Krótko mówiąc


Jeffrey Archer

Krótko mówiąc

Przełożyła Danuta Sękalska
Warszawa 2001

Tytut oryginału
TO CUT A LONG STORY SHORT '
Copyright Jeffrey Archer 2000

Stephanowi, Alison i Davidowi

Śmierć mówi
Był w Bagdadzie kupiec, który wystał służącego na rynek po prowianty, a ten po chwili wrócił,
blady i drżący, i powiedział: "Panie, kiedy byłem na rynku, w tłumie szturchnęła mnie kobieta, a
gdy się odwróciłem, zobaczyłem, że to śmierć mnie szturchnęła. Popatrzyła na mnie i pogroziła mi.
Pożycz mi twego konia, odjadę na nim daleko od tego miasta i uniknę mego losu. Pojadę do
Samary, a tam śmierć mnie nie znajdzie". Kupiec pożyczył słudze konia, a ten go dosiadł, wbił mu
w boki ostrogi i pomknęli jak wiatr. Później kupiec wybrał się na rynek i zobaczył mnie w tłumie,
więc podszedł do mnie i zapytał: "Dlaczego pogroziłaś mojemu słudze, kiedy go widziałaś dziś
rano?". "Ja mu nie groziłam - odparłam - ja się tylko zdziwiłam. Byłam zdumiona, widząc go w
Bagdadzie, bo dzisiejszej nocy mam z nim spotkanie w Samarze".

Biegły
- Świetne uderzenie - rzekł Toby, patrząc, jak piłeczka przeciwnika szybuje w powietrzu. Dwieście
trzydzieści albo nawet dwieście pięćdziesiąt jardów jak nic. - Przysłonił ręką oczy od
słońca i obserwował, jak piłka, podskakując, toczy się środkiem toru.

- Dziękuję - rzekł Harry.
- Co dzisiaj miałeś na śniadanie? - zapytał Toby, kiedy piłka znie
ruchomiała.
- Sprzeczkę z żoną - brzmiała odpowiedź. - Chciała, żebym z nią
poszedł na zakupy.
- Pewno bym się skusił na ożenek, gdybym dzięki temu mógł tak
dobrze jak ty grać w golfa - zauważył Toby, przymierzając się do ude
rzenia. - Cholera! - zaklął po chwili, patrząc, jak piłka daje nura
w gęste zarośla nie dalej jak sto jardów od miejsca, w którym stał.
Toby'emu nie powiodło się lepiej na drugiej połowie toru i gdy wracali tuż przed lunchem do
budynku klubowego, pogroził partnerowi:

- Odegram się w przyszłym tygodniu w sądzie.
- Lepiej nie - zaśmiał się Harry.
- Dlaczego? - spytał Toby w drzwiach.
- Bo występuję jako biegły po twojej stronie - wyjaśnił Harry, gdy
siadali do stołu.

- Zabawne - rzucił Toby. - Byłbym przysiągł, że przeciwko.
Sir Toby Gray, radca królewski, i profesor Harry Bamford nie zawsze występowali w sądzie po
tej samej stronie.
Obradował Sąd Karny w Leeds. Przewodniczył sędzia Fenton.

Sir Toby zmierzył wzrokiem podstarzałego sędziego. Przyzwoity i uczciwy człowiek, pomyślał,
choć jego mowy są zapewne zbyt rozwlekłe. Sędzia Fenton skinął głową.
10

Sir Toby wstał i zaczął przedstawiać argumenty obrony.

-Wysoki Sądzie, sędziowie przysięgli, zdaję sobie sprawę z ciążącej
na mnie odpowiedzialności. Bronić człowieka oskarżonego o morder
stwo nigdy nie jest łatwo. Jeszcze trudniej, gdy ofiarą jest jego żona,
z którą żył szczęśliwie przez ponad dwadzieścia lat. Oskarżyciel dał te
mu wiarę, a nawet uznał to formalnie. Wysoki Sądzie, nie ułatwia mi
zadania fakt - ciągnął sir Toby - że wszystkie dowody pośrednie, tak
zręcznie przedstawione przez mojego uczonego kolegę pana Rodgersa
we wczorajszej mowie oskarżycielskiej, pozornie świadczą o winie
oskarżonego. Jednakże - rzekł sir Toby, chwytając wiązanie czarnej je
dwabnej togi i zwracając się ku przysięgłym - zamierzam powołać
świadka, którego reputacja jest nieskazitelna. Panowie przysięgli, je
stem pewien, iż nie zostawi on wam innego wyboru, jak wydać wer
dykt: niewinny. Wzywam profesora Harolda Bamforda.

Wytworny mężczyzna w niebieskim dwurzędowym garniturze, białej koszuli i krawacie klubu
krykietowego hrabstwa York wszedł na salę sądową i stanął za barierką dla świadków. Ujął w rękę
Nowy Testament i odczytał tekst przysięgi z tak wielką pewnością siebie, że żaden z przysięgłych
nie wątpił, iż nie pierwszy raz występuje w procesie o morderstwo.

Sir Toby poprawił togę i utkwił wzrok w swym partnerze do golfa, stojącym na drugim końcu
sali sądowej.

-Profesorze Bamford - powiedział, jakby zobaczył go po raz
pierwszy - aby dowieść pańskiego znawstwa, muszę zadać panu kilka
pytań wstępnych, które mogą być kłopotliwe. Ale jest rzeczą pierw
szorzędnej wagi, aby wykazać przysięgłym pańskie kompetencje w tej
szczególnej sprawie.
Harry z powagą skinął głową.

- Profesorze Bamford, ukończył pan gimnazjum klasyczne w Leeds
- rzekł sir Toby, zerkając na ławę przysięgłych składającą się z sa
mych Yorkshirczyków - a następnie uzyskał pan w wolnym konkur
sie stypendium na studia prawnicze w Kolegium Magdaleny w Oks
fordzie.
- Zgadza się - potwierdził Harry.
Tymczasem Toby spojrzał w notatki - zbyteczny gest, gdyż powtarzali to z Harrym niejeden raz.
-Ale nie skorzystał pan z tej możliwości - ciągnął sir Toby - gdyż
wolał pan spędzić lata studenckie tutaj, w Leeds. Czy to też się zgadza,
profesorze?
11


-Owszem - przytaknął Harry.
Tym razem sędziowie przysięgli skinęli głowami wraz z nim. Nie ma człowieka wierniejszego i
bardziej dumnego niż Yorkshirczyk, gdy chodzi o hrabstwo York, z satysfakcją pomyślał sir Toby.
-Czy może pan potwierdzić, że ukończył pan uniwersytet w Leeds


z wyróżnieniem?
-Tak.

-A czy potem zaproponowano panu studia magisterskie, a na
stępnie doktoranckie na Uniwersytecie Harvardzkim?

Harry lekko się skłonił i potwierdził, że tak. Miał ochotę powiedzieć Toby'emu, żeby się
streszczał, ale wiedział, że stary partner sparingowy zechce wykorzystać do maksimum kilka
następnych chwil.

- Czy temat pańskiej pracy doktorskiej brzmiał: broń krótka
a przypadki zabójstw?
- Zgadza się.
- A czy jest także prawdą - ciągnął dostojny radca królewski - że
gdy zaprezentował pan komisji egzaminacyjnej tezę doktorską, wzbu
dziła ona tak wielkie zainteresowanie, że opublikowano ją nakładem
Uniwersytetu Harvardzkiego i obecnie jest zalecana jako lektura każ
demu, kto się specjalizuje w medycynie sądowej?
- Jak uprzejmie, że pan o tym wspomina - rzekł Harry, poddając
Toby'emu kwestię.
- Ale to nie ja powiedziałem - zaprzeczył sir Toby, prostując się
na całą swoją wysokość i wbijając wzrok w ławę przysięgłych. - To
słowa samego sędziego Daniela Webstera, członka Sądu Najwyższego
Stanów Zjednoczonych. Lecz pozwolą państwo, że będę kontynuo
wał. Czy ściśle się wyrażę, jeśli powiem, że kiedy opuścił pan Uniwer
sytet Harvardzki i powrócił pan do Anglii, Uniwersytet Oksfordzki
próbował pana znowu skusić, oferując katedrę medycyny sądowej,
lecz pan ponownie im odmówił, gdyż wolał powrócić do swej alma
mater, z początku jako starszy wykładowca, a potem profesor? Czy
mam rację, profesorze Bamford?
- Tak jest, sir Toby.
- I na tym stanowisku pozostał pan przez ostatnie jedenaście lat,
mimo że uniwersytety z różnych stron świata nęciły pana lukratywny
mi propozycjami, żeby porzucił pan swoje ukochane hrabstwo York
i przystał do nich?
W tym momencie sędzia Fenton, który również słyszał to już nie po raz pierwszy, popatrzył na
dół i rzekł:
12

- Sir Toby, myślę, że wystarczająco pan dowiódł, iż świadek jest
wybitnym specjalistą w swej dziedzinie. Czy możemy teraz wrócić do
omawianej sprawy?
- Z największą przyjemnością Wysoki Sądzie, szczególnie po tak
wielkodusznych słowach. Zbyteczne byłoby obsypywanie dalszymi
pochwałami zacnego profesora. - Sir Toby z chęcią powiedziałby sę
dziemu, że i tak zakończył wstępne uwagi tuż przedtem, nim ten się
wtrącił.
- Zatem, za pozwoleniem Wysokiego Sądu, skoro Wysoki Sąd
uznał, że dowiodłem kompetencji tego szczególnego świadka, przejdę
do sprawy. - Odwrócił się w stronę profesora i porozumiewawczo
mrugnął. - Uprzednio - ciągnął - mój znakomity kolega, pan Rodgers,
szczegółowo przedstawił zarzut, nie pozostawiając cienia wątpli
wości, iż oskarżenie opiera się na jedynym dowodzie, mianowicie

"broni palnej, która nigdy nie wypaliła".

Harry słyszał wiele razy to wyrażenie z ust starego przyjaciela i był pewien, że jeszcze nieraz je
usłyszy.

-Chodzi mi o broń z odciskami palców oskarżonego, znalezioną
obok ciała jego nieszczęsnej żony, Valerie Richards. Oskarżenie do
wodzi, że zabiwszy żonę, oskarżony wpadł w panikę i uciekł z domu,
pozostawiając pistolet na środku pokoju. - Sir Toby obrócił się ku
przysięgłym. - Na podstawie tego jednego, kruchego dowodu - a że
kruchego, tego dowiodę - wy, sędziowie przysięgli, macie uznać czło
wieka za winnego morderstwa i wsadzić go do więzienia do końca ży
cia. - Zawiesił głos, aby do przysięgłych dotarło znaczenie jego słów.

- Profesorze Bamford, zwracam się do pana jako do wybitnego spe
cjalisty w swojej dziedzinie - by użyć określenia Wysokiego Sądu z
szeregiem pytań.
Harry zdał sobie sprawę, że wstępny wywód wreszcie się skończył i że teraz będzie musiał
sprostać oczekiwaniom.

- Profesorze, czy z pańskiego doświadczenia wynika, że kiedy za
bójca zastrzeli ofiarę, pozostawia broń na miejscu zbrodni?
- Nie, sir Toby, to się zdarza niezwykle rzadko - odparł Harry. -
Gdy mamy do czynienia z bronią krótką, w dziewięciu na dziesięć
przypadków nie udaje się jej odnaleźć, gdyż morderca robi wszystko,
żeby pozbyć się dowodu zbrodni.

- Właśnie - zauważył sir Toby. - A w tym jednym przypadku na
dziesięć, kiedy broń się odnajduje, czy zwykle jest na niej pełno odci
sków palców?
13
- Prawie nigdy - odparł Harry. - Chyba że morderca jest kom
pletnym głupcem albo zostaje przyłapany na gorącym uczynku.
- O oskarżonym można wiele powiedzieć - rzekł sir Toby - ale na
pewno nie to, że jest głupcem. Podobnie jak pan, ukończył gimnazjum
klasyczne w Leeds; poza tym aresztowano go nie na miejscu zbrodni,
ale w domu przyjaciół na drugim końcu miasta.
Sir Toby nie dodał - co oskarżyciel kilkakrotnie podkreślił, stawiając zarzut - że oskarżonego
zastano w łóżku z kochanką, która dostarczyła mu jedynego alibi.

- Profesorze, teraz chciałbym mówić o pistolecie. Jest to Smith
andWessonK4217B.
- Raczej K4127 B - poprawił Harry starego przyjaciela.
- Skłaniam głowę przed pańską wiedzą - rzekł sir Toby, zadowo
lony z wrażenia, jakie dzięki drobnemu przejęzyczeniu udało mu się
wywrzeć na przysięgłych. - Zatem, powracając do broni. Czy w labo
ratorium Home Office znaleziono na niej odciski palców?
- Tak, sir Toby.
- A czy nasunęło to panu jako specjaliście jakieś wnioski?
- Owszem. Odciski palców pani Richards najwyraźniejsze były na
spuście i na kolbie, co skłania mnie do przypuszczenia, że to ona była
ostatnią osobą, która trzymała broń. W istocie świadectwa fizyczne
sugerują, że właśnie ona nacisnęła spust.
- Ach, tak - rzekł sir Toby. - Ale czy morderca nie mógł włożyć
broni do ręki pani Richards, żeby zmylić policję?

- Przyjąłbym tę linię rozumowania, gdyby policja nie znalazła na
spuście również odcisków palców pana Richardsa.
- Nie jestem pewien, profesorze, czy dobrze rozumiem, do czego
pan zmierza - rzekł sir Toby, który doskonale rozumiał.
- Z moich doświadczeń wynika, że prawie zawsze morderca naj
pierw usuwa z broni własne ślady, a dopiero potem decyduje się wło
żyć ją do ręki ofiary.
- Rozumiem. Ale proszę mnie poprawić, gdybym się mylił - rzekł
sir Toby. - Broń nie znajdowała się w ręku ofiary, lecz w odległości
dziewięciu stóp od ciała, gdzie - jak utrzymuje oskarżenie - porzucił
ją oskarżony, gdy w panice uciekał z domu. Profesorze Bamford, py
tam pana: jeżeli samobójca przyłożył broń do skroni i nacisnął spust,
gdzie pańskim zdaniem ostatecznie powinna się znaleźć broń?
- Gdziekolwiek w odległości sześciu do dziesięciu stóp od ciała odparł
Harry. - Powszechnie popełnia się błąd - zwłaszcza w niedbale
14

przygotowanych filmach lub programach telewizyjnych - pokazując ofiarę, która się zastrzeliła,
wciąż ściskającą broń w ręku. Tymczasem w rzeczywistości silą odrzutu wyrywa broń z dłoni
samobójcy i przenosi ją o kilka stóp. W ciągu trzydziestu lat, od kiedy się zajmuję przypadkami
samobójstw przy użyciu broni palnej, ani razu się nie zdarzyło, żeby broń pozostała w ręku ofiary.

- Czyli że pańskim zdaniem jako biegłego odciski palców pani Richards
i położenie broni są raczej konsekwencją samobójstwa niż
morderstwa?
- Zgadza się, sir Toby.
- Profesorze, jeszcze jedno, ostatnie pytanie - rzekł obrońca, szar
piąc wyłogi. - Gdy występował pan w przeszłości jako świadek obro
ny w podobnych sprawach, jaki był procent werdyktów uniewinniają
cych?
- Nigdy nie byłem mocny w matematyce, ale z dwudziestu czte
rech spraw dwadzieścia jeden zakończyło się uniewinnieniem.
- Dwadzieścia jeden z dwudziestu czterech spraw - sir Toby z wol
na obrócił się ku ławie przysięgłych - zakończyło się uniewinnieniem
po powołaniu pana jako biegłego. Wysoki Sądzie, myślę, że to wynosi
około osiemdziesięciu pięciu procent. Nie mam więcej pytań.
Wychodząc z sali rozpraw, Toby dogonił Harry'ego na schodach. Klepnął starego przyjaciela w
plecy.

- Świetne zagranie, Harry. Nic dziwnego, że oskarżenie skapitulo
wało - nigdy nie widziałem cię w lepszej formie. Muszę pędzić, jutro
mam sprawę w Old Bailey. Widzimy się przy pierwszym dołku o dzie
siątej rano w sobotę. To znaczy, jeżeli Valerie pozwoli.
- Zobaczysz mnie dużo wcześniej - mruknął pod nosem profesor,
gdy sir Toby wskakiwał do taksówki.
Czekając na pierwszego świadka, sir Toby spojrzał w notatki. Sprawa zaczęła się źle. Oskarżyciel
przedstawił taką furę materiału dowodowego przeciwko jego klientowi, że nie sposób go będzie
obalić. Nie cieszyła go perspektywa przesłuchiwania szeregu świadków, którzy niewątpliwie
potwierdzą owe dowody.
Przewodniczący rozprawie sędzia Fairborough dał głową znak oskarżycielowi.

- Proszę wezwać swego pierwszego świadka - powiedział.
- Dziękuję, Wysoki Sądzie - rzekł radca królewski Desmond Len

nox, podnosząc się powoli. - Powołuję profesora Harolda Bamforda.
15

Zaskoczony sir Toby podniósł wzrok znad notatek i ujrzał, jak jego stary przyjaciel pewnym
krokiem zmierza ku miejscu dla świadków. Londyńscy sędziowie przysięgli przyglądali się kpiąco
przybyszowi z Leeds.

Sir Toby musiał przyznać, że Lennox nieźle zaprezentował biegłego, ani razu nie wspominając
Leeds. Potem zadał Harry'emu serię pytań, w których świetle klientka Toby'ego wypadła na kogoś
pośredniego między Kubą Rozpruwaczem o Doktorem Crippenem.

- Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie - powiedział w końcu
Lennox i usiadł z zadowoloną miną.
- Czy ma pan jakieś pytania do tego świadka? - zagadnął sędzia
Fairborough, spoglądając na sir Toby'ego.
- Tak, oczywiście - odparł, wstając, sir Toby. - Profesorze Bamford
- powiedział takim tonem, jakby go pierwszy raz na oczy widział
- zanim przejdę do sprawy, chciałbym zauważyć, że mój uczony kole
ga pan Lennox z wielkim naciskiem dowodził pańskiej doskonałości
jako biegłego. Zechce mi pan wybaczyć, że wrócę do tego tematu, że
by wyjaśnić kilka szczegółów, które mnie zaintrygowały.
- Proszę bardzo, sir Toby - rzekł Harry.
- Magisterium uzyskał pan na uniwersytecie w... hm, w Leeds. Ja
ki kierunek pan studiował?
- Geografię - odparł Harry.
- Ciekawe. Nie sądziłbym, że jest to właściwe przygotowanie dla ko
goś, kto ma zostać specjalistą od broni ręcznej. Ale teraz chciałbym spy
tać pana o doktorat, który otrzymał pan na uniwersytecie amerykań
skim. Czy ten doktorat jest uznawany przez angielskie uniwersytety?
- Nie, sir Toby, ale...
- Profesorze Bamford, zechce się pan ograniczyć do odpowiada
nia na pytania. Czy na przykład Uniwersytet Oksfordzki lub Cam
bridge uznają pański doktorat?
-Nie.
-Mhm. Lecz, jak usilnie starał się wykazać pan Lennox, wynik
całej tej sprawy może zależeć od pańskich kompetencji jako biegłego.
Sędzia Fairborough popatrzył na obrońcę i zmarszczył brwi.

- Sir Toby, to sędziowie przysięgli podejmą decyzję w oparciu
o przedstawiony im materiał dowodowy.
- Zgadzam się, Wysoki Sądzie. Chciałem tylko ustalić, jak dalece
sędziowie przysięgli mogą zaufać opiniom biegłego występującego ja
ko świadek oskarżenia.
16
Sędzia znowu zmarszczył brwi.

- Ale jeżeli Wysoki Sąd uważa, że już to wykazałem, będę konty
nuował badanie świadka - rzekł sir Toby i odwrócił się ku staremu
przyjacielowi. - Profesorze Bamford, powiedział pan przysięgłym jako
biegły - że w tym konkretnym przypadku ofiara nie mogła po
pełnić samobójstwa, gdyż broń znajdowała się w jej ręku.
- Zgadza się, sir Toby. Jest powszechnym błędem - częstym
zwłaszcza w niedbale przygotowanych filmach i programach telewi

zyjnych - że ofiarę, która się zastrzeliła, pokazuje się z bronią w ręku.

- Tak, tak, profesorze. Już nas pan zabawiał swoim znawstwem
telewizyjnych oper mydlanych, kiedy odpowiadał pan na pytania me
go uczonego kolegi. Przynajmniej dowiedzieliśmy się, w jakiej dziedzi
nie jest pan biegły. Ale ja chciałbym wrócić do rzeczywistego świata.
Czy mogę mieć jasność w jednej sprawie? Mam nadzieję, że nie suge
ruje pan, iż wedle pańskiego przekonania oskarżona umieściła broń
w ręce męża? Bo gdyby tak było, profesorze Bamford, to nie byłby
pan specjalistą, ale jasnowidzem.
- Sir Toby, ja nie wysunąłem takiej tezy.
- Cieszę się, że się pan ze mną zgadza pod tym względem. Ale pro
szę mi powiedzieć, profesorze, czy w pańskiej praktyce zdarzyło się, że
morderca włożył broń w rękę ofiary, aby upozorować samobójstwo?
Harry przez chwilę się wahał.
- Proszę się dobrze zastanowić, profesorze. Od pańskiej odpowie
dzi może zależeć, jak ta kobieta spędzi resztę swego życia.
- Spotkałem się z czymś takim - Harry znów się zawahał - przy
okazji trzech spraw sądowych.
- Trzech spraw sądowych? - powtórzył za nim sir Toby, udając
zdziwienie, chociaż osobiście w nich wszystkich występował.
- Tak, sir Toby - potwierdził Harry.
- A czy za każdym razem sędziowie przysięgli wydali wyrok ska
zujący?
- Nie - cicho powiedział Harry.
- Nie? - spytał sir Toby, zwracając się ku ławie przysięgłych. W
ilu przypadkach sędziowie uznali, że oskarżony jest niewinny?

- W dwóch.
ytał sir ? oby.
winnego morderstwa, cazano...? - pyf4|,^ej sir Toby. . dożywocie. *
#17

- Profesorze Bamford, chciałbym dowiedzieć się trochę więcej
o tej sprawie.
- Czy to na coś się zda? - zapytał sędzia, wbijając wzrok w obrońcę.
- Podejrzewam, Wysoki Sądzie, że wkrótce się tego dowiemy odrzekł
sir Toby, zwracając się znów w stronę przysięgłych, którzy te
raz z uwagą patrzyli na biegłego. - Profesorze Bamford, proszę po
wiedzieć Wysokiemu Sądowi więcej na ten temat.

- To była sprawa Korony przeciw Reynoldsowi - rzekł Harry. Reynolds
odsiedział jedenaście lat, po czym przedstawiono nowe do
wody, świadczące, że me mógł popełnić tej zbrodni. Później został
ułaskawiony.

- Profesorze Bamford, mam nadzieję, że wybaczy mi pan następne
pytanie, ale reputacja tej kobiety, nie mówiąc o wolności, waży się
w tej sali. - Na chwilę zamilkł, poważnie spojrzał na starego przyja
ciela i powiedział: - Czy w tej sprawie występował pan w imieniu
oskarżenia?
- Tak jest.
- Jako biegły z ramienia Korony?
- Tak, sir Toby - potwierdził Harry.

- I niewinny człowiek został skazany za zbrodnię, której oie po
pełnił, i przesiedział jedenaście lat w więzieniu?
- Tak, sir Toby. - Harry znów potwierdził. ? '
- Żadnych "ale" w tej szczególnej sprawie? - zapytał sir Toby.
Czekał na odpowiedź, lecz Harry się nie odzywał. Wiedział, że jako
biegły przestał się tutaj liczyć. - Jeszcze ostatnie pytanie: czy w dwu
pozostałych sprawach werdykt przysięgłych był zgodny z pańską in
terpretacją materiału dowodowego?
- Tak, sir Toby.
- Przypomina pan sobie, profesorze, że oskarżenie zadało sobie
wiele trudu, by podkreślić, ze w przeszłości pańskie świadectwo było
decydujące w sprawach takich jak ta, by zacytować pana Lennoxa
"stanowiło decydujący czynnik w udowodnieniu zarzutu". Jednakże
teraz się dowiadujemy, że w trzech przypadkach, kiedy znaleziono
broń w ręku ofiary, pan jako biegły pomylił się w trzydziestu trzech
procentach.
Zgodnie z oczekiwaniem sir Toby'ego, Harry nie skomentował.
-W rezultacie niewinny człowiek tkwił przez jedenaście lat w wię
zieniu. - Sir Toby skierował spojrzenie na przysięgłych i cicho powie
dział: - Profesorze Bamford, miejmy nadzieję, że niewinna kobieta nie
18

spędzi reszty swego życia w więzieniu w wyniku opinii "biegłego", który potrafi się mylić w
trzydziestu trzech procentach wypadków.

Lennox wstał, żeby zaprotestować przeciw takiemu traktowaniu świadka, a sędzia Fairborough
pogroził palcem.
-Sir Toby, ta uwaga była niewłaściwa.

Jednak sir Toby utkwił wzrok w przysięgłych, którzy już nie byli skłonni chłonąć z uwagą słów
biegłego, ale szeptali teraz między sobą.
-Wysoki Sądzie, nie mam więcej pytań. - Powiedziawszy to, sir
Toby wolno wrócił na swoje miejsce.

- Udany strzał - rzekł Toby, kiedy piłka Harry'ego znikła w dziewiętnastym dołku. - Znów muszę ci
postawić lunch. Wiesz, Harry, od tygodni nie zdołałem cię pobić.
- Och, nie byłbym tego taki pewien - odparł Harry, gdy wracali
do budynku klubowego. - Bo jak byś nazwał to, co zrobiłeś ze mną
w czwartek w sądzie?
- Muszę cię za to przeprosić, chłopie. Nie chodziło o ciebie, jak
dobrze wiesz. Przede wszystkim to była głupota ze strony Lennoxa, że
akurat ciebie wybrał na biegłego.
- Zgadzam się - rzekł Harry. - Przestrzegłem go, że nikt mnie nie
zna tak dobrze jak ty, ale Lennoxa nie interesowało, co się zdarzyło
w północno-wschodnim okręgu sądowym.
- Nie byłbym taki zawzięty - powiedział Toby, sadowiąc się przy
stole-gdyby nie to...
- Gdyby me to... - podchwycił Harry.
- Że w obu sprawach, tej w Leeds i tej w Old Bailey, dla każdej ła
wy przysięgłych powinno być oczywiste, że moi klienci są winni jak
wszyscy diabli.
-
Końcówka


Cornelius Barrington zawahał się przed następnym posunięciem. Z wielkim zainteresowaniem
wpatrywał się w szachownicę. Partia trwała już dwie godziny i Cornelius był pewien, że tylko
siedem ruchów dzieli go od mata. Podejrzewał, że jego partner też o tym wie.

Podniósł wzrok i uśmiechnął się do Franka Vintcenta, który był nie tylko jego najstarszym
przyjacielem, ale pełniąc przez lata rolę adwokata rodziny dowiódł, że jest również
najmądrzejszym doradcą. Mieli ze sobą wiele wspólnego: obaj przekroczyli sześćdziesiątkę, obaj
wywodzili się z klasy średniej, z rodzin o wysokim statusie zawodowym, uczyli się w tej samej
szkole i studiowali na tym samym uniwersytecie. Ale na tym podobieństwa się kończyły.
Cornelius, z natury przedsiębiorczy i ryzykant, zrobił majątek na kopalniach w Afryce Południowej
i w Brazylii. Frank, z zawodu doradca prawny, był ostrożny, powoli podejmował decyzje,
fascynował go szczegół.

Cornelius i Frank różnili się też wyglądem. Cornelius był wysoki, mocno zbudowany, miał bujną
srebrną czuprynę, jakiej mogliby mu pozazdrościć o połowę młodsi od niego. Frank zaś był
drobny, średniego wzrostu i prawie całkiem łysy, jeżeli nie liczyć tworzących półkole siwych
kępek.

Cornelius owdowiał po czterdziestu latach szczęśliwego małżeństwa. Frank był zatwardziałym
starym kawalerem.

Spoiwem ich przyjaźni była wytrwała miłość do szachów. Frank w każdy czwartkowy wieczór
odwiedzał Corneliusa Pod Wierzbami, żeby rozegrać partię. Wynik zwykle bywał wyrównany,
często kończyło się patem.

Wieczór zawsze zaczynali od lekkiej kolacji, przy której wypijali tylko po jednym kieliszku wina
- obydwaj traktowali szachy poważ20


nie -a po skończonej grze wracali do salonu na kieliszek koniaku i cygaro. Jednak Cornelius
zamierzał zdruzgotać ten rytuał.

- Gratuluję - odezwał się Frank, podnosząc głowę znad szachow
nicy. - Myślę, że tym razem mnie pobiłeś. Bez wątpienia nie mam
żadnego wyjścia. - Uśmiechnął się, przewrócił króla na szachownicę,
wstał i uścisnął rękę przyjacielowi.
- Przejdźmy do salonu na koniak i cygaro - zaproponował Corne
lius, jakby to było coś nowego.
Frank podziękował, opuścili gabinet i powędrowali do salonu. Przechodząc pod portretem syna
Daniela, Cornelius poczuł ukłucie w sercu, co się powtarzało niezmiennie od dwudziestu trzech lat.
Gdyby żyło jego jedyne dziecko, nigdy by nie sprzedał swojej firmy.

W przestronnym salonie powitał obu mężczyzn wesoły ogień płonący na kominku, który
roznieciła Pauline, gosposia Corneliusa, kiedy tylko sprzątnęła po kolacji. Pauline również
doceniała zalety rytuału, lecz i jej życie miało zostać zdruzgotane.

- Powinienem przyprzeć cię do muru kilka ruchów wcześniej rzekł
Cornelius - ale zaskoczyłeś mnie, bijąc skoczka. Powinienem był
to przewidzieć - powtórzył, podchodząc do kredensu. Na srebrnej ta
cy przygotowano dwa duże kieliszki koniaku i dwa cygara Monte Cristo.
Cornelius podał przyjacielowi przycinacz, zapalił zapałkę, przy
tknął do cygara i przyglądał się, jak Frank pykał, póki nie zapalił.
Powtórzył sam te czynności i zagłębił się w swym ulubionym fotelu
przy kominku.

- Doskonała gra, Corneliusie - powiedział Frank, podnosząc kie
liszek i lekko skłaniając głowę, choć gospodarz zapewne pierwszy by
przyznał, że po latach jego gość trochę go wyprzedza.

Cornelius pozwolił Frankowi jeszcze parę razy pociągnąć cygaro. Po co się spieszyć? W końcu
przygotowywał się do tej chwili od kilku tygodni i nie chciał się dzielić sekretem z najbliższym
przyjacielem, nim nie nastąpi właściwy moment.

Obaj milczeli, odpoczywając w swym towarzystwie. Wreszcie Cornelius odstawił kieliszek.

-Frank - powiedział. - Jesteśmy przyjaciółmi od ponad pięćdzie
sięciu lat. Co równie ważne, jako mój doradca prawny wykazałeś się
dużą przenikliwością. W gruncie rzeczy od przedwczesnej śmierci Millicent
nie miałem nikogo, na kim mógłbym bardziej polegać.

Frank nie przerywał przyjacielowi i nadal palił cygaro. Na twarzy miał wypisane, że traktuje
komplementy Corneliusa wyłącznie jako
21

wstępną zagrywkę. Podejrzewał, że musi trochę poczekać, zanim Cor-nelius zdradzi się z
następnym ruchem.

- Kiedy przed trzydziestu laty zakładałem firmę, to ty sporządziłeś
akt prawny i przypuszczam, że od tego dnia nie podpisałem ani jedne
go dokumentu, który by nie znalazł się wcześniej na twoim biurku co
niewątpliwie było decydującym czynnikiem mojego powodzenia.
- Jesteś wspaniałomyślny - rzekł Frank między jednym a drugim
łykiem koniaku - ale to twojej oryginalności i rozmachowi firma za
wdzięczała rozkwit. Bogowie poskąpili mi takich talentów, toteż nie
pozostało mi nic innego jak funkcja urzędnika.
- Frank, ty nigdy nie doceniałeś swoich zasług dla firmy, aleja nie
mam cienia wątpliwości co do roli, jaką odgrywałeś w ciągu tych lat.
- Do czego zmierzasz? - spytał z uśmiechem Frank.
- Cierpliwości, przyjacielu - rzekł Cornelius. - Mam jeszcze w za
nadrzu kilka posunięć, nim ujawnię mój fortel. - Oparł się i głęboko
zaciągnął się cygarem. - Jak wiesz, kiedy cztery lata temu sprzedałem
firmę, zamierzałem pierwszy raz od dawna zwolnić tempo. Obiecałem
Millie, że ją zabiorę na długie wakacje do Indii i na Daleki Wschód...
- zamilkł na chwilę - ale los zrządził inaczej.
Frank ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Jej odejście uświadomiło mi, że ja też jestem śmiertelny i mogę
nie pożyć długo.
- Nie, nie, przyjacielu - zaprotestował Frank. - Masz przed sobą
jeszcze wiele lat.
- Może masz rację - rzekł Cornelius - chociaż, co zabawne, to
właśnie ty sprawiłeś, że zacząłem poważnie myśleć o przyszłości...
- Ja? - zdziwił się Frank.
- Tak. Nie pamiętasz, jak kilka tygodni temu, siedząc w tym fote
lu, mówiłeś mi, że czas, abym zmienił testament?
- Owszem, ale tylko dlatego, że w obecnym testamencie dosłownie
wszystko zostało zapisane Millie.
- Wiem - przyznał Cornelius. - Niemniej sprawiłeś, że się na tym
skupiłem. Wiesz, ja ciągle wstaję co dzień o szóstej rano, ale ponieważ
nie ma już mojego biura, do którego mógłbym pójść, spędzam całe
godziny zastanawiając się, jak podzielić majątek, skoro Millie nie mo
że być główną spadkobierczynią.
Cornelius zamilkł i zaciągnął się cygarem.
-Przez ostatni miesiąc - podjął swoją opowieść - rozmyślałem


o osobach z najbliższego otoczenia - o krewnych, przyjaciołach, zna22


jomych i pracownikach - i przypominałem sobie, jak się zawsze do mnie odnosili, co z kolei
nasunęło mi pytanie, którzy z nich okazaliby mi tyle samo oddania, uwagi i lojalności, gdybym nie
był milionerem, ale starym człowiekiem bez grosza przy duszy.

- Mam wrażenie, że jestem w szachu - zaśmiał się Frank.
- Ciebie, przyjacielu, nie dotyczą te wątpliwości - rzekł Cornelius.
- Nie zwierzałbym ci się, gdyby było inaczej.
- Ale czy takie myśli nie są krzywdzące dla twojej rodziny, nie
wspominając...
- Może masz rację, nie chciałbym jednak zdawać się na los szczę
ścia. Dlatego postanowiłem sam poznać prawdę, bo domysły mi nie
wystarczą.
Cornelius znowu zamilkł na chwilę i zaciągnął się cygarem.
- Miej cierpliwość - poprosił - i wysłuchaj, co wymyśliłem, bo bez
twojej pomocy mój mały podstęp się nie uda. Ale wpierw doleję ci ko
niaku. - Cornelius wstał, wziął pusty kieliszek Franka i podszedł do
kredensu. - Jak mówiłem - ciągnął, wręczywszy pełny kieliszek przy
jacielowi - ostatnio się zastanawiałem, jak ludzie z mojego otoczenia
by się zachowali, gdybym był bez grosza i doszedłem do wniosku, że
jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
- Co masz na myśli? - zapytał Frank, pociągnąwszy uprzednio
spory łyk koniaku. - Pozorowane samobójstwo?
- Nic aż tak dramatycznego - odparł Cornelius. - Ale prawie... -
Znów przerwał. - Zamierzam ogłosić bankructwo. - Usiłował przez
zasłonę dymu dojrzeć minę przyjaciela. Jednakże, jak nieraz w prze
szłości, stary prawnik zachował niezgłębiony wyraz twarzy, gdyż wie
dział, że wprawdzie Cornelius wykonał śmiały ruch, ale do końca me
czu było jeszcze daleko.
Tytułem próby posunął pionek do przodu.

- Jak to zamierzasz zrobić? - zagadnął.
- Chciałbym - rzekł Cornelius - żebyś jutro rano napisał do pięciu
osób, które roszczą sobie największe prawo do mojego majątku: do
mego brata Hugh, jego żony Elizabeth, ich syna Timothy'ego, mojej
siostry Margaret i na koniec do mojej gosposi Pauline.
- I jakiż ma być sens tych listów? - spytał Frank, starając się nie
okazać niedowierzania.
- Wyjaśnisz wszystkim, że z winy nieprzemyślanej inwestycji, na
którą się zdecydowałem po śmierci żony, wpadłem w długi i bez ich
pomocy mogę zbankrutować.
23
-Ale... - zaprotestował Frank.
Cornelius podniósł rękę.

-Wysłuchaj mnie - poprosił - gdyż twoja rola w tej partii, roz
grywanej w realnym życiu, będzie kluczowa. Kiedy ich przekonasz, że
niczego ode mnie nie mogą się spodziewać, przystąpię do realizacji dru
giej części mojego planu, która powinna ostatecznie dowieść, czy zależy
im na mnie, czy też na moich pieniądzach.


-Powiedz wreszcie, co masz na myśli - rzekł Frank.
Cornelius zbierał myśli, kręcąc kieliszkiem.

- Jak wiesz, wszystkie pięć osób, które wymieniłem, swego czasu
poprosiło mnie o pożyczkę. Nigdy nie żądałem niczego na piśmie,
gdyż była to dla mnie kwestia zaufania. Wchodziły w grę różne kwo
ty: od stu tysięcy funtów dla Hugh na dzierżawę sklepu - o ile wiem,
przynosi mu niezły dochód - do pięciuset funtów dla Pauline na zada
tek za używany samochód. Nawet młody Timothy potrzebował tysią
ca funtów na spłatę pożyczki za studia, a skoro dobrze mu się wiedzie
w jego zawodzie, żądanie zwrotu pieniędzy nie powinno się wydawać
ani jemu, ani pozostałym osobom zbyt wygórowane.
- A ten drugi test? - spytał Frank.
- Od czasu śmierci Millie każde z nich oddało mi jakąś drobną
przysługę, twierdząc, że to przyjemność, a nie przykry obowiązek.
Chciałbym się przekonać, czy byliby skłonni zrobić to samo dla ubo
giego starego człowieka.
- Ale skąd będziesz wiedział... - zaczął Frank.
- Myślę, że to się okaże z czasem. Zresztą będzie jeszcze trzecia
próba, przypuszczam, że rozstrzygająca.
Frank spojrzał przyjacielowi w oczy.
- Czy mógłbym ci wyperswadować ten zwariowany pomysł?
- Nie, nawet nie próbuj - odparł Cornelius bez wahania. - To po
stanowione, chociaż rozumiem, że bez twojej pomocy nie mógłbym
zacząć całej sprawy, nie mówiąc o jej zakończeniu.
- Corneliusie, jeżeli rzeczywiście ci na tym zależy, to wykonam
twoje polecenie co do joty, jak zawsze dotychczas. Ale stawiam jeden
warunek.
- Mianowicie? - spytał Cornelius.
- Nie przyjmę honorarium, żebym potem mógł oświadczyć każde
mu, kto zapyta, że nie skorzystałem na twoich figlach.
- Ale...
- Żadnych ale, przyjacielu. Sporo zyskałem na wzroście kursu ak24
cji, kiedy sprzedałeś firmę. Więc potraktuj to jako drobne podziękowanie.
Cornelius się uśmiechnął.

- To ja tobie powinienem być wdzięczny, i jak zawsze zdaję sobie
sprawę z twojej cennej pomocy, której mi nie szczędziłeś w ciągu lat.
Jesteś naprawdę dobrym przyjacielem i przysięgam, że zostawiłbym ci
cały mój majątek, gdybyś nie był kawalerem. I gdybym nie wiedział,
że to by zupełnie nie zmieniło twego trybu życia.
- O, nie, dziękuję - rzekł Frank, chichocząc. - Gdybyś to zrobił,
musiałbym poddać takiej samej próbie parę osób. - Na chwilę za
milkł. - A zatem, jaki jest twój pierwszy ruch?
- Wyślesz jutro pięć listów - powiedział Cornelius, wstając z krze
sła - informujących wspomniane osoby, że zawiadomiono mnie
o wszczęciu postępowania upadłościowego i że żądam zwrotu zaleg
łych pożyczek w jak najkrótszym terminie.

Frank zaczął notować w małym bloczku, który zawsze miał przy sobie. Dwadzieścia minut
później, zapisawszy ostatnie polecenie Cor-neliusa, schował bloczek do kieszeni, dopił koniak i
zgasił cygaro.

-A na czym ma polegać trzecia próba, ta, która twoim zdaniem
będzie rozstrzygająca? - spytał Frank, gdy Cornelius odprowadzał go
do drzwi.

Stary prawnik uważnie wysłuchał przyjaciela, który przedstawił mu tak pomysłowy plan, że
odszedł przekonany, iż wszystkie ofiary będą musiały pokazać swoje prawdziwe oblicze.
Pierwszy zatelefonował do Corneliusa w sobotę rano jego brat Hugh. Musiał dosłownie przed
chwilą otrzymać list Franka. Cornelius miał wrażenie, że jeszcze ktoś przysłuchuje się rozmowie.

- Właśnie dostałem list od twojego prawnika - rzekł Hugh - i po
prostu nie mogę uwierzyć w to, co pisze. Powiedz mi, że to okropna
pomyłka.
- Obawiam się, że nie - odpowiedział Cornelius. - Bardzo chciał
bym, żeby to była pomyłka.
- Ale jak to możliwe, żebyś ty, zwykle tak bystry, do tego dopuścił?
- Złóżmy to na karb starości - odparł Cornelius. - Kilka tygodni
po śmierci Millie namówiono mnie na ulokowanie sporej sumy
w przedsiębiorstwie specjalizującym się w dostawie Rosjanom urzą
dzeń wydobywczych. Wszyscy czytaliśmy o niewyczerpanym strumie
niu ropy naftowej w Rosji, jeżeli ktoś się dostanie do tego interesu,
25
byłem więc pewien, że moja inwestycja przyniesie niezły zysk. W zeszły piątek sekretarz firmy
poinformował mnie, że postanowili wykorzystać rozporządzenie numer dwieście siedemnaście i
ogłosić niewypłacalność.

- Chyba nie ulokowałeś wszystkiego w jednej firmie? - w głosie
Hugh zabrzmiało jeszcze większe niedowierzanie.
- Nie od razu - rzekł Cornelius - ale niestety, ilekroć potrzebowali
dalszego zastrzyku pieniędzy, dawałem się nabrać. W końcu inwesto
wałem coraz więcej, bo mi się wydawało, że tylko w ten sposób zwróci
mi się pierwszy wkład.
- Czy ta firma nie ma żadnych aktywów, na których mógłbyś po
łożyć rękę? A co z urządzeniami wydobywczymi?
- Rdzewieją gdzieś w głębi Rosji, a ropy naftowej na razie ani na
lekarstwo.
- A dlaczego się nie wycofałeś, zanim sytuacja wymknęła się spod
kontroli?
- Kwestia ambicji. Nie chciałem uznać, że postawiłem na złego
konia, wolałem wierzyć, że z czasem odzyskam pieniądze.
- Ale przecież muszą ci proponować jakieś odszkodowanie - po
wiedział Hugh z desperacją.
- Ani złamanego grosza - odparł Cornelius. - Nie mogę sobie na
wet pozwolić na to, żeby polecieć do Rosji i zbadać na miejscu, jak
wygląda sytuacja.
- Ile ci dają czasu?
- Dostałem już zawiadomienie o ogłoszeniu upadłości, tak więc
szansa mojego przetrwania zależy od tego, ile gotówki uda mi się ze
brać w krótkim czasie. - Cornelius zawiesił glos. - Hugh, przykro mi
o tym wspominać, ale pewno pamiętasz, że jakiś czas temu pożyczy

łem ci sto tysięcy funtów. Mam nadzieję...

- Przecież wiesz, że wszystkie pieniądze wsiąkły w sklep, a przy re
kordowo niskich obrotach nie mógłbym w tej chwili wykombinować
więcej jak parę tysięcy.
Corneliusowi się wydało, że ktoś z tyłu szepnął: "I nic więcej".
-Cóż, widzę, że jesteś w trudnym położeniu - rzekł Cornelius. Ale
będę ci wdzięczny za każdą pomoc. Kiedy ustalisz, jaka to będzie
kwota - znów na chwilę przerwał - naturalnie musisz uzgodnić z Elizabeth,
na ile możecie sobie pozwolić - proszę, wyślij czek bezpośred
nio do biura Franka Vintcenta. On zajmuje się całą tą powikłaną
sprawą.
26

- Czy stracisz, czy zarobisz, prawnicy zawsze dostaną swoją dolę.
- Uczciwie mówiąc - zauważył Cornelius - tym razem Frank
zrzekł się honorarium. Aha, Hugh, ludzie, których mi przysłałeś do
przebudowy kuchni mieli zacząć pracę w końcu tygodnia. Teraz jest
jeszcze bardziej ważne, żeby skończyli jak najszybciej, bo wystawiam
dom na sprzedaż i z nową kuchnią dostanę lepszą cenę. Na pewno to
rozumiesz.
- Zobaczę, co się da zrobić - rzekł Hugh - ale może będę musiał
wysłać tę ekipę do innej roboty. Mamy trochę zaległości.
- O! - Cornelius stłumił śmiech. - Czy nie mówiłeś, że z pieniędz
mi u ciebie teraz krucho?
- Zgadza się - trochę za szybko powiedział Hugh. - Miałem na
myśli, że wszyscy musimy brać dodatkowe prace, żeby związać koniec
z końcem.
- Rozumiem - rzekł Cornelius. - Ale na pewno zrobisz co się da,
żeby pomóc, znając moją sytuację. - Odłożył słuchawkę i się uśmiech
nął.
Następna w kolejności ofiara nie zadała sobie trudu, żeby zatelefonować, lecz zjawiła się przed
domem parę minut później i nie zdjęła palca z dzwonka, póki Cornelius nie otworzył jej drzwi.
-Gdzie jest Pauline? - brzmiało pierwsze pytanie Margaret.
Cornelius przyjrzał się siostrze, która trochę za mocno się umalo
wała tego ranka.

- Niestety, musiała odejść. - Cornelius pochylił się i pocałował
siostrę w policzek. - Wnioskujący o otwarcie postępowania upadło
ściowego krzywo patrzy na tych, których nie stać na spłacenie wierzy
cieli, a którzy nadal utrzymują służbę. Margaret, to ładnie, że tak
szybko się zjawiłaś w trudnej dla mnie chwili, ale jeśli chcesz się napić
herbaty, to obawiam się, że musisz sobie zrobić sama.
- Corneliusie, chyba dobrze wiesz, że nie przyszłam tutaj pić her
batę. Chciałabym się dowiedzieć, jak zdołałeś przepuścić całą fortunę.
- Zanim brat zdążył wyrecytować którąś z przygotowanych formułek,
dodała: - Jasne, że musisz sprzedać dom. Zawsze mówiłam, że po
śmierci Millie jest dla ciebie za duży. Możesz sobie znaleźć kawalerkę
w okolicy.
- Takie decyzje nie są już w mojej mocy. - Cornelius starał się, że
by zabrzmiało to żałośnie.
- O czym ty mówisz? - natarła na niego Margaret.

- Że dom i to, co się w nim znajduje zostało już zajęte. Jeżeli mam
27
uniknąć bankructwa, dom musi zostać sprzedany za o wiele wyższą cenę niż przewidują agenci od
nieruchomości.

- Chcesz mi powiedzieć, że absolutnie nic ci nie zostało?
- Mniej niż nic byłoby lepszym określeniem - westchnął Cornelius.
- A jak mnie stąd wyeksmitują, nie będę miał gdzie się podziać. Starał
się mówić płaczliwie. - Mam nadzieję, że będę mógł skorzystać
ze wspaniałomyślnej propozycji, którą mi złożyłaś w czasie pogrzebu
Millie, żebym zamieszkał u ciebie.
Siostra odwróciła się tyłem, żeby Cornelius nie widział jej twarzy.
- Teraz nie byłoby to wygodne - powiedziała bez wyjaśnienia. A
zresztą Hugh i Elizabeth mają u siebie więcej wolnych pokoi.

- Rzeczywiście - rzekł Cornelius. Odkaszlnął. - Margaret, a co
z tą drobną pożyczką, której ci udzieliłem w zeszłym roku? Wybacz,
że poruszam ten temat, ale..
- Te skromne fundusze, jakie mam, są bezpiecznie ulokowane
i maklerzy radzą, żeby w tym momencie nie sprzedawać udziałów.
- A z tego uposażenia, które ci wypłacałem co miesiąc przez ostat
nie dwadzieścia lat... chyba coś zdołałaś odłożyć?
- Niestety nie - ucięła Margaret. - Zrozum, że skoro jestem twoją
siostrą, ludzie oczekują ode mnie odpowiedniego poziomu życia, a te
raz, kiedy nie mogę liczyć na comiesięczny dodatek, muszę jeszcze
oszczędniej gospodarzyć moimi szczupłymi dochodami.
- Naturalnie, moja droga - przytaknął Cornelius. - Jednak wszel
ka, nawet najdrobniejsza pomoc będzie ratunkiem, gdybyś tylko...
- Muszę uciekać - oświadczyła Margaret, spoglądając na zegarek.
- Przez ciebie spóźnię się do fryzjera.
- Kochanie, jeszcze jeden drobiazg - rzekł Cornelius. - W przeszło
ści zawsze byłaś tak dobra i podwoziłaś mnie do miasta, kiedy tylko...
- Corneliusie, zawsze ci mówiłam, że dawno temu powinieneś się
nauczyć prowadzić samochód. Gdybyś to zrobił, nie liczyłbyś, że ktoś
będzie na każde twoje skinienie w dzień i w nocy. Zobaczę, co da się
zrobić - dodała, kiedy otworzył jej drzwi.
- Śmieszne, ale nie przypominam sobie, żebyś to mówiła. Może
pamięć też mnie opuszcza - rzekł, idąc z siostrą na podjazd. Uśmiech
nął się. - Masz nowy samochód? - rzucił lekko.
- Tak - cierpko odpowiedziała siostra, kiedy jej otwierał drzwiczki
auta. Zdawało mu się, że się lekko zarumieniła. Zaśmiał się pod no
sem, kiedy odjechała. Z minuty na minutę coraz więcej dowiadywał
się o swojej rodzinie.
28
Pomaszerował z powrotem do domu i wrócił do gabinetu. Zamknął drzwi, podniósł słuchawkę
telefonu i wybrał numer kancelarii Franka.

- Vintcent, Ellwood i Halfon - odezwał się urzędowy głosik.
- Chciałbym mówić z panem Vintcentem.
- Kogo mam zapowiedzieć? ? ' ?
- Corneliusa Barringtona.

- Muszę sprawdzić, czy nie jest zajęty.
Bardzo dobrze, pomyślał Cornelius. Frank musiał przekonać nawet recepcjonistkę, że pogłoska
jest prawdziwa, ponieważ przedtem zawsze odpowiadała: "W tej chwili pana łączę".

- Dzień dobry, Corneliusie - odezwał się Frank. - Właśnie skoń
czyłem rozmawiać z Hugh. To już jego drugi telefon tego przedpołu
dnia.
- Czego chciał? - spytał Cornelius.
- Żeby mu wytłumaczyć wszystkie ewentualne następstwa oraz
poinformować, jakie ma najpilniejsze zobowiązania.
- To dobrze - rzekł Cornelius. - Zatem mogę rychło spodziewać
się czeku na sto tysięcy funtów?
- Wątpię - odparł Frank. - Sądząc z tonu jego głosu, nie to miał
na myśli, ale dam ci znać zaraz, jak się odezwie.
- Będę niecierpliwie czekał, Frank.
- Myślę, że dobrze się bawisz, Corneliusie.
- Jeszcze jak. Szkoda tylko, że Millie nie może się bawić razem 2e
mną.
- Wiesz, co ona by powiedziała, prawda? ~ > '
- Nie, ale czuję, że ty mi to powiesz.
- Że jesteś stetryczałym staruszkiem.' ? ? -'
- I jak zwykle miałaby rację - zaśmiał się Cornelius. - Do widze
nia, Frank. '/-
Kiedy odkładał słuchawkę, rozległo się pukanie do drzwi. "
-Proszę wejść - powiedział Cornelius, zdziwiony, kto to taki.
Drzwi się otworzyły i do pokoju wkroczyła Pauline z tacą, na której stała filiżanka herbaty i
talerzyk z drożdżowymi bułeczkami. Jak zwykle była czysta i schludna, porządnie uczesana i nie
okazywała ani śladu zakłopotania. Pewno jeszcze nie dostała listu Franka, pomyślał w pierwszej
chwili Cornelius.

-Pauline - zapytał, kiedy postawiła tacę na biurku - czy otrzyma
łaś rano list od mojego doradcy prawnego?
29

- Tak, proszę pana - odparła Pauline - i natychmiast sprzedam
samochód, żeby oddać panu pięćset funtów. - Zamilkła i spojrzała
mu prosto w oczy. - Ale czybym nie mogła...
- Tak, Pauline?
- Czybym nie mogła odpracować tego długu? Widzi pan, samo
chód jest mi potrzebny, żeby przywozić dziewczynki ze szkoły.
Cornelius pierwszy raz, odkąd wdał się w swoje przedsięwzięcie, poczuł się winny. Zdawał sobie
jednak sprawę, że gdyby spełnił prośbę Pauline, ktoś by się o tym dowiedział i eksperyment
mógłby spalić na panewce.

- Pauline, tak mi przykro, ale nie mam wyboru...
- Tak samo napisał pański doradca w tym liście - powiedziała
Pauline, mnąc kartkę papieru w kieszeni fartuszka. - Wie pan, nigdy
nie miałam zaufania do prawników.
To oświadczenie Pauline jeszcze bardziej pogłębiło poczucie winy Corneliusa, nie znał bowiem
nikogo bardziej godnego zaufania niż Frank Vintcent.

-Lepiej sobie teraz pójdę, ale zajrzę wieczorem, żeby sprawdzić,
czy nie ma bałaganu. Czy można by...
-Tak?


- Czy mógłby mi pan dać referencje? Nie jest tak łatwo, proszę pa
na, dostać posadę w moim wieku.
- Dam ci takie referencje, że miałabyś szansę na posadę w Bucking-
ham Pałace - rzekł Cornelius. Z miejsca usiadł przy biurku i napisał
odę pochwalną o ponad dwudziestoletniej służbie Pauline Croft.
Sprawdził treść i podał gosposi kartkę papieru.
- Dziękuję ci Pauline - powiedział - za wszystko, co w przeszłości
uczyniłaś dla Daniela, Millie i przede wszystkim dla mnie.
- Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pana.
Kiedy za Pauline zamknęły się drzwi, Cornelius zadumał się nad nieprawdziwością mitów o
związkach krwi.
Usiadł na powrót przy biurku i zapisał dla pamięci, co się wydarzyło tego przedpołudnia. Gdy
skończył, poszedł do kuchni zrobić sobie coś do jedzenia i znalazł tam przygotowaną sałatkę.
Po lunchu Cornelius postanowił pojechać do miasta autobusem -nowe doświadczenie. Trochę
potrwało, zanim znalazł przystanek autobusowy, a potem się dowiedział, że konduktor nie może
mu wydać reszty z banknotu dwudziestofuntowego. Wysiadł w centrum miasta i poszedł prosto do
agenta zajmującego się nieruchomościami, który
30

wcale się nie zdziwił na jego widok. Corneliusa zachwyciło tempo, z jakim szerzyła się plotka o
jego finansowym upadku.

- Jutro rano przyślę kogoś do posiadłości Pod Wierzbami - oznaj
mił młody człowiek, wstając zza biurka - żeby wykonać pomiary
i zrobić zdjęcia. Czy pozwoli pan, że ustawimy w ogrodzie tablicę?
- Ależ proszę - odparł bez wahania Cornelius i o mało co nie do
dał, że im większą, tym lepiej.
Potem Cornelius wstąpił do miejscowej firmy przeprowadzkowej, mieszczącej się parę kroków
dalej. Spytał innego młodego człowieka, czy mógłby się umówić na przewóz wszystkiego, co jest
w domu.

- Dokąd to trzeba zawieźć, proszę pana?
- Do magazynu Bottsa na High Street - poinformował go Cor
nelius.
- To żaden kłopot - stwierdził młodzian i wziął z biurka bloczek.
Kiedy Cornelius wypełnił formularz w trzech egzemplarzach, mło
dzian rzekł, wskazując na dół formularza: - Proszę tu podpisać - po
czym trochę nerwowo dodał - pobieramy sto funtów zadatku.
- Ależ proszę - rzekł Cornelius, wyjmując książeczkę czekową.
- Obawiam się, proszę pana, że to powinna być gotówka - pouf
nym tonem powiedział młody człowiek.
Cornelius się uśmiechnął. Od ponad trzydziestu lat nie zdarzyło się, żeby nie przyjęto od niego
czeku.
-Przyjdę jutro - obiecał.

W drodze powrotnej Cornelius przystanął przed sklepem brata z urządzeniami domowymi i
zajrzał do środka przez okno wystawowe; personel wcale nie był bardzo zajęty. Powróciwszy Pod
Wierzby, poszedł znowu do gabinetu i zanotował, co się wydarzyło po południu.

Kiedy wieczorem wchodził do sypialni, uświadomił sobie, że pierwszy raz od lat nikt do niego po
południu nie zadzwonił i nie zapytał, jak się czuje. Tej nocy spał zdrowym snem.
Następnego dnia rano Cornelius zszedł na dół, podniósł pocztę z wycieraczki i skierował się do
kuchni. Jadł płatki kukurydziane i przeglądał listy. Kiedyś słyszał, że jeśli rozniesie się plotka, iż


ktoś bankrutuje, do skrzynki delikwenta napływa lawina brązowych kopert: to sklepikarze i drobni
handlowcy usiłują uprzedzić uprzywilejowanych wierzycieli.

Tego ranka w korespondencji nie było brązowych kopert, gdyż Cornelius popłacił wszystkie
rachunki, zanim wyruszył w tę szczególną podróż.
31

Oprócz okólników i ofert reklamowych była jeszcze jedna biała koperta z londyńskim stemplem
pocztowym. Zawierała odręczny list od bratanka Timothy'ego, który pisał, jak mu przykro z
powodu kłopotów wuja i że chociaż obecnie nie bywa często w Chudley, zrobi wszystko, żeby
przyjechać do Shropshire na weekend i się z nim zobaczyć.

Wprawdzie list był krótki, lecz Cornelius w duchu odnotował, że Timothy jest pierwszym
krewnym, który okazał mu współczucie w nieszczęściu.

Ktoś zadzwonił do drzwi, więc Cornelius odłożył list na kuchenny stół i poszedł do hallu. Na
progu stała Elizabeth, żona jego brata. Miała bladą, zmęczoną twarz i Cornelius pomyślał, że
pewno w nocy nie zmrużyła oka.

Ledwo Elizabeth znalazła się w środku, zaczęła krążyć od pokoju do pokoju, jakby chciała
sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, najwyraźniej nie mogąc uwierzyć w to, co
wyczytała w liście prawnika.

Jeżeli żywiła jeszcze jakieś wątpliwości, to rozwiały się one kilka minut później na widok
pośrednika handlu nieruchomościami, który zjawił się przed domem z taśmą mierniczą w ręku i w
towarzystwie fotografa.

-Gdyby Hugh mógł oddać choć część z tych stu tysięcy, które mu
pożyczyłem, bardzo by mi pomógł - zauważył Cornelius, podążając
za szwagierką w jej obchodzie domu.

Upłynęła dłuższa chwila, zanim przemówiła, mimo że miała całą noc na przemyślenie
odpowiedzi.

-To nie takie proste - powiedziała w końcu. - Widzisz, pożyczka
została udzielona firmie i udziały są w posiadaniu kilku osób.
Cornelius znał tę całą trójkę.

- To może ty i Hugh byście sprzedali część swoich udziałów?
- I pozwolili, żeby ktoś obcy przejął firmę, w którą włożyliśmy ty
le pracy przez te wszystkie lata? Nie, to nie wchodzi w grę. Zresztą
Hugh zapytał pana Vintcenta, jak sprawa wygląda z prawnego punk
tu widzenia i okazało się, że nie mamy obowiązku sprzedaży żadnych
udziałów.
- A czy nie przyszło wam do głowy, że może macie obowiązek
moralny? - spytał Cornelius i spojrzał szwagierce w twarz.
- Słuchaj - powiedziała, unikając jego spojrzenia - to twoja, nie
nasza lekkomyślność doprowadziła cię do ruiny. Chyba się nie spo32
dziewasz, że twój brat poświęci wszystko, co wypracował przez długie lata, żeby postawić rodzinę
w takiej beznadziejnej sytuacji, w jakiej ty teraz jesteś?

Cornelius zrozumiał, dlaczego Elizabeth nie spała tej nocy. Nie tylko przemawiała w imieniu
Hugh, ale najoczywiściej podejmowała też decyzje. Cornelius zawsze uważał, że z nich dwojga to
ona odznacza się silniejszą wolą i wątpił, czy spotka się sam na sam z bratem przed osiągnięciem
porozumienia.

- Ale gdybyśmy mogli pomóc w inny sposób... - dodała Elizabeth
łagodniejszym tonem, kładąc rękę na bogato intarsjowanym złotem
stoliku stojącym w salonie.

- Skoro o tym wspominasz - podchwycił Cornelius - wystawiam
dom na sprzedaż za dwa tygodnie i będę się rozglądał...
- Tak prędko? - spytała Elizabeth. - A co się stanie z tymi wszyst
kimi meblami?
- Muszę je sprzedać, żeby uzbierać na pokrycie długów. Ale, jak
powiedziałem...
- Hugh zawsze się podobał ten stolik.
- To Ludwik XIV - niedbale zauważył Cornelius.
- Ciekawam, ile jest wart - powiedziała w zadumie, niedbałym to
nem.
- Nie mam pojęcia - rzekł Cornelius. - O ile dobrze pamiętam, za
płaciłem za niego około sześćdziesięciu tysięcy funtów - ale to było
ponad dziesięć lat temu.
- A ten komplet szachów? - zagadnęła Elizabeth, biorąc do ręki
jedną z figur.
- Bezwartościowa kopia - odparł Cornelius. - Taki komplet moż
na kupić na każdym arabskim bazarze za dwie setki.
- O, zawsze myślałam... - Elizabeth zawahała się, odkładając figu
rę na niewłaściwe pole. - No cóz, muszę pędzić - powiedziała takim
tonem, jakby spełniła swoje zadanie. - Nie zapominajmy, że prowa
dzę firmę.
Cornelius towarzyszył jej, kiedy przemierzała długi korytarz ku wyjściu. Przemaszerowała pod
portretem swojego bratanka Daniela. W przeszłości zawsze przystawała, by oświadczyć, jak bardzo
jej go brak.

- Ciekaw jestem... - zaczął Cornelius, kiedy dotarli do hallu.
- Tak? - zainteresowała się Elizabeth.
- Hm, muszę się stąd wynieść za dwa tygodnie i liczyłem, że będę
^ Krotko mówiąc
mógł zamieszkać u was. To znaczy, dopóki sobie nie znajdę czegoś w granicach moich
możliwości.

- Gdybyś tylko wspomniał tydzień temu - natychmiast odbiła pi
łeczkę. - Ale właśnie postanowiliśmy sprowadzić moją matkę, a jedy
ny wolny pokój należy do Timothy'ego, on zaś przyjeżdża do domu
prawie w każdy weekend.
- Naprawdę? - zdziwił się Cornelius.
- A ten stojący zegar? - zagadnęła Elizabeth, nadał zachowując
się, jakby była na zakupach.
- Wiktoriański - nabytek ze schedy po earlu Butę.
- Chodziło mi o to, ile jest wart. <
- Tyle, ile ktoś zechce za niego zapłacić - odparł Cornelius.
- Koniecznie daj mi znać, jeżeli będę ci mogła w czymś pomoc.
- Jak miło z twojej strony, Elizabeth - rzekł Cornelius otwierając
drzwi, żeby wypuścić bratową. Wysłannik agencji nieruchomości wła
śnie wbijał w ziemię słup z tablicą z napisem "Na sprzedaż". Corne
lius się uśmiechnął, gdyż była to jedyna rzecz tego ranka, która przy
hamowała Elizabeth.
Frank Vintcent zjawił się w czwartek wieczorem z butelką koniaku i dwiema pizzami.
- Gdybym zdawał sobie sprawę, że w wyniku eksperymentu utra
cisz Pauline, nigdy bym się nie zgodził w nim uczestniczyć - powie

dział, skubiąc podgrzaną w kuchence mikrofalowej pizzę. - Jak sobie
bez niej radzisz?

- Nieszczególnie - przyznał Cornelius - chociaż ciągle wpada wie
czorem na godzinę albo dwie. Gdyby nie to, byłoby tu jak w chlewie.
Skoro już o tym mówimy, to jak ty sobie radzisz?
- Kiedy człowiek jest kawalerem, wcześnie uczy się sztuki prze
trwania. No, dość tych błahostek, kontynuujmy grę.
- Którą? - zaśmiał się Cornelius.
- W szachy - odparł Frank. - Tamtej wystarczy jak na jeden ty
dzień.
- Więc przejdźmy do biblioteki.
Franka zaskoczyły wstępne posunięcia Corneliusa: nigdy nie był z niego taki ryzykant. Żaden z
nich nie odzywał się przez ponad godzinę, którą Frank głównie spędził, broniąc swej królowej.
-Może to ostatni mecz, jaki rozgrywamy tym kompletem sza
chów - powiedział Cornelius w zamyśleniu.
34

- Nie martw się - pocieszył go Frank. - Zawsze pozwalają zatrzy
mać trochę rzeczy osobistych.
- Nie wtedy, kiedy rzecz ma wartość ćwierć miliona funtów - od
rzekł Cornelius.
- Nie miałem pojęcia - rzekł Frank, podniósłszy głowę.
- Bo nie jesteś człowiekiem, którego interesują doczesne dobra. Te
szachy to szesnastowieczne perskie arcydzieło i na pewno wzbudzą
spore zainteresowanie, kiedy pójdą pod młotek.
- Ale przecież już wszystkiego zdążyłeś się dowiedzieć - rzekł
Frank. - Po co grać dalej, jeżeli możesz stracić coś, co jest dla ciebie
tak drogie?
- Bo muszę się dowiedzieć całej prawdy.
Frank westchnął, opuścił wzrok na szachownicę i przesunął figurę królowej.
-Szach mat - obwieścił. - Należało ci się, boś się nie koncentro
wał.
Cornełius spędził niemal całe piątkowe przedpołudnie na prywatnym spotkaniu z dyrektorem
miejscowego domu aukcyjnego Botts i Spółka, prowadzącego licytacje dzieł sztuki i mebli.


Pan Botts się zgodził, by licytacja odbyła się za dwa tygodnie. Wielokrotnie powtarzał, że
wolałby mieć więcej czasu na przygotowanie katalogu i rozesłanie informacji o tak pięknej
kolekcji, lecz okazał zrozumienie ze względu na sytuację, w jakiej się znalazł pan Barring-ton. W
ciągu lat najlepszymi sprzymierzeńcami Bottsa okazały się londyński Lloyd's, podatek spadkowy i
groźba bankructwa.

-To wszystko powinno jak najszybciej się znaleźć w naszym ma
gazynie - powiedział Botts - żebyśmy zdążyli przygotować katalog,
a następnie przez trzy kolejne dni przed licytacją umożliwili klientom
oglądanie kolekcji.
Cornelius skinął głową.

Dyrektor doradzał też zamieszczenie całostronicowego ogłoszenia w środowym "Chudley
Advertiser" z dokładną listą licytowanych przedmiotów, żeby dotrzeć do osób, z którymi nie uda
się skontaktować pocztą.

Cornelius pożegnał pana Bottsa tuż przed dwunastą i w drodze na przystanek autobusowy zaszedł
do przedsiębiorstwa przewozowego. Wpłacił sto' funtów drobnymi banknotami, sprawiając
wrażenie, że zebranie tej kwoty zabrało mu kilka dni.


35

Czekając na autobus odnotował, jak niewiele osób zadaje sobie trud, aby go pozdrowić, czy
choćby skinąć głową na jego widok. Oczywiście nikt do niego nie podszedł, żeby pogawędzić.
Przez cały następny dzień dwudziestu ludzi kursowało trzema furgonami między posiadłością Pod
Wierzbami a magazynem domu aukcyjnego na High Street, załadowując i rozładowując meble.
Dopiero przed wieczorem zabrano z domu ostatni sprzęt.

Wędrując przez puste pokoje, Cornelius ze zdziwieniem odkrył, że nie licząc kilku wyjątków, nie
żałuje swoich doczesnych dóbr. Udał się do sypialni - teraz był to jedyny umeblowany pokój w
domu -i czytał dalej powieść, którą przed jego upadkiem poleciła mu Eliza-beth.

Następnego ranka tylko raz zadzwonił telefon. Bratanek Timothy zawiadamiał, że przyjeżdża na
weekend i chciałby wiedzieć, czy wuj znajdzie czas, żeby się z nim zobaczyć.

- Czas, to jedyne, czego mam w bród - odparł Cornelius.
- To może bym wpadł do wuja dziś po południu? - spytał Timo
thy. - Powiedzmy o czwartej.
-Przykro mi, że nie mogę cię poczęstować filiżanką herbaty - powie
dział Cornelius - ale dziś rano skończyło mi się ostatnie pudełko,
a ponieważ prawdopodobnie będę musiał opuścić dom w przyszłym
tygodniu...
- To nieważne - odparł Timothy, który nie umiał ukryć strapienia
na widok doszczętnie ogołoconego domu.
- Chodźmy do sypialni. To jedyny pokój, w którym zostało trochę
mebli - one też znikną w przyszłym tygodniu.
- Nie miałem pojęcia, że zabrali wszystko. Nawet portret Daniela
-zauważył Timothy, przechodząc obok jaśniejszego od kremowej
ściany prostokąta.
-I mój komplet szachów też - westchnął Cornelius. - Ale nie mo
gę się skarżyć. Miałem udane życie.

Cornelius usiadł na jedynym krześle, Timothy zaś przycupnął na brzeżku łóżka. Starszy pan
przyjrzał się bratankowi. Wyrósł na dorodnego młodzieńca. Szczera twarz z przejrzystymi
brązowymi oczyma, które mówiły każdemu, kto jeszcze o tym nie wiedział, że został adoptowany.
Musiał mieć dwadzieścia siedem albo dwadzieścia osiem lat - tyle, ile miałby Daniel, gdyby żył.
Cornelius zawsze miał słabość
36

do bratanka i wyobrażał sobie, że jego uczucie jest odwzajemnione. Zastanawiał się, czy kolejny

raz się rozczaruje.

Timothy zdawał się zdenerwowany, niespokojnie się wiercił na łóżku.

-Wujku - powiedział, lekko pochylając głowę - jak wiesz, dosta
łem list od pana Vintcenta i pomyślałem, że powinienem się zobaczyć
z tobą i wytłumaczyć, że po prostu nie mam tysiąca funtów i nie je
stem w stanie w tej chwili zwrócić długu.
Cornelius był zawiedziony. Miał nadzieję, że choć jeden Timothy...

-Jednakże - ciągnął chłopak, wyjąwszy z wewnętrznej kieszeni
marynarki długą, cienką kopertę - ojciec dał mi na dwudzieste pierw
sze urodziny akcje wartości jednego procenta majątku firmy, więc
może byś je zechciał przyjąć w zamian za mój dług - do czasu, kiedy
będę mógł je od ciebie odkupić.


Cornelius poczuł się winny, że choć przez chwilę zwątpił w bratanka. Chciałby go przeprosić, ale
wiedział, że nie może, jeśli ten domek z kart ma przetrwać jeszcze kilka dni. Więc przyjął wdowi
grosz i podziękował.

- Zdaję sobie sprawę, jakie to poświęcenie z twojej strony - powie
dział - bo pamiętam, że wiele razy mi mówiłeś, jak bardzo chciałbyś
przejąć firmę, kiedy twój ojciec przejdzie na emeryturę i o swoich ma
rzeniach poszerzenia jej o dziedziny, o jakich on nawet nie chce myśleć.
- Wątpię, czy on kiedykolwiek przejdzie na emeryturę - rzekł Ti
mothy z westchnieniem. - Ale liczyłem, że dzięki doświadczeniu, jakie
zdobyłem, pracując w Londynie, weźmie mnie pod uwagę jako kan
dydata na stanowisko kierownika, kiedy pan Leonard odejdzie pod
koniec roku.
- Boję się, że twoje szansę nie wzrosną, kiedy ojciec się dowie, że
oddałeś jeden procent majątku firmy zbankrutowanemu wujowi.
- Wuju, moje kłopoty są niczym w porównaniu z twoimi. Przykro
mi, że nie mogę ci dać od razu gotówki. Zanim pójdę, czy mógłbym
coś dla ciebie zrobić?
- Tak, Timothy - odparł Cornelius, wracając do swej roli. - Two
ja matka poleciła mi tę powieść, ale moje stare oczy coraz szybciej się
męczą, może więc mógłbyś mi trochę poczytać? Zaznaczyłem miejsce,
do którego doszedłem.
- Pamiętam, jak mi czytałeś, kiedy byłem dzieckiem - powiedział
Timothy. - "Just William" i "Swallows and Amazons" - dodał, bio
rąc do ręki książkę wuja.
37
Timothy przeczytał chyba dwadzieścia stron, gdy nagle przerwał i podniósł głowę.

- Strona czterysta pięćdziesiąta jest założona biletem autobuso
wym. Czy mam go zostawić?
- Zostaw, proszę - rzekł Comelius. - Wetknąłem go tam, żeby
o czymś nie zapomnieć. - Zamilkł. - Wybacz, ale czuję się trochę zmę
czony.
- Niedługo wrócę i przeczytam kilka ostatnich stron - obiecał Ti
mothy, wstając.
- Nie trudź się. Sam skończę.
- Zrobię to z przyjemnością, bo inaczej się nie dowiem, który
z nich zostanie premierem.
Druga porcja listów, wysłana przez Franka Vintcenta w następny piątek, wywołała znowu lawinę
telefonów.
- Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem, co to znaczy - oznaj
miła Margaret, która pierwszy raz od dwóch tygodni skontaktowała
się z bratem.
- To znaczy dokładnie to, co jest napisane - chłodno powiedział
Cornelius. - Wszystko, co posiadam, idzie pod młotek, ale chcę, żeby
osoby bliskie mi i drogie wybrały sobie jedną rzecz, którą ze wzglę
dów sentymentalnych albo osobistych chciałyby zachować w rodzinie.
Będą mogły ją nabyć na aukcji w przyszły piątek.
- Ale mogą nas przelicytować i zostaniemy z pustymi rękoma rzekła
Margaret.

- Nie, moja droga - powiedział Cornelius, usiłując nie okazać

zniecierpliwienia. - Aukcja publiczna odbędzie się po południu, nato
miast wybrane okazy zostaną wystawione rano na licytację przezna
czoną tylko dla rodziny i bliskich przyjaciół. Ustalenia są wyraźne.

- A czy będzie można obejrzeć te rzeczy przed aukcją?
- Tak, Margaret. - Cornelius mówił do siostry tonem, jakim się
przemawia do niedorozwiniętego dziecka. - Vintcent wyraźnie napi
sał w swoim liście: "Oglądanie we wtorek, środę i czwartek od dzie
siątej rano do czwartej po południu, sprzedaż w piątek o jedenastej
rano".
- Czy będziemy mogli wybrać tylko jedną rzecz?
- Tak - powtórzył Cornelius - to wszystko, na co pozwalają prze
pisy upadłościowe. Ale mam dla ciebie miłą wiadomość: będzie do
stępny portret Daniela, o którym tak często mówiłaś w przeszłości.
38
- Owszem, podoba mi się - potwierdziła Margaret. Wahała się
chwilę. - A czy obraz Turnera też będzie wystawiony?
- No pewnie. Muszę sprzedać wszystko.
- Czy się domyślasz, co interesuje Hugh i Elizabeth?
- Nie mam pojęcia, ale jak się chcesz dowiedzieć, to czemu ich nie
zapytasz? - odpowiedział z przekorą, bo wiedział, że prawie ze sobą
nie rozmawiają.
Ledwo odłożył słuchawkę, zadzwonił następny telefon.
- Nareszcie! - powiedział władczy głos, jakby Cornelius był wi
nien, że inni też chcą z nim rozmawiać.
- Dzień dobry, Elizabeth - rzekł Cornelius, natychmiast rozpo
znając głos szwagierki. - Jak miło cię słyszeć.
- Chodzi mi o list, który dostałam dziś rano.
- Tak się domyślałem.
- Hm, chciałabym się upewnić co do wartości stolika - tego w sty
lu Ludwika XIV - aha, no i jeszcze stojącego zegara, który kiedyś na
leżał do earla Butę.
- Elizabeth, jak pójdziesz do domu aukcyjnego, dadzą ci tam ka
talog, który podaje dolną i górną granicę wyceny każdego przedmiotu
wystawionego na aukcję.
- Rozumiem - rzekła Elizabeth. Chwilę milczała. - Nie wiesz
przypadkiem, czy Margaret jest zainteresowana stolikiem i zegarem?
- Nie mam pojęcia - powiedział Cornelius. - Ale to właśnie Mar
garet blokowała linię, kiedy próbowałaś się do mnie dodzwonić i py
tała o to samo, więc proponuję, żebyś do niej zatelefonowała. - Po
długim milczeniu dodał: - Elizabeth, chyba wiesz, że rfrożesz licyto
wać tylko jedną rzecz?
- Tak, to wynika z listu - Elizabeth rzuciła cierpko.
- Pytam tylko dlatego, bo zawsze myślałem, że Hugh interesował
komplet szachów.
- O, nie, nie sądzę - zaprzeczyła Elizabeth. Cornelius nie miał wąt
pliwości, kto weźmie udział w licytacji w imieniu rodziny w piątkowy
poranek.
- No to życzę szczęścia - powiedział Cornelius. - I nie zapomnij
o piętnastoprocentowej prowizji - dodał, odkładając słuchawkę telefonu.

Timothy następnego dnia przysłał liścik, w którym napisał, że pragnie przyjechać na aukcję, bo
chciałby zdobyć jakąś pamiątkę przypominającą mu wuja i ciotkę oraz posiadłość Pod Wierzbami.
39

Natomiast Pauline przy sprzątaniu sypialni oznajmiła Corneliuso-wi, że nie wybiera się na
aukcję.

- Dlaczego? - zapytał.
- Bo pewnie zrobiłabym z siebie głupka i próbowałabym kupić
coś, na co nie mogę sobie pozwolić.
- Bardzo mądrze - pochwalił Cornelius. - Sam parę razy wpadłem
w taką pułapkę. Ale czy coś szczególnego wpadło ci w oko?
- Tak, ale nie będzie mnie na to stać.
- O, na aukcji wszystko może się zdarzyć - rzekł Cornelius. - Jeże
li nikt nie spróbuje cię przelicytować, możesz zrobić świetny interes.
- Pomyślę o tym, skoro mam nową pracę.
- Miło mi to słyszeć - powiedział Cornelius, którego bardzo za
smuciła ta wiadomość.
Tego czwartku ani Cornelius, ani Frank nie potrafili się skupić na szachach i po pół godzinie
przerwali grę i przystali na remis.
- Muszę wyznać, że nie mogę się doczekać, kiedy wszystko wróci
do normy - powiedział Frank, kiedy gospodarz podał mu kieliszek
sherry dodawanej przez Pauline do potraw.
- Och, nie wiem. Przekonałem się, że sytuacja ma swoje dobre
strony.
- Na przykład? - spytał Frank, który się skrzywił, spróbowawszy
trunku.
- Choćby to, że z ciekawością czekam na jutrzejszą aukcję.
- Ale ona może się niefortunnie skończyć - rzekł Frank.
- A cóż-złego może się na niej wydarzyć? - spytał Cornelius.
- Czy na przykład brałeś pod uwagę... - Frank nie skończył zda
nia, bo przyjaciel go nie słuchał.
Następnego ranka Cornelius pierwszy przybył do domu aukcyjnego. W sali stało 120 krzeseł w 12
równych rzędach w przewidywaniu dużej frekwencji po południu, ale Cornelius pomyślał, że
prawdziwy dramat rozegra się przed południem, kiedy obecnych będzie tylko sześć osób.
Jako drugi, piętnaście minut przed rozpoczęciem aukcji, pojawił się doradca prawny Corneliusa,
Frank Vintcent. Widząc, że jego klient jest pogrążony w rozmowie z Bottsem, który miał
prowadzić aukcję, Yintcent usiadł z tyłu po prawej stronie.

|

40

Następna stawiła się siostra Corneliusa, Margaret, ale nie zachowała się tak uprzejmie. Natarła od
razu na Bottsa i zapytała go ostrym głosem, czy może usiąść, gdzie jej się spodoba.

-Ależ tak, proszę pani - odparł Botts. Margaret natychmiast za
rekwirowała środkowe miejsce w pierwszym rzędzie, tuż pod podium
prowadzącego aukcję.

Cornelius skinął siostrze głową, przeszedł powoli między krzesłami i usiadł trzy rzędy przed
Frankiem.


Z kolei przybyli Hugh i Elizabeth. Stali dłuższą chwilę z tyłu i obserwowali układ sali. W końcu
pomaszerowali przejściem i zajęli miejsca w ósmym rzędzie, skąd mieli doskonały widok na
podium i jednocześnie mogli nie spuszczać z oczu Margaret. Pierwszy ruch na korzyść Elizabeth,
pomyślał Cornelius, który w duchu nieźle się bawił.

Wskazówki zegara na ścianie za podwyższeniem dla prowadzącego aukcję nieubłaganie zbliżały
się do jedenastej, lecz ku rozczarowaniu Corneliusa nie zjawiła się ani Pauline, ani Timothy.

W chwili gdy licytator zaczął wchodzić po schodkach na podium, drzwi w głębi sali się uchyliły i
pokazała się w nich głowa Pauline. Gosposia stała za drzwiami, póki nie spostrzegła Corneliusa,
który zachęcająco się uśmiechnął. Wtedy wśliznęła się do środka, ale nie zajęła miejsca siedzącego,
tylko skryła się w kącie.
Z wybiciem jedenastej licytator powitał uśmiechem dobrane grono.

- Panie i panowie - zaczął. - Pracuję w tej branży od ponad trzy
dziestu lat, ale po raz pierwszy będę prowadził licytację dla zamknię
tego kręgu osób, więc ta aukcja jest i dla mnie czymś niezwykłym.
Przedstawię teraz podstawowe zasady, aby nie było wątpliwości, gdy
by zaistniała później jakaś rozbieżność zdań.
- Wszystkich obecnych łączą specjalne więzy, czy to rodzinne, czy
przyjacielskie, z panem Corneliusem Barringtonem, którego własność
osobista idzie pod młotek. Każdy z państwa został poproszony o wy
branie jednej pozycji ze spisu, o którą może się ubiegać. Gdy ją kupi,
nie będzie mógł licytować innej. Mam nadzieję, że to jest jasne - za
kończył, kiedy otworzyły się drzwi i do sali wpadł Timothy.
- Bardzo przepraszam - powiedział bez tchu - ale pociąg się spóź
nił. - Prędko usiadł w tylnym rzędzie.
Cornelius się uśmiechnął - wszystkie pionki były teraz na swoich miejscach.
-Skoro tylko pięć osób jest uprawnionych do udziału w licytacji 41


II

ciągnął Botts, jakby nigdy nic - to tylko pięć pozycji pójdzie pod młotek. Jednakże prawo stanowi,
że jeżeli ktoś przedtem złożył pisemną ofertę, należy ją włączyć do aukcji. Postaram się, żeby
wszystko było jak najbardziej zrozumiałe i jeżeli powiem, że mam na pulpicie ofertę, będą państwo
wiedzieli, że jest to oferta złożona w naszym biurze przez osobę z zewnątrz. Myślę, że uczciwie
będzie poinformować, iż mam takie oferty na cztery pozycje.

- Skoro przedstawiłem ogólne zasady, z państwa pozwoleniem
przystąpię do aukcji. - Botts spojrzał w głąb sali na Corneliusa, który
skinął głową.
- Pierwszą pozycją, którą oferuję, jest stojący zegar z tysiąc osiem
set dziewięćdziesiątego drugiego roku, zakupiony przez pana Barringtona
ze spuścizny po zmarłym earlu Butę.
- Cena wywoławcza zegara wynosi trzy tysiące funtów. Czy ktoś
z państwa oferuje trzy tysiące pięćset? - spytał Botts, unosząc brwi.
Elizabeth miała zaskoczoną minę, gdyż trzy tysiące było trochę poniżej dolnej wyceny oraz
kwoty, jaką z Hugh uzgodnili rano.
-Czy ktoś jest zainteresowany tą pozycją? - spytał Botts, spogląda
jąc prosto na Elizabeth, lecz ona była jakby odrętwiała. - Pytam jeszcze
raz, czy ktoś chce ofiarować trzy tysiące pięćset funtów za ten wspania
ły stojący zegar? Pytam po raz ostatni. Nie widzę chętnych, zatem bę
dę musiał wycofać tę pozycję i włączyć ją do popołudniowej aukcji.


Elizabeth wciąż nie reagowała. Odwróciła się do męża i zaczęła z nim szeptać. Botts był trochę
rozczarowany, ale szybko wrócił do licytacji.

-Następną pozycją jest czarująca akwarela przedstawiająca Ta
mizę, autorstwa Williama Turnera z Oksfordu. Cena wywoławcza
dwa tysiące funtów.
Margaret zaczęła wściekle wymachiwać katalogiem.

- Dziękuję pani - prowadzący aukcję promiennie się uśmiechnął.
- Mam ofertę z zewnątrz - trzy tysiące. Czy ktoś da cztery?
- Tak! - wrzasnęła Margaret, jakby musiała przekrzyczeć wrzawę
tłumu.
- Mam na pulpicie ofertę pięciu tysięcy funtów. Czy podwyższy
pani do sześciu? - spytał Botts, zwracając się do kobiety w pierwszym
rzędzie.
- Tak jest - oznajmiła stanowczo Margaret.
- Czy są jeszcze jakieś oferty? - spytał Botts, rozglądając się po
sali, co znaczyło, że na pulpicie nie ma już nic. - Zatem właściciel42
ką akwareli za cenę sześciu tysięcy funtów zostaje pani z pierwszego rzędu.

- Siedem! - odezwał się głos z tyłu. Margaret się odwróciła i zoba
czyła, że do licytacji włączyła się szwagierka.
- Osiem tysięcy! - krzyknęła Margaret.
- Dziewięć - bez wahania powiedziała Elizabeth.
- Dziesięć tysięcy! - ryknęła Margaret.
Nagle zapadła cisza. Cornelius spojrzał na drugi koniec sali i zobaczył, jak Elizabeth uśmiecha
się z satysfakcją, że szwagierka będzie musiała tyle przepłacić.
Cornelius ledwo pohamował wybuch śmiechu. Aukcja okazała się zabawniejsza niż
przypuszczał.

- Skoro nie ma więcej ofert, ta rozkoszna akwarela zostaje sprze
dana pani Barrington za dziesięć tysięcy funtów - powiedział Botts,
uderzając z hukiem młotkiem. Uśmiechnął się do Margaret, jakby do
konała rozsądnego zakupu.
- Następna pozycja - ciągnął - to portret zatytułowany "Daniel",
pędzla nieznanego artysty. Jest to dobry obraz i chciałbym na począ
tek podać cenę stu funtów. Czy ktoś na sali oferuje sto funtów?
Ku rozczarowaniu Corneliusa nikt nie okazał zainteresowania portretem.
-Jestem skłonny obniżyć cenę do pięćdziesięciu funtów - rzekł
Botts - ale nie mogę zejść niżej. Czy ktoś oferuje pięćdziesiąt funtów?
Cornelius rozejrzał się wokół, usiłując po wyrazie twarzy dociec, kto wybrał portret i dlaczego
nie chce wystąpić z ofertą, skoro cena jest tak niewygórowana.

- Zatem będę musiał wycofać również tę pozycję - oznajmił Botts.
- Czy to znaczy, że mogę go mieć? - zapytał głos z tyłu.
Wszyscy się odwrócili.
- Jeżeli jest pani skłonna zapłacić za niego pięćdziesiąt funtów powiedział
Botts, poprawiając okulary - obraz jest pani.

- Tak, proszę pana -potwierdziła Pauline. Botts posłał jej
uśmiech i przypieczętował transakcję uderzeniem młotka.
- Sprzedane pani z tyłu sali - obwieścił - za pięćdziesiąt funtów.
A teraz wystawiam na licytację pozycję numer cztery, komplet sza

chów nieznanego pochodzenia. Ile mam za niego powiedzieć? Czy
mogę zacząć od stu funtów? Dziękuję panu.

Cornelius rozejrzał się dokoła, szukając osoby, która wystąpiła z ofertą.
43

-Mam na pulpicie ofertę dwustu funtów. Czy mogę podnieść do
trzystu?
Timothy skinął głową.

-Mam na pulpicie trzysta pięćdziesiąt. Czy mogę podnieść do
czterystu?

Timothy miał speszoną minę i Cornelius doszedł do wniosku, że ta kwota przekracza jego
możliwości.

-Więc wycofuję i tę pozycję i włączę ją do popołudniowej aukcji.

- Botts spojrzał na Timothy'ego, ale ten ani mrugnął. - Pozycja nu
mer cztery jest wycofana. Kolej na pozycję numer pięć. Wspaniały
stół w stylu Ludwika XIV z około tysiąc siedemset dwunastego roku.
Wiadomo, kto był jego pierwotnym właścicielem, a przez ostatnie je
denaście lat znajdował się w posiadaniu pana Barringtona. Wszystkie
szczegóły znajdą państwo w katalogu. Uprzedzam, że stół wzbudził
duże zainteresowanie. Cena wywoławcza pięćdziesiąt tysięcy funtów.
Elizabeth natychmiast wysoko podniosła katalog.
-Dziękuję pani. Mam na pulpicie ofertę w wysokości sześćdziesię
ciu tysięcy. Czy widzę siedemdziesiąt? - zapytał, utkwiwszy wzrok
w Elizabeth.
Katalog Elizabeth wystrzelił w górę.

-Dziękuję pani. Mam na pulpicie ofertę osiemdziesięciu tysięcy.
Czy ktoś daje dziewięćdziesiąt?

Tym razem Elizabeth zawahała się, ale w końcu powoli podniosła katalog.

-Mam na pulpicie ofertę stu tysięcy funtów. Czy widzę sto dzie
sięć tysięcy?

Wszyscy na sali patrzyli teraz na Elizabeth, tylko Hugh wbił wzrok w podłogę. Oczywiste było,
że nie ma żadnego wpływu na przebieg licytacji.

-Jeżeli nie ma ofert, będę musiał wycofać tę pozycję i przenieść ją
do aukcji popołudniowej. Po raz ostatni! - Kiedy Botts podniósł mło
tek, katalog Elizabeth znów wystrzelił w górę. - Sto dziesięć tysięcy.
Dziękuję pani. Czy ktoś jeszcze zgłasza ofertę? Więc oddam ten pięk
ny okaz za sto dziesięć tysięcy funtów. - Uderzył młotkiem i uśmiech
nął się do Elizabeth. - Gratuluję pani, gdyż jest to naprawdę wspania
ły okaz epoki.
Elizabeth uśmiechnęła się blado, z wyrazem niepewności na twarzy.
Cornelius odwrócił się i mrugnął do Franka, który siedział nieporuszony.
Potem wstał i podszedł do podium, aby podziękować
44

Bottsowi za doskonale prowadzoną aukcję. Odchodząc, uśmiechnął się do Margaret i Elizabeth, ale
żadna nie zareagowała - obie były zaabsorbowane. Hugh z głową w dłoniach nadal wpatrywał się
w podłogę.

Wracając, Cornelius nigdzie nie dostrzegł Timothy'ego. Pomyślał, że bratanek wrócił do
Londynu. Żałował, bo liczył, że chłopak pójdzie z nim do pubu na lunch. Uważał, że po tak
udanym poranku małe świętowanie będzie na miejscu.


Zdecydował już, że nie będzie uczestniczył w popołudniowej aukcji, ponieważ nie miał ochoty
się przyglądać, jak jego rzeczy idą pod młotek, chociaż i tak na większość nie będzie miejsca po
przeprowadzce do mniejszego domu. Botts obiecał, że zatelefonuje zaraz po zakończeniu aukcji i
poda mu kwotę, jaką udało się uzyskać.

Spożył najlepszy posiłek od czasu, kiedy odeszła od niego Pauline, a potem udał się w podróż
powrotną do domu. Wiedział, o której godzinie będzie autobus i na przystanek przyszedł z
kilkuminutowym wyprzedzeniem. Teraz uważał za oczywiste, że ludzie unikają jego towarzystwa.

Gdy otwierał frontowe drzwi, zegar na pobliskiej wieży kościelnej wybił trzecią. Oczekiwał
nieuniknionej reakcji, kiedy do Margaret i Elizabeth dotrze, jak bardzo przepłaciły. Uśmiechnął się,
idąc do gabinetu i spojrzał na zegarek, by sprawdzić, kiedy się spodziewać tele-' fonu od Bottsa.
Telefon zaczął dzwonić, gdy wchodził do pokoju. Zachichotał. Za wcześnie na Bottsa, więc to
Elizabeth albo Margaret z żądaniem bezzwłocznego spotkania. Podniósł słuchawkę i usłyszał głos
Franka.

- Czy pamiętałeś, żeby wycofać komplet szachów z popołudnio
wej aukcji? - zapytał Frank bez żadnego wstępu.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Cornelius.
- O twoim ukochanym komplecie szachów. Czy zapomniałeś, że
skoro nie został sprzedany rano, automatycznie zostanie wystawiony
podczas popołudniowej aukcji? O ile nie poleciłeś już, aby go wycofać
albo nie szepnąłeś Bottsowi, ile jest naprawdę wart.
- O Boże! - westchnął Cornelius. Puścił słuchawkę i popędził do
drzwi, toteż nie usłyszał słów Franka: "Jestem pewien, że wystarczy
telefon do pomocnika Bottsa".
Cornelius puścił się biegiem. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest dziesięć po trzeciej, czyli że
aukcja dopiero się zaczęła. Biegnąc na przystanek autobusowy, usiłował sobie przypomnieć, pod
jakim nu45


merem figurował w spisie komplet szachów. Pamięta! tylko, że było 153 wszystkich licytowanych
pozycji.

Stał na przystanku, przestępując z nogi na nogę, i wpatrywał się w drogę z nadzieją, że zatrzyma
przejeżdżającą taksówkę, kiedy z ulgą ujrzał autobus. Utkwił wzrok w kierowcy, ale ten ani trochę
nie przyspieszył.

Wreszcie autobus przy nim się zatrzymał i otworzyły się drzwi. Cornelius wskoczył do środka i
usiadł z przodu. Chciałby powiedzieć kierowcy - pal diabli opłatę za przejazd i zażądać, żeby go
zawiózł prosto do domu aukcyjnego, ale wątpił, czy pozostałym pasażerom przypadnie do gustu
ten pomysł.

Spojrzał na zegarek - trzecia siedemnaście - i próbował sobie przypomnieć, ile czasu tego ranka
poświęcił Botts na sprzedaż każdej pozycji. Doszedł do wniosku, że minutę, może półtorej.
Autobus zatrzymywał się na każdym przystanku krótkiej trasy do miasta i Cornelius przez cały
czas to spoglądał na zegarek, to wyglądał przez okno. Wreszcie kierowca dojechał na High Street o
trzeciej trzydzieści jeden.

Nawet drzwi otwierały się powoli. Cornelius wyskoczył na chodnik i choć od lat już nie biegał,
po raz drugi tego dnia puścił się pędem. Przebiegł dystans dwustu jardów do domu aukcyjnego w
tempie wcale nierekordowym, ale bardzo się zmęczył. Wpadł do sali, w której odbywała się aukcja,
w chwili, gdy Botts ogłaszał:

-Pozycja numer trzydzieści dwa, zegar stojący kupiony ze spuści
zny...


Cornelius omiótł wzrokiem salę i zauważył asystentkę licytatora, która stała w kącie z otwartym
katalogiem i wpisywała uzyskaną cenę po sprzedaży każdej pozycji. Gdy do niej podchodził,
kobieta, która wydała mu się znajoma, prześliznęła się koło niego i zniknęła w drzwiach.

- Czy komplet szachów był już licytowany? - spytał Cornelius,
z trudem łapiąc oddech.
- Pozwoli pan, że sprawdzę - powiedziała kobieta, kartkując kata
log. - Tak, to on, pozycja numer dwadzieścia siedem.
- Za ile poszedł? - spytał Cornelius.
- Za czterysta pięćdziesiąt funtów.
Botts zatelefonował do Corneliusa późnym popołudniem i poinformował go, że popołudniowa
aukcja przyniosła dziewięćset dwa tysiące osiemset funtów - o wiele więcej niż się spodziewał.
46
- Czy nie wie pan przypadkiem, kto nabył komplet szachów? brzmiało
jedyne pytanie Corneliusa.

- Nie - odparł Botts. - Mogę tylko powiedzieć, że został kupiony
w imieniu jakiegoś klienta. Nabywca zapłacił gotówką i zabrał go.
Wchodząc na piętro do sypialni, Cornelius pomyślał sobie, że wszystko poszło zgodnie z planem,
z wyjątkiem katastrofalnej straty szachów, za co mógł winić tylko siebie samego. Co gorsza,
wiedział, że Frank nigdy nawet o tym nie napomknie.
Nazajutrz telefon zadzwonił o wpół do ósmej rano, kiedy Cornelius był w łazience. Najwyraźniej
ktoś nie spał całą noc i wyczekiwał chwili, kiedy już będzie można zakłócić mu spokój.

- Czy to ty, Corneliusie?
- Tak - odparł, głośno ziewając. - Kto to? - dodał, chociaż aż za
dobrze wiedział.
- Elizabeth. Przepraszam, że telefonuję tak wcześnie, ale muszę się
pilnie z tobą zobaczyć.
- Oczywiście, moja droga - powiedział Cornelius. - Wpadnij na
herbatę po południu.
- Och, nie, nie mogę tak długo czekać. Muszę się z tobą spotkać
dziś rano. Mogę wpaść o dziewiątej?
- Niestety, Elizabeth, o dziewiątej jestem już umówiony. - Zawie
sił głos. - Ale mogę znaleźć dla ciebie pół godziny w okolicach dzie
siątej, bo o jedenastej mam spotkanie z Bottsem.
- Mogę cię podwieźć do miasta, jeżeli to cię urządza - zapropono
wała Elizabeth.
- To niezwykle uprzejmie z twojej strony - powiedział Cornelius ale
przywykłem do jazdy autobusem i stanowczo nie chciałbym ci się
narzucać. Czekam na ciebie o dziesiątej.

Cornelius jeszcze był w łazience, kiedy drugi raz zadzwonił telefon. Pławił się w ciepłej kąpieli,
póki telefon nie umilkł. Cornelius wiedział, że to Margaret i był pewien, że zadzwoni znowu za
kilka minut.

Nie zdążył się wytrzeć, kiedy zabrzmiał dzwonek. Wolnym krokiem podążył do sypialni i
podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu.

- Dzień dobry, Margaret - powiedział.
- Dzień dobry, Corneliusie - odparła zdziwiona. Jednak prędko
ochłonęła i dodała: - Muszę się z tobą pilnie zobaczyć.
47
III


,1


- O? Jakiś problem? - spytał Cornelius, który dobrze wiedział, co
to za problem.
- Nie mogę mówić o takiej delikatnej sprawie przez telefon, ale
mogłabym do ciebie wpaść przed dziesiątą.
- Niestety, już się umówiłem na dziesiątą z Elizabeth. Zdaje się, że
ona też chce ze mną porozmawiać o jakiejś ważnej sprawie. Może byś
więc wpadła o jedenastej?
- Najlepiej przyjadę zaraz - gorączkowym tonem powiedziała
Margaret.
- Nie, moja droga, nie znajdę dla ciebie czasu przed jedenastą. Za
tem albo o jedenastej, albo po południu. Co wolisz?
- O jedenastej - bez wahania odparła Margaret.
- Tak myślałem - powiedział Cornelius. - Zatem do zobaczenia dodał
i odłożył słuchawkę.
Gdy Cornelius skończył się ubierać, zszedł do kuchni na śniadanie. Czekała nań miska płatków
kukurydzianych, lokalna gazeta i koperta bez stempla pocztowego, ale Pauline nigdzie nie było
widać.

Nalał sobie herbaty, rozdarł kopertę i wyjął z niej wypisany na swoje nazwisko czek opiewający
na pięćset funtów. Westchnął. Pauline najwyraźniej sprzedała samochód. Przekartkował dodatek
niedzielny gazety i znalazł rubrykę "Domy na sprzedaż". Kiedy trzeci raz tego ranka zadzwonił
telefon, nie wiedział, kto to może być.

- Dzień dobry panu, panie Barrington - zabrzmiał radosny głos. -
Mówi Bruce z agencji nieruchomości. Pomyślałem, że zadzwonię, by
dać panu znać, że mamy na posiadłość Pod Wierzbami ofertę prze
wyższającą cenę wywoławczą.

- Brawo! - rzekł Cornelius.
- Dziękuję panu - powiedział agent i w jego głosie było więcej sza
cunku niż Cornelius słyszał w ciągu wielu tygodni - ale uważam, że
powinniśmy jeszcze trochę poczekać. Jestem przekonany, że zdołam
od tego klienta wycisnąć więcej. Jeżeli mi się uda, wtedy radziłbym
przyjąć tę ofertę i zażądać dziesięciu procent zadatku.
- To chyba dobra rada - rzekł Cornelius. - Chciałbym też, żeby
mi pan znalazł nowy dom, jak tylko ten klient podpisze umowę.
- Co by pana interesowało, panie Barrington?
- Dom mniej więcej o połowę mniejszy od obecnego, z kilkoma
akrami ziemi, w tej samej okolicy.
- Z tym nie będzie kłopotu. Mamy w tej chwili wśród naszych
-
ofert kilka doskonałych domów i jestem pewien, że zdołamy pana zadowolić.

-Dziękuję - rzekł Cornelius, szczęśliwy, że rozmawiał z człowie
kiem, który dobrze zaczął dzień.

Śmiał się, czytając artykulik na pierwszej stronie lokalnej gazety, gdy raptem zadzwonił dzwonek
u drzwi. Spojrzał na zegarek. Dopiero za dziesięć dziesiąta, czyli że to jeszcze nie Elizabeth.


Otworzył drzwi i zobaczył młodego człowieka w zielonym uniformie, trzymającego w jednej ręce
notatnik, a w drugiej paczkę.
-Proszę tu podpisać - powiedział posłaniec, podając mu długopis.
Cornelius nabazgrał swoje nazwisko u dołu arkusza. Spytałby, kto
przysyła mu paczkę, gdyby nie odwrócił jego uwagi zajeżdżający na podjazd samochód.


-Dziękuję - powiedział. Zostawił paczkę w hallu i zszedł po stop
niach na dół, by przywitać Elizabeth.
Samochód zatrzymał się przed domem i zdziwiony Cornelius zobaczył, że jest w nim również
Hugh.

- To uprzejmie, że zgodziłeś się z nami spotkać tak prędko - powie
działa Elizabeth. Wyglądała, jakby spędziła następną bezsenną noc.
- Witaj, Hugh - rzekł Cornelius. Podejrzewał, że brat też nie
zmrużył oka przez całą noc. - Chodźcie, proszę, do kuchni. To jedyne
ciepłe miejsce w domu.
Wiódł ich długim korytarzem, gdy nagle Elizabeth przystanęła przed portretem Daniela.

- Tak się cieszę, że widzę go z powrotem na właściwym miejscu powiedziała.
Hugh pokiwał głową. Cornelius wlepił wzrok w portret,
którego nie widział od dnia aukcji.

- Tak, znowu na swoim miejscu - przyświadczył. Wpuścił brata
i bratową do kuchni, po czym, wlewając wodę do czajnika, spytał: Więc
co was sprowadza Pod Wierzby w sobotni ranek?
- Chodzi o stół w stylu Ludwika XIV - nieśmiało bąknęła Eli
zabeth.
- Tak, będzie mi go brakowało - rzekł Cornelius. - Ale, Hugh, to
był ładny gest z waszej strony - dodał.
- Ładny gest... - powtórzył Hugh.
- Tak. Pomyślałem, że w tej formie oddajecie mi sto tysięcy. Cornelius
zwrócił się do bratowej. - Nie doceniłem cię, Elizabeth powiedział.
- Przypuszczam, że to od początku był twój pomysł.
49
4 Krotko mówiąc

Elizabeth i Hugh spojrzeli na siebie i obydwoje naraz zaczęli mówić.

- Ależ my nie... - zająknął się Hugh.
- Mieliśmy nadzieję... - rzekła Elizabeth. Oboje umilkli.
- Powiedz mu prawdę - stanowczo zażądał Hugh.
- Czyżbym źle zrozumiał wasze wczorajsze poczynania na poran
nej aukcji? - spytał Cornelius.
- Boję się, że tak - powiedziała Elizabeth, która zbladła jak ścia
na. - Widzisz, prawda jest taka, że sprawy wymknęły się spod kontro
li i że powinnam wcześniej zrezygnować. - Zamilkła na chwilę. - Ni
gdy przedtem nie byłam na aukcji i kiedy nie udało mi się kupić
stojącego zegara, a potem widziałam, jak tanio Margaret zdobyła
Turnera, niestety, straciłam głowę.
- Cóż, zawsze możesz go odsprzedać - powiedział Cornelius z uda
wanym smutkiem. - To piękny okaz i na pewno uzyska swoją cenę.
- Już o tym myśleliśmy - rzekła Elizabeth. - Jednak Botts twier
dzi, że nie będzie żadnej aukcji meblowej przez co najmniej trzy mie
siące i że warunki są wyraźnie podane w katalogu: zapłata w ciągu
siedmiu dni.

- Ależ jestem pewien, że gdybyście stół zostawili u niego...
- Tak, on to proponował - rzekł Hugh. - Ale my nie zdawaliśmy
sobie sprawy, że domy aukcyjne dodają piętnaście procent prowizji
do wylicytowanej ceny, tak że w rzeczywistości rachunek wyniesie sto
dwadzieścia sześć tysięcy pięćset funtów. Co gorsze, gdybyśmy po
nownie wystawili stół na aukcję, dom aukcyjny zatrzyma sobie pięt
naście procent oferowanej ceny, zatem w sumie stracilibyśmy ponad
trzydzieści tysięcy.
- Tak, w ten sposób domy aukcyjne zarabiają pieniądze - z wes
tchnieniem powiedział Cornelius.
- Ale my nie mamy trzydziestu tysięcy, nie mówiąc o stu dwudzie
stu sześciu! - wykrzyknęła Elizabeth.
Cornelius powoli nalał sobie drugą filiżankę herbaty, udając głęboko pogrążonego w myślach.

- Hm - mruknął. - Jest dla mnie zagadką, jak sobie wyobrażacie,
że mógłbym wam pomóc, zważywszy katastrofalny stan moich finan
sów.
- Myśleliśmy, że skoro aukcja przyniosła ci blisko milion fun
tów... - zaczęła Elizabeth.
- O wiele więcej, niż szacowano - wtrącił Hugh.
50
- Mieliśmy nadzieję, że powiesz Bottsowi, że postanowiłeś zatrzy
mać stół; naturalnie potwierdzilibyśmy wtedy, że nam to odpowiada.
- Nie wątpię - rzekł Cornelius - ale to nie zwalnia z konieczności
oddania Bottsowi szesnastu tysięcy pięciuset funtów i nie zabezpiecza
przed dalszą stratą, jeżeli za trzy miesiące nie osiągnie się ceny stu
dziesięciu tysięcy funtów.
Ani Elizabeth, ani Hugh nie odezwali się słowem.
- Czy macie coś, co można by sprzedać, żeby zgromadzić pienią
dze? - zapytał wreszcie Cornelius.
- Tylko dom, ale i tak jego hipoteka jest mocno obciążona - od
parła Elizabeth.
- A co z udziałami waszej firmy? leżelibyście je sprzedali, na pew
no pokryłyby koszty z naddatkiem.
- Ale kto by je kupił - spytał Hugh - skoro ledwie wychodzimy na
swoje?
-Ja kupię - powiedział Cornelius.
Oboje wyglądali na zaskoczonych.
-A w zamian za wasze udziały - ciągnął Cdrnelius - daruję wam
dług i załatwię wszystko z Bottsem. -r. -?> .-)?
Elizabeth zaprotestowała, lecz Hugh spytał: ,{/ w.

- Czy mamy jakieś inne wyjście? ? >:"
- Nie sądzę - rzekł Cornelius.
- Moim zdaniem nie mamy wyboru - powiedział Hugh do żony.
- A te wszystkie lata, które poświęciliśmy naszej firmie? - załkała
Elizabeth.
- Elizabeth, od pewnego czasu sklep nie przynosił godziwego do
chodu i dobrze o tym wiesz. Jeżeli nie przyjmiemy propozycji Corneliusa,
będziemy spłacać dług do końca życia.
Elizabeth zapadła w niezwykłe dla niej milczenie.

- Zatem załatwione - powiedział Cornelius. - Może byście wpadli
i pomówili z moim doradcą prawnym? On przypilnuje, żeby wszystko
było jak należy.
- I uregulujesz sprawy z Bottsem? - spytała Elizabeth.
- Gdy tylko przepiszecie na mnie udziały, załatwię to. Jestem pe
wien, że wszystko zostanie sfinalizowane do końca tygodnia.
Hugh skłonił głowę.
-I myślę, że byłoby mądrze - rzekł Cornelius, na co oboje podnie
śli głowy i spojrzeli na niego niespokojnie - gdyby Hugh zachował
stanowisko prezesa firmy z odpowiednim wynagrodzeniem.
51

-Dziękuję - powiedział Hugh i uścisnął dłoń bratu. - To wspania
łomyślne w tych okolicznościach.

Wracali korytarzem i Cornelius znowu zatrzymał wzrok na portrecie syna.

- Czy znalazłeś już sobie jakieś mieszkanie? - zagadnęła Elizabeth.
- Dziękuję, Elizabeth, ale wygląda na to, że z tym nie będzie kło
potu. Mam ofertę na moją posiadłość o wiele przekraczającą kwotę,
0 jakiej myślałem, i jeżeli do tego dodać plon, jaki przyniosła aukcja,
to będę w stanie spłacić wszystkich wierzycieli i jeszcze mi sporo zo
stanie.
-To po co ci potrzebne nasze udziały? - Elizabeth obróciła się
1 spojrzała mu w twarz.
-Z tego samego powodu, z jakiego tobie był potrzebny mój stół rzekł
Cornelius i otworzył drzwi, żeby ich wypuścić. - Do zobaczenia,
Hugh - dodał, kiedy Elizabeth wsiadła do samochodu.

Cornelius miał zamiar wrócić do domu, ale zobaczył Margaret, która wjeżdżała na podjazd
swoim nowym samochodem, więc został na miejscu i czekał. Małe audi zatrzymało się przy nim i
Cornelius otworzył drzwiczki samochodu, pomagając siostrze wysiąść.

- Dzień dobry, Margaret - powitał ją i poprowadził schodami do
domu. - Milo cię znowu widzieć Pod Wierzbami. Nie pamiętam, kie
dy tu byłaś ostatnio.
- Popełniłam potworny błąd - wyznała Margaret, jeszcze zanim
dotarli do kuchni.
Cornelius nalał wody do czajnika i czekał, aż siostra mu powie coś, o czym już wiedział.

- Corneliusie, nie będę owijać w bawełnę. Widzisz, nie miałam po
jęcia, że było dwóch Turnerów.
- Owszem - powiedział obojętnie Cornelius. - Joseph Mallord
William Turner, ponoć najlepszy malarz wywodzący się z tego kraju,
oraz William Turner z Oksfordu, żaden krewny, i chociaż tworzył
mniej więcej w tym samym okresie, na pewno nie dorównywał mi
strzowi.
- Aleja nie zdawałam sobie z tego sprawy... - powtórzyła Marga
ret. - W rezultacie bardzo przepłaciłam za niewłaściwego Turnera zresztą
nie bez winy mojej bratowej.
- Zamurowało mnie, kiedy w porannej gazecie przeczytałem, że
dostałaś się do Księgi Rekordów Guinnessa za zapłacenie najwyższej
ceny za obraz tego artysty.
52

- Mogłabym się doskonale obejść bez tego rekordu - mruknęła Margaret.
- Pomyślałam sobie, że może chciałbyś pomówić z Bottsem i...
- I co? - spytał z głupia frant Cornelius, nalewając siostrze her
baty.
- I mu wytłumaczyć, że to była okropna pomyłka.
- Nic z tego, moja droga. Widzisz, kiedy licytator przybije młot
kiem, sprzedaż jest skończona. Tak stanowi prawo.
- A może byś mi pomógł i zapłacił za obraz? - podsunęła Margaret.
- W gazetach piszą, że z samej aukcji uzyskałeś blisko milion funtów.
- Ale ja mam tyle innych zobowiązań finansowych - rzekł Corne
lius z westchnieniem. - I nie zapominaj, że jak sprzedam dom, będę
musiał sobie znaleźć coś innego do mieszkania.
- Zawsze możesz zamieszkać u mnie...
- To już dzisiaj druga taka propozycja - rzekł Cornelius - i, jak
wytłumaczyłem to Elizabeth, ponieważ wcześniej obydwie mi odmó
wiłyście, musiałem wybrać inne rozwiązanie.
- Więc jestem zrujnowana - dramatycznym tonem powiedziała
Margaret - ponieważ nie mam dziesięciu tysięcy funtów, nie mówiąc
o piętnastu procentach. O tym też nie wiedziałam. Widzisz, myślałam,
że sprzedam obraz w domu aukcyjnym Christiego i trochę na nim za
robię.
Nareszcie prawda, pomyślał Cornelius, albo może półprawda.
-Corneliusie, zawsze byłeś najbystrzejszy z całej rodziny - powie
działa Margaret. Łzy napłynęły jej do oczu. - Na pewno znajdziesz ja
kieś wyjście z sytuacji.

Cornelius krążył po kuchni, jakby głęboko pogrążony w myślach. Siostra śledziła każdy jego
krok. W końcu stanął przed nią.

- Myślę, że mam rozwiązanie.
- Powiedz! - zawołała Margaret. - Zgadzam się na wszystko!
- Na wszystko? ,.?'<
- Na wszystko - powtórzyła. ->-.
- Dobrze, zatem powiem ci, co zrobię - rzekł Cornelius. - Zapłacę
za obraz, a za to oddasz mi samochód.
Margaret przez długą chwilę nie mogła wydobyć z siebie słowa.
- Ale samochód kosztował mnie dwanaście tysięcy - wreszcie
przemówiła.
- Możliwe, ale nie dostałabyś za niego teraz więcej niż osiem tysięcy.
- A czym ja będę jeździć?
- Spróbuj autobusem - poradził Cornelius. - Polecam. Jak opanu53
jesz rozkład jazdy, odmienisz swoje życie. - Spojrzał na zegarek. -Właściwie możesz zacząć zaraz;
następny będzie za dziesięć minut.

- Ale... - wybąkała Margaret, lecz Cornelius wyciągnął otwartą
dłoń. Z westchnieniem otworzyła torebkę i podała bratu kluczyki od
samochodu.
- Dziękuję - rzekł Cornelius. - Nie będę cię dłużej zatrzymywał,
bo się spóźnisz na autobus, a następny przyjedzie dopiero za pół go
dziny. - Wyprowadził siostrę z kuchni i poszedł z nią korytarzem.
Otworzył drzwi i uśmiechnął się.

- Tylko nie zapomnij odebrać obrazu od Bottsa - powiedział. Będzie
pięknie wyglądał w twoim salonie nad kominkiem i będzie ci
przypominał wiele szczęśliwych chwil, które spędziliśmy razem.

Margaret nie zareagowała, tylko się odwróciła i odmaszerowała długim podjazdem. Cornelius
zamknął drzwi. Zamierzał iść do gabinetu i zatelefonować do Franka, żeby powiadomić go o tym,
co się wydarzyło tego ranka, kiedy mu się wydało, że słyszy jakiś hałas dobiegający z kuchni.
Zmienił kierunek i powędrował z powrotem korytarzem. Wszedł do kuchni, podszedł do zlewu,
schylił się i pocałował Pauline w policzek.

- Dzień dobry, Pauline - powiedział.
- A ten całus to za co? - spytała. Ręce miała zanurzone w pianie.
- Za to, że sprowadziłaś mi syna z powrotem do domu.
- To tylko pożyczka. Jak nie będzie się pan zachowywał jak nale
ży, zabieram portret do siebie.
Cornelius się uśmiechnął.
- Coś mi to przypomina. Chciałbym przyjąć twoją pierwotną ofertę.
- O czym pan mówi?
- Mówiłaś mi wtedy, że wolałabyś odpracować dług, a nie sprze
dawać samochodu. - Wyjął jej czek z kieszeni. - Wiem, że w zeszłym
miesiącu przepracowałaś tutaj wiele godzin - powiedział i przedarł
czek na pół - więc jesteśmy kwita.
- To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Barrington, szkoda
tylko, że mi pan tego nie powiedział, zanim sprzedałam samochód.
- Pauline, z tym nie będzie problemu, bo zostałem właścicielem
nowego auta.
- Jak to? - zdziwiła się Pauline, która właśnie wycierała ręce.
- Dostałem je niespodzianie w prezencie od siostry - powiedział
Cornelius, nie bawiąc się w dalsze wyjaśnienia.
- Przecież pan nie prowadzi samochodu.
54
- Wiem. I powiem ci, co zrobię - rzeki Cornelius. - Wymienię go
za portret Daniela.
- Ale to nie będzie sprawiedliwa zamiana. Ja zapłaciłam tylko
pięćdziesiąt funtów za portret, a samochód na pewno jest o wiele wię
cej wart.
- Wobec tego będziesz musiała od czasu do czasu zawieźć mnie do
miasta.
- Czy to znaczy, że mam z powrotem moją dawną pracę?
- Owszem - jeżeli chcesz zrezygnować z nowej.
- Nie dostałam jej - powiedziała Pauline z westchnieniem. - Już
miałam zacząć, ale dzień wcześniej przyjęli kogoś o wiele ode mnie
młodszego. _. .
Cornelius ją uściskał. . ,./ - !
-Tylko bez poufałości, panie Barrington. , > < > \
Cornelius cofnął się o krok.
-Naturalnie, że masz z powrotem swoją dawną pracę i jeszcze do
staniesz podwyżkę.

- Jak pan uważa. W końcu sługa jest wart, ile mu płacą.
Cornelius z trudem powstrzymał się od śmiechu.
- Czy to znaczy, że wszystkie meble wrócą tu z powrotem?

- Nie, Pauline. Po śmierci Millie ten dom stał się dla mnie za duży.
Dawno temu powinienem to sobie uświadomić. Mam zamiar stąd się
wyprowadzić i rozejrzeć się za czymś mniejszym.
- Mogłam to panu powiedzieć wiele lat temu - powiedziała Pau
line. Zawahała się. - A czy ten sympatyczny pan Vintcent nadal bę
dzie do pana przychodził na kolację w czwartkowe wieczory?
- Póki jeden z nas nie umrze - odparł Cornelius ze śmiechem.
- No dobrze, nie mogę tak cały dzień stać i gadać, proszę pana.
W końcu praca kobiety nigdy się nie kończy.
- Święta prawda - przyświadczył Cornelius i prędko wycofał się
z kuchni. Wrócił do hallu, wziął paczkę i zaniósł ją do gabinetu.
Zdążył tylko zerwać wierzchnią warstwę papieru, gdy zadzwonił telefon. Odłożył paczkę na bok i
podniósł słuchawkę, w której usłyszał głos Timothy'ego.

- To ładnie z twojej strony, Timothy, że przyszedłeś na aukcję.
Bardzo ci byłem wdzięczny.
- Przykro mi, wuju, że nie stać mnie było na to, żeby ci kupić
komplet szachów.
- Szkoda, że twoja matka i ciotka nie zdobyły się na taki umiar...
55
- Nie rozumiem, wuju.
- To nieważne - powiedział Cornelius. - A więc, młody człowieku,
co mógłbym dla ciebie zrobić?
- Widać zapomniałeś, że obiecałem cię odwiedzić i przeczytać ci
zakończenie tej powieści. Chyba że sam ją już skończyłeś.
- Nie, całkiem mi to wyleciało z głowy, tyle się działo w ciągu
ostatnich dni. Może byś wpadł jutro wieczorem, to byśmy razem zjed
li kolację. I nie wzdychaj - Pauline wróciła.
- To wspaniała wiadomość. Do zobaczenia jutro około ósmej.
- Będę na ciebie czekał - rzekł Cornelius. Odłożył słuchawkę i za
jął się znowu na pół otwartą paczką. Zanim usunął ostatnią warstwę
papieru, domyślił się, co jest w środku. Serce zaczęło mu szybciej bić.
Uniósł pokrywę ciężkiego drewnianego pudełka i objął wzrokiem
trzydzieści dwie doskonałej roboty figury z kości słoniowej. Była tam
też karteczka ze słowami: "Skromne podziękowanie za twoją przy
chylność, jakiej doświadczyłem w ciągu tych lat. Hugh".
Teraz sobie przypomniał twarz kobiety, która przemknęła koło niego w domu aukcyjnym.
Oczywiście, to była sekretarka brata. Drugi raz źle kogoś osądził.

-Co za ironia losu! - powiedział Cornelius na głos. - Gdyby
Hugh oddał szachy na aukcję do Sotheby'ego, mógłby sobie zatrzy
mać stół w stylu Ludwika XIV i jeszcze by mu zostało drugie tyle.
Ale, jak powiada Pauline, liczy się pomyślunek.

Pisał liścik z podziękowaniami do brata, kiedy znowu zadzwonił telefon. To był Frank, jak
zawsze rzetelny, z relacją o swym spotkaniu z Hugh.

- Twój brat podpisał wszystkie niezbędne dokumenty i udziały zo
stały przekazane zgodnie z życzeniem.

- Szybko załatwione - rzekł Cornelius.
- Jak tylko przekazałeś mi w zeszłym tygodniu instrukcje, sporzą
dziłem dokumenty prawne. Ty jesteś ciągle moim najbardziej niecierp
liwym klientem. Czy mam przynieść z sobą w czwartek wieczorem
świadectwa udziałowe?
- Nie - powiedział Cornelius. - Wstąpię do ciebie po południu i je
zabiorę. Jeżeli Pauline będzie mogła zawieźć mnie do miasta.
- Chyba czegoś nie rozumiem? - rzekł Frank, trochę zmieszany.
- Nie przejmuj się, Frank. We wszystko cię wtajemniczę, jak się
zobaczymy w czwartek wieczorem.
-
56

Następnego dnia wieczorem Timothy rprzybył do posiadłości Pod
Wierzbami kilka minut po ósmej. Paidine od razu zagoniła go do
obierania ziemniaków. i,

- Co słychać u twoich rodziców? - zagadnął Cornelius, usiłując
wysondować, ile chłopiec wie.
- Dziękuję, wuju, chyba wszystko w porządku. Przy okazji, ojciec
mi zaproponował posadę kierownika sklepu. Mam zacząć od pierw
szego w przyszłym miesiącu.
- Gratuluję - rzekł Cornelius. - Jestem zachwycony. Kiedy ci to
zaproponował?
- W zeszłym tygodniu - odparł Timothy.
- Którego dnia? " ,
- Czy to ważne? - spytał Timothy.
-Myślę, że tak - powiedział Cornelius bez dalszych tłumaczeń.
Młody człowiek chwilę milczał, zanim przemówił.
- Tak, to było w sobotę wieczór, po naszym spotkaniu. - Zamilkł.
- Nie jestem pewien, czy mama jest z tego zadowolona. Miałem ci
o tym napisać, ale ponieważ wybierałem się na aukcję, pomyślałem, że
ci powiem osobiście. Ale wtedy nie miałem okazji z tobą pomówić.
- Czyli że ojciec zaproponował ci to stanowisko jeszcze przed aukcją?
- O, tak - odparł Timothy. - Prawie tydzień wcześniej. - Znów
popatrzył pytająco na wuja, ale ten się nie odezwał.
Pauline postawiła przed jednym i drugim talerz z rostbefem, a tymczasem Timothy zaczął
opowiadać o swoich planach dotyczących przyszłości firmy.
-Wyobraź sobie, wuju, co prawda, ojciec pozostanie prezesem,
ale obiecał, że nie będzie zanadto się wtrącał. A czybyś nie chciał, sko
ro jesteś teraz właścicielem jednego procenta udziałów firmy, zasiąść
w radzie nadzorczej?

Na twarzy Corneliusa odmalowało się najpierw zaskoczenie, potem zadowolenie, a wreszcie
niepewność.

- Przydałoby mi się twoje doświadczenie - rzekł Timothy - gdy
bym miał realizować plany rozwoju firmy.
- Nie jestem przekonany, czy twój ojciec uznałby to za dobry po
mysł - powiedział Cornelius z kwaśnym uśmiechem.
-Dlaczego nie? - rzekł Timothy. - Przecież to on z nim wystąpił.
Cornelius dłuższą chwilę milczał. Nie spodziewał się, że się dowie
czegoś więcej o graczach, skoro gra dobiegła końca.

57

-Chyba czas pójść na górę i dowiedzieć się, czy to Simon Kerslake,
czy Raymond Gould zostanie premierem* - powiedział w końcu.
Timothy odczekał, aż wuj naleje sobie duży kieliszek koniaku i zapali cygaro - pierwsze od
miesiąca - po czym zaczął czytać.

Tak go pochłonęła akcja książki, że nie podniósł głowy, póki nie odwrócił ostatniej stronicy i nie
zobaczył koperty przymocowanej taśmą klejącą do wewnętrznej strony okładki. Zaadresowano ją
do "Pana Timothy'ego Barringtona".
-Co to jest? - zapytał.
Cornelius chętnie by mu powiedział, ale zasnął. ;s .
Dzwonek zadzwonił o ósmej, jak w każdy czwartkowy wieczór. Kiedy Pauline otworzyła drzwi,
Frank wręczył jej wielki bukiet kwiatów.

- Och! Pan Barrington bardzo się ucieszy - powiedziała. - Zaniosę
je do biblioteki.
- One nie są dla pana Barringtona - oznajmił Frank i mrugnął.
- Nie mam pojęcia, co napadło obu panów - rzekła Pauline
i umknęła do kuchni.
Gdy Frank pochłaniał drugi talerz duszonej baraniny, Cornelius go uprzedził, że być może jest to
ich ostatni wspólny posiłek Pod Wierzbami.

- Czy to znaczy, że sprzedałeś dom? - spytał Frank, podnosząc
wzrok.
- Tak. Podpisaliśmy umowę dziś po południu, ale pod warun
kiem, że natychmiast się wyprowadzę. Oferta jest tak wspaniałomyśl
na, że nie wypada mi się opierać.
- A jak się posuwają poszukiwania nowego domu?
- Zdaje się, że znalazłem idealny dom i jak tylko inspektorzy oce
nią stan budynku, złożę ofertę. Trzeba, żebyś jak najszybciej załatwił
papierkową robotę, bo nie chciałbym być za długo bezdomny.
- Postaram się - obiecał Frank. - A na razie sprowadź się do
mnie. Dobrze wiem, jaki masz inny wybór.
- Miejscowy pub, Elizabeth albo Margaret - rzucił Cornelius ze
śmiechem. Podniósł w górę kieliszek. - Dziękuję! Przyjmuję twoją
propozycję.
- Ale jest jeden warunek - rzekł Frank.
- Mianowicie? - spytał Cornelius. i^
'>
< * Bohaterowie książki J. Archera "Pierwszy między równymi".
58

- Że włączymy do tego interesu Pauline, bo nie zamierzam po
święcać wolnego czasu na sprzątanie po tobie.
- Pauline, co o tym myślisz? - zagadnął Cornelius swoją gosposię,
która sprzątała ze stołu.
- Chętnie poprowadzę panom dom, ale tylko przez miesiąc. Bo
inaczej nigdy by się pan nie wyprowadził, panie Barrington.
- Dopilnuję, żeby formalności się nie przeciągnęły. Obiecuję uspokoił
ją Frank.
Cornelius pochylił się ku niemu i powiedział konspiracyjnym szeptem:

- Wiesz, ona nie cierpi prawników, ale myślę, że do ciebie ma sła

bość.

- Może i tak, proszę pana, to jednak nie przeszkodzi mi odejść, je
żeli w ciągu miesiąca nie wprowadzi się pan do nowego domu.
- Lepiej się pospiesz z zadatkiem - rzekł Frank. - Dobry dom ła
two znaleźć, ale dobrą gosposię - nie.
- Czy nie czas, żebyście panowie zagrali w szachy?
- Zgoda - rzekł Cornelius. - Ale najpierw wzniosę toast.
- Za czyją pomyślność? - spytał Frank.
- Młodego Timothy'ego - powiedział Cornelius, wznosząc kieli
szek - który pierwszego przyszłego miesiąca obejmie stanowisko dy
rektora firmy Barringtona w Chudley.
'-- Za Timothy'ego. - Frank podniósł do góry kieliszek.
- Wiesz, że poprosił mnie, żebym dołączył do rady nadzorczej? rzekł
Cornelius.

- Dla ciebie to będzie przyjemność, a on skorzysta dzięki twojemu
doświadczeniu. Ale nadal nie rozumiem, dlaczego dałeś mu wszystkie
akcje firmy, chociaż nie zdołał zdobyć dla ciebie kompletu szachów.
- Właśnie dlatego chciałem, żeby kierował firmą. Timothy w od
różnieniu od swojej matki i ojca nie pozwolił sercu rządzić głową.
Frank skinął z aprobatą, tymczasem Cornelius wypił do ostatniej kropli wino z jedynego
kieliszka, na jaki panowie sobie pozwalali przed partią szachów.

- Myślę, że powinienem cię uprzedzić - powiedział Cornelius,
wstając od stołu - że tylko dlatego zwyciężyłeś mnie ostatnio trzy razy
pod rząd, ponieważ miałem co innego na głowie. Teraz, kiedy te spra
wy zostały załatwione, skończy się twoja szczęśliwa passa.
- Zobaczymy - rzekł Frank, kiedy wędrowali długim korytarzem.
Obaj przystanęli na chwilę, by podziwiać portret Daniela.
59
"?? f.
?I, l A.'

{.:
List
. (J.v IM:
Wszyscy goście siedzieli przy śniadaniu, kiedy Muriel Arbuthnot wkroczyła do pokoju z pocztą
poranną w ręku. Wyjęła z całego pliku długą białą kopertę i podała swej najdawniejszej
przyjaciółce.

Na twarzy Anny Clairmont odbiło się zdziwienie. Kto mógłby wiedzieć, że spędza weekend u
Arbuthnotow? Po chwili poznała znajomy charakter pisma i uśmiechnęła się. Ależ on pomysłowy!
Miała nadzieję, że Robert, jej mąż, który siedział na drugim końcu stołu, nic nie zauważył i z ulgą
stwierdziła, że jest pochłonięty czytaniem "Timesa".

Spróbowała podważyć kciukiem róg koperty, bacznie obserwując Roberta, gdy nagle spojrzał na
nią i uśmiechnął się. Odwzajemniła uśmiech, upuściła kopertę na kolana i dziobnęła wystygły
omlet widelcem.

Nie tknęła koperty, dopóki mąż nie schował się znów za gazetą. Kiedy zagłębił się w lekturze
stron biznesowych, przełożyła kopertę na prawą stronę, schwyciła nóż do masła i wsunęła
koniuszek w jej róg. Powoli rozcięła kopertę, po czym odłożyła nóż na miejsce, obok talerzyka z
masłem.

Przed wykonaniem następnego ruchu ponownie zerknęła na męża, żeby się upewnić, czy nadal
jest zasłonięty gazetą. Był.


Przytrzymała kopertę lewą ręką, a prawą ostrożnie wysunęła z niej list. Potem włożyła kopertę do
torebki, którą miała z boku.

Spojrzała na znajomy, kremowy papier listowy "Basildon Bond", złożony potrójnie. Jeszcze
jedno niedbałe spojrzenie w stronę Roberta; nadal był skryty za gazetą, więc rozwinęła dwa
arkusiki listu.

Brak daty, adresu, pierwsza strona, jak zwykle, pisana na papierze listowym bez nagłówka.

"Moja droga Tytanio". - Pierwsze przedstawienie "Snu nocy letniej", potem pierwsza wspólna
noc. Dwie premiery za jednym razem,
62

jak powiedział. "Siedzę w mojej sypialni, naszej sypialni, przttfewając na papier te myśli tuż po
tym, gdy odeszłaś. To trzecia próhś, gdyż trudno mi wyrazić, co czuję".

Anna się uśmiechnęła. Człowiekowi, który zrobił majątek na pisaniu, takie wyznanie nie mogło
przyjść łatwo.

"Ostatniej nocy byłaś wszystkim, czego mężczyzna może oczekiwać od kochanki. Podniecająca,
czuła, prowokująca, drażniąca, i przez jedną niezwykłą chwilę, rozpasana dziwka".

"Minęło więcej niż rok od naszego spotkania na przyjęciu u Selwy-nów w Norfolk i, jak ci często
mówiłem, pragnąłem tego wieczoru, żebyś wróciła ze mną do domu. Nie spałem całą noc,
wyobrażając sobie, jak leżysz koło tej piły". Anna spojrzała na drugi koniec stołu i zobaczyła, że
Robert doszedł do ostatniej strony gazety.

"Potem było przypadkowe spotkanie w Glyndebourne - ale upłynęło jeszcze jedenaście dni,
zanim pierwszy raz zdradziłaś piłę, i to dopiero wtedy, kiedy wyjechał do Brukseli. Ta noc minęła

o wiele za szybko".
"Nie wyobrażam sobie, co piła by pomyślał, gdyby cię zobaczył w stroju pokojówki. Pewno by
uznał, że zawsze sprzątasz salon na Lonsdale Avenue w białej przezroczystej bluzce, bez stanika, w
opiętej spódniczce z czarnej skóry z suwakiem z przodu, w siatkowych pończochach i wysokich
szpilkach, nie zapominając o jaskraworóżowej szmince".

Anna podniosła wzrok i pomyślała, że chyba się rumieni. Skoro to mu sprawiło taką frajdę, zaraz
po powrocie do miasta będzie musiała znowu się wybrać do Soho na zakupy. Czytała dalej list.

"Moja jedyna, nie ma takiej odmiany naszego kochania, która nie sprawiałaby mi przyjemności,
ale co mnie najbardziej fascynuje, to miejsca, jakie wybierasz, gdy tylko masz wolną godzinę w
przerwie na lunch. Pamiętam każde. Tylne siedzenie mojego mercedesa na parkingu w Mayfair,
winda służbowa u Harrodsa, ubikacja w Kaprysie. Jednak najbardziej podniecająco było w loży na
pierwszym piętrze Covent Garden podczas przedstawienia Tristana i Izoldy. Raz przed pierwszą
przerwą i potem znowu w trakcie finału - cóż, to długa opera".

Anna zachichotała i prędko upuściła list na kolana, bo Robert wyjrzał zza gazety.

- Co cię tak rozśmieszyło, moja droga? - zapytał.
- Fotografia Jamesa Bonda lądującego na Kopule Milenijnej. Robert
zrobił zdziwioną minę. - Na pierwszej stronie twojej gazety.
63

&&&

* "?-'**; ; '-V?,H^ V :"-
A, tak - rzekł Robert, spojrzawszy na tytułową stronę, ale się nie
uśmiechnął. Wrócił znowu do działu biznesu.
Anna sięgnęła po list.


"Co najbardziej doprowadza mnie do szału, gdy pomyślę, że spędzasz weekend z Muriel i
Reggiem Arbuthnotami, to podejrzenie, iż śpisz w jednym łóżku z piłą. Wmawiam sobie, że skoro
Arbuthnotowie są spokrewnieni z rodziną królewską, to dali wam oddzielne sypialnie".

Anna skinęła głową, żałując, że nie może mu powiedzieć, iż odgadł prawidłowo.

"I czy on naprawdę wydaje takie dźwięki przez sen jak Queen Eli-zabeth II wpływająca do
portu w Southampton? Widzę go, jak siedzi na drugim końcu stołu. Marynarka z tweedu Harns,
popielate spodnie, koszula w kratę, krawat Marylebone Cricket Club zgodnie z modą Hare and
Hound mniej więcej z połowy lat sześćdziesiątych".

Anna wybuchnęła serdecznym śmiechem, ale uratował ją Reggie Arbuthnot, który wstał od stołu
i zapytał:

- Czy ktoś chciałby się przyłączyć na czwartego do partii tenisa?
Według prognozy pogody deszcz wkrótce przestanie padać.
- Chętnie zagram - powiedziała Anna, chowając list pod stołem.
- A ty, Robercie? - spytał Reggie.
Anna przyglądała się, jak jej mąż składa gazetę, kładzie ją na stole i potrząsa głową.
O Boże, pomyślała, on ma na sobie marynarkę z tweedu Harris i krawat MCC.
- Bardzo bym chciał - rzekł Robert - ale niestety muszę zatelefo
nować w kilka miejsc.
- W sobotę rano? - spytała Muriel, która stała przy uginającym
się od potraw kredensie i nakładała sobie drugą porcję na talerz.
- Obawiam się, że tak - odparł Robert. - Przestępcy nie pracują
przez pięć dni, czterdzieści godzin w tygodniu, więc nie spodziewają
się po swoich adwokatach tego samego.
Anna nie roześmiała się. Słyszała tę samą uwagę co sobota od siedmiu lat.
Robert wstał od stołu i spojrzał na żonę.
-Kochanie, gdybyś mnie potrzebowała, będę w sypialni.
Anna skinęła głową i odczekała, aż mąż wyjdzie z pokoju.
Zamierzała wrócić do listu, gdy zauważyła, że Robert zostawił na
stole okulary. Zaniesie mu je, jak tylko skończy śniadanie. Położyła list przed sobą na stole i
zaczęła czytać drugi arkusik.
64

"Pozwól, że ci powiem, co zaplanowałem na nasz rocznicowy weekend, kiedy piła pojedzie na
konferencję do Leeds. Zarezerwowałem pokój w pubie Pod Lygonem, ten sam, w którym
spędziliśmy pierwszą noc. Tym razem dostałem bilety na Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Ale planuję zmianę atmosfery, gdy wrócimy ze Stratfordu do zacisza naszego pokoju na
Broadwayu".

"Chcę być przywiązany do łoża z baldachimem i żebyś ty stała nade mną w mundurze sierżanta
policji, z pałką, gwizdkiem, kajdankami, w czarnym, obcisłym stroju ze srebrnymi guzikami od
góry do dołu, które będziesz rozpinać powoli, odsłaniając czarny stanik. I, królicz-ku, nie uwolnisz
mnie, dopóki nie sprawię, że będziesz krzyczała na cały głos, jak wtedy na podziemnym parkingu
w Mayfair".
"Do zobaczenia,
Twój kochający Oberon".

Anna podniosła głowę i uśmiechnęła się, zastanawiając się, skąd weźmie mundur sierżanta
policji. Chciała jeszcze raz przeczytać list od początku, kiedy zauważyła postscriptum:
"Ciekaw jestem, gdzie w tej chwili jest piła".

Anna podniosła wzrok i zauważyła, że na stole nie ma okularów Roberta.

-Co za łajdak mógł napisać taki bezczelny list do zamężnej kobie
ty? - spytał Robert, poprawiając okulary.


Anna odwróciła się i zamarła na widok męża, który stał za nią, wpatrując się w list. Na czoło
wystąpiły mu kropelki potu.

- Mnie nie pytaj - powiedziała chłodno Anna, kiedy stanęła przy
niej Muriel z rakietą tenisową w ręku. Anna złożyła list, podała go
swojej najdawniejszej przyjaciółce, mrugnęła i oznajmiła:
- Fascynujące, moja droga, ale mam nadzieję, że Reggie nigdy się
nie dowie.
5 Krótko mówiąc
Przestępstwo popłaca
Kenny Merchant - to nie było jego prawdziwe nazwisko, ale wszak nie tylko nazwisko Kenny'ego
nie było prawdziwe - wybrał Harrodsa w spokojny poniedziałkowy ranek na miejsce pierwszej
części akcji.

Kenny miał na sobie garnitur w prążki, białą koszulę i krawat Gwardii Królewskiej. Niewielu
klientów sklepu wiedziałoby, co to za krawat, ale Kenny był pewien, że ekspedient, który miał go
obsługiwać, od razu rozpozna karmazynowo-granatowe paski.

Drzwi otworzył mu umundurowany portier, który służył w pułku Coldstream, i na widok krawata
natychmiast zasalutował. Ten sam portier nie oddawał mu honorów podczas żadnej z kilku jego
wizyt w zeszłym tygodniu, lecz prawdę mówiąc, Kenny nosił wtedy wybłyszczony, wytarty
garnitur, koszulę z wykładanym kołnierzykiem i ciemne okulary. Ale w zeszłym tygodniu to był
tylko zwiad; dziś, jak sobie Kenny założył, zostanie zaaresztowany.

Wprawdzie dom towarowy Harrodsa odwiedza sto tysięcy klientów tygodniowo, ale zawsze jest
tu najspokojniej w poniedziałki między dziesiątą i jedenastą rano. Kenny znał każdy szczegół tego
wielkiego magazynu, tak jak kibic futbolu zna wszystkie dane dotyczące ulubionej drużyny.

Wiedział, gdzie są umiejscowione kamery telewizyjne i z daleka rozpoznawał strażników. Znał
nawet nazwisko ekspedienta, który miał go dziś obsługiwać, chociaż Parker nie miał pojęcia, że
zostanie maleńkim trybikiem w doskonale naoliwionej maszynie Kenny'ego.

Kiedy Kenny zjawił się tego ranka w dziale biżuterii, Parker właśnie instruował młodego
pomocnika, w jaki sposób zmienić ułożenie kosztowności w gablotce.

- Dzień dobry panu - rzekł, odwracając się w stronę pierwszego w tym dniu klienta. - Czym mogę
służyć?
66
- Rozglądam się za spinkami do mankietów - powiedział Kenny,
ucinając wyrazy w stylu oficerów Gwardii.
- Tak, proszę pana. Już podaję - rzeki Parker.
Śmieszyły Kenny'ego względy okazywane mu z powodu krawata
Gwardii, który bez trudu nabył poprzedniego dnia w dziale męskim
za cenę dwudziestu trzech funtów. (/


- Jakiś szczególny rodzaj? - spytał ekspedient. ,
- Wolałbym srebrne. .
- Naturalnie, proszę pana - rzekł Parker, wykładając na ladę kilka
pudełeczek ze srebrnymi spinkami.
Kenny z góry wiedział, jakie chce, gdyż wybrał je w sobotę po południu.
-A tamte? - zapytał, wskazując najwyższą półkę.
Gdy ekspedient się odwrócił, Kenny sprawdził, gdzie jest kamera obserwacyjna i przesunął się w
prawo, żeby być lepiej widzianym. W chwili kiedy Parker sięgał w górę, Kenny zgarnął upatrzone
spinki z lady i wsunął do kieszeni marynarki.

Kątem oka ujrzał strażnika szybko idącego w jego stronę i mówiącego coś do radiotelefonu.
-Przepraszam pana - powiedział strażnik, dotykając jego łokcia.



- Czy zechciałby pan pójść ze mną?
O co chodzi? - spytał Kenny, udając irytację, gdy drugi strażnik pojawił się u jego boku.
- Byłoby rozsądniej, gdyby poszedł pan z nami, żebyśmy mogli za
łatwić sprawę na osobności - poradził drugi strażnik, mocniej chwyta
jąc go za ramię.
- Nigdy w życiu nikt mnie tak nie obraził - powiedział na cały
głos Kenny. Wyjął spinki z kieszeni, położył je na ladzie i dodał: -
Absolutnie zamierzałem za nie zapłacić.
Strażnik podniósł pudełeczko. Ku jego zdziwieniu zirytowany klient poszedł za nim bez słowa do
pokoju przesłuchań.

Kenny wkroczył do małego pomieszczenia o zielonych ścianach, gdzie poproszono go, by zajął
miejsce po drugiej stronie biurka. Jeden strażnik wrócił do służby na parterze, drugi został przy
drzwiach. Kenny wiedział, że dziennie aresztowano u Harrodsa przeciętnie czterdzieści dwie osoby
za kradzież i ponad dziewięćdziesiąt procent stawiano przed sądem.

Po chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł wysoki, szczupły mężczyzna z wyrazem
znużenia na twarzy. Usiadł za biurkiem, zlu67


strował Kenny'ego, po czym otworzył szufladę i wyjął z niej zielony formularz.

- Nazwisko? - spytał.
- Kenny Merchant - odparł Kenny bez wahania.
- Adres?
- St Luke's Road czterdzieści dwa, Putney.
- Zajęcie?
- Bezrobotny.
Kenny przez następne kilka minut ściśle odpowiadał na pytania wysokiego mężczyzny. Kiedy ten
wreszcie dotarł do ostatniego, przez chwilę oglądał srebrne spinki, zanim wpisał do ostatniej
rubryki słowa: wartość 90 funtów. Kenny dobrze wiedział, co oznacza ta kwota.

Formularz podsunięto teraz Kenny'emu, który ku zdumieniu urzędnika zamaszyście złożył na
nim podpis.

Następnie strażnik zaprowadził Kenny'ego do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie musiał czekać
prawie godzinę. Strażnik się dziwił, że Kenny nie pyta, co będzie potem. Wszyscy pytali. Ale
Kenny dobrze wiedział, co będzie potem, mimo że nigdy dotąd nie oskarżono go o kradzież w
sklepie.

Godzinę później przyjechała policja i zabrano go, wraz z pięcioma innymi, do Sądu Pokoju przy
Horseferry Road. Znów długo czekał, zanim wezwano go do sędziego. Odczytano oskarżenie, a on
przyznał się do winy. Ponieważ wartość spinek nie przekraczała stu funtów, Kenny wiedział, że
ukarzą go raczej grzywną niż więzieniem i czekał cierpliwie, aż sędzia zada mu to samo pytanie jak
wtedy, gdy siedział w głębi sali sądowej i przysłuchiwał się kilku sprawom w zeszłym tygodniu.

- Czy jest jeszcze coś, co powinienem wziąć pod uwagę, zanim wy
dam wyrok?
- Tak, panie sędzio - odparł Kenny. - W tamtym tygodniu ukrad
łem zegarek u Selfridge'a. Od tamtej pory leży mi to na sumieniu
i chciałbym go zwrócić. - Uśmiechnął się promiennie do sędziego.
Sędzia skinął głową i spojrzawszy na adres Kenny'ego widniejący na formularzu, nakazał
policjantowi, żeby towarzyszył panu Mer-chantowi do jego domu i odzyskał ukradziony przedmiot.
Przez chwilę sędzia miał taką minę, jakby zamierzał wygłosić pean pochwalny ku czci kryminalisty
za jego obywatelski czyn, ale tak jak Parker, strażnik i urzędnik nie zdawał sobie sprawy, że pełni
tylko rolę skromnego pionka w większej grze.
68


Kenny'ego odwoził do domu w Putney młody policjant, który mu opowiedział, że pełni służbę
dopiero od kilku tygodni. To czeka cię mały wstrząs, pomyślał Kenny, kiedy otwierał drzwi domu i
zapraszał policjanta do środka.

- O Boże! - wykrzyknął młody człowiek, przekroczywszy próg sa
loniku. Odwrócił się na pięcie, wybiegł z mieszkania i przez radiotele
fon w samochodzie porozumiał się z sierżantem. Po kilku minutach
przed dom Kenny'ego na St Luke's Road zajechały dwa samochody
patrolowe. Nadinspektor policji Travis wmaszerował przez otwarte
drzwi i ujrzał Kenny'ego, który siedział w hallu, dzierżąc skradziony
zegarek.
- Do diabła z zegarkiem - powiedział nadinspektor. - A to
wszystko? - zatoczył ręką wokół.
- To wszystko jest moje - rzekł Kenny. - Jedyne, do kradzieży
czego się przyznaję i co teraz zwracam, to ten zegarek, Timex Masterpiece,
o wartości czterdziestu czterech funtów, świśnięty u Selfridge'a.
- Co to za gierki, chłopaczku? - zagadnął Travis.
- Nie wiem, o co panu chodzi - z głupia frant odparł Kenny.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi - powiedział inspektor. - Tu jest
pełno biżuterii, obrazów, przedmiotów sztuki i antycznych mebli 0
wartości około trzystu tysięcy funtów, dopowiedziałby chętnie Ken
ny - i nie wierzę, że choć jedna z tych rzeczy należy do ciebie.
-Musi to pan udowodnić, nadinspektorze, a jak nie, to prawo
uzna, że te rzeczy są moją własnością, i wtedy zrobię z nimi, co mi się
spodoba.

Nadinspektor zmarszczył brwi, poinformował Kenny'ego o jego prawach i aresztował go za
kradzież.

Tym razem Kenny stawił się przed obliczem sędziego w sądzie Old Bailey. Ubrał się stosownie
na tę okazję w garnitur w prążki, białą koszulę i krawat Gwardii. Zasiadł na ławie oskarżonych pod
zarzutem kradzieży przedmiotów o wartości dwudziestu czterech tysięcy funtów.
Policja sporządziła spis wszystkiego, co odkryła w mieszkaniu
1 przez sześć miesięcy usiłowała wytropić właścicieli odnalezionego
skarbu. Ale mimo ogłaszania we wszystkich renomowanych pismach,
a nawet częstego pokazywania skradzionych przedmiotów w audycji
telewizyjnej "Kronika policyjna", jak również wystawienia ich na wi
dok publiczny, po ponad osiemdziesiąt procent obiektów nikt się nie
zgłosił.
69

Nadinspektor Travis próbował się targować z Kennym, obiecując mu łagodny wyrok za
wyjawienie, do kogo to wszystko należy.

- Wszystko należy do mnie - powtarzał Kenny.
- Jak tak będziesz grał, nie licz na naszą pomoc - groził nadin
spektor.
Co do tego, że Kenny nie liczył na żadną pomoc ze strony Travisa, nie ma dwóch zdań. To nigdy
nie leżało w jego planach.
Kenny zawsze uważał, że jeżeli poskąpisz na adwokata, możesz za to drogo zapłacić. Dlatego w
sądzie był reprezentowany przez jedną z najlepszych kancelarii prawnych oraz przez gładkiego
prawnika, radcę królewskiego nazwiskiem Arden Duveen, który za obronę zażądał dziesięciu
tysięcy funtów.


Kenny przyznał się do winy, bo zdawał sobie sprawę, że policja, zeznając, nie będzie mogła
wymienić przedmiotów, do których nikt nie zgłosił pretensji, które zatem prawo uzna za jego
własność. W istocie policja już zwróciła, acz niechętnie, rzeczy, co do których nie zdołała dowieść,
że są skradzione i Kenny prędko przekazał je handlarzowi za jedną trzecią wartości, podczas gdy
sześć miesięcy wcześniej paser oferował mu jedną dziesiątą.

Obrońca, radca królewski Duveen, wskazał sędziemu, że nie dość, iż jest to pierwsze
wykroczenie jego klienta, to jeszcze zachęcił on policję, aby towarzyszyła mu do domu, doskonale
zdając sobie sprawę, że odkryje skradzione przedmioty i że zostanie aresztowany. Czyż nie
dowodzi to, że oskarżony jest człowiekiem pełnym skruchy i żałuje swych czynów, zapytał.

Następnie Duveen podkreślił, że pan Merchant służył dziewięć lat w wojsku i został z honorami
zwolniony po odbyciu czynnej służby w Zatoce Perskiej, ale po odejściu z wojska trudno mu się
było przystosować do życia w cywilu. Obrońca nie mówi o tym, by usprawiedliwić zachowanie
swojego klienta, ale pragnie, żeby Wysoki Sąd wiedział, że pan Merchant przyrzekł, iż nigdy
więcej nie popełni takiego przestępstwa, toteż wnosi o wydanie łagodnego wyroku.
Kenny stał w ławie oskarżonych z pochyloną głową.

Sędzia przez pewien czas go pouczał, jaką niegodziwością było popełnione przezeń przestępstwo,
ale dodał, że wziął pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące i skazuje go na dwa lata więzienia.

Kenny podziękował i zapewnił, że nie będzie mu drugi raz zabierał czasu. Wiedział, że następne
przestępstwo, jakie planował, nie zaprowadzi go do więzienia.
70

Nadinspektor Travis patrzył, jak strażnicy zabierają Kenny'ego, po czym zwrócił się do
prokuratora.

- Jak pan myśli - zapytał - ile ten cholerny typek zgarnął forsy,
trzymając się litery prawa?
- Założyłbym się, że ze sto tysięcy - odparł odziany w jedwabną
togę prokurator.
- Więcej, niż zdołałbym uskładać przez całe życie - zauważył nad
inspektor i wyrzucił z siebie wiązankę słów, jakich nikt z obecnych nie
odważyłby się wieczorem powtórzyć przy kolacji żonie.
Prokurator niedużo się pomylił. Na początku tygodnia Kenny zdeponował w Banku Hongkong-
Szanghaj czek opiewający na osiemdziesiąt sześć tysięcy funtów.

Nadinspektor nie mógł wiedzieć, że Kenny zrealizował tylko połowę swego planu i teraz, kiedy
kapitał zakładowy znajdował się tam gdzie należy, gotów był do wcześniejszego przejścia na
emeryturę. Zanim zabrano go do więzienia, zwrócił się z jeszcze jednym żądaniem do swojego
doradcy prawnego.
Kenny dobrze wykorzystał czas, kiedy przebywał w więzieniu Forda ze złagodzonym rygorem.
Każdą wolną chwilę poświęcał na studiowanie różnych ustaw, nad którymi aktualnie obradowano
w Izbie Gmin. Załatwił się krótko z kilkoma Zielonymi Księgami, Białymi Księgami i
rozporządzeniami dotyczącymi zdrowia, edukacji i opieki społecznej, aż dotarł do projektu ustawy
o ochronie danych, którą studiował zdanie po zdaniu tak wytrwale, jak jakiś poseł przed ostateczną
dyskusją na temat owego projektu w Izbie. Śledził każdą nową poprawkę, którą zgłoszono Izbie i
każdą nową klauzulę, która została przyjęta. Kiedy ustawa została wprowadzona w życie w 1992
roku, poprosił o rozmowę z doradcą prawnym.

Prawnik z uwagą wysłuchał pytań Kenny'ego i uznawszy, że sam nie potrafi na nie
odpowiedzieć, oznajmił, że musi zasięgnąć opinii Duveena.
-Natychmiast się z nim skontaktuję - obiecał.

W trakcie oczekiwania na opinię radcy królewskiego Kenny poprosił, żeby mu dostarczono
wszystkie pisma handlowe wydawane w Zjednoczonym Królestwie.


Prawnik starał się nie okazać zdziwienia, podobnie jak wtedy, gdy Kenny go poprosił o
dostarczenie wszystkich projektów ustaw, nad którymi akurat debatowano w Izbie Gmin. Podczas
kilku następnych
71

tygodni do więzienia przysyłano pakiety gazet i Kenny spędzał cały wolny czas na wycinaniu
ogłoszeń, które pojawiały się w trzech lub więcej pismach.

W rok po zasądzeniu Kenny został warunkowo zwolniony za wzorowe zachowanie. Opuszczając
więzienie, w którym odsiedział ledwie połowę wyroku, zabrał tylko dużą brązową kopertę
zawierającą trzy tysiące ogłoszeń oraz sporządzoną przez wybitnego prawnika pisemną
interpretację rozdziału 9, artykułu 6, podpunktu (a) ustawy o ochronie danych z 1992 roku.
Tydzień później Kenny poleciał samolotem do Hongkongu.

LI
h

Policja z Hongkongu wysłała do nadinspektora Travisa raport, że Merchant zatrzymał się w małym
hoteliku i spędza czas, objeżdżając miejscowe drukarnie i ustalając koszty publikacji magazynu
pod tytułem "Business Enterprise UK" oraz ceny detaliczne papierów firmowych i kopert. Jak
prędko ustalono, w piśmie będzie trochę artykułów na temat finansów i akcji, ale większość
miejsca zajmą drobne ogłoszenia.

Policjant z Hongkongu przyznał, że zdumiał się, kiedy się dowiedział, ile egzemplarzy pisma
Kenny polecił wydrukować.

- Ile? - spytał Travis.
- Dziewięćdziesiąt dziewięć.
- Dziewięćdziesiąt dziewięć? Musi być jakiś powód - stwierdził
nadinspektor.
Jeszcze bardziej zaintrygowało go, kiedy się dowiedział, że istnieje już magazyn o tytule
"Business Enterprise" i że ukazuje się co miesiąc w nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy.
Policja w Hongkongu potem doniosła, że Kenny zamówił dwa tysiące pięćset arkuszy papieru z
nagłówkiem oraz dwa tysiące pięćset brązowych kopert.
-Co on kombinuje? - zachodził w głowę Travis.

Nikt w Hongkongu ani w Londynie nie umiał znaleźć przekonującej odpowiedzi.

Trzy tygodnie później policja w Hongkongu poinformowała, że Merchanta widziano na poczcie,
jak wysyłał dwa tysiące czterysta listów na różne adresy w Zjednoczonym Królestwie.
W następnym tygodniu Kenny odleciał na Heathrow.

72

Chociaż Travis rozciągnął nad Kennym nadzór policyjny, młody posterunkowy nie mógł donieść
niczego podejrzanego poza tym, że Mer-chant dostaje około dwudziestu pięciu listów dziennie i że
z dokładnością zegarka co południe odwiedza bank Lloyda na King's Road i deponuje tam kilka
czeków opiewających na kwoty od dwustu do dwóch tysięcy funtów. Policjant nie informował, że
Kenny codziennie do niego macha, wchodząc do banku.

Po sześciu miesiącach strumień listów zaczął wysychać i wizyty Kenny'ego w banku prawie
ustały.

Jedyna wiadomość, jaką młody policjant mógł przekazać nadin-spektorowi Travisowi, brzmiała,
że Merchant przeprowadził się z małego mieszkania przy St Luke's Road na Putney do okazałego,
czteropiętrowego domu na Chester Sąuare w eleganckiej dzielnicy Londynu.


Akurat wtedy, gdy uwagę Travisa pochłonęły bardziej naglące przypadki, Kenny znowu odleciał
do Hongkongu.
-Rok jak obszył - skomentował nadinspektor.

Policjanci z Hongkongu zameldowali, że Kenny zachowuje się podobnie jak w zeszłym roku, z tą
jedynie różnicą, że teraz wynajął sobie apartament w hotelu Mandarin. Wybrał tego samego
drukarza, który potwierdził, że jego klient złożył następne zamówienie na druk "Business
Enterprise UK". Ten numer magazynu będzie zawierał trochę nowych artykułów, ale tylko tysiąc
dziewięćset siedemdziesiąt jeden ogłoszeń.

- Ile egzemplarzy kazał tym razem wydrukować? - zapytał nadin
spektor.
- Tyle samo, co przedtem - padła odpowiedź. - Dziewięćdziesiąt
dziewięć. Ale zamówił tylko dwa tysiące arkuszy papieru z nagłów
kiem i dwa tysiące kopert.
- Co on kombinuje? - powtórzył nadinspektor. Nie dostał odpo
wiedzi.
Gdy pismo zeszło z pras drukarskich, Kenny udał się na pocztę i wysłał tysiąc dziewięćset
siedemdziesiąt jeden listów, po czym odleciał do Londynu samolotem linii lotniczych British
Airways, pierwszą klasą.

Travis wiedział, że Kenny musi jakoś łamać prawo, ale nie miał ani dość personelu, ani środków,
żeby deptać mu po piętach. I Kenny mógłby bez końca eksploatować swoją dojną krowę, gdyby nie
to, że na biurko nadinspektora trafiła skarga pewnej wiodącej na giełdzie spółki.
73

Jej dyrektor finansowy, Cox, donosił, że otrzymał fakturę na pięćset funtów za ogłoszenie,
którego firma nie zamawiała.

Inspektor Travis odwiedził Coxa w jego biurze w City. Po długiej rozmowie Cox zgodził się
pomóc policji, podtrzymując zarzut.

Przygotowanie aktu oskarżenia zajęło prokuraturze prawie pół roku, po czym przekazała go CPS
(Crown Prosecution Service) do rozpatrzenia. CPS niemal tyle samo zwlekał z decyzją, ale gdy
wreszcie ją podjął, nadinspektor Travis pojechał prosto na Chester Sąuare i osobiście zaaresztował
Kenny'ego pod zarzutem oszustwa.

Nazajutrz stawił się w sądzie radca królewski Duveen, przekonując sędziego, że jego klient jest
wzorowym obywatelem. Sędzia zwolnił Kenny'ego za kaucją, lecz zażądał, by złożył swój paszport
w sądzie.

-Nie mam nic przeciwko temu - powiedział Kenny adwokatowi.

- Nie będzie mi potrzebny przez dwa miesiące.
Proces rozpoczął się w Old Bailey sześć tygodni później i Kenny'ego znów reprezentował Duveen.
Kiedy Kenny stał wyprężony na swym miejscu, urzędnik sądowy odczytał akt oskarżenia
zawierający siedem zarzutów o oszustwo. W żadnym przypadku Kenny nie przyznał się do winy.
Oskarżyciel wygłosił mowę, ale sędziowie przysięgli, jak podczas wielu procesów w sprawach
finansowych, zdawali się nie podążać za jego szczegółowym wywodem.
Kenny uznał, że dwanaścioro sprawiedliwych mężczyzn i kobiet zdecyduje, czy wierzyć jemu,
czy Coxowi, ponieważ trudno było liczyć, iż zrozumieją subtelności ustawy o ochronie danych z
1992 roku.

Kiedy trzeciego dnia procesu Cox odczytał tekst przysięgi, Kenny poczuł, że temu człowiekowi
można by powierzyć ostatni grosz. Pomyślał nawet, że mógłby zainwestować kilka tysięcy w jego
spółkę.

Radca królewski Matthew Jarvis, oskarżyciel z ramienia Korony, zadał Coxowi serię delikatnych
pytań, ukazujących go jako człowieka nieskazitelnie uczciwego, który uważa za swój obowiązek
położenie kresu niecnym oszustwom popełnionym przez oskarżonego.


Duveen wstał, by zadać Coxowi pytania obrony.

-Pozwoli pan, że zacznę od pytania, czy widział pan rzeczone
ogłoszenie?
Cox spojrzał na niego z oburzeniem człowieka sprawiedliwego.

- Oczywiście, że tak - odparł.
- Czy w zwykłych okolicznościach byłoby ono do przyjęcia dla
pańskiej firmy?
74
- Tak, ale...
- Żadnych "ale", panie Cox. Albo byłoby, albo nie. /
- Byłoby - powiedział Cox przez zaciśnięte zęby.
- Czy koniec końców pańska firma zapłaciła za ogłoszenie?
- Naturalnie, że nie - odparł Cox. - Jeden z moich pracowników
zakwestionował fakturę i natychmiast zwrócił mi na nią uwagę.
- Jakże chwalebne - rzekł Duveen. - A czy ten sam pracownik za
uważył sformułowanie dotyczące płatności faktury?
- Nie, to ja je zauważyłem - powiedział Cox, z uśmiechem satys
fakcji spoglądając na ławę przysięgłych.
- Imponujące, proszę pana. A czy może pan pamięta jeszcze to
zdanie?
- Tak, myślę, że tak - odparł Cox. Zawahał się, ale tylko przez
chwilę. - "Jeżeli jesteś niezadowolony z produktu, nie masz obowiąz
ku opłacania tej faktury".
- Nie masz obowiązku opłacania tej faktury - powtórzył Duveen.
- Tak - potwierdził Cox. - Tak było napisane.
-Więc pan nie zapłacił?
-Nie.
- Pozwoli pan, że podsumuję. Dostał pan za darmo w piśmie mo
jego klienta ogłoszenie, jakie byłoby do przyjęcia dla pańskiej firmy,
gdyby ukazało się w jakimś innym periodyku. Czy to się zgadza?
- Tak, ale... - zaczął Cox.
- Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie.
Duveen nie wymienił tych klientów, którzy zapłacili za ogłoszenia, jako że żaden nie miał ochoty
stawić się w sądzie z obawy przed szkodliwą reklamą. Kenny uznał, że jego adwokat
unieszkodliwił głównego świadka oskarżenia, ale Duveen ostrzegł go, że Jarvis potraktuje go tak
samo, gdy tylko stanie na miejscu dla świadków.

Sędzia ogłosił przerwę na lunch. Kenny nie jadł -jeszcze raz przestudiował ustawę o ochronie
danych.

Kiedy po lunchu sąd wznowił rozprawę, Duveen poinformował sędziego, że wezwie do złożenia
zeznań tylko oskarżonego.

Kenny stanął na miejscu dla świadków ubrany w granatowy garnitur, białą koszulę i krawat
gwardzisty królewskiego.

Duveen długo wypytywał Kenny'ego o jego karierę wojskową i o służbę, jaką pełnił dla swego
kraju w Zatoce, nie wspominając ani słowem o tym, że odsłużył rok za kratkami z łaski królowej, a
z materiałem dowodowym uporał się w krótkim trybie. Gdy Duveen siadał,
75

sędziowie przysięgli nie mogli dłużej wątpić, że przed ich obliczem stoi biznesmen
niekwestionowanej prawości.


Radca królewski Matthew Jarvis wsta! powoli i bardzo długo przekładał papiery, zanim zadał
pierwsze pytanie.

- Panie Merchant, pozwoli pan, że zacznę od rzeczonego periody
ku "Business Enterprise UK". Dlaczego wybrał pan tę nazwę dla
swojego pisma?
- Gdyż wyraża wszystko to, w co wierzę.
- Jestem o tym przekonany, proszę pana, ale czy nie jest prawdą,
że usiłował pan wprowadzić w błąd potencjalnych ogłoszeniodawców,
aby pomylili pańskie pismo z "Business Enterprise", magazynem
z wieloletnią pozycją i o nieposzlakowanej reputacji. Czy w rzeczywi
stości nie o to panu szło?
- A czy czytelnicy mylą "Woman" z Woman's Own" albo "House
and Garden" z "Homes and Gardens"? - odciął się Kenny.
- Ale pisma, które pan wymienił, rozchodzą się w wielotysięcz
nych nakładach. Ile egzemplarzy "Business Enterprise UK" pan opu
blikował?
- Dziewięćdziesiąt dziewięć - odparł Kenny.
- Tylko dziewięćdziesiąt dziewięć? To raczej pismo nie trafiło na
pierwsze miejsca list bestsellerów, prawda? Proszę oświecić Wysoki
Sąd, dlaczego zdecydował się pan akurat na tyle.
- Bo to mniej niż sto, a ustawa o ochronie danych z 1992 roku de
finiuje publikację jako taką, która liczy co najmniej sto egzemplarzy.
Rozdział drugi, podpunkt jedenasty.
- Być może, proszę pana. Ale oczekiwać, żeby klienci płacili pięć
set funtów za nie zamówione ogłoszenie w pańskim piśmie, to bezczel
ność.
- Może i bezczelność, ale nie przestępstwo - rzekł Kenny z rozbra
jającym uśmiechem.
- Kontynuujmy, panie Merchant. Zechce pan wytłumaczyć Wyso
kiemu Sądowi, na czym pan opierał swoją decyzję, wystawiając ra
chunki poszczególnym firmom.
- Dowiadywałem się, jakie kwoty mogą wydać ich działy finanso
we bez odwoływania się do przełożonych.
- I do jakiego podstępu pan się uciekał, żeby zdobyć tę informa
cję?
- Dzwoniłem do działu finansowego i prosiłem do telefonu urzęd
nika.
76
Przez salę sądową przetoczyła się fala śmiechu. Sędzia teatralnie odkaszlnął i nakazał spokój.

- I tylko na tym opierał pan decyzję, ile liczyć za ogłoszenia?
- Niezupełnie. Widzi pan, miałem różne stawki. Ceny były zróżni
cowane: od dwóch tysięcy funtów za całą stronę w kolorze do dwustu
funtów za ćwierć strony czarno-białej. Myślę, że przyzna pan, iż byli
śmy konkurencyjni - w każdym razie ceny kształtowały się nieco po
niżej przeciętnej krajowej.
- Z pewnością, jeżeli wziąć pod uwagę liczbę egzemplarzy - wark
nął Jarvis.
- Znam gorsze przypadki.
- To może da pan przykład Wysokiemu Sądowi - zażądał Jarvis,

przekonany, że przyszpilił oskarżonego.

- Partia Konserwatywna.
- Chyba pana nie rozumiem.
- Raz w roku wydają kolację w Grosvenor House. Sprzedają oko
ło pięciuset programów i liczą sobie pięć tysięcy funtów za całostronicowe
ogłoszenie w kolorze.
- Ale przynajmniej dają potencjalnym ogłoszeniodawcom wszel
kie szansę niezaakceptowania tej stawki.
- Ja też - odgryzł się Kenny.
- A zatem nie przyznaje pan, iż wysyłanie faktur firmom, którym
przedtem nie okazano produktu jest wbrew prawu?
- Może takie prawo obowiązuje w Zjednoczonym Królestwie rzekł
Kenny - a nawet w Europie. Ale nie ma ono zastosowania, jeże
li pismo zostało wydrukowane w Hongkongu, kolonii brytyjskiej,
i stamtąd wysyłane są faktury.
Jarvis zaczął przerzucać papiery.

- Proszę sprawdzić: poprawka dziewiąta, rozdział czwarty, zgod
nie ze zmianą wniesioną w Izbie Lordów przed trzecim czytaniem
projektu ustawy - doradził Kenny.
- Ale nie taki cel przyświecał Lordowskim Mościom, gdy zgłaszali
tę poprawkę - stwierdził Jarvis, rzuciwszy okiem na jej tekst.
- Nie czytam w czyichś myślach, proszę pana - rzekł Kenny - to
też nie mogę zgadnąć, jakie były intencje lordów. Pragnę tylko trzy
mać się litery prawa.
- Ale pan złamał prawo, przyjmując pieniądze w Anglii i nie de
klarując ich w urzędzie skarbowym.
- Nie, proszę pana. "Business Enterprise UK" to podmiot zależny
77
od firmy matki, zarejestrowanej w Hongkongu. W przypadku kolonii brytyjskiej ustawa zezwala
firmie zależnej na przyjmowanie wpływów w kraju, w którym odbywa się dystrybucja.

- Ale pan, panie Merchant, nie podjął choćby próby dystrybucji.
- Egzemplarz "Business Enterprise UK" został umieszczony w British
Library i kilku innych ważnych instytucjach, jak postanowiono
w rozdziale dziewiętnastym ustawy.
- Może to i prawda, ale trudno zaprzeczyć faktowi, że domagał się
pan nienależnych pieniędzy.
- Nie, o ile na fakturze wyraźnie się stwierdzi, że jeśli klient nie jest
zadowolony z produktu, nie musi nic płacić.
- Ale druk na fakturze jest tak drobny, że można go odczytać tyl
ko przez szkło powiększające.
- Proszę przestudiować ustawę, tak jak ja to zrobiłem. Nie znalaz
łem tam nic na temat wielkości liter.
- A kolor?
- Kolor? - spytał Kenny, udając zdumienie.
- Tak, proszę pana, kolor. Pańskie faktury drukowane są na ciem
noszarym papierze, natomiast litery są jasnoszare.
- To kolory firmowe, co zrozumie każdy, kto spojrzy na okładkę
pisma. W ustawie nie ma nic, co by sugerowało, jakiego koloru po
winny być faktury.

- Ale - rzekł oskarżyciel -jest w niej klauzula, która niedwuznacz
nie stwierdza, że tekst ma być umieszczony w widocznym miejscu.
Rozdział trzeci, artykuł czternasty.
- Zgadza się, proszę pana.
- Czy pan uważa, że miejsce z tyłu kartki można nazwać widocz
nym?
- Oczywiście - rzekł Kenny. - W końcu nic innego tam nie było.
Staram się także stosować do ducha prawa.
- Ja też spróbuję - warknął Jarvis. - A zatem, kiedy jakaś firma
zapłaciła za ogłoszenie w "Business Enterprise UK", to czy nie po
winna otrzymać egzemplarza pisma?
- Tylko jeżeli tego zażąda - rozdział czterdziesty drugi, artykuł
dziewiąty.
- A ile firm zażądało egzemplarza "Business Enterprise UK"?
- W ubiegłym roku sto siedem. W tym roku tylko dziewięćdziesiąt
jeden.
- I wszystkie otrzymały egzemplarz?- ? 78
- Niestety, w zeszłym roku nie wszystkie, ale w tym roku zrealizo
wałem każde zamówienie. ? '
- Czyli że w tym wypadku złamał pan prawo?
- Tak, ale tylko dlatego, że nie mogłem wydrukować stu egzem
plarzy pisma, jak to wcześniej wyjaśniłem.
Jarvis przerwał, aby sędziemu umożliwić sporządzenie notatki.
-Wysoki Sądzie, chodzi o rozdział osiemdziesiąty czwarty, arty
kuł szósty.
Sędzia skinął głową.

-Na koniec, panie Merchant, zwróćmy uwagę na coś, o czym ku
naszemu ubolewaniu nie powiedział pan swojemu obrońcy, kiedy za
dawał panu pytania.
Kenny mocno schwycił barierkę okalającą miejsce dla świadków.

- W zeszłym roku wysłał pan dwa tysiące czterysta faktur. Jak
wiele firm dokonało wpłat? ? > ><
- Około czterdziestu pięciu procent. ':* ~
- Jak wiele, panie Merchant?
- Tysiąc sto trzydzieści - przyznał Kenny.
- Natomiast w tym roku wysłał pan tylko tysiąc dziewięćset. Czy
mogę spytać, dlaczego pięćset firm zostało pominiętych?
- Postanowiłem nie wysyłać faktur firmom, które ogłosiły słabe
roczne wyniki i nie zdołały wypłacić dywidendy udziałowcom.
- Jakże chwalebne. Ale ile zapłaciło pełną kwotę?
- Tysiąc dziewięćdziesiąt - odparł Kenny.
Jarvis przez dłuższą chwilę patrzył na sędziów przysięgłych, zanim zapytał:
-A jaki miał pan zysk w pierwszym roku?
W sali sądowej było cicho jak makiem zasiał, kiedy Kenny zastanawiał się nad odpowiedzią.
-Milion czterysta dwanaście tysięcy funtów - powiedział wresz

cie.

- A w tym roku? - cicho spytał Jarvis. ? : r;?
- Trochę mniej, co przypisuję recesji. ? '<

- Ile? - ponowił pytanie Jarvis. ^ '?.'.?
- Trochę ponad milion dwieście.
- Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie.
Obaj wybitni prawnicy wygłosili sążniste przemówienia, lecz Kenny czuł, że przysięgli
poczekają do następnego dnia na mowę zamykającą sędziego, zanim zdecydują się na werdykt.
79

Sędzia Thornton poświęcił dużo czasu na podsumowanie sprawy. Zwrócił uwagę przysięgłym, że
jego obowiązkiem jest wyjaśnienie im prawa w odniesieniu do tego szczególnego przypadku.

-Z pewnością mamy do czynienia z człowiekiem, który zapoznał
się z literą prawa. I jest to jego przywilej, bowiem to parlamentarzy
ści stanowią prawa i nie jest zadaniem sądu odczytywać, co mieli
w tym momencie na myśli. Zatem muszę wam powiedzieć, że przeciw
panu Merchantowi wysunięto siedem zarzutów i z sześciu powinni
ście go uniewinnić, gdyż nie złamał on prawa. Jeżeli chodzi o siódmy
zarzut - że nie dopełnił obowiązku dostarczenia pisma "Business En
terprise UK" tym klientom, którzy zapłacili za ogłoszenie i zażądali
egzemplarza - przyznał, że tego nie uczynił. Sędziowie przysięgli,
możecie uznać, że w tym przypadku z pewnością oskarżony złamał
prawo, choć w następnym roku się poprawił - podejrzewam, że tylko
dlatego, iż klienci zażądali mniej niż sto egzemplarzy. Sędziowie
przysięgli może sobie przypominają ten szczególny artykuł ustawy
o ochronie danych i jego znaczenie.

Gapiowaty wyraz malujący się na dwunastu twarzach nie dowodził, że mają pojęcie, o czym
mówi.

-Myślę - zakończył sędzia - że nie podejmiecie pochopnie osta
tecznej decyzji, zwłaszcza że poza tą salą są osoby, które będą czekać
na wasz werdykt.

Oskarżony musiał się zgodzić z tą opinią, patrząc, jak przysięgli w szeregu opuszczają salę
sądową w eskorcie woźnych. Zaprowadzono go z powrotem do celi, gdzie odmówił zjedzenia
obiadu i ponad godzinę leżał na pryczy, póki nie kazano mu wrócić na ławę oskarżonych i
dowiedzieć się, jaki go czeka los.

Wszedł po schodach, usiadł na swym miejscu i tylko kilka minut czekał na powrót przysięgłych.
Sędzia zajął miejsce, spojrzał na urzędnika sądowego i skinął głową. Z kolei urzędnik zwrócił się
do przewodniczącego ławy przysięgłych i odczytał wszystkie siedem zarzutów.
Przy sześciu zarzutach o oszustwo i wyłudzanie przewodniczący ławy przysięgłych zgodnie z
zaleceniem sędziego wydał werdykt "niewinny".

Urzędnik odczytał zarzut siódmy: niedostarczenie pisma firmom, które zapłaciwszy za ogłoszenie
zamieszczone w rzeczonym piśmie, zażądały egzemplarza i go nie otrzymały.
80

-Czy uznaliście, że oskarżony jest winny tego zarzutu czy niewin
ny? - spytał urzędnik sądowy.
-Winny - odparł przewodniczący ławy przysięgłych i usiadł.
Sędzia zwrócił się do Kenny'ego, który stał na baczność.

-Podobnie jak pan - zaczął - spędziłem dużo czasu, studiując
ustawę o ochronie danych z 1992 roku, a szczególnie wykaz kar za
nieprzestrzeganie rozdziału osiemdziesiątego czwartego, artykułu
pierwszego. Zdecydowałem, że nie mam wyboru i muszę wymierzyć
panu najwyższą karę dozwoloną prawem w tym szczególnym przy


padku. - Utkwił wzrok w Kennym z taką miną, jakby miał ogłosić
wyrok śmierci. - Zostanie pan ukarany grzywną w wysokości tysiąca
funtów.

Duveen nie wstał, aby zwrócić się o zezwolenie na wniesienie apelacji albo odroczenie grzywny,
gdyż był to werdykt dokładnie przewidziany przez Kenny'ego przed rozpoczęciem procesu.
Popełnił tylko jeden błąd w ciągu ostatnich dwóch lat i chętnie za niego płacił. Ken-ny opuścił ławę
dla oskarżonych, wypisał czek na żądaną kwotę i podał go urzędnikowi sądowemu.

Podziękował swoim prawnikom, spojrzał na zegarek i wyszedł szybko z sali sądowej. W
korytarzu czekał na niego nadinspektor.

- Będzie się pan musiał raz na zawsze pożegnać z tymi swoimi interesikami
- powiedział Travis, usiłując dotrzymać mu kroku.
- Niby dlaczego? - odparł Kenny, biegnąc korytarzem.
- Bo parlament musi teraz zmienić ustawę - rzekł inspektor i
z pewnością zlikwiduje te wszystkie pańskie furtki.
- Założę się, panie nadinspektorze, że to się nieprędko stanie rzucił
Kenny, zbiegając po schodach sądu. - Parlamentarzyści przy
gotowują się teraz do letniej przerwy i nie sądzę, żeby znaleźli czas na
wniesienie nowych poprawek do ustawy o ochronie danych przed lu
tym albo marcem przyszłego roku.

- Ale jak pan spróbuje powtórzyć swoje machinacje, aresztuję pa
na z chwilą, gdy wysiądzie pan z samolotu.
- Nie sądzę, panie nadinspektorze.
- Jak to? er
- Nie wyobrażam sobie, żeby CPS miało ochotę na następny kosz
towny proces, skoro koniec końców kapnie im tylko tysiąc funtów.
Niech pan o tym pomyśli, panie nadinspektorze.
- No to dorwiemy pana w przyszłym roku - rzekł Travis.
81
6. Krótko mówiąc
- Wątpię. Widzi pan, wtedy Hongkong nie będzie już kolonią bry
tyjską, a ja będę na innym etapie - oznajmił Kenny, gramoląc się do
taksówki.
- Co takiego? - spytał Travis z zaskoczoną miną.
Kenny opuścił szybę samochodu i uśmiechnął się do Travisa.
- Jeżeli nie ma pan nic lepszego do roboty - powiedział - niech
pan przestudiuje nową ustawę o obrocie pieniężnym. Nie uwierzyłby
pan, ile tam jest luk prawnych. Zegnam, panie nadinspektorze.
- Dokąd jedziemy, szefie? - spytał taksówkarz.
- Na Heathrow. Ale może byśmy po drodze zajechali do Harrodsa?
Chciałbym sobie wybrać spinki do mankietów.
i *
Nie wszystko złoto...
-Takie utalentowane dziecko - westchnęła matka Robina, nalewając
siostrze kolejną filiżankę herbaty. - Podczas rozdawania nagród dy
rektor powiedział, że jak sięgnąć pamięcią, szkoła nie wydała zdol
niejszego artysty.

- Musisz być z niego bardzo dumna - rzekła Miriam, po czym

upiła łyk herbaty.

- Tak, przyznaję - pani Summers niemal mruczała z zadowolenia.
-Chociaż wszyscy wiedzieli, że dostanie Nagrodę Założyciela, nawet
nauczyciel rysunków był zaskoczony, kiedy zaproponowano mu miej
sce w Slade jeszcze przed egzaminem wstępnym. Szkoda tylko, że jego
ojciec nie dożył, żeby się cieszyć z takiego sukcesu.
-A jak idzie Johnowi? - zapytała Miriam, sięgając po ciasteczko
z konfiturą.
Pani Summers westchnęła na myśl o starszym synu.

- John ukończy latem studia na kierunku zarządzania w Manche
sterze, ale chyba nie może się zdecydować, co chciałby robić. - Prze
rwała, by wrzucić do herbaty jeszcze jedną kostkę cukru. - Bóg wie,
co z niego będzie. Mówi, że zostanie biznesmenem.
- Zawsze w szkole tak dużo się uczył - rzekła Miriam.
- Tak, ale nigdy się nie wyróżniał, a już z pewnością nie dostawał
żadnych nagród. Czy mówiłam ci, że Robinowi zaproponowano indy
widualną wystawę w październiku? To tylko miejscowa galeria, ale
jak powiedział Robin, każdy artysta musi gdzieś zaczynać.
John Summers wybrał się w podróż do Peterborough na wystawę brata. Matka nigdy by mu nie
wybaczyła nieobecności. Właśnie poznał wyniki egzaminów. Zajął drugą lokatę, co nie było źle,
zważywszy, że sprawował funkcję wiceprzewodniczącego związku studentów przy
83
prawie permanentnej nieobecności przewodniczącego. Nie wspomni matce o swoim wyniku, bo to
specjalny dzień Robina.

Matka latami mu powtarzała, że brat jest wybitnym artystą i John sądził, iż świat niedługo się na
nim pozna. Często myślał o tym, jak bardzo obaj są różni, ale czy ludzie wiedzieli, ile braci miał
Picasso? Na pewno jeden z nich trudnił się biznesem.

Sporo czasu zabrało mu odszukanie bocznej uliczki, gdzie znajdowała się galeria, ale gdy
wreszcie tam dotarł, ucieszył go widok tłumu przyjaciół i sympatyków. Robin stał obok matki,
która reporterowi z "Peterborough Echo" podsuwała słowa: "wspaniały", "wybitny", "prawdziwie
utalentowany", a nawet "genialny".

- O, patrzcie, John przyjechał - obwieściła i na chwilę opuściła
swoje grono, by przywitać się z drugim synem.
- Robin nie mógłby mieć lepszego startu do kariery - rzekł John,
całując matkę w policzek.
- Owszem, zgadzam się z tobą - przytaknęła matka. - Jestem pew
na, że niebawem będziesz pławił się w jego chwale. Każdemu będziesz
mógł powiedzieć, że jesteś starszym bratem Robina Summersa.
Pani Summers zostawiła Johna, żeby znowu sfotografować się z Robinem, co dało przybyszowi
okazję do obejścia sali wokół i przyjrzenia się płótnom brata. Głównie były to obrazy z teczki
skompletowanej przez Robina w ostatnim roku szkoły. John, który bez oporów przyznawał się do
swojej ignorancji, gdy chodziło o sztukę, uważał, że niekompetencja nie pozwala mu docenić
niewątpliwego talentu brata i czuł się winny, że nie chciałby takich obrazów powiesić w swoim
domu. Przystanął przed portretem matki, oznaczonym czerwoną kropką na znak, że jest sprzedany.
Uśmiechnął się, pewny, że wie, kto go ku-pił.

- Czy nie uważasz, że oddaje całą głębię jej duszy - zapytał ktoś za
jego plecami.
- Z całą pewnością - rzekł John, odwracając się do brata. - Do
skonale namalowane. Jestem z ciebie dumny.

-Cou ciebie najbardziej podziwiam - powiedział Robin - to, że nigdy nie zazdrościłeś mi talentu.

- Na pewno nie. Delektuję się nim.
- To miejmy nadzieję, że mój sukces pomoże i tobie, niezależnie
od tego, jaki zawód wybierzesz.
- Miejmy nadzieję - odparł John, nie wiedząc, co innego mógłby
powiedzieć.
84
Robin pochylił się i ściszył głos.
-Czy nie mógłbyś mi pożyczyć funta? - poprosił. - Oczywiście
zwrócę. ?,,.' , >
-Oczywiście.


John się uśmiechnął - niektóre rzeczy się nie zmieniały. To się zaczęło przed laty od
sześciopensówki na placu zabaw, a skończyło na dziesięciu szylingach w dniu szkolnego rozdania
nagród. A teraz potrzebował funta. Tylko jednego John mógł być pewien: Robin nigdy nie odda ani
pensa. Ale John nie żałował młodszemu bratu pieniędzy. W końcu wkrótce ich role z pewnością się
odwrócą. John dobył portfel, w którym znajdowały się dwa jednofuntowe banknoty i powrotny
bilet kolejowy do Manchesteru. Wyjął jeden banknot i wręczył Robi-nowi.

John chciał go zapytać o inny obraz - olej noszący nazwę "Bara-basz w piekle" - ale brat już się
odwrócił na pięcie i dołączył do matki i orszaku admiratorów.
Kiedy John skończył uniwersytet w Manchesterze, z miejsca zaproponowano mu pracę stażysty w
przedsiębiorstwie Reynolds i Spółka, tymczasem Robin zamieszkał w Chelsea. Zajął
kilkupokojowe mieszkanie, o którym matka w rozmowie z Miriam powiedziała, że jest małe, ale za
to położone w najbardziej szykownej dzielnicy miasta. Nie dodała, że dzielił je z pięcioma innymi
studentami.

- A co słychać u Johna? - chciała wiedzieć Miriam.
- Zatrudnił się w zakładach w Birmingham produkujących koła,
a przynajmniej tak mi się zdaje - padła odpowiedź.
John wynajął kwaterę na przedmieściu Solihull, niemodnej części miasta, lecz dogodnie
usytuowaną w pobliżu fabryki, gdzie jako stażysta musiał odbijać kartę przed ósmą rano codziennie
od poniedziałku do soboty.

John nie zanudzał matki opowieściami o tym, co robi Reynolds i Spółka, gdyż zajęcie przy
produkcji kół dla pobliskiej fabryki samochodów w Longbridge nie było tak prestiżowe jak
egzystencja awangardowego artysty w dzielnicy cyganerii, Chelsea.

Wprawdzie John rzadko widywał brata podczas jego studiów w Slade, ale zawsze przyjeżdżał do
Londynu na wystawy organizowane pod koniec semestru.

Studenci pierwszego roku wystawiali po dwie prace i John przyznał w duchu, że żaden z obrazów
brata mu się nie podoba. Ale prze85


cięż nie znał się na sztuce. Gdy krytycy wyrazili podobną opinię, matka wytłumaczyła, że Robin
wyprzedza swój czas i zapewniła syna, że wkrótce wszyscy dojdą do tego przekonania. Zwróciła
też uwagę, że obie prace zostały sprzedane w dniu otwarcia wystawy i dała do zrozumienia, że
upolował je słynny kolekcjoner, który umiał się poznać na wschodzącym talencie.

John nie miał okazji do dłuższej rozmowy z bratem, który był zajęty w swoim gronie, ale tego
wieczoru powrócił do Birmingham o dwa funty uboższy, niż kiedy jechał do Londynu.

Pod koniec drugiego roku Robin pokazał na wystawie dwie nowe prace - "Nóż i widelec w
kosmosie" oraz "Śmierć kąsa". John stanął w odległości kilku kroków od płócien i z ulgą
skonstatował, że również na twarzach innych ludzi, którzy patrzyli na obraz brata, maluje się
osłupienie - także na widok czerwonych znaczków rezerwacji dokonanej pierwszego dnia.


Odszukał matkę, siedzącą w kącie i tłumaczącą Miriam, dlaczego Robin nie dostał nagrody. Choć
jej entuzjazm dla talentu syna nie osłabł, John zauważył, że wygląda mizerniej niż ostatnim razem.

- John, jak ci się wiedzie? - zapytała Miriam bratanka, kiedy sta
nął przy niej.
- Jestem, ciociu, na stażu kierowniczym - odparł. W tym momen
cie podszedł do nich Robin.
- Może byś poszedł z nami na kolację - zaproponował. - Będziesz
miał okazję poznać paru moich przyjaciół.

Johna ujęło zaproszenie brata, ale wrażenie prysło, kiedy podano mu rachunek za całą siódemkę.

-Już niedługo będę mógł sobie pozwolić, żeby zaprosić cię do Ritza
- oznajmił Robin, gdy opróżniono szóstą butelkę wina.

Siedząc w trzeciej klasie pociągu w drodze do Birmingham New Street John z zadowoleniem
myślał o tym, że kupił bilet powrotny, bo kiedy pożyczył bratu pięć funtów, nic mu nie zostało w
portfelu.

John przyjechał do Londynu dopiero z okazji zakończenia studiów brata. Matka napisała,
nalegając, by się stawił, gdyż będzie ogłoszona lista nagrodzonych, a słyszała, że Robin też tam się
znajdzie.

Kiedy John przybył na wystawę, uroczystość trwała w najlepsze. Powoli obszedł salę i od czasu
do czasu przystawał, podziwiając niektóre płótna. Poświęcił sporo czasu na obejrzenie ostatnich
dzieł Ro-bina. Nie zauważył żadnej tabliczki z informacją, że zdobyły którąś z głównych nagród czy
choćby wyróżnienie. Ale, co może ważniej86


sze, tym razem nie było też znaczków rezerwacji. Uświadomiło to Johnowi, że miesięczne dochody
matki nie nadążały już za inflacją.

- Jurorzy mają swoich ulubieńców - wyjaśniła matka, siedząca sa
motnie w kącie. Wyglądała jeszcze mizerniej, niż kiedy ją widział
ostatnio. John pokiwał głową i uznał, że nie jest to odpowiedni mo
ment, by jej powiedzieć, że niedawno znowu awansował.
- Turner nigdy nie dostał nagrody, kiedy był studentem - zauwa
żyła jeszcze matka i nie wracała już do tego tematu.
- I co Robin zamierza teraz robić? - spytał John.
- Wprowadzi się do studia na Pimlico, żeby nadal przebywać
w swoim środowisku - to bardzo ważne, kiedy chce się wyrobić na
zwisko. - John nie musiał pytać, kto będzie płacił za wynajem miesz
kania, kiedy Robin zajmie się "wyrabianiem nazwiska".
Gdy Robin zaprosił Johna na kolację, ten odmówił, zasłaniając się koniecznością powrotu do
Birmingham. Na widok zawiedzionych min naciągaczy John wyciągnął z portfela dziesięć funtów.
Odkąd Robin opuścił uczelnię, bracia rzadko się widywali.
Mniej więcej pięć lat później, kiedy Johna zaproszono, by wygłosił przemówienie na konferencji
Konfederacji Przemysłu Brytyjskiego w Londynie dotyczącej problemów stojących przed
przemysłem samochodowym, postanowił wpaść niespodziewanie do brata i zaprosić go na obiad.

Gdy konferencja się skończyła, John pojechał taksówką na Pimlico. Nagle poczuł się nieswojo,
że nie uprzedził brata o swojej wizycie.

Kiedy wdrapywał się na ostatnie piętro, ogarniał go coraz większy niepokój. Nacisnął dzwonek i
gdy nareszcie otwarto drzwi, dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że stojący przed nim
mężczyzna to jego brat. Nie mógł uwierzyć, że aż tak się zmienił w ciągu zaledwie pięciu lat.

Włosy całkiem mu posiwiały. Pod oczami miał worki, nalaną i pokrytą plamami skórę, i bardzo
się roztył.
-John - powiedział. - Co za niespodzianka. Nie miałem pojęcia,


że jesteś w mieście. Proszę, wejdź.

Co uderzyło Johna, kiedy wszedł do mieszkania, to zapach. Zrazu sądził, że to farby, ale
rozejrzawszy się stwierdził, że było tu więcej pustych butelek po winie niż na pół skończonych
płócien.

-Przygotowujesz się do wystawy? - spytał John, oglądając jedną
z niedokończonych prac.
87

- Nie, nic takiego mi się w tej chwili nie kroi - odparł Robin. Duże
zainteresowanie, ale poza tym nic konkretnego. Wiesz, jacy są
londyńscy handlarze sztuki.

- Mówiąc szczerze, nie wiem - rzekł John.
- Cóż, musisz być albo modny, albo budzić zainteresowanie prasy,
żeby zaproponowali ci wystawienie prac. Czy wiedziałeś, że van Gogh
nie sprzedał za życia ani jednego obrazu?
Przy obiedzie w pobliskiej restauracji John dowiedział się więcej
0 kapryśnym świecie sztuki i o tym, co niektórzy krytycy myślą o pra
cy Robina. Cieszył się, że brat nie stracił ani trochę pewności siebie
1 wiary, iż jest tylko kwestią czasu, kiedy zostanie uznany.
Robin mówił bez przerwy w trakcie obiadu i dopiero kiedy wrócili do jego mieszkania, John miał
okazję wspomnieć, że zakochał się w dziewczynie, która ma na imię Susan, i że będzie się żenił.
Robin nawet nie zapytał o jego karierę zawodową w zakładach Reynolds i Spółka, gdzie John był
obecnie zastępcą dyrektora.

Nim John wyruszył na stację, uregulował rachunki Robina za nie-płacone posiłki i wcisnął mu
czek na sto funtów; żaden z nich nie wspomniał, że to pożyczka. Kiedy John wsiadał do taksówki,
Robin mu oznajmił:

-Właśnie przedłożyłem w Akademii Królewskiej dwa obrazy na
Letnią Wystawę i jestem pewien, że zostaną przyjęte. Musisz przyje
chać na otwarcie.

W Euston John wpadł do Menziesa kupić popołudniową gazetę i na górze sterty z przecenionymi
książkami znalazł dziełko zatytułowane "Wprowadzenie do świata sztuki od Fra Angelico do
Picassa". Gdy pociąg ruszył, otworzył książkę na pierwszej stronie, a kiedy doszedł do rozdziału o
Caravaggiu, dojeżdżał do New Street Birmingham.
Usłyszał stukanie w okno i ujrzał uśmiechniętą Susan.

- To dopiero musi być ciekawa książka - powiedziała, kiedy szli
razem peronem.
- Jeszcze jak! Żebym tylko gdzieś znalazł drugi tom.
Dwaj bracia spotkali się dwukrotnie w następnych latach. Pierwszy raz przy smutnej okazji, na
pogrzebie matki. Po uroczystości wrócili do Miriam na herbatę i wtedy Robin poinformował brata,
że Akademia przyjęła obie jego prace na Letnią Wystawę.
Trzy miesiące później John wybrał się do Londynu na otwarcie wystawy. W chwili, gdy po raz
pierwszy przekraczał szacowne

odrzwia Akademii Królewskiej, miał już przeczytanych kilkanaście książek o sztuce, począwszy od
wczesnego renesansu do pop artu. Odwiedził każdą galerię sztuki w Birmingham i nie mógł się
doczekać, kiedy pobobruje po galeriach w bocznych uliczkach Mayfair.

Wędrując po przestronnych salach Akademii, John postanowił, że czas zainwestować w pierwszy
obraz. Wysłuchaj znawców, ale koniec końców zaufaj swoim oczom, jak pisał Godfrey Barker w
"Telegra-phie". Oczy wybrały Bernarda Dunstana, podczas kiedy znawcy sugerowali Williama


Russella Flinta. Wygrały oczy, bo Dunstan kosztował siedemdziesiąt pięć funtów, a najtańszy Flint
sześćset.

John przemierzał salę za salą w poszukiwaniu dwóch olejnych płócien brata, ale bez pomocy
błękitnej książeczki Akademii nigdy by ich nie znalazł. Powieszono je w środkowej galerii w
najwyższym rzędzie, niemal pod samym sufitem. Zauważył, że żaden nie został sprzedany.

Po dwukrotnym okrążeniu wystawy i zdecydowaniu się na płótno Dunstana udał się do kasy i
uiścił zadatek na to, co wybrał. Spojrzał na zegarek; dochodziła dwunasta, godzina, na którą się
umówił z bratem.

Robin dał mu na siebie czekać czterdzieści minut, a potem, bez słowa przeproszenia, oprowadził
go po wystawie. Wyraził się z lekceważeniem o pracach Dunstana i Russella Flinta jako o
malarzach, którzy portretują ludzi z towarzystwa i nawet nie napomknął, kogo uważa za
utalentowanego artystę.

Nie krył rozczarowania, kiedy dotarli do środkowej galerii, gdzie wisiały jego obrazy.

-Jaką mogę mieć szansę, żeby je sprzedać, skoro są ukryte tak
wysoko? - zapytał z niesmakiem. John starał się przybrać współczują
cą minę.

Przy późnym lunchu John wyjaśnił Robinowi, co zawiera testament matki, ponieważ adwokaci
rodziny nie doczekali się odpowiedzi na kilka listów wysłanych do Robina Summersa.

-Z zasady nigdy nie otwieram korespondencji w brązowych ko
pertach - objaśnił brata Robin.

W każdym razie to nie był powód nieprzybycia Robina na mój ślub, pomyślał John. Wrócił do
omawiania testamentu matki.

- Zapis jest nieskomplikowany - powiedział. - Wszystko zostawi
ła tobie, z wyjątkiem jednego obrazu.
- Którego? - natychmiast spytał Robin.
- Jej portretu, który namalowałeś, kiedy byłeś w szkole. -'5
89
-To jedna z moich najlepszych prac - rzekł Robin. - Musi być
wart co najmniej pięćdziesiąt funtów i zawsze myślałem, że mnie go
zostawi.

John wypisał czek na kwotę pięćdziesięciu funtów. Kiedy wieczorem wrócił do Birmingham, nie
przyznał się Susan, ile zapłacił za obydwa obrazy. Powiesił "Wenecję" Dunstana w salonie nad
kominkiem, a portret matki w swoim gabinecie.
Gdy urodziło się pierwsze dziecko, John zaproponował, żeby Robin został chrzestnym ojcem.

-Dlaczego? - spytała Susan. - Nawet nie chciało mu się przyje
chać na nasz ślub.

Trudno się było Johnowi nie zgodzić z argumentem Susan i choć Robin został zaproszony na
chrzciny, to ani nie odpowiedział, ani się nie pojawił, mimo że zaproszenie wysłano w białej
kopercie.
Od tamtego czasu upłynęły może dwa lata, gdy John dostał zaproszenie z Crewe Gallery na Cork
Street, na długo wyczekiwaną wystawę indywidualną Robina. Okazało się, że jest to wystawa
dwóch malarzy i John chętnie by kupił którąś z prac tamtego artysty, gdyby nie czuł, że uraziłby
brata.

Jednak wybrał olej, który mu się spodobał, zanotował numer i następnego ranka poprosił
sekretarkę, żeby zatelefonowała do galerii i zarezerwowała obraz na swoje nazwisko.

- Niestety, obraz Petera Blake'a, który pana interesował, został
sprzedany w dniu otwarcia wystawy - poinformowała go sekretarka.
Skrzywił się zawiedziony.
- Mogłaby pani zapytać, ile sprzedano obrazów Robina Summer

sa?

Sekretarka powtórzyła jego pytanie i zasłaniając ręką słuchawkę, powiedziała:
-Dwa.
John ponownie się skrzywił.

W następnym tygodniu John musiał pojechać do Londynu, by reprezentować swoje
przedsiębiorstwo na wystawie samochodów na Earls Court. Postanowił, że wpadnie do Crewe
Gallery i sprawdzi, jak sprzedają się obrazy brata. Żadnych zmian. Na ścianie tylko dwa czerwone
znaczki oznaczające rezerwację, a tymczasem płótna Petera Blake'a prawie wszystkie zostały
sprzedane.
90

John opuścił galerię rozczarowany z dwóch względów i zawrócił w stronę Piccadilly. Niemal ją
minął, ale jak zobaczył delikatny koloryt jej policzków i pełną wdzięku postać, z miejsca się
zakochał. Stał i wpatrywał się, bojąc się, że okaże się za droga.

Wstąpił do galerii, żeby przyjrzeć się z bliska. Była drobna, delikatna i wytworna.

-Ile kosztuje? - spytał niepewnie, patrząc na kobietę siedzącą za
szklanym stołem.

- Obraz Vuillarda? - zapytała. ,.-^ .. .,
John potaknął.
- Tysiąc dwieście funtów.
Jakby śniąc na jawie, wyjął książeczkę czekową i wypisał kwotę, która, jak wiedział, spustoszy
jego rachunek bankowy.
Obraz Vuillarda został umieszczony naprzeciwko obrazu Dunsta-na i w ten sposób zaczął się
romans Johna z kilkoma namalowanymi damami z różnych stron świata, chociaż nigdy nie
przyznał się żonie, ile kosztowały go te kochanki z portretów.
Poza obrazami wiszącymi od czasu do czasu w ciemnym kącie na Letniej Wystawie, Robin nie
miał indywidualnej wystawy przez kilka lat. Handlarze sztuki nie przyjmują życzliwie sugestii
artystów, których prace nie znajdują nabywców, że mogą się one okazać korzystną inwestycją, gdy
umrą - głównie dlatego, że właścicieli galerii też nie będzie wtedy wśród żywych.

Kiedy w końcu przyszło zaproszenie na następną indywidualną wystawę Robina, John wiedział,
że nie ma wyboru i musi przybyć na wernisaż.

John ostatnio uczestniczył w wykupie przedsiębiorstwa Reynolds i Spółka przez menedżerów.
Przy rosnącej co roku w latach siedemdziesiątych sprzedaży samochodów rosło też
zapotrzebowanie na koła, co mu pozwalało na oddawanie się nowemu hobby kolekcjonera sztuki.
Ostatnio wzbogacił swoje zbiory o Bonnarda, Dufy'ego, Ca-moina i Luce'a - nadal słuchał rad
znawców, ale najbardziej ufał swoim oczom.

John wysiadł z pociągu w Euston i podał pierwszemu w kolejce taksówkarzowi adres, gdzie
chciał pojechać. Taksiarz chwilę drapał się w głowę, po czym skierował samochód w stronę East
Endu.

Kiedy John wszedł do galerii, Robin podbiegł do niego i wykrzyknął:
91

-Oto jest ktoś, kto nigdy nie wątpił w mój talent.
John uśmiechnął się do brata, który podał mu kieliszek białego wina.


Obrzucił spojrzeniem małą galerię i ujrzał grupki ludzi, którzy zdawali się bardziej zajęci
wychylaniem kieliszków pośledniego wina niż oglądaniem poślednich obrazów. Kiedy wreszcie
brat się nauczy, że ostatnie, czego potrzeba na otwarciu wystawy, to inni nieznani artyści w asyście
bandy darmozjadów.

Robin ujął go pod ramię i prowadził od jednej grupki do drugiej, przedstawiając mu ludzi,
których nie byłoby stać na kupno jednej z jego ram, nie mówiąc o płótnach.


Im dłużej ciągnął się wieczór, tym bardziej Johnowi robiło się żal brata i tym razem chętnie dał
się naciągnąć na kolację. Skończyło się na tym, że ugościł dwunastu kompanów Robina z
właścicielem galerii włącznie, który, jak podejrzewał, nie będzie miał z tego wieczoru nic oprócz
posiłku składającego się z trzech dań.

-Och, nie - zapewniał Johna. - Już sprzedaliśmy dwa obrazy
i mnóstwo ludzi wyraziło zainteresowanie. Prawda jest taka, że kryty
cy nigdy nie rozumieli twórczości Robina, z czego pan najlepiej zdaje
sobie sprawę.

John przyglądał się ze smutkiem przyjaciołom Robina, którzy wygłaszali takie uwagi, jak "nigdy
się na nim nie poznano", "niedoceniony talent", "powinien zostać wybrany do Royal Academy
wiele lat temu". Usłyszawszy tę opinię, Robin chwiejnie wstał i oświadczył:

-Nigdy! Postąpię jak Henry Moore i David Hockney. Kiedy mnie
zaproszą, odmówię.

Wzmogła się wrzawa, goście wychylali kielich za kielichem stawianego przez Johna wina.

Gdy zegar wybił jedenastą, John się wymówił, że ma wcześnie rano spotkanie. Przeprosił
towarzystwo, uregulował rachunek i pojechał do Savoyu. Siedząc w taksówce, ostatecznie pogodził
się z czymś, co od dawna przeczuwał: brat po prostu wcale nie miał talentu.
Upłynęło kilka lat, zanim John dostał od Robina znak życia. Doszedł do wniosku, że skoro żadna
londyńska galeria się nie kwapi, by wystawiać jego prace, obowiązek wzywa go na południe
Francji, gdzie dołączy do grupy równie utalentowanych i równie niezrozumianych przyjaciół.

"To mi da szansę rozpoczęcia nowego życia - tłumaczył w jednym z rzadkich listów do brata. Szansę
realizacji w pełni mojego poten92


cjału, za długo dławionego przez karły londyńskiego establishmentu sztuki. Czy mógłbyś mi
pożyczyć..."

John przekazał pięć tysięcy funtów na rachunek bankowy w Vence, żeby brat mógł się udać w
cieplejsze klimaty.
Oferta przejęcia firmy Reynolds i Spółka była zaskoczeniem, choć John zawsze uważał, że może
się ona stać obiektem zainteresowania jakiegoś japońskiego koncernu samochodowego,
szukającego punktu oparcia w Europie. Ale nawet on był zaskoczony, kiedy ich najwięksi rywale w
Niemczech złożyli kontrofertę.

Śledził, jak z dnia na dzień rośnie wartość jego udziałów i dopiero gdy ostatecznie Honda
przelicytowała Mercedesa, uznał, że musi podjąć decyzję. Postanowił spieniężyć akcje i odejść z
firmy. Oznajmił Su-san, że chce się wybrać w podróż dookoła świata, odwiedzając tylko te miasta,
które słyną ze wspaniałych zbiorów sztuki. Najpierw zobaczą Luwr, potem Prado, następnie Uffizi,
z kolei Ermitaż w Petersburgu, a na koniec kolekcje nowojorskie, pozostawiając Japończykom
montowanie kół w samochodach.

Johna nie zdziwił list od Robina z francuskim znaczkiem, w którym brat gratulował mu
pomyślnego obrotu fortuny, życzył pomyślności na emeryturze i wspominał, że jemu nie pozostaje
nic innego, jak walczyć, póki krytykom nie spadną łuski z oczu.
John przekazał dziesięć tysięcy funtów do banku w Yence.J I
John dostał pierwszego ataku serca w Nowym Jorku, kiedy podziwiał Belliniego w Frick
Collection.

Wieczorem powiedział Susan, która siedziała przy jego łóżku, iż jest wdzięczny losowi, że
odwiedzili już Metropolitan Museum of Art i Whitney Museum of American Art.

Drugi atak serca nastąpił wkrótce po powrocie do Warwickshire. Susan uznała za swój
obowiązek napisać do Robina do Francji i uprzedzić go, że prognozy lekarzy nie są optymistyczne.
Robin nie odpowiedział. Jego brat zmarł trzy tygodnie później.


Na pogrzeb stawili się tłumnie przyjaciele i koledzy Johna, ale mało kto rozpoznał potężnie
zbudowanego mężczyznę, który zażądał miejsca na przedzie. Susan i dzieci dobrze wiedziały,
dlaczego się zjawił; z pewnością nie po to, by złożyć hołd.
93


-Obiecał, że zadba o mnie w testamencie - oznajmił Robin pogrą
żonej w żalu wdowie, ledwo odeszli od grobu. Potem odszukał dwóch
synów Johna, by im przekazać tę samą wiadomość, choć niewiele miał
z nimi kontaktów przez te wszystkie lata. - Widzicie - tłumaczył wasz
tata był jednym z nielicznych ludzi, który znał moją prawdziwą
wartość.

W domu przy herbacie, kiedy inni pocieszali wdowę, Robin krążył od pokoju do pokoju i
przyglądał się obrazom, które brat gromadził przez lata.

-Sprytna inwestycja - zapewnił tutejszego pastora - nawet jeśli
tym obrazom brakuje oryginalności lub pasji. - Pastor grzecznie przy
taknął.

Gdy Robina przedstawiono adwokatowi rodziny, natychmiast go zapytał, kiedy będzie ogłoszony
testament.

-Jeszcze nie rozmawiałem na ten temat z panią Summers. Ale
przewiduję, że pod koniec przyszłego tygodnia.

Robin wynajął pokój w pobliskim zajeździe i co rano dzwonił do kancelarii adwokackiej, aż
wreszcie otrzymał wiadomość, że ostatnia wola Johna będzie odczytana o trzeciej po południu w
następny czwartek.

Tego popołudnia Robin zjawił się w kancelarii kilka minut przed trzecią; pierwszy raz od wielu
lat przyszedł wcześniej na jakieś spotkanie. Susan przybyła zaraz po nim razem z synami. Zajęli
miejsca na drugim końcu sali, nie witając się z nim.

Większą część majątku John Summers zostawił żonie i obu chłopcom, ale sporządził także
specjalny zapis dla swego brata Robina.

"Miałem szczęście w ciągu mojego życia zgromadzić kolekcję obrazów, z których część ma teraz
znaczną wartość. Według ostatnich obliczeń jest ich razem osiemdziesiąt jeden. Moja żona Susan
może wybrać dwadzieścia według upodobania, moi dwaj chłopcy Nick i Chris też mogą sobie
wybrać po dwadzieścia, natomiast mój młodszy brat Robin otrzyma pozostałe dwadzieścia jeden,
które powinny mu pozwolić na życie w stylu godnym jego talentu".

Robin rozpromienił się z zadowolenia. Brat nawet na łożu śmierci nie zwątpił w jego prawdziwą
wartość.

Kiedy adwokat skończył czytać testament, Susan wstała i podeszła do Robina.

-Wybierzemy obrazy, które chcemy zachować w rodzinie, a po
tem pozostałe dwadzieścia jeden odeślę ci do zajazdu Pod dzwonkiem
94

i kaczką. - Po tych słowach Susan odwróciła się i odeszła, zanim Ro-bin mógł odpowiedzieć.
Głupia kobieta, pomyślał. Całkiem inna niż brat - nie pozna się na prawdziwym talencie, nawet
gdyby miała go przed oczami.

Wieczorem przy kolacji Robin snuł projekty, jak spożytkuje swoje bogactwo. Zanim skończył
butelkę najlepszego wina, jakie mieli w zajeździe, postanowił, że ograniczy się do oddawania co
sześć miesięcy na aukcję jednego obrazu do Sotheby'ego i jednego do Christiego, co mu pozwoli na
życie godne jego talentu, jak wyraził się brat.

Położył się do łóżka około jedenastej i gdy zasypiał, jawił mu się Bonnard, Vuillard, Dufy,
Camoin i Luce i nurtowało go pytanie, jaką wartość może mieć dwadzieścia jeden takich arcydzieł.

Wciąż mocno spał, gdy następnego dnia o dziesiątej rano rozległo się pukanie do drzwi.


- Kto tam? - mruknął ze złością spod koca.
- George, portier, proszę pana. Przyjechała furgonetka. Szofer
mówi, że nie może wyładować rzeczy, póki pan nie pokwituje.
- Nie pozwól mu odjechać! - wrzasnął Robin. Pierwszy raz od lat
wyskoczył z łóżka, narzucił starą koszulę, włożył spodnie i buty i po
mknął schodami na dół, po czym wypadł na podwórze.
Mężczyzna w niebieskim kombinezonie z kwitariuszem w ręku stał oparty o dużą furgonetkę.
Robin do niego podszedł.

- Czy to pan czeka na dostawę dwudziestu jeden obrazów? - zapy
tał mężczyzna.
- Tak, to ja - odrzekł Robin. - Gdzie mam podpisać?
-Tutaj - powiedział szofer, wskazując palcem słowo "podpis".
Robin szybko skreślił swoje nazwisko w poprzek formularza,
a potem podążył za szoferem do tyłu furgonetki. Szofer odsunął rygiel i otworzył drzwiczki.
Robina zamurowało.
Patrzył na portret matki, leżący na stercie dwudziestu innych obrazów pędzla Robina Summersa,
namalowanych w latach circa 1951 -1999.
.li'. r,
. ' ?> < r

Odmiana serca
Jest taki człowiek w Kapsztadzie, który jeździ co dzień do osiedla czarnych, Crossroads. Przed
południem uczy angielskiego w jednej z tamtejszych szkół, po południu, zależnie od pory roku,
trenuje zawodników w rugby lub krykiecie, a wieczorami wędruje ulicami i przekonuje młodzież,
żeby nie organizowała się w gangi, nie popełniała przestępstw i trzymała się jak najdalej od
narkotyków. Zwą go Nawróconym z Crossroads.


Nikt się nie rodzi z uprzedzeniami w sercu, aczkolwiek niektórym wpaja się je od dziecka. Z
pewnością odnosiło się to do Stoffela van den Berga. Stoffel urodził się w Kapsztadzie i nigdy w
życiu nie wyjeżdżał za granicę. Jego przodkowie wyemigrowali z Holandii w osiemnastym wieku i
Stoffel dorastał przyzwyczajony do czarnej służby, która była na każde jego zawołanie.

Jeżeli "chłopcy" - żaden ze służących, niezależnie od wieku, nie został zaszczycony imieniem nie
słuchali rozkazów Stoffela, dostawali porządne lanie albo byli głodzeni. Jeśli dobrze
wykonywali swoje zadanie, nie dziękowano im, a już na pewno nigdy ich nie chwalono. Po co
dziękować komuś, kto przyszedł na świat tylko po to, żeby ci usługiwać?

Kiedy Stoffel poszedł do pierwszej klasy szkoły podstawowej w Kapsztadzie, uprzedzenia
jeszcze się wzmogły; w klasach pełno było białych dzieci, a uczyli tylko biali nauczyciele.
Nieliczni czarni, na których czasem natykał się w szkole, czyścili ubikacje, z których nie wolno im
było korzystać.

W szkolnych czasach Stoffel wybijał się ponad przeciętny poziom, celował w matematyce, a na
boisku bił wszystkich na głowę.

W ostatniej klasie ten jasnowłosy, rosły Bur zimą grał w rugby na pozycji łącznika młyna w
pierwszym składzie piętnastki, a latem
96

w krykiecie był jednym z dwóch najlepszych rozpoczynających grę pałkarzy w pierwszym składzie
jedenastki. Już się mówiło, że będzie grał albo w rugby, albo w krykieta w drużynie Springboksów,
choć jeszcze się nie starał o przyjęcie na żadną uczelnię. Kilku wysłanników klubów
uniwersyteckich odwiedziło szkołę z propozycją stypendium i za radą dyrektora, którego poparł
ojciec, Stoffel wybrał uniwersytet w Stellenbosch.


Kariera Stoffela rozpoczęła się z chwilą jego przybycia na campus. Jako student pierwszego roku
został wybrany do drużyny uniwersyteckiej na pałkarza rozpoczynającego grę, kiedy jeden z
zawodników pierwszego składu odniósł kontuzję. Do końca sezonu nie opuścił ani jednego meczu.
Dwa lata później został kapitanem niezwyciężonej reprezentacji uniwersyteckiej i zdobył sto
punktów dla Prowincji Zachodniej w meczu przeciw Natalowi.

Kiedy Stoffel ukończył uniwersytet, został zwerbowany przez bank Barclaya do działu
informacyjnego, chociaż podczas rozmowy kwalifikacyjnej wyraźnie dano mu do zrozumienia, że
jego najważniejszym zadaniem będzie wygrana drużyny Barclaya w międzyban-kowych
rozgrywkach pucharowych w krykiecie.

Zaledwie kilka tygodni pracował w banku, kiedy selekcjonerzy powiadomili go, że rozważa się
jego udział w południowoafrykańskiej reprezentacji krykieta, przygotowującej się do bliskiego
przyjazdu Anglików. W banku byli zachwyceni i powiedzieli mu, że może sobie wziąć tyle
wolnego, ile mu potrzeba, żeby się przygotować do tego występu. Marzył, że zdobędzie setkę w
Newlands, a może nawet kiedyś na stadionie Lorda.

Z zainteresowaniem śledził coroczne rozgrywki Ashes między reprezentacjami Anglii i Australii,
odbywające się w Anglii. Czytał o takich graczach, jak Underwood czy Snów, ale nie przejmował
się ich sławą. Zamierzał wybijać ich piłki poza boisko.

Gazety południowoafrykańskie również śledziły rozgrywki Ashes z olbrzymim
zainteresowaniem, ponieważ chciały na bieżąco informować czytelników o mocnych i słabych
punktach drużyn, z którymi krajowa reprezentacja będzie walczyć za kilka tygodni. Nagle, z dnia
na dzień, doniesienia na ten temat przeniosły się z ostatnich stron na pierwsze, kiedy Anglicy
wytypowali wielopozycyjnego gracza z klubu Worcester nazwiskiem Basil D'Oliveira. Pan
D'Oliveira, jak zwali go dziennikarze, trafił na czołówki gazet, gdyż według rodzimej
nomenklatury był "koloredem". Ponieważ nie pozwolono mu grać w pierw97
7 Krotko mówiąc

szej lidze krykietowej w jego ojczystym kraju, wyemigrował do Anglii.

Prasa w obu krajach spekulowała na temat tego, jakie stanowisko zajmie rząd
południowoafrykański, jeżeli D'Oliveira zostanie wytypowany przez Marylebone Cricket Club do
zespołu, który pojedzie do Republiki Południowej Afryki.

- Jeśli Anglicy będą tak głupi, że go wybiorą - powiedział Stoffel przyjaciołom w banku - trzeba
będzie odwołać ten turniej. W końcu trudno się spodziewać, żebym grał w jednym meczu z
koloredem.
Południowi Afrykanie liczyli na to, że D'Oliveira nie spisze się w finałowym turnieju na stadionie
Oval i nie zostanie włączony do składu drużyny wyruszającej w objazd i w ten sposób sprawa
upadnie.

D'Oliveira zawiódł w pierwszej części meczu, zdobywając tylko jedenaście punktów i nie
eliminując żadnego australijskiego gracza. Ale w drugiej części przyczynił się najbardziej do
wygrania meczu i wyrównania bilansu rozgrywek; pozostając bez przerwy na boisku, zdobył sto
pięćdziesiąt osiem punktów. Mimo to - co wzbudziło kontrowersje - został pominięty przy
kompletowaniu drużyny przeciw Afryce Południowej. Jednak kiedy inny gracz wycofał się z
powodu kontuzji, wszedł na jego miejsce.

Rząd Republiki Południowej Afryki natychmiast zajął stanowisko: tylko biali zawodnicy będą
mile widziani w tym kraju. W następnym tygodniu wymieniono sążniste noty dyplomatyczne, ale
ponieważ MCC odmówił usunięcia D'Oliveiry z zespołu, wyjazdowe rozgrywki trzeba było
odwołać. Dopiero kiedy Nelson Mandela został prezydentem w 1994 roku, oficjalna angielska
reprezentacja odwiedziła Afrykę Południową.


Stoffel był załamany i chociaż regularnie grał w drużynie Prowincji Zachodniej i pilnował, żeby
bank Barclaya utrzymał puchar rozgrywek międzybankowych, wątpił, czy kiedykolwiek
przywdzieje honorową czapkę z emblematem reprezentanta swego kraju.

Jednakże, mimo rozczarowania, Stoffel nie wątpił, że rząd podjął właściwą decyzję. Koniec
końców, dlaczego Anglicy mieliby dyktować, kto powinien przyjechać do Afryki Południowej.

Kiedy grał w meczu przeciwko drużynie Transwalu, poznał Ingę. Nie dość, że była
najpiękniejszym stworzeniem, jakie widział w życiu, lecz w dodatku w pełni podzielała jego
zdrowy pogląd na temat wyższości białej rasy. Pobrali się rok później.
98

Kiedy kolejne kraje nakładały na Afrykę Południową sankcje, Stoffel nadal popierał stanowisko
rządu, dowodząc, że dekadenccy politycy Zachodu to liberalni słabeusze. Dlaczego nie przyjadą do
Afryki Południowej i nie zobaczą kraju na własne oczy - pytał wszystkich odwiedzających Kraj
Przylądkowy. Prędko by się wtedy przekonali, że on nie bije swoich służących i że czarni dostają
sprawiedliwe płace, jak zaleca rząd. Czego jeszcze mogliby się spodziewać? W gruncie rzeczy
nigdy nie rozumiał, dlaczego rząd nie powiesi Mandeli i jego kompanów terrorystów za zdradę.

Pięt i Marike przytakiwali ojcu, kiedy wyrażał swe poglądy. Nieustannie pouczał ich przy
śniadaniu, że nie można ludzi, którzy niedawno zeskoczyli z drzew, traktować jak równych sobie.
W końcu Bóg urządził to inaczej.
Kiedy Stoffel przestał grać w krykieta, zbliżając się do czterdziestki, zajął stanowisko szefa działu
informacyjnego w banku i został zaproszony do zarządu. Rodzina przeprowadziła się do dużego
domu odległego o kilka mil od Kapsztadu, z widokiem na Atlantyk.

Podczas kiedy świat nadal utrzymywał sankcje, Stoffel jeszcze utwierdził się w wierze, iż Afryka
Południowa jest jedynym miejscem na świecie, gdzie wszystko jest jak należy. Regularnie głosił
ten pogląd, zarówno na forum publicznym, jak i prywatnie.

-Powinieneś kandydować do parlamentu - powiedział mu jeden
z przyjaciół. - Krajowi potrzebni są ludzie, którzy wierzą w połu
dniowoafrykański sposób życia i nie chcą ustąpić zgrai ignoranckich
cudzoziemców, którzy w większości nigdy nawet nie byli w naszym
kraju.

Z początku Stoffel nie potraktował poważnie sugestii przyjaciela. Ale później przewodniczący
Partii Narodowej przyleciał specjalnie do Kapsztadu, żeby się z nim zobaczyć.

-Komitet polityczny ma nadzieję, że zgodzi się pan na wysunięcie
swojej kandydatury w najbliższych wyborach powszechnych - powie
dział.

Stoffel obiecał, że się zastanowi, ale zastrzegł, że musi porozmawiać z żoną i kolegami z zarządu
banku, zanim podejmie decyzję. Ku jego zdziwieniu wszyscy zachęcali go, aby przyjął propozycję.
Mówili mu, że jest postacią znaną w całym kraju, cieszącą się popularnością, i że nikt nie będzie
miał wątpliwości co do jego stanowiska wobec apartheidu. Tydzień później Stoffel zatelefonował
do przewodniczące99


go Partii Narodowej i oznajmi! mu, że będzie zaszczycony, występując jako kandydat.

Kiedy wybrano go, żeby ubiegał się o mandat z ramienia Noor-dhoek, okręgu tradycyjnie
wiernego Partii Narodowej, zakończył swoje przemówienie, które wygłaszał przed komisją
nominacyjną, słowami:

-Aż po grób będę żywił przekonanie, że apartheid jest słuszny,
tak dla czarnych, jak dla białych.
Nagrodzono go długotrwałą owacją.

- f/


Wszystko się zmieniło 18 sierpnia 1989 roku. '* -? "

Stoffel wyszedł tego dnia z banku kilka minut wcześniej, ponieważ miał przemawiać na zebraniu
w lokalnym ratuszu. Do wyborów pozostało tylko kilka tygodni, a badania opinii publicznej
wskazywały, że na pewno zostanie posłem z okręgu wyborczego Noordhoek.

Wychodząc z windy, wpadł na Martinusa de Jonga, naczelnego dyrektora banku.

- Wcześniej do domu, Stoffel? - spytał de Jong z uśmiechem.
- Niezupełnie, Martinusie. Pędzę, żeby wygłosić przemówienie na
zebraniu w okręgu wyborczym.
- Brawo, stary - rzekł de Jong. - Przekonaj ich, że nikt teraz nie
może sobie pozwolić na zmarnowanie swego głosu - o ile nie chce, że
by krajem rządzili czarni. Przy okazji, niepotrzebne są nam też subsy
diowane miejsca dla czarnych na uniwersytetach. Jeżeli pozwolimy
zgrai studentów w Anglii dyktować politykę banku, skończy się na
tym, że jakiś czarny zażąda mojego stanowiska.
- Czytałem notatkę z Londynu. Zachowują się jak stadko strusi.
Muszę pędzić, Martinusie, bo się spóźnię na zebranie.
- Tak, przepraszam, stary, że cię zatrzymałem.
Stoffel spojrzał na zegarek i zbiegł pochylnią na parking. Kiedy włączył się do ruchu na Rhodes
Street, prędko się przekonał, że nie udało mu się uniknąć exodusu wyjeżdżających z miasta na
weekend; samochody niemal dotykały się zderzakami.

Kiedy wyjechał z miasta, wrzucił szybko najwyższy bieg. Do Noordhoek było tylko piętnaście
mil, choć teren był stromy i droga kręta. Ale Stoffel znał ją na pamięć i zwykle zajeżdżał pod dom
w niecałe pół godziny.

Spojrzał na zegar na tablicy rozdzielczej. Jak wszystko dobrze pójdzie, zdąży jeszcze wziąć
prysznic i przebrać się przed zebraniem.
100

Skręcił na południe drogą wiodącą w góry i mocno wcisnął pedał gazu, zwinnie lawirując między
powolnymi ciężarówkami i samochodami, których kierowcy nie znali trasy tak dobrze jak on.
Skrzywił się, śmigając koło czarnego kierowcy w rozklekotanej furgonetce, która z trudem
wspinała się pod górę. Takich samochodów nie powinno się dopuszczać do ruchu.

Gdy przyspieszył na następnym zakręcie, zobaczył przed sobą ciężarówkę. Wiedział, że przed
kolejnym zakrętem jest długi odcinek prostej, więc mógł śmiało wyprzedzać. Ruszył do przodu, i
zdziwił się, że ciężarówka jedzie tak szybko.

Kiedy od następnego zakrętu dzieliło go około stu jardów, dostrzegł jadący z przeciwka
samochód. Musiał podjąć błyskawiczną decyzję, czy przyspieszyć, czy hamować. Wcisnął do
samego końca pedał gazu, zakładając, że tamten zahamuje. Wyskoczył przed ciężarówkę i w tym
momencie przerzucił samochód w prawo, niemniej zaczepił o błotnik nadjeżdżającego auta. W
ułamku sekundy ujrzał przerażone oczy tamtego kierowcy, który usiłował hamować, ale ostry
spadek drogi nie bardzo na to pozwalał. Samochód Stoffela wyrżnął w barierę ochronną, odbił się i
odskoczył na drugą stronę drogi, i w końcu zatrzymał się w kępie drzew.

To było ostatnie, co pamiętał, nim pięć tygodni później odzyskał świadomość.
Stoffel spojrzał w górę i ujrzał stojącą przy łóżku Ingę. Kiedy zobaczyła, że otworzył oczy,
uścisnęła jego rękę, a potem wybiegła z pokoju po lekarza.

Kiedy znowu się obudził, oboje stali przy łóżku, ale upłynął jeszcze tydzień, zanim chirurg mógł
mu powiedzieć, co się stało po wypadku.

Stoffel słuchał w milczeniu, przejęty grozą relacji o tym, że tamten kierowca zmarł z powodu
obrażeń głowy zaraz po przywiezieniu go do szpitala.

- Masz szczęście, że przeżyłeś - powiedziała Inga.
- Na pewno tak - rzekł chirurg - bo w parę chwil po śmierci tam

tego kierowcy przestało też bić pana serce. Pańskie szczęście, że w są
siedniej sali operacyjnej był odpowiedni dawca.

- Czy nie kierowca tamtego samochodu? - spytał Stoffel.
Chirurg skinął głową.
- Ale... czy on nie był czarny? - zapytał z niedowierzaniem Stoffel.
101
- Owszem - potwierdził chirurg. - Może to będzie dla pana nie
spodzianką, panie van den Berg, że pańskie ciało nie jest tego świa
dome. Niech pan będzie wdzięczny, że jego żona zgodziła się na
transplantację. Jeśli pamiętam jej słowa - na moment zamilkł - po
wiedziała: "Nie widzę żadnego sensu, żeby obaj umarli". Dzięki niej,
proszę pana, mogliśmy ocalić panu życie. - Zawahał się, ściągnął
usta, a potem cicho rzekł: - Przykro mi, ale muszę panu powiedzieć,
że pańskie inne wewnętrzne obrażenia były tak poważne, że mimo
udanej transplantacji serca, rokowania bynajmniej nie są dobre.
- Ile życia mam przed sobą? - spytał Stoffel po długim milczeniu.
- Trzy, może cztery lata - odparł chirurg. - Ale tylko wtedy, jeżeli
będzie się pan oszczędzał.
Stoffel zapadł w głęboki sen.
Minęło sześć tygodni, zanim Stoffel wyszedł ze szpitala, a Inga jeszcze nalegała, żeby
rekonwalescencja trwała długo. Kilku przyjaciół odwiedzało go w domu, w tym Martinus de Jong,
który go zapewnił, że będzie mógł objąć swoje stanowisko w banku, jak tylko nabierze sił.
-Nie wrócę do banku - powiedział cicho Stoffel. - Za kilka dni
otrzymasz moją rezygnację.

- Ale dlaczego? - spytał de Jong. - Mogę cię zapewnić...
Stoffel pomachał ręką.
- To ładnie z twojej strony, Martinusie, ale mam inne plany.
Gdy tylko doktor pozwolił Stoffelowi wychodzić z domu, ten poprosił Ingę, żeby go zawiozła do
Crossroads, gdyż chciał odwiedzić wdowę po człowieku, którego zabił.
Wysoka, jasnowłosa para białych wędrowała między ruderami Crossroads, odprowadzana
posępnymi, zrezygnowanymi spojrzeniami. Zatrzymali się przed lepianką, gdzie, jak im
powiedziano, mieszkała żona nieżyjącego kierowcy.

Stoffel chciał zapukać do drzwi, ale ich nie było. Zajrzał przez szparę i dojrzał w ciemności
skuloną w kącie młodą kobietę z dzieckiem na ręku.

-Nazywam się Stoffel van den Berg - przedstawił się. - Przyszed
łem, żeby powiedzieć, jak bardzo żałuję, że spowodowałem śmierć pa
ni męża.
-Dziękuję, panie - odparła. - Nie trzeba się było fatygować.
Ponieważ nie było krzesła, Stoffel usiadł na ziemi i skrzyżował nogi.
102

- Chcę też podziękować za to, że dała mi pani szansę przeżycia.
- Dziękuję, panie.
- Czy mógłbym coś dla pani zrobić? - Na chwilę zamilkł. - Może
chciałaby pani razem z dzieckiem zamieszkać u nas?
- Nie, dziękuję, panie.
- To nic nie mogę zrobić? - spytał bezradnie Stoffel.
- Nic, dziękuję, panie.

Stoffel podniósł się, czując, że jego obecność ją krępuje. Wracali wraz z Ingą w milczeniu i nie
zamienili słowa, póki nie znaleźli się w samochodzie.

- Byłem ślepy - wyznał, gdy Inga wiozła go do domu.
- Nie tylko ty - powiedziała Inga. Jej oczy wezbrały łzami. - Ale
co można na to poradzić?
- Ja wiem, co muszę zrobić.
Inga słuchała, gdy mąż tłumaczył, jak zamierza spędzić resztę życia.
Nazajutrz Stoffel przybył do banku i przy pomocy Martinusa de Jonga obliczył, na jakie wydatki
może sobie pozwolić przez najbliższe trzy lata.
- Czy powiedziałeś Indze, że chcesz zrezygnować z ubezpieczenia
na życie i wykupić polisę? <(",, 'i t .
- To był jej pomysł - powiedział Stoffel. , -
- Jak zamierzasz wydać te pieniądze?

- Zacznę od zakupu używanych książek, starych piłek do rugby
i kijów do krykieta.
- Możemy pomóc, podwajając kwotę, jaką na to chcesz przezna
czyć - zasugerował dyrektor naczelny banku.
- W jaki sposób? - zapytał Stoffel.
- Wykorzystując nadwyżkę naszego funduszu na cele sportowe.
- Ale to jest tylko dla białych.
- Przecież ty jesteś biały - powiedział dyrektor. - Nie myśl ciągnął
po chwili milczenia - że jesteś jedyną osobą, której ta tragedia
otworzyła oczy. I w twojej sytuacji o wiele łatwiej będzie... - zawahał
się.

- Co masz na myśli?
- Uświadomić innym, bardziej uprzedzonym niż ty, jak błądzili
w przeszłości.
Tego popołudnia Stoffel ponownie pojechał do Crossroads. Obchodził osiedle przez kilka godzin,
wreszcie wybrał kawałek ziemi, otoczony budami skleconymi z blachy i namiotami.
103

Wprawdzie grunt nie był płaski, ani odpowiedni kształtem i wielkością, ale odmierzył krokami
boisko. Przypatrywał mu się tłumek dzieci.

Następnego dnia niektóre z nich pomogły mu pomalować linie boczne i umocować narożne
chorągiewki.
Przez cztery lata, miesiąc i jedenaście dni Stoffel van den Berg co rano jeździł do Crossroads, gdzie
uczył dzieci angielskiego w baraku, który udawał szkołę.

Te same dzieci uczył popołudniami gry w krykieta albo rugby, w zależności od pory roku.
Wieczorami przemierzał ulice, nakłaniając nastolatki, by nie tworzyły gangów, nie popełniały
przestępstw i trzymały się jak najdalej od narkotyków.

Stoffel van den Berg umarł 24 marca 1994 roku, niewiele dni przed objęciem prezydentury przez
Nelsona Mandelę. Podobnie jak Basil D'Oliveira, odegrał skromną rolę w zwalczaniu apartheidu.

Na pogrzebie Nawróconego z Crossroads zgromadziło się dwa tysiące żałobników, którzy
przyjechali ze wszystkich stron kraju, żeby oddać hołd zmarłemu.
Dziennikarze nie mogli się zgodzić, czy przeważali czarni, czy biali.

'('
Za dużo przypadków
Ilekroć Ruth rozmyślała o minionych trzech latach - a zdarzało się to jej często - dochodziła do
wniosku, że Max musiał zaplanować wszystko ze szczegółami -jeszcze zanim się spotkali.


Pierwszy raz wpadli na siebie przypadkowo - w każdym razie tak się wtedy Ruth wydawało - i
żeby oddać Maxowi sprawiedliwość, nie oni wpadli na siebie, lecz ich łodzie.

"Urwis morski" wolno wpływał do przystani w wieczornym półmroku, gdy obydwa jachty
zetknęły się dziobami. Kapitanowie szybko sprawdzili, czy nie ma uszkodzeń, ale ponieważ oba
miały zawieszone na burtach wielkie, pneumatyczne odbijacze, żadnemu nic się nie stało.
Właściciel "Szkockiej piękności" żartobliwie zasalutował i zniknął pod pokładem.

Max nalał sobie dżinu z tonikiem, wziął do ręki książkę, którą zamierzał skończyć poprzedniego
lata, i ulokował się na dziobie. Zaczął przewracać kartki w poszukiwaniu miejsca, do którego
doczytał, kiedy kapitan "Szkockiej piękności" pojawił się na pokładzie.

Starszy mężczyzna znów żartobliwie zasalutował, na co Max odłożył książkę i powiedział:

- Dobry wieczór. Przepraszam za kolizję.
- Nie ma żadnych śladów - odparł mężczyzna, podnosząc szklan
kę z whisky.
Max wstał, podszedł do burty i wyciągnął rękę.
- Nazywam się Max Bennett - przedstawił się.
- Angus Henderson - odwzajemnił się starszy mężczyzna. Miał
lekko wibrujące, edynburskie "r".
- Mieszkasz w tych stronach, Angusie? - zapytał od niechcenia
Max.
- Nie - odparł Angus. - Mieszkamy z żoną na Jersey, ale nasze
105
bliźniaki są w szkole na południowym wybrzeżu, toteż przypływamy tu pod koniec każdego
trymestru i zabieramy ich na ferie. A ty? Czy mieszkasz w Brighton?

- Nie, w Londynie, ale wpadam tutaj, kiedy tylko mam czas, żeby
trochę pożeglować, niestety, zbyt rzadko, jak zdążyłeś się przekonać dodał
ze śmiechem, gdy spod pokładu "Szkockiej piękności" wyłoniła
się kobieta.
- Ruth, to jest Max Bennett - powiedział, zwracając się do niej
Angus i uśmiechnął się. - Dosłownie wpadliśmy na siebie.
Max uśmiechnął się do kobiety, którą można by wziąć za córkę Hendersona, gdyż była co
najmniej dwadzieścia lat młodsza niż mąż. Choć nie piękność, robiła wrażenie, a sądząc po
wysportowanej sylwetce, musiała codziennie ćwiczyć. Nieśmiało uśmiechnęła się do Maxa.

- Może byś się z nami napił? - zaproponował Angus.
- Dziękuję - powiedział Max i wgramolił się na drugą, większą
łódź. Pochylił się i uścisnął dłoń Ruth.
- Miło mi panią poznać, pani Henderson.
- Ruth, proszę. Czy pan mieszka w Brighton? - spytała.
- Nie - rzekł Max. - Właśnie mówiłem twojemu mężowi, że od
czasu do czasu wpadam tu na sobotę i niedzielę, żeby trochę pożeglo
wać. A co ty porabiasz na Jersey? - spytał, zwracając się znów do Angusa.
- Z pewnością tam się nie urodziłeś.
- Nie, przenieśliśmy się tam z Edynburga, kiedy siedem lat temu
przeszedłem na emeryturę. Miałem małą firmę maklerską. Teraz tylko
pilnuję, czy posiadłości rodzinne przynoszą godziwy dochód, trochę
żegluję i czasem gram w golfa. A ty czym się zajmujesz? - spytał.
- Czymś podobnym, ale z pewną różnicą.
- O? To znaczy? - zainteresowała się Ruth.
- Ja też mam do czynienia z posiadłościami, ale takimi, które nale
żą do innych ludzi. Jestem młodszym wspólnikiem firmy z West En

du, zajmującej się handlem nieruchomościami.

- Jakie są obecnie ceny nieruchomości w Londynie? - spytał An
gus, pociągnąwszy łyk whisky.
- Ostatnie dwa lata były niedobre dla większości agentów - nikt
nie chce sprzedawać i tylko cudzoziemcy mogą sobie pozwolić na ku
powanie. A wszyscy, którzy powinni przedłużyć dzierżawę, domagają
się obniżenia czynszu, inni zaś po prostu nie płacą.
- Może powinieneś przenieść się na Jersey - zaśmiał się Angus. -
Przynajmniej byś uniknął...
106

-Powinniśmy zacząć się przebierać - wpadła mu w słowo Ruth jeżeli
nie chcemy się spóźnić na koncert chłopców.
Henderson spojrzał na zegarek.

- Przepraszamy, Max - powiedział. - Miło się z tobą rozmawia,
ale Ruth ma rację. Może znowu się zderzymy.
- Miejmy nadzieję - rzekł Max. Uśmiechnął się, odłożył kieliszek
na pobliski stolik i z powrotem wgramolił się na swoją łódkę, Hendersonowie
zaś zniknęli pod pokładem.
I znowu Max wziął do ręki swoją mocno sfatygowaną książkę, ale choć znalazł wreszcie
właściwe miejsce, nie mógł się skoncentrować na czytaniu. Pół godziny później na pokładzie
zjawili się Hendersonowie ubrani na koncert. Kiedy wstąpili na molo, kierując się do czekającej
taksówki, Max skinął im niedbale ręką.
Kiedy rano następnego dnia Ruth wyszła na pokład z filiżanką herbaty w ręku, z rozczarowaniem
stwierdziła, że "Urwis morski" nie jest przycumowany obok. Już miała zejść na dół, kiedy
zobaczyła, że znajoma łódź zbliża się do przystani.

Stała bez ruchu, obserwując, jak żagiel staje się coraz większy, z nadzieją, że Max zacumuje w
tym samym miejscu co wczoraj. Kiedy ją zauważył, pomachał do niej. Udała, że go nie widzi.
Gdy tylko przygotował liny cumownicze, zawołał:

- Gdzie jest Angus?
- Wyjechał po chłopców, żeby ich zabrać na mecz rugby. Nie spo
dziewam się go przed wieczorem - niepotrzebnie dodała.
Max przywiązał cumę dziobową do pachołka na pomoście i spojrzał w górę.
-Ruth, wobec tego zjedz ze mną lunch - zaproponował. - Znam

małą włoską restaurację, której jeszcze nie odkryli turyści.
Ruth udała, że się zastanawia, czy przyjąć propozycję.


- Czemu nie - powiedziała w końcu.
- Możemy się spotkać za pół godziny? - spytał Max.
- Dobrze - odparła.
f Pół godziny przedłużyło się do pięćdziesięciu minut, toteż Max znowu sięgnął po swoją książkę,
ale i tym razem niewiele zdołał przeczytać.
Kiedy Ruth wreszcie się pokazała, miała na sobie czarną skórzaną minispódniczkę, białą bluzkę,
czarne pończochy i była umalowana za mocno nawet jak na Brighton.
107

Max otaksował spojrzeniem jej nogi. Niezłe, jak na trzydzieści osiem lat, pomyślał, chociaż
spódniczka była trochę za obcisła i niewątpliwie za krótka.
-Rewelacyjnie wyglądasz. - Starał się to powiedzieć przekonują
co. - Idziemy?


Ruth dołączyła do niego na molo i gawędząc, powędrowali do miasta. Max skręcił w boczną
uliczkę i zatrzymał się przed restauracją o nazwie Venitici. Kiedy otworzył przed Ruth drzwi, z
rozczarowaniem stwierdziła, że sala jest pełna ludzi.

- Nie mamy szans na wolny stolik - powiedziała.
- Zaraz się przekonamy - rzekł Max. Podszedł do nich starszy kel
ner.
- Pański stolik, ten co zwykle? - zapytał.
- Dziękuję, Valerio - rzekł Max.
Kelner powiódł ich do odosobnionego stolika w kącie.
- Ruth, czego byś się napiła? - spytał Max, gdy usiedli. - Kieliszek
szampana?
- Chętnie - rzuciła lekko, jakby zdarzało się to jej codziennie.
W rzeczywistości nieczęsto piła szampana przed obiadem, gdyż Angus
nie pozwoliłby na taką rozrzutność, chyba że z okazji jej urodzin.
Max zajrzał do karty dań.
- Jedzenie tutaj jest zawsze doskonałe, zwłaszcza gnocchi, które
robi żona Valeria. Dosłownie rozpływa się w ustach.
- Chętnie spróbuję - powiedziała Ruth, nawet nie otwierając swo
jej karty.
- I do tego mieszana sałata?
- Jak najbardziej.
Max odłożył kartę i spojrzał na Ruth.
- Chłopcy - powiedział - nie mogą być twoimi dziećmi, skoro są
w szkole z internatem.
- Dlaczego nie? - powiedziała skromnie Ruth.
- Zważywszy wiek Angusa. Po prostu pomyślałem, że to są jego
dzieci z pierwszego małżeństwa.
- Nie - odparła ze śmiechem Ruth. - Angus nie ożenił się przed
czterdziestką i kiedy poprosił mnie o rękę, czułam się pochlebiona.
Max nie skomentował jej słów.
- A ty? - zapytała Ruth w chwili, gdy kelner podawał jej do wybo
ru cztery różne gatunki pieczywa.
- Byłem żonaty cztery razy - odparł Max.
108
Ruth była zaszokowana. Max wybuchnął śmiechem.

- W istocie, nigdy - cicho powiedział. - Myślę, że po prostu nie
trafiłem na odpowiednią dziewczynę.
- Ale wciąż jesteś na tyle młody, że możesz mieć każdą kobietę, ja
ka ci się spodoba - zauważyła Ruth.
- Jestem starszy od ciebie - powiedział Max szarmancko.
-U mężczyzn jest inaczej - stwierdziła Ruth w zamyśleniu.
Przy stoliku zjawił się starszy kelner z małym bloczkiem w ręku.
-Dwa razy gnocchi i butelka waszego wina Barolo - zamówił
Max, zwracając karty dań. - Oraz duża porcja sałatki, wystarczająca
dla nas obojga - szparagi, awokado, młoda sałata - wiesz, co lubię.
-Naturalnie, panie Bennett - skłonił się Valerio.
Max z powrotem zajął się swoim gościem.

- Czy dla osoby w twoim wieku wyspa Jersey nie jest trochę za nud
na? - zapytał, pochylając się do przodu i odgarniając kosmyk blond

włosów, który opadł Ruth na czoło. Ona nieśmiało uśmiechnęła się.

- Ma też trochę zalet - odparła niezbyt przekonująco.
- Na przykład? - nalegał Max.
- Dwudziestoprocentowy podatek.
- To może być powód do pobytu na Jersey dla Angusa, ale nie dla
ciebie. W każdym razie ja wolałbym być w Anglii i płacić czterdzieści
procent.
- Teraz, kiedy Angus przeszedł na emeryturę i ma stały dochód, to
nam odpowiada. Gdybyśmy zostali w Edynburgu, nie moglibyśmy
żyć na takiej stopie.
-Więc Brighton nie jest takie złe - rzekł Max, szczerząc zęby.
Starszy kelner pojawił się ponownie, niosąc dwa talerze z gnocchi,
które postawił przed nimi, tymczasem drugi kelner umieścił wielki półmisek z sałatką na środku
stołu.
- Ja się nie skarżę - oznajmiła Ruth, popijając szampana. - Angus
zawsze był bardzo troskliwy. Niczego mi nie brakuje.
- Niczego? - powtórzył Max. Wsunął rękę pod stół i położył jej na
kolanie.

Ruth wiedziała, że powinna ją natychmiast strącić, ale tego nie uczyniła.

Kiedy wreszcie Max zabrał rękę i zajął się gnocchi, Ruth usiłowała się zachowywać, jakby się nic
nie wydarzyło.

-Czy pokazują coś ciekawego na West Endzie? - spytała od nie
chcenia. - Podobno warto zobaczyć "Pan inspektor przyszedł".
109

- Na pewno warto - zgodził się Max. - Byłem na premierze.
- Tak? A kiedy to było? - spytała niewinnie Ruth.
- Z pięć lat temu - odparł Max.
- To teraz - powiedziała ze śmiechem Ruth - kiedy wiesz, jakie
mam zaległości, możesz mi powiedzieć, co powinnam obejrzeć.
- W przyszłym miesiącu dają premierę nowej sztuki Toma Stopparda.
- Zawiesił głos. - Gdybyś się mogła wyrwać na parę dni, mo
glibyśmy wybrać się razem.
- To nie takie proste, Max. Angus chce, żebym była razem z nim
na Jersey. Nie przyjeżdżamy tak często do Londynu.
Max spojrzał na jej pusty talerz.
- Zdaje się, że nie przesadziłem z pochwałą gnocchi.
Ruth skinęła głową.
- Powinnaś spróbować creme brulee, też roboty żony Valeria.
- Nie, dziękuję. Ta wyprawa już mnie kosztuje co najmniej trzy
dni gimnastyki, więc zadowolę się kawą - powiedziała Ruth. W tym
momencie postawiono przed nią znowu kieliszek szampana. Zmarsz
czyła brwi.
- Udawajmy, że to twoje urodziny - rzekł Max. Jego ręka znów
zabłądziła pod stół - teraz spoczęła na jej udzie.
Patrząc wstecz, w tym właśnie momencie powinna wstać i wyjść.
- Więc jak długo jesteś agentem od nieruchomości? - zapytała, da
lej udając, że nic takiego się nie dzieje.
- Odkąd skończyłem szkołę. Zaczynałem w firmie od podawania

herbaty, a w zeszłym roku zostałem wspólnikiem.

- Gratuluję. Gdzie się mieści twoje biuro?
- W samym centrum Mayfair. Może byś kiedyś wpadła? Jak bę
dziesz następnym razem w Londynie.
- Rzadko tam bywam - powiedziała Ruth.
Kiedy Max zauważył kelnera zbliżającego się do ich stolika, zdjął rękę z nogi Ruth. Kelner
postawił przed nimi po filiżance capuccino, Max uśmiechnął się do niego i poprosił o rachunek.

- Spieszysz się? - zagadnęła Ruth.
- Tak - odparł. - Właśnie sobie przypomniałem, że mam na po
kładzie "Urwisa morskiego" butelkę dobrego koniaku, a to może być
idealna okazja, żeby ją otworzyć. - Przechylił się nad stołem i ujął ją
za rękę. - Wiesz, trzymam tę butelkę, żeby uczcić coś albo kogoś spe
cjalnego.
- Nie wydaje mi się, żeby to było rozsądne.
110
- Czy zawsze robisz tylko to, co jest rozsądne? - spytał Max, nie
puszczając jej ręki.
- Ale ja naprawdę muszę już wracać na łódź.
- Żeby przez trzy godziny nic nie robić, tylko czekać na Angusa?
- Nie, ja tylko...
- Boisz się, że cię uwiodę.
- Czy taki jest twój zamiar? - zapytała Ruth, wyzwalając rękę.
- Tak, ale najpierw musimy spróbować koniaku - powiedział
Max. Podano mu rachunek. Odwrócił na drugą stronę biały karteluszek,
wyjął portfel i położył cztery dziesięciofuntowe banknoty na
srebrnej tacy.
Angus kiedyś jej powiedział, że ktoś, kto płaci w restauracji gotówką, albo nie potrzebuje karty
kredytowej, albo zarabia za mało, żeby ją otrzymać.

Max wstał, podziękował trochę zbyt ostentacyjnie starszemu kelnerowi i wsunął mu banknot
pięciofuntowy, gdy otworzył im drzwi. W drodze powrotnej nic nie mówili. Ruth się wydawało, że
widzi jakąś postać wyskakującą z "Urwisa morskiego", kiedy jednak spojrzała jeszcze raz, nikogo
nie było. Zbliżyli się do łodzi i Ruth zamierzała się pożegnać, ale stwierdziła, że idzie za Maxem na
pokład i w dół do kabiny.

- Nie przypuszczałam, że jest taka ciasna - powiedziała, stanąw
szy na najniższym szczeblu. Okręciła się w koło i znalazła się w ramio
nach Maxa. Odepchnęła go delikatnie.
- Idealna dla kawalera - odrzekł, nalewając dwie duże porcje ko
niaku. Podał jeden kieliszek Ruth, otaczając ją wolnym ramieniem.
Przyciągnął ją delikatnie do siebie i pocałował w usta, a potem się od
sunął i upił trochę koniaku.
Patrzył, jak podnosi kieliszek do ust i po chwili znów ją objął. Całując się, rozchylili wargi i Ruth
nie wzbraniała Maxowi, kiedy odpinał górny guziczek jej bluzki.

Za każdym razem, gdy się opierała, on się odsuwał i czekał, aż upije koniaku, po czym wracał do
swego zadania. Pociągnęła jeszcze kilka łyków i dopiero wtedy udało mu się zdjąć z niej białą
bluzkę i wymacać suwak obcisłej minispódniczki, ale wtedy Ruth nawet nie udawała, że próbuje go
powstrzymać.

- Jesteś drugim mężczyzną, z jakim się w życiu kochałam - powie
działa potem cicho, leżąc na podłodze.
- Byłaś dziewicą, gdy spotkałaś Angusa? - spytał z niedowierza

niem.
111

- Nie ożeniłby się ze mną, gdybym nią nie byk - odrzekła po pro
stu.
- I nie było nikogo innego w ciągu ostatnich dwudziestu lat? spytał,
nalewając sobie koniaku.

- Nie - odparła - chociaż mam wrażenie, że podobam się Geraldowi
Prescottowi, wychowawcy chłopców z ich dawnej szkoły. Ale on
nigdy się nie odważył na więcej niż cmoknięcie w policzek i rzucanie
mi smętnych spojrzeń.
- A tobie się podoba?
- Tak, owszem. Jest dość przystojny - przyznała Ruth pierwszy
raz w życiu. - Ale to nie ten rodzaj mężczyzny, który pierwszy wystąpi
z inicjatywą.
- Tym gorzej dla niego - powiedział Max, znowu biorąc ją w ra
miona.
Ruth spojrzała na zegarek.
- Och, Boże, czy naprawdę jest już tak późno? Angus może wrócić
lada chwila.
- Moja droga, nie panikuj - rzekł Max. - Wystarczy nam czasu na
jeszcze jeden koniak, a może nawet na jeszcze jeden orgazm - co wolisz.
- Jedno i drugie, ale nie chcę ryzykować, żeby nas przyłapał.
- To musimy zostawić na następny raz. - Max zdecydowanym ru
chem zakorkował butelkę.
- Albo dla następnej dziewczyny - rzekła Ruth, naciągając rajstopyMax
wziął z podręcznego stolika długopis i napisał na etykietce butelki: Wypić tylko razem z
Ruth.

- Czy jeszcze cię zobaczę? - spytała Ruth.
- To będzie zależało od ciebie, kochanie - odparł Max i znów ją
pocałował. Wypuścił ją z objęć, a ona się odwróciła, weszła na górę
i szybko znikła mu z oczu.
Znalazłszy się na swojej łodzi, próbowała wymazać z pamięci ostatnie dwie godziny, ale kiedy
wieczorem Angus wrócił z chłopcami, pojęła, że nie będzie jej łatwo zapomnieć Maxa.
Gdy następnego ranka wyszła na pokład, nigdzie nie było widać "Urwisa morskiego".

- Za czymś się rozglądasz? - spytał Angus, podchodząc do niej.
- Nie - obróciła się i uśmiechnęła do niego. - Po prostu nie mogę
się doczekać, kiedy wrócimy do domu.
112
Minął chyba miesiąc, gdy podniósłszy słuchawkę telefonu, usłyszała głos Maxa. Ogarnęło ją takie
samo podniecenie, jakiego doznała, kiedy się kochali.

- Wybieram się jutro na Jersey, żeby obejrzeć nieruchomość dla
klienta. Czy jest szansa, żeby cię zobaczyć?
- Może byś wpadł do nas na kolację? - usłyszała Ruth swój głos.
- A może byś odwiedziła mnie w hotelu? - odrzekł. - Po co sobie
zawracać głowę kolacją.
- Nie, myślę, że mądrzej będzie, jeżeli przyjdziesz na kolację. Na
Jersey nawet skrzynki pocztowe plotkują.

- Zgoda, jeżeli nie ma innego sposobu, żeby cię zobaczyć.
- O ósmej wieczorem?
- Ósma mi odpowiada - odparł i odłożył słuchawkę.
W tym momencie Ruth uświadomiła sobie, że nie dała Maxowi adresu i nie może do niego
zadzwonić, bo nie zna jego numeru telefonu.

Angus się ucieszył, gdy go uprzedziła, że będą mieli wieczorem gościa na kolacji.

-Lepiej nie mogło się złożyć - powiedział. - Chciałbym się Maxa
w czymś poradzić.

Nazajutrz Ruth spędziła całe przedpołudnie w St Helier na zakupach. Wybrała najlepsze mięso,
najświeższe warzywa, kupiła też butelkę wina bordoskiego, co Angus, jak wiedziała, uzna za
wielką rozrzutność.

Popołudnie spędziła w kuchni, szczegółowo tłumacząc kucharce, jak należy przyrządzić potrawy,
a wieczorem jeszcze dłużej tkwiła w sypialni, wybierając i odrzucając kolejne kreacje. Była jeszcze
naga, gdy kilka minut po ósmej zabrzmiał dzwonek.

Ruth otworzyła drzwi sypialni i z piętra przysłuchiwała się, jak Angus wita gościa. Jaki on ma
stary głos, pomyślała, słuchając rozmowy obydwu mężczyzn. Nadal nie wiedziała, o czym mąż
chce mówić z gościem, gdyż nie pytała, by nie sprawiać wrażenia, że jest zanadto ciekawa.

Wróciła do sypialni i zdecydowała się na sukienkę, w której, według słów przyjaciółki,
wyglądała uwodzicielsko. Pamiętała, że odpowiedziała wtedy, iż wobec tego ta sukienka na Jersey
się zmarnuje.

Obydwaj mężczyźni wstali, gdy Ruth weszła do salonu, a Max podszedł do niej i ucałował ją w
oba policzki, tak samo jak Gerald Prescott.
8 Kiotko mówicie

-Mówiłem Maxowi o naszym letnim domu w Ardenach - oznaj
mił Angus, zanim zdążyli usiąść - i że teraz, kiedy bliźniaki pójdą na
uniwersytet, chcemy go sprzedać.

Jakie to typowe dla Angusa, pomyślała Ruth. Załatwiać interesy, zanim jeszcze poda się gościowi
coś do picia. Podeszła do kredensu i nalała dla Maxa dżinu z tonikiem, nie zastanawiając się, co
robi.

- Spytałem Maxa, czy byłby tak dobry i pojechał obejrzeć domek,
oszacował go i doradził, kiedy najlepiej go sprzedać.
- To wydaje się rozsądne - rzekła Ruth. Nie patrzyła na Maxa, bo
się bała, że Angus zauważy, co do niego czuje.
- Jeżeli chcesz, pojadę do Francji choćby jutro - odezwał się Max.
- Nic nie zaplanowałem na weekend. W poniedziałek bym się z tobą
skontaktował.
- To mi odpowiada - rzekł Angus. Umilkł i pociągnął łyk słodo
wej whisky, podanej mu przez żonę. - Myślę, moja droga, że przyspie
szyłoby sprawę, gdybyś ty też pojechała.
- Nie, jestem pewna, że Max poradzi sobie...
- O, nie - rzekł Angus. - To on podsunął ten pomysł. Mogłabyś
mu pokazać to miejsce i nie musiałby telefonować, gdyby miał jakieś
pytania.
- Aleja akurat jestem dosyć zajęta, bo...
- Kółko brydżowe, siłownia i... Myślę, że te kilka dni obejdą się
bez ciebie - powiedział Angus z uśmiechem.
Ruth była wściekła, że wyszła na taką prowmcjuszkę przy Maksie.
-W porządku - powiedziała. - Jeżeli uważasz, że to w czymś po
może, pojadę z Maxem w Ardeny. - Tym razem na niego spojrzała.


Nawet Chińczykom zaimponowałaby nieprzenikniona mina Ma-xa.
Wyprawa w Ardeny trwała trzy dni i trzy niezapomniane noce. Kiedy wrócili na Jersey, Ruth tylko
się modliła w duchu, by za bardzo nie rzucało się w oczy, że są kochankami.

Max przedstawił Angusowi szczegółowe sprawozdanie i wycenę, a starszy pan przyjął jego radę,
aby wystawić nieruchomość na sprzedaż kilka tygodni przed rozpoczęciem letniego sezonu. Obaj
mężczyźni przypieczętowali transakcję uściskiem dłoni i Max oświadczył, że odezwie się, jak tylko
znajdzie się kupiec.

Ruth odwiozła go na lotnisko i kiedy odchodził ku stanowisku kontroli celnej, poprosiła:
114

-Czy odezwiesz się do mnie wcześniej niż za miesiąc?

Max zatelefonował nazajutrz, żeby poinformować Angusa, że zgłosił nieruchomość w dwu
cieszących się dobrą opinią agencjach w Paryżu, z którymi jego firma od lat współpracuje.

- Zanim spytasz - dodał - wiedz, że dzielę się moją prowizją, tak
że nic nie będziesz musiał dopłacać.
- Ten facet przypadł mi do serca - powiedział Angus. Odłożył słu
chawkę, zanim Ruth mogła zamienić kilka słów z kochankiem.
W następnych dniach Ruth zawsze pierwsza odbierała telefon, ale Max już nie zadzwonił w tym
tygodniu. Kiedy wreszcie zatelefonował w następny poniedziałek, Angus tkwił w tym samym
pokoju.

- Kochanie, nie mogę się doczekać, kiedy znowu zedrę z ciebie su
kienkę - brzmiały pierwsze słowa Maxa.
- Max, miło mi to słyszeć, ale dam od razu słuchawkę Angusowi,
który chętnie wysłucha nowiny. - Przekazując słuchawkę mężowi,
miała tylko nadzieję, że Max rzeczywiście ma jakąś wiadomość.
- Co za nowina? - spytał Angus.
- Oferują nam za nieruchomość dziewięćset tysięcy franków rzekł
Max - czyli prawie sto tysięcy funtów. Ale na razie nie podejmu
ję decyzji, bo mam jeszcze dwóch klientów. Francuscy agenci radzą,
żeby się zgodzić na każdą cenę powyżej miliona franków.

- O ile ty też tak radzisz, chętnie się zastosuję - powiedział Angus.
- I Max, jak przygotujesz transakcję, przylecę i podpiszę umowę. Od
pewnego czasu obiecuję Ruth wycieczkę do Londynu.
- To się dobrze składa. Cieszę się, że was zobaczę - rzekł Max
i odłożył słuchawkę.
Zatelefonował znów pod koniec tygodnia i chociaż Ruth zdążyła wypowiedzieć całe jedno
zdanie, zanim stanął przy mej Angus, zabrakło jej czasu, aby odwzajemnić jego czułości.
-Sto siedem tysięcy sześćset funtów? - powiedział Angus. - To

o wiele lepiej, niż się spodziewałem. Dobra robota, Max. Sporządź
umowę, a ja przylecę samolotem, jak tylko będziesz miał w banku za
datek. - Angus odłożył słuchawkę i odwracając się do Ruth, rzekł: Cóż,
wygląda na to, że niedługo wybierzemy się w tę obiecywaną po
dróż do Londynu.
Ulokowawszy się w małym hoteliku przy Marble Arch, Ruth i Angus poszli spotkać się z Maxem
do restauracji na South Audley Street. Angus nigdy o niej nie słyszał, a kiedy zobaczył ceny w
karcie dań,
115
wiedział, że nigdy by jej nie wybrał. Ale kelnerzy byli bardzo uprzejmi i wyglądało na to, że
dobrze znają Maxa.


Kolacja nie sprawiła przyjemności Ruth, gdyż Angusa interesowała tylko transakcja, a gdy
wyczerpali z Maxem tę kwestię, skierował rozmowę na temat innych swoich majętności w Szkocji.

- Myślę, że dają marne zyski z zainwestowanego kapitału - rzekł
Angus. - Może byś zbadał sprawę i doradził mi, co mam z nimi zro
bić?
- Z przyjemnością - odparł Max.
Ruth podniosła wzrok znad talerza z pasztetem z gęsich wątróbek i przyjrzała się mężowi.
- Czy dobrze się czujesz? - zapytała. - Jesteś blady jak ściana.
- Boli mnie z prawej strony u dołu - poskarżył się Angus. - Mia
łem męczący dzień i nie jestem przyzwyczajony do bywania w tych
modnych knajpach. Myślę, że po dobrze przespanej nocy przejdzie
jak ręką odjął.
- Możliwe, ale mimo wszystko uważam, że powinniśmy natych
miast wracać do hotelu - powiedziała Ruth z zatroskaniem.
- Tak, zgadzam się z Ruth - wtrącił Max. - Zapłacę rachunek
i poproszę portiera, żeby przywołał taksówkę.
Angus niepewnie wstał i powoli stąpając, wsparty ciężko na ramieniu Ruth, wyszedł z restauracji.
Kiedy po chwili Max dołączył do nich na ulicy, Ruth z portierem pomagali Angusowi wsiąść do
taksówki.

-Dobranoc, Angusie - rzekł Max. - Mam nadzieję, że rano po
czujesz się lepiej. Zadzwoń do mnie, gdybym mógł się do czegoś przy
dać. - Uśmiechnął się i zamknął drzwiczki taksówki.

Gdy Ruth w końcu położyła męża do łóżka, nadal wyglądał źle. Chociaż wiedziała, że uzna to za
niepotrzebną rozrzutność, wezwała hotelowego lekarza.
Doktor zjawił się w niecałą godzinę i po dokładnym zbadaniu pa-cjenta-zaskoczył Ruth pytaniem

o to, co Angus jadł na kolację. Usiłowała sobie przypomnieć, jakie dania wybierał, ale pamiętała
tylko, że kierował się sugestiami Maxa. Doktor poradził, żeby z samego rana zbadał Angusa
specjalista.
-Bzdury - słabym głosem odezwał się Angus. - Nic takiego mi nie
jest, z czym by sobie nie poradził nasz miejscowy lekarz. Wrócimy
pierwszym samolotem do domu.

Ruth była tego zdania co lekarz, ale wiedziała, że nie ma sensu przeciwstawiać się mężowi.
Kiedy wreszcie zasnął, zeszła na dół, za116


dzwoniła do Maxa i zawiadomiła go, że rano wracają na Jersey. Wydawał się zmartwiony i
powtórzył, że zrobi wszystko, by pomóc.

Następnego dnia rano wsiedli do samolotu, ale Angus był w takim stanie, że Ruth musiała użyć
całej siły przekonywania, żeby uprosić głównego stewarda, by męża zostawiono na pokładzie.

-Muszę go jak najszybciej dowieźć do jego własnego lekarza - na
legała.
Steward w końcu niechętnie się zgodził.

Ruth zatelefonowała wcześniej i zamówiła samochód, który miał na nich czekać - Angus też by
tego nie zaaprobował. Ale kiedy wylądowali, nie był już zdolny do wyrażenia jakiejkolwiek opinii.

Ruth dowiozła go do domu, ułożyła w jego własnym łóżku i natychmiast zadzwoniła do lekarza.
Doktor Sinclair zbadał Angusa podobnie jak lekarz w Londynie i też zapytał, co Angus jadł
poprzedniego wieczora. Powiedział to samo, co tamten: że pacjenta musi natychmiast zbadać
specjalista.

Po południu przyjechała karetka i zabrała chorego do szpitala. Kiedy specjalista w Cottage
Hospital zakończył badania, wezwał Ruth do swojego pokoju.


-Niestety, proszę pani, nie mam dobrych wiadomości - oznajmił.

- Pani mąż przeszedł atak serca, do czego prawdopodobnie przyczynił
się męczący dzień i zjedzenie czegoś, co mu zaszkodziło. W tej sytuacji
radziłbym sprowadzić dzieci do domu.
Ruth wróciła wieczorem do domu, nie wiedząc, do kogo się zwrócić. Zadzwonił telefon i gdy
podniosła słuchawkę, natychmiast poznała znajomy głos.

- Max! - wybuchnęła. - Tak się cieszę, że zatelefonowałeś. Specja
lista mówi, że Angus nie pożyje długo i że powinnam sprowadzić tu
chłopców. - Na chwilę umilkła. - Nie wiem, czy zdołam im powie
dzieć, co się stało. Oni uwielbiają swego ojca.
- Zostaw to mnie - powiedział spokojnie Max. - Zatelefonuję do
dyrektora szkoły, z rana tam pojadę i ich zabiorę, a potem przylecę
z nimi na Jersey.
- Jesteś bardzo uprzejmy, Max.
- To najmniejsze, co mogę zrobić w tej sytuacji - rzekł Max. A
teraz postaraj się trochę odpocząć. Masz zmęczony głos. Zadzwo
nię znowu, kiedy będę wiedział, którym samolotem polecimy.

Ruth wróciła do szpitala i przesiedziała prawie całą noc przy łóżku męża. Poza nią jedyną osobą,
którą chciał koniecznie zobaczyć An117


gus, był adwokat rodziny. Ruth uzgodniła, że pan Craddock przybędzie do szpitala następnego dnia
rano, gdy ona pojedzie na lotnisko po Maxa i synów.

Max wymaszerował po kontroli celnej z obydwoma chłopcami po bokach. Ruth z ulgą
zauważyła, że są o wiele spokojniejsi niż ona. Max odwiózł całą trójkę do szpitała. Była
rozczarowana, że po południu wraca do Londynu, ale on jej wytłumaczył, że teraz powinna być
sama z rodziną.
W następny piątek Angus w spokoju wyzionął ducha w Cottage Ho-spital w St Helier. Była przy
nim Ruth i bliźniacy.

Max przyleciał na pogrzeb i nazajutrz towarzyszył chłopcom do szkoły. Ruth machała im na
pożegnanie, zastanawiając się, czy on się jeszcze kiedyś odezwie.
Zatelefonował następnego ranka i spytał ją, jak się czuje.

- Osamotniona. I trochę winna, bo tęsknię za tobą bardziej niż po
winnam. - Zamilkła. - Kiedy znowu zamierzasz zjawić się na Jersey?
- Musi upłynąć trochę czasu. Nie zapominaj, że to ty mnie ostrze
gałaś, iż na Jersey nawet skrzynki pocztowe plotkują.
- Ale co ja mam robić? Chłopcy są daleko stąd w szkole, a ty
ugrzązłeś w Londynie.
- Nie mogłabyś tu do mnie przyjechać? W Londynie będzie o wie
le łatwiej się zgubić i na pewno nikt cię tu nie rozpozna.
- Chyba masz rację. Zastanowię się i oddzwonię.
Tydzień później Ruth wylądowała na Heathrow. Max przyjechał na lotnisko, żeby ją przywitać.
Ujął ją dbałością i delikatnością, ani razu jej nie wytknął, że pogrąża się w długim milczeniu albo
że nie chce się z nim kochać.

Gdy w poniedziałek rano odwiózł ją na lotnisko, trudno się jej było od niego oderwać.

- Wiesz - powiedziała - nigdy nie odwiedziłam ani twojego miesz
kania, ani biura.
- To chyba rozsądne, że teraz zatrzymałaś się w hotelu. Przecież
możesz obejrzeć moje biuro następnym razem.

Uśmiechnęła się pierwszy raz od czasu pogrzebu. Kiedy się rozstawali na lotnisku, objął ją i
rzekł:

-Ja wiem, moja miła, że to jeszcze za wcześnie, ale chcę ci powie
dzieć, jak bardzo cię kocham, i że mam nadzieję, iż kiedyś w przyszło
ści uznasz mnie za godnego następcę Angusa.
118

Powróciła wieczorem do St Helier, powtarzając te słowa bez końca, niczym refren piosenki, od
której nie sposób się uwolnić.
Upłynął może tydzień, kiedy zadzwonił Craddock, prawnik rodziny, i zasugerował, żeby wpadła do
niego do biura w celu omówienia spraw związanych z ostatnią wolą zmarłego męża. Umówiła się
na następny dzień, przed południem.

Ruth uważała, że skoro zawsze żyło się im z Angusem wygodnie, jej standard życiowy nie
ulegnie zmianie. W końcu Angus nie był typem człowieka, który by zostawił sprawy nie
uporządkowane. Pamiętała, jak bardzo nalegał, żeby Craddock odwiedził go w szpitalu.

Ruth nigdy nie ciekawiły interesy Angusa. Chociaż zawsze był ostrożny, jeżeli chodzi o
wydawanie pieniędzy, kiedy tylko czegoś chciała, nigdy jej nie odmawiał. Zresztą Max właśnie
przekazał bankowi Angusa czek na kwotę ponad stu tysięcy funtów, więc nazajutrz wyruszyła do
biura prawnika przeświadczona, że mąż zostawił jej dostatecznie dużo, żeby miała z czego żyć.

Przyszła kilka minut wcześniej. Mimo to recepcjonistka zaprowadziła ją prosto do gabinetu
starszego wspólnika. Gdy przekroczyła próg, ujrzała trzech mężczyzn siedzących wokół stołu
konferencyjnego. Natychmiast powstali z miejsc i Craddock przedstawił ich jako wspólników
firmy. Ruth sądziła, że przyszli złożyć wyrazy uszanowania, lecz oni z powrotem usiedli i dalej
studiowali leżące przed nimi grube teczki. Pierwszy raz Ruth ogarnął niepokój. Czy na pewno
majątek Angusa był w porządku?

Starszy wspólnik zajął miejsce u szczytu stołu, rozwinął zwitek dokumentów i wyjął gruby
pergamin, a potem spojrzał na żonę swojego zmarłego klienta.

- Przede wszystkim chciałbym wyrazić w imieniu mojej firmy nasz
smutek z powodu śmierci pana Hendersona - zaczął.
- Dziękuję - rzekła Ruth, chyląc głowę.
- Poprosiliśmy panią o przybycie dziś rano, żeby powiadomić pa
nią o szczegółach testamentu męża. Z największą przyjemnością od
powiemy potem na ewentualne pytania.
Ruth zrobiło się zimno i dostała dreszczy. Dlaczego Angus jej nie uprzedził, że mogą być jakieś
problemy?
Prawnik odczytał preambułę, po czym przeszedł do zapisów.

-"Zostawiam wszystkie moje dobra doczesne mej żonie Ruth,
z wyłączeniem następujących zapisów:
119

a) po dwieście funtów moim synom, Nicholasowi i Benowi, z ży
czeniem, aby wydali te kwoty dla upamiętnienia mojej osoby,

b) pięćset funtów dla Szkockiej Akademii Królewskiej na kupno
dowolnego obrazu pędzla szkockiego artysty,

c) tysiąc funtów dla mojej dawnej szkoły, George Watson College,
oraz dwa tysiące funtów dla Uniwersytetu Edynburskiego".

Prawnik odczytał listę drobniejszych zapisów, kończąc na daro-wiźnie w wysokości stu funtów
dla szpitala, gdzie otoczono Angusa tak troskliwą opieką podczas ostatnich dni jego życia.
Główny wspólnik spojrzał na Ruth i zapytał:

- Czy ma pani jakieś pytania, na które moglibyśmy pani odpowie

dzieć? I czy chciałaby pani, żebyśmy nadal prowadzili pani sprawy,
tak jak zmarłemu mężowi?

- Szczerze mówiąc, Angus nigdy ze mną nie rozmawiał o swoich
interesach, toteż nie jestem pewna, co to wszystko znaczy. Chętnie po
wierzę panom dalsze prowadzenie naszych spraw, o ile wystarczy
środków, żebym razem z chłopcami żyła na tej samej stopie jak za ży
cia Angusa.
Wspólnik siedzący po prawej stronie Craddocka zabrał głos:
- Miałem zaszczyt doradzać panu Hendersonowi, odkąd przed
siedmiu laty przybył na wyspę i chętnie udzielę pani odpowiedzi na
każde pytanie, jakie chciałaby pani zadać.
- Jest pan nadzwyczaj uprzejmy - odparła Ruth - ale ja nie mam
pojęcia, o co pytać. Chciałabym tylko wiedzieć, jaka jest mniej więcej
wartość majątku męża.
- Odpowiedź nie jest łatwa - powiedział Craddock - ponieważ zo
stawił niewiele w gotówce. Jednakże, muszę podać orientacyjną sumę
w celu zatwierdzenia testamentu - dodał, otwierając jedną z leżących
przed nim teczek. - Według mojej wstępnej, raczej ostrożnej oceny,
suma ta wynosi od osiemnastu do dwudziestu milionów.
- Franków? - wyszeptała Ruth.
- Nie, proszę pani. Funtów - powiedział sucho Craddock.
Po głębszym namyśle Ruth postanowiła, że nikomu, nawet dzieciom, nie będzie mówić o
odziedziczonej fortunie. Kiedy następnego weekendu przyleciała do Londynu, powiedziała
Maxowi, że doradcy prawni Angusa zapoznali ją z jego testamentem i podali jej wartość
pozostawionego przez niego majątku.
-Jakieś niespodzianki? - zagadnął Max.
120
- Nie, właściwie nie. Zostawił chłopcom po dwieście funtów, a te
sto tysięcy funtów, za jakie ci się udało sprzedać nasz dom w Ardenach,
akurat wystarczą na skromne utrzymanie, jeżeli nie będę zbyt
rozrzutna. Toteż boję się, że będziesz musiał dalej pracować, jeżeli
wciąż chcesz, żebym została twoją żoną.
- Jeszcze bardziej. Nie zniósłbym myśli, że przejadam pieniądze
Angusa. Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Firma chce, żebym zba
dał możliwość utworzenia filii w St Helier na początku nowego roku.
Powiedziałem, że przyjmę tę propozycję pod jednym warunkiem.
- A mianowicie? - spytała Ruth.
- Że jedna z mieszkanek zgodzi się zostać moją żoną.
Ruth objęła go, przeświadczona, że znalazła odpowiedniego mężczyznę, który będzie jej
towarzyszył do końca życia.
Trzy miesiące później Max i Ruth pobrali się w urzędzie stanu cywilnego na Chelsea. Na ślubie
obecni byli tylko bliźniacy jako świadkowie, zresztą stawili się niechętnie.

- On nigdy nie zajmie miejsca ojca - porywczo powiedział matce
Ben, a Nicholas mu przytaknął.
- Nie przejmuj się - rzekł Max w drodze na lotnisko. - Czas po
może rozwiązać ten problem.
Kiedy odlatywali z Heathrow do Włoch, żeby spędzić tam miesiąc miodowy, Ruth wspomniała,
że jest trochę rozczarowana, iż nikt z przyjaciół Maxa nie zjawił się na ceremonii.
-Lepiej nie wzbudzać niemiłych komentarzy tak prędko po śmier


ci Angusa - odpowiedział. - Mądrzej będzie trochę odczekać, nim
wprowadzę cię do londyńskiego towarzystwa. - Uśmiechnął się i ujął
jej rękę. Ruth przyjęła zapewnienie i stłumiła wątpliwości.

Trzy godziny później samolot wylądował w Wenecji. Szybko odwieziono ich motorówką do
hotelu z widokiem na Plac Świętego Marka. Wszystko było świetnie zorganizowane i Ruth była
mile zaskoczona, że nowy mąż chętnie spędza z nią całe godziny w sklepach, pomagając wybierać
liczne kreacje. Znalazł nawet sukienkę, która jej zdaniem była o wiele za droga. Przez cały tydzień
leniuchowania na gondolach ani na chwilę nie zostawił jej samej.

W piątek Max wynajął samochód i zawiózł świeżo poślubioną żonę na południe do Florencji,
gdzie razem wędrowali, przemierzając mosty, odwiedzili galerię Uffizi, Palazzo Pitti i Galleria
deFAccade-mia. Wieczorami objadali się makaronem i tańczyli na rynku, często
121

wracając do hotelu dopiero o wschodzie słońca. Trzeciego tygodnia niechętnie odlecieli do Rzymu,
gdzie łóżko hotelowe, Colosseum, opera i Watykan zajmowały im niemal cały wolny czas. Trzy
tygodnie minęły tak szybko, że Ruth nie mogła sobie przypomnieć poszczególnych dni.

Co wieczór, przed położeniem się do łóżka, pisywała do chłopców i relacjonowała, jakie ma
wspaniałe wakacje, zawsze podkreślając dobroć Maxa. Bardzo jej zależało, żeby go zaakceptowali,
ale bała się, że sam czas tego nie załatwi.

Po powrocie do St Helier Max nadal był troskliwy i pełen względów. Rozczarowujące było tylko
to, że jakoś mu się nie szczęściło ze znalezieniem lokalu na filię firmy. Wychodził z domu co rano
około dziesiątej, ale zdawał się spędzać więcej czasu w klubie golfowym niż w mieście.

- Nawiązuję kontakty - tłumaczył. - To się najbardziej przyda,
kiedy założę filię.
- Jak myślisz, kiedy to nastąpi? - pytała Ruth.
- Już niedługo - zapewniał. - Pamiętaj, że najważniejsza w mojej
branży jest właściwa lokalizacja. Lepiej czekać na najlepsze miejsce,
niż decydować się na coś pośledniejszego.
Jednak płynęły tygodnie i Ruth coraz bardziej się martwiła, że Max wciąż nie ma tego
najlepszego miejsca. Ile razy poruszała ten temat, wytykał jej, że mu dokucza, więc potem
przynajmniej przez miesiąc nie śmiała do tego wracać.

Już pół roku byli małżeństwem, kiedy napomknęła, że mogliby spędzić parę dni w Londynie.

-Poznałabym twoich przyjaciół, nadrobiłabym zaległości w teat
rze, a ty mógłbyś złożyć sprawozdanie w swojej firmie.

Za każdym razem Max znajdował nowy pretekst, żeby się wymówić. Jednak zgodził się na
wyjazd do Wenecji, aby uczcić pierwszą rocznicę ślubu.
Ruth miała nadzieję, że dwutygodniowe wakacje ożywią wspomnienia miodowego miesiąca sprzed
roku i może nawet pobudzą Maxa do wyboru lokalu, kiedy wrócą na Jersey. Ale tym razem nic nie
przypominało poprzedniego pobytu.

Padało, kiedy samolot wylądował w Wenecji i dygocąc, stali w długiej kolejce do taksówki.
Kiedy przybyli do hotelu, Ruth się dowiedziała, że Max myślał, iż to ona zarezerwowała pokój.
Obrugał
122

niewinnego kierownika i wściekły wypadł z budynku. Po ponadgo-dzinnej wędrówce w deszczu z
walizkami, zatrzymali się w końcu w podrzędnym hoteliku, gdzie był wolny jeden mały pokój z
jednoosobowymi łóżkami, położony nad barem.

Wieczorem, przy drinkach, Max wyznał, że zostawił swoje karty kredytowe w domu i że liczy, iż
Ruth będzie pokrywać wszystkie wydatki do powrotu na Jersey. Ruth i tak płaciła ostatnio
większość rachunków, ale uznała, że nie czas teraz o tym mówić.


We Florencji Ruth nieśmiało napomknęła przy śniadaniu, że kiedy wrócą na Jersey, może mu się
poszczęści i znajdzie odpowiedni lokal i niewinnie spytała, czy firma nie niepokoi się brakiem
postępów z jego strony.

Max natychmiast wpadł we wściekłość, warknął, żeby mu bez przerwy nie dokuczała i wyszedł z
jadalni. Nie pokazał się do końca dnia.

W Rzymie nadal padało, a Max nie umilał pobytu, bo regularnie wychodził bez uprzedzenia i
czasami wracał do hotelu długo po tym, jak położyła się spać.

Ruth się cieszyła, kiedy samolot wystartował w stronę Jersey. Po powrocie do St Helier starała
się jak mogła: pilnowała się, żeby nie dokuczać mężowi, okazywała mu poparcie i zrozumienie w
jego trudach. Ale on na wszystkie jej gesty reagował albo długim ponurym milczeniem, albo
wybuchami złości.

Płynęły miesiące, a oni coraz bardziej oddalali się od siebie. Ruth już nawet nie pytała, jak
posuwa się sprawa lokalu. Dawno doszła do wniosku, że pomysł został zarzucony i zastanawiała
się tylko, czy Maxowi w ogóle powierzono takie zadanie.

Któregoś ranka przy śniadaniu Max znienacka oznajmił, że jego firma postanowiła nie otwierać
filii w St Helier i zawiadomiła go, że jeśli chce dalej być wspólnikiem, musi wrócić do Londynu na
dawne stanowisko.

- A gdybyś odmówił? - spytała Ruth. - Czy masz jakąś możliwość
wyboru?
- Wyraźnie mi napisali, że wtedy musiałbym wręczyć im swoją re
zygnację.
- Ja chętnie przeniosłabym się do Londynu - podsunęła Ruth,
mając nadzieję, że to rozwiąże sprawę.
- Nie, nie sądzę, że to miałoby sens - rzekł Max, który najwyraź
niej już zdecydował, co zrobi. - Uważam, że lepiej, żebym tydzień spę
dzał w Londynie, a na sobotę i niedzielę przylatywał tu do ciebie.
123
Ruth nie uznała tego za dobry pomysł, ale wiedziała, że protesty na nic się nie zdadzą.
Następnego dnia Max odleciał do Londynu.
Ruth już nie pamiętała, kiedy ostatnio się kochali i kiedy Max nie zjawił się na Jersey w ich drugą
rocznicę ślubu, przyjęła zaproszenie Ge-ralda Prescotta na kolację.

Dawny wychowawca bliźniaków był jak zwykle miły i pełen względów, a kiedy zostawali sami,
nie posuwał się dalej niż pocałunek w policzek. Postanowiła opowiedzieć mu o kłopotach, jakie ma
z Ma-xem, on zaś słuchał z uwagą, od czasu do czasu kiwając głową ze zrozumieniem. Ruth
spojrzała na starego przyjaciela, który siedział po drugiej stronie stołu i pierwszy raz nasunęła się
jej smutna myśl o rozwodzie. Szybko wyrzuciła ją z pamięci.

Max miał przyjechać na następny weekend i Ruth postanowiła, że specjalnie się postara. Rano
poszła na rynek, żeby wybrać wszystko co najświeższe do ulubionej potrawy Maxa - coą au vin, a
do tego dobrała bordeaux z dobrego rocznika. Włożyła sukienkę, którą wybrał dla niej w Wenecji, i
pojechała po niego na lotnisko. Nie przyleciał tym samolotem co zwykle, lecz pojawił się dwie
godziny później, tłumacząc, że czekał na Heathrow. Nie przeprosił jej, że musiała tkwić w
poczekalni lotniska dwie godziny, a kiedy w końcu dojechali do domu i zasiedli do kolacji, nie
zdobył się na pochwałę potrawy, wina i sukienki.

Kiedy Ruth skończyła sprzątać po kolacji, pobiegła na górę do sypialni; Max udawał, że mocno
śpi.

Prawie całą sobotę spędził w klubie golfowym, a w niedzielę po południu wrócił samolotem do
Londynu. Wyruszając na lotnisko powiedział, że nie jest pewien, kiedy wróci.
Ruth drugi raz pomyślała o rozwodzie.


W miarę jak płynęły tygodnie i tylko od czasu do czasu odzywał się telefon z Londynu i zdarzał się
przypadkowy weekend we dwoje, Ruth zaczęła coraz częściej widywać się z Geraldem. Chociaż
nigdy nie próbował nic poza pocałunkiem w policzek na początek i zakończenie ich potajemnych
spotkań, a już z pewnością nie kładł jej ręki na udzie, ostatecznie to ona zdecydowała, że pora go
uwieść.

- Ożenisz się ze mną? - zapytała, patrząc, jak się ubiera o szóstej
rano.
- Ale ty masz już męża - delikatnie jej przypomniał.
124
- Dobrze wiesz, że to małżeństwo to fikcja, od wielu miesięcy.
Max zawrócił mi w głowie, a ja zachowałam się jak pensjonarka. I po
myśleć, że czytałam całą masę powieści o małżeństwie na pocieszenie.
- Ożeniłbym się z tobą jutro, gdybyś tylko dała mi szansę - rzekł
Gerald z uśmiechem. - Wiesz, że cię uwielbiam od pierwszego dnia,
kiedy cię spotkałem.
- Chociaż nie przyklęknąłeś na jedno kolano, Geraldzie, biorę to
za oświadczyny. - Ruth się roześmiała. Umilkła i obrzuciła spojrze
niem stojącego w półmroku kochanka. - Kiedy znowu zobaczę się
z Maxem, zażądam rozwodu - cicho dodała.
Gerald rozebrał się i z powrotem wszedł do łóżka.
Minął miesiąc, zanim Max znowu zawitał na wyspę. Chociaż przyleciał późno, Ruth na niego
czekała, kiedy wszedł do domu. Schylił się, by pocałować ją w policzek, ale ona się odwróciła.
-Chcę się rozwieść - powiedziała sucho.
Max bez słowa poszedł za nią do salonu. Opadł na krzesło i przez pewien czas milczał. Ruth
usiadła i cierpliwie czekała na odpowiedź.

- Czy jest jakiś inny mężczyzna? - w końcu zapytał.
- Tak - odparła.
- Czy go znam?
-Tak.
- Gerald? - zapytał, podnosząc na nią wzrok.
-Tak.
Max znowu popadł w ponure milczenie.
-Chętnie ci to ułatwię - odezwała się Ruth. - Możesz wystąpić
0 rozwód, podając jako powód, że zdradziłam cię z Geraldem. Nie bę
dę się zapierać.
Zaskoczyła ją reakcja Maxa.
-Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć - powiedział. - Mo
że byłoby rozsądnie nic nie robić, póki chłopcy nie przyjadą do domu
na Boże Narodzenie.

Ruth niechętnie się zgodziła, ale była zdziwiona, gdyż nawet nie pamiętała, kiedy Max ostatnio
wspomniał przy niej o chłopcach.

Max spędził noc w wolnym pokoju i nazajutrz odleciał do Londynu z dwiema pękatymi
walizami.
Przez kilka tygodni nie pojawiał się na Jersey i w tym czasie Ruth
1 Gerald zaczęli planować wspólną przyszłość.
125


Kiedy bliźniacy wrócili z uniwersytetu do domu na ferie bożonarodzeniowe, nie okazali ani
zdziwienia, ani rozczarowania, że matka zamierza się rozwieść.

Max nie dołączył do rodziny w okresie świątecznym, lecz przyleciał na Jersey w dzień po
powrocie chłopców na uniwersytet. Przyjechał taksówką do domu, ale został tylko godzinę.

-Zgadzam się na rozwód - oznajmił Ruth - i zamierzam wystąpić
do sądu zaraz jak wrócę do Londynu.
Ruth tylko skinęła głową.

-Jeżeli chcesz, żeby wszystko przebiegło szybko i gładko, propo
nuję, żebyś wzięła londyńskiego adwokata. Dzięki temu nie będę mu
siał latać ciągle na Jersey, co tylko opóźniłoby sprawę.

Ruth nie wyraziła sprzeciwu, bo osiągnęła stadium, kiedy nie chciała stawiać Maxowi żadnych
przeszkód.

Kilka dni po jego wyjeździe doręczono jej papiery rozwodowe od londyńskiej firmy prawniczej,

o której nigdy nie słyszała. Poleciła dawnym doradcom prawnym Angusa na Chancery Lane w
Londynie zająć się sprawą, wyjaśniając telefonicznie młodszemu wspólnikowi, że zależy jej, by
załatwić to możliwie jak najszybciej.
- Czy liczy pani na alimenty? - spytał prawnik.
- Nie - odparła Ruth, powstrzymując śmiech. - Nie chcę nic, zale
ży mi tylko, żeby jak najszybciej otrzymać rozwód, na podstawie mo
jego cudzołóstwa.
- Jeżeli takie są pani dyspozycje, przygotuję odpowiednie doku
menty i przedstawię je pani do podpisu za kilka dni.
Kiedy doręczono warunkowe orzeczenie rozwodowe, Gerald rzucił pomysł, żeby uczcili tę
okazję, wyjeżdżając na wakacje. Ruth się zgodziła pod warunkiem, żeby to nie było blisko Włoch.
-Pożeglujemy wokół wysp greckich - rzekł Gerald. - Tam przy
puszczalnie nie natknę się na moich uczniów, nie mówiąc o ich rodzi
cach.
Następnego dnia polecieli do Aten.

- Nigdy nie myślałam, że trzecią rocznicę ślubu spędzę z innym
mężczyzną - powiedziała Ruth, kiedy wpłynęli do Skyros.
- Spróbuj zapomnieć o Maksie - rzekł Gerald i wziął ją w ramio
na. - To przeszłość.
- Prawie. Spodziewałam się rozwodu ostatecznego jeszcze przed
naszym odlotem do Grecji.
- Czy domyślasz się, co spowodowało opóźnienie? - spytał Gerald.
126
- Jeden Bóg wie - odparła Ruth. - Ale cokolwiek to jest, Max ma
swoje powody. - Umilkła. - Nigdy nie udało mi się zobaczyć jego biu
ra na Mayfair, ani spotkać żadnego jego kolegi czy przyjaciela. Cza
sem mi się wydaje, że to wszystko było wytworem mojej wyobraźni.
- Albo raczej jego - skwitował Gerald, obejmując ją. - Ale nie
traćmy już czasu, mówiąc o Maksie. Pomyślmy o Grekach i bachanaliach.
- Czy tego uczysz niewinne dziatki w okresie, kiedy się kształtuje
ich osobowość?
- Nie, to one mnie tego uczą.
Przez następne trzy tygodnie żeglowali wokół wysp greckich, objadali się moussaką, pili za dużo
wina i intensywnie uprawiali seks w przekonaniu, że dzięki temu zbytnio nie utyją. Pod koniec
wakacji Gerald był trochę za czerwony, a Ruth z lękiem myślała o chwili, kiedy stanie na swojej


łazienkowej wadze. Wakacje bardzo się udały; nie tylko dlatego, że Gerald okazał się świetnym
żeglarzem, ale ponieważ, jak się przekonała Ruth, i podczas burzy potrafił ją rozśmieszyć.

Przylecieli na Jersey i Gerald odwiózł Ruth do domu. Otworzywszy drzwi, ujrzała stos listów.
Westchnęła. Postanowiła, że przeczyta je następnego dnia.

Noc miała niespokojną, rzucała się i przewracała z boku na bok. Przespała kilka godzin, po czym
postanowiła, że wstanie i zrobi sobie herbaty. Zaczęła przerzucać korespondencję, aż natrafiła na
długą, bladożółtą kopertę z napisem "pilne" i londyńskim stemplem.

Rozdarła ją i wyjęła dokument, na którego widok rozpromieniła się uśmiechem. "Wyrokiem
końcowym sądu udziela się rozwodu stronom: Maxowi Donaldowi Bennettowi i Ruth Ethel
Bennett".

- To załatwia sprawę raz na zawsze - stwierdziła na głos i od razu
zatelefonowała do Geralda, żeby się z nim podzielić dobrą nowiną.
- Szkoda - powiedział.
- Szkoda? - powtórzyła.
- Tak, kochanie. Nie masz pojęcia jak wzrósł mój prestiż, kiedy
chłopcy w szkole wyniuchali, że byłem na wakacjach z mężatką.
- Geraldzie, zachowuj się przyzwoicie - ze śmiechem upomniała
go Ruth - i zacznij się przyzwyczajać do roli szacownego żonatego
mężczyzny.
- Nie mogę się doczekać - powiedział. - Ale muszę pędzić. Żyć
w grzechu to jedno, a spóźnić się na poranne nabożeństwo, to całkiem
co innego.
127
Ruth weszła do łazienki i stanęła ostrożnie na wadze. Jęknęła, ujrzawszy, gdzie w końcu
zatrzymała się mała wskazówka. Postanowiła, że tego rana spędzi przynajmniej godzinę w sali
gimnastycznej. Telefon zadzwonił w chwili, gdy wchodziła do kąpieli. Wyszła z wanny i schwyciła
ręcznik, sądząc, że to Gerald.

- Dzień dobry, pani Bennett - usłyszała oficjalnie brzmiący głos.
Jakże nienawidziła tego nazwiska!
- Dzień dobry - odparła.
- Mówi Craddock. Próbuję się z panią skontaktować od trzech ty
godni.
- Och, tak mi przykro - rzekła Ruth - ale dopiero wczoraj wieczo
rem wróciłam z wakacji w Grecji.
- Tak, rozumiem. Czy moglibyśmy się jak najszybciej zobaczyć? spytał,
nie wykazując zainteresowania wakacjami.

- Oczywiście, proszę pana. Mogłabym zajrzeć do pańskiego biura
koło południa, jeżeli to panu odpowiada.
-Kiedy tylko będzie pani wygodnie - powiedział oficjalny głos.
Tego ranka Ruth bardzo się wysilała na sali gimnastycznej, żeby
stracić parę kilo nadwagi, jakie jej przybyło w Grecji - nawet jako przyzwoita mężatka chciała być
szczupła. Kiedy schodziła z mechanicznej bieżni, zegar wybił dwunastą. Szybko wpadła po swoje
rzeczy do szatni, wzięła prysznic i ubrała się, ale mimo pośpiechu spóźniła się ponad pół godziny
do Craddocka.
I znów recepcjonistka zaprowadziła ją wprost do biura głównego wspólnika, nie każąc jej
oglądać poczekalni. Craddock krążył wielkimi krokami po pokoju.

-Przepraszam, że kazałam panom czekać - powiedziała, trochę
zakłopotana widokiem dwóch wspólników wstających zza stołu kon
ferencyjnego.


Tym razem Craddock nie zaproponował jej filiżanki herbaty, ale wskazał jej miejsce na drugim
końcu stołu. Gdy usiadła, zajął swoje miejsce, spojrzał na plik leżących przed nim papierów i wyjął
pojedynczą kartkę.

- Pani Bennett, otrzymaliśmy wezwanie od pełnomocników pani
męża z żądaniem pełnego rozliczenia po rozwodzie.
- Ale myśmy nigdy nie mówili o żadnym rozliczeniu - rzekła Ruth
z niedowierzaniem. - Nie było takiej umowy.
- To możliwe - rzekł główny wspólnik, patrząc w papiery. - Jed
nak tak się niefortunnie złożyło, że pani się zgodziła na rozwód na
128
podstawie cudzołóstwa, jakiego się pani dopuściła z Geraldem -sprawdził nazwisko - Prescottem w
czasie, kiedy pani mąż pracował w Londynie.

-To prawda, ale tak uzgodniliśmy tylko po to, by przyspieszyć
sprawę. Widzi pan, obydwoje chcieliśmy jak najszybciej dostać roz
wód.
-Pani Bennett, jestem pewien, że tak było. 'J
Na zawsze znienawidzi to nazwisko.

-Jednakże pan Bennett, dzięki temu, że przystała pani na jego
warunki, w tym powództwie stał się stroną niewinną.

- Ale to już nie ma znaczenia - rzekła Ruth - ponieważ dzisiaj rano otrzymałam od mojego
adwokata w Londynie potwierdzenie wyroku rozwodowego.
Wspólnik siedzący po prawicy Craddocka obrócił się i na nią spojrzał.
-Mogę zapytać, czy to z inspiracji pana Bennetta zleciła pani ad

wokatowi z Londynu prowadzenie sprawy rozwodowej?
Ach, to o to chodzi, pomyślała Ruth. Po prostu są rozdrażnieni, że się ich nie poradziłam.

- Tak - powiedziała stanowczo. - To była tylko kwestia wygody,
bo Max wtedy mieszkał w Londynie i nie chciał bez przerwy latać na
wyspę i z powrotem.
- Z pewnością okazało się to bardzo wygodne dla pana Bennetta rzekł
główny wspólnik. - Czy pani mąż kiedykolwiek rozmawiał z pa
nią na temat ugody finansowej?

- Nigdy - powiedziała Ruth jeszcze bardziej stanowczo. - On nie
miał pojęcia, jaką wartość przedstawia mój majątek.
- Mam wrażenie - odezwał się wspólnik siedzący z lewej strony
Craddocka - że pan Bennett aż za dobrze znał wartość pani majątku.
- Ale to niemożliwe - upierała się Ruth. - Widzi pan, ani razu nie
rozmawiałam z nim o moich finansach.
- Niemniej wystąpił wobec pani z roszczeniem i, jak się wydaje,
bardzo trafnie ocenił wartość majątku pani zmarłego męża.
- Zatem musicie mu panowie odmówić, gdyż nigdy nie wchodziło
to w zakres naszej umowy.
- Wierzę pani, ale niestety, ponieważ rozwód orzeczono z pani wi
ny, nie mamy podstaw do odrzucenia roszczenia.
- Jak to? - zapytała Ruth.
- Prawo rozwodowe na Jersey jest jednoznaczne - rzekł Craddock
129
9 Krotko mów k(c
- o czym byśmy panią chętnie poinformowali, gdyby się pani nas poradziła.


- Mianowicie? - spytała Ruth, nie zwracając uwagi na uszczypli
wy komentarz.
- Jeżeli według orzeczenia sądu jedna ze stron nie ponosi winy, to
tutejsze prawo stanowi, iż - niezależnie od płci -jest ona uprawniona
do jednej trzeciej części majątku drugiej strony.
Ruth zadrżała.
- Czy są jakieś wyjątki? - cicho zapytała.
- Tak - odparł Craddock.
Ruth spojrzała na niego z nadzieją.
-Prawo to nie ma zastosowania, jeżeli małżeństwo trwa krócej niż
trzy lata. Jednakże pani była mężatką przez trzy lata i osiem dni. Poprawił
okulary i dodał: - Odnoszę wrażenie, że pan Bennett nie tyl
ko dokładnie znał wartość pani majątku, ale również doskonale się
orientował w prawie obowiązującym na Jersey.

Trzy miesiące później, kiedy prawnicy obu stron uzgodnili wartość majątku Ruth Ethel Bennett,
Max Donald Bennett otrzymał czek na kwotę sześciu milionów dwustu siedemdziesięciu tysięcy
funtów tytułem pełnego i ostatecznego rozliczenia.

Ile razy Ruth wracała myślą do ostatnich trzech lat - a zdarzało się jej to często - dochodziła do
wniosku, że Max musiał z góry zaplanować wszystko do ostatniego szczegółu. Tak, jeszcze zanim
się zderzyli.
)<)<

Miłość od pierwszego wejrzenia
Andrew był spóźniony i gdyby nie godzina szczytu, złapałby taksówkę. Wszedł do zatłoczonego
paryskiego metra i lawirował wśród ciżby ludzkiej oblepiającej ruchome schody.

Nie wracał, jak inni pasażerowie, do domu. Na czwartej stacji wychynie z czeluści ziemi, by
zdążyć na spotkanie z Elym Bloomem, dyrektorem naczelnym banku Chase Manhattan w Paryżu.
Co prawda Andrew nigdy nie miał okazji poznać Blooma, ale tak jak jego koledzy z banku dobrze
wiedział, kim jest. On się z nikim nie umawiał na spotkanie bez ważnego powodu.

Od chwili, kiedy przed dwoma dniami zadzwoniła sekretarka Blooma, żeby ich umówić, Andrew
bez przerwy się głowił, co to za powód. Nasuwała się odpowiedź, że po prostu chodzi o przejście z
Credit Suisse do Chase - ale sprawa nie mogła być prosta, jeżeli w to zaangażowany był Bloom.
Czy zamierza wyjść z ofertą nie do odrzucenia? Czy spodziewa się, że Andrew wróci do Nowego
Jorku po niespełna dwóch latach w Paryżu? Tyle pytań kłębiło mu się w głowie. Wiedział, że
zastanawianie się nie ma sensu, bo na wszystko dostanie odpowiedź o szóstej. Zbiegłby schodami,
ale tłum był zbyt gęsty.

Andrew wiedział, że ma kilka atutów w ręku - od prawie dwóch lat kierował działem walut
obcych w Credit Suisse i wszyscy wiedzieli, że bije na głowę wszystkich swych rywali. Francuscy
bankierzy po prostu wzruszali ramionami, kiedy im mówiono o sukcesach Andrew, natomiast
amerykańscy rywale próbowali go nakłonić, żeby porzucił obecne stanowisko i przeszedł do nich.
Andrew był pewien, że cokolwiek by mu zaproponował Bloom, Credit Suisse nie będzie gorszy.
Wszystkich, którzy w ciągu ostatniego roku zwracali się do niego z ofertami, zbywał z tym samym
miłym, chłopięcym uśmiechem - ale wiedział, że teraz będzie inaczej. Na Blooma taki uśmiech nie
podziała.

Andrew nie chciał zmieniać banku, gdyż był całkiem zadowolony z pakietu warunków
finansowych, jakie mu zapewniał Credit Suisse -a jaki młody człowiek nie lubiłby pracować w
Paryżu? Ale ponieważ akurat teraz ustalano, jaką komu przyznać roczną premię, było mu na rękę,


że go zobaczą z Elym Bloomem w Amerykańskim Barze hotelu Georges V. Wieść o tym dotrze do
jego zwierzchników po kilku godzinach.

Kiedy znalazł się na peronie, panował tam taki tłok, że nie był pewien, czy uda mu się wsiąść do
pierwszego pociągu, który wjeżdżał na stację. Spojrzał na zegarek: trzydzieści siedem po piątej.
Miał jeszcze czas. Jednak w żadnym wypadku nie powinien się spóźnić na spotkanie z Bloomem,
więc wykorzystując każdą, nawet najmniejszą lukę zaczął się przeciskać przez tłum, aż znalazł się
z przodu, w dogodnej pozycji wyjściowej, by wsiąść do następnego pociągu. Nawet jeśli nie dojdą
do porozumienia z Bloomem, to i tak nie należy się spóźniać i robić złego wrażenia na facecie,
który będzie ważną postacią w świecie bankowym w nadchodzących latach.

Niecierpliwie czekał, kiedy następny pociąg wynurzy się z tunelu. Spojrzał przez tory na drugą
stronę i próbował się skupić na tym, o co może spytać go Bloom.
Jaka jest pańska obecna pensja?
Czy może pan zerwać umowę?
Czy jest pan zatrudniony w systemie premiowym?
Czy chce pan wrócić do Nowego Jorku?

Peron, z którego odjeżdżały pociągi w kierunku południowym, był równie zatłoczony jak ten, na
którym stał Andrew. Nagle jego uwagę zwróciła młoda kobieta, która spoglądała na zegarek.
Pewno też się spieszyła na spotkanie, na które nie wypadało się spóźnić.

Kiedy podniosła głowę, natychmiast zapomniał o Bloomie. Po prostu zapatrzył się w ciemne,
brązowe oczy dziewczyny. Nie zauważyła podziwiającego ją mężczyzny. Wysoka, o pięknej,
owalnej twarzy i oliwkowej cerze, nie potrzebującej makijażu, z czupryną krętych, czarnych
włosów, których nie zdołałby ułożyć żaden fryzjer. Jestem po niewłaściwej stronie torów,
powiedział sobie, i jest za późno, żeby coś na to poradzić.

Miała na sobie przewiązany paskiem w talii beżowy płaszcz przeciwdeszczowy, który uwydatniał
smukłą i zgrabną figurę, a jej nogi -na ile mógł dostrzec - dopełniały idealnej całości. Bardziej
ponętnej niż wszelkie oferty Blooma.
132

Ponownie spojrzała na zegarek, a potem podniosła głowę; nagle uświadomiła sobie, że on się jej
przygląda.

Uśmiechnął się. Ona się zarumieniła i opuściła głowę w momencie, gdy z dwu przeciwnych stron
nadjechały pociągi. Ludzie stojący za nim przepychali się do przodu, żeby wejść do wagonu.

Kiedy pociąg odjechał, tylko Andrew został na peronie. Wbił wzrok w pociąg po drugiej stronie i
patrzył, jak wolno przyspieszając, wytacza się ze stacji. Gdy zniknął w tunelu, Andrew znów się
uśmiechnął. Na przeciwległym peronie została tylko jedna osoba i tym razem odwzajemniła jego
uśmiech.

Możecie zapytać, skąd wiem, że to prawdziwa historia. Odpowiedź jest prosta. Wysłuchałem jej
na początku tego roku na przyjęciu z okazji dziesiątej rocznicy ślubu Andrew i Claire.
-..I
:?
Wzięty w dwa ognie

- Jest jedna sprawa, z którą nie zdołałem się uporać - przyznał Billy Gibson. - Ale nim o niej
opowiem, najpierw ci doleję.
Dwaj mężczyźni siedzieli od godziny w ciemnym kącie pubu Pod Godłem Króla Williama,
dyskutując o problemach kierowania komisariatem policji na granicy Północnej Irlandii i Republiki
Irlandzkiej. Billy Gibson miał wkrótce przejść na emeryturę po trzydziestu latach służby, przez
ostatnie sześć lat w charakterze komendanta przygranicznego posterunku. Jego następca, Jim
Hogan, został oddelegowany z Belfastu i mówiło się, że jeśli się wykaże dostatecznie twardą ręką,
czeka go awans na komendanta głównego.


Billy pociągnął solidny łyk piwa i usadowił się wygodniej, zanim rozpoczął swoją opowieść.

- Nikt nie zna całej prawdy o domu, który stoi na samej granicy,
ale jak przy wszystkich dobrych irlandzkich historiach, nieodmiennie
krąży o tym kilka rozmaitych półprawd. Muszę cię trochę wprowa
dzić w historię tego domu, nim przejdę do kłopotów, jakie mam z jego
obecnymi właścicielami. Trzeba tutaj wspomnieć o niejakim Patricku
O'Dowdzie, który pracował w dziale planowania Rady Miejskiej Bel
fastu.
- To gniazdo żmij nawet w najlepszych okresach - wtrącił przyszły
komendant.
-A ten nie należał do najlepszych - potwierdził odchodzący.
Pociągnął kolejny łyk guinnessa, a zaspokoiwszy pragnienie, pod
jął swoją opowieść:
-Nikt nigdy nie zdołał dojść, jak O'Dowd mógł w ogóle wydać
pozwolenie na budowę domu na samej granicy. Dopiero kiedy dom
już stał, ktoś w Dublinie, przy ustalaniu wymiaru podatkowego, ścią
gnął plany terenu z wydziału geodezyjnego i zwrócił władzom w Bel134


faście uwagę, że granica przebiega przez sam środek salonu. Rozmaite ciemne typy w miasteczku
twierdzą, że budowniczy po prostu źle odczytał plany, normalni ludzie zapewniają mnie jednak, że
doskonale wiedział, co robi. Z początku nikt się tym specjalnie nie przejmował, bo człowiek, dla
którego zbudowano dom, niejaki Bertie 0'Flynn, był bogobojnym wdowcem, który na mszę
uczęszczał do Najświętszej Marii Panny po południowej stronie granicy, a na swój kufelek guinnessa
Pod Ochotnika po północnej. Nie od rzeczy będzie tu może wspomnieć, że Bertie stronił w
ogóle od polityki.

Dublin i Belfast - ciągnął po chwili komendant - osiągnęły rzadki kompromis, ustalając, że
ponieważ front domu wychodzi na północ, Bertie będzie płacił podatki państwowe Koronie
Brytyjskiej, a ponieważ kuchnia i półakrowy ogród są na południu, podatki lokalne będzie płacił
gminie po drugiej stronie granicy. Przez całe lata nie powodowało to żadnych zgrzytów, dopóki
poczciwy stary Bertie nie rozstał się z tym światem, pozostawiając dom w spadku swemu synowi,
Eamonnowi. A Eamonn, krótko mówiąc, zawsze był, jest i będzie parszywą owcą.

Do szkoły posyłano go na północ, natomiast do kościoła uczęszczał na południu, ani jednym, ani
drugim nie wykazywał jednak większego zainteresowania. Prawdę mówiąc, w wieku jedenastu lat
jedyną rzeczą, jakiej nie wiedział o przemycie, było, jak się to słowo pisze. W wieku trzynastu lat
kupował na północy kartony papierosów, które wymieniał na południu na skrzynki guinnessa. W
wieku piętnastu lat zarabiał więcej niż dyrektor jego szkoły, a opuszczając szkołę, prowadził
dochodowy interes, importując spirytualia i wina z południa, a cannabis i prezerwatywy z północy.

Ilekroć do drzwi frontowych pukał kurator sądowy z północy, Eamonn chronił się w kuchni na
południu. Ilekroć na ścieżce ogrodowej ukazywali się funkcjonariusze południowej Gardy, Eamonn
znikał w jadalni i nie wychodził z niej, dopóki nie sprzykrzyło im się czekanie i nie odjechali.
Osobą, na którą spadało otwieranie drzwi, był oczywiście zawsze Bertie, czym się serdecznie gryzł
i co, jak podejrzewam, stanowiło przyczynę, dla której przedwcześnie wyzionął ducha, i

Dość że kiedy sześć lat temu zostałem tutaj komendantem, za punkt honoru postawiłem sobie
wsadzenie Eamonna O'Flynna za kratki. Ale cóż, kłopoty, z jakimi bez przerwy borykałem się na
granicy, no i codzienne obowiązki policyjne sprawiły, że jakoś nigdy się do tego dostatecznie nie
przyłożyłem. Prawdą jest, że zacząłem nawet po
135


trochu przymykać oczy, przynajmniej do momentu, kiedy O'Flynn spiknął się z Maggie Crann,
osławioną prostytutką z południa, która miała ambicje rozszerzenia swoich usług na północ. Dom z
czterema sypialniami, po dwie z każdej strony granicy, wydawał się ukoronowaniem jej marzeń,
nawet jeżeli od czasu do czasu jakiegoś półnagiego klienta trzeba było dla ochrony przed
aresztowaniem przerzucać na gwałt z jednej strony domu na drugą.

Kiedy się nasiliły kłopoty graniczne między południem a północą, uzgodniliśmy z moim
odpowiednikiem z południa, że odstawimy na razie sprawę "na boczny tor". Tak było do chwili,
gdy Eamonn otworzył po południowej stronie kasyno w nowo wybudowanej oranżerii, która nie
miała nigdy ujrzeć ani jednego kwiatka (pozwolenie na budowę załatwił w Dublinie), a kasę
ulokował po północnej w nowo wybudowanym garażu, który mógłby pomieścić flotę autobusów,
ale nigdy nie gościł choćby jednego pojazdu (pozwolenie na tę budowę załatwił w Belfaście).

- Czemu nie zgłosiliście sprzeciwów przeciw tym pozwoleniom? zapytał
Hogan.

- Zgłosiliśmy, a jakże, ale szybko się okazało, że Maggie ma klien
tów w obu wydziałach budowlanych - westchnął Billy. - Ostateczny
cios spadł jednak, kiedy na sprzedaż zostały wystawione tereny rolne
otaczające dom. Nikt inny się nimi nie interesował i OTlynn wylądo
wał jako właściciel sześćdziesięciu pięciu akrów, na których wystawia
straże. Pozostawia mu to aż nadto czasu, żeby przenieść wszystko, co
kolwiek mogłoby go obciążyć, z jednej strony posesji na drugą, nim
zdążymy podjechać do wejścia.
Kufle były puste. Ze słowami: "Moja kolejka" - młodszy z mężczyzn podszedł do baru i zamówił
nowe. Wracając, zanim jeszcze zdążył postawić kufle, rzucił następne pytanie:

- Dlaczego nie wystąpicie o nakaz rewizji? Przy tej liczbie paragra
fów, którą on łamie, moglibyście zamknąć interes lata temu.
- Zgoda - przyznał ustępujący komendant. - Tylko że ilekroć wy
stąpimy o nakaz, on jest pierwszą osobą, która się o tym dowiaduje.
W rezultacie, kiedy przyjeżdżamy na rewizję, wszystko, co zastajemy,
to szczęśliwą parę małżeńską, żyjącą sielsko na farmie.
- A co jeśli chodzi o twojego odpowiednika po południowej stronie?
Przecież współdziałanie z tobą powinno chyba leżeć w jego interesie?
- Tak by się wydawało, prawda? Ale przez ostatnie siedem lat
zmieniło się tam już pięciu komendantów, a żaden nie chce sobie za136
mykać drogi do awansu, każdy woli spokojnie żyć, nie wspominając już o ordynarnym
przekupstwie, dość że żaden nie był skłonny do współpracy. Obecnemu komendantowi pozostało
kilka miesięcy do przejścia w stan spoczynku i nie będzie stawiał pod znakiem zapytania wymiaru
swojej emerytury. Nie - podsumował Billy - z którejkolwiek strony na to spojrzeć, nie ulega
wątpliwości, że pokpiłem sprawę. A mogę cię zapewnić, że w przeciwieństwie do mojego
południowego odpowiednika, gotów byłbym nawet poświęcić swoją emeryturę, byleby raz na
zawsze uziemić Eamonna O'Flynna.

- No, zostało ci jeszcze półtora miesiąca, a po tym wszystkim, co
mi powiedziałeś, spadłby mi kamień z serca, gdyby się udało wyku
rzyć 0'Flynna z mojego terenu, nim obejmę komendanturę. Pomyślę,
może mi wpadnie do głowy coś, co rozwiąże nasz wspólny problem.
- Z góry się zgadzam na wszystko z wyjątkiem morderstwa. Cho
ciaż nie myśl, że i to mi nie przechodziło przez głowę.
Jim Hogan się roześmiał, popatrzył na zegarek.
-Muszę wracać do Belfastu - powiedział. - * ?

Ustępujący komendant kiwnął głową, wychylił resztkę guinnessa
i ruszył za towarzyszem na parking za pubem. Hogan bez słowa usadowił się za kierownicą swego
auta. Dopiero zapaliwszy silnik, odkręcił szybę i zapytał:
-Masz zamiar urządzić jakiś jubel na pożegnanie?


- Tak - odparł komendant. - W ostatnią sobotę przed odejściem.
Czemu pytasz?
- Bo uważam, że przyjęcia pożegnalne stanowią zawsze okazję do
wyrównania porachunków - odparł Jim Hogan i na tym poprzestał.
Komendant odprowadził go zaciekawionym wzrokiem, kiedy Hogan ruszył z parkingu, skręcił w
prawo i skierował się na północ ku Belfastowi.
Eamonna 0'Flynna zaskoczyło zaproszenie - nie spodziewał się znaleźć na liście gości komendanta
policji.

Maggie zlustrowała wytłaczany kartonik zapraszający ich na pożegnanie komendanta Gibsona w
hotelu Pod Herbem Królowej w Ballyroney.

- Przyjmiesz zaproszenie? - zapytała.
- Miałbym je przyjąć - odparł Eamonn - po tym, jak ten sukinsyn
stawał przez sześć lat na głowie, żeby mnie wpakować za kratki?
- Może chce na koniec zakopać topór wojenny - poddała Maggie.
137
- Na mój rozum, prędzej chce mi go wbić w plecy. A zresztą, wo
lałabyś pewnie umrzeć niż pokazać się tej całej bandzie.
- O, tutaj się grubo mylisz - odparła Maggie.
- A to dlaczego?
- Bo będę miała nielichą zabawę, patrząc na miny żon tych
wszystkich radnych, z którymi spałam. Nie wspominając już o poli
cjantach.
- Może się okazać, że to pułapka.
- Nie wyobrażam sobie, jak to możliwe - powiedziała Maggie skoro
mamy pewność, że nikt z południa nie będzie nas się czepiał,
a wszyscy z północy, którzy mogliby się czepiać, będą na przyjęciu.

- Nie przeszkodzi im to zrobić nalot podczas naszej nieobecności.
- Czeka ich nieliche rozczarowanie, kiedy się okaże, że wszyscy
pracownicy otrzymali wolny dzień, i znajdą tylko pusty dom pary
uczciwych, praworządnych obywateli.
Eamonn nie wyzbył się jednak swego sceptycyzmu i zgodził się towarzyszyć Maggie na
przyjęcie dopiero, gdy powróciła z Dublina z nową suknią, w której chciała się pokazać na
przyjęciu.

-Ale nie zostaniemy tam dłużej niż godzinę - zapowiedział. - To
moje ostatnie słowo w tej sprawie.
Przed wyjściem z domu w wieczór przyjęcia Eamonn sprawdził, czy wszystkie okna są dokładnie
zamknięte, a wszystkie drzwi zaryglowane, nim włączył system alarmowy. Objechał następnie
powoli całą posiadłość, zapowiadając strażnikom, żeby byli szczególnie czujni i alarmowali go
telefonem komórkowym, jeśli tylko zauważą cokolwiek podejrzanego. Cokolwiek, powtarzał.

Maggie, która poprawiała fryzurę przed lusterkiem w samochodzie, zwróciła mu uwagę, że jak
będzie dłużej marudził, to cała zabawa się skończy, nim dojadą.
Kiedy wkroczyli do sali balowej hotelu Pod Herbem Królowej, Billy Gibson zdawał się szczerze
uradowany ich widokiem, co jedynie wzmogło podejrzliwość Eamonna.
-Nie znacie jeszcze mojego następcy - powiedział ustępujący ko
mendant, przedstawiając im Jima Hogana. - Ale z pewnością wiecie,


jaką się cieszy renomą.

Eamonn aż za dobrze znał jego renomę i chciał niezwłocznie wracać do domu, ktoś jednak
wcisnął mu zaraz w rękę kufel guinnessa, a młody policjant poprosił Maggie do tańca.
138

Kiedy się oddaliła, Eamonn rozejrzał się, czy w sali jest ktoś znajomy. Zna aż za wielu z tych
ludzi, stwierdził i jął niecierpliwie wyglądać, aż minie godzina i będzie mógł wracać do domu.
Lecz wkrótce jego wzrok padł na Micka Burke'a, miejscowego kieszonkowca, który pełnił funkcje
barmana. Zaskoczyło Eamonna, że kogoś z kartoteką Micka wpuszczono w ogóle do hotelu. Ale
będzie miał przynajmniej z kim pogadać.

Kiedy orkiestra przestała grać, Maggie stanęła w kolejce do bufetu i napełniła talerze łososiem i
młodymi kartofelkami. Przyniosła jeden Eamonnowi, który od paru minut miał nieoczekiwanie
taką minę, jakby się dobrze bawił. Dobrawszy drugą porcję, zaczął wymieniać opowieści najpierw
z jednym, potem z drugim funkcjonariuszem Gardy z południa, którzy zdawali się chłonąć każde
jego słowo.

Kiedy jednak zegar w sali balowej zaczął wybijać jedenastą, Eamonn poderwał się niespokojnie
do wyjścia.

- Nawet Kopciuszek nie wyszedł przed północą - zaprotestowała
Maggie. - Zresztą byłoby szczytem niegrzeczności wychodzić w mo
mencie, gdy komendant przystępuje do wygłoszenia mowy pożegnal
nej.
- Przyjaciele - zaczął - a nie pomijam również paru adwersarzy. Uniósł
kieliszek w kierunku Eamonna, z zadowoleniem odnotowując,
że jest on ciągle na sali. - Staję tu dzisiaj przed wami z ciężkim sercem,
wiedząc, jak wiele pozostaję wam wszystkim dłużny. - Zawiesił głos. Podkreślam
to: wszystkim.

Powitały te słowa okrzyki i śmiechy, a Maggie z przyjemnością zauważyła, że Eamonn
przyłączył się do śmiechów.

-Pamiętam dobrze czasy, kiedy wstępowałem do policji. Było
wówczas naprawdę ciężko.

Rozległy się następne okrzyki i parę gwizdów młodszych słuchaczy. Hałasy ucichły, gdy
komendant podjął swoją przemowę, bo nikt nie chciał mu w końcu odmawiać okazji
powspominania trochę na własnym przyjęciu pożegnalnym.

Eamonn był wciąż wystarczająco trzeźwy, żeby zauważyć wchodzącego do sali młodego
policjanta z podekscytowaną twarzą. Podszedł on szybko do mównicy i chociaż nie czuł się
najwidoczniej w prawie przerywać komendantowi, poszeptawszy chwilę z panem Hoganem,
położył przed szefem na pulpicie kartkę.

Eamonn zaczął gorączkowo szukać po kieszeniach telefonu. Mógłby przysiąc, że miał go,
wchodząc do tej sali.
139

-Kiedy o północy oddam swoją odznakę policyjną... - ciągnął
Billy, zerkając na kartkę położoną na jego mowie. Urwał i poprawił
okulary, jakby usiłując w pełni oszacować przekazaną wiadomość.
Zmarszczył czoło, podniósł z powrotem wzrok na swoich gości. Muszę
was przeprosić, drodzy przyjaciele, ale na granicy doszło do in
cydentu, który wymaga mojej osobistej interwencji. Nie pozostaje mi
nic innego, jak opuścić was niezwłocznie. I proszę wszystkich wyż
szych szarżą podkomendnych, żeby się przyłączyli do mnie na ze
wnątrz. Mam nadzieję, że nasi goście będą się nadal bawić, i zapew


niam, że wrócimy, gdy tylko uda nam się uporać z tym drobnym
problemem.

Tylko jeden osobnik dobiegł do drzwi frontowych przed komendantem i wyjechał z parkingu,
nim Maggie się w ogóle zorientowała, że opuścił hotel. Mimo to auto komendanta, jadąc na
sygnale, zdołało go wyprzedzić jakieś dwie mile przed granicą.

- Mam go zatrzymać za przekroczenie szybkości? - spytał komen
danta kierowca.
- Nie widzę potrzeby - odrzekł Billy Gibson. - Co za sens miałoby
to całe przedstawienie, gdyby na scenie zabrakło głównego aktora?
Kiedy Eamonn zatrzymał auto na granicy swojej posesji, była ona opasana grubą biało-niebieską
taśmą, głoszącą: "NIEBEZPIECZEŃSTWO. NIE WCHODZIĆ".
Eamonn wyskoczył z auta i podbiegł do komendanta, który odbierał raport od swoich
podkomendnych.

- A, Eamonn, dobrze, że wróciłeś. Miałem właśnie do ciebie
dzwonić, na wypadek gdybyś jeszcze był w hotelu. Bo jakąś godzinę
temu zauważono na twoim terenie patrol Armii Republikańskiej.
- Jeśli chodzi o ścisłość, nie zostało to jednoznacznie potwierdzo
ne - wtrącił młody policjant, uważnie słuchający kogoś w telefonie. Dane
wywiadowcze z Ballyroney nie wykluczają, że mogła to być bo
jówka lojalistów.
- Tak czy inaczej, moim pierwszym obowiązkiem jest ochrona ży
cia i własności, więc wysłałem brygadę antyterrorystyczną, żeby się
upewnić, czy ty i Maggie możecie bezpiecznie wrócić do domu.
- Gówno prawda, komendancie Gibson, dobrze pan to wie - od
parł Eamonn. - Żądam, żebyście natychmiast opuścili mój teren,
a jak nie, to wydam moim ludziom rozkaz, żeby was usunęli siłą.
- To nie takie proste - oznajmił komendant. - Nasi ludzie rapor
towali przed chwilą, że się włamali do waszego domu. Mogę cię uspo140
koić, że nie zastali nikogo w środku, ale bardzo ich zaniepokoiły po* dejrzane paczki, które
znaleźli zarówno w oranżerii, jak w garażu. >t",

- Ależ to nic więcej jak...
- Nic więcej jak co? - spytał niewinnie komendant.
- Jak wasi ludzie ominęli moich strażników? - zainteresował się
Eamonn. - Mieli oni rozkaz przepędzić każdego, kto by próbował po
stawić krok na moim terenie.
- Sprawa miała się tak, Eamonn, że sami może o tym nie wiedząc,
strażnicy wyszli poza twój teren. Wobec tego, ze względu na grożące
niebezpieczeństwo, kazałem ich wszystkich zatrzymać. Dla ich wła
snego bezpieczeństwa, ma się rozumieć.
- Założę się, że wkroczył pan na mój teren bez nakazu rewizji.
- Nie potrzebuję nakazu - wyjaśnił komendant - jeśli mam pod
stawy do przypuszczenia, że czyjeś życie znajduje się w niebezpieczeń
stwie.
- Ale teraz, kiedy pan już wie, że niczyje życie nie znajduje się
w niebezpieczeństwie, a w ogóle nigdy się nie znajdowało, najwyższy
czas, żeby pan zszedł z mojego terenu i wracał na swoje przyjęcie.
- Niestety wyłonił się nowy problem, Eamonn. Właśnie odebra
liśmy telefon, tym razem od anonimowego informatora, z ostrzeże

niem, że podłożone zostały dwie bomby, jedna w garażu, druga
w oranżerii, i że zostaną one zdetonowane przed samą północą. Jak
tylko mnie poinformowano o tej groźbie, wiedziałem, że moim świę
tym obowiązkiem jest zajrzenie do przepisów i sprawdzenie, jakie po
stępowanie przewidują one w takiej sytuacji.

Tu komendant wydobył z wewnętrznej kieszeni pokaźną zieloną książeczkę, tak jakby ją tam
zawsze nosił.

- Zalewa pan - wybuchnął 0'Flynn. - Nie ma pan prawa.
- O, tego właśnie szukałem - przerwał mu komendant, przerzu
ciwszy kilka kartek.
Eamonn zobaczył akapit zakreślony czerwonym flamastrem.
-Przeczytam ci odnośny tekst, Eamonn, żebyś zrozumiał, przed
jakim stanąłem dylematem. "Jeżeli oficer powyżej rangi majora lub
głównego inspektora stwierdzi, że życie osób cywilnych może być za
grożone spodziewanym aktem terrorystycznym, i jeżeli ma do dyspo
zycji brygadę specjalną, musi przede wszystkim opróżnić teren ze
wszystkich osób postronnych, a uczyniwszy to, jeżeli uzna rzecz za
stosowną, może zarządzić dokonanie detonacji". Trudno o jaśniejsze
sformułowanie - podsumował komendant. - Więc czy mi powiesz, co
141

jest w tych paczkach, Eamonn? Bo jeśli nie, będę się musiał spodziewać najgorszego i postąpić
zgodnie z instrukcją.

- Jeśli pan w jakikolwiek sposób naruszy moją własność, komen
dancie Gibson, ostrzegam, że będę się procesował do upadłego i pusz
czę pana z torbami.
- Niepotrzebnie się denerwujesz, Eamonn. Mogę cię zapewnić, że
w przepisach policyjnych są dziesiątki stron poświęconych rekompen
satom dla niewinnie poszkodowanych. Poczuwalibyśmy się oczywiście
do obowiązku odbudowania twojego uroczego domu, cegła w cegłę,
zrekonstruowania dla Maggie oranżerii, którą mogłaby się chlubić na
prawo i lewo, a dla ciebie garażu, który by pomieścił wszystkie twoje
auta. Tylko że gdybyśmy byli zmuszeni wyłożyć takie sumy z pienię
dzy podatników, trzeba by było oczywiście zadbać o to, żeby dom
stanął po jednej albo po drugiej stronie granicy, tak by podobne incy
denty nie powtórzyły się nigdy w przyszłości.
- Nie ujdzie to panu na sucho - krzyknął Eamonn.
W tym momencie u boku komendanta pojawił się postawny mężczyzna, niosący aparat do
zdalnego odpalania.

- Pamiętasz oczywiście pana Hogana. Przedstawiłem was na przy
jęciu.
- Niech pan spróbuje choćby dotknąć tego palcem, Hogan, a bę
dzie się pan tłumaczył przed komisją dyscyplinarną do końca swojej
kariery. I może pan się raz na zawsze pożegnać z awansem na komen
danta głównego.
- Pan OTlynn utrafił w sedno, Jim - powiedział komendant, spo
glądając na zegarek - a ja nie chciałbym być w najmniejszej mierze
odpowiedzialny za zamknięcie ci drogi do awansu. Ale zostało jeszcze
siedem minut do przejęcia przez ciebie stanowiska komendanta, więc
widzę, że to moim smutnym obowiązkiem będzie wzięcie na siebie tej

ciężkiej odpowiedzialności.

W chwili, gdy komendant schylał się do aparatu detonującego, Eamonn skoczył mu do gardła.
Trzeba było trzech policjantów, by obezwładnić mężczyznę, wykrzykującego na cały głos plugawe
przekleństwa.

Komendant westchnął, popatrzył na zegarek, ujął uchwyt aparatu i powoli nacisnął.

Na mile wkoło rozległa się eksplozja, gdy dach garażu - czy też był to szkielet oranżerii? wznosił
się wysoko w powietrze. W krótką
142

chwilę zabudowania zostały zrównane z ziemią - pozostała po nich jedynie chmura dymu i pyłu
oraz kupa gruzu.

Gdy ucichło echo wybuchu, w oddali dały się słyszeć dzwony kościoła Najświętszej Marii Panny,
obwieszczające północ. Dla ustępującego komendanta policji oznaczało to koniec pamiętnego dnia.

- Wiesz co, Eamonn - powiedział - to było warte nawet postawienia pod znakiem zapytania mojej
emerytury.
Pamiętny weekend
Spotkałem Susie pierwszy raz sześć lat temu i kiedy zatelefonowała, pytając, czy chciałbym
umówić się z nią na drinka, chyba się nie zdziwiła, że początkowo zareagowałem dość chłodno. W
końcu nie zachowałem dobrych wspomnień z naszego ostatniego spotkania.

Zaproszono mnie wtedy do Keswicków na kolację i Kathy Ke-swick, jak każda troskliwa pani
domu, uznała, że jej obowiązkiem jest skojarzyć wciąż jeszcze wolnego kawalera po trzydziestce
ze swoją przyjaciółką do wzięcia.

Miałem to na uwadze i byłem rozczarowany, gdy się okazało, że umieściła mnie obok Ruby
Collier, żony konserwatywnego członka parlamentu, który siedział z lewej strony gospodyni na
drugim końcu stołu. Ledwie nas sobie przedstawiono, stwierdziła, że z pewnością czytałem ojej
mężu w gazetach. Potem oświadczyła, że nikt z jej przyjaciół nie rozumie, dlaczego mąż nie jest w
gabinecie rządowym. Nie czułem się zdolny do wyrażenia opinii na ten temat, bowiem nigdy
przedtem o nim nie słyszałem.

Z mojej drugiej strony widniała kartka z napisem "Susie", a kobieta o tym imieniu wyglądała tak,
że chciałoby się z nią być sam na sam przy dwuosobowym stoliku. Tylko ukradkowo spojrzałem na
długie jasne włosy, błękitne oczy, ujmujący uśmiech i smukłą figurę, ale bym się nie zdziwił,
gdybym się dowiedział, że jest modelką. W ciągu kilku minut pozbawiła mnie tej iluzji.

Przedstawiłem się i wyjaśniłem, że razem z panem domu studiowałem w Cambridge.

- A jak pani poznała Keswicków? - zapytałem.
- Pracowałyśmy z Kathy w tym samym dziale "Vogue'a" w No
wym Jorku.
144
Pamiętam, że byłem rozczarowany, iż mieszka w Ameryce. Ciekaw byłem, jak długo.

- Gdzie pani teraz pracuje?
- Nadal jestem w Nowym Jorku - odparła. - Właśnie zostałam re
daktorem "Art Quarterly".
- W zeszłym tygodniu odnowiłem subskrypcję - powiedziałem za
dowolony z siebie. Uśmiechnęła się, najwyraźniej zdziwiona, że w ogóle
słyszałem o tym piśmie.
- Jak długo będzie pani w Londynie? - zagadnąłem, zerknąwszy
na jej lewą rękę. Nie nosiła ani pierścionka zaręczynowego, ani ob
rączki.
- Tylko kilka dni. Przyleciałam na rocznicę ślubu moich rodziców

w zeszłym tygodniu i przed powrotem do Nowego Jorku chciałam zo
baczyć wystawę Luciana Freuda w Tatę Gallery. A czym pan się zaj
muje?

- Mam mały hotel przy Jermyn Street - odparłem.
Chętnie do końca wieczoru gawędziłbym z Susie nie tylko ze względu na moją pasję do sztuki,
ale matka od małego mnie uczyła, że choćby nie wiem jak mi się podobała osoba siedząca po
jednej stronie, powinienem być równie uprzejmy dla tej po drugiej.
Odwróciłem się do pani Collier, która zaatakowała mnie słowami:

-Czy czytał pan przemówienie, jakie mój mąż wygłosił wczoraj
w Izbie Gmin?

Wyznałem, ze nie, co okazało się błędem, gdyż przytoczyła całe słowo w słowo.

Kiedy skończyła swój monolog na temat projektu ustawy o urządzeniach komunalnych,
zrozumiałem, dlaczego jej mąż nie jest w rządzie. Nawet zanotowałem w pamięci, żeby go unikać,
kiedy przejdziemy do salonu na kawę.

-Bardzo mi zależy, żeby po kolacji poznać pani męża - powie
działem pani Collier, po czym z powrotem zwróciłem się do Susie.
Okazało się, że wpatruje się w kogoś po drugiej stronie stołu. Spojrza
łem tam i zobaczyłem mężczyznę, pogrążonego w rozmowie z siedzą
cą obok niego Amerykanką Mary Ellen Yarc i, zdawało się, nieświa
domego, że jest darzony uwagą.

Pamiętałem, że ma na imię Richard i że przybył z dziewczyną, która zajmowała miejsce na
drugim końcu stołu. Ona też, jak zauważyłem, patrzyła w jego kierunku. Muszę przyznać, że miał
twarz
145
10 Krotko mówiąc

o rzeźbionych rysach i gęste falujące włosy, jednym słowem wygląd, który sprawia, że mężczyźnie
nie jest potrzebny dyplom z fizyki kwantowej.
-No więc, co jest w tej chwili tematem numer jeden w Nowym
Jorku? - zapytałem, próbując od nowa zyskać uwagę Susie.
Obróciła się do mnie i uśmiechnęła.

-Lada chwila będziemy mieć nowego burmistrza - poinformowa
ła mnie - i może to będzie dla odmiany republikanin. Naprawdę, gło
sowałabym na każdego, kto mógłby coś zrobić z przestępczością. Je
den z kandydatów, nie pamiętam jego nazwiska, mówi ciągle o braku
tolerancji. Kimkolwiek jest, dostanie mój głos.

Susie prowadziła rozmowę żywo i ciekawie, ale jej spojrzenie często błądziło na drugą stronę
stołu. Gdyby Richard choć raz na nią popatrzył, pomyślałbym, że są kochankami.

Przy deserze pani Collier uwzięła się na rząd, podając powody, dlaczego każdego z jego
członków należałoby zastąpić - wiadomo kim. Kiedy dotarła do ministra rolnictwa, uznałem, że
dopełniłem obowiązku i znowu zwróciłem się do Susie, która udawała, że jest zajęta owocowym
puddingiem, podczas kiedy jej uwagę wciąż przykuwał Richard.

Nagle na nią spojrzał. Bez ostrzeżenia Susie schwyciła mnie za rękę i zaczęła z przejęciem
mówić o filmie Erika Rohmera, który widziała ostatnio w Nicei.

Niewielu mężczyzn miałoby coś przeciwko temu, by kobieta schwyciła ich za rękę, zwłaszcza
kobieta tak urodziwa jak Susie, ale z pewnością by woleli, żeby nie patrzyła jednocześnie na
innego mężczyznę.

Z chwilą gdy Richard podjął na nowo rozmowę z naszą gospodynią, Susie natychmiast wypuściła
moją dłoń i zatopiła widelec w pud-dingu.


Ulżyło mi, że nie muszę odbyć trzeciej rundy z panią Collier; Ka-thy wstała i zaproponowała,
żebyśmy przeszli do salonu. Oznaczało to, że niestety nie poznam szczegółów przygotowywanego
przez męża pani Collier wniosku ustawodawczego, zgłaszanego w Izbie przez posłów z ław nierząd
owych.

Przy kawie przedstawiono mnie Richardowi, który, jak się okazało, był bankierem z Nowego
Jorku. Nadal ignorował Susie, a może, co niepojęte, nie zauważał jej obecności. Podeszła do nas
dziewczyna, której imienia nie znałem, i szepnęła mu do ucha:
146

- Kochanie, nie powinniśmy wyjść stąd za późno. Pamiętaj, że ra
no lecimy do Paryża.
- Pamiętam, Rachel - odparł - ale nie chciałbym wychodzić
pierwszy.
Znowu osoba wychowana przez wymagającą matkę. Ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem
się i stanąłem twarzą w twarz z uśmiechniętą promiennie panią Collier.
-To mój mąż Reginald. Powiedziałam mu, jak bardzo pana cie
kawi jego projekt ustawy.
Upłynęło chyba dziesięć minut, choć zdały mi się wiecznością, kiedy Kathy przybyła mi na
odsiecz.

- Tony, czy byłbyś tak miły i odwiózł Susie do domu? Pada deszcz
i znalezienie taksówki o tak późnej porze nie będzie łatwe.
- Z przyjemnością - odparłem. - Dziękuję ci za tak czarujące to
warzystwo. Wszystko tutaj było fascynujące - powiedziałem, uśmie
chając się do pani Collier.
Żona członka parlamentu odpowiedziała uśmiechem. Matka byłaby ze mnie dumna.
W samochodzie Susie spytała, czy widziałem wystawę Freuda.

- Tak - odparłem. - Wydała mi się imponująca i zamierzam jesz
cze raz ją zobaczyć.
- Myślałam, żeby wpaść tam jutro przed południem - rzekła Susie
i dotknęła mojej ręki. - Może chciałbyś mi towarzyszyć?
Z chęcią się zgodziłem, a kiedy wysadziłem ją na Pimlico, uściskała mnie tak, jakby mówiła:
"Chciałabym poznać cię bliżej". Nie jestem ekspertem w wielu dziedzinach, ale uważam się za
światowy autorytet, jeżeli chodzi o uściski, gdyż doświadczyłem wszystkich rodzajów - od
lekkiego przytulenia do niedźwiedziego uścisku. Mogę odczytać każdy komunikat, od: "Nie mogę
się doczekać, żeby cię rozebrać" po: "Spływaj!".

Nazajutrz przybyłem do Tatę wcześnie, bo przewidywałem, że będzie długa kolejka i chciałem
kupić bilety przed przyjściem Susie. Czekałem na schodach tylko kilka minut, kiedy się pojawiła.
Miała na sobie krótką żółtą sukienkę, która podkreślała jej smukłą figurę, a kiedy wstępowała po
schodach, mężczyźni śledzili jej chód. W chwili gdy mnie zobaczyła, puściła się biegiem i
przywitała mnie długim uściskiem. Takim, który mówił: "Czuję, że już znam cię lepiej".

Za drugim razem wystawa nawet bardziej mi się podobała, również dzięki Susie, która znała
dzieło Luciana Freuda i zapoznała mnie
147

z różnymi fazami jego twórczości. Kiedy dotarliśmy do ostatniego obrazu wystawy zatytułowanego
"Tłusta kobieta w oknie", zdobyłem się na mało błyskotliwą uwagę.

- Jedno jest pewne - powiedziałem. - Ty nigdy tak nie będziesz
wyglądała.
- Och, nie byłabym taka pewna - odrzekła. - Ale gdyby tak się
stało, nigdy bym nie pozwoliła, żebyś się dowiedział. - Wzięła mnie za

rękę. - Czy masz czas, żeby zjeść lunch?

- Jasne, ale nic nie zarezerwowałem.
- Ja to zrobiłam - powiedziała Susie z uśmiechem. - Tatę Gallery
ma świetną restaurację. Zamówiłam dwuosobowy stolik na wszelki
wypadek... - Znowu się uśmiechnęła.
Nie pamiętam wiele z tego lunchu oprócz tego, że kiedy kelner przyniósł rachunek, byliśmy
ostatnimi gośćmi w restauracji.

-Gdybyś teraz miała na coś ochotę - uciekłem się do mojej wypró
bowanej kwestii, której nieraz używałem na przynętę - co by to było?
Susie przez jakiś czas milczała, nim się zdobyła na odpowiedź.

- Wybrałabym się do Paryża, spędziła z tobą weekend i zwiedziła
wystawę "Wczesna twórczość Picassa", którą pokazują teraz w mu
zeum d'Orsay. A ty?
- Wybrałbym się do Paryża, spędził weekend z tobą i zwiedził wy
stawę "Wczesna twórczość Picassa", którą...
Wybuchnęła śmiechem i wzięła mnie za rękę.
-Zróbmy to - powiedziała.
Stawiłem się na dworcu Waterloo dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu. Zarezerwowałem
już apartament w moim ulubionym hotelu i stolik w restauracji, która się chlubi tym, że nie
widnieje w przewodnikach dla turystów. Kupiłem dwa bilety pierwszej klasy i stanąłem pod
zegarem, jak się umówiliśmy. Susie spóźniła się tylko dwie minuty i powitała mnie uściskiem,
który stanowił krok naprzód ku "Nie mogę się doczekać, żeby cię rozebrać".

Trzymała mnie za rękę, kiedy mknęliśmy przez angielskie wsie. Gdy znaleźliśmy się we Francji zawsze
się złoszczę, gdy pociągi przyspieszają po francuskiej stronie - pochyliłem się i pierwszy
raz ją pocałowałem.

Gawędziła o swej pracy w Nowym Jorku, o wystawach, które koniecznie trzeba zobaczyć, i dała
mi przedsmak tego, czego mogłem oczekiwać po wystawie Picassa.
-Ołówkowy portret ojca, siedzącego na krześle, który narysował,
148

mając zaledwie szesnaście lat, zwiastuje wszystko to, co miato być potem.

Mówiła dalej o Picassie i jego twórczości z pasją, jakiej nigdy się nie zaczerpnie z kart książek na
ten temat. Kiedy pociąg wjechał na Gare du Nord, schwyciłem obie walizki i wyskoczyłem z
pociągu, żeby ustawić się na początku kolejki do taksówek.

Podczas jazdy Susie wyglądała przez okno samochodu, niczym uczennica, która pierwszy raz w
życiu wyjechała za granicę. Pamiętam, że pomyślałem sobie, jakie to dziwne u kogoś, kto dużo
podróżuje.

Gdy taksówka zajechała pod Hotel du Coeur, powiedziałem Susie, że sam chciałbym mieć taki komfortowy,
ale bezpretensjonalny i z obsługą na poziomie rzadko spotykanym u Anglosasów.

- A właściciel, Albert - dodałem - to prawdziwy skarb.
- Nie mogę się doczekać, żeby go poznać - powiedziała, gdy tak
sówka zahamowała przed głównym wejściem.
Na stopniach stał Albert, żeby nas przywitać. Wiedziałem, że będzie czekać, tak jak ja bym
czekał na niego, gdyby przybył z piękną kobietą na weekend do Londynu.
-Panie Romanelli, zarezerwowaliśmy panu ten pokój, co zawsze powiedział
z taką miną, jakby chciał do mnie mrugnąć.
Susie postąpiła krok do przodu i, patrząc na Alberta, zapytała:

- A gdzie będzie mój pokój?
- Myślę, że w sąsiednim pokoju będzie pani wygodnie - odparł
Albert jakby nigdy nic.

- To bardzo miłe, Albercie - rzekła Susie - ale ja wolałabym po
kój na innym piętrze.
Tym razem Albert dał się zaskoczyć, chociaż prędko ochłonął, zażądał księgi rezerwacji i
przestudiował wpisy.

- Widzę - powiedział - że mamy wolny pokój z widokiem na
park, na piętrze poniżej pokoju pana Romanellego. - Strzelił palcami
i podał dwa klucze chłopcu na posyłki, który kręcił się w pobliżu.
- Pokój pięćset siedemdziesiąty czwarty dla madame i apartament
napoleoński dla monsieur.
Chłopiec otworzył windę i gdy weszliśmy do środka, nacisnął guzik piąty i szósty. Kiedy drzwi
rozsunęły się na piątym piętrze, Susie zapytała z uśmiechem:
-Spotkamy się w foyer tuż przed ósmą?

Skinąłem głową, bo moja matka nigdy mi nie mówiła, jak należy postąpić w takiej sytuacji.
149

Rozpakowałem walizkę, wziąłem prysznic i opadłem na niepotrzebnie podwójne łóżko.
Włączyłem telewizor i zacząłem oglądać czarno-biały film francuski. Akcja tak mnie wciągnęła, że
nie byłem ubrany jeszcze za dziesięć ósma, kiedy właśnie miałem się dowiedzieć, kto utopił
kobietę w kąpieli.

Zakląłem, prędko narzuciłem na siebie jakieś ciuchy, nie sprawdzając nawet w lustrze swojego
wyglądu, i wypadłem z pokoju, zastanawiając się, kto jest mordercą. Wskoczyłem do windy i
znowu zakląłem, gdy na parterze rozsunęły się drzwi, ponieważ w foyer stała Susie i czekała na
mnie.

Muszę przyznać, że w długiej czarnej sukni z szykownym rozcięciem z boku, odsłaniającym przy
każdym kroku udo, wyglądała tak, że niemal miałem ochotę jej przebaczyć.

W taksówce, która wiozła nas do restauracji, Susie zadała sobie trud, aby mi powiedzieć, jak miły
jest jej pokój i jaki troskliwy personel.

Przy kolacji - muszę przyznać, że potrawy były rewelacyjne - gawędziła o swojej pracy w
Nowym Jorku i zastanawiała się, czy kiedyś wróci do Londynu. Udawałem zainteresowanie.

Kiedy zapłaciłem rachunek, wzięła mnie pod rękę i zaproponowała, że skoro wieczór jest taki
piękny, a ona tyle zjadła, to może przespacerujemy się do hotelu. Ścisnęła mi rękę i zacząłem już
myśleć, że może...

Przez całą drogę powrotną do hotelu nie wypuściła mojej ręki. Kiedy weszliśmy do hallu,
chłopiec na posyłki podbiegł do windy i otworzył nam drzwi.

- Które piętro? - zapytał.
- Piąte - rzekła Susie stanowczo.
- Szóste - powiedziałem z ociąganiem.
Susie obróciła się i pocałowała mnie w policzek w chwili, gdy rozsunęły się drzwi.
-To był pamiętny dzień - rzuciła i wymknęła się.
Dla mnie też, chciałem powiedzieć, ale zmilczałem. Znalazłszy się w swoim pokoju, leżałem nie
śpiąc, i próbowałem rozgryźć całą sprawę. Zrozumiałem, że muszę być pionkiem w jakiejś
większej grze; ale czy to goniec, czy skoczek ostatecznie wyeliminuje mnie z szachownicy?

Nie pamiętam, kiedy w końcu zasnąłem, ale gdy się zbudziłem parę minut przed szóstą,
wyskoczyłem z łóżka i ucieszyłem się na widok "Le Figaro", które mi już wsunięto pod drzwi.
Pochłonąłem gazetę od pierwszej do ostatniej strony, dowiadując się wszystkiego o naj150


nowszych francuskich skandalach - ale nie erotycznych, dodam -a potem odrzuciłem ją i wziąłem
prysznic.


Zszedłem na dół około ósmej i zobaczyłem Susie, która siedziała w kącie sali śniadaniowej i
popijała sok pomarańczowy. Była ubrana zabójczo i choć nie ja byłem upatrzoną ofiarą, jeszcze
bardziej się zawziąłem, żeby odkryć, kto nią jest.

Zająłem miejsce naprzeciw niej i ponieważ żadne z nas nic nie mówiło, inni goście
przypuszczalnie wzięli nas za długoletnie małżeństwo.

- Mam nadzieję, że dobrze spałaś - w końcu wydusiłem.
- Tak, dziękuję Tony - odparła. - A ty? - niewinnie spytała.
Miałem na końcu języka sto odpowiedzi, których chętnie bym jej
udzielił, ale wtedy nigdy bym nie dociekł prawdy.
-O której godzinie chcesz odwiedzić wystawę? - zapytałem.
- O dziesiątej - powiedziała zdecydowanie, a potem dodała: - Je
żeli ci to odpowiada.
- Owszem - odparłem i spojrzałem na zegarek. - Zamówię tak
sówkę na wpół do dziesiątej.
- Będę czekać w foyer - oznajmiła. Nasza konwersacja jako żywo
przypominała rozmowę starego małżeństwa.
Po śniadaniu wróciłem do pokoju, spakowałem się i zadzwoniłem do Alberta, żeby mu oznajmić,
że raczej nie zostanę na następną noc.

- Przykro mi to słyszeć - rzekł. - Mam tylko nadzieję, że to nie...
- Nie, Albercie, to nie twoja wina, o tym mogę cię zapewnić. Jeżeli
się dowiem, kto jest winowajcą, dam ci znać. Przy okazji, zamów mi
taksówkę na wpół do dziesiątej, chcę pojechać do Musee d'Orsay.
- Dobrze, Tony.
Nie będę was nudził przytaczaniem błahej rozmowy, która się toczyła w taksówce w drodze z
hotelu do muzeum, ponieważ tylko autor o większym od mojego talencie byłby w stanie utrzymać
waszą uwagę. Jednakże byłoby z mojej strony niewdzięcznością, gdybym nie przyznał, że rysunki
Picassa warte były całej wyprawy. Wypada też dodać, że komentarze Susie sprawiły, iż
towarzyszył nam niewielki orszak słuchaczy.

-Ołówek - mówiła - jest najokrutniejszym narzędziem artysty,
gdyż nie pozostawia nic przypadkowi.

Przystanęła przed rysunkiem Picassa, przedstawiającym jego ojca siedzącego na krześle.
Wrosłem w ziemię jak zahipnotyzowany i przez dłuższy czas nie mogłem ruszyć się z miejsca.
-Godne uwagi jest to - ciągnęła Susie - że Picasso rysował por151


tret w wieku szesnastu lat; zatem już wtedy było jasne, iż znudzi go tradycyjna nauka na długo
przed ukończeniem szkoły sztuk pięknych. Kiedy jego ojciec pierwszy raz zobaczył rysunek, a sam
był artystą, on... - Susie nie skończyła zdania. Za to raptem schwyciła moją rękę i, patrząc mi w
oczy, rzekła: - Tony, jak dobrze być z tobą.
Pochyliła się do przodu, jakby chciała mnie pocałować.

Miałem już spytać, co się u diabła dzieje, kiedy dostrzegłem go kątem oka.

- Szach! - powiedziałem.
- Co masz na myśli? - zapytała.
- Skoczek dal susa przez szachownicę - albo, ściślej mówiąc, ka
nał La Manche - i mam wrażenie, że włączy się do gry.
- O czym ty mówisz, Tony?
- Myślę, że dobrze wiesz, o czym mówię - odparłem.
- Co za przypadek - dobiegł glos zza pleców Susie.
Susie odwróciła się do tyłu i doskonale udała zaskoczenie na widok Richarda.
- Co za przypadek - powtórzyłem.

- Czy to nie cudowna wystawa? - spytała Susie, ignorując moją
sarkastyczną uwagę.
- Tak, wspaniała - zgodziła się Rachel, która niewątpliwie nie by
ła poinformowana, że tak jak ja pełni rolę pionka w tej szczególnej
grze i że wkrótce zostanie pobita przez królową.
- Cóż, skoro wszyscy się spotkaliśmy, wybierzmy się razem na
lunch - zaproponował Richard.
- Obawiam się, że mamy już inne plany - rzekła Susie, biorąc
mnie za rękę.
- Och, nic takiego, kochanie, czego nie można by zmienić - powie
działem, mając zamiar pozostać trochę dłużej na szachownicy.
- Ale przecież tak nagle nie znajdziemy miejsca w żadnej przyzwoi
tej restauracji - upierała się Susie.
- Z tym nie będzie kłopotu - zapewniłem ją z uśmiechem. - Znam
małe bistro, gdzie nas chętnie przyjmą.
Susie zrobiła kwaśną minę, że nie dałem się zaszachować, i nie odzywała się do mnie, gdy
wszyscy wyszliśmy z muzeum i powędrowaliśmy lewym brzegiem Sekwany. Wdałem się w
pogawędkę z Rachel. W końcu, pomyślałem, pionki powinny się trzymać razem.

Jacąues wzniósł w górę ramiona w geście galijskiej rozpaczy, gdy zobaczył mnie w drzwiach.
152

- Ile osób, monsieur Tony? - spytał z westchnieniem rezygnacji.
- Cztery - odparłem z uśmiechem.
To był jedyny posiłek w czasie tego weekendu, który sprawił mi prawdziwą przyjemność. Przez
większość czasu rozmawiałem z Ra-chel, która była miłą dziewczyną, ale nie miała klasy Susie.
Nie pojmowała, co się dzieje po drugiej stronie szachownicy, gdzie czarna królowa szykowała się
do wzięcia białego skoczka. Przyjemnie było obserwować tę kobietę w natarciu.

Podczas gdy Rachel do mnie mówiła, usiłowałem złowić uchem rozmowę, która toczyła się po
drugiej stronie stołu, ale chwytałem tylko strzępy.

- Kiedy będziesz z powrotem w Nowym Jorku...
- Tak, planowałam ten wypad do Paryża tydzień temu...
- Och, w Genewie będziesz sam...
- Tak, dobrze się bawiłam na przyjęciu u Keswicków...
- Spotkałam Tony'ego w Paryżu. Tak, jeszcze jeden przypadek.
Prawie go nie znam...
To prawda, pomyślałem. W gruncie rzeczy występ Susie tak mnie ubawił, że nie miałem nic
przeciwko zapłaceniu rachunku.
Pożegnaliśmy się z tamtymi i wracaliśmy z Susie brzegiem Sekwa-ny, lecz nie trzymaliśmy się
za ręce. Odczekałem, dopóki nie byłem pewny, że Richard i Rachel odeszli dostatecznie daleko, po
czym zatrzymałem się i spojrzałem Susie w twarz. Muszę jej oddać sprawiedliwość: miała
skruszoną minę. Spodziewała się, że ją zbesztam.

-Zapytałem cię wczoraj, też po lunchu, o twoje najgorętsze życze
nie. Jaka byłaby dziś twoja odpowiedź?
Po raz pierwszy od dwóch dni Susie miała niepewną minę.

- Bądź pewna - dodałem, zaglądając w jej błękitne oczy - że co
kolwiek powiesz, nie zdziwię się ani nie obrażę.
- Chciałabym wrócić do hotelu, spakować się i pojechać na lotnisko.
- Więc zróbmy tak - powiedziałem i wyszedłem na ulicę, żeby za
trzymać taksówkę.

Susie milczała w drodze do hotelu i gdy przyjechaliśmy, pospieszyła na górę, a ja uregulowałem
rachunek i poprosiłem, żeby zniesiono mój bagaż, już spakowany.

Nawet wtedy, muszę przyznać, gdy wyłoniła się z windy i uśmiechnęła, niemal żałowałem, że nie
mam na imię Richard.

Ku zdziwieniu Susie towarzyszyłem jej na lotnisko Charlesa de Gaulle'a; wyjaśniłem, że polecę
do Londynu pierwszym dostępnym
153

samolotem. Pożegnaliśmy się pod tablicą odlotów uściskiem, który mówił: "Może jeszcze się
spotkamy, ale już bez uścisków".

Pomachałem jej i odszedłem, ale nie mogłem się powstrzymać i obejrzałem się, by zobaczyć,
dokąd zmierza.

Stanęła w kolejce do stanowiska Swissair. Uśmiechnąłem się i skierowałem w stronę tablicy z
napisem: British Airways.
Minęło sześć lat od tego weekendu w Paryżu i w tym czasie ani razu nie natknąłem się na Susie,
chociaż niekiedy wymieniano jej imię podczas rozmów na przyjęciach.

Dowiedziałem się, że została redaktorką "Art Nouveau" i poślubiła Anglika imieniem łan,
zajmującego się organizowaniem imprez sportowych. Na pocieszenie, ktoś powiedział, po
zerwanym romansie z pewnym amerykańskim bankierem.

Dwa lata później usłyszałem, że urodziła syna, a potem córkę, ale nikt nie znał ich imion. I
wreszcie, mniej więcej rok temu, przeczytałem w jakiejś rubryce towarzyskiej ojej rozwodzie.

I potem, ni stąd, ni zowąd, Susie nagle zatelefonowała i zaproponowała, żebyśmy się zobaczyli.
Kiedy wybrała miejsce spotkania, wiedziałem, że nie straciła tupetu. Usłyszałem, że mówię "tak" i
zadałem sobie pytanie, czyją poznam.

Obserwując, jak wstępuje po stopniach Tatę Gallery, uświadomiłem sobie, że nie pamiętałem
tylko, jaka jest piękna. I była jeszcze bardziej czarująca niż przedtem.

Przebywaliśmy w galerii tylko kilka minut i to wystarczyło, żebym sobie przypomniał, z jaką
przyjemnością się słuchało, kiedy mówiła na wybrany temat. Dopiero niedawno uznałem, że
Warhol i Lichten-stein są czymś więcej niż rysownikami, a Davida Hirsta nigdy nie podziwiałem,
ale wychodziłem z wystawy z respektem dla jego dzieła.

Chyba nie powinienem być zaskoczony, że Susie zarezerwowała dwuosobowy stolik w
restauracji Tatę Gallery i że ani razu nie wspomniała naszego weekendu w Paryżu, póki, przy
kawie, nie spytała:

- Gdybyś mógł spełnić swoje najgorętsze życzenie, co by to było?
- Spędzić z tobą weekend w Paryżu - odparłem ze śmiechem.
- Więc zróbmy to - powiedziała. - W Centre Pompidou jest wy
stawa Hockneya, która zebrała entuzjastyczne recenzje, a ja znam wy
godny, lecz bezpretensjonalny hotel, w którym nie byłam wiele lat, nie
154
mówiąc o restauracji, która się tym szczyci, że nie wymienia jej żaden przewodnik dla turystów.
Zawsze uważałem, iż jest niegodne mężczyzny mówić o kobiecie jako o zdobyczy, ale muszę
wyznać, że kiedy w poniedziałek rano patrzyłem, jak Susie znika w wyjściu na lotnisko, by wsiąść
do samolotu odlatującego do Nowego Jorku, pomyślałem sobie, że warto było czekać te wszystkie
lata.
Nigdy więcej się do mnie nie odezwała.
.'1

Coś za nic
Jake zaczął powoli wykręcać numer matki, jak to czynił co dzień


0 szóstej wieczorem od dnia, kiedy umarł ojciec. Usadowił się wygod
niej, wiedząc, że przez następny kwadrans będzie musiał wysłuchiwać
relacji o wszystkim, co matka tego dnia robiła.

Prowadziła tak stateczne, uregulowane życie, że rzadko miała coś ciekawego do opowiedzenia. A
już szczególnie w sobotę. Rano piła zawsze kawę ze swoją najstarszą przyjaciółką, Molly Schultz,
a spotkania te przeciągały się niekiedy do lunchu. W poniedziałki, środy
1 piątki grywała w brydża z państwem Zacchari, którzy mieszkali po
przeciwnej stronie ulicy. We wtorki i czwartki odwiedzała swoją sio
strę Nancy, co przynajmniej dawało jej temat do wyżalania się, kiedy
dzwonił wieczorem.

W soboty odpoczywała po pracowitym tygodniu. Jedyną męczącą czynnością tego dnia było
nabycie po lunchu potężnego niedzielnego wydania "Timesa" - owa uświęcona nowojorska
tradycja stwarzała jej okazję do poinformowania syna, które pozycje powinien przeczytać
następnego dnia.

Dla Jake'a ta zwyczajowa wieczorna rozmowa ograniczała się do kilku stosownych pytań,
zależnych od dnia. W poniedziałek, środę, piątek: jak jej poszedł brydż? Ile wygrała, względnie
przegrała? We wtorek, czwartek: jak się ma ciocia Nancy? Naprawdę? Aż tak źle? W sobotę: jest w
"Timesie" coś interesującego, na co powinien jutro zwrócić uwagę?

Co baczniejsi czytelnicy zauważą, że tydzień ma przecież siedem dni, i będą chcieli wiedzieć, co
matka Jake'a robi w niedzielę. Otóż przychodzi do syna i synowej na lunch, nie ma więc potrzeby
dzwonić do niej wieczorem.
156

Jake wykręcił ostatnią cyfrę numeru matki i czekał, aż odbierze telefon. Nastawił się już na
wysłuchanie, czego ma szukać w niedzielnym wydaniu "New York Timesa". Potrzeba było zwykle
dwóch, trzech dzwonków, nim podniosła słuchawkę, czas, jakiego wymagało od niej przejście z
fotela koło okna do aparatu po drugiej stronie pokoju. Kiedy telefon zadzwonił cztery, pięć, sześć,
siedem razy, Jake zaczął się zastanawiać, czy może jej nie być w domu. Niemożliwe! Nigdy nie
wychodziła po szóstej, ani zimą, ani latem. Prowadziła życie tak zdyscyplinowane, że wywołałoby
uśmiech uznania na wargi kaprala musztrującego rekrutów.

W końcu usłyszał w słuchawce trzask i już miał powiedzieć: "Cześć, mamo!" - gdy dobiegł go
głos, który jawnie nie należał do matki, a co więcej, znajdował się w trakcie jakiegoś wywodu.
Pomyślał, że włączył się omyłkowo w czyjąś rozmowę, i chciał odłożyć słuchawkę, gdy dobiegły
go słowa:

- To twoja dola. Sto tysięcy dolców. Musisz się tylko zgłosić po
odbiór. Czekają na ciebie u Billy'ego.
- A gdzie ten Billy? - zapytał drugi głos.
- Na rogu Oak i Randall Street. Spodziewają się ciebie koło siód
mej.
Jake wstrzymał dech, żeby się nie zdradzić, gdy sięgał po bloczek przy telefonie i zapisywał:
"Oak i Randall".

- Skąd będą wiedzieć, że koperta jest dla mnie? - zapytał drugi
głos.
- Poprosisz o "New York Timesa" i zapłacisz banknotem studolarowym.
Facet wyda ci dwadzieścia pięć centów, tak jakbyś dał dolara.
W ten sposób, gdyby w sklepie był ktoś obcy, nie będzie nic podejrze
wał. Nie otwieraj koperty, dopóki się nie znajdziesz w bezpiecznym
miejscu. W Nowym Jorku jest od groma ludzi, którzy by chętnie po
łożyli łapę na stu patykach. I bez względu na wszystko, nie kontaktuj
się ze mną więcej. Jeśli to zrobisz, nie taka dola poleci ci następnym

razem.

Rozmowa się urwała.

Jake odłożył słuchawkę, zapominając zupełnie, że miał dzwonić do matki.

Siedział zastanawiając się, co robić. Jeśli w ogóle coś. Jego żona Ellen zabrała dzieciaki do kina,
jak często w soboty, i nie należało się ich spodziewać wcześniej niż koło dziewiątej. Zostawiła mu
kolację
157

w kuchence mikrofalowej, wraz z notatką, ile minut ma ją gotować. Zawsze dodawał do jej
instrukcji minutę.

Niewiele myśląc, sięgnął po książkę telefoniczną i zaczął przerzucać stronice, aż trafił na B. Bi,
Bil, Billy. Jest! 1127 Oak Street. Odłożył książkę, pomaszerował do swojej pracowni i jął na półce
za biurkiem szukać atlasu Nowego Jorku. Znalazł go wciśnięty między "Pamiętnik Elisabeth
Schwarzkopf', a "Jak po czterdziestce zrzucić dwadzieścia funtów".

Sięgnął do indeksu i szybko znalazł Oak Street. Sprawdził namiary i wkrótce wodził palcem po
kwadracie między odpowiednimi przekątnymi. Ocenił, że gdyby zdecydował się pojechać, dotarcie
na West Side zajęłoby mu jakieś pół godziny. Popatrzył na zegarek. Była 6.14. Co mu przychodzi
do głowy? Nie zamierza przecież tam jechać. A zresztą, nie ma stu dolarów.

Wyciągnął portfel z kieszeni na piersi i przeliczył wolno: 37 dolarów. Poszedł do kuchni zajrzeć
do pudełka Ellen z pieniędzmi na drobne wydatki. Było zamknięte, a nie pamiętał, gdzie chowa ona
klucz. Wyjął śrubokręt z szuflady koło kuchenki i wyważył wieczko: następne 22 dolary.
Spacerował chwilę po kuchni, zastanawiając się, co dalej. Potem poszedł do sypialni i przeszukał
kieszenie wszystkich swoich marynarek i spodni. Jeszcze dolar 75 centów drobniakami. Z sypialni
przeszedł do pokoju córki. Na toaletce stała jej skarbonka w kształcie komiksowego pieska
Snoopy. Podszedł do łóżka, obrócił skarbonkę do góry dnem i wytrząsnął na kołdrę wszystkie
monety: następne 6,75.

Usiadł na łóżku, starając się gorączkowo zebrać myśli, aż przypomniał mu się banknot
pięćdziesięciodolarowy, który zawsze trzymał na wszelki wypadek w prawie jazdy. Podliczył
zdobyczną sumę: 117,50.

Sprawdził godzinę: 6.23. Pojedzie, zobaczy. Nic więcej, obiecał sobie.

Wyciągnął z szafy w hallu stary płaszcz i wysunął się na klatkę schodową, po czym starannie
sprawdził, czy wszystkie trzy zamki są zamknięte. Nacisnął guzik windy, ale nic nie nastąpiło.
Znowu zepsuta, stwierdził, i puścił się biegiem po schodach. Po drugiej stronie ulicy mieścił się
bar, do którego często zaglądał, kiedy Ellen zabierała dzieci do kina.
Barman powitał go uśmiechem.

- To, co zwykle, Jake? - zapytał, zdziwiony trochę, że go widzi w ciężkim płaszczu, skoro musiał
przejść tylko na drugą stronę ulicy.
158
- Nie, dziękuję - powiedział Jake, starając się nadać głosowi swo
bodne brzmienie. - Chciałem tylko zapytać, czy nie masz przypad
kiem banknotu studolarowego.
- Nie przypuszczam - odparł barman. Jął przerzucać plik bankno
tów, po czym obrócił się do Jake'a ze słowami: - Masz szczęście. Jest
jeden.
Jake wręczył mu pięćdziesiątkę, dwudziestkę, dwie dziesiątki i dziesięć dolarówek, a w zamian
otrzymał studolarówkę. Złożywszy banknot starannie na czworo, włożył go do portfela, który
wsunął z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym wyszedł z baru.


Minął dwie przecznice, nim dotarł do przystanku autobusowego. Może się spóźni i sprawa siłą
rzeczy weźmie w łeb, pomyślał. Do krawężnika podjechał autobus. Jake wspiął się po schodkach,
zapłacił za przejazd i usiadł z tyłu, wciąż niezdecydowany, co zrobi, gdy dojedzie na West Side.

Był tak pogrążony w myślach, że przejechał właściwy przystanek i musiał wracać może z pół
mili do Oak Street. Sprawdził numery. Do skrzyżowania z Randall miał do przejścia jakieś trzy,
cztery przecznice.

Stwierdził, że zbliżając się, coraz bardziej zwalnia kroku. Aż nagle, przy następnej przecznicy,
zobaczył w połowie latarni biało-zieloną tabliczkę: "Randall Street".

Rozejrzawszy się szybko po wszystkich czterech rogach, spojrzał na zegarek. Była 6.49.

Obserwując bar Billy'ego z przeciwnej strony ulicy, zobaczył dwie osoby, jedną wchodzącą,
drugą wychodzącą. Potem światło zmieniło się na zielone i Jake ruszył przez jezdnię za innymi
przechodniami.

Sprawdził jeszcze raz zegarek: 6.51. Zatrzymał się przy wejściu do Billy'ego. Za kontuarem
układał gazety mężczyzna ubrany w czarną koszulkę i dżinsy. Miał może czterdzieści lat, jakieś
metr osiemdziesiąt wzrostu i bary, jakie mógł sobie wyrobić jedynie ćwicząc parę godzin
tygodniowo w siłowni.

Koło Jake'a przesunął się klient i poprosił o paczkę marlboro. Kiedy mężczyzna za kontuarem
wydawał mu resztę, Jake wszedł do środka i jął udawać zainteresowanie czasopismami na stelażu.

Odczekawszy, aż klient odwróci się do wyjścia, Jake wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni, wyjął
portfel i namacał banknot studolaro-wy. Skoro tylko nabywca paczki marlboro zniknął za
drzwiami, Jake wyjął banknot, a portfel schował z powrotem do kieszeni.
159

Mężczyzna za kontuarem czekał beznamiętnie, gdy Jake powoli rozpościerał banknot.

-"Timesa" - usłyszał Jake swój głos, kiedy kładł na kontuarze
banknot studolarowy.

Mężczyzna w czarnej koszulce zlustrował banknot, po czym spojrzał na zegarek. Zawahał się
chwilę, nim sięgnął pod kontuar. Jake ze-sztywniał. Po chwili ujrzał wyjmowaną długą, grubą białą
kopertę. Mężczyzna wsunął ją w pękaty dodatek biznesowy gazety, którą, z wciąż beznamiętną
miną, podał Jake'owi. Następnie zgarnął banknot studolarowy, wybił w kasie 75 centów i wydał
Jake'owi 25 centów reszty. Jake odwrócił się i ruszył szybko do wyjścia, w którym omal nie
przewrócił małego mężczyzny, który wyglądał na równie zdenerwowanego, jak czuł się on sam.

Puścił się biegiem Oak Street, obracając się co chwila, żeby sprawdzić, czy nikt go nie goni.
Odwróciwszy się któryś kolejny raz, zobaczył nadjeżdżającą z tyłu taksówkę, którą spiesznie
zatrzymał.
-Na East Side - zakomenderował, wskoczywszy do środka.

Kiedy kierowca włączył się z powrotem w ruch, Jake wyłuskał kopertę z gazety i schował do
wewnętrznej kieszeni. Czuł, jak w piersi dudni mu serce. Następny kwadrans spędził na
wyglądaniu co chwila przez tylne okienko taksówki.

Zobaczywszy po prawej stronie wejście do metra, kazał się kierowcy zatrzymać. Wręczył mu
banknot dziesięciodolarowy i, nie czekając na wydanie reszty, wyskoczył z taksówki. Zbiegł po
schodkach, by po chwili wynurzyć się po drugiej stronie ulicy, gdzie zatrzymał taksówkę jadącą w
przeciwnym kierunku. Tym razem podał kierowcy swój adres. Pogratulował sobie tego drobnego
fortelu, który zapożyczył od Gene'a Hackmana, z oglądanego niedawno filmu.

Nerwowo pomacał wewnętrzną kieszeń, upewniając się, że koperta jest na miejscu. Uspokojony,
że nikt za nimi nie jedzie, nie zadawał sobie więcej trudu wyglądania przez tylne okienko. Kusiło
go, żeby zajrzeć do koperty, ale na to będzie dość czasu, kiedy się znajdzie bezpiecznie w domu.
Sprawdził godzinę: 7.21. Ellen i dzieciaki nie wrócą wcześniej niż za pół godziny.

-Może mnie pan wysadzić kawałek dalej po lewej - powiedział do
taksówkarza, szczęśliwy, że znajduje się z powrotem na znajomym te


renie.

Kiedy taksówka zatrzymywała się przed budynkiem, rzucił jeszcze raz okiem przez tylne
okienko. Nie jechało za nimi żadne inne auto.

Zapłacił kierowcy drobniakami wytrząśniętymi ze skarbonki córki, <;1 po czym wysiadł i,
siląc się na niedbały krok, wszedł do domu.

Znalazłszy się w środku, przebiegł hali i pięścią nacisnął guzik windy. Ciągle zepsuta. Zaklął i
puścił się biegiem po schodach do swego mieszkania na siódmym piętrze. Wspinał się wolniej z
każdym piętrem, aż w końcu ustał. Z trudem łapiąc dech, otworzył trzy zamki, zatoczył się do
środka i spiesznie zatrzasnął za sobą drzwi. Oparty o ścianę, czekał, aż odzyska dech.

Wyciągał z kieszeni kopertę, kiedy zadzwonił telefon. Pierwszą jego myślą było, że jednak go
wyśledzili i dzwonią, żeby się upomnieć o swoje pieniądze. Wpatrywał się chwilę w aparat, nim
podniósł słuchawkę.

- Halo, Jake, to ty?
Przypomniał sobie.
- Tak, mamo.
- Nie zadzwoniłeś o szóstej - powiedziała z wyrzutem.
- Przepraszam, mamo. Dzwoniłem, ale...
Zdecydował, że lepiej jej nie mówić, dlaczego nie zadzwonił drugi raz.
-Wydzwaniam do ciebie od godziny. Wychodziłeś czy co?
-Tylko do baru po drugiej stronie ulicy. Wpadam tam czasami,
kiedy Ellen zabiera dzieciaki do kina.
Położył kopertę koło telefonu, niecierpliwiąc się, kiedy będzie miał to już za sobą, wiedząc
jednak, że musi przebrnąć przez tradycyjną sobotnią rozmówkę.

- Jest dziś coś interesującego w "Timesie"? - zapytał trochę zbyt
pośpiesznie.
- Niewiele - odparła. - Wygląda, że Hillary uzyska nominację
Partii Demokratycznej na kandydatkę do senatu, ale ja, tak czy ina
czej, będę głosowała na Gulianiego.
- Zawsze głosowałaś i zawsze będziesz głosowała - powtórzył
Jake jej często wyrażaną opinię o burmistrzu.
Pomacał kopertę, żeby poczuć pod palcami grubość stu tysięcy dolarów.

- Coś jeszcze, mamo? - zapytał, chcąc ją ponaglić.
- W magazynie jest artykuł o wdowach po siedemdziesiątce, które
odkrywają na nowo uroki seksu. Gdy tylko mężowie spoczną bez
piecznie w grobie, poddają się one ponoć kuracji hormonalnej, która
im przywraca pociąg płciowy. Cytuję jedną z nich, która miała powie11
Kiotko mówiąc
dzieć: "Ja nie tyle próbuję nadrobić stracony czas, co zrekompensować mężowi to, co utracił".
Słuchając, Jake zaczął odklejać róg koperty.

- Sama bym tego spróbowała - ciągnęła matka - gdyby mnie było
na to stać. Niestety okazuje się, że warunkiem wstępnym jest zrobie
nie sobie operacji kosmetycznej.
- Mamo, zdaje się, że słyszę Ellen z dzieciakami przy drzwiach,
więc będę chyba kończył. Czekamy cię jutro na lunchu.
- Kiedy nie powiedziałam ci jeszcze o fascynującym artykule
w dodatku biznesowym.
- Słucham - odrzekł Jake nieuważnie, zaabsorbowany otwiera

niem koperty.

- Piszą o nowym kancie, którego jacyś faceci próbują na Manhat
tanie. Czego ci ludzie nie wymyślą!
Koperta była już na pół otwarta.
-Pojawił się gang, który znalazł sposób podłączania się do twego
telefonu, kiedy wykręcasz czyjś numer.
Jeszcze chwila i Jake mógłby wysypać zawartość koperty.
-Dzwoniąc myślisz, że włączyłeś się w czyjąś rozmowę.
Jake cofnął palec wsunięty w kopertę, nadstawił baczniej ucha.

-Wyreżyserowane jest to tak, żebyś myślał, że słyszysz autentycz
ną rozmowę.
Jake siedział wpatrzony w kopertę, na czoło wystąpił mu pot.

-Z rozmowy wynika, że jak pojedziesz na drugi koniec miasta
i kupisz jakieś głupstwo, płacąc za nie banknotem studolarowym, to
dostaniesz w zamian kopertę zawierającą sto tysięcy.

Jake'owi zrobiło się gorąco na myśl, jak łatwo dał się nabrać na sto dolarów.

- Realizują szwindel przy pomocy sklepików z gazetami czy papie
rosami - ciągnęła matka.
- A co jest w tej kopercie?
- W tym właśnie cały geniusz tego procederu - wyjaśniła matka. Do
koperty wkładają książeczkę z poradami, jak zarobić sto tysięcy.
I nie jest to nawet karalne, bo na książeczce wydrukowali cenę sto do
larów. Trzeba im przyznać pomysłowość.

"Ja już to bezwiednie zrobiłem, mamo" - chciał powiedzieć Jake, ale zamiast tego rzucił
słuchawkę i zamarł wpatrzony w kopertę.
W hallu rozległ się dzwonek. Ellen wraca widać wcześniej z kina i znowu zapomniała kluczy.
162

Dzwonek zadźwięczał ponownie.
-Otwieram, już otwieram - krzyknął Jake.

Schwycił kopertę, zdecydowany zniszczyć jej kompromitującą zawartość. Dzwonek alarmował
po raz trzeci, kiedy wbiegł do kuchni, otworzył klapę zsypu do pieca spopielającego śmieci i
wrzucił kopertę do środka.

Dzwonek nie przestawał alarmować. Czekający nie zdejmował widać palca z przycisku.

Jake podbiegł do drzwi. Otworzył je jednym szarpnięciem i znalazł się w obliczu trzech
barczystych mężczyzn. Mężczyzna w czarnej koszulce skoczył do przodu i przytknął mu nóż do
gardła, dwaj pozostali unieruchomili mu ręce. Drzwi zatrzasnęły się za nimi.

- Gdzie to masz? - warknął mężczyzna w koszulce, nie odrywając
noża od gardła Jake'a?
- Gdzie mam co? - wydyszał Jake. O co wam chodzi?
- Nie strugaj wariata - krzyknął drugi z mężczyzn. - Chcemy
z powrotem nasze sto tysięcy.
- W kopercie nie było żadnych pieniędzy, tylko książeczka. Wy
rzuciłem ją do spopielacza śmieci. Słychać jeszcze, jak się pali.
Mężczyźni zamilkli, ten w koszulce nadstawił ucha. Z kuchni dochodziły charakterystyczne
odgłosy.
-Dobra, to ty polecisz za nią - oświadczył mężczyzna z nożem.
Kiwnął głową, na co jego wspólnicy chwycili Jake'a jak worek
kartofli i powlekli do kuchni.


Głowa Jake'a znikała w zsypie spopielacza, kiedy równocześnie zaczął dzwonić telefon i
dzwonek u drzwi.

?r)fr mi,"
'("I (>!
Po drodze donikąd
Zaczęło się niewinnie, gdy Henry Pascoe, pierwszy sekretarz Urzędu Wysokiego Komisarza
Brytyjskiego na Arandze, odebrał telefon od Billa Patersona, szefa banku Barclaya. Było późne
piątkowe popołudnie i Henry miał nadzieję, że Bili zaproponuje mu partię golfa w sobotę rano,
albo może go zaprosi w imieniu własnym i żony Sue na niedzielny lunch. Ale usłyszawszy głos
Billa, od razu zrozumiał, że to telefon urzędowy.


- Kiedy w poniedziałek będziesz sprawdzał rachunek Urzędu,
stwierdzisz, że wpłynęła tam suma większa niż zwykle.
- Jest jakiś szczególny powód? - spytał Henry, siląc się na najbar
dziej oficjalny ton.
- To bardzo proste, stary - odparł dyrektor banku. - Nagła ko
rzystna zmiana kursu wymiany. Zawsze tak jest, kiedy rozejdą się po
głoski o zamachu stanu - dodał sucho. - Dzwoń do mnie w ponie
działek, gdybyś miał jakieś pytania.
Henry chciał spytać Billa, czy miałby ochotę jutro rozegrać partię golfa, ale zrezygnował.

Henry pierwszy raz miał być świadkiem zamachu stanu i nie tylko kurs wymiany czekał
nieudany weekend. Późnym wieczorem w piątek generał Olangi, głowa państwa, wystąpił w
telewizji w mundurze galowym, aby przestrzec zacnych obywateli Arangi, że ze względu na
niepokoje, jakie usiłowała wzniecić grupka wojskowych, musi wprowadzić na wyspie godzinę
policyjną, nie na dłużej, jak ma nadzieję, niż na kilka dni.

W sobotę wieczór Henry włączył serwis zagraniczny BBC, żeby się dowiedzieć, co naprawdę się
dzieje na Arandze. Korespondent BBC Ro-ger Parnell był zawsze lepiej poinformowany niż
miejscowe stacje telewizyjne i radiowe, które co kilka minut nadawały jękliwe apele do oby164


wateli, żeby się nie wałęsali w dzień po ulicach, bo zostaną aresztowani. A jeżeli będą na tyle
nierozsądni, żeby to robić nocą, zostaną zabici.

O partii golfa w sobotę i obiedzie u Billa i Sue w niedzielę nie było mowy. Henry spędził
spokojny weekend na czytaniu, odpisywaniu na zaległe listy z Anglii, wymieceniu do czysta
lodówki, a na koniec sprzątaniu zakamarków swojego kawalerskiego mieszkania, zawsze
omijanych przez sprzątaczkę.

W poniedziałek rano szef państwa nadal bezpiecznie przebywał w swoim pałacu. BBC doniosła,
że aresztowano kilku młodych oficerów i że dwóch z nich zostało straconych. Generał Olangi
ponownie pokazał się w telewizji i oznajmił, że znosi się godzinę policyjną.

Kiedy Henry tego dnia, nieco później, przybył do biura, stwierdził, że Shirley, jego sekretarka która
już doświadczyła kilku zamachów stanu - zdążyła otworzyć pocztę, którą zostawiła mu na
biurku do przejrzenia. Była tam jedna kupka oznaczona "Pilne, wymaga działania", druga większa
"Do rozpatrzenia" i trzecia, największa "Przejrzeć i do kosza".

Program wizyty podsekretarza stanu w ministerstwie spraw zagranicznych Zjednoczonego
Królestwa leżał na wierzchu pierwszej kupki, choć minister tylko przejazdem zatrzymywał się w St
George, stolicy Arangi; było to bowiem dogodne miejsce do tankowania benzyny w drodze
powrotnej z Dżakarty do Londynu. Mało kto odwiedzał mikroskopijny protektorat, chyba że po
drodze dokądś lub skądś.

Ów minister, Will Whiting, zwany w ministerstwie spraw zagranicznych "Tępym Willem", miał,
jak "Times" zapewniał czytelników, w wyniku kolejnego przetasowania ustąpić miejsca komuś, kto


potrafi kreślić litery, nie odrywając pióra od papieru. Skoro Whiting zatrzymuje się na noc w
rezydencji wysokiego komisarza, pomyślał Henry, będę miał jedyną okazję, żeby wydusić z
ministra decyzję w sprawie projektowanej budowy basenu pływackiego. Henry'emu bardzo
zależało, żeby rozpocząć prace przy budowie nowego basenu, tak potrzebnego miejscowym
dzieciom. W obszernej notatce do ministerstwa spraw zagranicznych podkreślał, że kiedy
księżniczka Małgorzata odwiedziła wyspę przed czterema laty i położyła kamień węgielny pod
budowę basenu, obiecano nadać bieg sprawie. Jednakże obawiał się, że projekt utknie w
ministerstwie w teczce "nie załatwione", jeżeli nie będzie się ciągle dopominał.

W drugim stosiku listów znajdowało się obiecane przez Billa Pa-tersona zestawienie stanu
rachunków, z którego wynikało, że na ra165


chunku rozliczeń zagranicznych znajdowało się 1123 kora więcej niż się spodziewano, z powodu
przewrotu, który nie nastąpił tego weekendu. Henry nie interesował się specjalnie sprawami
finansowymi protektoratu, ale jako pierwszy sekretarz miał obowiązek kontrasy-gnować każdy
czek w imieniu rządu Jej Królewskiej Mości.

Był tam jeszcze jeden dość ważny list: zaproszenie, by wygłosić mowę dziękczynną w imieniu
gości przybyłych na doroczną kolację klubu rotariańskiego w listopadzie. Co roku jeden z
wyższych rangą urzędników Urzędu wysokiego komisarza spełniał to zadanie. Teraz przyszła kolej
na Henry'ego. Jęknął, ale postawił znaczek w prawym górnym rogu listu.

W trzeciej kupce było to co zwykle - bezsensowne oferty, okólniki i zaproszenia na imprezy, na
które nikt nie chodził. Henry nie zadał sobie nawet trudu, żeby je przejrzeć, natomiast wrócił do
"pilnej" korespondencji i przeczytał program wizyty ministra.
27 sierpnia

15.30: Pan Will Whiting, podsekretarz stanu w Foreign Office, zostanie powitany na lotnisku
przez wysokiego komisarza sir Davida Fleminga i pierwszego sekretarza Henry'ego Pascoe.
16.30: Herbata w rezydencji wysokiego komisarza wraz z nim i lady Fleming.
18.00: Wizyta w Queen Elizabeth College, gdzie minister wręczy nagrody opuszczającym szkołę
szóstoklasistom (przemówienie załączone).
19.00: Cocktail party w siedzibie Urzędu. Około setki spodziewanych gości (załączona lista
nazwisk).
20.00: Kolacja z generałem Olangi w koszarach Wiktorii (przemówienie załączone).
Henry podniósł głowę na widok wchodzącej do pokoju sekretarki.
- Shirley - spytał - kiedy będę mógł pokazać ministrowi miejsce
pod nowy basen pływacki? W programie wizyty nie zostało to
uwzględnione.
- Udało mi się wykroić na ten cel piętnaście minut jutro rano, kie
dy minister będzie jechał na lotnisko.
- Piętnaście minut na przedyskutowanie sprawy, która będzie do
tyczyć dziesięciu tysięcy dzieci - powiedział Henry i spojrzał znów na
program wizyty. Przewrócił kartkę.
166
28 sierpnia

8.00: Śniadanie w rezydencji z wysokim komisarzem i czołowymi przedstawicielami miejscowego
biznesu (przemówienie załączone). 9.00: Odjazd na lotnisko. 10.30: Lot numer 0177 British
Airways na Heathrow.
- Nawet nie ma tego w programie - mruknął Henry, spoglądając
na sekretarkę.
- Wiem - rzekła Shirley - ale wysoki komisarz uznał, że skoro mi

nister zatrzymuje się tak krótko, powinien się skoncentrować na naj
ważniejszych sprawach.

- Jak herbatka z żoną wysokiego komisarza - warknął Henry. -
Dopilnuj, żeby usiadł do śniadania punktualnie i żeby fragment, któ
ry ci podyktowałem w piątek o przyszłości basenu pływackiego, zo
stał włączony do jego przemówienia. - Henry podniósł się zza biurka.

- Przejrzałem i oznaczyłem listy. Teraz zajrzę do miasta i zobaczę, co
się dzieje na budowie basenu.
- Przy okazji - odezwała się Shirley - właśnie dzwonił Roger Parnell,
korespondent BBC, i chciał się dowiedzieć, czy minister wygłosi
jakieś oficjalne oświadczenie podczas wizyty na Arandze.
- Oddzwoń i powiedz mu, że tak, a potem wyślij mu faksem po
ranne przemówienie ministra, podkreślając fragment o basenie pły
wackim.
Henry wyszedł z biura i wskoczył do swojego małego austina mini. Słońce paliło dach. Mimo
otwartych okien, zaledwie ujechawszy kawałek, oblał się potem. Od czasu do czasu ktoś z
miejscowych machał ręką na widok znajomego austina i dyplomaty z Anglii, który szczerze dbał o
ich pomyślność.

Zaparkował samochód z drugiej strony katedry, którą w Anglii nazwano by kościołem
parafialnym i przeszedł na piechotę trzysta jardów do miejsca przeznaczonego na basen pływacki.
Zaklął, jak zawsze, na widok nagiego spłachetka ziemi. Dzieci na Arandze miały tak niewiele
urządzeń sportowych: twarde jak klepisko boisko do futbolu, które co roku na pierwszego maja
zamieniano w boisko do kry-kieta, salę ratusza miejskiego, która służyła jako boisko do siatkówki,
kiedy nie było posiedzeń radnych; był jeszcze kort tenisowy i tereny golfowe w klubie Britannia,
dokąd nie zapraszano miejscowych i gdzie dzieci nie miały wstępu, chyba że po to, by pozamiatać
dróżkę. W koszarach Wiktorii oddalonych o niecałą milę wojsko miało halę
167

gimnastyczną i boiska do sąuasha, ale tylko do użytku oficerów i ich gości.

Henry z miejsca postanowił, że zrobi wszystko, aby basen pływacki był gotowy, zanim
ministerstwo przeniesie go do innego kraju. Wykorzysta przemówienie w klubie rotariańskim, żeby
zachęcić jego członków do działania. Musi ich przekonać, by budowę basenu uznali za akcję
dobroczynną roku i nakłonić Billa Patersona, żeby stanął na czele zbiórki. W końcu jako dyrektor
banku i sekretarz klubu rota-riańskiego był oczywistym kandydatem na przewodniczącego.

Ale najpierw wizyta ministra. Henry zastanawiał się, co powinien poruszyć w rozmowie z nim,
skoro będzie miał tylko piętnaście minut, żeby przekonać cholernego faceta, aby naciskał w
ministerstwie o fundusze.

Miał już odejść, kiedy zauważył małego chłopaczka, który stał na skraju terenu i usiłował
odczytać słowa wyryte na kamieniu węgielnym: "Basen pływacki w St George. Ten kamień
węgielny położyła Jej Wysokość Księżniczka Małgorzata 12 września 1987 roku".
-Czy to jest basen pływacki? - spytał naiwnie chłopczyk.

Henry powtarzał te słowa w drodze do samochodu i zdecydował, że włączy je do swego
przemówienia w klubie rotariańskim. Sprawdził, która godzina i doszedł do wniosku, że ma jeszcze
czas, by wstąpić do klubu Britannia i sprawdzić, czy Bili Paterson je tam lunch. Wszedł do
budynku klubowego i zobaczył Billa, siedzącego na tym co zwykle stołku przy barze, ze starym
"Financial Timesem" w ręku. Na widok Henry'ego, Bili podniósł głowę znad gazety.

- Myślałem, że dzisiaj zajmujesz się ministrem - powiedział.
- Przylatuje dopiero o wpół do czwartej - odparł Henry. - Zaszed
łem, żeby zamienić z tobą dwa słowa.
- Chcesz, żebym ci doradził, jak wydać nadwyżkę, którą zarobiłeś

na kursie wymiany w piątek?

- Nie. Muszę mieć trochę więcej, jeżeli mam kiedyś ruszyć z miej
sca z budową tego basenu.
Dwadzieścia minut później Henry opuszcza! klub z przyrzeczeniem Billa, że stanie na czele
komitetu prowadzącego zbiórkę, otworzy rachunek w banku i zwróci się do dyrekcji w Londynie z
prośbą o pierwszą dotację.

W drodze na lotnisko w rolls-roysie wysokiego komisarza Henry przekazał sir Davidowi
najnowsze nowiny o basenie pływackim.
-Dobra robota, Henry - powiedział z uśmiechem wysoki komi


sarz. - Miejmy nadzieję, że z ministrem powiedzie ci się równie dobrze, jak z Billem Patersonem.

Kiedy lądował Boeing 726, obaj panowie czekali na pasie startowym lotniska St George, czekał
też na ministra rozłożony, tam gdzie należało, czerwony chodnik. Rzadko się zdarzało, żeby do St
George przylatywało więcej samolotów niż jeden dziennie, poza tym był tam tylko jeden pas
startowy, zatem nazwa "lotnisko międzynarodowe" wydawała się Henry'emu lekkim
nieporozumieniem.

Minister był wesołkiem. Nalegał, żeby wszyscy mówili mu Will. Zapewnił sir Davida, że nie
mógł się wprost doczekać, kiedy odwiedzi St Edwards.

-St George, panie ministrze - szepnął mu do ucha wysoki komi
sarz.
-No właśnie, St George - bez zająknienia powiedział Will.

Kiedy przybyli do siedziby Urzędu wysokiego komisarza, Henry
zostawił ministra z sir Davidem i jego żoną, którzy mieli podjąć go herbatą, i wrócił do biura.
Nawet ta krótka podróż przekonała Hen-ry'ego, że Tępy Will nie popchnie w Whitehallu sprawy do
przodu. Ale to nie powstrzyma Henry'ego przed wywieraniem nacisku. Minister przynajmniej
przeczytał przekazaną mu notatkę, gdyż oznajmił, że bardzo chce zobaczyć nowy basen pływacki.
-Jeszcze nie zaczęto budowy - przypomniał mu Henry.


- Ciekawe - rzekł minister. - Gdzieś czytałem, że księżniczka Mał
gorzata dokonała otwarcia.
- Nie, położyła tylko kamień węgielny, panie ministrze. Ale może
wszystko się zmieni, kiedy projekt otrzyma pańskie błogosławieństwo.
- Zrobię, co będę mógł - obiecał Will. - Ale wie pan, polecono
nam jeszcze bardziej obciąć wydatki zagraniczne.
To pewny znak, pomyślał Henry, że zbliżają się wybory.
Później na przyjęciu Henry zdołał tylko powiedzieć: "Dobry wieczór, panie ministrze", gdyż
wysoki komisarz uwziął się, żeby Willowi przedstawić każdego ze zgromadzonych gości w
niespełna godzinę. Kiedy obydwaj odjechali na kolację u generała Olangi, Henry wrócił do biura,
żeby sprawdzić tekst przemówienia, jakie minister wygłosi przy śniadaniu nazajutrz. Z
zadowoleniem stwierdził, że napisany przez niego fragment o basenie pływackim jest włączony do
ostatecznej wersji, tak że przynajmniej sprawa zostanie urzędowo zarejestrowana. Sprawdził na
planie, jak posadzono gości, upewniając się, czy ma miejsce obok redaktora "Echa St George".
Dzięki temu w następ


nym wydaniu gazety na czołówce znajdzie się wiadomość o tym, że rząd brytyjski popiera zbiórkę.

Następnego dnia rano Henry wstał wcześnie i jako jeden z pierwszych przybył do rezydencji
wysokiego komisarza. Korzystając z okazji, poinformował tylu, ilu zdołał zgromadzonych
miejscowych biznesmenów o tym, jaką wagę przywiązuje rząd brytyjski do budowy basenu,
podkreślając, że bank Barclaya zainauguruje fundusz znaczną dotacją.


Minister spóźnił się kilka minut na śniadanie, tłumacząc, że telefonowano do niego z Londynu.
Zasiedli do stołu dopiero piętnaście po ósmej. Henry zajął miejsce obok redaktora miejscowej
gazety i niecierpliwie czekał na przemówienie ministra.

Will wstał z miejsca za trzynaście dziewiąta i przez pierwsze pięć minut plótł androny. W końcu
powiedział:

-Zapewniam Państwa, iż rząd Jej Królewskiej Mości nie zapo
mniał o projekcie budowy basenu pływackiego, zainaugurowanej
przez księżniczkę Małgorzatę, i mamy nadzieję, że w niedalekiej przy
szłości wydamy oświadczenie o postępach. Z radością dowiedziałem
się od sir Davida - spojrzał na siedzącego naprzeciwko Billa Patersona
- że klub rotariański ogłosił budowę basenu dobroczynną akcją
roku, a kilku znacznych miejscowych biznesmenów zgodziło się hoj
nie wesprzeć sprawę.
Nastąpiły oklaski zainicjowane przez Henry'ego.

Gdy minister usiadł, Henry wręczył redaktorowi miejscowej gazety kopertę z artykułem o
objętości tysiąca słów wraz z kilkoma fotografiami terenu przyszłego basenu. Henry był
przekonany, że artykuł pójdzie na rozkładówkę numeru "Echa St George" w następnym tygodniu.

Gdy minister siadał, Henry spojrzał na zegarek: za cztery dziewiąta. Trudno będzie zdążyć. Will
zniknął w swoim pokoju, a Henry przemierzał tam i z powrotem hali, co minutę patrząc na zegarek.

Minister wsiadł do czekającego rollsa dwadzieścia cztery minuty po dziewiątej i zwracając się do
Henry'ego, powiedział:

-Obawiam się, że będę musiał zrezygnować z przyjemności obej
rzenia miejsca pod basen pływacki. Jednakże przeczytam w samolocie
pański raport i poinformuję o tym sekretarza stanu, jak tylko znajdę
się w Londynie.

Gdy w drodze na lotnisko samochód przemknął koło nagiego spłachetka ziemi, Henry wskazał go
ministrowi.
170

- Wspaniałe, doniosłe, godne podziwu - zachwycił się Will, spoj
rzawszy przez okno, ale ani jednym słowem nie zobowiązał się do wy
datkowania choć pensa z funduszy rządowych.
- Stanę na głowie, żeby przekonać mandarynów w ministerstwie
skarbu - rzucił, wsiadając do samolotu.
Nikt nie musiał mówić Henry'emu, że owo "stawanie na głowie" nie przekona nawet najniższych
rangą urzędników ministerstwa.
Po tygodniu Henry dostał z ministerstwa spraw zagranicznych faks opisujący ze szczegółami
zmiany, ostatnio wprowadzone przez premiera. Will Whiting wyleciał z posady i zastąpił go ktoś, o
kim Henry nigdy nie słyszał.
Henry przeglądał przemówienie, które miał wygłosić w klubie rota-riańskim, gdy zadzwonił Bili
Paterson.

- Henry, krążą pogłoski, że zanosi się na następny pucz, więc my
ślę, żeby poczekać do piątku z wymianą funtów na rachunku Urzędu
na kora.
- Chętnie zastosuję się do twojej rady - rynek pieniądza to nie mo
ja specjalność. Przy okazji, nie mogę się doczekać tego wieczoru, kie
dy ogłosimy zbiórkę.
Przemówienie Henry'ego zostało dobrze przyjęte przez rotarian, ale kiedy się zorientował, jakiej
wysokości sumy niektórzy zamierzali ofiarować, pomyślał ze smutkiem, że upłyną lata, nim
projekt zostanie zrealizowany. A za półtora roku przeniosą go na inną placówkę.


W samochodzie w drodze do domu przypomniał sobie, co mówił Bili w klubie Britannia.
Zaświtała mu pewna myśl.

Henry nigdy się nie interesował funduszami, jakie rząd brytyjski co kwartał przekazywał
maleńkiej wysepce o nazwie Aranga. Ministerstwo spraw zagranicznych przeznaczało rocznie pięć
milionów funtów ze swojej rezerwy budżetowej, wypłacając tę kwotę w czterech ratach po milion
dwieście tysięcy funtów, które automatycznie zamieniano na miejscową walutę po bieżącym kursie
wymiany. Zwykle Bili Paterson powiadamiał Henry'ego o bieżącym kursie wymiany, po czym
kierownik administracyjny placówki rozliczał wszelkie płatności w ciągu trzech następnych
miesięcy. To się miało zmienić.

Henry nie spał tej nocy, rozmyślając o tym. że nie ma doświadczenia ani umiejętności, by
przeprowadzić swój śmiały plan, i że musi przyswoić sobie konieczną wiedzę, nie wtajemniczając
nikogo w swoje zamiary.
171

Kiedy wstał rano, miał już koncepcję. Na początek spędził weekend w miejscowej bibliotece,
studiując stare egzemplarze "Financial Timesa", zwracał przy tym szczególną uwagę na to, co
powodowało wahania kursów i czy występowały tu jakieś prawidłowości.

Przez następne trzy miesiące w klubie golfowym, na przyjęciach koktailowych w klubie
Britannia i kiedy tylko był z Billem przyswajał sobie coraz więcej informacji, aż wreszcie uznał, że
może dokonać pierwszego posunięcia.

Kiedy Bili zadzwonił w poniedziałek rano z wiadomością, że na bieżącym rachunku będzie
niewielka nadwyżka dwudziestu dwóch tysięcy stu siedmiu kora z powodu pogłosek o następnym
zamachu stanu, Henry polecił umieścić pieniądze na rachunku basenu pływackiego.

- Ale zwykle je przesuwam do funduszu na nieprzewidziane wy
datki - rzekł Bili.
- Dostaliśmy nową dyrektywę z ministerstwa spraw zagranicz
nych - K14792 - powiedział Henry. - Mówi ona, że nadwyżki można
teraz wykorzystywać na cele lokalne, o ile uzyskało to aprobatę mini
stra.
- Ale ten minister stracił swoje stanowisko - dyrektor banku przy
pomniał pierwszemu sekretarzowi.
- Owszem, ale zwierzchnicy mnie poinformowali, że zarządzenie
nadal obowiązuje.
Jak wyszperał Henry, taka dyrektywa w rzeczywistości istniała, chociaż wątpił, czy ministerstwo,
wydając ją, miało na myśli akurat baseny pływackie.
-W porządku - rzekł Bili. - Kimże jestem, żeby się sprzeciwiać
dyrektywie ministerstwa spraw zagranicznych, zwłaszcza że mam tyl
ko przesunąć pieniądze z jednego rachunku Urzędu na drugi w tym
samym banku.

W następnym tygodniu kierownik administracyjny nie wspomniał ani słowem o jakichś
brakujących kwotach, gdyż otrzymał tyle kora, ile oczekiwał. Henry uznał, że mu się upiekło.

Przez następne trzy miesiące nie było żadnych wpłat, toteż Henry miał mnóstwo czasu, żeby
udoskonalić swój plan. W następnym kwartale kilku miejscowych biznesmenów wpłaciło dotacje,
lecz Henry prędko zdał sobie sprawę, że przy takim napływie gotówki będzie można najwyżej
rozpocząć kopanie. Musi obmyślić coś na dużo większą skalę, jeżeli nie ma się skończyć na
dziurze w ziemi.
172

W środku nocy oświecił go pewien pomysł. Jeżeli jego akcja ma się powieść, musi sam wszystko
dograć.


Kiedy Roger Parnell, korespondent BBC, zadzwonił, jak co tydzień, żeby się dowiedzieć, czy jest
dla niego jakiś temat oprócz basenu pływackiego i zbiórki, Henry spytał, czy mogą porozmawiać
prywatnie.

- Oczywiście - rzekł korespondent. - A o co chodzi?
- Nasz rząd jest trochę zaniepokojony, że nikt nie widział generała
Olangi od kilku dni. Krążą pogłoski, że ostatnie badania wykazały
w jego krwi obecność wirusa HIV.
- Dobry Boże! - rzekł korespondent. - Czy ma pan jakiś dowód?
- Nie, nie mam - przyznał Henry. - Usłyszałem tylko, jak jego
osobisty lekarz napomknął coś na ten temat wysokiemu komisarzowi.
Tylko tyle.
- Dobry Boże - powtórzył korespondent BBC.
- Mówię to panu absolutnie poufnie. Jeżeli się wyda, że wiado
mość pochodzi ode mnie, nigdy więcej nie zamienimy słowa.
- Nigdy nie zdradzam źródeł moich informacji - powiedział
z oburzeniem korespondent.
Relacja nadana tego wieczoru przez serwis zagraniczny BBC była mglista i obwarowana
zastrzeżeniami. Jednakże następnego dnia, kiedy Henry odwiedził pole golfowe, klub Britannia i
bank, stwierdził, że wszyscy mówią o AIDS. Nawet sam wysoki komisarz zapytał go, czy słyszał
plotkę.

-Tak, ale ja w to nie wierzę - odparł Henry, nie mrugnąwszy
okiem.

Nazajutrz kurs kora spadł o cztery procent, a generał Olangi poczuł się zmuszony, by pokazać się
w telewizji i zapewnić obywateli, że plotki są fałszywe i rozpuszczają je jego wrogowie.W efekcie
ci wszyscy, którzy nie słyszeli plotek, dowiedzieli się o nich, a ponieważ generał trochę schudł,
kurs kora spadł o dalsze dwa procent.

- Masz niezłe wyniki w tym miesiącu - powiedział Bili Henry'emu
w poniedziałek. - Po tym fałszywym alarmie o chorobie Olangi mo
głem przesunąć sto osiemnaście tysięcy kora na rachunek basenu pły
wackiego, co oznacza, że mój komitet może zlecić architektom przy
gotowanie dokładnego projektu.
- Dobra robota - rzekł Henry, chwaląc Billa za swoją brawurową
akcję. Odłożył słuchawkę ze świadomością, że drugi raz nie może ry
zykować tego numeru.
173
1/

Wprawdzie architekci sporządzili plany i w biurze wysokiego komisarza wystawiono model
basenu, żeby go wszyscy mogli obejrzeć, ale przez następne trzy miesiące tylko wątłym
strumyczkiem ciurkały drobne kwoty od miejscowych biznesmenów.
Normalnie Henry nie zobaczyłby tej przysłanej faksem wiadomości, ale właśnie był w gabinecie
wysokiego komisarza i czytał przemówienie, jakie sir David miał wygłosić na dorocznym zjeździe
plantatorów bananów, kiedy sekretarka położyła na biurku kartkę papieru. Wysoki komisarz
skrzywił się i odsunął na bok przemówienie.
-To nie był dobry rok dla bananów - mruknął.

Nie rozpogodził się, czytając faks. Podał go pierwszemu sekretarzowi.

"Do wszystkich ambasad i Urzędów wysokiego komisarza: rząd zamierza zawiesić udział
Wielkiej Brytanii w Mechanizmie Kursu Wymiennego*. Oficjalny komunikat na ten temat zostanie
ogłoszony dzisiaj w godzinach późniejszych".


-Jak tak się rzeczy mają, to sądzę, że godziny kanclerza skarbu są
policzone - skomentował sir David. - Ale minister spraw zagranicz
nych zostanie, zatem to nie nasz kłopot. - Podniósł wzrok na Hen-
ry'ego. - Jednak myślę, że nie należy nikomu o tym mówić przynaj
mniej przez dwie godziny.

Henry skinął głową i wyszedł, zostawiając wysokiego komisarza, który szlifował swoje
przemówienie.

Zamknął drzwi gabinetu i pierwszy raz od dwu lat puścił się biegiem. Dopadł swojego biurka i
wykręcił numer telefonu, który znał na pamięć.

- Bili Paterson przy telefonie.
- Bili, ile mamy na funduszu rezerwowym? - spytał, siląc się na
niedbały ton.
- Zaraz sprawdzę. Chcesz, żebym ci oddzwonił?
- Nie, zaczekam - odparł Henry. Sekundowa wskazówka zegara
stojącego na biurku wykonała prawie pełny obrót, zanim dyrektor
banku się odezwał.
- Trochę więcej niż milion funtów - rzekł Bili. - Dlaczego pytasz?
* Mechanizm Kursu Wymiennego ogranicza maksymalną fluktuację kursu wszystkich walut
członków Unii Europejskiej względem każdej innej do 2.25% (wyjątkiem jest lir wioski) - przyp.
tłum.
174
- Przed chwilą dostałem z ministerstwa polecenie, żeby natych
miast wymienić wszystkie pieniądze na marki niemieckie, franki
szwajcarskie i dolary amerykańskie.
- To będzie kosztowało kupę forsy, a jeżeli kursy okażą się nieko
rzystne... - głos dyrektora banku zabrzmiał nagle bardzo oficjalnie.
- Zdaję sobie sprawę z ewentualnych następstw - rzekł Henry ale
telegram z Londynu nie zostawia mi wyboru.

- Rozumiem - powiedział Bili. - Czy wysoki komisarz to akceptuje?
- Właśnie wyszedłem z jego biura - odparł Henry.
- To lepiej zabiorę się do roboty, prawda?
Henry siedział i pocił się w swoim klimatyzowanym gabinecie przez dwadzieścia minut, zanim
znowu zadzwonił Bili.

- Zamieniliśmy całą kwotę na franki szwajcarskie, niemieckie
marki i dolary amerykańskie, jak polecono. Rano przyślę ci szczegó
łowe wyliczenia.
- Tylko żadnych kopii - poprosił Henry. - Wysokiemu komisa
rzowi zależy, żeby nie widział tego nikt z personelu.
- Rozumiem, stary - odparł Bili.
Kanclerz skarbu ogłosił zawieszenie brytyjskiego członkostwa w Mechanizmie Kursu
Wymiennego na stopniach ministerstwa skarbu w Whitehallu o wpół do ósmej wieczorem, w
porze, kiedy wszystkie banki w St George były zamknięte.

Henry skontaktował się z Billem następnego dnia rano po otwarciu giełd i polecił mu jak
najszybciej zamienić franki, marki i dolary z powrotem na funty szterlingi i powiadomić o wyniku.
Znów się pocił przez dwadzieścia minut, nim Bili oddzwonił.

- Zarobiłeś sześćdziesiąt cztery tysiące trzysta dwanaście funtów.
Gdyby każda nasza ambasada przeprowadziła taką operację, rząd
mógłby obniżyć podatki na długo przed następnymi wyborami.
- No właśnie - przyznał Henry. - Przy okazji, czy mógłbyś zamie

nić nadwyżkę na tutejszą walutę i ulokować ją na rachunku basenu
kąpielowego? I, Bili, zapewniłem wysokiego komisarza, że o sprawie
więcej się nie wspomni.

- Masz moje słowo - odparł dyrektor banku.
Henry poinformował redaktora "Echa St George", że ciągle napływają wpłaty na fundusz budowy
basenu kąpielowego dzięki hojności miejscowych biznesmenów i wielu innych osób. W
rzeczywistości darowizny stanowiły tylko połowę wpływów.
175
W miesiąc po brawurowej, drugiej z kolei akcji Henry'ego, z trzech kandydatów wybrano
wykonawcę i na teren przeznaczony na basen wjechały ciężarówki, buldożery i koparki. Henry
codziennie odwiedzał budowę i pilnował postępu prac. Ale wkrótce Bili mu uświadomił, że o ile
nie wpłynie więcej gotówki, nie będzie można zrealizować jego projektu wysokiej wieży do
skoków i przebieralni dla setki dzieci.

"Echo St George" wciąż przypominało czytelnikom o zbiórce, ale po roku prawie wszyscy,
których było na to stać, już dokonali wpłat. Wątły strumyk darowizn niemal całkiem wysechł, a
dochody z domowych wyprzedaży, loterii fantowych i towarzyskich poranków przy kawie były
znikome.

Henry zaczął się niepokoić, że zanim budowa dobiegnie końca, wyślą go na następną placówkę, a
gdy opuści wyspę, Bili i jego komitet stracą zainteresowanie sprawą i roboty utkną w martwym
punkcie.

Odwiedzili wraz z Billem budowę i zajrzeli w głąb mierzącego pięćdziesiąt na dwadzieścia
metrów wykopu, wokół którego stał ciężki sprzęt, bezczynny od kilku dni. Niedługo miał zostać
przetransportowany na inną budowę.

- Jeżeli rząd nie dotrzyma obietnicy, to chyba tylko cud sprawi, że
uda się dokończyć ten basen.
- A stabilny od pół roku kurs kora nie polepsza sprawy - zauwa
żył Bili.
Henry wpadł w rozpacz.
Następnego poniedziałku na porannej odprawie u wysokiego komisarza sir David powiedział
Henry'emu, że ma dobrą wiadomość.
- Proszę mi nie mówić, że rząd Jej Królewskiej Mości w końcu
spełnił obietnicę i...
- Nie, nic tak sensacyjnego - zaśmiał się sir David. - Ale jest pan
na liście wytypowanych do awansu w przyszłym roku i prawdopo
dobnie dostanie pan Urząd Wysokiego Komisarza. - Zawiesił głos. -
Podobno będą jakieś atrakcyjne nominacje, więc niech pan trzyma
kciuki. Przy okazji, jutro wyjeżdżamy z Carol do Anglii na nasz co
roczny urlop, więc niech się pan stara, żeby Aranga nie dostała się na
czołówki gazet - o ile woli pan pojechać na Bermudy, a nie na Wyspy
Wniebowstąpienia.
Henry wrócił do biura i razem z sekretarką zabrał się do przeglądania porannej poczty. W pliku
"Pilne, wymaga działania" znajdowało się zaproszenie, żeby towarzyszyć generałowi Olangi w
wyprawie
176

do jego rodzinnej wioski. Był to doroczny rytuał odprawiany przez prezydenta w celu
zademonstrowania ludowi, że nie zaparł się swych korzeni. Zwykle jechał z nim wysoki komisarz,
ale ponieważ tym razem będzie w Anglii, miał go reprezentować pierwszy sekretarz. Henry był
ciekaw, czy sir David specjalnie tak to zaaranżował.


Jeżeli chodzi o stosik "Do rozpatrzenia", to Henry musiał dokonać wyboru, czy woli towarzyszyć
grupie biznesmenów sprawdzających stan upraw bananów na wyspie, czy też wygłosić
przemówienie o przyszłości euro na forum Towarzystwa Politycznego St George. Postawił znaczek
na liście biznesmenów i napisał notatkę do Towarzystwa Politycznego z sugestią, że w tej kwestii
rewident będzie osobą bardziej kompetentną.

Potem zajął się kupką "Przejrzeć i do kosza". List od pani David-son, informujący o darowiźnie
dwudziestu pięciu kora na rzecz basenu pływackiego, zaproszenie na wentę dobroczynną w
kościele w najbliższy piątek i przypomnienie, że w sobotę wypadają pięćdziesiąte urodziny Billa.

- Coś jeszcze? - spytał Henry.
- Tylko notatka z biura wysokiego komisarza z radą, żeby na wy
prawę w góry z prezydentem zabrać kanister ze świeżą wodą, pastylki
przeciw malarii i telefon komórkowy. W przeciwnym wypadku odwodni
się pan, dostanie ataku malarii i straci kontakt ze światem.
Henry się roześmiał, trzy razy powiedział "tak" i podniósł słuchawkę dzwoniącego telefonu.

Telefonował Bili, który go uprzedził, że bank nie będzie dłużej honorował czeków wystawionych
na rachunek basenu kąpielowego, ponieważ od miesiąca nie wpłynęły nań żadne poważniejsze
kwoty.

- Nie musisz mi o tym przypominać - rzekł Henry, spoglądając na
przysłany przez panią Davidson czek na kwotę dwudziestu pięciu kora.
- Niestety, przedsiębiorca opuścił miejsce budowy, gdyż nie może
my wnosić dalszych opłat. Ponadto kwartalna wpłata w wysokości
miliona dwustu pięćdziesięciu tysięcy funtów nie zaowocuje żadną
nadwyżką, skoro prezydent tak zdrowo wygląda.
- Bili, wszystkiego dobrego z okazji pięćdziesiątych urodzin - po
wiedział Henry.
- Lepiej mi nie przypominaj - rzekł dyrektor banku. - Skoro już
o tym mówisz, to mam nadzieję, że przyjdziesz do nas w sobotę wie
czorem na małą uroczystość.
- Przyjdę - obiecał Henry. - Nic mnie nie powstrzyma.
12 Krotko mówiąc
Tego wieczoru Henry zaczął przed snem łykać tabletki przeciw malarii. W czwartek przyniósł z
pobliskiego supermarketu skrzynkę butelek świeżej wody. W piątek rano tuż przed odjazdem
sekretarka wręczyła mu telefon komórkowy. Nawet sprawdziła, czy potrafi się nim posługiwać.

O dziewiątej rano Henry wyszedł z biura i pojechał swoim mini do koszar Wiktorii, obiecawszy
sekretarce, że się zamelduje, jak tylko przybędą do wioski generała Olangi. Zaparkował samochód
na terenie koszar i zaprowadzono go do mercedesa, usytuowanego bliżej końca kawalkady
samochodów z brytyjskimi chorągiewkami. O wpół do dziesiątej prezydent wyłonił się z pałacu i
podszedł do odkrytego rolls-royce'a na przedzie kawalkady. Henry pomyślał, że jeszcze nigdy
generał nie wyglądał tak zdrowo.

Kiedy kawalkada ruszyła z miejsca, gwardia honorowa wyprężyła się i sprezentowała broń.
Powoli jechali ulicami St George, pełnymi stojących w szpalerach, powiewających chorągiewkami
dzieci, które zwolniono ze szkoły, by wiwatowały na cześć przywódcy, wyruszającego w daleką
podróż do miejsca urodzenia.

Henry nastawił się na pięciogodzinną jazdę w górskim terenie, chwilami zapadał w drzemkę, ale
ilekroć przejeżdżali przez jakąś wieś, budziły go okrzyki dzieci witających prezydenta.

W południe samochody zatrzymały się w małej wiosce wysoko wśród gór, gdzie mieszkańcy
podjęli honorowego gościa obiadem. Po godzinie ruszono. Henry pomyślał, że wieśniacy
prawdopodobnie poświęcili większą część swoich zimowych zapasów, żeby nakarmić cały orszak
żołnierzy i urzędników towarzyszący prezydentowi w jego pielgrzymce.


Kiedy kawalkada ruszyła dalej, Henry zapadł w głęboki sen i śnił
0 Bermudach, gdzie, jak był przekonany, nie trzeba będzie budować
żadnego basenu kąpielowego.

Nagle się zbudził. Wydało mu się, że słyszy strzał. Czy mu się śni? Podniósł głowę i zobaczył, że
jego kierowca wyskakuje z samochodu
1 pędzi ku dżungli. Henry spokojnie otworzył tylne drzwiczki, wysiadł
z limuzyny i widząc zamieszanie z przodu, postanowił tam pójść i zba
dać, co się dzieje. Zaledwie po kilku krokach natknął się na potężną
postać prezydenta, leżącą bez ruchu na skraju drogi w kałuży krwi,
otoczoną przez żołnierzy. Z nagła się odwrócili i na widok przedsta
wiciela wysokiego komisarza unieśli karabiny.

- Na ramię broń - zabrzmiał ostry głos. - Pamiętajcie, że nie jesteśmy dzikusami. - Szykownie
ubrany kapitan wystąpił do przodu
178
i zasalutował. - Panie pierwszy sekretarzu, przepraszam za wszelkie niedogodności - powiedział,
ucinając słowa w sposób typowy dla absolwenta Sandhurst - ale zapewniam pana, że nie chcemy
panu wyrządzić żadnej krzywdy.
Henry nie odezwał się, tylko wpatrywał się w martwego prezydenta.


-Jak pan widzi, zmarłego prezydenta spotkał tragiczny wypadek

- ciągnął kapitan. - Zostaniemy przy nim, póki nie zostanie uroczy
ście pochowany w wiosce, gdzie się urodził. Jestem pewien, że takie
byłoby jego życzenie.
Henry spojrzał z powątpiewaniem na bezwładne ciało.
-Panie Pascoe, radziłbym, żeby natychmiast wrócił pan do stolicy
i poinformował swoich zwierzchników o tym, co się stało.
Henry milczał.

-Może też zechce im pan powiedzieć, że nowym prezydentem zo
stał pułkownik Narango.

Henry nadal trwał w milczeniu. Zdawał sobie sprawę, że jego pierwszym obowiązkiem jest jak
najszybsze przekazanie wiadomości ministerstwu spraw zagranicznych. Skinął głową kapitanowi i
wolno podążył w stronę samochodu pozbawionego kierowcy.

Usiadł za kierownicą i z ulgą stwierdził, że kluczyki zostały w stacyjce. Zapalił silnik, zawrócił
samochód i rozpoczął daleką podróż krętą drogą wiodącą do stolicy. Zapadnie noc, nim dotrze do
St George.

Kiedy ujechał dwie mile i upewnił się, że nikogo za nim nie ma, zjechał na bok, zatrzymał
samochód, wyjął telefon komórkowy i wybrał numer swego biura.
Sekretarka podniosła słuchawkę.

- Mówi Henry.
- O, dobrze, że dzwonisz - ucieszyła się Shirley. - Tyle się wyda
rzyło tego popołudnia. Ale przede wszystkim, telefonowała pani Davidson
z wiadomością, że kościelna wenta dobroczynna prawdopo
dobnie przyniesie aż dwieście kora i pytała, czy mógłbyś wpaść
w drodze powrotnej po czek. Przy okazji - dodała Shirley, zanim
Henry zdążył się odezwać - wszyscy już znamy nowinę.
- Tak, w tej sprawie dzwonię - rzekł Henry. - Musimy natych
miast skontaktować się z ministerstwem spraw zagranicznych.
- Już to zrobiłam - oznajmiła Shirley.
- Co im powiedziałaś?
- Że pojechałeś z prezydentem, pełniąc urzędowe obowiązki, i że

skontaktujesz się z nimi zaraz po powrocie, panie wysoki komisarzu.
179

- Wysoki komisarzu? - powtórzy! Henry.
- Tak, to oficjalna wiadomość. Myślałam, że w tej sprawie telefo
nujesz. Twojej nominacji. Moje gratulacje.
- Dzięki - rzekł Henry niedbałym tonem, nawet nie pytając, jaką
otrzymał placówkę. - Jeszcze jakieś wiadomości?
- Nie, nic takiego tu się nie dzieje. Typowe piątkowe popołudnie.
Właściwie mogłabym dziś wyjść trochę wcześniej z biura. Widzisz,
obiecałam Sue Paterson, że wpadnę do nich i pomogę przygotować
przyjęcie urodzinowe jej męża.
- Czemu nie - rzekł Henry, usiłując zachować spokój. - I zawia
dom panią Davidson, że zrobię, co będę mógł, żeby zajrzeć na wentę.
Dwieście kora to już jest coś.
- A jak się miewa prezydent? - zapytała Shirley.
- Właśnie będzie uczestniczył w uroczystych robotach ziemnych rzekł
Henry - więc lepiej cię pożegnam.
Nacisnął czerwony guzik i natychmiast wybrał inny numer. ? v - Bili Paterson przy telefonie.

- Bili, tu Henry. Czy już zamieniłeś kwartalną wpłatę?
- Tak, mniej więcej godzinę temu. Starałem się po jak najkorzyst
niejszym kursie, ale niestety kora zawsze się umacnia, kiedy prezydent
jedzie do miejsca swoich urodzin.
I śmierci, pomyślał Henry.
- Chcę, żebyś całą sumę zamienił z powrotem na funty - powiedział.
- Odradzam ci - przestrzegł Bili. - W ciągu ostatniej godziny kurs
kora jeszcze poszedł w górę. Zresztą taka operacja wymaga zgody wy
sokiego komisarza.
- Wysoki komisarz jest w Dorset na urlopie. Podczas jego nie
obecności ja jestem najstarszym rangą dyplomatą naszej placówki.
- Zgadza się - rzekł Bili - ale jednak będę musiał zdać sprawozda
nie wysokiemu komisarzowi po jego powrocie.
- Oczywiście, Bili.
- Henry, czy jesteś pewien, że wiesz, co robisz?
- Doskonale wiem - padła odpowiedź. - A skoro o tym mówimy,
to proszę też, żebyś wymienił na funty szterlingi kora znajdujące się
na rachunku funduszu rezerwowego.
- Nie jestem pewien... - zaczął Bili.
- Panie Paterson, nie muszę panu przypominać, że w St George
jest kilka innych banków, które od lat nie ukrywają, jak chętnie by
u siebie widziały rachunek rządu brytyjskiego.
180
- Panie pierwszy sekretarzu, wypełnię co do joty pańskie polecenie
- rzekł dyrektor banku - ale proszę, żeby zaprotokołowano, iż uczy
nię to wbrew swemu przekonaniu.
- Tak czy inaczej, życzę sobie, żeby operację tę przeprowadzono
przed końcem transakcji w dniu dzisiejszym - rzekł Henry. - Czy wy
raziłem się jasno?
- Jaśniej nie można - odparł Bili.

Cztery godziny później Henry dotarł do stolicy. Na ulicach St George panowały pustki, toteż
uznał, że ogłoszono już komunikat
0 śmierci prezydenta i wprowadzono godzinę policyjną. Zatrzymywa
no go w kilku punktach kontrolnych - był szczęśliwy, że na masce
wozu powiewa flaga brytyjska - i nakazano, by natychmiast skiero
wał się do domu. Nie musiał wpaść do pani Davidson po czek na
dwieście kora.

Ledwo wszedł do domu, włączył telewizor i ujrzał prezydenta Na-rango w galowym mundurze,
przemawiającego do narodu.

-Zapewniam was, przyjaciele - mówił - że nie macie się czego
obawiać. Pragnę jak najszybciej znieść godzinę policyjną. Ale proszę
was, żebyście na razie nie wałęsali się po ulicach, gdyż wojsko dostało
rozkazy, żeby strzelać bez ostrzeżenia.

Henry otworzył puszkę fasolki i przez cały weekend tkwił w domu. Żałował, że nie będzie
obecny na przyjęciu urodzinowym Billa, ale uznał, że zważywszy wszystko, obróci się to na dobre.
Jej Wysokość księżniczka Anna dokonała uroczystego otwarcia nowego basenu pływackiego w St
George w drodze powrotnej z Mistrzostw Commonwealthu w Kuala Lumpur. W przemówieniu
wygłoszonym w sali klubowej powiedziała, jak duże wrażenie zrobiła na niej wysoka wieża do
skoków i nowoczesne przebieralnie.
Potem z uznaniem się wyraziła o działaniach klubu rotariańskiego
1 pogratulowała roli, jaką odegrał w akcji na rzecz budowy basenu za
równo sam klub, jak i jego przewodniczący Bili Paterson, który
w dniu urodzin królowej otrzymał za swoje zasługi Order Imperium
Brytyjskiego.

Niestety, Henry Pascoe nie uczestniczył w uroczystości, ponieważ
niedawno objął stanowisko wysokiego komisarza na Wyspach Wnie
bowstąpienia - po drodze donikąd. <: *


"Leżąca kobieta"

- Może państwo się dziwią, że ta rzeźba nosi numer trzynasty - powiedział kustosz, uśmiechając się
z satysfakcją.
Stałem z tyłu grupy ludzi i myślałem, że usłyszymy wykład o modelach.
-Henry Moore - ciągnął kustosz takim tonem, jakby miał przed

sobą zgraję ignorantów, którym kubizm kojarzy się z kostkami cukru
i którzy widocznie nie mają nic innego do roboty w świąteczny ponie
działek poza wizytą w gmachu National Trust - zwykle wykonywał
swoje prace w dwunastu egzemplarzach autoryzowanych. Żeby oddać
sprawiedliwość wielkiemu artyście, trzeba powiedzieć, że umarł, za
nim wydano zgodę na jedyny trzynasty odlew jednego z jego arcy
dzieł.

Spojrzałem na monumentalną nagą kobietę z brązu, która górowała w wejściu do Huxley Hali.
Wspaniała, krągłych kształtów postać z charakterystycznym otworem w środku brzucha, z głową
opartą na dłoni, władczo patrzyła na milion zwiedzających rocznie. Było to, żeby zacytować
podręcznik, klasyczne dzieło Henry'ego Moore'a z 1952 roku.

Podziwiałem tę tajemniczą panią, miałem ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć jej - a to zawsze
dowodzi, że artysta osiągnął, co zamierzył.

-Huxley Hali - monotonnie mówił kustosz -jest administrowany
przez National Trust od dwudziestu lat. Zdaniem znawców, rzeźba
"Leżąca kobieta" należy do najdoskonalszych prac Moore'a, wyko
nanych w okresie, kiedy był u szczytu możliwości twórczych. Szósty


odlew autoryzowany został zakupiony przez piątego księcia - rodowi
tego Yorkshirczyka jak Moor - za królewską sumę tysiąca funtów.
Kiedy dwór przeszedł na własność szóstego księcia, ten odkrył, że nie
będzie mógł ubezpieczyć arcydzieła, bo nie stać go na składkę ubez182


pieczeniową. Z kolei siódmy książę nie był nawet w stanie utrzymać dworu ani otaczającej go
ziemi. Zanim wyzionął ducha, uwolni! ósmego księcia od brzemienia podatku spadkowego,
przekazując dwór, wszystko co się w nim znajdowało oraz tysiąc akrów gruntu na własność
National Trust. Francuzi nigdy nie pojęli, że jeżeli się chce wytrzebić arystokrację, podatki
spadkowe są o wiele skuteczniejsze niż rewolucje.

Kustosz zaśmiał się ze swego żarciku, a kilka osób stojących z przodu uprzejmie zawtórowało.

- Powróćmy do tajemnicy trzynastego egzemplarza - ciągnął ku
stosz, kładąc rękę na obfitym łonie rzeźby. - W tym celu najpierw
muszę wyjaśnić, z jakim problemem musi się uporać National Trust,
jeżeli przejmuje czyjś dom. Trust jest zarejestrowaną instytucją dobro
czynną. Obecnie należy do niego i znajduje się pod jego zarządem
ponad dwieście pięćdziesiąt budynków historycznych i ogrodów na
Wyspach Brytyjskich, oraz ponad sześćset tysięcy akrów terenów
wiejskich, jak również pięćset siedemdziesiąt pięć mil wybrzeża mor
skiego. Każda posiadłość musi spełniać kryterium "znaczenia histo
rycznego albo piękna natury". Przejmując odpowiedzialność za daną
posiadłość, musimy też zabezpieczyć i chronić jej strukturę i zawar
tość, nie narażając Trustu na bankructwo. Jeżeli chodzi o Huxley
Hali, to zainstalowaliśmy tu najnowocześniejszy system zabezpieczeń,
a dodatkowo przez całą dobę dyżurują tu strażnicy. Mimo to nie spo
sób strzec tak wielu skarbów przez dwadzieścia cztery godziny na do
bę, każdego dnia w roku. Kiedy okazuje się, że coś zginęło, oczywiście
natychmiast informujemy policję. W dziewięciu przypadkach na dzie
sięć rzecz wraca do nas w ciągu kilku dni. - Kustosz zawiesił głos, pe
wien, że ktoś zapyta, dlaczego.
- Dlaczego? - spytała stojąca na przedzie Amerykanka w szortach
w szkocką kratę.
- Dobre pytanie, proszę pani - łaskawie rzekł kustosz. - Po prostu
dlatego, że większości drobnych złodziejaszków nie udaje się pozbyć
tak cennego łupu, o ile nie został skradziony na zamówienie.
- Na zamówienie? - podrzuciła mu kwestię Amerykanka.
- Tak, proszę pani - odparł kustosz, który aż się palił do dalszych
wyjaśnień. - Na całym świecie działają przestępcze gangi, które krad
ną arcydzieła dla klientów, szczęśliwych, że tylko oni, i nikt inny, bę
dą się napawać ich widokiem.
- To musi słono kosztować - zauważyła Amerykanka.
183
-Z tego co wiem, obecna stawka wynosi jedną piątą rynkowej
wartości dzieła - stwierdził kustosz.
To wreszcie uciszyło turystkę.

- Ale to nie tłumaczy, dlaczego tak wiele okazów tak szybko się
znajduje - odezwał się głos ze środka grupy.
- Właśnie chciałem do tego przejść - powiedział z lekką irytacją

kustosz. - Jeżeli dzieła sztuki nie skradziono na zamówienie, to nawet
niedoświadczony paser nie zechce go przyjąć. Ponieważ - prędko do
dał, zanim Amerykanka zdążyła zapytać "dlaczego?" - wszystkie
główne domy aukcyjne, galerie oraz handlarze dziełami sztuki otrzy
mują dokładny opis skradzionego okazu w ciągu kilku godzin od jego
zniknięcia. W rezultacie złodziej zostaje z łupem, którego nikt nie
chce, bo jeśli pojawi się na rynku, policja natychmiast go upoluje.
Wiele skradzionych dzieł sztuki jest nam zwracanych w ciągu kilku
dni, albo zostają porzucone w takich miejscach, gdzie na pewno ktoś
je znajdzie. Sama tylko Dulwich Art Gallery doświadczyła trzech ta
kich przypadków w ciągu ostatnich dziesięciu lat i, o dziwo, rzadko
się zdarza, żeby skradziony przedmiot wrócił uszkodzony.
Tym razem kilka osób z grupy zapytało "dlaczego?".

-Okazuje się - rzekł kusztosz - że ludzie są skłonni rozgrzeszyć
śmiałą kradzież, ale nie darują zniszczenia narodowego skarbu. Do
dam, że prawdopodobieństwo, iż przestępca zostanie postawiony
w stan oskarżenia, znacznie maleje, jeżeli skradzione przedmioty zo
staną zwrócone w stanie nie uszkodzonym. Ale wracajmy do historyj
ki o trzynastu egzemplarzach - ciągnął. - Szóstego września tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku, w dniu pogrzebu
księżnej Walii Diany, w chwili, kiedy wnoszono trumnę do Opactwa
Westminsterskiego, pod główne wejście Huxley Hali podjechał fur
gon. Wysiadło z niego sześciu mężczyzn w kombinezonach National
Trust i oznajmiło strażnikowi, że mają polecenie zabrania i przewie
zienia "Leżącej kobiety" do Londynu na wystawę Henry'ego Moo-
re'a, która wkrótce miała się odbyć w Hyde Parku. Strażnik został
poinformowany, że przewóz dzieła przełożono na następny tydzień ze
względu na pogrzeb. Ale ponieważ dokumenty, jak się wydawało, by
ły w porządku, a strażnikowi spieszyło się z powrotem do telewizora,
pozwolił mężczyznom zabrać rzeźbę. Huxley Hali był zamknięty
przez dwa dni po pogrzebie, toteż nikt nie zastanawiał się nad sprawą,
dopóki we wtorek nie zjawił się następny furgon z tym samym polece
niem, żeby zabrać rzeźbę i przewieźć ją na wystawę Moore'a w Hyde
184

Parku. I znów dokumenty zdawały się w porządku, więc strażnicy zrazu sądzili, że nastąpiła
pomyłka. Jeden telefon do organizatorów wystawy wyprowadził ich z błędu. Stało się jasne, że
arcydzieło zostało skradzione przez gang zawodowców. Natychmiast poinformowano Scotland
Yard. W Scotland Yardzie - ciągnął kustosz - jest osobny wydział, zajmujący się kradzieżą dzieł
sztuki - mają w komputerze dokładny opis wielu tysięcy pozycji. Kiedy zostaną zawiadomieni o
przestępstwie, są w stanie w ciągu kilku minut zaalarmować wszystkie główne domy aukcyjne i
galerie sztuki w kraju.
Kustosz przerwał na chwilę i znów położył rękę na rzeźbie.

- Można by pomyśleć, że to spora sztuka do przetransportowania,
chociaż drogi w dniu kradzieży były wyjątkowo puste, a uwaga ludzi
zwrócona gdzie indziej. Przez kilka tygodni nie wpłynęła żadna infor
macja na temat "Leżącej kobiety" i w Scotland Yardzie już się obawia
no, że to udana kradzież "na zamówienie". Ale po kilku miesiącach,
kiedy schwytano drobnego złodziejaszka nazwiskiem Sam Jackson na
próbie kradzieży małego oleju drugiej księżnej z królewskiej gardero

by, policja uzyskała pierwszy ślad. Kiedy podejrzanego zabrano na
przesłuchanie na komisariat, zaproponował policjantowi układ.

- A cóż takiego możesz nam zaoferować? - spytał sierżant z nie
dowierzaniem.
- Zaprowadzę was do "Leżącej kobiety" - rzekł Jackson - jeżeli
oskarżycie mnie tylko o włamanie. - Wiedział, że mógłby się wtedy
wykpić wyrokiem z zawieszeniem.
- Jak odzyskamy rzeźbę - powiedział sierżant - umowa stoi.
- Ponieważ portret księżnej był słabą kopią, za którą można by
uzyskać paręset funtów na pchlim targu, zawarto porozumienie. Trzej
policjanci, umieściwszy Jacksona z tyłu, wsiedli do samochodu i ka
zali mu wskazywać drogę. Przekroczyli granicę Yorkshire, wjechali
w obręb Lancashire, zagłębili się w wiejskiej okolicy i w końcu zatrzy
mali się przed opuszczonym domem. Stąd Jackson poprowadził poli
cjantów na piechotę przez pola do doliny, gdzie znaleźli odosobniony
budynek ukryty za zagajnikiem. Policjanci wyłamali zamek i otworzy
li drzwi, po czym stwierdzili, że znajdują się w opuszczonej odlewni.
Na podłodze walały się skrawki ołowianych rynien, prawdopodobnie
skradzionych z dachów kościołów albo starych domów z sąsiedztwa.
Policjanci przeszukali budynek, ale nie znaleźli ani śladu rzeźby. Już
zamierzali oskarżyć Jacksona o marnowanie im czasu, gdy ujrzeli, że
stoi przed wielką bryłą brązu.
185
-Nie mówiłem, że dostaniecie ją w takim stanie, w jakim była powiedział.
- Ja tylko obiecałem, że was do niej zaprowadzę.
Kustosz odczekał, aż mniej pojętni dołączą się do gremialnych okrzyków zdumienia albo
przynajmniej skiną głową na znak, że zrozumieli.
-Najwyraźniej pozbycie się arcydzieła okazało się trudne, a po
nieważ przestępcy nie chcieli, żeby ich przyłapano na posiadaniu dóbr

o wartości powyżej miliona funtów, po prostu stopili rzeźbę. Jackson
powiedział, że nie wie, kto jest za to odpowiedzialny, ale przyznał, że
ktoś próbował mu sprzedać bryłę brązu za tysiąc funtów -jak na iro
nię, była to suma, jaką zapłacił piąty książę za arcydzieło. Kilka tygo
dni później National Trust otrzymał olbrzymią bryłę brązu. Ku naszej
konsternacji towarzystwo ubezpieczeniowe odmówiło wypłacenia choć
by pensa odszkodowania, twierdząc, że skradziony brąz został zwró
cony. Prawnicy Trustu dokładnie przestudiowali polisę i odkryli, że
możemy zgłosić roszczenie pokrycia kosztów przywrócenia uszkodzo
nych prac do ich pierwotnego stanu. Towarzystwo ubezpieczeniowe
uległo i zgodziło się opłacić koszty rekonstrukcji. Następnie zwrócili
śmy się do Fundacji Henry'ego Moore'a z pytaniem, czy mogliby
jakoś nam pomóc. Przez kilka dni badali olbrzymią bryłę brązu i, do
konawszy pomiarów i testów chemicznych, potwierdzili opinię labo
ratorium policyjnego, że prawdopodobnie jest to metal, z którego był
odlany autoryzowany egzemplarz kupiony przez piątego księcia. Po
długich namysłach Fundacja zgodziła się pójść na bezprecedensowe
odstępstwo od zwyczajowej praktyki Henry'ego Moore'a i wykonać
trzynasty egzemplarz "Leżącej kobiety", jeżeli National Trust pokryje
koszty odlewu. Oczywiście wyraziliśmy zgodę i zapłaciliśmy rachunek

w wysokości kilku tysięcy funtów, co zostało pokryte z polisy ubez
pieczeniowej. Jednakże Fundacja, zanim się zgodziła na wykonanie
unikalnego trzynastego egzemplarza, postawiła dwa warunki. Po
pierwsze, zażądali, abyśmy nigdy nie sprzedali rzeźby, czy to instytucji
publicznej, czy osobie prywatnej. Po drugie, gdyby skradziony szósty
egzemplarz objawił się kiedyś gdzieś na świecie, mieliśmy natychmiast
zwrócić Fundacji egzemplarz trzynasty do przetopienia. National
Trust zgodził się na te warunki, dzięki czemu mogą państwo podzi
wiać arcydzieło, przed którym dziś stoicie.
Rozległy się oklaski, kustosz lekko się skłonił. Przypomniałem sobie tę historię kilka lat później,
podczas licytacji w domu aukcyjnym Sotheby Parke-Bernet w Nowym Jorku, kiedy
186

pod młotek poszedł trzeci egzemplarz "Leżącej kobiety" i został sprzedany za milion sześćset
tysięcy dolarów.

Jestem pewien, że Scotland Yard zamknął sprawę zaginionego szóstego egzemplarza rzeźby
Henry'ego Moore'a "Leżąca kobieta", uznawszy ją za wyjaśnioną. Jednak nadinspektor, który
prowadził tę sprawę, w rozmowie ze mną przyznał, że gdyby obrotny przestępca znalazł odlewnię,
która by wykonała odlew jeszcze jednej rzeźby i umieściła na nim znak "6/12", mógłby sprzedać ją
klientowi jako "skradzioną na zamówienie" za około ćwierć miliona funtów. W gruncie rzeczy nikt
nie może być pewny, ile szóstych egzemplarzy rzeźby "Leżąca kobieta" znajduje się obecnie w
prywatnych rękach.
i J ?'.-<

J 'l
1 >\.~- >. rrr

, /*,''

i H. '

\,r >

1 "i

! r

ul ..ii/ ,,
? ' lir

Szczęściarze
Bili nagle się obudził. Zawsze tak było po długim odsypianiu podczas weekendu. Po wschodzie
słońca w poniedziałek rano oczekiwano, że się stąd wyniesie. Nocował pod sklepieniem bramy
banku Critchleya dłużej niż większość personelu pracowała w tym budynku.

Bili zjawiał się tu co wieczór około siódmej i zajmował swoje miejsce. Nikt by się nie ośmielił
zająć jego stanowiska po tylu latach. W ciągu ostatnich dziesięciu lat widział, jak przychodzą i
odchodzą, jedni o sercach ze złota, inni ze srebra, jeszcze inni z brązu. Przeważnie ci o sercach z


brązu interesowali się tylko innym rodzajem złota. Potrafił ocenić, kto jest kto, i to nie tylko ze
sposobu, w jaki go traktowali.

Spojrzał na zegar nad drzwiami: za dziesięć szósta. Młody Kevin zjawi się lada moment w
drzwiach i zapyta, czy byłby tak dobry i sobie poszedł. Dobry chłopak, ten Kevin - nieraz wsunął
mu szylinga, co było poświęceniem, bo przecież następne dziecko w drodze. Na pewno większość
elegancików, którzy nadejdą później, nie potraktowałoby go tak grzecznie.

Bili pozwolił sobie chwilę pomarzyć. Chciałby mieć pracę Kevina, a na sobie to solidne, ciepłe
palto i czapkę z daszkiem. Dalej stałby na ulicy, ale miałby prawdziwą pracę i regularną płacę.
Niektórym ludziom się szczęści. Wszystko, co Kevin miał do roboty, to powiedzieć "Dzień dobry
panu. Mam nadzieję, że udał się panu weekend". Nie musiał nawet otwierać drzwi, bo robił to
automat.

Ale Bili się nie skarżył. Sobota i niedziela przebiegły jako tako. Nie padało, a policja do niego się
nie czepia - od czasu, kiedy przed laty zauważył tego człowieka z IRA, który zaparkował
furgonetkę przed bankiem. To dzięki przeszkoleniu, jakie przeszedł w wojsku.

Udało mu się zdobyć piątkowy "Financial Times" i sobotni "Daily Maił". "Financial Times"
przypominał mu, że powinien inwesto188


wać w firmy internetowe i trzymać się z daleka od producentów konfekcji, ponieważ ich akcje
leciały na łeb na szyję z powodu spadku obrotów na rynku. Był chyba jedyną osobą związaną z
bankiem, która czytała "Financial Times" od deski do deski i z pewnością jedyną, która go używała
zamiast koca.

"Maił" znalazł w koszu na śmieci na tyłach budynku - zadziwiające, co ci yuppie wrzucali do
kosza. Wszystko tam znajdował, od zegarka marki Rolex po opakowanie prezerwatyw. Nie
skorzystał ani z jednego, ani z drugiego. W City nie brakowało zegarów, a jeżeli chodzi o
prezerwatywy - nie były mu specjalnie potrzebne, odkąd odszedł z wojska. Zegarek sprzedał, a
prezerwatywy dał Vince'owi, który miał stanowisko pod Bank of America. Vince zawsze się
chwalił swoimi podbojami, co wydawało się dość nieprawdopodobne w jego sytuacji. Bili
postanowił go podpuścić i ofiarował mu pakiecik w prezencie na Boże Narodzenie.

W całym budynku zapaliły się światła i gdy Bili spojrzał w okno ze szkła taflowego, zobaczył
Kevina, który wkładał płaszcz. Czas zbierać swoje klamoty i ruszać przed siebie: nie chciał narażać
Kevina na kłopoty, zwłaszcza teraz, gdy się spodziewał, że chłopak wkrótce dostanie awans, na
jaki zasługiwał.

Bili zrolował śpiwór - prezent od prezesa, który nie czekał do Bożego Narodzenia. Nie, to nie
było w stylu sir Williama. Urodzony dżentelmen, ze słabością do kobiet - kto by go za to winił?
Bili widział kilka z nich, jak w nocy jechały windą, i wątpił, żeby chodziło im o konsultacje
ekonomiczne. Może to jemu powinien dać pakiecik prezerwatyw.

Zwinął obydwa koce - jeden kupił za część pieniędzy ze sprzedaży zegarka, drugi odziedziczył,
kiedy umarł Irlandczyk. Było mu go brak. Pół bochenka chleba z tyłu City Club, po tym jak radził
kierownikowi, żeby trzymał się z dala od producentów odzieży i zainwestował w Internet, ale
tamten go wyśmiał. Upchnął swój skromny dobytek w torbę Radcy Królewskiego - znów zdobycz
z kosza na śmieci, tym razem na tyłach sądu Old Bailey.

Na koniec, jak wszyscy w City, musi sprawdzić stan kasy - zawsze ważne, aby zachować
płynność, kiedy jest więcej sprzedających niż kupujących. Pogrzebał w kieszeni, tej bez dziury, i
wydobył funta, dwie dziesięciopensówki i pensa. Przez te rządowe podatki nie będzie go dzisiaj
stać na papierosy, nie mówiąc o kufelku piwa. Chyba że za kontuarem w Żniwiarzu będzie Maisie.
Pomyślał, że chętnie by ją skosił, chociaż mógłby być jej ojcem.
189


Zegary w mieście zaczęły wydzwaniać szóstą. Zawiązał sznurówki swoich treningowych
reeboków - jeszcze jedna rzecz wzgardzona przez yuppie, którzy teraz nosili tylko najki. I ostatnie
spojrzenie, kiedy Kevin wyszedł na chodnik. Gdy Bili wróci o siódmej wieczorem -solidniejszy niż
niejeden strażnik - Kevin będzie w domu w Peckham ze swoją ciężarną żoną. Szczęściarz z niego.

Kevin odprowadził spojrzeniem Billa, który odszedł, powłócząc nogami, i wmieszał się w
spieszący do pracy tłum. Dobry z niego chłop. Nigdy nie sprawiał Kevinowi kłopotów, ani nie
chciał przyczynić się do utraty przez niego pracy. Kevin zauważył jednopensówkę, która leżała pod
arkadą. Podniósł ją i uśmiechnął się. Wieczorem położy na jej miejsce monetę jednofuntową. W
końcu czy nie takie jest zadanie banków?

Wrócił do frontowego wejścia w chwili, kiedy wychodzili sprzątacze. Przybywali o trzeciej rano i

o szóstej musieli się ulotnić. Po czterech latach znał ich imiona, a oni zawsze obdarzali go
uśmiechem.
Kevin musiał stanąć przed budynkiem punktualnie o szóstej, w świeżej czystej koszuli, krawacie
z godłem banku, w wyglansowanych butach, w długim, przepisowym niebieskim palcie z
mosiężnymi guzikami - grubym zimą, lekkim latem. Banki pedantycznie przestrzegają zasad i
przepisów. Wymagano, żeby Kevin pozdrawiał wszystkich członków zarządu, wchodzących do
budynku, ale on kłaniał się jeszcze kilku innym, o których słyszał, że wkrótce mogą dołączyć do
tamtych.

Między szóstą a siódmą zjawiała się młodzież. "Cześć, Ken - witali go. - Założymy się, że dzisiaj
machnę milion?". Między siódmą a ósmą, trochę wolniejszym krokiem nadciągali kierownicy
średniego szczebla, z nieco mniejszym wigorem, który zużyli na borykanie się z problemami
dzieci, szkolnych opłat, nowych samochodów, nowych żon. "Dzień dobry" - rzucali tylko, nie
racząc nawet na niego spojrzeć. Od ósmej do dziewiątej, zostawiwszy samochody na
zarezerwowanych miejscach na parkingu, majestatycznym krokiem podążało wyższe
kierownictwo. Wprawdzie jak my wszyscy, pomyślał Kevin, chodzili w sobotę na mecze piłki
nożnej, ale siedzieli w dyrektorskich lożach. Większość z nich zdała już sobie sprawę, że nie wejdą
do zarządu banku i zwolnili trochę tempo. Później zajeżdżał dyrektor naczelny, Philip Alexander,
rozparty z tyłu prowadzonego przez szofera jaguara, zatopiony w "Financial Timesie". Kevin miał
obowiązek wybiec na chodnik i otworzyć drzwiczki samochodu Alexandrowi,
190

który mijał go, nie zaszczyciwszy spojrzeniem i bez słowa podziękowania.

Na końcu prezes banku, sir William Selwyn wysiadał ze swojego rolls-royce'a, którym
przywieziono go z Surrey. Sir William zawsze znalazł chwilę, żeby zamienić z nim słowo.

- Dzień dobry, Kevin. Jak żona?
- Dobrze, dziękuję.
- Daj mi znać, kiedy dziecko przyjdzie na świat.
Zaczęli się schodzić yuppies, których Kevin witał szerokim uśmiechem. Drzwi rozsuwały się
automatycznie, kiedy przebiegali przez nie z impetem. Odkąd zainstalowano ten wihajster, nie
musiał otwierać ciężkich wrót banku. Dziwił się, że nadal go zatrudniają - w każdym razie
zastanawiało to Mike'a Haskinsa, jego bezpośredniego zwierzchnika.

Kevin spojrzał w stronę Haskinsa, który stał za kontuarem w recepcji. Szczęściarz ten Mikę.
Siedzi w cieple, popija herbatę, czasem trafi mu się napiwek, nie mówiąc o podwyżce. To było
stanowisko, jakiego pragnął Kevin, następny szczebel w bankowej hierarchii. Zasłużył sobie. Miał
już nawet pomysły, jak ulepszyć pracę recepcji. Kiedy Haskins podniósł głowę, odwrócił się,
mówiąc sobie, że tylko pięć miesięcy, dwa tygodnie i cztery dni dzielą jego szefa od emerytury.
Wtedy Kevin zajmie jego miejsce - o ile go nie pominą i nie przyjmą na to stanowisko syna
Haskinsa.


Ronnie Haskins przychodził do banku regularnie, odkąd stracił pracę w browarze. Starał się być
pożyteczny, nosił paczki, doręczał listy, zatrzymywał taksówki, a nawet przynosił kanapki z
pobliskiego baru dla tych, którzy nie chcieli albo nie mogli ryzykować opuszczenia swoich biurek.

Kevin nie był głupi - dobrze wiedział, o co idzie gra. Stary Haskins chciał, żeby Ronnie przejął
po nim pracę, która należała się Ke-vinowi, a Kevin dalej miał stać na ulicy. To nie było uczciwe.
Przecież sumiennie traktował swoją służbę, nigdy nie opuścił nawet jednego dnia, tkwił na
zewnątrz, czy upał, czy słota.

- Dzień dobry, Kevin - powiedział Chris Parnell, prawie biegnąc.
Na twarzy miał wypisany niepokój. Szkoda, że nie ma moich proble
mów, pomyślał Kevin, obejrzał się i zobaczył, jak Haskins miesza
pierwszą tego rana herbatę.
- To Chris Parnell - rzekł Haskins do Ronniego, zanim upił łyk. -
Znów się spóźnił i jak zwykle powie, że to wina kolei. Powinienem
wiele lat temu dostać jego pracę i miałbym szansę, gdybym tak jak on
191

był sierżantem w służbie płatniczej, a nie kapralem w formacji Zielonych Kurtek. Ale
kierownictwo nie poznało się na mnie.

Ronnie nie odezwał się; co rano od sześciu tygodni słyszał, jak ojciec powtarza tę opinię.

- Zaprosiłem go kiedyś na zjazd mojego pułku, ale powiedział, że
nie ma czasu. Cholerny snob. Uważaj na niego, bo będzie miał wpływ
na to, kto dostanie moją pracę.
- Dzień dobry, panie Parker - rzekł Haskins, wręczając następne
mu przybyszowi "Guardiana".
- To, jaką kto czyta gazetę, dużo mówi o człowieku - powiedział
Haskins Ronniemu, gdy Parker zniknął w windzie. - Weź tego tam
młodego Kevina. On czytuje "Sun", i to wystarczy o nim wiedzieć.
Dlatego bym się nie zdziwił, gdyby nie dostał awansu, którego wyglą
da. - Mrugnął do syna. - Ja zaś czytam "Express" - zawsze czytałem
i zawsze będę czytał.
- Dzień dobry, panie Tudor-Jones - rzekł Haskins, podając eg
zemplarz "Daily Telegraph" dyrektorowi administracyjnemu banku.
Nie odzywał się, aż za tamtym zamknęły się drzwi windy.
- Ważny moment dla pana Tudor-Jonesa - poinformował syna
Haskins. - Jeżeli w tym roku nie wejdzie do rady nadzorczej, to założę
się, że będzie tylko przeczekiwał do emerytury. Czasami patrzę na
tych pajaców i myślę, że mógłbym robić to co oni. W końcu to nie
moja wina, że mój stary był murarzem i nie miałem szans, żeby cho
dzić do gimnazjum. Gdyby nie to, mógłbym teraz siedzieć na szóstym
albo siódmym piętrze przy własnym biurku i ze swoją sekretarką.
- Dzień dobry panu, panie Alexandrze - rzekł Haskins do dyrek
tora naczelnego, który przeszedł obok, nie reagując na powitanie.
- Temu nie trzeba podawać gazety. Jego sekretarka, pani Franklyn,
zabiera cały plik na długo przed jego przyjściem. Teraz chce być
prezesem. Jak mu się uda, będzie tu dużo zmian, to pewne. - Spojrzał
na syna. - Odnotowujesz te wszystkie nazwiska, jak cię uczyłem?
- No pewnie, tato. Pan Parnell - siódma czterdzieści siedem, pan
Parker - ósma dziewięć, pan Tudor-Jones - ósma jedenaście, pan Alexander
- ósma dwadzieścia trzy.
- Dobrze, synu. Szybko się uczysz. - Nalał sobie następną fiiliżan

kę herbaty i upił łyk. Parzyła, więc mówił dalej. - Teraz trzeba zająć
się pocztą - która, jak Parnel, jest spóźniona. Proponuję... - Haskins
szybko schował filiżankę z herbatą pod kontuar i puścił się pędem
przez foyer. Nacisnął guzik windy i modlił się w duchu, żeby jedna
192

z kabin wróciła na dół, zanim prezes wejdzie do budynku. Drzwi windy rozsunęły się parę sekund
przedtem.

- Dzień dobry, sir Williamie. Mam nadzieję, że miał pan udany
weekend.
- Tak, dziękuję, Haskins - odparł prezes spoza zasuwających się
drzwi. Haskins zablokował drzwi windy, żeby nikt więcej nie mógł do
niej wsiąść i żeby sir William bez przystanków dojechał na czternaste
piętro.
Haskins wolnym krokiem wrócił do recepcji, gdzie syn sortował poranną pocztę.

-Prezes kiedyś mi mówił, że winda jedzie na ostatnie piętro trzy
dzieści osiem sekund i wyliczył, że spędził w niej tydzień życia. Za
wsze, gdy jedzie w górę, czyta wstępniak "Timesa", a notatki dotyczą
ce następnego spotkania - kiedy zjeżdża w dół. Jak on tkwił w niej
przez cały tydzień, to ja pewnie spędziłem tam pół życia - dodał i po
ciągnął łyk herbaty. Ostygła. - Kiedy posortujesz listy, zanieś je panu
Parnellowi. To on ma obowiązek je rozdzielić, nie ja. Ma ciepłą po
sadkę, nie będę za niego odwalał roboty.

Ronnie wziął koszyk wypełniony listami i skierował się do windy. Wysiadł na drugim piętrze,
podszedł do biurka Parnella i postawił mu go przed nosem.

Chris Parnell podniósł głowę i obserwował, jak chłopiec znika w drzwiach. Spojrzał na stos
listów. Jak zwykle, nawet nie próbowano ich posortować. Musi porozmawiać z Haskinsem. Chyba
się nie przemęcza, a teraz jeszcze chce wsadzić chłopaka na swoje miejsce. Nie dopuściłbym do
tego, pomyślał, gdybym miał coś w tej sprawie do powiedzenia.

Czy Haskins nie rozumie, że praca Parnella jest naprawdę odpowiedzialna? Musi dopilnować,
żeby biuro działało jak szwajcarski zegarek. Listy na właściwym biurku przed dziewiątą, do
dziesiątej sprawdzenie ewentualnych absencji, natychmiastowe usunięcie wszelkich awarii,
przygotowanie i zorganizowanie zebrań personelu, rozdzielenie drugiej poczty. Doprawdy,
wszystko by stanęło, gdyby wziął wolny dzień. Wystarczy sobie przypomnieć bałagan, jaki
zastawał po powrocie z letnich wakacji.

Spojrzał na leżący na wierzchu list. Był zaadresowany do "Pana Rogera Parkera". Dla niego
Roga. Powinien wiele lat temu dostać posadę Roga - szefa personelu. Mógłby tę pracę wykonywać
nawet we śnie, jak mu ciągle wypominała Janice, jego żona:
193
13 Krotko mówiąc

-Parkerowi przewróciło się w głowie. Dostał tę pracę, bo był w tej
samej szkole co główny kasjer.

To było niesprawiedliwe. Janice chciała zaprosić Rogera z żoną na kolację, ale Chris od początku
się temu sprzeciwiał.

-Dlaczego nie? - pytała. - W końcu obaj popieracie klub Chelsea.
Pewnie się boisz, że ten zarozumiały snob ci odmówi.

To prawda, że Chrisowi przyszło do głowy, by zaprosić Rogera, ale do baru, a nie na kolację do
domu w Romford. Przecież nie mógł tłumaczyć żonie, że kiedy Roger szedł na stadion Stamford
Bridge, siedział w loży członkowskiej, a nie w najgorszym sektorze z chłopakami.


Skończywszy sortowanie listów, Chris ułożył je na różnych tackach według działów, dla których
były przeznaczone. Dwie jego asystentki rozniosą je do pokoi od pierwszego do dziesiątego piętra,
ale do najwyższych czterech nigdy ich nie dopuszczał. Tylko on sam wchodził do gabinetu prezesa
i naczelnego dyrektora.

Janice wciąż mu przypominała, żeby miał oczy szeroko otwarte, ilekroć jest na piętrach dyrekcji.

-Nigdy nie wiadomo - mówiła - kiedy nastręczy się jakaś sposob
ność, jakaś okazja awansu.

Zaśmiał się pod nosem na myśl o Glorii z archiwum i o awansach, jakie mu czyniła. Co ta
dziewczyna wyprawiała za szafą z aktami! Z tego żonie się nie zwierzał.

Zabrał tacki z korespondencją i skierował się do windy. Znalazłszy się na jedenastym piętrze,
delikatnie zapukał i nacisnął klamkę gabinetu Rogera. Szef personelu podniósł głowę znad listu,
który czytał. Miał zatroskaną minę.

-Drużyna Chelsea dobrze się spisała w sobotę, prawda Rog?
Chociaż za przeciwników miała tylko zespół West Ham - powiedział
Chris zwierzchnikowi, kładąc stosik listów na tacy z korespondencją
przychodzącą. Nie dostał odpowiedzi, więc pospiesznie wyszedł.

Roger odprowadził go wzrokiem. Czuł się winny, że nie zamienił z nim parę słów, ale nie chciał
tłumaczyć, dlaczego pierwszy raz w tym sezonie opuścił mecz rozgrywany na własnym boisku
drużyny. Byłby szczęśliwy, mając tylko to na głowie.

Wrócił do listu, który czytał. Był to rachunek na kwotę tysiąca sześciuset funtów, opłata za
pierwszy miesiąc pobytu jego matki w domu opieki.

Roger niechętnie uznał, że stan zdrowia matki nie pozwala, by nadal przebywała z nimi w
Croydon, ale się nie spodziewał, że opłaty
194

sięgną prawie dwudziestu tysięcy funtów rocznie. Oczywiście chciał, żeby żyła jeszcze ze
dwadzieścia lat, ale skoro Adam i Sarah są jeszcze w szkole, a Hazel nie chce wrócić do pracy,
potrzebował podwyżki, a tymczasem mówiło się o cięciach i zwolnieniach.

To był katastrofalny weekend. W sobotę zaczął czytać raport McKinseya, zalecający kroki, jakie
bank powinien przedsięwziąć, jeżeli ma wejść w dwudziesty pierwszy wiek jako wiodąca
instytucja finansowa.

Raport zawierał sugestie, że co najmniej siedemdziesięciu pracowników należy objąć
"programem oszczędnościowym", czyli po prostu zwolnić z pracy. A komu przypadnie
niewdzięczne zadanie wyjaśnienia tym siedemdziesięciu osobom, co to znaczy "program
oszczędnościowy"? Kiedy ostatnio Roger musiał kogoś zwolnić, nie spał wiele nocy. Odłożywszy
raport, był tak przygnębiony, że nie miał ochoty na mecz.

Zdał sobie sprawę, że musi się widzieć z dyrektorem administracyjnym banku, Godfreyem
Tudor-Jonesem, chociaż wiedział, że Tudor--Jones spróbuje go zbyć:

-To nie mój wydział, stary. Ty jesteś szefem personelu, ty decydu
jesz.

Nie udało mu się z tym facetem nawiązać bliższych stosunków, co byłoby teraz przydatne.
Usilnie się o to starał przez całe lata, ale dyrektor administracyjny wyraźnie dawał do zrozumienia,
że nie łączy interesów z przyjemnościami - co innego, gdyby Roger zasiadał w radzie nadzorczej.

- Dlaczego nie zaprosisz go na mecz drużyny Chelsea? - dopyty
wała się Hazel. - Przecież tyle zapłaciłeś za dwa karnety na cały se
zon.
- On się chyba nie interesuje piłką nożną - rzekł Roger. - Wyglą
da mi raczej na kibica rugby.
- To zaproś go do swojego klubu na kolację.

Nie chciało mu się tłumaczyć Hazel, że Godfrey jest członkiem Carlton Club i nie wyobraża
sobie, aby mógł się czuć swobodnie na spotkaniu Towarzystwa Fabiańskiego.

Ostateczny cios nastąpił w sobotę wieczorem, kiedy zadzwonił dyrektor szkoły Adama i zażądał
natychmiastowego spotkania w sprawie, której nie może omawiać przez telefon. Roger pojechał
tam w niedzielę rano, pełen niepokoju, co to takiego, o czym nie można powiedzieć przez telefon.
Wiedział, że Adam musi przysiąść fałdów
195

i ostro popracować, żeby się dostać na jakiś uniwersytet, ale dyrektor szkoły poinformował go, że
jego syna przyłapano na paleniu marihuany, a przepisy szkolne w tym przypadku są jednoznaczne natychmiastowe
zwolnienie i następnego dnia zawiadomienie policji. Kiedy Rogerowi
obwieszczono tę wiadomość, poczuł się jak przed laty w gabinecie u swojego dyrektora szkoły.

W drodze powrotnej ojciec z synem prawie nie zamienili słowa. Kiedy Hazel się dowiedziała,
dlaczego Adam wrócił do domu w połowie semestru, zalała się łzami i nie mogła się uspokoić.
Bała się, że sprawę opisze "Croydon Advertiser" i będą się musieli przeprowadzić. Roger na pewno
nie mógłby sobie teraz na to pozwolić, ale uważał, że to nie jest właściwy moment, by tłumaczyć
Hazel, co to takiego "udział w stratach".

Jadąc rano pociągiem do Londynu, nie mógł się opędzić myśli, że nie miałby żadnego problemu,
gdyby dostał stanowisko dyrektora administracyjnego. Od miesięcy się mówiło, że Godfrey
wejdzie do rady nadzorczej, a wtedy Roger byłby najpewniejszym kandydatem na jego miejsce.
Ale teraz, skoro matkę umieścił w domu starców, a dla Adama musi znaleźć odpowiednie liceum,
na gwałt potrzebuje dodatkowych pieniędzy. Trzeba się będzie pożegnać z projektem wyjazdu z
Hazel do Wenecji z okazji dwudziestej rocznicy ślubu.

Siedział przy biurku i myślał, co by to było, gdyby koledzy dowiedzieli się o Adamie.
Oczywiście nie straciłby posady, ale musiałby porzucić myśl o awansie. Już słyszał jadowite szepty
w umywalni, na tyle głośne, żeby dobiegły do jego uszu:

-Cóż, wiadomo, on zawsze miał przechył w lewo. To czego tu się
dziwić?

Chciałby im wytłumaczyć, że jeżeli ktoś czyta "Guardiana", to wcale nie musi znaczyć, że
automatycznie uczestniczy w marszach przeciwko zbrojeniom nuklearnym, eksperymentuje z
wolną miłością, a w soboty i niedziele pali marihuanę.

Spojrzał na raport McKinseya i uświadomił sobie, że musi jak najszybciej umówić się na
spotkanie z dyrektorem administracyjnym. Wiedział, że to czcza formalność, ale przynajmniej
spełni obowiązek wobec kolegów.

Wykręcił numer wewnętrzny. Pamela, sekretarka Godfreya Tu-dor-Jonesa, podniosła słuchawkę.

-Biuro dyrektora administracyjnego - powiedziała takim głosem,
jakby była zaziębiona.
196

- Tu Roger. Muszę się pilnie zobaczyć z Godfreyem. Chodzi o ra
port McKinseya.
- Cały czas jest zajęty - rzekła Pamela - ale mogę dla ciebie wy
kroić kwadrans o czwartej piętnaście.
- Dobrze, będę o czwartej piętnaście.
Pamela odłożyła słuchawkę i odnotowała spotkanie w terminarzu szefa.
- Kto to był? - spytał Godfrey.
- Roger Parker. Mówił, że ma jakiś problem i musi się z tobą pil
nie zobaczyć.

On nawet nie wie, co to znaczy mieć problem, pomyślał Godfrey, który sprawdzał pocztę i
szukał, czy nie ma jakichś listów z napisem "Poufne". Nie znalazł, więc przeszedł przez pokój i
oddał korespondencję Pameli.

Wzięła ją bez słowa. Wszystko się zmieniło od tamtego weekendu w Manchesterze. Nigdy nie
powinien był złamać złotej zasady, która mówi, że nie sypia się ze swoją sekretarką. Gdyby nie
padało przez trzy dni, albo gdyby dostał bilet na mecz Manchester United, albo gdyby ona nie
miała na sobie takiej krótkiej spódniczki, nigdy by się to nie stało. Gdyby, gdyby, gdyby. I ziemia
wcale się nie poruszyła, i nie było to dla niego żadne przeżycie. Co za początek tygodnia -usłyszeć
od niej, że jest w ciąży.

Jakby nie miał teraz dość kłopotów: ten rok był dla banku niedobry, więc dostanie o połowę
mniejszą premię niż na to liczył. Gorzej, że wydał pieniądze dużo wcześniej, nim wpłynęły na
konto.

Spojrzał na Pamelę. Po początkowym wybuchu powiedziała, że jeszcze nie postanowiła, czy
urodzi dziecko, czy nie. Tylko tego mu było potrzeba: obaj synowie uczą się w Tonbridge, córka
nie może się zdecydować, czy chce pianino, czy kucyka i nie rozumie, dlaczego nie może mieć
jednego i drugiego, a żona nałogowo robi zakupy w sklepach. Nie pamiętał, kiedy na rachunku
miał saldo dodatnie. Popatrzył znowu na Pamelę, kiedy wychodziła z jego gabinetu. Prywatny
zabieg wcale nie wypadnie tanio, ale bez porównania taniej niż ta druga ewentualność.

Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby objął stanowisko naczelnego dyrektora. Był na liście
kandydatów i co najmniej trzech członków rady nadzorczej dało mu do zrozumienia, że go poprą.
Ale rada oddała to stanowisko człowiekowi z zewnątrz. Doszedł w hierarchii do jednego z trzech
najwyższych szczebli i po raz pierwszy zrozumiał, co to
197

znaczy zdobyć srebrny medal olimpijski, kiedy się było pewnym faworytem. Do diabła, ma równie
dobre kwalifikacje na to stanowisko jak Philip Alexander i tę przewagę, że pracuje w tym banku od
dwudziestu lat. Napomykano o miejscu w radzie nadzorczej jako rekompensacie, ale projekt
zostanie pogrzebany, kiedy wyjdzie na jaw sprawa z Pamelą.

A jakie pierwsze zalecenie Alexander przedłożył radzie? Że bank powinien na wielką skalę
zainwestować w Rosji, co pociągnęło katastrofalne skutki: siedemdziesiąt osób straci pracę i
wszystkie premie zostaną obcięte. Co gorsza, Alexander usiłuje teraz winą za tę decyzję obarczyć
prezesa.

Godfrey znowu wrócił myślami do Pameli. Może by ją zabrać na lunch i postarać się przekonać,
że aborcja będzie lepszym wyjściem. Wyciągał rękę, żeby zatelefonować i zaproponować jej
wspólny lunch, kiedy zabrzmiał dzwonek telefonu.

-Właśnie zadzwoniła pani Franklyn. Czy mógłbyś zajrzeć do pa
na Alexandra? - powiedziała Pamela.

To był chwyt regularnie stosowany przez Alexandra po to, żeby nikt nie zapominał, jakie on
piastuje stanowisko. W połowie przypadków sprawę wystarczyłoby omówić przez telefon. Facet
miał niesamowity kompleks władzy.

W drodze do biura zwierzchnika Godfrey przypomniał sobie, jak jego żona chciała zaprosić
Alexandra na kolację, żeby poznać człowieka, który ograbił ją z nowego samochodu.

- On nie zechce przyjść - tłumaczył jej Godfrey. - To odludek.
- Nie zaszkodzi zapytać - nalegała. Ale okazało się, że Godfrey
miał rację. Nadeszła następująca odpowiedź:
"Philip Alexander dziękuje pani Tudor-Jones za uprzejme zaproszenie na kolację, ale z żalem
zawiadamia, że ze względu na..."
Godfrey zastanawiał się, dlaczego Alexander go wzywa. Nie może wiedzieć o Pameli - zresztą to
nie jego interes. Szczególnie, jeżeli pogłoski o jego preferencjach seksualnych są prawdziwe. Czy


dotarło do niego, że Godfrey przekroczył dopuszczalny debet w banku? A może chce go wciągnąć
w tę rosyjską katastrofę? Godfrey poczuł, jak pocą mu się dłonie, gdy pukał do drzwi.
-Proszę - odezwał się niski głos.

Godfrey wszedł i zastał panią Franklyn, sekretarkę dyrektora naczelnego, która przeszła tu razem
z nim z banku Morgana. Nie odezwała się, tylko skinieniem głowy wskazała gabinet szefa.
198

Zapukał ponownie i wszedł do gabinetu dyrektora naczelnego. Alexander podniósł głowę znad
biurka.

- Czytałeś raport McKinseya? - zapytał. Tylko tyle. Bez przywita
nia, bez pytania, jak Godfrey spędził weekend.
- Tak, czytałem - odparł Godfrey, który tylko pobieżnie przejrzał
raport, rzuciwszy okiem na tytuły poszczególnych punktów i zapoznawszy
się z fragmentami, które mogły dotyczyć go bezpośrednio.
W końcu nie chciał znaleźć się między tymi, którzy zostaną zwolnieni.
- Ostateczny wniosek brzmi, że możemy zaoszczędzić trzy miliony
rocznie. Będzie to oznaczało zwolnienie siedemdziesięciu osób perso
nelu i obcięcie o połowę większości premii. Chcę, żebyś mi sporządził
pisemny projekt, w jaki sposób należy to przeprowadzić, które wy
działy mogą sobie pozwolić na ograniczenie personelu i jakich pra
cowników możemy stracić, jeżeli zmniejszymy im premie. Czy mógł
byś przygotować mi to na jutro rano, przed spotkaniem rady
nadzorczej?
Ten drań znowu chce zrzucić na kogo innego odpowiedzialność, pomyślał Godfrey. I wszystko
mu jedno, czy na kogoś powyżej czy poniżej, żeby tylko on wyszedł z tego cało. Chce postawić
radę nadzorczą przed faktem dokonanym, opierając się na moich zaleceniach. Nie ma mowy.

- Czy masz w tej chwili coś pilnego do roboty?
- Nie, nic takiego, co by nie mogło poczekać - odparł Godfrey.
Nie wspomni przecież o Pameli, ani o tym, że żona będzie wściekła,
jeżeli nie przyjdzie wieczorem na szkolne przedstawienie, w którym
ich młodszy syn gra aniołka. Szczerze mówiąc, byłoby bez znaczenia,
gdyby nawet grał Jezusa. Godfrey będzie musiał ślęczeć całą noc, żeby
przygotować raport dla rady nadzorczej.
- Dobrze. Spotkajmy się o dziesiątej rano, to mnie pokrótce poin
struujesz, w jaki sposób wypełnić zalecenia raportu McKinseya. Alexander
opuścił głowę i utkwił wzrok w papierach rozłożonych na
biurku - znak, że spotkanie się skończyło.
Gdy Philip Alexander usłyszał odgłos zamykanych drzwi, podniósł głowę. Ale z niego
szczęściarz, pomyślał. Nie ma żadnych poważnych kłopotów. A on tkwi w nich po same uszy.
Najważniejsze w tej chwili, żeby się zdystansować od katastrofalnej decyzji prezesa
zainwestowania na wielką skalę w Rosji. Poparł ten krok na zebraniu rady nadzorczej w zeszłym
roku, a prezes dopilnował, żeby to jego wystąpienie zostało zaprotokołowane. Jednak w chwili,
kiedy dowiedział się w Banku
199

Amerykańskim i u Barclaya co się dzieje, natychmiast zastopował drugą ratę - co bezustannie
przypominał członkom rady.

Począwszy od tego dnia, rozsyłał po całym budynku notatki służbowe, przestrzegając wszystkie
wydziały, żeby dbały o pokrycie finansowe i napominając, aby odzyskiwały tyle pieniędzy, ile się


da. Pilnował, żeby notatki krążyły codziennie i w rezultacie prawie wszyscy, łącznie z paroma
członkami rady nadzorczej, byli przekonani, że od początku był sceptyczny wobec tej decyzji.

Wersja wydarzeń, jaką przedstawił kilku członkom rady, którzy nie byli blisko z sir Williamem,
brzmiała, że jako świeżo upieczony dyrektor naczelny uważał, że nie wypada mu się sprzeciwiać
prezesowi i dlatego nie oponował, gdy sir William zalecił udzielenie kredytu w wysokości pięciuset
milionów funtów bankowi w Petersburgu. Sytuacja mogła jeszcze obrócić się na jego korzyść,
gdyby bowiem prezes został zmuszony do ustąpienia, rada mogłaby uznać, że najlepszym
rozwiązaniem w tych okolicznościach będzie powierzenie stanowiska komuś wywodzącemu się z
tego banku. Przecież kiedy Philipowi powierzono stanowisko dyrektora, wiceprezes Maurice
Kington wyraźnie powiedział, że wątpi, czy sir William dotrwa do końca swojej kadencji - a to
było przed tą wpadką. Mniej więcej po miesiącu Kington zrezygnował; w City wszyscy wiedzieli,
że rezygnuje tylko wtedy, gdy przewiduje kłopoty, gdyż nie ma ochoty tracić stanowisk w około
trzydziestu innych radach nadzorczych.

Kiedy "Financial Times" opublikował nieprzychylny artykuł o sir Williamie, zaczynał się on od
słów: "Nikt nie może podważać zasług sir Williama Selwyna dla banku Critchleya. Jednakże
ostatnio miały miejsce niefortunne pomyłki, których źródłem jest, jak się zdaje, gabinet prezesa".
Alexander dokładnie poinstruował dziennikarzy co do owych "niefortunnych pomyłek".

Niektórzy członkowie rady nadzorczej szeptali: "Raczej prędzej niż później". Ale Alexander miał
jeszcze kilka własnych problemów do rozwiązania.

Znowu telefon w zeszłym tygodniu i żądanie kolejnych pieniędzy. Ten łobuz zdawał się dobrze
wiedzieć, ile za każdym razem może żądać. Bóg wie, teraz opinia publiczna nie jest już tak wrogo
nastawiona do homoseksualistów. Ale w przypadku chłopca-prostytutki sprawa wyglądała inaczej prasa
umie przedstawić to w dużo gorszym świetle, niż gdyby heteroseksualny mężczyzna płacił
żeńskiej prostytutce. I skąd u licha miał wiedzieć, że chłopak był wtedy niepełnoletni.
200

W każdym razie prawo się zmieniło od tamtego czasu - ale sensacyjne gazety nic sobie z tego nie
robiły.

Pozostawał jeszcze problem, kto będzie wiceprezesem w miejsce Maurice'a Kingtona, który
zrezygnował. Dobór właściwej osoby był dla niego sprawą zasadniczej wagi, gdyż ta właśnie osoba
będzie przewodniczyć obradom, kiedy rada przystąpi do wyboru nowego prezesa. Philip już zawarł
układ z Michaelem Butterfieldem, który, jak wiedział, będzie go popierać; zaczął napomykać
członkom rady, że Butterfield ma właściwe kwalifikacje, by pełnić tę funkcję:

-Potrzebny nam jest ktoś, kto głosował przeciwko rosyjskiej po
życzce... Ktoś, kto nie został powołany przez sir Williama... Ktoś

o niezależnym umyśle... Ktoś, kto...
Wiedział, że jego sugestie odnoszą skutek, gdyż kilku członków rady nadzorczej zajrzało do jego
gabinetu, żeby wyrazić pogląd, iż Butterfield jest najlepszym kandydatem do tej funkcji. Philip
chętnie się zgadzał z ich mądrą opinią.

A teraz wszystko miało się rozstrzygnąć, ponieważ na jutrzejszym posiedzeniu rady nadzorczej
trzeba będzie podjąć decyzję. Jeżeli Butterfield zostanie mianowany wiceprezesem, wszystko
pójdzie gładko.
Na biurku zadzwonił telefon. Philip podniósł słuchawkę.

- Alison, mówiłem, żadnych telefonów! - krzyknął.
- To znowu Julian Burr, proszę pana.
- Połącz go - powiedział cicho Alexander.
- Dzień dobry, Phil. Pomyślałem, że zadzwonię i złożę ci najlepsze
życzenia w związku z jutrzejszym posiedzeniem rady.
- Skąd u diabła o tym się dowiedziałeś?
- Och, Phil, chyba zdajesz sobie sprawę, że nie wszyscy w banku

są heteroseksualni. - Nastąpiła przerwa. - A szczególnie jeden z nich
już cię więcej nie kocha.

- Czego sobie życzysz, Julianie? ?' v
- Oczywiście, żebyś został prezesem.
- Czego chcesz? - spytał Alexander, podnosząc głos.
- Marzy mi się krótki wypad na słońce w czasie, kiedy ty się bę
dziesz przenosił na wyższe piętro. Nicea, Monte Carlo, może tydzień
albo dwa w St Tropez.
- I jak myślisz, ile to może kosztować? - spytał Alexander.
- O, przypuszczam, że dziesięć tysięcy wystarczająco pokryje moje
wydatki.
- Aż nadto - rzekł Alexander.
201
- Nie sądzę - powiedział Julian. - Nie zapominaj, że dokładnie
wiem, ile zarabiasz. Nie biorę pod uwagę podwyżki pensji, której mo
żesz się spodziewać, kiedy zostaniesz prezesem. Spójrzmy prawdzie
w oczy, Phil: to o wiele mniej, niż "News of the World" zapłaciłoby za
wyłączność publikacji moich zwierzeń. Już widzę tytuł: "Noc płatnego
chłopca z prezesem banku rodzinnego".
- To przestępstwo - rzekł Alexander.
- Nie. Ponieważ byłem wtedy nieletni, to ty popełniłeś przestępstwo.
- Możesz się posunąć za daleko - rzekł Alexander.
- Nie, skoro ty masz ambicje posunąć się jeszcze dalej - powie
dział Julian ze śmiechem.
- Potrzebuję kilka dni.
- Nie mogę tak długo czekać - chcę zdążyć jutro rano na samolot
do Nicei. Załatw, żeby pieniądze zostały przelane na mój rachunek,
zanim pójdziesz na zebranie rady jutro o jedenastej. Nie zapominaj,
że to ty mnie uczyłeś o systemie elektronicznego przekazu pieniędzy.
Telefon umilkł i natychmiast zadzwonił ponownie.
- A teraz kto? - rzucił Alexander.
- Prezes na drugiej linii.
- Połącz.
- Philipie, potrzebne mi są najnowsze dane dotyczące rosyjskich
kredytów oraz twoja ocena raportu McKinseya.
- Dostarczę te dane w ciągu godziny. Natomiast jeżeli chodzi o ra
port McKinseya, to zgadzam się z grubsza z jego zaleceniami, ale po
prosiłem Godfreya Tudor-Jonesa o przygotowanie pisemnej opinii,
w jaki sposób mamy je zrealizować. Chcę przedstawić tę opinię na ju
trzejszym posiedzeniu rady. Mam nadzieję, że to wystarczy, prawda?
- Wątpię. Myślę, że jutro będzie za późno - powiedział prezes bez
dalszego tłumaczenia i odłożył słuchawkę.
Sir William wiedział, że fakt, iż ostatnie straty, jakie wynikły z udzielenia kredytu Rosji,
przekroczyły pięćset milionów funtów, nie polepszy sytuacji. A teraz każdy z członków rady
nadzorczej otrzymał raport McKinseya z rekomendacją, żeby zlikwidować siedemdziesiąt, a może
więcej stanowisk w celu zaoszczędzenia rocznie trzech milionów funtów. Kiedyż ci doradcy
zrozumieją, że chodzi o żywe istoty, a nie o cyfry w zestawieniu bilansowym - o siedemdziesiąt
lojalnych osób personelu, z których część pracuje w banku od ponad dwudziestu lat?


W raporcie McKinseya nie było wzmianki o rosyjskim kredycie, ponieważ tego raport nie
obejmował, ale jedno z drugim zbiegło się
202

w najgorszym możliwym momencie. A w bankowości dobór odpowiedniego momentu jest
wszystkim.

Słowa, które skierował Philip Alexander do rady nadzorczej, trwale wyryły się w pamięci sir
Williama:

- Nie możemy pozwolić, żeby nasi konkurenci sprzątnęli nam sprzed nosa taką okazję. Jeśli
Critchley ma być nadal obecny na scenie międzynarodowej, musimy się pospieszyć, póki jest
szansa zysku.
Alexander zapewniał członków rady nadzorczej, że krótkoterminowe zyski mogą być olbrzymie tymczasem
stało się coś przeciwnego. A ledwo pojawiły się pierwsze oznaki katastrofy, ta kanalia
zaczęła robić wszystko, żeby samemu się wykaraskać i przerzucić winę na prezesa. Sir William był
wtedy na wakacjach i Alexander zatelefonował do niego do hotelu w Marakeszu i powiedział, że
panuje nad sytuacją i żeby nie spieszył się z powrotem. Kiedy wrócił, okazało się, że Alexander
wyplątał się z rosyjskiej afery i jego w nią wrobił.

Przeczytawszy artykuł w "Financial Timesie", sir William pojął, że jego dni jako prezesa są
policzone. Rezygnacja Maurice'a Kingtona była ostatecznym ciosem, z którego, jak dobrze
wiedział, już się nie podniesie. Namawiał go, żeby tego nie robił, ale Kington dbał zawsze tylko o
przyszłość jednego człowieka.

Prezes spojrzał na odręcznie napisany list z rezygnacją. Kopie zostaną wysłane do każdego z
członków rady nadzorczej dziś wieczorem.

Claire, oddana sekretarka, przypomniała mu, że ma pięćdziesiąt siedem lat i że kiedy był
młodszy, często mówił o przejściu na emeryturę w wieku sześćdziesięciu lat, żeby ustąpić miejsca
komuś młodszemu. Kiedy pomyślał, kim może być ten młodszy, ogarniał go pusty śmiech.

Prawda, miał pięćdziesiąt siedem lat. Ale poprzedni prezes odszedł dopiero, mając siedemdziesiąt
lat, i zarówno rada nadzorcza, jak i udziałowcy będą o tym pamiętać. Zostanie zapomniane, że on
przejął podupadły bank od podupadającego na zdrowiu prezesa i w ciągu ostatnich dziesięciu lat
rok po roku zwiększał zyski. Nawet wziąwszy pod uwagę rosyjską katastrofę, i tak wyprzedzali
inne banki.

Napomknienia premiera, że rozważa się nadanie mu godności para, szybko zostaną zapomniane.
Członkostwo w kilkunastu radach nadzorczych, rzecz oczywista w przypadku odchodzących na
emeryturę prezesów, nagle przepadnie wraz z zaproszeniami do Bucking-ham Pałace, Guildhallu i
na centralny kort Wimbledonu - jedyna oficjalna impreza sprawiająca przyjemność jego żonie.
203

T

Powiedział Katherine przy kolacji poprzedniego wieczoru, że zamierza złożyć rezygnację.
Odłożyła nóż i widelec, złożyła serwetkę i powiedziała:

-Dzięki Bogu. Nie trzeba będzie dłużej utrzymywać tego fikcyjnego
małżeństwa. Naturalnie trochę odczekam, zanim wystąpię o rozwód.

Do tej chwili nie miał pojęcia, że Katherine trawią takie emocje. Sądził, że wiedziała, iż w jego
życiu są inne kobiety, chociaż w żaden związek nie angażował się poważnie. Wydawało mu się, że
osiągnęli porozumienie, kompromis. W końcu tak się działo w wielu małżeństwach w ich wieku.
Po kolacji pojechał do Londynu i spędził noc w klubie.

Odkręcił zakrętkę wiecznego pióra i podpisał dwanaście listów. Zostawił je przez cały dzień na
biurku, mając nadzieję, że przed zamknięciem banku zdarzy się jakiś cud i będzie je mógł podrzeć.
Ale w głębi duszy wiedział, że nadzieja ta się nie ziści.


Kiedy w końcu zaniósł listy sekretarce, koperty z wypisanymi na maszynie nazwiskami
adresatów były już gotowe. Uśmiechnął się do Claire, najlepszej sekretarki, jaką miał
kiedykolwiek.

- Zegnaj, Claire - powiedział i pocałował ją w policzek.
- Żegnaj, sir Williamie - odparta, zagryzając usta.
Wrócił do swego gabinetu, zabrał pustą teczkę i egzemplarz "Ti-mesa". Jutro będzie bohaterem
wstępniaka w części poświęconej biznesowi - nie był na tyle znany, żeby trafić na pierwszą stronę.
Jeszcze raz obrzucił spojrzeniem gabinet prezesa, nim opuścił go na zawsze. Zamknął cicho drzwi i
wolno powędrował korytarzem ku windzie. Nacisnął guzik i czekał. Drzwi się rozsunęły, wszedł do
środka, zadowolony, że winda była pusta i że nie zatrzyma się w drodze na parter.

Wysiadł w hallu i spojrzał w stronę recepcji. Haskins dawno temu poszedł do domu. Kiedy
rozsunęły się szklane drzwi, pomyślał o Ke-vinie, który siedzi w domu w Peckham ze swoją
ciężarną żoną. Chciałby życzyć mu szczęścia w pracy za kontuarem recepcji. Przynajmniej to
stanowisko nie ucierpi w efekcie raportu McKinseya.

Gdy wyszedł na chodnik, coś zwróciło jego uwagę. Odwrócił się i ujrzał starego włóczęgę, który
układał się na noc w przeciwległym kącie pod arkadą.
Bili dotknął palcami czoła w żartobliwym pozdrowieniu.

- Dobranoc, panie prezesie - powiedział z szerokim uśmiechem.
- Dobranoc, Bili - odparł sir William, odwzajemniająe uśmiech.
Gdybyśmy tak mogli zamienić się miejscami, pomyślał sir William.
Odwrócił się i poszedł do czekającego samochodu^,
Spis treści
Przedmowa 7
Śmierć mówi 9
*Biegfy 10
Końcówka 20
List 62
*Przestępstwo popłaca 66
Nie wszystko złoto 83
*Odmiana serca 96
*Za dużo przypadków 105
*Miłość od pierwszego wejrzenia 131
*Wzięty w dwa ognie 134
*Pamiętny weekend 144
*Coś za nic 156
Po drodze donikąd 164
*"Leżąca kobieta" 182
Szczęściarze 188




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
RYNEK KRÓTKOTERMINOWYCH PAPIERÓW
kurs krotkofalarski
kurs krotkofalarski
krotko o mleczach eioba
409 (B2007) Należności krótkoterminowe wycena i prezentacja w bilansie
Efektywny trening pamięci krótkotrwałej
Krotko o dioksynach
RZ?cyzje krotkookresowe
kurs krotkofalarski
moje regresje zwykle trwaja krotko
Praca kontrolna z Informatyki semestr I Grafika komputarowa przedstaw jeden z program, krótko go op

więcej podobnych podstron