więc nie
wiesz tego, że On tu jest razem z tobą. W takim razie nie modlisz
się".
Jest wiele prawdy w tym, co wypowiedział ów pisarz. Popróbuj sam.
W dniu, w którym czujesz duchowe oschłości, wyobraź sobie, że stoi
przed tobą Jezus Chrystus w całym swym blasku zmartwychwstania.
Wtedy powstań lub usiądź albo też uklęknij przed Nim i złóż
pobożnie ręce w postawie modlitwy. Inaczej mówiąc, staraj się
wyrazić swoim ciałem uczucia czci i pobożności, których chciałbyś
doświadczyć w Jego obecności, a których na razie nie doświadczasz.
Prawdopodobnie wkrótce zauważysz, że twoje serce i umysł doznają
tego samego, co wyraża ciało. Pogłębisz w sobie świadomość Jego
obecności i ożywi się twoje ospałe serce. Oto wielka korzyść
modlenia się ciałem, włączenia ciała w modlitwę.
Wielu współczesnych podkreśla, że są ludźmi z krwi i ciała, że są
bytami cielesnymi. Niektórzy nawet powiadają: "Nie tylko mam
ciało, ale jestem ciałem"... aż do chwili, gdy zaczną się modlić.
Wtedy wydaje im się, że stają się czystym duchem lub czystym
intelektem. Po prostu nie zważają na ciało.

Porozumiewanie się bez słów

Wielu psychologów rozumie wartość wypowiadania czegoś ciałem, bez
posługiwania się słowami. Starałem się stosować tę praktykę w
terapii grupowej. Czasami udało mi się doprowadzić do tego, że
jedna osoba porozumiewała się z drugą jedynie oczami.
Proponowałem: "Powiedz coś twemu sąsiadowi oczami (albo rękami)".
Siła takiego porozumienia jest oczywista. Czasem ktoś odpowiada:
"Nie mogę się na to zdobyć". Obawia się ośmieszenia. Często jednak
nie o śmieszność chodzi, lecz o głębię i autentyczność
komunikacji, która się dokonuje, a do której ten ktoś nie jest
przyzwyczajony i której nie może znieść. Słowa są wygodniejszym
środkiem wyrazu. Możemy się za nimi ukryć, możemy posługiwać się
nimi (i jakże często to robimy) nie, żeby porozumiewać się, lecz
żeby nie dopuścić do prawdziwego porozumienia.
Czasem mówię grupie: "Poświęcimy pierwszych dziesięć minut tej
sesji na porozumiewanie się bez słów. Posługujcie się czym
chcecie, byle nie słowami". Mogą porozumiewać się ciałem, oczami,
rękami, ruchem. Wiele osób nie przyjmuje tego zaproszenia. Uważają
je za zbyt groźne. Siła i prawda zawarta w takim porozumiewaniu
się jest dla nich nie do zniesienia.
Spróbuj tego, kiedy będziesz się modlić w swoim pokoju. Stań przed
obrazem Jezusa Chrystusa albo wyobraź sobie, że On stoi przed
tobą. Popatrz na Niego, jakbyś chciał Go o coś poprosić. Trwaj tak
przez chwilę i zauważ, co czujesz. Następnie zmień tę postawę na
postawę miłości... albo zaufania... albo radosnego uwielbienia...
albo żalu i pokuty... albo oddania... Staraj się wyrazić samym
tylko wzrokiem te lub inne postawy. Prawdopodobnie ożywi się twoja
zażyłość z Panem, a wasze porozumienie stanie się głębsze.
Możesz również starać się wyrazić to wszystko ciałem. Możesz
zrobić z tego cały obrzęd. Stań samotnie przy Nim przez chwilę.
Następnie powoli wznoś głowę, aż utkwisz swój wzrok w suficie.
Pozostań w tej postawie jakiś czas. Potem wznoś powoli ręce dłonią
ku górze i zatrzymaj je na wysokości piersi. Zatrzymaj je tak
przez moment. Następnie zbliż je do siebie, zawsze dłońmi do góry,
tak jakbyś podtrzymywał patenę lub talerz. (Mogą również tak być
ułożone, jakby miały podtrzymywać kielich). Postawa ta wyraża
ofiarowanie samego siebie Bogu. Pozostań tak przez trzy lub cztery
minuty, a następnie opuść głowę i ręce. Możesz potem przyjąć raz
jeszcze tę postawę ofiarowania powtarzając gest (albo zastępując
go innym), albo też zacząć wyrażać inną skłonność lub postawę.
Oto inny przykład: stań wyprostowany w środku pokoju. Patrz prosto
przed siebie, tak jakbyś spoglądał na horyzont. Następnie wznieś
powoli ręce na wysokość piersi i wyprostuj je w kształcie krzyża z
dłońmi skierowanymi do przodu. Zatrzymaj się w tej postawie przez
trzy lub cztery minuty. Postawą tą możesz wyrazić gorące
pragnienie, by przyszedł Pan albo uzewnętrznić wewnętrzną gotowość
przyjęcia Boga lub wszystkich ludzi, twych braci, których chcesz
ogarnąć swym sercem.
Ostatni przykład: stań przez chwilę w obecności Pana. Potem
uklęknij i złóż ręce w geście modlitwy, na wysokości piersi.
Pozostań w tej postawie przez chwilę. Teraz powoli, bardzo powoli
opuść się na czworaki i oto jesteś jak zwierzę juczne przed Panem.
Teraz opuść się jeszcze niżej, aż będziesz leżał płasko na
podłodze i rozciągniesz ramiona tak, by całe ciało przyjęło
kształt krzyża. Pozostań w tej postawie przez jakiś czas,
wyrażając nią adorację, błaganie czy też swe poczucie bezradności.
Nie ograniczajcie się do tych wzorów, które przedstawiłem. Bądźcie
twórczymi w wynajdywaniu własnej, niewerbalnej formy adoracji,
pobożności czy skruchy. Odkryjecie wtedy, jak wielką wartość ma
modlenie się całym ciałem. Zauważył to już przed wiekami św.
Augustyn twierdząc, że z jakiegoś tajemniczego powodu, którego nie
mógł pojąć, ilekroć wznosił ręce podczas modlitwy, czuł po chwili,
że i jego serce wznosi się do Boga. Przypomina mi to postawę
kapłana w czasie mszy świętej, który czyni dokładnie to samo -
wznosi ręce i wypowiada słowa: "W górę serca". Szkoda, że nie ma
zwyczaju, byśmy wszyscy podnosili ręce, odpowiadając: "Wznosimy je
do Pana".

Ciało w spoczynku

To, co dotychczas wam zaproponowałem, może się okazać pożyteczne,
jeśli zechcecie włączyć aktywnie wasze ciało w modlitwę; inaczej
mówiąc, jeśli zechcecie modlić się aktywnie ciałem. Może okazać
się pożyteczne w chwili, kiedy zechcecie oddać się temu, co
moglibyśmy nazwać "pobożną modlitwą".
Istnieje także inna forma modlitwy (prawdę mówiąc, wiele innych
form): modlitwa spoczynku i wytchnienia, modlitwa wyobraźni i
myślne formy modlitwy, w których ruch ciała byłby raczej
przeszkodą niż pomocą. Wtedy szuka się najwygodniejszej pozycji
dla ciała, przynoszącej uspokojenie i pomagającej przezwyciężyć
rozproszenia. W celu osiągnięcia takiego stanu odprężenia polecam
następujące ćwiczenie:
Usiądź w wygodnej pozycji (co nie znaczy, że w "niedbałej") i
połóż ręce przed sobą na kolanach. Zdaj sobie następnie sprawę z
różnych odczuć, które wymienię; odczuć, których doświadczasz, ale
w pełni ich sobie nie uświadamiasz. Uświadom sobie dotyk materiału
na twoich ramionach... Po trzech lub czterech sekundach zdaj sobie
sprawę, że dotykasz plecami materiału, albo też oparcia krzesła...
Dalej będzie odczucie twoich rąk spoczywających na kolanach...
Potem twoje uda uciskane przez krzesło... Później podeszwy twoich
stóp stykające się z butami... Uświadom sobie, siedzisz... I
powróć znów do ramion, do rąk, do mięśni, do stóp... Nie zatrzymuj
się dłużej jak trzy lub cztery sekundy na każdym z tych odczuć.
Po chwili możesz przejść do wrażeń związanych z innymi częściami
ciała. Trzeba pamiętać, byś odczuwał te wrażenia, a nie myślał o
nich. Wiele osób nie czuje niektórych części swego ciała, albo
żadnej jego części. Dysponują jedynie pewnego rodzaju "umysłową
mapą" swego ciała. Podejmując to ćwiczenie prawdopodobnie
przechodzić będą od jednego pojęcia lub obrazu (swych rąk, stóp,
pleców) do drugiego, a nie od odczucia do odczucia.
W trakcie tego ćwiczenia poczujesz, jak twoje ciało odpręża się.
Jeśli jesteś napięty, uświadom sobie każde z napięć, którego
doświadczasz. Zauważ, w jakim punkcie jesteś napięty i o jakie
napięcie chodzi; innymi słowy, na czym polega napięcie w tym
miejscu twojego ciała... To również przyniesie ci stopniowo
odprężenie fizyczne. W końcu twe ciało wejdzie w stan doskonałego
spokoju i relaksu. Pozostań w tej postawie przez jakiś czas.
Zasmakuj w niej, odpocznij... Nie ruszaj się, nawet gdybyś miał
ochotę zmienić postawę, poruszać się czy podrapać... Jeśli
pragnienie ruchu będzie stawało się coraz większe, uświadom sobie
jego siłę, siłę własnych impulsów; po jakimś czasie wszystko się
uspokoi i doznasz jeszcze większego uspokojenia ciała. Ten bezruch
stanowi znakomity punkt wyjścia do modlitwy. Teraz przejdziemy do
modlitwy jako takiej.
Oczywiście odprężenie ciała nie rozwiąże wszystkich problemów
związanych z modlitwą. Wśród nich wysuwa się na czoło
rozproszenie. Ciało jednak może ci pomóc w poradzeniu sobie z tym.
Znane jest to uprawiającym ćwiczenia jogi. Po opanowaniu postawy
"lotosu" doznają oni doskonałego uciszenia i wytchnienia nie tylko
ciała, ale i umysłu. Niektórzy mówią nawet, że w tej postawie nie
mogą myśleć. Umysł pozostaje czysty i są zdolni jedynie
kontemplować, nie myśleć. Do tego stopnia ciało może wpłynąć na
stan ducha. Postawy lotosu nie można jednak zdobyć bez trudów i
całych miesięcy ćwiczeń i dyscypliny, a do tego większość z nas
nie jest przyzwyczajona. Jednakże nie potrzeba aż takich
umiejętności, by ciało pomagało ci w zwalczaniu rozproszeń.
Oto jedno z ćwiczeń, które możesz wykonywać i które będzie ci
pomocne; polega na tym, że utrzymujesz twoje oczy lekko otwarte i
utkwione w jakiś punkt oddalony od ciebie o mniej więcej jeden
metr. Pomaga to wielu osobom. Kiedy zamkną całkowicie oczy, widzą
przed sobą biały ekran, na którym ukazują się różnego rodzaju
myśli i obrazy. Częściowe otwarcie oczu pomaga im w koncentracji.
Oczywiście wzrok nie może błąkać się z jednego miejsca na drugie
ani nie może zatrzymać się na jakimś przedmiocie poruszającym się,
bo będzie to wtedy dodatkowe źródło rozproszenia. Jeśli
stwierdzisz, że częściowe otwarcie oczu pomaga ci w modlitwie,
skieruj je na jakiś przedmiot lub w jakiś nieodległy punkt i
zanurz się w modlitwie. Ostatnia przestroga: upewnij się, czy
twoje oczy nie spoczęły na jakimś świecącym przedmiocie, bo może
się zdarzyć, że spowoduje to łagodną formę hipnozy.
Możesz zadbać jeszcze o jedno: trzymać wyprostowane plecy. Ciekawa
rzecz: zgięty kręgosłup zwiększa rozproszenia, natomiast przy
wyprostowanych plecach zdarzają się rzadziej. Słyszałem kiedyś, że
mistrzowie zen wiedzą dobrze, czy któryś z ich uczniów jest
rozproszony, czy też nie. Po prostu patrzą, czy siedzi
wyprostowany czy też zgięty. Osobiście nie jestem zupełnie pewny,
czy zgięte plecy są niezawodnym znakiem rozproszonego umysłu.
Czasem zdarzało mi się modlić w skupieniu, chociaż nie siedziałem
wyprostowany. Uważam jednak, że wyprostowane plecy pomagają bardzo
w wyciszeniu umysłu. Faktycznie, niektórzy mnisi tybetańscy
przywiązują do tego taką wagę, że polecają położyć się na plecach
podczas medytacji. Jest to znakomita rada... cały problem polega
jednak na tym, że większość znanych mi osób zasypia po kilku
minutach w takiej postawie!

Problem napięcia i niepokoju

Niestety, wielu współczesnych ludzi nie potrafi spokojnie usiąść.
Są tak niespokojni i napięci, że nie potrafią siedzieć bez ruchu
nawet kilka minut: już sama perspektywa tego powiększa w nich
napięcie. Jednakże fizyczne odprężenie i spokój podczas modlitwy
są ważne. Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że można się modlić w
ruchu, i rzeczywiście często to ma miejsce. Zwykle jednak nie
będzie to modlitwa głęboka. Zauważmy, że człowiek spacerujący tam
i z powrotem w chwili głębszej modlitwy odczuwa potrzebę
zatrzymania się, tak jakby chciał się w czymś zanurzyć. Są takie
głębokie doświadczenia mistyczne, które stają się udziałem
człowieka i które sprawiają, że chce on obracać się wkoło. Jest to
jednak wyjątek potwierdzający regułę. Zwykle głęboka modlitwa
łączy się ze spokojem ciała. Dlatego nie spacerujcie podczas
modlitwy. Jeśli jednak odczuwasz głęboką potrzebę ruchu, radzę ci
następującą rzecz:
Zdaj sobie sprawę z impulsu, którego doświadczasz. Zaobserwuj
skutki fizyczne tego stanu w twoim ciele: napięcie, konkretne
miejsce, w którym to napięcie występuje, opór z twojej strony
wobec tej potrzeby ruchu... Jeśli po kilku minutach nie odzyskałeś
spokoju, zacznij przemieszczać się powoli z jednego miejsca na
drugie w swoim pokoju w następujący sposób: wysuń do przodu prawą
nogę i bądź w pełni świadom ruchu, który wykonujesz, podnosząc
prawą stopę, stawiając ją na podłodze, przenosząc na nią ciężar
swego ciała... Następnie zrób to samo z lewą stopą. Być może, że
pomoże ci zwerbalizowanie tych ruchów: "Moja prawa stopa się
podnosi... Moja prawa stopa posuwa się do przodu... Moja prawa
stopa dotyka podłogi... Moja prawa stopa spoczywa... Moja lewa
stopa się podnosi... Moja lewa stopa posuwa się do przodu... Moja
lewa stopa dotyka podłogi... Moja lewa stopa spoczywa..." Pomoże
ci to ogromnie w wyciszeniu napięcia ciała i opanowaniu
impulsywnej potrzeby ruchu. Staraj się następnie pozostać w stałej
pozycji i spróbuj, czy możesz w niej wytrzymać tyle, by
wystarczyło ci czasu na modlitwę.
Jeśli z jakiegokolwiek powodu jesteś tak napięty i niespokojny, że
i to ćwiczenie ci nie pomoże, wówczas radzę ci spacerować tam i z
powrotem w twoim pokoju lub w spokojnym zakątku ogrodu. Pomoże ci
to zmniejszyć napięcie. Upewnij się jednak, by podczas tego
spaceru również i twoje oczy nie "spacerowały" z jednego miejsca
na drugie, utrudni ci to bowiem koncentrację i modlitwę. Pamiętaj
też, że jest to tylko chwilowa "kapitulacja" wobec twojego
niepokoju, staraj się powrócić do postawy nieruchomej i
przyzwyczajać swe ciało do spokoju i odprężenia.
Możesz robić jeszcze coś innego, jeśli musisz poruszać się: módl
się swym ciałem, tak jak o tym mówiłem wcześniej, dokonując
spokojnych ruchów. Albo zmieniaj postawę co trzy lub cztery
minuty: powoli, unikając gwałtownych ruchów, tak jak otwierają się
płatki kwiatu. Być może, że po chwili wybierzesz jedną z postaw i
nie będziesz odczuwał potrzeby zmiany.

Twoja ulubiona postawa

Po zdobyciu pewnego doświadczenia w modlitwie, wkrótce odkryjesz
najodpowiedniejszą dla siebie postawę i odtąd prawie zawsze
będziesz ją przyjmował podczas modlitwy. Doświadczenie pouczy cię
też, jak mądrze jest nie zmieniać zbyt pochopnie tej postawy.
Wydaje się rzeczą dziwną, że łatwiej możemy kochać Boga lub wejść
w kontakt z Nim przez samo przyjęcie takiej a nie innej postawy.
Właśnie o tym mówi sławny mistyk angielski Richard Rolle.
Niezależnie jaka postawa wyda ci się najbardziej odpowiednia dla
twojej modlitwy, czy będzie to klęczenie, czy stanie, czy
siedzenie, czy wreszcie rozciągnięcie się na ziemi, radzę ci nie
zmieniaj jej zbyt łatwo, nawet jeżeli na początku wydaje się
trochę bolesna. Miej cierpliwość w znoszeniu niewygody, bo warto
się na nią zdobyć ze względu na owoc modlitwy. Jedynie w tym
wypadku, gdyby uciążliwość powodowała rozproszenie, powinieneś
zmienić postawę. Zrób to jednak w sposób łagodny i powoli,
"podobnie jak płatki kwiatu, które się otwierają lub zamykają" -
według określenia jednego z hinduskich mistrzów duchowości.
Idealna postawa łączy należny szacunek wobec obecności Boga ze
spoczynkiem i uciszeniem ciała. Jedynie w praktyce modlitwy
zdobędziesz ów spoczynek, uciszenie i szacunek. Wtedy zrozumiesz,
że ciało jest cennym sprzymierzeńcem w modlitwie, a czasem nawet
dostarcza pozytywnych bodźców do niej.

Kruchość naszego życia modlitwy

Niektórym ludziom nie podoba się mówienie o "formach pomocy" dla
naszego życia modlitwy. Czyżby nasze życie modlitwy było czymś, o
co się trzeba starać, co trzeba chronić, o co trzeba zabiegać?
Czyż nie jest to zbytnia przesada tak bardzo pochylać się nad
sobą, tak bardzo czuwać nad swym życiem modlitwy i tak bardzo
otaczać je rozmaitością zabezpieczeń?
Być może. Prawdą jest jednak, że nasze życie modlitwy, podobnie
jak każda inna forma życia na naszej planecie jest bardzo kruche.
Im wcześniej to zrozumiemy, tym lepiej. Natura dostarczyła nam
wszelakiej pomocy, bez której nie moglibyśmy przeżyć. Na przykład,
jeśli ciśnienie atmosferyczne przekroczy pewną granicę - górną lub
dolną - albo temperatura nadmiernie wzrośnie lub zbytnio się
obniży, wszelkie życie (zwierząt, roślin, a nawet ludzi) zamiera.
Musimy codziennie jeść i pić oraz wypełnić nasze płuca co minutę
powietrzem, jeśli pragniemy przeżyć. Ileż trudu podejmują nauki
medyczne, by chronić nasze zdrowie i dobre samopoczucie...! Dzięki
tym wszystkim środkom zaradczym ludzie żyją dziś dłużej na ziemi i
w lepszej kondycji.
Nasze życie modlitwy nie zawsze będzie potrzebować tych wszystkich
form pomocy i wsparcia. Przyjdzie chwila, kiedy małe drzewko
przekształci się w mocne drzewo i wówczas będziemy zdolni oprzeć
się wichurom, jakie uderzają w nas, a nawet odnieść z nich
korzyść. Dopóki jednak "drzewko" rośnie, musimy je starannie
chronić i stale żywić. Być może już wiemy z własnego
doświadczenia, jak bardzo nasze życie modlitwy słabnie, a nawet
zanika, jeśli nie chronimy go poprzez skupienie, milczenie,
czytanie duchowne i wiele innych form pomocy, wydających się
ciężarem dla tych, którzy niecierpliwie czekają na owoce z drzewa,
którego nie mają czasu uprawiać.

Wybór miejsca modlitwy

Często lekceważy się miejsce, a może być ono pomocą w modlitwie.
Miejsce, które wybierzesz, może mieć znaczny wpływ na twoją
modlitwę - dobry albo zgubny. Czy nie zauważyłeś, że Jezus
wybierał sobie miejsce na modlitwę? Jeżeli nawet ktoś nie odczuwał
takiej potrzeby, odczuwał ją właśnie On - Mistrz modlitwy,
utrzymujący stały kontakt ze swym Ojcem niebieskim. Przecież
pokona wszystkie trudy wspinania się na górę, gdy zapragnie
spędzić dłuższy czas na modlitwie. Szczyt góry to ulubione miejsce
Jego modlitwy. Wychodzi na wierzchołek góry, by modlić się przed
wygłoszeniem swego Kazania na górze, wówczas kiedy szukano Go, by
uczynić Go królem, a także w dniu Jego przemienienia... Idzie
również do Ogrodu Getsemani, który jest także jednym z ulubionych
miejsc Jego modlitwy. A czasem po prostu udaje się na "miejsce
pustynne", jak to określają Ewangelie. Jezus oddala się i wybiera
sobie miejsce zachęcające do modlitwy.
Są więc pewne miejsca, które sprzyjają modlitwie. Zacisze ogrodu,
cienisty brzeg rzeki, niezmącony spokój gór, bezmiar morza,
rozświetlone gwiazdami niebo nad tarasem albo brzask poranny,
święty mrok panujący w kościele nieznacznie oświetlonym - wszystko
to nieomalże wydobywa modlitwę z naszego wnętrza.
Oczywiście nie zawsze będziemy mieli szczęście być w pobliżu
takich miejsc. Odnosi się to zwłaszcza do nas, którzy skazani
jesteśmy na mieszkanie w olbrzymich współczesnych miastach: Jeśli
jednak przebywaliśmy kiedyś w takich miejscach, możemy zawsze
zachować je w pamięci i sercu. Wystarczy powrócić do nich nawet w
wyobraźni, by otrzymać wszystkie pożytki z modlitwy, tak jakbyśmy
tam rzeczywiście przebywali. Również fotografia tych miejsc może
nam pomóc w modlitwie. Znam jednego świątobliwego i pobożnego
jezuitę, posiadającego małą kolekcję typowych zdjęć z kalendarza,
przedstawiających piękne krajobrazy. Opowiadał mi, że kiedy czuje
się zmęczony, wystarczy, że przez chwilę spogląda na nie, a
ogarnia go atmosfera modlitwy. Teilhard de Chardin mówi o
"duchowym potencjale materii". Materia jest rzeczywiście
przeniknięta duchem i czasem ujawnia się to z taką oczywistością,
jak we wspomnianych tutaj miejscach sprzyjających modlitwie, o ile
tylko jesteśmy zdolni do odkrycia w nich tego modlitewnego
potencjału.
Musimy strzec się przed pewnego rodzaju "angelizmem", który
prowadzi nas do przekonania, że wznosimy się ponad tym wszystkim i
że nie jest potrzebna nam pomoc, jaką można uzyskać podczas
modlitwy dzięki tym "świętym" lub pięknym miejscom. Potrzeba
pokory, by przyjąć prawdę, że jesteśmy zanurzeni w materii i że
zależni jesteśmy od niej również w tym, co dotyczy naszych potrzeb
duchowych. Przypominam sobie, że gdy byłem jeszcze w okresie
formacji, jeden z jezuitów mówił nam: "My, jezuici, popełniamy
błąd, kiedy staramy się pomóc ludziom świeckim w modlitwie.
Uważamy, że podobnie jak my nie potrzebują oni żadnych pomocy do
modlitwy. Świeccy potrzebują jednak takiej pomocy, jak atmosfera
skupienia - atmosfera kościoła z figurami i obrazami, kierującymi
myśl ku Bogu. U nas jezuitów sprawa ma się nieco inaczej ze
względu na naszą intelektualną formację. Możemy przerwać pracę
przy biurku i zanurzyć się w modlitwie, otoczeni książkami,
papierami, całą tą atmosferą codziennej pracy". Dysponując pewnym
doświadczeniem w prowadzeniu jezuitów w życiu modlitwy i życiu
duchowym jestem absolutnie przekonany, że ten poczciwy ojciec miał
rację w tym, co mówił o świeckich, mylił się jednak co do
współbraci jezuitów, którzy ostatecznie też są tylko ludźmi i
podobnie jak ludzie świeccy potrzebują odpowiedniego miejsca i
atmosfery do modlitwy. A nawet potrzebują w większym stopniu,
właśnie ze względu na swą formację, czasem zbyt
przeintelektualizowaną.
Św. Ignacy w Ćwiczeniach duchownych zaleca, by dla uzyskania
większego owocu duchowego w pierwszym Tygodniu rekolekcji
("skruchy, boleści duszy, łez z powodu swoich grzechów" - CD 4),
rekolektant zamknął okiennice swego pokoju, stwarzając mrok wokół
siebie (por. CD 79). Starajcie się zrobić to samo. Albo posuńcie
się jeszcze dalej i pozostańcie w absolutnie ciemnym pokoju
oświetlonym jedynie świecą. Zacznijcie się modlić i zauważcie, czy
ma to jakiś wpływ na modlitwę (nie wpatrujcie się jednak zbytnio w
płomień, bo moglibyście wejść w trans hipnotyczny). Myślę, że
spożywanie wieczerzy wigilijnej przy zapalonych świecach stwarza
atmosferę, która wpływa na stan naszej duszy, podobnie jak światło
rtęciowe wywołuje wrażenie odwrotne. Zauważcie, jaki wpływ ma na
was dzień pochmurny, a jaki dzień jasny i słoneczny po całym
tygodniu opadów, kiedy wszystko odżywa. Zrozumiecie wtedy, że cała
ta "materia" warunkuje nas bardzo głęboko i wpływa na stan naszej
duszy, na nasze samopoczucie. Zrozumiało to wielu świętych i
odniosło z tego znaczną duchową korzyść.

Modlitwa w tym samym miejscu - "święte" miejsca

Chciałbym wam teraz zaproponować coś, co zdziwi tych, którzy tego
nie doświadczyli. Radzę, byście w miarę możliwości modlili się w
jednym z wymienionych przeze mnie miejsc (gdzie odsłania się
piękno natury) albo też w miejscu "świętym", to znaczy w miejscu
przeznaczonym na modlitwę - w kościele, kaplicy, oratorium. Jeśli
okaże się to niemożliwe, znajdźcie sobie jakiś zakątek w swoim
pokoju lub domu i módlcie się tam codziennie. Miejsce to będzie
miało dla was charakter sakralny i po jakimś czasie zauważycie, że
modlicie się tam z większą łatwością niż gdziekolwiek indziej.
Stopniowo rozwiniecie w sobie coś, co nazwałbym "wyczuciem miejsc
świętych". Zauważycie, jak pomagają w modlitwie miejsca uświęcone
obecnością ludzi świętych i zrozumiecie powód pielgrzymowania do
nich. Znam ludzi, którzy po wejściu do jakiegoś domu zdolni są
dosyć dokładnie określić duchową atmosferę zamieszkującej w nim
wspólnoty, ponieważ "czują ją w powietrzu". Początkowo nie chciało
mi się w to wierzyć, dowody jednak były zbyt przekonywające, by
można było dłużej w to wątpić.
Pewnego razu odprawiałem rekolekcje pod kierunkiem buddyjskiego
mistrza, który powiedział nam, że prawdopodobnie łatwiej się nam
będzie modlić w oratorium niż w pokojach. Ku wielkiemu zaskoczeniu
stwierdziłem, że to prawda. Przypisywał on to "dobrym wibracjom" w
tym pokoju, które były rezultatem naszych modlitw. Ja natomiast
przypisywałem to autosugestii, temu, że zaproponował to mistrz.
Kiedy wkrótce potem dawałem podobne rekolekcje grupie jezuitów,
pilnowałem się, by nie podsuwać żadnych rad co do miejsca
modlitwy. I zdziwiłem się ogromnie, gdy wielu z rekolektantów
spontanicznie wyznało mi, że łatwiej przychodzi im medytować oraz
odnaleźć wewnętrzny pokój w kaplicy niż w pokojach.
Przypominam sobie również, co powiedział mi później jeden ze
współbraci jezuitów: dawał rekolekcje w pewnej miejscowości,
niedaleko od miejsca, gdzie żył pewien sannyasi (świątobliwy
hinduista), który po zakończeniu rekolekcji przyszedł do niego i
zapytał: "Co robiliście w waszym domu codziennie wieczorem między
godziną dziewiątą a dziesiątą? W moim domu zauważałem, jak
wzrastała wibracja"... Jezuita nie mógł się nadziwić: co noc, od
godziny dziewiątej do dziesiątej wszyscy rekolektanci gromadzili
się w kaplicy na Godzinę Świętą przed Najświętszym Sakramentem.
Jak mógł to wyczuć ów świątobliwy sannyasi na odległość, po
drugiej stronie ulicy, kiedy nikt mu o tym nie mówił?
W związku z tym chciałbym poruszyć następującą sprawę: wiele osób
obdarzonych jest szczególnym charyzmatem modlitwy przed
Najświętszym Sakramentem. Ich modlitwa jakby ożywia się w
obecności Eucharystii. Słyszeliśmy o świętych, którzy doświadczali
tego charyzmatu w stopniu tak intensywnym, że potrafili określić,
jakby instynktownie, czy Najświętszy Sakrament znajdował się w
jakimś miejscu czy też nie, chociaż nie było żadnych oznak
zewnętrznych. Potrafili też rozpoznać, czy hostia jest
konsekrowana czy też nie, znów dzięki temu szczególnemu
instynktowi, jaki budził się w nich wobec Eucharystii. Być może,
że wy sami nie macie takiego charyzmatu w stopniu tak głębokim,
ale może potraficie zauważyć, że inaczej modlicie się przed
Najświętszym Sakramentem. Jeśli tak jest, radzę wam, byście
"wykorzystali" ten charyzmat i nie pozwolili mu umrzeć. Przyniesie
on ogromne błogosławieństwa duchowe. Módlcie się przed
Najświętszym Sakramentem zawsze, ilekroć tylko macie okazję.
I jeszcze ostatnia uwaga odnosząca się do miejsca modlitwy:
niezależnie od tego, gdzie się modlicie, starajcie się o to, by
było to miejsce czyste. Czytałem kiedyś książkę buddyjską o
medytacji, w której podawano szczegółowe i konkretne instrukcje na
temat przygotowania miejsca do medytacji: "Zamieć dobrze i zmyj
starannie to miejsce, a następnie rozłóż na nim czyste
prześcieradło; potem weź kąpiel, by oczyścić swe ciało i ubierz
się lekko w czystą odzież; zapal kilka kadzielnych pręcików, by
nasycić powietrze miłym zapachem. Teraz możesz zacząć medytację".
Naprawdę znakomita rada! Nie zauważyliście, jak zaniedbany ołtarz,
stare i brudne szaty liturgiczne kapłana i taki sam obrus na
ołtarzu oddziaływają na naszą gorliwość podczas sprawowania
Eucharystii? Nie dopuszczajcie do tego (zobaczycie, jak odmienią
sytuację siostry zakonne, które potrafią o to zadbać). Starajcie
się, by wszystko było nienagannie czyste (ołtarz, posadzka,
kielich, świeczniki); niech na ołtarzu będzie śnieżnobiały obrus,
a kapłan niech założy proste, ale miłe dla oka szaty liturgiczne,
a wydawać się wam będzie, że dokonała się w was wewnętrzna odnowa!
Wszedłem kiedyś do małej buddyjskiej świątyni w Himalajach. Przed
posągiem Buddy zauważyłem kilka srebrnych naczyń różnej wielkości,
doskonale wyczyszczonych i napełnionych krystaliczną wodą. Zrobiło
to na mnie ogromne wrażenie i do dziś pamiętam ten widok. Poczułem
się wtedy bliżej Boga.
Zwracajcie więc uwagę na miejsce sprawowania przez was kultu.
Wkrótce zauważycie, jaki to ma zbawienny wpływ na waszą modlitwę.

Pomoce w modlitwie: czas

Powiedziałem wam w poprzedniej konferencji, że większość z nas
niechętnie przyjmuje do wiadomości nasze uzależnienie od materii i
konieczność dostosowania się do tego faktu. Na pozór wydaje się,
że materia ogranicza nas, a głównie naszą wolność. Dlatego
niechętnie wybieramy miejsce, które by zachęcało do modlitwy,
dlaczego nie mielibyśmy się modlić w jakimkolwiek miejscu i
dlaczego mamy się przejmować miejscem na modlitwę? Niechętnie też
szukamy pomocy dla naszego ciała, postawy sprzyjającej modlitwie,
dlaczego pierwsza lepsza postawa nie jest dobra? Dlaczego mamy się
aż tak od ciała uzależniać?
Prawdopodobnie jednak najoporniej przyjmujemy naszą zależność od
czasu. Czy nie byłoby to cudowne, gdybyśmy nie potrzebowali czasu
na modlitwę i mogli ją zmieścić w jednej, "kompaktowej" minucie, a
potem mieli spokój? Przecież tyle mamy roboty, tyle książek do
przeczytania, tyle spraw do załatwienia, tyle spotkań z różnymi
ludźmi... Dla wielu z nas 24 godziny na dobę to zbyt mało, aby
wszystkiemu podołać. Dlatego wydaje nam się, że należy oszczędzić
kosztem modlitwy tak cenny czas. Gdyby tak wynaleziono "modlitwę
ekspresową", podobnie jak mamy "kawę ekspresową" albo "herbatę
ekspresową"! Czy nie lepiej przyjąć do wiadomości, że "wszystko,
co robimy, jest modlitwą"? W ten sposób uniknęlibyśmy
jakichkolwiek trudności.
Jednak w miarę upływu miesięcy i lat przekonujemy się, że ta
zasada po prostu nie funkcjonuje. Nie istnieje "modlitwa
ekspresowa", podobnie jak nie istnieją "związki ekspresowe". Jeśli
pragniemy zbudować jakiś głęboki i trwały związek, musimy
poświęcić temu cały nasz czas. Tak samo jest z modlitwą, która w
końcu jest relacją z Bogiem. W miarę upływu lat zrozumiemy
również, że oszukiwaliśmy się, uspokajając samych siebie i
wierząc, że wszystko, co robimy, jest modlitwą. Precyzyjniej
byłoby powiedzieć, że wszystko, co robimy, powinno być modlitwą.
Niestety, to co powinno być i co jest rzeczywistością w życiu
wielu świątobliwie modlących się ludzi, nie jest jeszcze
rzeczywistością dla nas. Po prostu nie osiągnęliśmy jeszcze tej
głębi ścisłego zjednoczenia z Bogiem, które jest konieczne do
tego, aby każde nasze działanie było modlitwą, zanim podjęliśmy
program "wszystko jest modlitwą".
Prawdopodobnie lepiej byłoby stwierdzić, że istnieją dwie główne
przeszkody, utrudniające współczesnemu człowiekowi modlitwę:
nerwowe napięcie, które uniemożliwia mu trwanie w spokoju; brak
czasu. Człowiek dzisiejszy znajduje się pod presją wielu wymagań i
niestety skłonny jest do przekonania, że modlitwa jest stratą
czasu, zwłaszcza kiedy nie przynosi natychmiastowych rezultatów,
dostrzegalnych za pomocą rozumu, serca i zmysłów.

Rytm modlitwy: kairós zamiast chronos

Jeżeli nie otrzymaliśmy od Pana szczególnego daru modlitwy
(doświadczenie poucza mnie, że jest to dar raczej rzadki),
będziemy musieli poświęcić sporo czasu na modlitwę, jeśli
pragniemy poczynić w niej postępy i pogłębić nasz związek z
Bogiem. Nauka modlitwy przypomina dokładnie uczenie się i
opanowanie każdej innej sztuki czy umiejętności. Wymaga znacznej
praktyki, mnóstwa czasu i cierpliwości, ponieważ rano czujesz się
podniesiony na duchu, a wieczorem przygnębiony; dziś wydaje ci
się, żeś dokonał znacznych postępów, a jutro będziesz miał
wrażenie, żeś ugrzęznął na mieliźnie. Wreszcie modlitwa domaga się
regularności, nieomal codziennej. Jeśli chcesz się nauczyć grać w
tenisa lub na skrzypcach, jest nie do pomyślenia, byś jednego dnia
poświęcił temu wiele czasu, a następnego nawet o tym nie pomyślał.
Byłoby absurdem, gdybyś grał tylko wtedy, gdy masz na to ochotę.
Musisz grać regularnie, czy ci się to podoba czy też nie, by twe
ręce i ciało dostosowały się doskonale do rakiety czy smyczka i
byś rozwinął w sobie ów "szósty zmysł", który pozwoli ci zostać
"wirtuozem". Jeśli trenujesz lub studiujesz "od przypadku do
przypadku", sporadycznie, nie osiągniesz nigdy biegłości w sztuce.
Po prostu będziesz tracił czas. Jeśli pragniesz zostać mistrzem w
tej sztuce - modlenie się tylko wtedy, gdy przyjdzie ci na to
ochota, jest tak samo złe jak niesystematyczne granie. Im mniej
się modlisz, tym gorzej będziesz się modlił.
Przed laty była w modzie teoria, którą określano nazwą "rytm
modlitwy" i która według mnie wyrządziła wiele szkody
(przynajmniej w moim wypadku). I chociaż teoria ta straciła już na
popularności wśród księży, zakonników i zakonnic, mam wrażenie, że
nadal jest praktykowana i wyrządza straty. Dlatego chciałbym tu o
niej powiedzieć kilka słów krytyki. Oczywiście nie jestem
przeciwny wszystkim teoriom, określanym jako "rytm modlitwy".
Jestem przeciwny tej konkretnie, o której zaraz powiem.
Zgodnie z tą teorią ludzie uformowani są tak, że różnią się w
sprawach modlitwy, podobnie jak w kwestii ćwiczeń fizycznych. Nie
ulega wątpliwości, że wszyscy musimy wykonywać pewne ćwiczenia
fizyczne dla zachowania zdrowia. Jedni jednak potrzebują ich
więcej, inni mniej. Niektórzy potrzebują codziennych ćwiczeń. Inni
nie. Podejmują je w sposób nieregularny, gdy czują, że ciało tego
wymaga. Regularne ćwiczenia, prowadzone zgodnie z ustalonym
programem, wydają się tak nieracjonalne (chociaż nie tak
szkodliwe) jak odżywianie się według z góry założonego planu.
Trzeba jeść, kiedy się jest głodnym. W przeciwnym razie postępuje
się nierozsądnie, a ponadto można sobie zaszkodzić.
Podobnie według wspomnianej teorii ma się sprawa z modlitwą. Nie
ulega wątpliwości, że na modlitwę potrzeba czasu. Rodzi się
pytanie - ile czasu i w jakiej porze. Powinien to być za każdym
razem długi odcinek czasu: godzina lub dłużej? Raz dziennie albo
nawet częściej? Oznaczałoby to modlitwę zgodną z chronometrem, a
nie z poruszeniem łaski i osobistymi potrzebami duchowymi. W
języku greckim występują dwa słowa oznaczające czas: chronos -
oznacza ilość czasu (godziny, minuty, sekundy...) oraz kairós -
oznacza godzinę łaski, a nie godzinę zegarową. W tym sensie Jezus
mówi o swoim "czasie" lub swojej "godzinie". Mówi o swoim kairós,
o czasie wyznaczonym przez Boga, o godzinie łaski. Otóż zgodnie z
tą teorią powinniśmy się modlić nie według wcześniej ustalonego
programu, lecz zgodnie z naszym osobistym kairós. Poszukujmy czasu
łaski, wsłuchujmy się w głos Boga zapraszającego nas do modlitwy,
bądźmy wrażliwi na nasze osobiste potrzeby duchowe i kiedy
usłyszymy wezwanie albo będziemy czuć potrzebę, oddajmy się
wówczas modlitwie i poświęćmy jej cały konieczny czas, by
zaspokoić tę potrzebę lub odpowiedzieć na Boże wezwanie.
Teoria ta wydaje się atrakcyjna, ponieważ wydaje się rozsądna.
Muszę stwierdzić z przykrością, że sam "nawróciłem" się na tę
teorię i praktykowałem ją przez kilka lat, co w sumie wyrządziło
niemało szkód w moim życiu duchowym. Nie znam też żadnej osoby
wśród księży, zakonników i zakonnic, znajdujących się pod moim
kierownictwem duchowym, która odniosłaby korzyść z tej teorii.
Pozwólcie, że wam to wytłumaczę.
Przede wszystkim, jak już wspomniałem, im mniej się modlisz, tym
robisz to gorzej. Zawsze będziesz odkładał modlitwę na inną
chwilę. Dziesiątki spraw zajmują ci czas i uwagę. Masz tyle spraw
pilnych, niespodziewanych, prowadzących do przełomu... Wkrótce
zobaczysz, że już od dawna nie znajdujesz czasu na modlitwę, że
się nie modlisz oprócz - być może - mszy św. i innych czynności
liturgicznych. Stopniowo zaczynasz tracić ochotę na modlitwę.
Twoja "tężyzna modlitewna" albo "zdolności do modlitwy" zanikają,
jeśli można się tak obrazowo wyrazić; być może oprócz chwil, kiedy
rozpaczliwie potrzebujesz Boga, praktycznie żyjesz bez modlitwy.
Podtrzymuję opinię, że człowiek jest istotą modlącą się. Gdyby
tylko był zdolny wyciszyć w sobie cały hałas i zgiełk, gdyby mógł
odnaleźć samego siebie, z jego serca wytrysnęłaby spontanicznie
modlitwa. Niestety, człowiek nosi w swym wnętrzu również głęboko
zakorzenioną niechęć do modlitwy. Wielokrotnie postanawia modlić
się, odnaleźć się i pojednać ze sobą, stanąć przed Bogiem,
jednocześnie jednak odczuwa opór - ledwie dosłyszalny głos
odciągający go od modlitwy. Czyż nie doświadczyliśmy tego, kiedy
wbrew temu głosowi decydowaliśmy się na modlitwę, odczuwaliśmy
wtedy znów, i to wielokrotnie, pokusę, by sobie dać z tym spokój,
by wyjść z kaplicy lub innego miejsca modlitwy, opuścić cały ten
obcy nam świat, w którym zanurzyliśmy się, i powrócić do znajomych
widoków, dźwięków i codziennych zajęć - powrócić do świata, w
którym czujemy się jak u siebie?
Doszliśmy tak do drugiego argumentu przeciw teorii "módl się,
kiedy masz na to ochotę". Powiedziałem już, że niebezpieczeństwo
polega na tym, iż coraz rzadziej będziesz odczuwał potrzebę
modlitwy i coraz mniej będziesz na nią wrażliwy. Wspomniałem
również, że odczuwamy także inne wezwanie, gnieżdżące się również
w naszej świadomości - wezwanie odciągające nas od modlitwy. Św.
Ignacy, gdy mówi w Ćwiczeniach duchownych o tym głosie
odciągającym nas od modlitwy, twierdzi, że jest to jedno z
typowych doświadczeń osoby pragnącej powierzyć się Bogu i życiu
modlitwy. Ignacy mówi również, że mamy okresy pociechy, kiedy
modlitwa wydaje się łatwa i przyjemna, ale także są takie momenty,
które nazywa "oschłościami", podczas których modlitwa staje się
bardzo trudna. Tracimy wtedy ochotę do modlitwy, a nawet odczuwamy
wobec niej wstręt. Ignacy mówi, że kiedy to następuje, zamiast
ustąpić i rezygnować z modlitwy z zamiarem powrócenia do niej w
bardziej sprzyjającym czasie, musimy uświadomić sobie, że chodzi w
tym wypadku o atak złego ducha i że musimy mu stawić opór: a) nie
skracając w żadnym wypadku czasu przeznaczonego na modlitwę; b)
nie wprowadzając żadnych zmian w naszym programie modlitwy; c)
dodając nawet nieco czasu do wcześniej zaplanowanego na modlitwę.
Ta ostatnia rada okazuje się bardzo celowa również z punktu
widzenia psychologicznego, bo jeśli wiesz, że jakakolwiek
skłonność do rezygnacji z modlitwy cię zwycięży, prawdopodobnie
sam będziesz ją prowokował" nawet nieświadomie. Natomiast jeśli
tej skłonności przeciwstawisz stanowczość oraz zwiększysz czas
modlitwy, to zacznie ona jakoś ustępować.
Św. Ignacy oczywiście podchodzi do tego problemu w sposób
całkowicie odmienny od krytykowanej tu przeze mnie teorii. Nasze
doświadczenie ukaże nam mądrość spojrzenia Ignacego i duchowe
korzyści płynące z jego rad. Wiele osób opowiadało mi, jak trwali
na modlitwie, zwalczając rozproszenia, odrzucając pokusę, aby
powstać i pójść sobie. Nie zwracali uwagi na natarczywy głos,
który przekonywał ich, że tracą czas, umacniali swą wolę wytrwania
aż do końca przez cały czas... i nagle, w sposób tajemniczy,
wszystko ulegało gwałtownej zmianie, ogarniało ich światło, Boża
łaska i miłość. Gdyby wcześniej zrezygnowali myśląc, że to nie
jest ich kairós, straciliby ten ogrom łask, który Bóg przeznaczył
dla nich na końcu modlitwy jako nagrodę za ich trud i za wierność.
Przypominam sobie teraz młodego jezuitę, seminarzystę, któremu
dane było przeżyć głębokie doświadczenie Chrystusa. Doświadczenie
to miało decydujący wpływ na jego życie duchowe. Pewnego dnia
zdobył się na to, o czym przed chwilą mówiłem - oparł się pokusie
niechęci i rozproszeń, i rezygnacji z modlitwy. Udał się wieczorem
do kaplicy, aby wypełnić swój "obowiązek" godzinnej modlitwy. Po
dziesięciu minutach zaczął doświadczać tego, co zdarzało mu się
często, nieomal zawsze ilekroć udał się na modlitwę: odczuł wielką
chęć zostawienia wszystkiego i wyjścia z kaplicy. Tym razem jednak
nie poddał się temu, nie tyle z powodów prawdziwie duchowych, ile
bardziej praktycznych. Po prostu nie miał tego wieczoru co robić i
było mu naprawdę wszystko jedno, czy strawi czas w kaplicy czy też
w swoim pokoju. Wytrwał do końca. I oto dziesięć minut przed
końcem modlitwy stało się! Chrystus wkroczył w jego życie i
świadomość jak nigdy dotychczas, wypełniając mu umysł i serce
świadomością swej podnoszącej na duchu obecności. Oto przykład
człowieka, który z wdzięcznością wspomina, że nie poszedł za tym,
co mógł uważać za swój "rytm modlitwy". Można przytoczyć wiele
podobnych przykładów. Jestem pewny, że wszyscy, którzy mnie
słuchacie, macie podobne doświadczenia. Nie wystarczy jednak moje
słowo: starajcie się sprawdzić to w ciągu sześciu miesięcy, i
zobaczycie, jak to jest w waszym wypadku.
Mam jeszcze trzeci i ostatni powód, by przeciwstawić się teorii
rytmu modlitwy: kiedy ktoś dokonał pewnych postępów w życiu
modlitwy, prawdopodobnie dochodzi do tego, co autorzy nazywają
"modlitwą wiary". Jest to forma modlitwy, w której człowiek zwykle
nie doświadcza jakiejś wyraźnej pociechy. Zazwyczaj odczuwa wielką
chęć modlitwy, ale w chwili gdy ją podejmuje, czuje jakąś pustkę,
i ma wrażenie, że traci czas. Doznaje pokusy, by przerwać modlitwę
i odłożyć ją na później. Taki człowiek nie powinien przerywać
modlitwy, winien ją kontynuować. Nawet jeżeli ma wrażenie, że
traci czas, jest to naprawdę istotne. Rozgrywa się bowiem w jego
życiu coś, o czym może nawet nie wie: stopniowo przyzwyczaja się
do innej kategorii pociechy, która w tym momencie wydaje się
przypominać jedynie oschłości. Jego wzrok duchowy uczy się w
sposób bolesny dostrzegać światło tam, gdzie obecnie wydają się
zalegać tylko ciemności. Inaczej mówiąc, nabiera nowej
wrażliwości, nowego "smaku" w sprawach dotyczących modlitwy. Gdyby
opowiedział się za teorią "módl się, kiedy masz na to ochotę",
naraziłby się na to, że nie odczuje zachęty do modlitwy w ogóle
lub - ściślej mówiąc - usłyszy zaproszenie, ale utraci ochotę do
modlitwy w chwili, w której temu zaproszeniu ulegnie. I to właśnie
w okresie, kiedy czyni postępy w sztuce modlitwy, kiedy wznosi się
na jej wyższy poziom - prawdopodobnie poddałby się.

Powinienem znacznie więcej powiedzieć o dwóch ostatnich
przyczynach: o konieczności i mądrości zasady, by modlić się
raczej więcej niż mniej w wypadku duchowych oschłości oraz cały
problem "modlitwy wiary". Na razie mówiłem o nich po to, by
odrzucić teorię, którą zajęliśmy się. Istnieje jednak pewien punkt
w jakiś sposób związany z "modlitwą wiary", który chciałbym tutaj
podkreślić. Otóż: zwykle prawdziwie duchowy człowiek odczuwa stale
pragnienie modlitwy. Pragnie zostawić wszystko, by w milczeniu
rozmawiać z Bogiem, wejść w kontakt z Istotą Nieskończoną,
Odwieczną, która jest fundamentem naszego życia i naszym Ojcem,
Źródłem całego naszego życia, naszego szczęścia i siły. Nie znam
żadnego świętego, który nie odczuwałby tego stałego pragnienia,
tej nieodpartej potrzeby, tej nieomal wrodzonej ochoty do
modlitwy. Nie oznacza to, że zawsze tak robili! W żadnym wypadku.
Wielu z nich było zbyt zajętych w wypełnianiu dzieła, które Bóg im
zlecił i nie mieli czasu, by w pełni zaspokoić to pragnienie.
Pomimo to nie zanikało ono, lecz stwarzało w nich pewne święte
napięcie. Kiedy więc modlili się, odczuwali pragnienie, by powstać
i wziąć się do wielkich dzieł dla Chrystusa. A kiedy pracowali dla
Chrystusa, odczuwali pragnienie, by wszystko zostawić i przestawać
jedynie z Nim samym. Św. Paweł - choć w innym kontekście - wyraża
doskonale to napięcie, gdy mówi nie o modlitwie, ale o swym
pragnieniu, by umrzeć i być z Chrystusem. Zwraca się do Filipian:
"Dla mnie bowiem żyć - to Chrystus, a umrzeć - to zysk. Jeśli
bowiem żyć w ciele - to dla mnie owocna praca, co mam wybrać? Nie
umiem powiedzieć. Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść,
a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele -
to bardziej dla was konieczne. A ufny w to, wiem, że pozostanę, i
to pozostanę dla was wszystkich, dla waszego postępu i radości w
wierze" (Flp 1, 21-25). Paweł był niezwykle czynnym człowiekiem,
głęboko zaangażowanym w swoją pracę i w życie pierwotnych
Kościołów. A jednak odczuwał to napięcie między koniecznością
kontynuowania pracy a pragnieniem pozostania z Chrystusem.
To samo można powiedzieć o innych, nadzwyczaj aktywnych świętych,
jak św. Franciszek Ksawery lub św. Jan Maria Vianney, który musiał
stale pokonywać pokusę opuszczenia parafii i zostania
pustelnikiem, by mógł poświęcić cały czas dla Boga. To intensywne
pragnienie odejścia i pozostania sam na sam z Bogiem:sprawia, że
całe życie i działalność apostoła stały się modlitwą i że
pogrążony jest on nieustannie w atmosferze modlitwy. Mahatma
Gandhi wyrażał to takim oto twierdzeniem, że mógłby doskonale
spędzić całe dni nie przyjmując żadnego pokarmu, ale nie mógłby
przeżyć ani jednej minuty bez modlitwy. Mówił, iż ze względu na
sposób życia, jaki obrał, oszalałby, gdyby uniemożliwiono mu
modlitwę choćby przez minutę.
Być może to jest powód, dla którego my sami nie odczuwamy tej
stałej konieczności modlitwy i dajemy się uwodzić takim teoriom,
jak ta. Nie żyjemy bowiem radykalizmem, jakiego domaga się od nas
Ewangelia. Nie odczuwamy, więc stałej potrzeby szukania pokarmu,
pomocy i energii, której tylko modlitwa może nam dostarczyć. Nie
mamy "głodu" modlitwy. Odczuwamy ten głód tak niezwykle rzadko,
ponieważ tyle rzeczy i spraw wypełnia nasz umysł i świadomość -
nasze światowe pragnienia, interesy i przyjemności, a nawet nasze
problemy i zmartwienia. Jesteśmy zbyt przepełnieni tym wszystkim,
by poczuć wielką pustkę w naszym sercu i jednocześnie wielkie
pragnienie Boga, który wypełniłby ją.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
3 dodatek 07
10 Dodatek E Ćwiczenia
sys akw?nych dodatek a
Dodatek C Kolejność operatorów
7 Dodatek
dodatek F (6)
dodatek C (2)
2368anew dodatek1

więcej podobnych podstron