PotopT3R9


143































Rozdział IX


Upłynęło dni kilkanaście. Król siedział ciągle w widłach rzecznych i
gońców na wszystkie strony rozsyłał do fortec, do komend, w kierunku
Krakowa i Warszawy, z rozkazami, by mu wszyscy z pomocą spieszyli.
Sprowadzano mu też Wisłą prowianty, ile można było, ale
niedostatecznie. Po upływie dni dziesięciu poczęto konie jeść, i rozpacz
ogarniała króla i jenerałów na myśl, co będzie, gdy rajtaria od koni
odpadnie i gdy armat nie będzie w co zaprząc. Zewsząd też przychodziły
wieści niepocieszne. Kraj cały tak gorzał wojną, jakby go kto smołą polał
i zapalił. Mniejsze komendy, mniejsze prezydia nie mogły spieszyć na
pomoc, bo nie mogły wychylać się z miast i z miasteczek Litwa
trzymana dotąd żelazną ręką Pontusa de la Gardie, powstała jak jeden
człowiek. Wielkopolska, która poddała się najpierwsza, najpierwsza też
zrzuciła jarzmo i świeciła całej Rzeczypospolitej przykładem wytrwania,
zawziętości, zapału. Partie szlacheckie i chłopskie rzucały się tam nie
tylko na stojące po wsiach załogi, ale nawet na miasta. Próżno Szwedzi
mścili się straszliwie nad krajem, próżno ucinali ręce schwytanym w
niewolę jeńcom, puszczali z dymem wsie, wycinali w pień osady,
wznosili szubienice, sprowadzali tortury z Niemiec dla męczenia
buntowników. Kto miał cierpieć, cierpiał, kto miał ginąć, ginął, lecz jeśli
był szlachcicem, ginął z szablą, jeśli chłopem, ginął z kosą w ręku. I lała
się krew szwedzka po całe Wielkopolsce, lud żył w lasach, niewiasty
nawet porywały za broń; kary wywoływały tylko zemstę i tym większą
zaciekłość. Kulesza, Krzysztof Żegocki i wojewoda podlaski uwijali się
na kształt płomieni po kraju, a prócz nich wszystkie bory pełne były
partyj; pola leżały nieuprawne, głód srogi rozwielmożnił się w kraju, lecz
najbardziej skręcał wnętrzności Szwedów, bo ci w miastach za bramami
zamkniętymi siedzieli i nie mogli wychylać się w pole.

Aż wreszcie poczęło im braknąć tchu w piersiach.

W Mazowszu było to samo. Tam lud kurpieski, w mrokach leśnych
żyjący, wychylił się z puszcz, poprzecinał drogi, przejmował żywność i
gońców. Na Podlasiu rojna drobna szlachta tysiącami ciągnęła do
Sapiehy lub na Litwę. Lubelskie było w rękach konfederacji. Z Rusi
dalekich szli Tatarzy, a z nimi i zmuszeni do posłuszeństwa Kozacy.

Więc wszyscy byli już pewni, że jeśli nie za tydzień, to za miesiąc, jeśli
nie za miesiąc, to za dwa owe widły rzeczne, w których stał król Karol
Gustaw z główną armią szwedzką, zmienią się w jedną wielką mogiłę -
na sławę dla narodu, na straszną naukę dla tych, którzy by
Rzeczpospolitą napadać chcieli. Przewidywano już koniec wojny, byli
tacy, którzy mówili, że Karolowi jeden tylko ratunek pozostał: wykupić
się i oddać Rzeczypospolitej Inflanty szwedzkie.

Lecz nagle polepszyły się losy Karola Gustawa i Szwedów.

Dnia 20 marca poddał się Malborg, aż dotąd na próżno przez Szteinboka
oblegany. Silna i dzielna armia jego nie miała teraz nic do roboty i mogła
pospieszyć na ratunek królowi.

Z drugiej strony margraf badeński, skończywszy zaciągi, z gotową siłą i
nie utrudzonym jeszcze żołnierzem ruszył również ku widłom rzecznym.

Obaj posuwali się naprzód, gromiąc pomniejsze kupy powstańcze,
niszcząc, paląc, mordując. Po drodze zabierali prezydia szwedzkie,
ściągali pomniejsze komendy i rośli w siłę, jak rzeka rośnie tym bardziej,
im więcej strumieni w siebie przyjmuje.

Wieści o upadku Malborga, o Szteinbokowej armii i o pochodzie
margrabiego badeńskiego doszły bardzo prędko do wideł rzecznych i
strapiły serca polskie. Szteinbok był jeszcze daleko, ale margrabia
badeński idąc spiesznymi pochodami mógł wkrótce nadejść i zmienić
całą postać rzeczy pod Sandomierzem.

Złożyli tedy wodzowie polscy radę, w której wzięli udział pan
Czarniecki, pan hetman litewski, Michał Radziwiłł, krajczy koronny, pan
Witowski, stary doświadczony żołnierz, i pan Lubomirski, który od
pewnego czasu przykrzył sobie na Zawiślu. Na radzie owej
postanowiono, iż pan Sapieha z litewskim wojskiem pozostanie pilnować
Karola, aby się z wideł nie wymknął, zaś pan Czarniecki ruszy przeciw
margrabiemu badeńskiemu i spotka go, jako będzie mógł najprędzej, za
czym, jeżeli mu Bóg wiktorię spuści, powróci po staremu króla oblegać.

Rozkazy odpowiednie zostały natychmiast wydane. Nazajutrz zagrały
trąbki wsiadanego przez munsztuk tak cicho, że je ledwie usłyszano,
chciał bowiem Czarniecki odejść w tajemnicy przed Szwedami . Na
dawnym obozowisku położyło się zaraz kilka luźnych partyj
szlacheckich i chłopskich. Ci porozpalali ogniska i huczeć poczęli, aby
nieprzyjaciel myślał, iż nikt z majdanu nie wyszedł, zaś kasztelańskie
chorągwie wymykały się jedna za drugą. Poszła więc naprzód laudańska,
która po prawie powinna była przy panu Sapieże pozostać, ale że
Czarniecki bardzo się w niej rozkochał, więc mu hetman nie chciał jej
odbierać. Za laudańską poszła Wąsowiczowa, lud wyborny, przez
starego żołnierza prowadzony, któremu pół wieku we krwi rozlewie
zeszło; za czym poszła księcia Dymitra Wiśniowieckiego pod
Szandarowskim, ta sama, która pod Rudnikiem niezmierną chwałą się
okryła; za czym pana Witowskiego dragonii dwa regimenta, za czym
dwie pana starosty jaworowskiego; słynny Stapkowski w jednej
porucznikował; za czym kasztelańska własna, królewska pod
Polanowskim i cała siła pana Lubomirskiego. Piechoty nie brano dla
pośpiechu ni wozów, bo komunikiem iść mieli.

Wszystkie razem stanęły pod Zawadą w sile znacznej i ochocie wielkiej.
Wówczas wyjechał na przodek pan Czarniecki i uszykowawszy je do

pochodu, sam zatrzymał nieco konia i puszczał je mimo siebie tak, aby
całą siłę dobrze obejrzeć. Koń pod nim prychał i łbem rzucał, a kiwał
jakby chcąc witać przechodzące pułki, a samemu kasztelanowi serce
rosło. Piękny też widok miał przed oczyma. Jak okiem sięgnął, fala koni,
fala srogich lic żołnierskich, ruchem końskim kołysana, nad nimi trzecia
jeszcze fala szabel i grotów, migotliwa i błyszcząca w porannym słońcu.
Siła okrutna szła od nich, a tę siłę czuł w sobie pan kasztelan, bo już nie
była to lada jaka zbieranina wolentarska, ale lud na kowadle wojennym
wykuty, sprawny, ćwiczony i w bitwie tak "jadowity", że żadna w
świecie jazda zdzierżyć mu w równej sile nie mogła. Więc pan
Czarniecki uczuł w tej chwili, że na pewno, że bez żadnej wątpliwości z
tymi ludźmi rozniesie na szablach i kopytach wojsko margrabiego
badeńskiego i owo przeczuwane zwycięstwo rozpromieniło mu tak
oblicze, że blask bił od niego na pułki.

- Z Bogiem! Po wiktorię! - zakrzyknął wreszcie.

- Z Bogiem! Pobijemy! - odpowiedziały mu potężne głosy.

I okrzyk ów przeleciał przez wszystkie chorągwie, jak głuchy grzmot
przez

chmury. Czarniecki wspiął konia, by dognać idącą w przodku laudańską.

I poszli.

Szli zaś nie jak ludzie, ale jak stado ptaków drapieżnych, które,
zwietrzywszy bój w oddali, lecą z wichrem na prześcigi. Nigdy, nawet
między Tatarami w stepie, nikt nie słyszał o takim pochodzie. Żołnierz
spał w kulbace, jadł, i pił nie zsiadając; konie karmiono z ręki. Rzeki,
bory, wsie, miasta zostawały za nimi. Ledwie po wsiach wypadli chłopi z
chałup patrzeć na wojsko, już wojsko nikło w oddali za tumanami
kurzawy. Szli dzień i noc, tyle tylko wypoczywając, aby koni nie
wygubić.

Wreszcie pod Kozienicami wpadli na ośm chorągwi szwedzkich, pod
wodzą Torneskilda. Laudańska, idąca w przodku, pierwsza dojrzała
nieprzyjaciela i nie odetchnąwszy nawet, natychmiast skoczyła ku niemu
w dym. Drugi poszedł Szandarowski, trzeci Wąsowicz, czwarty
Stapkowski. Szwedzi mniemając, że z jakimiś partiami mają do
czynienia, stawili w otwartym polu czoło i w dwie godziny później nie
pozostała jedna żywa dusza, która by mogła do margrabiego dobiec i
krzyknąć, że to Czarniecki idzie. Po prostu rozniesiono na szablach owe
ośm chorągwi, świadka klęski nie zostawując. Po czym ruszyli, jakby
kto sierpem rzucił, do Magnuszewa, szpiegowie bowiem dali znać, iż
margrabia badeński z całym wojskiem w Warce się znajduje.

Pan Wołodyjowski został wysłany na noc z podjazdem, aby dał znać,
tak wojsko rozłożone i jaka jego siła.

Bardzo na ową ekspedycję narzekał pan Zagłoba, albowiem nawet
przesławny Wiśniowiecki nigdy takich pochodów nie odbywał; żalił się
też stary towarzysz, lecz wolał iść z Wołodyjowskim niż przy wojsku
zostawać.

- Złoty był pod Sandomierzem czas - mówił przeciągając się w kulbace -
człek jadł, spał i na oblężonych Szwedów z dala spoglądał, a teraz nie
ma kiedy i manierki do gęby przyłożyć. Znam ja sztukę wojenną
antiquorum: wielkiego Pompejusza i Cezara, ale pan Czarniecki nową
modę wymyśla.

Przeciw wszelkiej jest to regule trząść brzuch przez tyle dni i nocy. Z
głodu już imaginacja rebelizować we mnie poczyna i ciągle mi się zdaje,
że gwiazdy to kasza, a księżyc sperka. Na psa taka wojna! Jak mi Bóg
miły, tak z głodu chce się własnemu koniowi uszy obgryźć!

- Jutro, da Bóg, wypoczniemy po Szwedach!

- Wolę już Szwedów niż taką mitręgę! Panie! Panie! kiedy Ty dasz
spokój tej Rzeczypospolitej, a staremu Zagłobie ciepły przypiecek i piwo
grzane... niechby i bez śmietany... Kołataj się, stary, na szkapie, kołataj,
póki się do śmierci nie dokołatasz... Nie ma tam który tabaki? Może ową
senność nozdrzami wyparsknę... Księżyc mi w samą gębę tak świeci, że
aż do brzucha zagląda, a nie wiem, czego tam szuka, bo nic nie znajdzie.
Na psa taka wojna, powtarzam !

- Skoro wuj myślisz, że księżyc sperka, to go wuj zjedz! - rzekł Roch.

- Gdybym ciebie zjadł, mógłbym powiedzieć, że wołowinę jadłem, ale
boję się, bym po takiej pieczeni reszty dowcipu nie utracił.

- Jeśli ja wół, a wuj mój wuj, to wuj co?

- A ty, kpie, myślisz, że Altea dlatego porodziła głownię, że przy piecu

siadała?

- A mnie co do tego?

- To do tego, że jeśliś wołem, to się naprzód o ojca swego dopytuj, nie o
wuja, bo Europę byk porwał, ale brat jej, który wypadł wujem jej
potomstwu, był dlatego człowiekiem. Rozumiesz?

- Co prawda, nie rozumiem, ale zjeść, to bym też co zjadł.

- Zjedz licha i daj mnie spać! Co tam, panie Michale? Czemuśmy to
stanęli?

- Warkę widać - rzekł Wołodyjowski. - Ot, wieża kościelna błyszczy w
miesiącu.

- A Magnuszew jużeśmy minęli?

- Magnuszew został na prawo. Dziwno mi, że po tej stronie rzeki
żadnego podjazdu szwedzkiego nie masz. Pojedziem do tych chaszczów
i postoim, może nam Bóg spuści jakowego języka.

To rzekłszy pan Michał wprowadził oddział do zarośli i ustawił o sto
kroków po obu stronach drogi przykazawszy, by cicho stali i cugle
trzymali krótko, aby który koń nie zarżał.

- Czekać! - rzekł. - Posłuchamy, co się za rzeką dzieje, a może i co
obaczym.

Stanęli więc, lecz długi czas nie było nic słychać prócz słowików, które
w pobliskim gaju olszynowym zaśpiewywały się na śmierć. Strudzeni
żołnierze poczęli się kiwać w kulbakach, pan Zagłoba położył się na szyi
końskiej i zasnął głęboko; nawet i konie drzemały. Upłynęła godzina.
Nareszcie wprawne ucho Wołodyjowskiego dosłyszało coś podobnego
do stapania koni po twardej drodze.

- Czuj duch! - rzekł do żołnierzy.

Sam zaś wysunął się na brzeg chaszczów i spojrzał na drogę. Droga
błyszczała w księżycu jak srebrna wstęga, ale nic nie było na niej widać,
odgłos kroków końskich zbliżał się jednak.

- Idą na pewno! - rzekł Wołodyjowski.

I wszyscy ściągnęli jeszcze krócej konie, każdy zatamował oddech; nie
było słychać nic prócz kląskania słowików w olszynie.

Wtem na drodze ukazał się oddział szwedzki, złożony z trzydziestu
jeźdźców. Szli z wolna i dość niedbale, nie w szeregu, ale rozwleczonym
pasmem. Żołnierze jedni gawędzili ze sobą, drudzy pośpiewywali z
cicha, bo ciepła noc majowa działała nawet na twarde dusze żołnierskie.
Przeszli, nic nie podejrzewając, tak blisko od stojącego nie opodal
brzegu pana Michała, że mógł zawietrzyć zapach koni i dym lulek, które
rajtarowie palili.

Na koniec znikli na zakręcie drogi. Wołodyjowski czekał jeszcze dość
długo, aż tętent zginął w oddaleniu, wówczas dopiero zjechał do oddziału
i rzekł do panów Skrzetuskich:

- Pognamy ich teraz jako gęsi do obozu pana kasztelana. Żaden nie
powinien ujść, by nie dał znać!

- Jeśli potem pan Czarniecki nie pozwoli nam się najeść i wyspać-rzekł
Zagłoba - to mu podziękuję za służbę i wracam do Sapia. U Sapia, kiedy
bitwa, to bitwa, ale kiedy fryszt, to i uczta. Żebyś miał cztery gęby,
wszystkim dałbyś funkcję przystojną. To mi wódz! I prawdę rzekłszy,
powiedzcie mi, pokiego diabła nie służymy u Sapia, gdy ta chorągiew z
prawa mu przynależy?

- Ojciec, nie bluźnij przeciw największemu wojennikowi w
Rzeczypospolitej - rzekł Jan Skrzetuski.

- Nie ja bluźnię; jeno moje kiszki, na których głód gra jak na
skrzypkach.

- Potańcują przy nich Szwedzi - przerwał Wołodyjowski. -Teraz, mości
panowie, jedźmy żywo! Przy onej karczmie w lesie, którąś my w tę
stronę jadąc minęli, chciałbym właśnie na nich nastąpić.

I poprowadził oddział szybciej, ale niezbyt szybko. Wjechali w las gęsty,
w którym ogarnęła ich ciemność. Karczma była o kilkanaście stajań.
Zbliżywszy się do niej szli znów noga za nogą, by zbyt wcześnie alarmu
nie dawać. Gdy byli nie więcej już jak na strzał armatni, doszedł ich
gwar ludzki.

- Są i hałasują!- rzekł Wołodyjowski.

Szwedzi istotnie zatrzymali się przy karczmie szukając jakiejś żywej
duszy, od której mogliby zasięgnąć języka. Lecz karczma była pusta.
Jedni tedy przetrząsali główną budowę, inni szukali w oborze, w
chlewach, inni podnosili snopki w dachach. Połowa stała na majdanie
trzymając konie tym, którzy szukali.

Oddział Wołodyjowskiego zbliżył się na kroków sto i począł tatarskim
półksiężycem otaczać karczmę.

Stojący na majdanie słyszeli doskonale, a w końcu widzieli ludzi i konie,
lecz że w lesie było ciemno, nie mogli poznać, co to za wojsko, nie
alarmowali się zaś bynajmniej ani przypuszczając, by z tamtej strony
mógł jakikolwiek inny niż szwedzki oddział zajeżdżać. Dopiero ów ruch
półksiężycowy zdziwił i zaniepokoił ich. Ozwały się zaraz wołania na
tych, którzy byli w budynkach. Nagle naokół karczmy rozległ się krzyk:
Ałła!, i huk kilku wystrzałów. W jednej chwili ciemne tłumy żołnierzy
pojawiły się, jakby spod ziemi wyrosły. Uczynił się zamęt i szczękanie
szablami, klątwy, stłumione krzyki, lecz wszystko nie trwało dłużej nad
dwa pacierze.

Po czym na majdanie przed karczmą zostało kilka ciał ludzkich i
końskich, oddział zaś Wołodyjowskiego ruszył dalej, prowadząc ze sobą
dwudziestu pięciu jeńców.

Szli teraz w skok, poganiając płazami szabel rajtarskie konie, i skoro świt
doszli do Magnuszewa. W obozie Czarnieckiego nikt nie spał; wszyscy
byli w pogotowiu. Sam kasztelan wyszedł przeciw podjazdowi
wspierając się na obuszku, wychudzony i blady z bezsenności.

- Co tam? - spytał Wołodyjowskiego. - Siła masz języka?

- Jest dwudziestu pięciu jeńców.

- A ilu uszło?

- Nec nuntius cladis. Wszyscy ogarnięci!

- Ciebie jeno wysyłać, choćby do piekła, żołnierzyku! Dobrze! Wziąść
ich zaraz na pytki. Sam będę indagował!

To rzekłszy kasztelan zwrócił z miejsca, a odchodząc rzekł:

- A być w gotowości, bo może nie mieszkając ruszymy na
nieprzyjaciela.

- Jak to? - rzekł Zagłoba.

- Cicho waść - odpowiedział Wołodyjowski.

Szwedzcy jeńcy bez przypiekania w mig zeznali, co było im wiadomo o
siłach margrabiego badeńskiego, o ilości armat, piechoty i jazdy.
Zadumał się tedy nieco pan kasztelan, bo się dowiedział, że wprawdzie
jest to nowo zaciężna armia, ale złożona z samych starych żołnierzy,
którzy w Bóg wie ilu wojnach brali udział. Było też siła między nimi
Niemców i znaczny oddział dragonii francuskiej; cała siła przewyższała o
kilkaset głów wojsko polskie. Lecz natomiast pokazało się z zeznań, że
margrabia ani przypuszczał nawet, iżby Czarniecki był tak blisko, i
wierzył, iż Polacy całą siłą oblegają króla pod Sandomierzem.

Ledwie to usłyszał kasztelan, gdy zerwał się z miejsca i zakrzyknął na
swego dworzanina :

- Witowski, każ trąbić przez munsztuk, by na koń siadano!

W pół godziny później wojsko ruszyło i ruszyło świeżym rankiem
majowym przez lasy i pola rosą okryte. W końcu Warka; a raczej jej
zgliszcza, bo miasto przed sześciu laty spłonęło było niemal ze szczętem,
ukazały się na widnokręgu.

Wojska Czarnieckiego szły po otwartej płaszczyźnie, więc długo się
przed okiem szwedzkim ukrywać nie mogły. Jakoż dostrzeżono je, ale
margrabia mniemał, iż to są rozmaite partie, które połączone w znaczną
kupę chcą alarmować obóz.

Dopiero gdy coraz nowe chorągwie, idące rysią, ukazywały się zza lasu,
powstał ruch gorączkowy w szwedzkim obozie. Z pola widziano
pomniejsze oddziały rajtarii i pojedynczych oficerów przebiegających
między pułkami. Barwna szwedzka piechota poczęła wysypywać się na
środek równiny; pułki formowały się jeden za drugim w oczach polskich
żołnierzy i stawały rojnie, na kształt kraśnych stad ptactwa. Nad głowami
ich podnosiły się ku słońcu czworoboki potężnych dzid, którymi
piechurowie zasłaniali się przed impetem jazdy. Na koniec ujrzano tłumy
jazdy szwedzkiej pancernej, biegnące kłusem na skrzydłach; zataczano i
odprzodkowywano na gwałt armaty. Wszystkie przygotowania, cały ten
ruch widać było jako na dłoni, bo wstało słońce jasne, przepyszne, i
rozświeciło całą krainę.

Pilica dzieliła dwa wojska.

Na szwedzkim brzegu ozwały się trąby, kotły, bębny i krzyki żołnierstwa
stawającego co duchu do sprawy, a pan Czarniecki kazał również dąć w
krzywuły i następował ze wszystkimi chorągwiami ku rzece.

Wtem poskoczył co tchu w dzianecie do Wąsowiczowej chorągwi, która
była najbliżej rzeki.

- Stary żołnierzu! - krzyknął - ruszaj mi ku mostowi, tam z koni i do
muszkietów! Niech się na ciebie cała potęga obróci! Prowadź!

Wąsowicz jeno poczerwieniał nieco z ochoty i machnął buzdyganem.

Ludzie krzyk uczyniwszy pomknęli za nim jak tuman kurzawy gnanej

wiatrem.

Dopadłszy na trzysta kroków do mostu zwolnili biegu; tuż dwie trzecie
zeskoczyło z kulbak i biegiem ruszyło ku mostowi.

Szwedzi zaś ruszyli z drugiej strony i wkrótce zagrały muszkiety, zrazu
wolniej, potem coraz prędzej, jakby tysiąc cepów biło nieregularnie w
klepisko. Dymy rozciągnęły się na rzekę. Krzyki zachęty brzmiały przy
jednym i drugim naczółku. Uwaga obu wojsk skupiła się na most, który
był drewniany, wąski, zatem trudny do zdobycia, a łatwy do obrony.
Jednakże tylko przezeń można się było dostać do Szwedów.

Toteż w kwadrans później pchnął pan Czarniecki dragonię
Lubomirskiego w pomoc Wąsowiczowi.

Lecz Szwedzi poczęli już i z armat ostrzeliwać przeciwległy naczółek.
Zataczano coraz nowe sztuki i faskule poczęły z wyciem przelatywać
ponad głowami Wąsowiczowych i dragonii, padać na łąkę i ryć w zagony
ziemię, obrzucając walczących darnią i błotem.

Margrabia badeński stojąc pod lasem, na tyłach armii, patrzył przez
perspektywę na bitwę. Od czasu do czasu zaś odejmował ją od oczu i
spoglądając ze zdziwieniem na swój sztab, wzruszał ramionami.

- Poszaleli - mówił - koniecznie chcą ów most sforsować. Kilka dział i
dwa lub trzy pułki może go przed całą armią bronić.

Jednakże Wąsowicz coraz potężniej następował ze swymi ludźmi, więc i
obrona stawała się coraz zaciętszą. Most stawał się punktem środkowym
bitwy, ku któremu z wolna poczęła ciężyć i ściągała się cała linia
szwedzka. W godzinę później zmienił się jej cały szyk i zwrócił się
bokiem do poprzedniej pozycji. Most zasypywano po prostu deszczem
ognia i żelaza; ludzie Wąsowicza poczęli padać gęstym trupem,
tymczasem przylatywały ordynanse coraz gwałtowniejsze, by koniecznie
szli naprzód.

- Zgubi Czarniecki tych ludzi! - krzyknął nagle pan marszałek koronny.

Zaś pan Witowski, jako doświadczony żołnierz, poznał, że źle się dzieje,
i aż dygotał cały z niecierpliwości, na koniec nie mógł wytrzymać
dłużej,.za czym wspiął konia, aż rumak stęknął żałośnie, i skoczył ku
Czarnieckiemu, który przez cały czas ten ciągle, nie wiadomo dlaczego,
posuwał ludzi ku rzece.

Wasza miłość! - krzyknął Witowski - krew się próżno leje; nie
zdobędziemy tego mostu!

- Ja też go nie chcę zdobywać! - odrzekł Czarniecki.

- Więc czego wasza dostojność chcesz? Co mamy robić?

- Ku rzece chorągwiami! ku rzece! Do szeregu waść!

Tu Czarniecki począł sypać oczyma takie błyskawice, iż Witowski cofnął
się słowa nie rzekłszy.

Tymczasem chorągwie doszły na dwadzieścia kroków do brzegu i
stanęły długą linią wzdłuż koryta. Nikt z oficerów ni żołnierzy nie
wiedział w pień, dlaczego to czynią.

Nagle Czarniecki pojawił się jak piorun przed frontem chorągwi. Ogień
miał w licach, piorun w oczach. Wiatr silny podnosił mu burkę na
ramionach na kształt potężnych skrzydeł, koń pod nim skakał i wspinał
się wyrzucając płomień z nozdrzy, on zaś szablę puścił na temblak,
czapkę zerwał z głowy i ze zjeżoną czupryną, z potem na czole,
krzyknął do swojej dywizji:

- Mości panowie! Rzeką się nieprzyjaciel zastawił i drwi z nas! Morze
przepłynął na pognębienie nam ojczyzny, a myśli, że my w jej obronie
tej rzeki nie przepłyniem!

Tu czapkę cisnął na ziemię, a chwyciwszy szablę, wskazał nią na
wezbrane wody. Uniesienie go porwało, bo aż wstał w kulbace i jeszcze
potężniej zakrzyknął:

- Komu Bóg! komu wiara! komu ojczyzna miła! za mną!

I ścisnąwszy konia ostrogami tak, iż rumak jakoby w powietrze
wyskoczył rzucił się w nurty. Bryznęła naokół fala, mąż i koń skryli się
na chwilę pod wodą, lecz wypłynęli w mgnieniu oka.

- Za moim panem! - krzyknął Michałko, ten sam, który pod Rudnikiem
chwałą się okrył.

I skoczył w wodę.

Za mną! - wrzasnął przeraźliwym a cienkim głosem Wołodyjowski.

I nurknął, nim krzyczeć przestał.

- Jezusie, Mario! - ryknął, wspinając do skoku konia, Zagłoba.

Wtem ława mężów i koni runęła w falę, aż woda wyskoczyła z szalonym
rozpędem na brzegi. Za laudańską poszła wiśniowiecka, za wiśniowiecką
pana Witowskiego, za nią Stapkowskiego, za nią wszystkie inne. Szał
taki ogarnął tych ludzi, że pchały się chorągwie na wyścigi; krzyk
komendy pomieszał się z krzykiem żołnierstwa, rzeka wystąpiła z
brzegów i spieniła się na mleko w mgnieniu oka. Fala poczęła znosić
nieco pułki, lecz konie, bodzone ostrogami, płynęły jakby nieprzejrzane
stada delfinów, chrapiąc nozdrzami i stękając. Zapełnili tak rzekę, że
tłum łbów końskich i ludzkich utworzył jakoby most, po którym mógłbyś
przejść suchą nogą na drugi brzeg.

Czarniecki przepłynął pierwszy, lecz nim woda zeń ociekła, wypłynęła za
nim laudańska, więc machnął pan kasztelan buzdyganem i krzyknął na
Wołodyjowskiego :

- W skok! bij!

A do wiśniowieckiej pod Szandarowskim:

- W nich!

I tak puszczał jedną za drugą, póki wszystkich nie odprawił. Przy
ostatniej sam stanął na czele i zakrzyknąwszy: "W imię Boże!
szczęśliwie!" - ruszył z innymi.

A wszakże dwa pułki rajtarii, stojąc w odwodzie, widziały, co się dzieje,
lecz pułkowników ogarnęło osłupienie tak wielkie, że nim ruszyli się z
miejsca, już laudańska, rozpuściwszy konie, szła na nich
niepowstrzymanym pędem. Uderzywszy rozmiotła pierwszy pułk jak
wicher liście, zepchnęła go na drugi, zmieszała drugi, wtem doskoczył za
nią Szandarowski i rozpoczęła się rzeźba straszna, lecz krótko trwająca;
po chwili rozerwały się szeregi szwedzkie i tłum bezładny począł umykać
ku głównej armii.

Chorągwie Czarnieckiego biegły za nimi z krzykiem straszliwym, siekąc,
bodąc, pole trupami zaściełając.

Stało się wreszcie jasnym, dlaczego pan Czarniecki kazał Wąsowiczowi
zdobywać most, chociaż nie miał zamiaru po nim przechodzić. Oto
główna uwaga całej armii skupiła się na ów punkt, i dlatego nikt nie
bronił, i nie miał czasu bronić przeprawy wpław. Przy tym wszystkie
niemal paszcze armatnie i cały front wojsk nieprzyjacielskich zwrócony
był za rzekę ku mostowi, a teraz gdy trzy tysiące jazdy szło jej w bok
całym pędem, teraz dopiero trzeba było zmieniać szyk, formować nowy
front, by się choć jako tako od uderzenia zasłonić. Jakoż stał się
straszliwy skrzęt i zamieszanie: pułki piechoty, jazdy odwracały się co
duchu ku nieprzyjacielowi, łamiąc się w pośpiechu, zawadzając jedne o
drugie, stawając byle gdzie, nie rozumiejąc wśród wrzasku i tumultu
komendy, działając na własną rękę. Próżno oficerowie czynili nadludzkie
usiłowania, próżno margrabia ruszył natychmiast stojące pod lasem w
rezerwie pułki jazdy; nim do jakiejkolwiek sprawy przyszli, nim piechota
zdołała dzidy tylnymi końcami w ziemię zasadzić, byje nadstawić
nieprzyjacielowi, wpadła chorągiew laudańska jak duch śmierci, w sam
środek szyków; za nią druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta. Dopieroż
rozpoczął się dzień sądu! Dymy strzałów muszkietowych przykryły,
jakoby chmurą, całą bitwę, a w tej chmurze huk, wrzenie, nadludzkie
głosy rozpaczy, krzyki tryumfu, przeraźliwe dźwiękanie żelaza, jakby w
kuźni piekielnej, grzechotanie muszkietów; czasem błysnął proporzec i
zapadł w dymy, czasem złota szpica chorągwi pułkowej, i znów nic nie
widziałeś, jeno łoskot rozlegał się coraz straszliwszy, jakoby ziemia
zarwała się nagle pod rzeką i jakoby wody jej spadały w przepaść
niezgłębioną. Wtem z boku nowe zabrzmiały wrzaski: to Wąsowicz
przeszedł most i szedł w bok nieprzyjaciela. Wówczas niedługo już
trwała bitwa. Z owej chmury poczęły się wysuwać i biec ku lasowi
potężne kupy ludzkie, bezładne,

obłąkane, bez czapek, hełmów, bez broni. Za nimi lunął wkrótce cały
potok ludzki w najokropniejszym zwichrzeniu. Artyleria, piechota, jazda,
pomieszane ze sobą, uciekały ku lasowi, oślepłe z trwogi i przerażenia.
Niektórzy żołnierze krzyczeli wniebogłosy, niektórzy uciekali w
milczeniu, osłaniając głowy rękoma, inni w biegu zrzucali odzież, inni
zatrzymywali biegnących naprzód, padali sami, tratowali się wzajemnie,
atuż za nimi, nad ich karkami i głowami, pędziła ława jeźdźców polskich.
Co chwila widziałeś całe ich szeregi, wspinające konie i rzucające się w
największą gęstwę ludzką. Nie bronił się już nikt, wszyscy szli pod
miecz. Trup padał na trupie. Cięto bez wytchnienia, bez miłosierdzia, na
całej równinie; po brzegach rzeki, ku lasowi, jak okiem sięgnął, widziałeś
tylko uciekających i goniących: gdzieniegdzie tylko pojedyncze oddziały
piechoty dawały bezładny a rozpaczliwy opór, armaty umilkły. Bitwa
przestała być bitwą, zmieniła się na rzeź.

Cała część armii, która biegła ku lasowi, została w pień wyciętą. Dotarły
doń tylko nieliczne szwadrony rajtarii, za którymi wpadły w gęstwinę
lekkie chorągwie.

Lecz w lesie czekali już na owych niedobitków chłopi, którzy na odgłos
bitwy zlecieli się ze wszystkich wsi okolicznych.

Najstraszliwsza pogoń trwała jednak na drodze warszawskiej, którą
uciekały główne siły szwedzkie. Młodszy margrabia Adolf po dwakroć
usiłował tam osłonić ucieczkę, lecz po dwakroć rozbity, sam wreszcie
wpadł w niewolę.

Oddział przybocznej jego piechoty francuskiej, złożony z czterystu ludzi,
rzucił broń, trzy tysiące wyborowego żołnierza, muszkieterów i jazdy,
uciekało aż do Mniszewa. Muszkietników wycięto w Mniszewie, jazdę
goniono ku Czerskowi, póki nie rozproszyła się zupełnie po lasach,
trzcinach, zaroślach. Tam nazajutrz dopiero wyszukiwali pojedynczych
jeźdźców chłopi.

Nim słońce zaszło, armia Fryderyka margrabiego badeńskiego przestała
istnieć.

Na pierwszym pobojowisku pozostali sami tylko chorążowie z gołymi
chorągwiami, bo wszyscy ludzie zagnali się za nieprzyjacielem. I słońce
miało się już dobrze ku schyłkowi, gdy pierwsze oddziały jazdy poczęły
ukazywać się od strony lasu i Mniszewa. Wracały ze śpiewaniem i
szumem, wyrzucając w górę czapki, paląc z bandoletów. Prawie
wszystkie wiodły za sobą tłumy powiązanych w łyka jeńców. Ci szli
przy koniach bez kapeluszy, bez hełmów, z głowami pospuszczanymi na
piersi, obdarci, okrwawieni, co chwila potykający się o ciała poległych
współbraci. Pobojowisko straszny przedstawiało widok. W niektórych
miejscach, gdzie zderzono się najpotężniej, leżały po prostu stosy
trupów, na pół włóczni wysoko. Niektórzy z piechurów trzymali jeszcze
zakrzepłymi dłońmi długie włócznie. Włóczniami tymi pokryty był cały
majdan. Miejscami tkwiły one dotychczas w ziemi; gdzieniegdzie leżały
mostem, gdzieniegdzie złamki ich potworzyły jakoby zagrodzenia i płoty.
Lecz przeważnie wszędy przedstawiała się oku okrutna a żałosna
mieszanina ciał ludzkich pomiażdżonych kopytami, drzewców,
połamanych muszkietów, bębnów, trąb, kapeluszy, pasów, blaszanych
ładunków, które nosiła piechota, rąk i nóg sterczących tak bezładnie ze
stosów ciał, że trudno było odgadnąć, do kogo należą. Szczególnie w
tych miejscach, gdzie broniła się piechota, leżały całe szańce trupów.

W dali nieco, przy rzece, stały ostygłe już armaty, jedne poprzewracane
przez napór ludzki, drugie jakoby gotowe jeszcze do strzału. Obok nich
spali, ujęci snem wiecznym, kanonierowie, których również wycięto do
nogi. Widziano wiele trupów przewieszonych przez działa i
obejmujących je rękoma, jakby ci żołnierze chcieli je jeszcze po śmierci
osłaniać. Spiż, poplamiony krwią i mózgiem, połyskiwał złowrogo w
promieniach zachodzącego słońca. Złote blaski odbijały się w zakrzepłej
krwi, która tu i owdzie utworzyła małe jeziorka. Ckliwy jej zapach
mieszał się na całym pobojowisku z wonią prochu, z wyziewami ciał i
końskim potem.

Pan Czarniecki powrócił jeszcze przed zachodem słońca z królewskim
pułkiem i stanął na środku majdanu. Wojska powitały go grzmiącym
okrzykiem. Co który oddział nadciągnął, to wiwatował bez końca, on zaś
stał w blaskach słonecznych, utrudzon niezmiernie, lecz cały promienny,
z gołą głową, z szablą zwieszoną na temblaku i coraz to odpowiadał
wiwatującym :

- Nie mnie, mości panowie, nie mnie, lecz imieniowi boskiemu!

Zaś obok niego stał Witowski i Lubomirski, ten ostatni jasny jak samo
słońce, bo w pozłociste blachy przybrany, z twarzą obryzganą krwią, bo
okrutnie pracował i sam własną ręką siekł, ścinał jak prosty żołnierz, lecz
już markotny i posępny, gdyż nawet jego własne pułki krzyczały:

- Vivat Czarniecki, dux et victor!

Zazdrość więc poczęła już nurtować duszę marszałkową.

Tymczasem coraz nowe oddziały waliły ze wszystkich stron na
pobojowisko, za każdym zaś razem nadjeżdżał towarzysz i ciskał panu
Czarnieckiemu pod nogi zdobytą chorągiew nieprzyjacielską. Na ów
widok powstawały nowe krzyki, nowe wiwatowania, ciskanie czapek w
górę i palba z bandoletów.

Słońce zachodziło coraz niżej.

Wtem w jedynym kościele, jaki po pożarze w Warce pozostał,
zadzwoniono na nieszpór; natychmiast poodkrywały się wszystkie
głowy; ksiądz Piekarski, setny ksiądz, zaintonował: "Anioł Pański
zwiastował Najświętszej Pannie Marii!..." a tysiąc żelaznych piersi
odpowiedziało mu natychmiast potężnymi głosami: "...i poczęła z Ducha
Świętego!..."

Wszystkie oczy podniosły się ku niebu, które zarumieniło się całe zorzą
wieczorną, i z owego krwawego pobojowiska poczęła lecieć ku grającym
w górze blaskom przedwieczornym pieśń pobożna.

Właśnie gdy skończono śpiewać, nadjechała rysią laudańska chorągiew,
która się była najdalej zagnała za nieprzyjacielem. Żołnierze znów
poczęli ciskać chorągwie pod nogi panu Czarnieckiemu, więc on
uradował się w sercu, i widząc Wołodyjowskiego, posunął ku niemu
konia.

- A siła wam ich uszło? - spytał.

Pan Wołodyjowski począł tylko głową kręcić na znak, że nie siła uszło,
lecz tak był zziajany, że słowa jednego przemówić nie mógł, jeno w
otwartą gębę łapał powietrze raz po razu, aż mu w piersiach grało.
Pokazał wreszcie ręką na usta, że mówić nie może, a pan Czarniecki
zrozumiał i za głowę go tylko ścisnął.

- Ten się spracował! - rzekł - bodaj się tacy na kamieniu rodzili !

Pan Zagłoba zaś prędzej odzyskał oddech i szczękając zębami, tak
począł przerywanym głosem mówić: Dla Boga! Na pot zimny wiater
wieje! Parala mnie trzaśnie... Zewleczcie szaty z jakiego grubego
Szweda i dajcie mi, bo wszystko na mnie mokre... Mokro i tu mokro...
Nie wiem już, co woda, a co mój własny pot, a co krew szwedzka...
Jeślim ja się spodziewał.. że.. kiedy w życiu tylu tych szelmów narżnę,
tom niewart być podogoniem przy kulbace... Największa wiktoria w tej
wojnie... Ale do wody nie będę drugi raz skakał... Nie jedz, nie pij, nie
śpij, a potem kąpiel... Dość mi na stare lata... Ręka mi zemdlała... Już
mnie parala ima... Gorżałki, na miły Bóg!...

Słysząc to pan Czarniecki i widząc wiekowego męża istotnie całkiem
pokrytego krwią nieprzyjacielską, ulitował się nad wiekiem i podał mu
własną manierkę.

Zagłoba przechylił ją do ust i po chwili oddał próżną, po czym rzekł:

- Tylem się wody w Pilicy ożłopał, że rychło patrzeć, jak mi się ryby w
brzuchu wylęgną, ale to lepsze od wody.

- A przebierz się waść w inne szaty, choćby i szwedzkie - rzekł pan
kasztelan.

- Ja wujowi grubego Szweda poszukam ! - ozwał się Roch.

- Po co z trupa mam pokrwawione kłaść - odrzekł Zagłoba. - Ściągnij no
wszystko do koszuli z tego jenerała, któregom w jasyr wziął.

- Toś waść wziął jenerała? - spytał żywo pan Czarniecki.

- Kogom nie wziął, czegom nie dokonał! - odpowiedział Zagłoba.

Wtem pan Wołodyjowski odzyskał mowę:

- Wzięt przez nas młodszy margrabia Adolf, hrabia Falkenstein, jenerał
Węgier, jenerał Poter, Benzy, nie licząc pomniejszych oficerów.

- A margrabia Fryderyk? - spytał Czarniecki.

- Jeśli tu nie leży. to uszedł w lasy, ale jeśli uszedł, to go chłopi zabiją!

Pan Wołodyjowski omylił się w swych przewidywaniach. Margrabia
Fryderyk wraz z grafem Szlipenbachem i Ehrensheinem błądząc lasami
dotarli nocą do Czerska; tam przesiedziawszy w ruinach zamku trzy dni
o chłodzie i głodzie, powędrowali nocą do Warszawy. Nie uchroniło ich
to później przed niewolą, na ten raz jednak ocaleli.

Noc już była, gdy pan Czarniecki zjechał ku Warce z pobojowiska. Była
to może najweselsza noc w jego życiu, tak wielkiej bowiem klęski nie
ponieśli dotąd Szwedzi od początku wojny. Wszystkie działa, wszystkie
chorągwie, wszystka starszyzna, prócz naczelnego wodza, była wzięta.
Armia zniesiona do szczętu; rozegnane na cztery wiatry małe jej resztki
musiały paść ofiarą kup chłopskich. Lecz pokazało się jeszcze przy tym,
że owi Szwedzi, którzy sami za niezwyciężonych w otwartym polu się
mieli, nie mogą właśnie w otwartym polu mierzyć się z regularnymi
polskimi chorągwiami. Rozumiał wreszcie pan Czarniecki, jak potężny
skutek to zwycięstwo w całej Rzeczypospolitej wywrze, jak podniesie
ducha, jaki rozbudzi zapał; widział już całą Rzeczpospolitą w niedalekiej
przyszłości od ucisku uwolnioną, tryumfującą... Może i złocistą
wielkohetmańską buławę widział oczyma duszy na niebie.

Wolno mu było o niej marzyć, bo szedł ku niej jak prawy żołnierz, jak
obrońca ojczyzny, i był z takich, którzy nie powstają ani z soli, ani z roli,
jeno z tego, co ich boli.

Tymczasem ledwie całą duszą mógł objąć tę radość, która na niego
spłynęła, więc zwrócił się do jadącego obok marszałka i rzekł:

- Teraz pod Sandomierz! pod Sandomierz, jako najprędzej! Umie już
wojsko rzeki przepływać; nie zastraszy nas San ni Wisła!

Marszałek nie odrzekł ani słowa, natomiast jadący nieco opodal, w
szwedzkim przebraniu, pan Zagłoba, pozwolił sobie w głos przemówić:

- Jedźcie, gdzie chcecie, ale beze mnie, bom ja nie kurek na kościele,
który się kręci dniem i nocą, jeść i spać nie potrzebując.

Pan Czarniecki tak był wesół, że nie tylko się nie rozgniewał, ale odrzekł
żartując:

- Waść do dzwonnicy niż do kurka podobniejszy, zwłaszcza że jako
widzę, wróble masz w kopule. Wszelako quod attinet jadła i spoczynku,
to się wszystkim przynależy.

Na to Zagłoba, ale już półgłosem :

- Kto ma dzioby na gębie, ten ma wróble na myśli!


KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PotopT2R25
PotopT1R1
PotopT1R18
PotopT2R26
PotopT2R34
PotopT1R3
PotopT2R7
PotopT1R23
PotopT2R5
PotopT2R31
PotopT2R40
PotopT1R25
PotopT2R1
PotopT2R30
PotopT1R26
PotopT1R13
PotopT3R28
PotopT3R19
PotopT1R6

więcej podobnych podstron