14 (10)



















Adam Wiśniewski - Snerg     
  Robot

   
. 14 .    




Ocean Rtęci
    Zobaczyłem światło w ciemności.
    Najpierw przejrzysty snop. Potem jasnofioletowy krąg, który
przemknął po ścianie sąsiedniego wieżowca. wspiął się wahadłowym ruchem do
najwyższych jego pięter, aż do samego szczytu kredowobiałej galerii, gdzie się
przekształcił w wydłużoną elipsę. Szyby kilkudziesięciu okien zamigotały
roziskrzonym błękitem i zgasły. Nim znów zapanowała ciemność, zdążyłem zauważyć,
skąd trysnął strumień: słabo zarysowany w przestrzeni świetlny stożek krył swój
wierzchołek we wnętrzu jednego z okien na szóstym piętrze.
    Orbitowałem przy krawędzi muru, na znacznej wysokości ponad
wylotem kanału, do którego zamierzałem już się opuścić, aby przez lustro
przedostać się wreszcie do pokoju cieni. Dotąd nie brałem pod uwagę takiego
niebezpieczeństwa: spotkanie z kimś ze schronu, kto uzbrojony w miotacz urządził
sobie stanowisko obserwacyjne we wnętrzu jednego z mieszkań, mogło doprowadzić
do śmiertelnego porażenia. Ukryłem się za występem muru i zgasiłem swój miotacz.

    W tej samej chwili mrocznym wąwozem ulicy przelała się następna
kaskada refleksów: snop omiótł skamieniałe kształty na jezdni, śmignął nad
szeregiem samochodów i rozrzucając w krąg smoliste cienie, przeleciał dalej w
poprzek ronda; tym razem - dzięki maksymalnemu natężeniu emisji - promienie
wdarły się aż pod kopułę bliższego szybu. Dostrzegłem równocześnie drugie źródło
światła, które nerwowym drżeniem zawtórowało pierwszemu. Zapłonęło nie opodal,
po przeciwnej stronie ulicy, i krótkim łukiem biło w asfalt raz po raz -
najwidoczniej ktoś tam w dole sygnalizował swoją obecność, by zapobiec
nieszczęśliwemu wypadkowi.
    Ściana bloku poza moimi plecami rzucała głęboki cień na tę
część chodnika, przy której stał samochód Jezy Teny. Korzystając z jej osłony,
opuszczałem się coraz niżej i dotarłem do wylotu kanału w momencie, gdy dolny
miotacz powtórzył serię ostrzegawczych sygnałów. Mogłem się obawiać, że lada
chwila wyczerpie się zapas tlenu w moich butlach, toteż zanurzyłbym się
niezwłocznie w otworze, gdybym na krótko przedtem nie rozpoznał w rozproszonym
na ścianach świetle znajomej sylwetki i twarzy: nisko nad chodnikiem przepływała
Ina.
    Dzieliła nas tylko szerokość ulicy: odległość niewielka, którą
naraz zapragnąłem przebyć, by spotkać się z Iną w tym niezwykłym miejscu, lecz
znieruchomiałem na krawędzi włazu, przybity doń nagłym susem skierowanego z góry
snopu światła. Szeroki potok liliowych promieni wypełnił przestrzeń między mną a
Iną i nim zdążyłem pomyśleć, co to wszystko znaczy, gardło ścisnął mi skurcz
niepokoju, a czas zmierzony ułamkiem sekundy rozlał się w mojej świadomości w
fioletowy obraz, w upiorny zarys sylwetki Iny skąpanej w bezpośrednim blasku.
Widmo zgasło raptem jak krótkotrwały błysk flesza. Czy było tylko złudzeniem?
Ino zmartwiała na moment; zachowała jednak przytomność umysłu i skoczyła przed
siebie w kierunku jedynej osłony, jaka znajdowała się w pobliżu, w stronę posągu
przy krawężniku pustej jezdni.
    Zdążyła dotrzeć na miejsce przed kolejnym smagnięciem smugi;
ujrzałem, jak się chowa poza skamieniałym kształtem i odetchnąłem z ulgą, bo
jeżeli dotąd mogłem się jeszcze łudzić, że ukryty na górze człowiek operuje
miotaczem jak zwykłym reflektorem, nie zdając sobie sprawy z groźnej sytuacji,
to teraz wiedziałem już na pewno, że jest to z jego strony działanie świadome i
najwyraźniej umyślne. Stałem się bezsilnym świadkiem okrutnego polowania. W
żaden sposób nie mogłem mu zapobiec, gdyż strzał z mojego stanowiska
prześliznąłby się po ścianie domu, nie docierając do wnętrza pokoju, zaś szalony
skok na drugą stronę ulicy pod lawinę promieni gamma w niczym oczywiście nie
mógłby Inie dopomóc.
    Przestrojony na wąskie pasmo miotacz napastnika przeszył
przestrzeń światłem oślepiająco intensywnym i wiązka oparła się o rękę posągu i
przekreśliła asfalt przy jego nogach. Stąd biała igła podskoczyła wyżej, na
plecy, i zwiniętą w liczne pętle spiralą zatoczyła wiele kręgów wokoło wzdętej w
powietrzu marynarki. Smuga niosła na sobie skupioną w cienkiej wiązce olbrzymią
energię, którą jedynie ciało posągu mogło zatrzymać i rozproszyć. Wierzyłem, że
skulona za przechodniem Ino nie odważy się wyjrzeć z bezpiecznego cienia, a
dopóki tam trwała, mogła niczego się nie obawiać.
    Powiedziałem w myśli: przechodzień. Jakże byłem nieświadomy
tego, co się tutaj działo! Taki byłem oszołomiony grozą położenia Iny i własną
bezsilnością, że nie przyjrzałem się postaci, która ją osłaniała. Teraz odkryłem
ze zdumieniem, że nienaturalna postawa mężczyzny, dziwny układ jego ciała nasuwa
mi jakieś odległe skojarzenie: myśl o biegaczu podrywającym się z bloków
startowych nim zdąży minąć pierwsza sekunda po strzale, któremu niewidzialna
ręka zarzuciła pętlę na szyję i szarpnęła ostro do tyłu; człowiek trwał skręcony
w sierp, z piersią wypchniętą do przodu (bo nie były to plecy, jak mi się
przedtem wydało) i chyba już przełamywał się gdzieś w krzyżu pod niewidzialnym
naporem, tak silnie przewijał się poza siebie, gdzie na wyrzuconych skosem w
górę rękach - uzupełniających krzywiznę łuku całego ciała - wzdymała się
marynarka zerwana z tułowia, zatrzymana na łokciach i podszewką na wierzch
rozpostarta ponad nim, ów główny ekran dla Iny, kształtem swym przywołujący na
myśl migawkowe zdjęcie wykonane podczas gwałtownego huraganu.
    Coś mnie tknęło, by spojrzeć szybko na zegarek (była godzina
piętnasta dziesięć); nie wiedziałem, czemu nie co innego, ale ten bezmyślny
odruch sprawił, że powiązałem zaraz dwa odległe fakty i zrozumiałem wszystko w
jednej chwili, chociaż jeszcze przez kilkanaście sekund nie byłem w stanie
wyrwać się z osłupienia. Posąg pogrążał się z wolna w bagnie - takie odniosłem
wrażenie i choć nie miało to nic wspólnego z prawdą, nie znajdowałem lepszego
porównania, aby oddać zasadniczą cechę jego ruchu, gdy na moich oczach spływał
wolno, ale nieustannie ku dołowi - w świecie, w którym doskonały bezruch zdawał
się być pierwszą zasadą zachowania.
    Miałem przed sobą obraz znajomego mężczyzny z trzydziestego
szóstego piętra w ostatniej fazie upadku na jezdnię. Minęło właśnie pięć sekund
lotu - tyleż sekund jego trwogi, rozwleczonej do piętnastu godzin na moim
zegarku, po upływie których zderzał się z jezdnią z prędkością stu
osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Wypadł z okna znajdującego się wysoko w
górze po przeciwnej stronie ulicy. Pasek dobrze zaciśnięty na dłoniach
uratowałby go wtedy, co jednak dopiero teraz jasno rozumiałem.
    Dlaczego Ino nie użyła jeszcze swego miotacza do samoobrony?
Wspierałem się na pokrywie włazu z plecami zwróconymi do ściany budynku, nieco
bardziej niż inne odsuniętego od jezdni i w celu uzupełnienia opisu sytuacji
musiałem jeszcze uświadomić sobie, że rondo z piątym szybem znajdowało się z
prawej strony, gmach kryjący napastnika - tuż po lewej, zaś linia łącząca otwór
kanału z odległym świetlnym prostokątem, więc zarazem z komorą szkieletów,
biegła skosem w lewo, przecinając łuk wiaduktu, bliżej natomiast - drugą ulicę,
prawie równoległą do naszej i krzyżowała się z nią akurat w tym miejscu, które
minął otwarty og pędzący w stronę szóstego szybu. Wszystko to przemknęło mi
przez umysł w ciągu kilku sekund.
    Jednym rzutem nóg poderwałem się z miejsca i przypadłem do rogu
domu, gdzie ukrywał się napastnik. Stąd szybkimi ruchami rąk i nóg - w cieniu
utworzonym przez krawędź muru - wzniosłem się na wysokość szóstego piętra. Nie
miałem już ani chwili do stracenia; zamierzałem podejść napastnika od tyłu i
zaskoczyć go na jego własnym stanowisku ogniowym. Musiałem więc przepłynąć przez
jedno z przyległych mieszkań i okrążając napotykane przeszkody, znaleźć właściwą
drogę.
    Rozbicie okna nie sprawiło mi większego trudu wpadłem do
jakiegoś pokoju i silnie zaciśniętym w dłoni nożem rozkroiłem zatrzaśnięte drzwi
kilkoma głębokim cięciami; tylko wyrwana deska opierała mi się zajadle kiedy ją
ciągnąłem z całej siły, poza tym gładko prze. dostałem się na korytarz, gdzie
ominąwszy ciemną postać posągu, przepłynąłem kilkanaście metrów, skręciłem ostro
w prawo i dałem nurka między uchylone drzwi, prosto do mieszkania, w którym
mogłem już pozostać na zawsze.
    Już w korytarzu dostrzegłem słaby poblask muskający posadzkę,
co mnie upewniło, że dobrze trafiłem; znalazłem się w niewielkim przedpokoju -
spoza następnych, na wpół rozdartych drzwi przenikało rozproszone światło.
Zbliżyłem ostrożnie głowę do nieregularnej wyrwy i zajrzałem w głąb pokoju.
    Rekrut we własnej osobie orbitował przy oknie z rurą miotacza
opuszczoną wzdłuż uda. Na jego widok poderwałem szybko wylot swojej broni.
zdecydowałem się przekreślić go na miejscu, jeśliby tylko raz jeszcze spróbował
skierować miotacz na ulicę. Wisiał w przestrzeni nieruchomo, zwrócony plecami do
mnie i wyglądał przez okno - chyba czekał, aż Ino zostanie pozbawiona ostatniej
osłony. Przyszło mi do głowy w trakcie tej nerwowej przerwy, że dobrze by było
podejść go znienacka, obezwładnić i zaciągnąć do schronu, gdzie mógłbym go
następnie wybadać i zmusić do wyjaśnienia, w czyim imieniu właściwie działał:
czy chciał nas zamordować z polecenia ludzi, czy też był narzędziem Mechanizmu.

    Miałem zaufanie do swoich mięśni, toteż pod wpływem tej myśli
przecisnąłem się ostrożnie przez wąski wyłom i wpłynąłem do środka pokoju, gotów
w każdej chwili pociąć Rekruta na strzępy, gdyby się tylko przedwcześnie
obejrzał. Opuszczając dogodne stanowisko przy wyrwie, popełniłem błąd trudny do
naprawienia, ale nigdy nie przewidziałbym takiej sytuacji:
    Stół stał pośrodku pokoju, na nim krzesło, a jeszcze wyżej -
posąg kobiety, wyprostowanej na krześle i zastygłej z rękoma podniesionymi do
sufitu, gdzie poza opuszczoną białą płytką, imitującą wiernie fragment stropu,
znajdowały się w płytkiej wnęce jeszcze jedne drzwiczki, stalowe, zaopatrzone w
numerator i pokrętła. Były opuszczone ku dołowi i odsłaniały wnętrze
zamaskowanego sejfu, w którym trwała zanurzona ręka kobiety-posągu. Druga
kobieta stała przy stole; wstrzymany czas unieruchomił ją z podniesiona do góry
głową. Podawała tamtej pękaty neseser - jej skamieniałe oczy wpatrywały się w
przestrzeń, w ślad za tym szybkim ruchem; otwarte usta zamarły w połowie
jakiegoś słowa. Niewątpliwie, nieświadome katastrofalnej sytuacji kobiety - po
ogłoszeniu alarmu zamiast ratować gołe życie, traciły czas na wydobycie
kosztowności, z którymi chyba miały zamiar dostać się do schronu. Nie ten widok
jednak sprawił, że chciałem natychmiast wycofać się z powrotem do przedpokoju:

    Ujrzałem kątem oka podługowaty cień przemieszczający się na tle
białego stropu.
    Zobaczyłem teraz nagle - czego wcześniej nie mógłbym ustalić -
że w pokoju znajdował się jeszcze jeden przybysz ze schronu, towarzysz Rekruta.
Orbitował pod samym sufitem, z ciałem wyciągniętym równolegle do niego i
zwrócony plecami do podłogi grzebał gorączkowo w skrytce. Z łatwością
rozpoznałem w nim Cooreza.
    Nie było już mowy o walce wręcz ani o próbie obezwładnienia
Rekruta: groźna sytuacja skomplikowała się - zmuszała mnie do podwójnego
zabójstwa, tym bardziej że już na samą myśl o zwróceniu się tyłem do nich w
trakcie mozolnego przepychania się przez dziurę czułem ciarki na plecach
wywołane wyobrażonym smagnięciem błyskawicy z miotacza Rekruta. W jaki sposób
zdołałbym wytłumaczyć Coorezowi, dostatecznie szybko i jednoznacznie, że jemu z
mojej strony włos z głowy nie spadnie, gdyż muszę tylko ubiec Rekruta w jego
niewątpliwym ataku na mnie?
    Rozwiązanie nadeszło skądinąd i było lepsze, niżbym sobie tego
życzył. Spływałem właśnie w kąt, za telewizor, wodząc wylotem zgaszonego
miotacza od jednej postaci do drugiej, gdy Rekrut - którego musiała zdumiewać
scena na dnie rtęciowego oceanu - zwrócił twarz w stronę Cooreza i skinął na
niego gwałtownie, jakby go chciał przywołać do siebie. Tamten nie zainteresował
się sygnałami Rekruta; bardziej pochłaniało go co innego: gorączkowy rabunek.
Drżącymi z podniecenia palcami przebierał w sejfie i raz po raz wyciągał na
wierzch, co się tylko dało. Lecz przecież dokładnie to samo zjawisko, które
pozwoliło mu nie liczyć się wcale z obecnością kobiet, sprawiało mu też niemały
kłopot. Miotał się więc w prawo i na lewo, mocując się oddzielnie z każdym
pierścionkiem i z każdym szlachetnym kamieniem, nim część z nich zdołał wreszcie
rozlokować po swoich kieszeniach. Bezmyślna chciwość zaślepiła go i opanowała
niepodzielnie; wyobrażał sobie pewnie, że w schronie zdoła je w jakiś cudowny
Sposób sprowadzić do naszego układu odniesienia. Widziałem garść złotych monet
rozwieszonych w powietrzu pod skrytką; w deszczu pereł rozrzuconych w
przestrzeni wokół porwanego sznura szczególnie kusząco zamigotała duża
brylantowa kalia. Coorez nie mógł się z nią uporać i w końcu wyleciała mu z
garści.
    W tejże chwili do akcji włączył się jego towarzysz: kilkoma
energicznymi susami dopadł do cennego łupu i chwycił go oburącz; jednak ów
bystry rzut - zdaniem Cooreza - nie rozwiązał problemu własności. Z wyrazu jego
twarzy mogłem wywnioskować, że Rekrut nie da się łatwo spławić pod okno, gdzie
rozkazującym gestem odsyłał go Coorez. W trakcie niemej szamotaniny Rekrut
pozostawał wciąż z dłońmi zaciśniętymi na kolii. Aby ostatecznie rozstrzygnąć
spór, kopnął Cooreza w brzuch, bezceremonialnie odbijając się od niego z wielką
siła obydwiema nogami; nabrał przy tym znacznego pędu, proporcjonalnego do
olbrzymiej masy kolii, która w prostej linii pociągnęła go do okna.
    Ledwie zdążył wypaść na ulicę, gdy spod sufitu trysnął za nim
wąski liliowy strumień: widać Coorez nie wahał się ani sekundy. Pasmo przeszło
przez brzuch nieszczęśnika, rozcinając go na dwoje. Widziałem go jeszcze przez
chwilę, kiedy zwinięty w kłębek opadał poza parapet okna.
    Obładowany znikomą częścią skarbu Coorez ruszył z wielkim
trudem w ślad za swoją ofiarą. Nogawki spodni przy udach i rogi pustych kieszeni
marynarki wlokły się za nim w karykaturalnych drgawkach, jak gdyby co chwila
zawadzał nimi o niewidzialne ostre haki.
    Zimny pot zalał mi plecy, nie dlatego jednak, abym się
rozczulił nad losem Rekruta - w końcu jeden bandyta wart był drugiego i nie było
tu kogo opłakiwać. Kiedy Coorez zniknął mi z pola widzenia, ocknąłem się pośród
posągów w gęstniejącym mroku, z żółtymi płatami w oczach. Nie musiałem się długo
zastanawiać, co to znaczy: przebiegłem w myśli znaczną odległość, jaka dzieliła
mnie od pokoju cieni, i zrozumiałem, że nigdy nie zdołam już przebyć nawet
połowy tej drogi. Wisiałem pod opróżnionymi butlami z ostatnią porcją tlenu w
płucach, świadom minuty trwania i nieuchronnej śmierci, która tutaj - na dnie
mrocznej otchłani - mimo wielu przychylności losu uparła się jednak ostatecznie
mnie dosięgnąć.
    Mogłem podpłynąć najdalej do okna - i to mi starczało,
zapragnąłem bowiem rzucić ostatnie spojrzenie w stronę uratowanej Iny.
Wyjrzałem. Zęby wgryzły mi się w język, podczas gdy głowa latała mi na wszystkie
strony potrząsana daremnymi skurczami piersi - daleko jak okiem sięgnąć ocean
lodowatej rtęci spoczywał w dole, zastygły, pusty i martwy, choć przecież roił
się setkami ludzi. Pośród głuchego grzmotu, który narastał mi w uszach, odezwało
się ostre trzaśnięcie. Zderzyłem się. Co to? Jakaś bezkształtna bryła dryfowała
przy mnie. Zaświeciłem w bok na ścianę i w odbitym od niej blasku ujrzałem
zmasakrowane piorunującym cięciem zwłoki Rekruta.
    Rzut oka na jego aparat tlenowy, przywrócił mi gasnącą
świadomość. Zerwałem z ciała butlę i maskę, bezzwłocznie przywierając do niej
ustami. Jeszcze przez kilka minut ciszy zakłócanej świstem tlenu ulatniającego
się przy zaworach butli widziałem postać Rekruta, gdy majestatycznie wpływał
przez okno - z powrotem do stóp pokaleczonej kobiety. Czy kiedykolwiek mógłby
przewidzieć, w jaki sposób uratuje mi życie?



następny   








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
04 14 10
Survey welding standards 14 10 2015
114 ROZ dokumentacja bezpieczeństwa tunelu [M I ][14 10 2
14 3 (10)
wykład 1 14 10 12
Laboratorium nr 2, 14 10 2011
Biochemia wykłady Wykład 14 10 2013r
143 14 (10)
[14 10 2014] Pytania Mechanika Budowli
14 10 09
dictionary 14 10

więcej podobnych podstron