rozkaz zabic anno 1911









Krzysztof Kąkolewski - Rozkaz zabić anno 1911







Krzysztof Kąkolewski

Rozkaz zabić anno 1911
 
 
I
Przerzucając stare roczniki czasopism
odnajdujemy pierwiastki naszego dzisiejszego życia, spostrzeżenia, które my
czynimy na nowo, uważając je wyłącznie za nasze odkrycia i niepokoje.
Coraz więcej coraz węższych dziedzin życia,
specjalizacja zajęć i zawodów, z drugiej strony - walka o istnienie doprowadziła do
tak szalonej konkurencji, że zasklepienie coraz groźniejszym się wydaje, poszła
w kąt sztuka, na półki filozofia. Nie należy zamykać oczu na niebezpieczeństwo,
które grozi przyszłości - pisze "Świat" pół wieku temu. "Więcej
wypadków w poniedziałki". "Biedne szkapy znikną niedługo zupełnie z
powierzchni ziemi, wyparte przez samojazd". "Sztuka stosowana w urządzeniu
mieszkań przez artystów uszlachetni zmysł artystyczny w masach". Często
zastanawiają się, jak ich ocenią następcy - za pół wieku. Niepokoją się
o ocenę przyszłych pokoleń.
Troszczą się więc o sprawy przyszłości nie
na żarty, niepokoją o nową broń niemiecką, odprowadzają na wieczny
spoczynek Tołstoja, Konopnicką: jest połowa roku 1910.
Na sąsiednich szpaltach narasta jednak - w
pozornie oderwanych od siebie wątkach, małych notatkach, artykułach,
sensacyjnych reportażach, początkowo bez związku ze sobą, ponieważ dopiero
przyszłość miała przynieść połączenie owych wątków - niezwykła
sprawa, która miała dokonać wielkiego
wstrząsu w polskiej opinii publicznej.
Reporter zbadawszy akt oskarżenia, materiały
śledztwa, zeznania na procesie, może stwierdzić, że i on, pisząc w pięćdziesiąt
lat później, wielu rzeczy nie wie. Przeszłość, nieodgadniona, nigdy
już ich nie odkryje.
Tę niezwykłą, wielowątkową, wielowarstwową
historię należy relacjonować cofnąwszy się aż do odległego poranka 23 października
1909 roku. Bracia paulini jasnogórscy, którzy wczesnym rankiem tego dnia
otworzyli kaplicę, zauważyli z przerażeniem, że cudowny obraz, zawsze świetlisty
i migocący - zmatowiał. Jak potem opowiadali oficerom rosyjskiej policji śledczej
- nawet nie śmieli się zbliżyć, badać, podnieśli tylko krzyk, na który
zbiegła się reszta zgromadzenia, aby stwierdzić, że złote korony nad głowami
Matki Boskiej i Dzieciątka, wysadzane drogimi kamieniami, zostały wyłamane,
a z Matki Boskiej zdarto sukienkę z pereł. Znikły wota. Ogrom przestępstwa
mierzono nie tylko śmiałością świętokradców, którzy targnęli się właśnie
na Jasną Górę, ale i ogromem łupu. Ilość pereł była wielka, złodzieje w
pośpiechu nie zauważyli nawet, że uronili 14 pereł.
Zaraz też policja zaczęła odtwarzać drogę złoczyńców
do kaplicy. Dostali się tam skomplikowanymi zakamarkami w starych budynkach
klasztornych, wybierając jednocześnie - i to było już od razu, pierwszego
dnia, uderzające - najdogodniejszą trasę. Było więc jasne, że kradzieży
dokonali ludzie obznajmieni z rozkładem budowli. Przy bliższym badaniu śladów
okazało się, że świętokradcom znane były najtajniejsze szczegóły
konstrukcji kaplicy: linę, którą pozostawili na miejscu przestępstwa, a po
której musieli się opuścić z balkonu na posadzkę kaplicy, umocowali na pręcie
żelaznym, którego nikt z zewnątrz - pątnicy czy modlący się - nie mógł
zauważyć. To zwróciło uwagę na ten fragment konstrukcji. Dokładne badanie
wykazało, że sznur wcale nie był złodziejom potrzebny i ów pręt wystarczył
w zupełności do opuszczenia się z galeryjki. Wtedy wyciągnięto rewelacyjny
wniosek: pozostawiona drabinka, a także i inne ślady pozorowały tylko włamanie
i miały posłużyć do zmylenia prowadzących śledztwo. "Kurier
Poranny" pisał: Prowadzi to do przypuszczenia, że
kradzież popełniona została przez kogoś, kto znając dokładnie klasztor...
po spełnieniu kradzieży potrafił się w nim ukryć.

Policja znajduje też porzucony sznur sztucznych
pereł. Jakim sposobem złodziej w ciemności odróżnił je od prawdziwych? Czyżby
znał skądś klejnoty, które kradł?
22 maja 1910 roku następuje powtórna koronacja
zbezczeszczonego obrazu. Zostaje ona przekształcona przez kler w ogromną
imprezę polityczną. Krakowski "Czas" pisał: Jasna Góra obecnie stała
się fortecą polskiej myśli narodowej. Biskup Zdzitowiecki wykorzystał
okradzenie obrazu do stwierdzenia, że wypadki ostatnich czasów
wyprowadziły lud do walki ekonomicznej. Rzucono ziarno nienawiści klasowej.
Ulica święciła triumf, powoli zrodziło się rozbójnictwo i wałka o pieniądz
z pogwałceniem uczuć religijnych, rodzinnych i narodowych.

Winą za świętokradztwo obciążył biskup
Zdzitowiecki ruch robotniczy. Jednocześnie jednak świętokradztwo było
wykorzystywane przez część hierarchii kościelnej w Polsce w rozgrywkach wewnętrznych.
Od dawna przeor klasztoru jasnogórskich paulinów o. Euzebiusz Rejman popadł w
niełaskę wierzchołków polskiej hierarchii katolickiej, próbując uniezależnić
się od niej i uznawać tylko zwierzchnictwo Rzymu nad sobą. Rzym odnosił się
do niego przychylnie, co tym bardziej gniewało obrażone pomijaniem "drogi służbowej"
polskie władze kościelne. Okradzenie obrazu nie przynosiło paulinom chwały i
ułatwiło zadanie wrogom: obciążyło o. Rejmana szeregiem zarzutów. Wreszcie
odwołano długoletniego przeora. "Świat" dość przejrzyście pisał
przed pięćdziesięciu laty:
O. E. Rejman naprawił
zrujnowane budowle, otoczył wały Stacyami Męki Pańskiej. Jego rządy stanowią
prawdziwą epokę. Nowy przeor był świeckim kapłanem. Zakonnikiem został
przed 5 laty dopiero. Jemu teraz przypadła infuła...
Prasa coraz rzadziej przynosiła wiadomości o pościgu
za sprawcami świętokradztwa. Kilkakrotnie informowano o ujęciu przestępców,
za każdym razem wiadomość okazywała się fałszywa.
Obok ostatniej wiadomości o poszukiwaniu świętokradców,
nadanej z Kijowa, widnieje na drugiej kolumnie "Kuriera Porannego" z
dnia 2.VII.1910 roku inna wiadomość, która przyćmiewa sensacyjnością
tamtą: w pobliżu wsi Zawady, w powiecie radomskim, dokonano makabrycznego
odkrycia. Miejscowi wieśniacy zauważyli, że na powierzchni kanału pływa
jakaś dziwna skrzynia. Kiedy w asyście strażnika ziemskiego wydobyto ją,
okazała się ona ceratową sofą, zaszytą w rogoże. Do sofy, skrępowany i
owinięty w stare futro, przywiązany był trup mężczyzny. "Świat"
pisał:
Zamordowany to wysoki blondyn,
około lat 35, cokolwiek ryży. Rany
zostały zadane ręką pewną i śmiałą. Sekcja wykazała, że pierwszą ranę
otrzymał zamordowany podczas snu. Oprócz zadawania ciosów morderca dusił
ofiarę.
Niebywała sensacja poruszyła Królestwem
Polskim. "Kurier Poranny" wysyła do Zawad specjalnego wysłannika, który
najnowocześniejszym sposobem, bo telefonem, nadaje wiadomości. "Trup w
sofie" wchodzi na pierwsze szpalty gazet. Na miejsce przestępstwa wyjeżdża
sztabskapitan Czernogołowkin z warszawskiej policji. Śledztwo zmierza przede
wszystkim do ustalenia tożsamości zamordowanego. Nie znał go nikt w okolicy.
Kolejno zostają przyjęte różne wersje, przypuszcza się, że jest to któryś
z ostatnio zaginionych, rzekomo zamordowanych ludzi. Zostają nawet dokonane
aresztowania, ale wszyscy zaginieni po kolei odnajdują się.
W połowie sierpnia taktyka śledztwa zostaje
zmieniona. Zwrócono się w kierunku bezpośrednich śladów zbrodni i dowodów
materialnych, znajdujących się w rękach policji. Przyczyn zwrotu w śledztwie
można doszukać się w mylnej koncepcji początkowej: że paka zaszyta w rogoży
nadana była koleją do najbliższej stacji. Okazało się to błędne, jednak
przy tej okazji obejrzano uważnie rogoże. Odkryto na nich "signa", tzw.
cechy kolejowe, wskazujące, że kiedyś opakowywano w nie przesyłki. Czernogołowkin
dopiero w połowie sierpnia postanowił pójść tą drogą.
Cechy, wybite tuszem na rogoży, odcyfrowano następująco:
JZ-2 5-7744-34. JZ - jak stwierdzili eksperci kolejowi - znaczyło "Jugo
Zapadnyj", czyli Południowo-Zachodni Okręg Kolei Rosyjskich (obejmujący
m. in. Ukrainę). Nr 25 był symbolem stacji nadania - Krzemieńca. 7744 to był
numer porządkowy przesyłki. Cyfra 34 oznaczała cechę wysyłającego. Agenci
policji udali się natychmiast do Krzemieńca. Stwierdzili, że przesyłka 7744
wysłana była 27 czerwca 1910 roku do Częstochowy przez kupca Borensztajna. W
rogoży znajdowały się 3 paki koszyków wiklinowych, ważące 14 pudów.
Czernogołowkin natychmiast przerzuca agentów do Częstochowy. Z największą
ostrożnością badają oni, kto odbierał w Częstochowie ładunek 7744.
Funkcjonariusz stacji Częstochowa pokazuje listę pokwitowań; pod nr 7744
figuruje kupiec częstochowski, handlujący wyrobami z wikliny, nazwiskiem
Potok. Agenci natychmiast poddają go przesłuchaniu. Potok stwierdza, że rogoże
sprzedał jako dodatek do wielkiego kosza nieznanemu klientowi, który odjechał
dorożką.
Jednocześnie Czernogołowkin, mając już dwa
punkty: Zawady i Częstochowę, łączy je linią; wytycza trasę, którą
makabryczna sofa mogła być wieziona. Tą trasą posuwają się agenci,
miejscowość po miejscowości, przesłuchując karczmarzy, woźniców, strażników.
Trop okazuje się dobry. Znajdują się osoby, które pamiętają dziwną
karawanę: dwie dorożki miejskie, z których jedna wiozła dziwną wielką pakę.
Potok zostaje aresztowany. Wtedy dopiero jego żona zgłasza się w policji z ważnym
zeznaniem. Stwierdza, co następuje: ów człowiek, który
zabrał rogożę, płacąc za nią 45 kopiejek, chciał kupić w składzie
Potoka kosz jak największy. Żaden z tych, które Potok miał na składzie, nie odpowiadały mu: były zbyt małe. Wtedy Potok przypomniał sobie, że w
piwnicy ma jeden kosz dużych rozmiarów. Prowadzi klienta do piwnicy, pokazuje
mu kosz, wątpiąc, czy ten go kupi, kosz bowiem jest stary, nieco przypleśniały.
Klient bierze go jednak. Wtedy Potokowa, zaniepokojona, czy nie będzie jakichś
nieprzyjemności z powodu jakości towaru, pyta: "Dla kogo ten kosz?"
Pada odpowiedź: "Dla klasztoru na Jasnej Górze".
W czasie gdy te zeznania Potokowej zostają
zanotowane, tajni agenci policji z niejakim Kotowskim infiltrują środowisko
dorożkarzy; dwa razy już mówiono o dorożkach w związku ze sprawą. Dorożkarz
nazwiskiem Golis - dziś nie wiadomo, jakimi środkami do tego nakłoniony - wyznaje agentowi Kotowskiemu, że jeden z kamratów, właściciel dorożki nr
33, mówił o jakiejś wyprawie za miasto i jakiejś pace. Dorożkarz nr 33,
Pawlak, zeznał, że wraz z innym kolegą, dorożkarzem nr 31, nazwiskiem
Pianko, brał udział w tej podróży. W jednej z dorożek jechał zakonnik
jasnogórski. Czernogołowkin udał się natychmiast do byłego przeora o.
Rejmana z fotografią sofy i zapytał, czy taka sofa była w klasztorze? O.
Rejman zaprzeczył. Jednocześnie aresztowany Pianko zaprzeczył, jakoby odbył
kurs daleko za Częstochowę i jakoby kiedykolwiek wiózł zakonnika poza
miasto.
Ale Czernogołowkin uznał, że jest na dobrym
tropie. Działał szybko i zdecydowanie. Przesłuchał służbę klasztorną,
powtórnie przesłuchał dorożkarzy i Potoka. Prawda, która została ujawniona
w ciągu kilku następnych godzin - wstrząsnęła krajem.
Okazało się bowiem, że sofa obszyta rogożą,
do której przywiązany był trup, wywieziona została z klasztoru jasnogórskiego.
Mnich, który eksportował ją wraz z drugim osobnikiem, nazywał się Kasper
Macoch, nosił duchowne imię o. Damazego. Osobnik towarzyszący mu, ten sam, który kupował kosz i rogożę u Potoka
- był to
lokaj o. Damazego, Stanisław Załóg. Jednocześnie stwierdzono ucieczkę o.
Damazego i jego sługi. Nie sprawiło już trudności zidentyfikowanie ofiary
mordu. Był nią Wacław Macoch, stryjeczny brat o. Damazego. W celi o. Damazego
zostaje znaleziona korespondencja z niedawno poślubioną żoną Wacława, Heleną
z Krzyżanowskich, mieszkającą w Warszawie przy ul. Żelaznej 31. Policja nie
zastaje jej już, nie ma też o. Damazego, który - jak zeznała służąca
Heleny Macochowej - był, ale odjechał wczoraj, w pięć minut po jej pani,
dorożką.
Wszczęto pościg za trojgiem uciekinierów.
Potem wyszło na jaw, że o. Damazy i Helena zostali ostrzeżeni
telegramem wysłanym z Częstochowy: Kumcio niech wyjeżdża. Zagraża
niebezpieczeństwo 31, Stach. 31 mogło oznaczać numer dorożki Pianki albo
numer domu na Żelaznej, w którym ukrywał się o. Damazy. Helena zostaje
aresztowana u siostry, w powiecie miechowskim. O. Damazy - jak udaje się
ustalić - który towarzyszył jej, pojechał dalej tym samym pociągiem.
Musiał się więc kierować ku pobliskiej granicy austriackiej. Ucieczka o.
Damazego, odtworzona potem w śledztwie, miała następujący przebieg: o.
Damazy, przebrany w sutannę świeckiego księdza i okulary, dotarł do
znajomego proboszcza w Niegowonicach, prosząc go o konie do Olkusza, leżącego
już nad samą ówczesną granicą. Jednocześnie zjawia się bryczka: proboszcza
wzywają do umierającego. O. Damazy podejmuje się zastąpić kolegę, chory
umiera bowiem na linii wiodącej ku granicy. O. Damazy przygotowuje go na śmierć,
opatruje sakramentami. Stąd ma blisko do Olkusza, gdzie nawiązuje kontakt z
pewnym przemytnikiem. Po wypiciu kilku wódek
o. Damazy wraz z grupą przemytników ścieżkami leśnymi przekracza granicę.
Dociera do Trzebini, tam nocuje, niszczy część papierów, rano udaje się na
dworzec. Wsiada do międzynarodowego pociągu idącego przez Kraków. W Krakowie
na dworcu podchodzi do niego elegancki pan:



- Ksiądz z Częstochowy?
- Nie, z Warszawy.
- Ksiądz nazywa się Damazy Macoch?
- Tak.
- Proszę ze mną.
Elegancki pan to doktor Henryk Jasiński,
komisarz policji austriackiej w Krakowie. W Olkuszu bowiem rozpoznano
uciekiniera na podstawie relacji, którymi przepełniona była prasa. Jeden z
dzielnych obywateli zabawił się w detektywa i ruszył za o. Damazym do
Galicji. Jako urzędnik miał stałą przepustkę. Rano, kiedy znalazł się
w Trzebini, prawie zderzył się z o. Damazym. Domorosły detektyw, korzystając
z kolejowego telegrafu, zawiadomił krakowską policję, kto jedzie w przedziale
klasy II międzynarodowego pociągu.
Kiedy doktor Jasiński znalazł się wraz z o.
Damazym Macochem w biurze krakowskiej dyrekcji policji, o. Damazy powiedział:
"Pragnę się przed panem wyspowiadać". 
Osobliwa ta spowiedź człowieka,
który wysłuchał tysięcy pątników, przed urzędnikiem c.k. policji zaczęła
się od opowiadania o innej spowiedzi, jaka odbyła się w Częstochowie, trzy
lata wcześniej, latem 1907 roku. Jaki grzech wyznała penitentka,
dwudziestokilkuletnia telefonistka z Łodzi, Helena Krzyżanowska, że tak
szczególnie zainteresowała o. Damazego? W czasie procesu w ostatnim słowie
Helena mówiła o tej spowiedzi: "Uwiódł mnie mężczyzna. Nie chciałam żyć.
Odwiódł mnie od śmierci spowiednik. Był nim o. Damazy".
W kilkanaście minut potem następuje pierwsza
schadzka z penitentką na historycznych wałach. Taki jest początek romansu.
Powoli piękna Helena przechodzi na utrzymanie paulina, który obsypuje ją
pieniędzmi, klejnotami, strojami, a potem wynajmuje mieszkanie w Warszawie, które
mebluje luksusowo mahoniowymi meblami, fortepianem. Spłaca wielotysięczny dług
ojca Krzyżanowskiej, wreszcie, przy bardzo wystawnym trybie życia (koniaki,
kawior, wina francuskie), umożliwia, aby jej dwa konta bankowe
zamknęły się w chwili aresztowania sumą szło 12 tysięcy rubli. Kaseta z
kosztownościami skonfiskowana przez policję zawierała: 7 pierścionków z
brylantami, bransolety, brosze, złoty zegarek, dużą ilość złotych monet.
Zakochani odbywają trzy wielkie podróże po Europie w towarzystwie "świty":
siostry Heleny i lokaja Załoga.
Skąd paulin, który ślubował, poza czystością,
ubóstwo, brał tak ogromne środki? Śledztwo, a potem proces ukazały
mechanizm stosunków w klasztorze jasnogórskim. O. Damazy wraz z innymi
zakonnikami: oo. Bazylim Olesińskim i Izydorem Starczewskim (który jak się
potem okazało, był owym "Stachem" z depeszy ostrzegawczej) pieniądze
dawane przez wiernych na msze brali dla siebie, a mszy nie odprawiali. Zabierali
również ofiary od pątników. Od kiedy o. Damazy przyłapał o. Olesińskiego
na kradzieży pieniędzy już złożonych w skarbczyku powierzonym jego opiece,
o. Olesiński wypłacał koledze stałą "dolę". Potem dorobili sobie
komplet kluczy do korytarzy, skarbczyka i dzwonków alarmowych. Mogli brać o każdej
porze.
Wystawny i rozpustny tryb życia nie mógł ujść
uwagi przeora. Wrogie mu władze kościelne niepokoiły go z powodu anonimów,
które nadchodziły do kurii. Przeor tuszował wszystkie sprawy. Pół wieku
temu "Świat" pisał:

W klasztorze jasnogórskim istniała od dawna
prowadzona walka dwóch kierunków i dwóch ludzi: z jednej strony stał przeor,
o. Rejman, a z drugiej o. Przeździecki. O. Rejman ufał pochlebcom, wierzył
denuncyantom. Opozycja zyskała górę dopiero przed kilku miesiącami.

Z zeznań o. Piusa na procesie można wywnioskować,
jak ta walka była bezwzględna. Mówił o "pełnej władzy przeora'',
przypominając, jak zwracał uwagę przeorowi na obyczaje mnichów, a ten
odpowiadał: "nie wasza rzecz".
O. Rejman wiedział, że opozycję przeciw niemu
podsycają wrogowie z zewnątrz, ci sami, którzy mieli mu za złe jego
bezpośrednie kontakty z Rzymem, potężni, bo kierujący diecezją i kościołem w Królestwie.
Tym mocniej musiał opierać się na swojej "partii", na jej radach i
donosach. A jednym z rady i informatorem był o. Damazy Macoch. Ten, wiedząc o
pewnych nieścisłościach w wykorzystaniu funduszów na odnowę klasztoru,
zawsze mówił o. Rejmanowi: "Lepiej niech ksiądz da spokój, nie rusza nic,
bo może się skończyć tym, że klasztor zamkną". Wiedział o. Rejman,
że jego doradca ma rację. Finansował więc zagraniczne wojaże o. Damazego w
towarzystwie penitentki, godził się z jej wizytami, a nawet noclegami w obrębie
klasztoru.
Tymczasem Helena chciała umocnić swoją pozycję
społeczną. W owych czasach panna mieszkająca samotnie mogła być łacno
podejrzana o to właśnie, co robiła piękna Helena. Dlatego o. Damazy, sfałszowawszy
pieczęć i podpis proboszcza w Parzymiechach, wystawił Helenie Krzyżanowskiej
świadectwo ślubu... z samym sobą, Kasprem Macochem. Potem wystawił drugi
fałszywy dokument. Było to świadectwo zgonu, jego własne, które własnoręcznie
podpisał. W ten sposób najpierw udzielił sobie ślubu z Heleną, a potem jej
małżonka - siebie samego - po dwunastu dniach uśmiercił, czyniąc Helenę
wdową.
Ta historia, z pewnymi osobliwymi przekształceniami,
miała się powtórzyć niedługo. Bo Helenie mało było i wdowieństwa. Chciała
mieć prawdziwego męża. O. Damazy zaproponował jej swojego ojca, ale
staruszek wstydził się małżeństwa z młodziutką eks-telefonistką. Zerwał
też zaręczyny młodszy brat o. Damazego, zorientowawszy się, że miał być
parawanem stosunku pomiędzy Heleną a bratem. Damazy, ukrywając to zerwanie,
zawiadomił Helenę o zgonie narzeczonego. Po raz drugi Helena nosiła żałobę.
Miała nosić ją i po raz trzeci.
O. Damazy, obiecując Krzyżanowskiej wielki
posag, namówił na małżeństwo z nią swojego stryjecznego brata, Wacława.
Sam udzielił ślubu kochance i stryjecznemu bratu, po czym wyprawił ucztę
weselną w salonach Hotelu Europejskiego. Zwabił Wacława do Częstochowy w
przeszło miesiąc po ślubie i tam, w swojej
celi klasztornej, uderzył we śnie siekierą, a kiedy ofiara zaczęła rzęzić,
dysponował go jako kapłan na śmierć i dopiero potem, odpuściwszy grzechy,
dodusił. ("Słowo").
W ten sposób uśmierca po raz trzeci (w tym raz
uśmiercił siebie) - tym razem naprawdę - męża Heleny Krzyżanowskiej,
primo i secundo voto Macochowej. W czasie procesu prasa zwróciła uwagę na
fakt, że oskarżona to nazwisko nosi bezprawnie. Ślub brała na podstawie sfałszowanej
metryki. Fikcyjna wdowa po mordercy - rzeczywista wdowa po zamordowanym.
Bratobójca jest jednocześnie ojcem dziecka, urodzonego potem przez Helenę w
więzieniu i zapisanego jako dziecko ofiary - Wacława.
Po dokonaniu morderstwa i po wrzuceniu sofy ze zwłokami
do kanału każe dorożkarzowi nr 31, Piance, przysiąc na Matkę Boską, że
dla dobra Najświętszej Panny będzie milczał. Nieszczęsny dorożkarz chciał
dotrzymać przysięgi i to zaprowadziło go na ławę oskarżonych.

Czego tu nie ma? - rozpaczał
"Świat". Kradzież, fałszerstwo,
zabójstwo, świętokradztwo. I ta kradzież jest zabieraniem ofiar ludu, od ust
nieraz sobie odejmującego... I to zabójstwo - jest bratobójstwem. I to świętokradztwo
jest ogołoceniem z wotów i klejnotów cudownego obrazu Najświętszej Panny Częstochowskiej...
Dokonał tego strażnik najdroższej pamiątki narodowej i katolickiej.

To jeszcze nic w porównaniu z tonem innych pism.
Publicyści rzucają pytanie, jak doszło do tego wszystkiego w klasztorze
kreowanym na świętość narodową. Wskazywano na niski poziom intelektualny
(cztery klasy dawnego typu) księży zakonnych, na niskie pobudki, jakie popychały
większość z nich do klasztoru: chęć wygodnego życia, lenistwo, dążenie
do wzbogacenia się przy cudownym obrazie. Przyjmowano ich, bo ciągle brakowało
przeorowi kandydatów. Istota  m a c o c h i z m u  - pisała "Prawda" Świetochowskiego
- to przywilej i nieodpowiedzialność.

Ozwały się też głosy przeciw klasztorom, które
"ze swej natury muszą prowadzić do wypaczeń", niezmiernie rzadko
ujawnianych, jak w Częstochowie - właśnie "z powodu odizolowania tych
przeżytków średniowiecza".
Śledztwo ciągnęło się długo. Poszukiwano
usilnie Załoga. Zbyt późno zorientowano się, że o. Damazy zasugerował
prowadzącym śledztwo, że Załóg uciekł do Ameryki. Ale bezcenny czas
był zmarnowany na poszukiwania w portach zachodniej Europy. Ślad po Załogu
zaginął. Ta najważniejsza po o. Damazym postać, lokaj, który był ze swym
panem-księdzem "na ty" i jadał z nim przy jednym stole - zabrał
tajemnicę do nieznanego zakątka globu. Wiąże się ona z inną zagadką: w śledztwie
ani na procesie nie ujawniono, jaki był motyw zbrodni. Wyjaśnienia oskarżonego
brzmiały fałszywie. Ciągle je zmieniał: najpierw zeznał, że zabił, bo Wacław
bluźnił. Potem zeznał, że zabił, bo był zazdrosny o Helenę. A potem wyjaśnił,
że zabił, bo Wacław go znieważył. Jeden z przyjaciół Wacława zeznał:
"Kiedy żegnałem się z Wacławem, powiedział,
że idzie na rozmowę z o. Damazym. Jeśli nie dojdzie z nim do
porozumienia, to powie mi ważną rzecz. Ale więcej już go nie zobaczyłem".
"Usunięto niewygodnego człowieka" - oświadczył
jeden z wyższych funkcjonariuszy carskiej policji. W czasie procesu dokonano
konfrontacji o. Damazego z o. Bazylim Olesińskim, wspólnikiem kradzieży ze
skarbczyka. O. Bazyli zawołał w uniesieniu do Macocha:
"Powiedz, za co zabiłeś Wacława?"
O. Damazy:
"Już mówiłem".
Sąd nie próbował wyjaśnić, dlaczego o.
Bazyli zadał to pytanie. Nie wyjaśniono połączonych ze sobą trzech spraw, o
których wiedzieli trzej ludzie: o. Bazyli, Załóg i Wacław. Dwaj ostatni byli
nieobecni na rozprawie. Doktor Jasiński, świetny kryminolog i praktyk,
powiedział na procesie:
"Od początku
podejrzewałem go (o. Damazego) o kradzież sukienki".
Ą jednak akt oskarżenia, wygłoszony 27 lutego
1912 roku przez prokuratora w sądzie okręgowym w Piotrkowie, nie obejmował
zarzutu świętokradztwa. Nie wspominał też o Załogu. Proces trwający wiele
dni, trwający w takim napięciu i duszności, "że aż musiano rozpylać wodę
leśną", kończy się stosunkowo łagodnymi wyrokami, które zaostrza sąd
apelacyjny. Damazy Macoch zostaje skazany na pozbawienie wszystkich praw i 15
lat ciężkich robót. Helena Macochowa - na pozbawienie praw i 6 lat ciężkich
robót. Izydor Starczewski na 8 lat ciężkich robót i pozbawienie praw. Bazyli
Olesiński - 3 lata rot aresztanckich i częściowe pozbawienie praw. Przez
całą pierwszą kolumnę "Kuriera Porannego" przechodzi ogromne, na sposób
nowoczesny zredagowane i złamane ogłoszenie:
ODEON
Marszałkowska 138
Dziś Nadprogram Kinematograficzny

"SPRAWA MACOCHA"

wykonany w nadzwyczaj trudnych warunkach
Jest rok 1912, marzec. W dwa lata potem wybuchła
pierwsza wojna światowa, odsuwając sprawę w daleką przeszłość. Ale po
dzień dzisiejszy zagadka motywu zbrodni, świętokradztwa i tajemnica Załoga,
wspólnika zbrodni, nie zostały do końca wyjaśnione.
 
II
Kiedy w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego śledziłem
trudy oficera carskiej policji kryminalnej, Czernogołowkina, ślęcząc nad
stosami pożółkłych czasopism, nad staromodnie złamanymi szpaltami, gęstymi,
zwartymi blokami druku, sądziłem, że przeszłość jest już nieodwołalnie
zamknięta w ich kształtach. "Po dzień dzisiejszy zagadka motywu zbrodni, świętokradztwa i tajemnica
Załoga, wspólnika zbrodni, nie zostały do końca wyjaśnione" - kończyłem
reportaż.
Sądziłem, że do zakrzepłych dawno słów,
najpierw w metalu, a potem odbitych, nie będzie dodane już żadne słowo.
Reportaż został opublikowany. Po pewnym czasie do redakcji nadszedł list, który
choć nosił stempel poczty polskiej, był właściwie z roku 1910:

Jestem jednym z najstarszych współpracowników
starego "Świata". Pracowałem w latach 1908-1914 w Krakowie obok red.
Antoniego Chołoniewskiego. W tym czasie opublikowano kilkanaście artykułów z
moim podpisem lub sygnaturą - pisał
nadawca listu, Stanisław Warcholik. - Prawie wszystkie fotografie z
Krakowa pochodzą z mojej ręki. I tak pracowalibyśmy nie wiedzieć jak długo,
gdyby nie wojna (1914 r. - przyp. K.K.)... W waszym piśmie
zamieszczony był niedawno artykuł o Macochu. Najciekawsze i najsmutniejsze
byłyby jednak te wiadomości, które ja mógłbym wam podać, a których nie można było ujawnić w procesie o zabójstwo niejakiego Stanisława Rybaka,
dokonane po uroczystościach 500-lecia Grunwaldu, a która to sprawa łączy się
ściśle z tragedią jasnogórską... Do tej łączności nie chciał dopuścić
sąd krakowski tak ze wzglądu na interwencję sfer duchownych, jak i też ze
wzglądów politycznych...

Korespondencja sprzed lat pięćdziesięciu nie
była odczytana z pachnących kurzem kolumn starych dzienników, ale pisana była
przed dwoma dniami. Ponieważ postanowiłem natychmiast wyjechać do Bochni,
musiałem zagłębić się w sprawę zabójstwa Stanisława Rybaka. Ofiara - Stanisław Rybak i zabójca
- Stanisław Trudnowski byli obaj członkami
Narodowego Związku Robotniczego od początku jego istnienia.
Stanisław Trudnowski został wydalony z zaboru
rosyjskiego za działalność w NZR i po pobycie w Prusach i na Śląsku
przybywa do Krakowa. Trudnowski był synem robotnika. Nigdy nie chodził do
szkoły, sam nauczył się pisać i czytać. Jakiś czas pracował "przy
tramwaju elektrycznym". Nienawiść do kapitalistów, panów, łączyła się
w jego umyśle z fanatyczną religijnością. Wstąpił do związku w czasie
rewolucji; nigdy nie zastanawiał się bliżej nad jego programem. Należał do
bojówki, zawsze gotów na wszystko. Przybywszy w 1910 roku do Krakowa, nie
bierze się do żadnej pracy. Czeka na polecenia organizacji. W lipcu 1910 roku
spotyka współtowarzysza ze związku, który wręcza mu zaklejoną czystą
kopertę. Trudnowski rozrywa ją w domu. Zawiera ona fotografię nie znanego mężczyzny
oraz arkusik papieru z następującym (jak go odtworzył potem z pamięci
Trudnowski) tekstem:

Ponieważ Związek po dokładnym zbadaniu sprawy
przyszedł do przekonania, że Stanisław Rybak jest szpiegiem-prowokatorem, a
ponadto i szpiegiem wojskowym, Związek poleca jako Polakowi, którego świętym
obowiązkiem jest bronić Polski i Kościoła Katolickiego, dokonać zamachu na
Rybaka. Czołem, kolega S.

Pod tym widnieje pieczęć: "Narodowy Związek
Robotniczy".
Trudnowski niszczy natychmiast arkusik z
rozkazem, fotografię zachowuje i od tego dnia nosi ją stale przy sobie, tak
aby w każdej chwili nieznacznie mógł ją wyjąć. Szybko udaje mu się odnaleźć
i zidentyfikować Rybaka. Pracuje on - też emigrant z zaboru rosyjskiego - w Towarzystwie Szkół Ludowych. Po tygodniu Trudnowski otrzymuje następny
list, polecający mu udać się na Planty przy ul. Zwierzynieckiej i usiąść w
oznaczonej porze na pierwszej ławce po prawej stronie. Zastaje tam mężczyznę, który bez słowa kładzie koło
niego nieduże tekturowe pudełko. Zawierało ono pistolet i 4 naboje.
Obserwacje, który czyni Trudnowski, pozwalają
mu ustalić tryb życia Rybaka i trasy, którą chodził. Zwleka jednak. Nie może
zdobyć się na strzał.
W czasie uroczystości grunwaldzkich błąka się
w tłumie, w którym kwestuje na szkoły ludowe Rybak. Trudnowski - jak
napisali współcześni - "snuje się w świątecznym tłumie, w nastroju
podniosłym, szukając natchnienia do swojego czynu". "Chodziłem jak
nieprzytomny" - zeznał potem Trudnowski.
Wreszcie dnia 8 sierpnia spotyka się z Rybakiem
twarz w twarz. Trudnowski opowiada potem: "Nie wiem, co się ze mną stało,
nie wiem, jak strzelałem... nie widziałem nic, ktoś przytrzymał mnie, coś mówiłem,
ktoś inny uderzył mnie laską, broniłem się". Relacje osób, które
kilka sekund przed zamachem znalazły się obok Rybaka i Trudnowskiego zmierzających
ku sobie, wypełniają tę lukę w pamięci zabójcy: Rybak i Trudnowski już
minęli się, gdy Trudnowski nagle zawrócił, wyjął pistolet i strzelił do
oddalającego się Rybaka, mierząc w tył głowy. Gdy Rybak upadł na chodnik,
Trudnowski oddał z bliska jeszcze dwa strzały do leżącego, po czym szybkim
krokiem zaczął się oddalać. Rzucono się za nim w pogoń. Ktoś chwycił go
za rękę. Jeden z mężczyzn uderzył go w twarz i krzyknął:
"Morderca"! Wtedy Trudnowski krzyknął:
"Puśćcie mnie! Zabiłem szpiega!"
W tłumie jedni wołają: "zabić!" inni:
"puścić!", "odebrać mu broń!" Trudnowski wyjął pistolet i wręczając
go jakiemuś mężczyźnie, powiedział: "nabity". W lufie tkwił czwarty
pocisk. Już w czasie wstępnego przesłuchania stwierdzono, iż Trudnowski, który
przyznał się do dokonania zabójstwa, poza opowiadaniem o liście, który już
nie istniał, a którego autentyzmu nawet nie sprawdzał, nie mógł przytoczyć
żadnych dowodów winy współtowarzysza organizacyjnego. Mówił w kółko:
"Rozkazowi musiałem wierzyć". Była to okoliczność ważna dla urzędu
prokuratorskiego. Zwiększała bowiem winę człowieka,
którego oskarżono o zabójstwo. Problem następny: czy w ogóle dowody winy
Rybaka istnieją? Była to sprawa zasadnicza dla wdowy, która podjęła
natychmiast obronę zmarłego. Drukuje ona nekrolog, w którym znajduje się
zdanie: "Zginął śmiercią niewinną z ręki zbrodniarza". Afisze zostały
pomazane wulgarnymi dopiskami, a potem pozdzierane. Za trumną szła tylko jedna
osoba: żona Rybaka, trzymająca na ręku dziecko.
Obrona Trudnowskiego robiła wszystko, by
udowodnić, że jego czyn był podyktowany wyższą koniecznością. Spór
zogniskował się więc wokół jednej sprawy: czy Rybak był agentem ochrany.
Trudnowski nie umiał na to dać odpowiedzi. Jego obrońca mecenas Marek zajął
się przy współudziale i pomocy pewnych osób związanych z NZR dostarczeniem
dowodów.

Czy nie zaszła pomyłka co do osoby i zarzutów
mu uczynionych? - pisze już w trzy dni
po zabójstwie "Kurier Poranny". - Czy trybunał
partyjny nie popełnił lekkomyślnej zbrodni?

Prasa galicyjska atakowała "staromodność"
metod kapturowo-terrorystycznych, zasadę samosądu i wartość organizacji na
takich metodach opartej. Inni bronili tych metod, wskazując, że są one
koniecznością wobec sposobów używanych przez carską policję. Wreszcie NZR
w swoim organie "Kiliński" opublikował motywy, jakie skłoniły
organizację do wydania wyroku śmierci. Dowody posiada Związek w ręku - pisał
"Kiliński" - jednak ze względów konspiracyjnych nie może podać
do wiadomości publicznej. St. Rybak, niegdyś jeden z najwybitniejszych działaczy
NZR, jako członek Zarządu Okręgowego Zagłębiowskiego i delegat na zjazd
centralny, znał świetnie organizację zagłębiowską. Wtajemniczony zbyt
daleko... na tym, zrobił karierę prowokatora. W oświadczeniu podaje się
też, że Rybak spotykał się na
terenie b. Prus na stacji kolei w Katowicach z kapitanem ochrany z Warszawy,
Turczaninowem, gdzie to przekazywał mu informacje, w zamian za co otrzymywał 500 rb. Spotkania odbywały
się co miesiąc,
a w razie potrzeby i częściej.

W pierwszej chwili te szczegóły zrobiły wrażenie.
Ale natychmiast wskazano na powszechnie znany fakt, że Rybak, emigrant z Królestwa,
żył w Krakowie w nędzy. Głodowa pensja nie wystarczała na utrzymanie. Jego
żona, nauczycielka z zawodu, wynajmowała się do mycia podłóg.
Proces Trudnowskiego rozpoczął się 21
listopada przy szczelnie napełnionej sali. Sąd musiał uciszać publiczność,
od razu powstały bowiem spory o wielkie kapelusze dam, zasłaniające widok:
jest przecież rok 1910! Akt oskarżenia głosił:

Śledztwo, aczkolwiek sprawa ta jest dla toku
sprawy obojętna, nie wykazało żadnych w tym kierunku, aby Rybak był
szpiegiem, faktów ani materialnych dowodów.

Dr Szalay, pełnomocnik żony Rybaka, podniósł
w pierwszym dniu procesu, że "partia nie przesłuchała Rybaka", nie dając
mu możności obrony. Zarzuty pod adresem związku stawały się coraz
ostrzejsze. Wtedy właśnie zaczęło wyłaniać się podejrzenie, że sprawa
Rybaka nie jest pomyłką, ale przeciwnie - że zabójstwo dokonane zostało z
bardzo ważnych powodów, choć bynajmniej nie takich, jakie podano. Pierwszą
wiadomością, jaka przeniknęła o karierze partyjnej Rybaka, było, że w roku
1907 został on odsunięty od funkcji kierowniczych. Było to po rozłamie w NZR,
który próbował uniezależnić się organizacyjnie od endecji, zarzucając jej
zbytnią już ugodowość wobec caratu i panslawizm. W wyniku walk wewnątrzpartyjnych
- na czele związku stanęli nowi ludzie. W 1908 roku wysunięto przeciw
Rybakowi zarzut malwersacji. W 1909 - współpracy z ochraną. Trzy lata - trzy fazy zaostrzania się argumentów przeciw niemu. Wychodząca w Zagłębiu
na terenach działalności Rybaka "Iskra" pisze, że "padł on ofiarą
umyślnie skierowanego w jego stronę podejrzenia przez istotnego szpiega, który
w ten sposób chciał siebie ocalić".
Św. Barski, członek NZR, zeznał przed sądem:
"Raz Kozłowski nazwał Rybaka szpiegiem, a Rybak
Kozłowskiego.
Było to w roku 1908".
Przew.: "Czy ma pan dowody, że Rybak był
szpiegiem?"
Św. Barski: "Nie mam, Kozłowski, wtedy
przewodniczący zebrania, wyjął papiery kompromitujące Rybaka i zaczął je
czytać, ale mu przerwano".
Przew. (odczytuje zeznania Kozłowskiego):
"Rybak nigdy nie był w stosunku z ochraną. Członkowie partii ścigali
Rybaka, chcąc z nim załatwić osobiste porachunki".
Jeszcze przedtem żona Rybaka stwierdziła przed
sądem, że Rybak nieraz mówił z obawą o Kozłowskim: "On może nas
wszystkich wsypać". Dlaczegóż to Kozłowski nie mógł osobiście przybyć
na rozprawę? Odsiadywał on wyrok w austriackim więzieniu... za szpiegostwo na
rzecz Rosji.
W tym czasie w Związku dokonano szeregu
porachunków partyjnych, z reguły wydając wyrok na współtowarzyszy jako na
agentów ochrany. Kapturowy sąd szafuje śmiercią. Wydrukowany na specjalnym
blankiecie wyrok śmierci na Kopczyńskiego, podpisany: "Trybunał Pięciu NZR",
był rozesłany do wielu członków. Okazuje się, że Rybak nie tylko Kozłowskiemu
zarzucał szpiegostwo. Świadek o nie ujawnionym na jego prośbę przez sąd
nazwisku zeznał:
"I mnie Rybak zarzucał, że jestem, szpiegiem.
Z tego powodu partia wydała na mnie wyrok śmierci..."
"Rybak wykonywał wyroki i obawiał się zemsty
tych, co ocaleli" - zeznał inny świadek.
Stosunki w partii, która wydała wyrok na
Rybaka, to wzajemne podejrzenia, walki wewnętrzne, szafowanie oskarżeniami i
śmiercią. W nasileniu walk partyjnych używano zarzutu, który zresztą był
także ulubionym chwytem NZR w walce z przeciwnikami z zewnątrz, nazywając ich
"agentami rosyjskimi". Ale używanie tego właśnie arsenału zarzutów
nie wydaje się przypadkowe. Miało na celu odwrócenie uwagi od faktu, że
ochrana w ogóle dla NZR nie była groźna, bo powszechnie wiadome
było, że Związek działał półlegalnie. Krakowska "Nowa Reforma"
pisze: SND (Stronnictwo ND) i jego organizacje były
tolerowane przez władze rosyjskie, które całą swoją akcję rozwinęły niemal
wyłącznie przeciw stronnictwom socjalistycznym.
Systematyczne wyławianie socjalistów i
wyrzucanie ich na bruk z pomocą organizacji ND stało się jakimś faktem
powszechnym - pisał współczesny
autor. Zadenuncjowanie socjalisty nie kończyło się oczywiście na przyjęciu
do wiadomości tego faktu przez fabrykanta. Zaraz wkraczała ochrana. Wzajemne
oskarżenia, tak powszechne w NZR, o współpracę z ochraną, być może nie są
pozbawione podstaw. "Kurier Lwowski" pisał bez osłonek:

W sprawie Rybaka szło nie o skórą NZR i jego członków.
Rybak... byłby groźny dla setek ludzi spokojnych... Toż wczoraj jeszcze różni
fabrykanci, dyrektorowie kolei i fabryk składali pieniądze na broń, przy której
pomocy hamowano orgię strajkową, rujnującą doszczętnie kraj. Rybak znał
tych wszystkich ofiarodawców, znał również i tych wszystkich dygnitarzy, którzy
przed paru laty kładli robotnikom do ręki broń dla obrony ładu i porządku.

Natrafiwszy na te słowa, stwierdziłem, że wiem
o sprawie Rybaka dostatecznie dużo, aby wsiąść w pociąg z biletem
wykupionym do Bochni.
Tak doszło - jak to określił Stanisław
Warcholik - do spotkania starego "Świata" z nowym. Wysłannik współczesnego
"Świata" spotkał wysłannika w rok 1910. Pan Warcholik liczący
siedemdziesiąt dziewięć lat do dziś pracuje naukowo. Opowiedział mi
najpierw o swojej pracy dla "Świata", o tym, że jeden z pierwszych w
Krakowie miał telefon, o starych zdjęciach - serwisie "Świata" z
Krakowa. Zdjęcia te robione były metodą, jak na owe czasy, rewelacyjną: nie
ze statywu, nie pozowane, ale "z ręki", aparatem .skonstruowanym
specjalnie, na zamówienie redaktora Warcholika, przez wiedeńczyka Gruenhausera. Zdjęcie z obchodów grunwaldzkich w Krakowie przed pięćdziesięciu
laty jest wykonane obiektywem Stanisława Warcholika. Nabiera to podwójnego
niejako znaczenia: tam w tym tłumie fotografowanym przed pięćdziesięciu laty
- krążyli morderca i ofiara i, być może, klisza uchwyciła ich sylwetki!
Rybaka znał Warcholik z TSL, gdzie bywał często, współpracując z tą
instytucją. Wszyscy litowali się nad nędzą uciekiniera z Kongresówki. Rybak
obdarzał ich zaufaniem, mówiąc o pracy w NZR. Pewnego dnia, było to w
jesieni 1909 lub na wiosnę 1910 roku, w każdym razie w dzień ciepły (St.
Warcholik pamięta, że był bez płaszcza), spotkał na ulicy Rybaka,
markotnego. Skarżył się "na ludzi, którzy mu nie dają pracować".
Szli Długą, w pewnym momencie do Rybaka podszedł
mężczyzna w spencerku szamerowanym, spodnie miał wpuszczone w buty z
cholewami, na głowie maciejówkę. Zatrzymał na moment Rybaka i coś mu szepnął
w przelocie. Rybak nie dosłyszał i wtedy nieznajomy powiedział głośniej, że
"on tam już czeka".
Wtedy Rybak wyjaśnił Warcholikowi:
- Jest u mnie ksiądz z Częstochowy. Zakładamy
w klasztorze centralę nielegalnej bibuły. Czego endecy nie potrafili (aluzja
do rozłamu między ND a NZR), to my potrafimy.
Na to Warcholik odpowiedział, że nie byłoby
rzeczą dobrą narażać klasztor na kłopoty.
- Ale tam przewijają się tysiące ludzi - powiedział Rybak.
- A wśród nich setki szpiegów.
W kilka tygodni potem, w czasie wizyty w TSL,
Warcholik widział na korytarzu wychodzącego z pokoju Rybaka księdza,
niskiego, łysego, którego rozpoznał potem na zdjęciach jako Macocha. Człowiek
w spencerku to był - jak stwierdził potem Warcholik - St. Załóg, służący
o. Damazego, ten, który potem zniknął bez śladu.
Każde z tych słów błahej rozmowy wobec
ujawnionych potem faktów nabierało innego znaczenia. W czasie procesu
Trudnowskiego Warcholik zgłosił się do sądu z żądaniem, aby przesłuchano
go na okoliczność związku obu morderstw dokonanych w lecie 1910 roku. Sąd
jednak nie dopuścił do połączenia spraw, przerywając przewód. W ten sposób
rewelacje Warcholika czekały pięćdziesiąt lat, nie publikowane. Mowy nie było,
żeby stary "Świat", wychodzący pod cenzurą carską, wydrukował taką
korespondencję.
Szukam potwierdzenia zaskakującej hipotezy
Warcholika. Pierwszy ślad znalazłem w krakowskiej "Gazecie Powszechnej"
z października 1910, zamieszczającej wywiad z pewną osobą, której nazwisko
znane jest redakcji. Informatorowi "Gazety" Rybak winien był pieniądze.
Przyszedł je odebrać od dłużnika do jego biura. Było to w czerwcu 1910
roku. Otworzył drzwi do pokoju, w którym urzędował Rybak. Spostrzegł Rybaka
i jakiegoś księdza. Rybak podbiegł do drzwi, zasłonił sobą wnętrze
pokoju, a potem szybko wyszedł na korytarz, gdzie odbyła się rozmowa. Jednak
informator ów (kto to był, czy jeszcze żyje - nie udało mi się ustalić)
zdążył spostrzec, że ksiądz, wpół odwrócony, gdy usłyszał, że
otwierają się drzwi, pochylił się, jakby chciał ukryć swoją twarz. Był
łysy, miał biały habit, na nosie okulary. Jest to rysopis Macocha.
Rybak powiedział:
- Niech pan wstąpi do mnie, powie żonie, że
nie przyjdę na obiad, bo mam do załatwienia ważne sprawy z jednym księdzem z
Częstochowy, który do mnie przyjechał.
Rybakowa, gdy dowiedziała się, że mąż nie
przyjdzie, powiedziała: - Aha, wiem, o co chodzi.
"Gazeta Powszechna" więcej do tego tematu
nie wraca. Natomiast sprawozdania z wznowionego po przerwie procesu odnotowują:
dnia 22 marca 1911 roku mecenas Marek stawia wniosek o przesłuchanie Stanisława
Warcholika z Krakowa:
"Proszę o przesłuchanie St. Warcholika na
fakt, że Rybak chciał założyć skład nielegalnej literatury na
Jasnej Górze i w tym celu porozumiewał się z o. Damazym i o. Bazylim".
Prokurator sprzeciwia się temu wnioskowi. 24
marca 1911 roku Rybakowa zeznając żąda przesłuchania już nie Warcholika,
ale samego Macocha, przebywającego w więzieniu, oraz kpt. Turczaninowa.
Wymienia te dwa nazwiska obok siebie - i tylko te dwa. Dnia 28 marca mecenas
Marek nie tylko powraca do sprawy, ale rozszerza krąg świadków na okoliczność
kontaktów Macoch-Rybak. Składa nowy wniosek: "O przesłuchanie Sulikowskiego
na dowód, że Macoch odbywał konferencję z Rybakiem".
Wszystkie te wnioski zostają odrzucone. Sąd nie
chce uznać łączności sprawy Macocha i Rybaka. Na procesie Macocha w roku
1912 nie ma mowy o Załogu, nie ma mowy o świętokradztwie, nie ma mowy o tym,
w jakiej misji Macoch jeździł do Krakowa, a potem podróżował po Europie,
nie wspomina się też ani słowem o Rybaku.
Ciekawe światło na sprawę rzuca przypis 4 na
s. 55 "Nie opublikowanych dokumentów", wydrukowanych w "Sprawach Międzynarodowych"
przez Stefana Arskiego:

Czy i jakie pokrewieństwo łączyło Stanisława
Rybaka z szefem krakowskiej HK Stelle, kapitanem Józefem Rybakiem -
nie udało się ustalić. Faktem jest jednak, że w pamiętnikach swych Józef
Rybak pomija całkowicie sprawę Stanisława Rybaka, choć zajmował się nią z
racji swych kompetencji. Świadczą o tym dwa meldunki przesłane przez kapitana
Józefa Rybaka do Biura Ewidencji w Wiedniu, K. 1237 z dn. 11 sierpnia 1910 r. i
K. 1243 z dnia 19 sierpnia 1910 r. dotyczące zamordowania St. Rybaka. Dokumenty
te jednak zaginęły bez śladu!
Na próżno poszukiwałem w archiwach
krakowskich. Akta procesu Rybaka nie istnieją. Teczka StGKR 81 to jedyny ślad po całych, prawdopodobnie
ogromnych, aktach policyjnych w sprawie Rybaka. Jest w niej "poufne
doniesienie" z dn. 18.8.1910 podpisane kryptonimem "Damlicki", że
w związku ze sprawą Rybaka ma odbyć się w Krakowie narada partii
rewolucyjnych z Królestwa w sprawie zapobieżenia infiltracji ochrany w ich
szeregi. W naradzie tej rzekomo miałaby wziąć udział nawet SDKPiL.
Pamięć ludzka, żywe słowo, odświeżające
stare dokumenty, nie może, niestety, wypełnić tych wszystkich luk, wyjaśnić
spraw, które pozostały nie rozstrzygnięte właśnie z myślą o nas - nazywanych stamtąd, z roku 1910, "historią"
- aby nie dać nam
podstaw do oskarżenia o "rozkaz zabić" anno 1910.
 




Krzysztof Kąkolewski "3 złote za słowo"
1973


Tadeusz Dyniewski - Zbrodnia Damazego Macocha








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
classsf 1olor
Cisco 1
classsf 1rawable
20 3SH~1
53 4SH~1
arm biquad ?scade ?1 ?st q31? source

więcej podobnych podstron