Sposób na lepsze życie Og Mandino




Og Mandino

Sposób na lepsze życie



Wydawnictwo MEDIUM



Og Mandino należy do grona najpopularniejszych współczesnych
pisarzy amerykańskich. Jest autorem piętnastu książek zaliczanych
do nurtu tzw. literatury inspiracyjnej. Są to książki o ludzkiej
godności, o wartościach, które wyznaczają sens życia, o przyjaźni
i miłości, o sposobach osiągania zamierzonych celów. Zostały
przetłumaczone na dwadzieścia języków, a ich łączny nakład
przekroczył 25 milionów egzemplarzy.



Og Mandino po raz pierwszy opisuje tu swoją historię, kiedy w
wieku trzydziestu pięciu lat, będąc życiowym bankrutem i wrakiem
człowieka, omal nie popełnił samobójstwa. A jednak wydobył się z
dna, by w ciągu dziesięciu lat stać się kochającym ojcem rodziny,
zdobyć sławę i bogactwo. Jest to prawdziwa historia zwycięstwa nad
losem. Og Mandino odniósł je, stosując w życiu pewne zasady,
którymi teraz dzieli się z czytelnikami. Oto siedemnaście "zasad
życia", których proste, trafne, przepojone mądrością wskazania
pomogą każdemu urzeczywistnić marzenia i odnaleźć szczęście.





Dwojgu wyjątkowym wnuczętom,

Danielle i Ryanowi

... oraz ich rodzicom,

Carole i Danie





Część pierwsza

Lekcje z przeszłości





Tego przynajmniej, nauczyło mnie moje doświadczenie, że jeśli ktoś
ufnie zmierza w kierunku wytyczonym przez własne marzenia i
usilnie stara się wieść życie, jakie sobie wyobraził, osiągnie
sukces nieoczekiwanie, w szarej godzinie codzienności.

THOREAU, Walden



Wybór! Kluczem do wszystkiego jest wybór.

Masz różne możliwości. Nie musisz iść przez życie pogrążony w
mrokach porażki, ignorancji, smutku, ubóstwa, wstydu i użalania
się nad sobą!

Istnieje sposób na lepsze życie!

MANDINO, "Wybór"





Rozdział pierwszy



Oprócz mnie był w zakładzie fryzjerskim Dona Junea w Scottsdale
jeszcze jeden klient. Chcąc nie chcąc, człowiek ten słyszał, jak
oznajmiłem Donowi, że podjąłem ostateczną decyzję i jestem gotów
rozpocząć pracę nad kolejną książką. Zamierzałem w niej przede
wszystkim wykorzystać główne wątki odczytów, które od lat
wygłaszam w czasie zjazdów i na zebraniach przeróżnych firm i
stowarzyszeń.

W całej mojej twórczości i w wykładach, które stanowią dorobek
wielu lat pracy, zawsze wyjaśniam, że niepodważalne zasady
odnoszenia sukcesów towarzyszą nam od tysięcy lat, podobnie jak
prawa natury, na przykład grawitacja. I zawsze pozostają
niezmienne. Te odwieczne zasady działają na naszą korzyść - lub
niekorzyść - bez względu na to, jak staramy się przeżyć nasze
życie.

Na nieszczęście, żyjemy w czasach, w których tempo przemian zdaje
się przekraczać prędkość światła. Wszyscy szukamy natychmiastowych
odpowiedzi na nurtujące nas pytania... rozwiązań, które nie
wymagają wysiłku... szybkich działań... bezpłatnych obiadów...
ruchomych schodów, wiodących do sukcesu. To daremne poszukiwanie
kamienia filozoficznego, który w jakiś magiczny sposób mógłby
przemienić trud codziennego życia w skrzynie pełne złota, uczyniło
nas ślepymi na stare, zawsze skuteczne zasady. I choć są one tak
blisko, tuż przed naszymi oczyma, nie potrafimy ich już
dostrzec... Dlatego zaczęliśmy je nazywać "sekretami". Jakież to
smutne.

Zakładałem, że w nowej książce przedstawię oraz wyjaśnię mechanizm
działania odwiecznych prawd, które moi czytelnicy mogliby
zastosować, aby odmienić swoje życie. Dobrze się stało, że już na
początku zarówno moi wydawcy z Bantam Books, jak i ja sam,
doszliśmy do wniosku, że tytuł "Największe sekrety sukcesu", który
stanowił hasło prowadzonych przeze mnie wykładów, nie będzie
odpowiedni dla tej książki. Ale jaki ma być? Przez kilka mozolnych
tygodni wysuwaliśmy różne propozycje, niestety, bez powodzenia.

Dla większości autorów brak tytułu nie stanowi istotnej przeszkody
w rozpoczęciu pisania. Posuwają się z pracą naprzód, przekonani,
że zanim ukończą swoje dzieło, za rok albo później, oni sami lub
ich wydawcy wpadną na właściwy trop i wymyślą coś interesującego.
W moim przypadku jest inaczej. Zanim przystąpię do pracy, zawsze
muszę mieć tytuł, wokół którego, niczym wokół sztandaru,
gromadziłyby się moje myśli i odczucia, nie tylko w chwilach
spędzanych przy maszynie do pisania, ale i wówczas, gdy jestem z
dala od niej.

Począwszy od Największego kupca świata, czyli od 1967 roku,
zawsze, nim wystukałem na maszynie pierwsze zdanie każdej z
trzynastu moich książek, znałem już jej tytuł. Taki system pracy
sprawił, że moje książki sprzedano w nakładzie ponad dwudziestu
milionów egzemplarzy i przetłumaczono na osiemnaście języków. Nie
zamierzałem więc zmieniać mojej metody. I właśnie wtedy, jak wiele
razy przedtem w życiu, los, łut szczęścia, zbieg okoliczności, Bóg
(możesz to nazywać, jak chcesz) dał mi odczuć swoją obecność i
rozwiązał mój problem.

Kiedy ów klient zapłacił za strzyżenie, podszedł z wahaniem do
krzesła, na którym siedziałem, gdy Joan robiła mi manicure, i
rzekł:

- Panie Mandino, moim zdaniem pańskie książki są wspaniałe. Jestem
dentystą. Dla moich kolegów po fachu prowadzę kursy na temat
poczucia własnej wartości. W naszej grupie zawodowej występuje -
nie bardzo wiadomo dlaczego - jeden z najwyższych wskaźników
samobójstw w kraju. Przekazując słuchaczom wiedzę dotyczącą
pewnych zasad życia, opieram się na wielu pańskich książkach.

Nieznajomy skierował się już do wyjścia, gdy zdołałem wymamrotać
kilka słów podziękowania. Zatrzymał się jeszcze w drzwiach i
odwracając się ku mnie, powiedział:

- Spośród wszystkich pańskich książek najbardziej cenię Wybór.

Uśmiechnąłem się szeroko i skinąwszy głową, odparłem:

- Dużo w niej Oga Mandino.

- Tak też myślałem. Czy byłby pan skłonny rozważyć pewną sugestię
jednego z pańskich wielbicieli, może nazbyt śmiałego?

- Jasne!

- Otóż, w Wyborze pański bohater porzuca pracę w wielkiej firmie i
pisze książkę noszącą wspaniały tytuł, która później staje się
absolutnym bestsellerem. Chciałbym, żeby pan poważnie pomyślał o
napisaniu książki, której tytuł brzmiałby tak samo. Może zastanowi
się pan, czy nie nadać tego tytułu książce, o której rozmawiał pan
z Donem. Mógłby pan wówczas wykorzystać zasady i wskazania, które
pański bohater przekazuje ludziom pragnącym przeżyć życie w
pełniejszy sposób. Połączyłby je pan ze wszystkimi innymi
odwiecznymi zasadami oraz sekretami osiągania sukcesu, które od
lat opisuje pan w książkach i przedstawia na odczytach. Jeśli pan
tak postąpi, z pewnością stworzy pan dzieło wyjątkowe, które
pomoże milionom ludzi uwolnić się z więzienia beznadziejnej
harówki i nieszczęścia. Niech dzieło to będzie proste, abyśmy
mogli jego treść bez trudu zrozumieć, a potem zastosować w życiu.
Taka współczesna "Księga Życia".

Gdy znikł w jasnych promieniach słońca Arizony, z pewnością
myślami byłem już daleko od fotela fryzjerskiego. Nie mogłem się
doczekać, kiedy Don skończy strzyżenie i przycinanie. Jestem
przekonany, że gdy pędziłem wzdłuż Scottsdale Road, kilkakrotnie
przekroczyłem dozwoloną prędkość. Gnałem do domu, aby
zatelefonować do mojego redaktora z wydawnictwa Bantam Books,
Michelle Rapkin.

- Kolejny tytuł? - spytała na powitanie.

- Otóż to, droga pani. Teraz jestem już gotów rozpocząć pracę.

- No, słucham uważnie - rzekła z ożywieniem.

- Zamierzam zapożyczyć fikcyjny tytuł, który został nadany
fikcyjnej książce przez fikcyjnego bohatera, wymyślonego przez Oga
Mandino...

-... który z kolei wcale nie jest postacią fikcyjną! - wykrzyknęła
Michelle.

Wziąłem głęboki oddech.

- Moja książka będzie mieć tytuł Sposób na lepsze życie.

Michelle zatelefonowała do mnie jeszcze tego samego dnia, późnym
popołudniem. Dyrekcja wydawnictwa Bantam Books jednogłośnie
zaakceptowała mój pomysł!

A ów nieznajomy, który zagadnął mnie w zakładzie fryzjerskim,
podsuwając mi tytuł książki, którą trzymasz teraz w dłoniach - czy
to zrządzenie losu, zbieg okoliczności, łut szczęścia...?

Pójdźmy dalej. Każdego roku wydawane jest około pięćdziesięciu
pięciu tysięcy książek, a w księgarni, w której kupiłeś Sposób na
lepsze życie, mogły się znajdować tysiące różnych tytułów, zarówno
w twardej, jak i w miękkiej oprawie. Mimo to, spośród wszystkich
pozycji które mógłbyś teraz czytać, wybrałeś właśnie tę książkę.

Zrządzenie losu, zbieg okoliczności, łut szczęścia...? Nie sądzę.
Jestem przekonany, że wielokrotnie w ciągu naszego życia Bóg rzuca
nam przeróżne wyzwania: wspaniałe szanse, pozornie niemożliwe do
pokonania przeszkody albo straszliwe tragedie. A działanie, które
podejmujemy w tych okolicznościach - lub którego nie zdołamy
podjąć - decyduje o kształcie naszej przyszłości. Tak jakbyśmy
rozgrywali osobliwą partię szachów z niebiosami... Z
przeznaczeniem, którego nigdy nie będziemy pewni.

Czy moje spotkanie z tym mężczyzną to tylko przypadek? Nie wierzę.
Jak napisał przed laty mądry angielski poeta, Samuel Taylor
Coleridge: "Przypadek to tylko pseudonim, nadawany przez Boga tym
szczególnym zdarzeniom, do których on sam nie chce się otwarcie
przyznać".

Ty i ja, zetknęliśmy się z jakiegoś wyjątkowego powodu.
Wykorzystajmy to spotkanie jak najlepiej.





Rozdział drugi



Skoro ustaliliśmy, że przez pewien czas będziemy razem, proponuję,
aby miejscem naszych spotkań był mój gabinet. Moje dzieciaki
nazywają ten pokój "fabryką słów taty". Usiądę przy biurku, tu,
gdzie zawsze siedzę, gdy jestem w gabinecie. W czasie swoich wizyt
będziesz mógł się odprężyć w starym fotelu, stojącym naprzeciwko
biurka.

Głównie ja będę mówił. Ty słuchaj. Zgoda?

Czy pamiętasz słowa napomnienia, które Henry David Thoreau
wypowiedział we wspaniałym klasycznym dziele Walden? Napisał, że
jeśli stworzone przez nas zamki znajdują się w powietrzu, nie
oznacza to, że nasza praca poszła na marne; przecież właśnie tam
jest ich właściwe miejsce. Potem jednak zalecił, byśmy zaczęli
budować pod nimi fundamenty.

Udostępnię ci wspaniałe narzędzia, które będziesz mógł wykorzystać
nie tylko do wzniesienia zamków, ale również do zbudowania pod
nimi niewzruszonych fundamentów. Już wkrótce dowiesz się, jak
zamienić swe marzenia w rzeczywistość. Lecz... musisz słuchać z
otwartym umysłem i sercem. A potem przygotuj się do działania.
Wszystkie "sekrety" powodzenia niewiele znaczą, dopóki nie
wprowadzi się ich w życie. O naszej wartości stanowią czyny, a nie
intencje, choćby najbardziej szlachetne.

Gdy przed laty jeździłem po kraju, promując jedną z moich książek,
wziąłem udział w pewnym programie telewizyjnym. Zdarzyło się to w
Houston. Gdy już usadowiłem się wygodnie na scenie, a oklaski
publiczności umilkły, Steve Edwards, prowadzący program, wzniósł
dłoń, w której trzymał moją najnowszą książkę, i zapytał:

- Og, co twoja nowa książka może zrobić dla poprawy mojego życia?

Pytanie było słuszne. Niemniej szczerość Stevea zupełnie zbiła
mnie z tropu. Choć wcześniej wielokrotnie w wielu miejscach
występowałem w telewizji, nigdy nikt nie zaskoczył mnie podobnym
pytaniem. Zawahałem się przez chwilę, po czym zebrałem myśli i
odparłem:

- Myślę, że niewiele, Steve. W końcu tworzy ją jedynie masa
celulozowa, farba drukarska, klej i włókno. Jeśli więc zabierzesz
tę książkę dziś wieczór do domu, przeczytasz od deski do deski, a
jutro rano obudzisz się, oczekując cudownych zmian w swoim życiu,
stracisz jedynie czas i pieniądze.

Steve uśmiechnął się szeroko, po czym usadowił się wygodniej w
fotelu, jakby się domyślał, jaki będzie ciąg dalszy. Natychmiast
zacząłem wyjaśniać Steveowi i widzom, jakie trzy warunki należy
spełnić, by móc w pełni wykorzystać wartości tkwiące w książkach
motywacyjnych.

Przede wszystkim trzeba uznać, że niektóre dziedziny naszego
życia, na przykład kariera zawodowa, pożycie małżeńskie,
wytyczanie celów, sprawy finansowe, poczucie własnej wartości,
przeżywanie szczęścia czy wychowywanie dzieci, wymagają zmian na
lepsze. To nie jest chyba trudne? Nikt z nas nie posiadł boskiej
doskonałości. I choć możemy oszukiwać innych, nigdy nie zdołamy
ukryć prawdy przed samym sobą. Wiemy, w czym tkwią nasze braki.

Teraz, po dokonaniu osobliwego remanentu niedoskonałości twojego
życia, uzyskałeś ten stan umysłu, który umożliwi ci w pełni
wykorzystać wartości tkwiące w książkach, jakie czytasz, bez
względu na to, czy napisał je Peale, Gibran, Maltz, Hill, Stone...
czy też Mandino. Pytasz, jak to osiągnąć? Odpowiedź brzmi:
przyjmij do wiadomości, że autor może chce się z tobą podzielić
czymś cennym, czymś, co poznawał w ciągu wielu lat badań,
doświadczeń i obserwacji. Nie podważy chyba autorytetu twego
doradcy fakt, że za referencje służy mu zadowolenie milionów
czytelników jego książek.

Jeszcze jeden warunek. Zaciśnij zęby, jeśli będzie to konieczne, i
przyznaj się przed samym sobą, że droga, którą szedłeś w
poszukiwaniu szczęścia, powodzenia, bogactwa, spokoju umysłu czy
innych wartości i dóbr, zdaje się wieść do nikąd, podczas gdy
strony w księdze twego życia przewracają się coraz szybciej. Jeśli
jesteś skłonny przyznać, że taki obraz twojej egzystencji
odpowiada prawdzie, jeśli twój sposób na życie okazał się
nieskuteczny, zadaj sobie pewne pytanie. Co masz do stracenia,
jeśli zdecydujesz się stosować zasady oraz rady pochodzące od Oga,
dzięki któremu być może odkryjesz skuteczniejszy sposób na lepsze
życie dla siebie i swoich bliskich?

Chcę, abyś się szczerze do czegoś zobowiązał, abyś mi z całego
serca obiecał, że będziesz pracował według zasad, którymi się z
tobą podzielę. Tylko bez nieszczerych obietnic... bez fałszywej
dumy. Pamiętaj, że żaden samotnik nie odniesie sukcesu. Wszyscy
potrzebujemy pomocy, by móc się rozwijać, osiągać swe cele czy
podnieść się, gdy przygniecie nas nieszczęście. Nigdzie,
absolutnie nigdzie nie znajdziesz człowieka, który wzniósł się na
wyżyny o własnych siłach. Proszę więc, pozwól, bym ci pomógł.

Jesteś pewnie zbyt młody, by pamiętać Lillian Roth, która przed
kilkudziesięciu laty była wielką gwiazdą estrady. W pewnym jednak
momencie zaczęła niszczyć swoją karierę, coraz bardziej pogrążając
się w odmętach alkoholu. Szereg lat po jej tragicznym upadku
wstrząsająca historia walki Roth z nałogiem została przedstawiona
w przejmującej książce i filmie pod tytułem Jutro będę płakać. W
rozmowach z dziennikarzami Lillian wielokrotnie wyznawała, że była
zupełnie bezsilna wobec swego problemu, do czasu gdy zdołała
wreszcie wyszeptać dwa słowa: "Potrzebuję pomocy.

Wszyscy potrzebujemy pomocy! Żaden samotnik nie zdoła odnieść
zwycięstwa. W swoich odczytach często przedstawiam słuchaczom po
części apokryficzną, ale zarazem wzruszającą historię Alberta i
Albrechta Durerów, którą mi przed laty opowiedział mój świętej
pamięci przyjaciel i mentor, Louis Binstock, wielebny rabin z
chicagowskiej świątyni Shalom.

W piętnastym wieku, w małej wiosce nie opodal Norymbergii
mieszkała rodzina licząca osiemnaścioro dzieci.

Osiemnaścioro! Aby na stole zawsze było jadło dla tej gromady,
ojciec, głowa rodziny, z zawodu złotnik, prawie przez osiemnaście
godzin dziennie siedział nad swoją robotą oraz wykonywał przeróżne
dodatkowe prace, które udawało mu się znaleźć w okolicy. Mimo tej
pozornie beznadziejnej sytuacji dwóch synów starego Albrechta
Durera pielęgnowało w sercach pewne marzenia. Obaj chłopcy
pragnęli rozwijać swój talent artystyczny, ale doskonale zdawali
sobie sprawę, że ojca nigdy nie będzie stać na wysłanie ich na
studia do Norymbergii.

Po wielu długich dyskusjach, które prowadzili nocami, stłoczeni na
swych posłaniach, ci dwaj chłopcy postanowili w końcu zawrzeć
pewną umowę. Będą rzucać monetą. Ten, który przegra, podejmie
pracę w pobliskiej kopalni i będzie finansowo wspierał brata,
studiującego w akademii. Zwycięzca zaś, po ukończeniu
czteroletnich studiów, odwdzięczy się bratu za pomoc, przekazując
mu pieniądze uzyskane ze sprzedaży swoich dzieł lub, jeśli zajdzie
potrzeba, również zacznie pracować w kopalni.

Rzucali monetę w niedzielny ranek, po wyjściu z kościoła. Albrecht
Durer wygrał i udał się do Norymbergi. Albert podjął niebezpieczną
pracę w kopalni i przez kolejne cztery lata wspierał finansowo
brata, którego dzieła niemal od razu wzbudziły sensację.
Kwasoryty, płaskorzeźby, a także obrazy olejne Albrechta były
znacznie lepsze od dzieł tworzonych przez większość jego
profesorów i w miarę upływu studiów uzyskiwał coraz większe sumy
ze sprzedaży swoich prac.

Kiedy młody artysta powrócił do swej wioski, rodzina Durerów
uczciła triumfalny przyjazd Albrechta do domu uroczystym obiadem,
spożywanym pod gołym niebem. Gdy ta długa, pamiętna biesiada,
której towarzyszyła muzyka, gwar i śmiech, dobiegła wreszcie
końca, Albrecht podniósł się z honorowego miejsca przy stole, aby
wznieść toast za zdrowie ukochanego brata i podziękować mu za lata
poświęcenia. Dzięki niemu przecież mógł zrealizować swoje ambitne
plany. Zakończył przemowę słowami: "Mój umiłowany bracie, twoja
kolej. Możesz pojechać do Norymbergi i spełnić swoje marzenie.
Teraz ja zaopiekuję się tobą".

Twarze wszystkich obecnych zwróciły się w stronę odległego końca
stołu, gdzie siedział Albert. Zapanowało pełne napięcia
oczekiwanie. Po bladej twarzy Alberta spływały łzy. Potrząsał
opuszczoną głową i łkając, powtarzał tylko: "Nie... nie...
nie...".

W końcu wstał, otarł łzy i spojrzał na ukochane twarze bliskich,
siedzących przy długim stole, po czym podniósł dłonie i powiedział
cicho: "Nie, bracie. Nie pojadę do Norymbergi. Dla mnie jest już
za późno. Przyjrzyj się... Zobacz, co cztery lata spędzone w
kopalni uczyniły moim dłoniom. Kości każdego palca były
przynajmniej raz zmiażdżone. Od pewnego czasu tak bardzo dokucza
mi zapalenie stawów prawej ręki, że nawet nie mogę unieść
kielicha, aby odpowiedzieć na twój toast. Jak można nanosić
subtelne linie na pergamin czy płótno, trzymając w takich dłoniach
piórko albo pędzel. Nie, bracie... dla mnie jest już za późno".

Minęło ponad 450 lat. Obecnie setki mistrzowskich portretów pędzla
Albrechta Durera, szkice wykonane piórkiem lub srebrnym szpicem,
akwarele, rysunki węglem, drzeworyty oraz miedzioryty znajdują się
w każdym wielkim muzeum świata. Jednakże istnieje wielkie
prawdopodobieństwo, że tobie, podobnie jak większości ludzi, znane
jest tylko jedno dzieło Albrechta Durera. Być może w twoim domu
lub biurze wisi na ścianie reprodukcja tego obrazu.

Pewnego dnia, chcąc złożyć hołd Albertowi za wszystko, co brat
wycierpiał, Albrecht Durer z wielką starannością wykonał rysunek
jego okaleczonych, złożonych dłoni, skierowanych ku niebu. Swoje
wspaniałe dzieło nazwał po prostu Ręce. Cały świat przyjął to
arcydzieło z otwartym sercem i przemianował ten wyraz najgłębszej
miłości na modlące się dłonie.

Gdy następnym razem natrafisz na kopię tego wzruszającego dzieła,
przyjrzyj mu się dokładnie. Niech zawsze ci przypomina, jeśli
wciąż będziesz tego potrzebował, że nikt nigdy nie odnosi
zwycięstw samotnie.

I ty, rzecz jasna, nie musisz próbować osiągnąć sukcesu sam.
Obojętnie, czy twoja wiara jest wielka, czy też znikoma, zawsze
pozostanie ci para modlących się dłoni. Ilekroć sprawy przybiorą
zły obrót, musisz jedynie złożyć ręce, wznieść oczy w górę i
powiedzieć: "Potrzebuję pomocy". Osobiście zrobiłem tak w życiu co
najmniej tysiąc razy. A rezultaty? Możesz być zaskoczony, gdy się
przekonasz, jak szybko nadchodzi pomoc, jeśli o nią prosisz.





Rozdział trzeci



A teraz, zanim spoczniesz wygodnie w tym starym fotelu, pozwól,
bym szybko oprowadził cię po pokoju, w którym spędzam tak wiele
czasu. Chcę, abyś się czuł w moim towarzystwie zupełnie swobodnie,
a sądzę, że najłatwiej osiągniesz ten nastrój, jeśli zaproszę cię
na przechadzkę wśród licznych książek, pamiątek, fotografii oraz
innych przedmiotów stanowiących cząstkę mojej przeszłości. Jest
ich tu bardzo wiele. Mam nadzieję, że gdy je zobaczysz oraz ich
dotkniesz, zaczniesz traktować mnie jak swego starego, wiernego
przyjaciela. Łatwiej ci wtedy będzie przyjąć moje myśli i poglądy.

Uważaj, gdzie stąpasz. Oto sterty nowych książek, które zamierzam
przeczytać w ciągu kilku najbliższych miesięcy, a tuż obok, na
dywanie, leży kilka maszynopisów, które przysłali mi autorzy,
zarówno przyjaciele, jak i obcy ludzie, z prośbą o recenzje. Nie
wyobrażam sobie, że bym mógł im odmówić. Jeśli się zapomnę, mogę
po całych dniach ślęczeć nad tymi maszynopisami, pisząc pochlebne
opinie na okładki książek.

Widzisz plik odbitek szczotkowych na wierzchu tej sterty?
Przysłano mi je ostatnio. To korekta książki pod tytułem
Bezstronny sąd, napisanej przez mego starego przyjaciela Jima
Tunneya, sędziego Narodowej Ligi Futbolu. Właśnie wysłałem wydawcy
moją recenzję. Niewielu ludziom, w tym nawet bliskim przyjaciołom,
pozwalam wejść do mego gabinetu. Tak, ty jesteś kimś wyjątkowym.
Przed kilku laty jednak, podczas jakiegoś przyjęcia, tuż obok
miejsca, w którym się teraz znajdujesz, stanął Jim, z dziwnym
wyrazem twarzy wpatrując się w moje biurko i maszynę do pisania.
Zakłopotany, zapytałem wreszcie:

- Jim, czy coś się stało?

Człowiek, który jako jedyny w historii trzykrotnie sędziował na
mistrzostwach Super Bowl, kiedy to presja odpowiedzialności i
napięcie psychiczne sięgają zenitu, kręcił teraz przecząco głową i
uśmiechał się nieśmiało.

- Wszystko w porządku, Og - odparł cicho, niemalże szeptem. - Gdy
stoję w tym niezwykłym pokoju, gdzie rodzą się wszystkie wspaniałe
postacie z twych książek, czuję, jak ogarniają mnie potężne
wibracje. Tak! Pewnego dnia... pewnego dnia i ja napiszę książkę!

Jim nigdy nie porzucił swego marzenia. Minęło trochę czasu, aż
wreszcie nastał dzień, o którym wtedy mówił - oto korekta książki,
która z pewnością stanie się bestsellerem.

Jak widzisz, ściany, żaluzje, zasłony, dywan oraz tapicerka w tym
pokoju, mieszczącym się w południowo-zachodnim narożniku domu,
mają barwę brązową, brunatną i czarną. Kiedy moja żona Bette,
pomagała mi dobrać odpowiednie kolory, powiedziała, że nie ma
znaczenia, co wybierzemy do tego pokoju. Dobrze wiedziała, że
wkrótce każdy skrawek wolnej powierzchni zajmą przeróżne pamiątki.
Jak widzisz, miała rację.

Mój tak zwany "gabinet", o wymiarach 12 na 19 stóp, znajduje się
tuż obok kuchni i spiżarni. Ilekroć zaczynam odczuwać ciasnotę,
przypominam sobie, że cała powierzchnia domu, który mój ulubiony
autor, Thoreau, wybudował sobie nie opodal Walden Pond, wynosiła
10 na 15 stóp. Mimo to Thoreau nigdy się nie skarżył na brak
przestrzeni.

Ściana po lewej stronie od drzwi to miejsce, gdzie znajduje upust
moja słabość do chwalenia się. Jako że nawet sprzątaczka trzyma
się z dala od tego pokoju (na własne życzenie), moja chełpliwość,
widoczna tutaj, nie wzbudza we mnie zażenowania. Przeciwnie, cały
ten zbiór napawa mnie wielką dumą. Oto Złoty Medal Napoleona
Hilla, przyznany mi w 1983 roku za osiągnięcia literackie. Obok
wisi piękna tabliczka pamiątkowa, ofiarowana mi w rok później,
kiedy to jako trzynasta z kolei osoba wszedłem do grona mówców z
International Speakers Hall of Fame. Dalej widzisz duży obraz
wykonany przez Bette techniką kolażu. Tworzy go ponad czterdzieści
rodzinnych fotografii, połączonych tak, by powstała zachwycająca
mozaika minionych lat. Dzieło to wisiało w moim biurze w Chicago,
kiedy kierowałem pismem "Absolutny Sukces".

Przenieś wzrok dalej, a z pewnością rozpoznasz większość postaci
na oprawionych w ramki zdjęciach, Na każdej fotografii znajduje
się autograf z dedykacją dla mnie; Jimmy Stewart, Norman Vincent
Peale, Michael Jackson, Joey Bishop, Frank Gifford, Rudy Vallee,
Art Linkletter, Chuck Percy, Robert Cummings, Harland Sanders, Ed
Sullivan, W. Clement Stone oraz Napoleon Hill. Niezły zbiór,
prawda?

Tę okładkę wydania "Saturday Evening Post" z 1919 roku, która
przedstawia golfistę, opuszczającego pole gry z kijami na
ramieniu, dostałem od mojego najstarszego syna, Dany. Później
znajdują się oprawione certyfikaty, świadczące o mojej obecności w
Whos Who in America oraz Whos Who in the World, jak również o
członkostwie w Stowarzyszeniu Zdumiewających Ludzi, o włączeniu
moich danych do katalogów Biblioteki Zasobów Ludzkich przy
Stowarzyszeniu Badań Tradycji Amerykańskiej oraz o przyznaniu mi
przez Radę Narodowego Stowarzyszenia Mówców nagrody Award of
Excellence, najwyższego wyróżnienia przyznawanego przez tę
organizację za zasługi na polu retoryki.

Jednakże spośród nagród i wyróżnień wiszących na tej ścianie
najważniejszy i najdroższy dla mnie jest oprawiony rysunek z
dołączonym listem wykonany przez mojego młodszego syna Matta,
przed piętnastu laty, gdy był w drugiej klasie, w ramach zadania
domowego. Jak widzisz, widnieją tu słowa: MÓJ TATA, napisane
wielkimi literami na szarym kartonie, a poniżej znajduje się
rysunek przedstawiający mężczyznę w czapce do baseballu, z wielką
rękawicą oraz kijem baseballowym u nogi. Mężczyzna umieszczony
jest na piedestale z napisem: Nagroda dla Najwspanialszego Ojca
przyznana panu Mandino przez jego syna. Po prawej stronie znajduje
się list następującej treści:



Napisane przez Matta Mandino



Najwspanialszy ojciec



Nagrodę tę otrzymuje on za to, że bawił się ze mną piłką, kiedy
mój brat nie chciał. Jest w całkiem niezłej formie jak na
pięćdziesięciolatka. Kiedyś przeszedł przez płot wysokości sześciu
stóp, żeby zagrać ze mną na boisku w baseball. Ściągnął też z
dachu piłkę baseballową. Pewnego razu próbowałem puścić mój
latawiec wysoko w powietrze, ale nie dałem rady. Kiedy on
przyszedł do domu, puścił latawiec tak wysoko, że aż sznurek
zaplątał się na drucie telefonicznym. Moim zdaniem mój tata jest
najwspanialszy.

Matt



Między rysunkiem a listem przyklejona jest wstęga z napisem:
Nagroda za celujące wyniki w nauce, którą Matt otrzymał od swego
nauczyciela. Kiedy chłopiec przyniósł ją do domu i pokazał mi,
poczułem, że rozpiera mnie duma. Uścisnąłem go i chyba nawet łzy
pojawiły mi się w oczach. Matt był poruszony moją reakcją.

Na niskiej biblioteczce, stojącej pod tymi wszystkimi zdjęciami i
nagrodami, tkwi ponad trzydzieści lat życia, uwięzionych w
pudełkach pełnych fotografii, slajdów i albumów. Jest tam także
kilka aparatów fotograficznych. Na podłodze leży jeszcze jedna
sterta - to oprawione dyplomy uznania oraz listy pochwalne, jakie
otrzymałem od różnych organizacji, z którymi się zetknąłem. Jak
widzisz, na żadnej ścianie nie ma już dla nich miejsca, ale jakoś
trudno mi je stąd usunąć.

Ta biblioteczka z trzema półkami, która stoi niemal w rogu pokoju,
wypełniona jest książkami opisującymi życie Jezusa. Pozycje te
stanowią jedynie skąpą część wszystkich dzieł, jakie przeczytałem
w ciągu dziesięciu lat poszukiwań, których ostatecznym
uwieńczeniem stała się moja książka The Christ Commission. Spośród
wszystkich książek, które napisałem, ta wymagała najwięcej pracy.
Zawsze będę czuł wdzięczność dla United Press International za
słowa pochwały: "Niezwykle świeże i oryginalne spojrzenie na ducha
chrześcijaństwa, jedna z najlepszych książek o podobnej tematyce
napisanych w ciągu wielu lat".

Te dwie szafki na dokumenty, które stoją w rogu zawierały kiedyś
między innymi maszynopisy wszystkich moich książek. Wreszcie
jednak zrobiłem porządek i wyniosłem je na strych. Na długim,
niskim stole przy oknie, na południowej ścianie stoi teraz
kartonowe pudło, które wkrótce trafi do garażu. Zawiera ono
wycinki z gazet oraz artykuły o mnie, a poza tym globus, który tak
wspaniale wygląda, kiedy się go podświetla; dwa małe pejzaże
namalowane techniką olejną, prezent od przyjaciół; nie otwarta
jeszcze płyta długogrająca I Can Hear It Now/The Sixties, gdzie
narratorem jest Walter Cronkite; kilka powiększonych fotografii,
które przedstawiają Matta i jego tatę na polu golfowym; kolorowe
zdjęcie mojego brata, Silvio, w mundurze, z dedykacją: Dla Oga,
mojego ulubionego dowódcy; duże wydanie Biblii oraz kilka kaset
magnetofonowych nadesłanych przez moich kolegów, mówców, do oceny.

Na ścianie obok okna, wisi fotografia z 1943 roku przedstawiająca
mnie i moją załogę B-24, przed rozpoczęciem ciężkiej próby ognia,
na którą złożyło się trzydzieści lotów bojowych nad Niemcami;
dyplom awansu na porucznika; trójwymiarowa reprodukcja Modlących
się dłoni; srebrna rzeźba w kształcie zwoju pergaminu, którą
wypadałoby wyczyścić, z dedykacją od członków Sales and Executive
Club of Guadalajara; fotografia z oryginalnym podpisem Charlesa
Lindbergha, mojego pierwszego idola, pozującego obok swego
samolotu, "The Spirit of St. Louis"; oraz oprawiony pergamin z
wykaligrafowanym tekstem Modlitwy kupca, pochodzącym z mojej
książki Największy kupiec świata.

Nie, przy pisaniu nie korzystam z komputera. Na maszynie do
pisania firmy IBM, rocznik 1965, która stoi na biurku, napisałem
wszystkie moje trzynaście książek, chociaż pierwszy szkic
Największego kupca świata w 1966 roku wykonałem na przenośnej
Olivetti, którą mam nadal. Później dopiero udało nam się
zaoszczędzić dość pieniędzy, aby zakupić tę używaną maszynę do
pisania Selectric.

Na moim biurku leży nie oprawiona reprodukcja obrazu Jezusa pędzla
Ralpha Palleta Colemana. Jest to podarunek, który przed piętnastu
laty otrzymałem od kapelana ze szpitala Scottsdale Memorial
Hospital. Zwróć uwagę na szczególne ujęcie postaci Jezusa, który
wspiera ramiona na stole, składając przy tym dłonie, jakby
klaskał; niczym prezes zarządu podczas narady, przywołujący
zebranych do porządku. Piszę nocami, często zaczynam o dwudziestej
drugiej, a kończę o świcie. Od lat, gdy kończę pracę, przykładam
delikatnie dłoń do twarzy Jezusa i mówię szeptem "Dobranoc,
Szefie". Zaraz potem gaszę światło...

Nad biurkiem wisi też rząd przymocowanych do ściany taśmą klejącą
fotografii Matta i Dany, gdy jako młodzi chłopcy mocują się przed
obiektywem; jest tu też zdjęcie polaroidowe przedstawiające Danę,
jego uroczą żonę, Carole, oraz ich dwoje dzieci, Danielle i Ryana,
za którymi przepadam. Jest tutaj także cudownie wygrawerowana,
kolorowa imitacja meksykańskiego peso, którego nominał stanowi
dziś jedną sto dwa tysiące pięćsetną część dolara; dalej list z
podziękowaniem dla mamy i taty, od Matta, kiedy to opuścił dom i
przeniósł się do akademika przy Arizona State University; oraz
krótki list napisany przez Bette, który pewnego ranka zauważyłem
oparty o maszynę do pisania, mając za sobą kilka dni i nocy
uporczywej, wytężonej, a mimo to jałowej pracy nad jedną z moich
książek. Oczywiście, że możesz go przeczytać. Uzgodniłem to
wcześniej z Bette.



18 stycznia 1980 roku



Cześć!

Kocham cię!

Nie poddawaj się zniechęceniu. Wczoraj "On" na swój sposób dawał
ci do zrozumienia, że chce, abyś spróbował to zrobić inaczej.

Uspokój się. On zaopatrzy Cię w mapę z bardzo wyraźnie zaznaczoną
trasą. Nie jesteś Jego jedynym problemem.

Zachowaj wiarę... a On wkrótce do Ciebie powróci.

Nigdy dotąd nas nie zawiódł... nie zaczynaj więc teraz w Niego
wątpić.

Życzę Ci wspaniałego dnia.

Twoja Betsie



Mając takie wsparcie, trudno jest ponieść porażkę.

Tak, wiem, w koszu z napisem "korespondencja" stojącym przy lewym
rogu mego biurka, leży sterta listów. Tak jest zawsze. Tygodniowo
otrzymuję ponad sto listów od ludzi, którzy przeczytali którąś z
moich książek. Na każdy odpisuję sam, choćby kilka krótkich zdań
podziękowania za miłe słowa. Zawsze byłem zdania, że jeśli ktoś
zadaje sobie trud, aby wysłać do mnie list, zasługuje na odpowiedź
napisaną osobiście przeze mnie. Nie zlecam więc tego zadania
sekretarce ani nie używam powielonych formułek. Listy, które
otrzymuję, niezmiennie sprawiają mi wiele radości, a często
wzruszają mnie do łez; czasem ludzie, umiłowani przez Boga,
wyznają, jak nisko upadli, zanim jedna z moich książek pojawiła
się w ich życiu i pomogła im odmienić los. Zachowuję każdy cenny
list. Jest ich pełno w kartonowych pudełkach, w garażu. Całe
mnóstwo.

Na biurku leżą również materiały informacyjne o moich kolejnych
odczytach... w Nowym Jorku, Seattle, Bostonie, Meksyku, Toronto,
Dallas. Ograniczam się do dwóch odczytów w ciągu miesiąca oraz
próbuję dostarczać mojemu wydawcy nową książkę co dwa lata. Resztę
czasu dosłownie... poświęcam na wąchanie róż... Pokażę ci je
później, za domem rośnie ich bardzo dużo.

Tuż przede mną, na biurku, stoi sepiowa odbitka fotografii ślubnej
moich ukochanych rodziców. Jest tu też wysoka na jedną stopę,
ceramiczna statuetka przedstawiająca chłopca w stroju
baseballowym, z napisem: CHICKS na piersi. Wykonała ją Bette.
"Chicks"a to nazwa pierwszego zespołu, z którym Matt występował w
Małej Lidze. Obok zauważyć możesz duży kalendarz, Rolodex, na
którym zaznaczyłem daty umówionych spotkań, a także terminy
wykładów, niektóre już na przyszły rok. Leży też tutaj kilka
bloczków papieru do pisania, lista spraw wymagających
bezzwłocznego załatwienia, mnóstwo szpargałów z mojej: kartoteki,
telefon z aparatem zgłoszeniowym marki Cobra oraz dwa zdjęcia; na
jednym z nich Dana prowadzi trening piłki nożnej z młodzikami, na
drugim zaś Matt ćwiczy ze swoimi podopiecznymi, przygotowującymi
się do występu w mistrzostwach Małej Ligi w 1987 roku.

Obok mojej maszyny do pisania stoi mały magnetofon i leży plik
papieru maszynowego. Zużywam ponad cztery tysiące arkuszy, zanim
ukończę książkę - mój kosz na śmieci opróżniam wielokrotnie. W
zasięgu ręki mam także słowniki: Websters New Collegiate
Dictionary oraz Rogets Thesaurus. Kiedy piszę, ścianę zachodnią
mam za plecami. Pod jedynym oknem, które się na niej znajduje,
stoi jeszcze jedna biblioteczka wypełniona książkami, do których
często zaglądam w trakcie pisania. Znajdziesz wśród nich A Manual
of Style, wydany przez University of Chicago, Great Treasury of
Western Thought Adlera i Van Dorena, The New Dictionary of
Thoughts, The Elements of Style pióra Strunka i Whitea oraz The
Timetables of History. Na podłodze leży kilka książek
telefonicznych i moje dwie teczki. Gdy pracuję nad nową książką,
gdziekolwiek jadę, zawsze towarzyszy mi ta większa.

W rogu, po mojej lewej stronie, stoi stary, nadmiernie wypchany
fotel, który przez wiele lat bywał zajęty, gdy ja siedziałem nad
maszyną do pisania. Miejsce to zajmował wówczas Slippers, mój
ukochany baset, któremu zadedykowałem książkę Powrót Hafida.

Wciąż bardzo mi go brakuje, mimo że od jego śmierci minęły prawie
dwa lata. Tak, ta stara kość, którą widzisz na fotelu, należała do
niego.

Całą północną ścianę zakrywa biblioteczka z pięcioma rzędami
książek. Ich tematyka obejmuje wszystko, co możliwe; od religii po
zagadnienia motywacji, od problematyki dotyczącej inwestowania po
sprawy zdrowia psychicznego. Na szczycie biblioteczki znajduje się
istne składowisko przedmiotów, które wiele dla mnie znaczą.
Gromadziłem je przez lata. Pokażę ci teraz kilka z nich.

Oto egzemplarz pierwszego numeru "Absolutnego Sukcesu", który
zredagowałem w 1965 roku, a obok widzisz nie oprawiony obraz
olejny, wykonany przez więźnia, który tak właśnie wyobrażał sobie
Szymona Pottera, szmaciarza z mojej książki Największy cud świata
. Ta para maleńkich trampek należała kiedyś do Dany; leżące zaś
obok skórzane sandałki nosił Matt, gdy miał cztery lata. A oto
zdjęcie, które zrobiono mi w pewnej księgarni w Fairhope, w
Alabamie; podpisuję swoje książki, a w tym czasie fryzjer obcina
mi włosy. Jest tu też mój stary paszport, wyblakła odznaka
bombardiera - "srebrne skrzydła", karta wstępu z 1984 roku na
osobliwe zawody o nazwie Skins Game, zorganizowane przez Desert
Highlands Country Club; mleczny ząb Matta, który "pewna dobra
wróżka" zamieniła na ćwierćdolarówkę; odznaki z niezliczonych
zjazdów, na których przemawiałem; odpiłowany uchwyt kija
baseballowego Małej Ligi; kolorowe zdjęcie uroczego parku w
Guatemala City, gdzie kilka lat temu przemawiałem do niezliczonych
tłumów; pełen uczucia list od młodej wielbicielki mojej
twórczości, która zmarła na białaczkę; zaproszenie na przyjęcie z
okazji osiemdziesiątych urodzin W. Clementa Stonea; fotografia
przedstawiająca piękną zakonnicę kochającą świat, siostrę Marię
Bernardo, jak obejmuje mnie w księgarni w Manili, gdzie
podpisywałem moje książki; kilka małych wydań Biblii; plastikowe
pelargonie, wciąż przysyłane mi przez czytelników wzruszonych
książką Największy cud świata; tablica rejestracyjna z Michigan,
na której widnieje napis: SUKCES; kartki z życzeniami od moich
chłopców, podarowane mi z okazji Dnia Ojca; plakietka
upamiętniająca dziesiąty festiwal Glenna Millera w Clarinda, w
stanie Iowa; proklamacja burmistrza miasta Lima w Ohio
ustanawiająca 27lipca 1981 roku Dniem Oga Mandino; stary
stereoskop; dwie zużyte taśmy, wyjęte z maszyny do pisania, na
której napisałem moje pierwsze jedenaście książek; album z
zasuszonymi kwiatami, pochodzącymi z Ziemi Świętej i z
fotografiami mojej rodziny. Powyżej na całej ścianie, aż do
sufitu, wiszą pamiątkowe tabliczki, trofea, dyplomy uznania, wśród
których znajduje się nagroda National Quality za wspaniałe wyniki
w sprzedaży ubezpieczeń na życie, pochodząca z (Boże, dopomóż!)
1954 roku.

Naprzeciwko fotela, na którym będziesz siedział, znajduje się
stół, gdzie leżą sterty książek i kaset wideo oraz szpule filmów
Super-8, na których przez ostatnie dwadzieścia lat rejestruję
mnóstwo obrazów i które z wolna przystosowuję do systemu wideo.
Trudno mi jedynie się przemóc, aby powycinać z tych filmów nieco
przydługie fragmenty, jako że zostały tutaj utrwalone drogie mi
wspomnienia. Nie chcę, by skończyły swój żywot w koszu na śmieci.
Wygląda na to, że będziemy mieć pokaźną wideotekę rodzinną.
Wszystkie te filmy leżą na dużej, pięknej szachownicy z polami
wyrzeźbionymi w drewnie. Szachownica stanowi blat stołu. Całą tę
misterną robotę wykonał Matt, gdy rozpoczął naukę w szkole
średniej. Myślę, że to dzieło powinno stać w bardziej godnym
miejscu niż mój gabinet.

Po lewej stronie, nie opodal drzwi, wisi jeszcze kilka
pamiątkowych medali oraz oprawione kopie mojego artykułu
pożegnalnego, który zamieściłem w "Absolutnym Sukcesie", kiedy to
w 1976 roku, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, oświadczyłem, że
przechodzę na emeryturę, by po prostu żyć "bez zbytniego
przemęczania się. Bardzo zabawne! Od tamtej pory wygłosiłem ponad
czterysta wykładów w czternastu krajach, napisałem osiem książek i
kompletnie zużyłem dwa zestawy kijów golfowych.

Widzisz to oprawione zdjęcie polaroidowe obok drzwi? Zajmuje ono
bardzo szczególne miejsce na ścianie... i w moim sercu. Przed
kilku laty otrzymałem list od zrozpaczonej matki młodego chłopca,
któremu pozostało wtedy jeszcze kilka miesięcy życia. Umierał na
raka mózgu. Chłopak skończył właśnie czytać książkę Dar gwiazdy
Akabar, którą napisałem wraz z Buddym Kayeem, i zapytał matkę, czy
mogłaby mu kupić więcej egzemplarzy. Chciał je podarować swym
dwunastu najlepszym kumplom, "aby zawsze o nim pamiętali".
Nieszczęśliwa kobieta zapytała więc mnie w liście czy... gdyby mi
przysłała te książki, zechciałbym je zadedykować dwunastu
przyjaciołom jej syna? A potem, przed wręczeniem ich kumplom,
Dougy też by się podpisał.

Odpowiedziałem natychmiast. Potrzebne mi były jedynie imiona
chłopaków, o resztę postanowiłem zadbać sam. Drobny podarunek dla
niezwykle dzielnego chłopca.

Tym, którzy nie czytali książki Dar gwiazdy Akabar, przytoczę w
skrócie jej treść. Oto młody, kaleki chłopak, mieszkający przed
laty w Laponii, w czasie długich miesięcy, kiedy to Ziemię spowija
mrok, buduje duży, czerwony latawiec. Wypuszcza go wysoko w niebo,
aby ściągnąć na Ziemię gwiazdę, której światło rozjaśniłoby mrok
panujący w jego wiosce. Odnosi sukces... a gwiazda, o nazwie
Akabar, prowadzi z chłopcem rozmowy; uczy go, jak należy żyć. A
potem, gdy wiosną na niebie znów pojawia się słońce, Akabar wraca
na niebiosa.

Dougy, świeć, Boże, nad jego duszą, zdołał w cudowny sposób
przeżyć prawie dwa lata więcej, niż się spodziewano. I wtedy,
pewnego dnia otrzymałem list, którego nadejścia lękałem się od
dawna. Do listu dołączone było właśnie to zdjęcie polaroidowe.
Widnieje na nim mała płyta nagrobkowa. Zobacz, obok niej wznosi
się kilka stóp ponad grobem skręcony ciemny drut. Do jego końca
przymocowany jest czerwony latawiec... Czerwony latawiec
obejmujący gwiazdę!

I tak dotarliśmy do płóciennego obrazka, wiszącego tuż pod
wyłącznikiem światła. Otrzymałem go przed laty od Bette. Zapisane
na nim słowa wciąż robią na mnie wrażenie: "Boże, obdarz mnie
cierpliwością... tak bardzo jej teraz potrzebuję!".

Czy już się rozgościłeś?

Świetnie. Usiądź więc, ściągnij buty i oprzyj się wygodnie.

Spróbuję ci pomóc...





Rozdział czwarty



Spróbuj teraz wyobrazić sobie następującą scenę. Deszczowe, szare,
ponure przedpołudnie w odludnej i niebezpiecznej dzielnicy
Cleveland. Termometr wskazuje niewiele ponad zero stopni. Po
opadach śniegu nastąpiła słota. Mnóstwo śmieci, które walają się
po ulicach i w rynsztokach. Nie kończące się rzędy obskurnych
barów, sexshopów oraz spelunek, w których serwuje się
hamburgery... Ulice sprawiają wrażenie zupełnie wyludnionych. Nic
tutaj nie wskazuje, że już tylko cztery tygodnie pozostały do
świąt Bożego Narodzenia.

Nagle jakiś ruch... Znak życia. Oparty o pękniętą szybę wystawową
lombardu, usiłując schronić się przed deszczem, stoi samotny,
opuszczony człowiek. Podarta koszula z drelichu nie zapewni
wychudzonemu ciału ochrony przed zimnem i wilgocią. Splątane włosy
opadają temu nieszczęśnikowi na ramiona. Oczy ma przekrwione od
taniego wina, które już wypił od rana. W żołądku ssie o z głodu.
Zarośnięta twarz od kilku minut przyciska się do brudnej szyby.
Nagle, jakiś przedmiot leżący na zakurzonej półce lombardu
przykuwa uwagę włóczęgi. Pistolet... mały pistolet z przyczepioną
metką: dwadzieścia dziewięć dolarów.

Mężczyzna wydaje jęk, wkłada posiniaczoną prawą dłoń do kieszeni
uwalanych ziemią spodni i wyciąga trzy przemoczone
dziesięciodolarowe banknoty - to cały jego majątek. I woła:
"Znalazłem rozwiązanie wszystkich moich problemów! Kupię ten
pistolet i kilka kul. Wezmę je ze sobą do tej nory, gdzie
mieszkam, załaduję broń, przystawię do skroni... i pociągnę za
spust! I już nigdy... nigdy więcej nie będę musiał się stykać z
tym ohydnym bankrutem życiowym, patrzącym na mnie z lustra!".

Człowiek ten rzeczywiście był bankrutem życiowym. W ciągu kilku
zaledwie lat zdołał utracić wszystko, co w jego życiu
przedstawiało jakąkolwiek wartość: kochającą żonę, piękną córkę,
ładny dom, świetną posadę, a także całą swą dumę, wiarę, ufność i
poczucie własnej wartości. Próbował, tak jak wielu innych,
uczestniczyć w grze zwanej życiem, nie zadając sobie przy tym
trudu, aby poznać jej reguły. I teraz miał drogo zapłacić za swoją
niewiedzę. Tego ponurego ranka stał w strugach deszczu, gotowy
odebrać sobie życie.

Ta żałosna istota ludzka, szykująca się do przekreślenia swej
przyszłości na zawsze, wybrała rozwiązanie, które trudno nazwać
niezwykłym. Obawiam się, niestety, że ten scenariusz powtarza się
setki razy każdego dnia w tym pięknym kraju, gdy ludzie tracą
ostatnią nadzieję na jutro, które niegdyś zdawało się obiecywać
tak wiele. A tysiące innych, którzy wprawdzie nie odbierają sobie
życia w dosłownym sensie, całkowicie się poddają.

Opuszczają samych siebie. Pozwalają, by wszystkie ich marzenia
rozpłynęły się w mroku. Przestają podejmować próby i tylko
egzystują, co Thoreau nazwał "życiem w cichej desperacji". Są już
martwi, bo chociaż mają dwadzieścia pięć, trzydzieści,
czterdzieści czy nawet pięćdziesiąt lat, porzucili marzenia...
Martwi, choć na ich pogrzebie zbieramy się dopiero, gdy mają
siedemdziesiąt parę lat.

Na szczęście tamten żałosny, przegrany człowiek drżący na deszczu
na jednej z ulic Cleveland, nie kupił pistoletu. Nie przerwał
swego życia strzałem w skroń w ów straszny poranek, przed wielu
laty.

Gdyby to uczynił, nie mógłbym teraz dzielić tych wspaniałych chwil
z tobą... nie mógłbym pomóc ci zamienić twe marzenia w
rzeczywistość.





Rozdział piąty



Złamane serce, tragedia, kłopoty finansowe, zawód miłosny,
wypowiedzenie z pracy, rozwód, nie przyznany awans, porażka, brak
wykształcenia, poczucie niższości, narkotyki - oto tylko niektóre
włócznie bezstronnego losu, które mogą cię ranić przez dzień,
tydzień, miesiąc, rok.

Możesz jednak uporać się z każdym niepowodzeniem i odmienić na
lepsze swoją sytuację życiową, jeśli tylko zdołasz przekonać
samego siebie, że życie nigdy się nie składało i nie będzie się
składać z kolejnych trzystu sześćdziesięciu pięciu dni słonecznej
pogody, słodkich lodów, śmiechu i muzyki. Jak powiedział Kennedy:
"Życie nie jest sielanką. Nigdy nią nie było i nie będzie". Nawet
ludzie, którym udało się odnieść najwspanialsze sukcesy, ci
najbardziej znani i szanowani na świecie, musieli się przedzierać
przez gąszcz klęski i beznadziei.

Dlaczego nie kupiłem tego pistoletu i nie skończyłem ze sobą?
Pewnie z powodu tchórzostwa. Nawet żałosny akt samobójstwa wymaga
odrobiny odwagi, a ja upadłem tak nisko i znajdowałem się w tak
straszliwym stanie psychicznym, że nie zdołałem nawet zebrać sił,
aby położyć kres mojej niedoli.

Wydaje mi się zupełnie oczywiste - a po tych wszystkich latach
pracy pisarskiej i wygłaszania odczytów nie spodziewam się niczego
innego - że ilekroć odbywam konferencję prasową lub udzielam
wywiadu w radiu czy telewizji, ciągle, rok po roku muszę
odpowiadać na te same pytania:

"Jak zdołał pan tak radykalnie odmienić swoje życie? Co pan
uczynił, że w niecałe dziesięć lat wydobył się pan z dołów i
stanął na czele czasopisma o zasięgu ogólnokrajowym? Gdzie taki
przegrany człowiek jak pan, z zaledwie średnim wykształceniem,
zdobył mądrość i wiedzę, dzięki którym napisał tak wiele
bestsellerów? I jakie są te pana tajemnice sukcesu (oni uparcie
nazywają to tajemnicami), które mogłyby pomóc innym, zniechęconym
i przegranym, odmienić życie?".

Udaj się ze mną w podróż do przeszłości...

Los obdarzył mnie dzielną matką, Irlandką o twarzy pokrytej
piegami, i pracowitym ojcem, włoskim imigrantem, którego talent w
zakresie ogrodnictwa wiele razy w czasie Wielkiego Kryzysu
uchronił rodzinę od głodu. Matka, pomimo że żyliśmy na granicy
ubóstwa, wiązała ze swym pierwszym dzieckiem wielkie marzenia i
zanim jeszcze zacząłem chodzić do szkoły, zdołała mnie przekonać,
że pewnego dnia zostanę pisarzem. "I to nie takim zwyczajnym
pisarzem - powtarzała z naciskiem - wielkim pisarzem!".

"Kupiłem" jej marzenie. Nie miałem nic przeciwko perspektywie
kariery pisarskiej i aby zadowolić matkę, pisałem nowele i
czytałem książki dla dorosłych już wtedy, gdy moi rówieśnicy
zmagali się z czytankami o Dicku i Jane. Uparcie dążyliśmy ku
urzeczywistnieniu naszego marzenia przez cały czas mojej nauki w
szkole, a gdy byłem w ostatniej klasie w Natick High School w
Massachusetts, z dumą pełniłem funkcję redaktora działu wiadomości
w naszej szkolnej gazecie "The Sassamon".

Po całych miesiącach przeglądania informatorów o college'ach,
ostatecznie zdecydowaliśmy z matką, że wydział dziennikarstwa na
uniwersytecie w Missouri będzie dla mnie najodpowiedniejszym
miejscem, i dalej snuliśmy nasze plany. Na uroczystości rozdania
świadectw ukończenia szkoły, która odbyła się w jedynej sali
kinowej w mieście, moi rodzice z dumą słuchali, gdy przedstawiono
ich syna, który miał przeczytać napisany przez siebie Testament
klasy.

W dwa miesiące po czerwcowej uroczystości, w 1949 roku, gdy matka
przygotowywała mi obiad w naszej małej kuchni, jej serce przestało
bić. Umarła na moich oczach. To był koniec naszego marzenia.
Zamiast do collegeu wstąpiłem do wojsk lotniczych. Zakwalifikowano
mnie do bombowców i ostatecznie odbyłem trzydzieści lotów bojowych
w 445 oddziale Jimmyego Stewarta.

Wróciłem z wojny w 1945 roku i bardzo szybko spostrzegłem, że
rynek pracy nie ma wiele do zaoferowania pilotom bombowców ze
średnim wykształceniem. Nie przejąłem się tym zbytnio. Udało mi
się zdobyć "srebrne skrzydła", nie mówiąc już o kilku innych
odznaczeniach, zanim osiągnąłem wiek uprawniający mnie do udziału
w wyborach, byłem więc przekonany, że sobie poradzę.

Mimo że zabawy w miłym towarzystwie, którym się oddawałem w
Londynie, w przerwach między lotami, "wypłukiwały" mnie z żołdu,
miałem jeszcze ponad dziewięćset dolarów, kiedy po odejściu z
lotnictwa udałem się do Nowego Jorku. Nie zastanawiając się długo,
wynająłem mieszkanie bez ciepłej wody na obrzeżach Times Square.
Potem kupiłem używaną przenośną maszynę do pisania Smith-Corona i
trochę materiałów piśmiennych. Nie było za późno, aby zrealizować
marzenie matki. Wierzyłem, że zostanę pisarzem... wielkim
pisarzem.

Nie udało się. Gdy już urządziłem sobie pracownię w kuchni pełnej
karaluchów i zacząłem pracę, przez kolejnych sześć miesięcy
odwiedziłem przynajmniej pięćdziesiąt redakcji czasopism, których
biura znajdowały się w takiej odległości, że mogłem dostać się tam
pieszo. Nigdzie jednak nie wykazano szczególnego zainteresowania
moimi dziełami. Zostawiałem tam artykuły, nowele, wiersze, a nawet
błyskotliwe notki. Nigdy jednak nie zawitał u mnie listonosz z
czekiem. W końcu, gdy z moich oszczędności nie pozostało nic, po
raz kolejny zrezygnowałem z urzeczywistnienia naszego marzenia.
Wróciłem do Bostonu i zgłosiłem się do klubu weteranów "52-20", w
którym wspomagano zdemobilizowanych żołnierzy, wypłacając im
dwadzieścia dolarów tygodniowo przez okres pięćdziesięciu dwóch
tygodni. Wreszcie, po wielu niemiłych i frustrujących rozmowach
kwalifikacyjnych, przyjęto mnie na kurs dla agentów
ubezpieczeniowych w pewnej wielkiej firmie, działającej na terenie
całego kraju. "Szkolono" mnie przez cztery dni, a potem zostałem
wysłany do nadmorskiego miasteczka Winthrop. Miałem tam pracować
jako agent, wykonując mało dziś popularne zajęcie, polegające na
chodzeniu po domach i inkasowaniu składek ubezpieczeniowych.

Wkrótce potem się ożeniłem. Kupiliśmy stary dwurodzinny dom,
korzystając z udogodnień przysługujących żołnierzom. Tak zaczął
się trwający dziesięć lat najstraszliwszy okres mojego życia...
dla mnie i dla tych, których nieszczęściem było żyć przy moim
boku.

Kierat, w którym się niebawem znalazłem, był istną torturą. Mimo
wielu godzin pracy, z wielkim trudem udawało mi się regulować
bieżące rachunki, a spłacanie rat za dom stanowiło dla mnie nie
lada wyzwanie. Gotów byłem pójść wszędzie i o każdej porze, aby
sprzedać polisę, a mimo to zawsze miałem więcej rachunków niż
pieniędzy, którymi mógłbym je pokryć. Wtedy Bóg obdarzył nas
śliczną córeczką. Dokładałem jeszcze większych starań, aby
polepszyć naszą sytuację. Na próżno. Mimo że moja żona wróciła w
końcu do pracy, coraz bardziej pogrążaliśmy się w długach.

Pewnego wieczoru, gdy nie udało mi się sfinalizować jakiejś
transakcji, w drodze do domu wstąpiłem na drinka. Bóg mi
świadkiem, że zasłużyłem na tego drinka... Czyż nie? Miałem za
sobą długi, ciężki dzień. Byłem pewien, że dokonałem sprzedaży,
która przyniesie mi ponad sześćdziesiąt dolarów początkowej
prowizji, dolarów tak bardzo mi potrzebnych. Wkrótce, wracając do
domu wieczorem, zamiast jednego drinka wypijałem dwa... Potem
cztery... Potem sześć... I tak przez swoje bezmyślne postępowanie
trwające wiele miesięcy, zdołałem zniszczyć miłość dwóch osób,
które znaczyły dla mnie najwięcej na świecie. Z życia mojej żony i
córki uczyniłem piekło na ziemi. To żadna przyjemność mieć do
czynienia z pijakiem.

Przyszło mi w końcu zapłacić za karygodne postępowanie. Pewnej
niedzieli, gdy wróciłem z zebrania, które agencja ubezpieczeniowa
zorganizowała w Bretton Woods, w stanie New Hampshire, w kuchni na
stole znalazłem kartkę. Żona i córka uciekły. Nie mogły dłużej
cierpieć z powodu żałosnej imitacji męża i ojca. Po dwóch latach
otrzymałem zawiadomienie, że żona uzyskała rozwód i że przyznano
jej opiekę nad córką.

Można się było spodziewać, co nastąpi po ich odejściu. Zmusiwszy
do ucieczki jedyne osoby na świecie, które mnie kochały, coraz
bardziej pogrążałem się w pijaństwie i użalaniu się nad sobą, aż
wreszcie nie potrafiłem już utrzymać pracy. Wtedy, gdy nie mając
żadnego dochodu, straciłem także dom, wrzuciłem resztę odzieży,
która mi jeszcze pozostała, na tylne siedzenie mojego starego
czerwonego falcona i ruszyłem w drogę. Jakże straszna była chwila,
gdy ostatecznie opuszczałem znajomą okolicę.

Przez kolejne siedem miesięcy folgowałem sobie w piciu, gdy
przemierzałem kraj, podejmując każdą pracę, aby tylko utrzymać się
przy życiu i móc kupować tanie wino. Prowadziłem samochód-cysternę
z ropą w Teksasie, pracowałem na budowie w Oklahomie, byłem
"pin-boyem" w kręglarni w Long Beach oraz pomocnikiem kelnera w
restauracji Howarda Johnsona w Columbus. Trzydziestopięcioletni
pomocnik kelnera!

Potem było Cleveland... Kilka nocy w spelunkach. Aż wreszcie,
tamtego chłodnego, deszczowego ranka przyzywający pistolet na
wystawie lombardu. Nie wiem, co się wtedy wydarzyło. Nie słyszałem
żadnych głosów ani grających harf. Nie widziałem też błyskających
świateł, które zwiastowały moje ocalenie. Pamiętam tylko tyle, że
odwróciłem się od wystawy i w deszczu ruszyłem ulicą. Potem
chwiejnym krokiem wszedłem do przytulnego, zdającego się zapraszać
pomieszczenia. Było tam ciepło i sucho... Biblioteka publiczna.

Książki, za sprawą wpływu mojej matki, zawsze były moimi
najlepszymi przyjaciółmi. Ponownie zacząłem więc spędzać wiele
czasu w tej cichej i spokojnej przystani, szukając odpowiedzi na
kilka pytań. Gdzie popełniłem błąd? Co mogę uczynić ze swym
życiem? Czy jest już za późno dla trzydziestopięcioletniego
bankruta życiowego? Wiedziałem, że istnieje lepsze życie, ale
gdzie są drogowskazy określające, jak dotrzeć do tego raju?

Przez kolejne miesiące, gdy moim gratem posuwałem się na wschód,
wszystkie chwile wolne od dorywczej pracy starałem się spędzać w
lokalnych bibliotekach, szukając, czytając, myśląc. Arystoteles,
Carlyle, Peale, Emerson, Franklin, Platon, Carnegie i cała rzesza
innych mądrych ludzi - byli to moi towarzysze i mentorzy. Z wolna
pozbywałem się nałogu, ograniczając się tylko do wypijania od
czasu do czasu piwa. Sprawiłem sobie trochę nowej odzieży. Moja
wiara w siebie znów zaczęła wzrastać, mimo że wciąż nie miałem
stałej posady. I właśnie wtedy, w mieście Concord, w największej
bibliotece publicznej w stanie New Hampshire, znalazłem książkę,
która odmieniła moje życie na zawsze!

Książka Sukces? Trzeba tylko chcieć! W. Clementa Stonea i
Napoleona Hilla całkowicie się różniła od wychodzących wtedy
książek motywacyjnych, w których obiecywano zazwyczaj w krzykliwy
sposób cudowne życiowe przemiany w ciągu zaledwie trzydziestu dni,
po jednorazowym przeczytaniu książki. Przesłanie dzieła Stonea i
Hilla było dobitne i zrozumiałe: Możesz dokonać wszystkiego, czego
zapragniesz, jeśli nie jest to sprzeczne z prawami boskimi i
ludzkimi, pod warunkiem, że będziesz gotów zapłacić za to pewną
cenę. Za spełnienie marzeń należy zapłacić. Właśnie takim
spojrzeniem książka Stonea i Hilla wyróżniała się na tle innych.
Nie było w niej mowy o "bezpłatnych obiadach". Dosłownie pożerałem
tę książkę, czytałem ją niezliczoną liczbę razy, aż wszystkie
"zdania-drogowskazy" podsumowujące każdy rozdział znałem
praktycznie na pamięć.

Potem - kolejny dar od Boga. Gdy zgłębiałem treść wspaniałej
książki Stonea i Hilla, poznałem niezwykłą kobietę. Zakochałem się
w niej, a ona tak bardzo zainspirowała mnie do działania, że w
końcu zdobyłem się na odwagę, aby pojechać do Bostonu i złożyć
podanie o zatrudnienie mnie w charakterze sprzedawcy polis
ubezpieczeniowych w firmie W. Clementa Stonea, o nazwie
Hearthstone Insurance, w Nowej Anglii. Ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu, zostałem przyjęty. Zgodzili się dać szansę
trzydziestopięcioletniemu bankrutowi życiowemu. Wkrótce potem
poślubiłem Bette. Wciąż jesteśmy razem i... wciąż się kochamy.

Tym razem, solidnie przeszkolony i odpowiednio umotywowany do
pracy, zacząłem odnosić sukcesy jako sprzedawca w firmie
Hearthstone Insurance. Wkrótce zarabiałem więcej niż kiedykolwiek
w życiu. W ciągu roku otrzymałem awans na stanowisko kierownika
sprzedaży na terenie Northern Maine, gdzie zebrałem grupę
wygłodniałych i ambitnych młodych ludzi, którzy często
przychodzili wprost z gospodarstw zajmujących się uprawą
ziemniaków. Wkrótce nasze wyniki sprzedaży przyciągnęły uwagę
centrali. Po długim okresie wegetowania na dnie doznawałem
cudownego uczucia, rozkoszowałem się chwałą i uznaniem, chociaż
ciągle... ciągle na nowo powracało marzenie, aby zostać
pisarzem... wielkim pisarzem.

Poszedłem wreszcie za głosem instynktu, wziąłem tydzień wolnego,
wypożyczyłem maszynę do pisania i napisałem podręcznik
instruujący, jak można lepiej sprzedawać ubezpieczenia ludności
wiejskiej, opierając się na zasadach sukcesu W. Clementa Stonea.
Przerabiałem tekst wiele razy, po czym jak najstaranniej
przepisałem go na maszynie. Włożyłem maszynopis do brązowego
skoroszytu i wysłałem do głównego biura pana Stonea w Chicago.
Modliłem się, aby ktoś to naprawdę przeczytał i zdał sobie sprawę,
jak wielki talent marnuje firma w Northern Maine. Ktoś tak właśnie
postąpił... i po kilku miesiącach wraz z Bette i naszym pierwszym
synkiem, Daną, przenieśliśmy się do Chicago, gdzie otrzymałem
posadę w dziale promocji sprzedaży. Miałem pisać teksty do
motywujących programów i biuletynów. Wreszcie pisałem!

W 1954 roku, przy współpracy Napoleona Hilla, W. Clement Stone
założył czasopismo "Absolutny Sukces". Choć periodyk ten
prenumerowało kilka tysięcy osób spoza naszej firmy, przez
pierwszych dziesięć lat istnienia był on wykorzystywany głównie
jako organ wewnętrzny korporacji ubezpieczeniowej Stonea. Co
miesiąc zamieszczano w nim mnóstwo artykułów motywacyjnych,
tekstów dotyczących sprzedaży, często znajdował się tam również
artykuł wstępny Stonea. Gdy mijał drugi rok mojej pracy w dziale
promocji sprzedaży, dowiedziałem się, że redaktor naczelny
"Absolutnego Sukcesu" ma odejść na emeryturę. Złożyłem podanie o
przyjęcie mnie na to stanowisko, mimo że nie potrafiłem odróżnić
odbitki szczotkowej od rolki papieru toaletowego. Jednak brak
wiedzy i doświadczenia nadrabiałem entuzjazmem i świeżo nabytą
postawą, opierającą się na myśleniu pozytywnym. W czasie rozmowy
kwalifikacyjnej zdołałem przekonać pana Stonea, aby mi powierzył
tę posadę. Og Mandino redaktorem naczelnym. Bomba!

Szybko spostrzegłem, że ugryzłem kęs, który z trudem mogę
przełknąć. Cały personel czasopisma stanowiła zatrudniona w
niepełnym wymiarze godzin sekretarka i jedna osoba zajmująca się
sprawami graficzno-technicznymi. Tak więc znów długie godziny
poświęcałem pracy, co miesiąc składając kolejny numer naszego
pisma. Trud się opłacił. Po dziesięciu latach pracy personel pisma
składał się z pięćdziesięciu osób, a liczba rozprowadzanych
egzemplarzy zwiększyła się z dwóch tysięcy do stu pięćdziesięciu
pięciu tysięcy. Procentowo ten wzrost przedstawiał się całkiem
nieźle.

Któregoś miesiąca, w trakcie pierwszego roku ciężkiej pracy,
potrzebowałem pilnie artykułu, który miał wypełnić wolną szpaltę w
składanym wtedy przez nas numerze. W naszym archiwum nie znalazłem
niczego, co mogłoby mnie zadowolić. Teraz, z perspektywy lat,
uważam to za kolejny przykład (jakże wiele było ich w moim życiu)
ingerencji Boga, który często rzucał mi wyzwanie, jakby wykonywał
ruch na szachownicy, a potem wracał na swe miejsce, aby uważnie
śledzić, jak sprostam zadaniu. Wcześniej, przygotowując każdego
miesiąca kolejny numer pisma, byłem zbyt zajęty, aby spróbować
napisać coś samemu. Gdy jednak zdałem sobie sprawę, że potrzebny
mi jakiś artykuł i że muszę go mieć najpóźniej nazajutrz, bo w
przeciwnym razie spóźnimy się z drukiem, poszedłem do domu i
pisałem przez całą noc. Za temat artykułu obrałem postać wybitnego
gracza w golfa, Bena Hogana. Człowiek ten uległ niezwykle
ciężkiemu wypadkowi samochodowemu, po którym dowiedział się, że
już nigdy nie będzie chodził. Hogan jednakże nie tylko znów zaczął
chodzić, ale również po raz kolejny wygrał National Open!
Niezwykły człowiek. Zamieściłem mój artykuł w piśmie i ponownie
zrządzenie losu... zbieg okoliczności... Bóg... coś włączyło się
do gry.

Pewnego nowojorskiego wydawcę rozbolał ząb. Konieczna była wizyta
u dentysty. Siedząc w poczekalni, człowiek ten sięgnął po leżący
na stoliku egzemplarz "Absolutnego Sukcesu", w którym zamieszczony
był mój artykuł o Hoganie. Przeczytał go i tego samego popołudnia,
gdy powrócił do swego biura przy Avenue South, napisał do mnie
list. Stwierdził w nim, że dostrzega we mnie wielki talent i że
czeka na wiadomość, gdybym zdecydował się napisać książkę.

W osiemnaście miesięcy później, nakładem wydawnictwa Frederick
Fell Publishing ukazała się moja pierwsza książka, Największy
kupiec świata. W ciągu dwudziestu jeden lat, które minęły od
tamtej pory, stała się ona bestsellerem wśród publikacji
dotyczących sprzedaży. Wydrukowano ją w dziesięciu milionach
egzemplarzy i przetłumaczono na osiemnaście języków.

W ciągu czterech lat od pierwszego wydania liczba sprzedanych
egzemplarzy Największego kupca świata w twardej oprawie wyniosła
trzysta pięćdziesiąt tysięcy. Wtedy właśnie wydawnictwo Bantam
Books zaczęło rozważać możliwość zakupu praw autorskich do wydania
książki w miękkiej okładce. Suma, którą firma Frederick Fell
Publishing zażyczyła sobie za odstąpienie praw autorskich,
przewyższała w owym czasie, a był to rok 1973, moje wyobrażenia -
wynosiła trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jednakże dyrekcja
Bantam zdecydowała, że przed przyjęciem oferty pragnie poznać
autora książki, aby upewnić się, czy on także może być przedmiotem
akcji promocyjnej. Tak więc, z sercem podchodzącym do gardła
wsiadłem na pokład samolotu do Nowego Jorku. Mieliśmy wtedy z
Bette już drugiego syna, Matthew. Przyszłość naszej rodziny, teraz
już większej, mogła zależeć od tego spotkania. Myślałem o tym, gdy
pełen niepokoju jechałem windą biurowca przy Fifth Avenue, gdzie
mieściła się olbrzymia siedziba zarządu Bantam Books. Gdy już
wprowadzono mnie do pokoju ze ścianami obitymi boazerią,
wypełnionego ludźmi, poczułem drżenie kolan. Mój głos się łamał.
Łatwiej mi było kiedyś odbywać loty bojowe.

Przez ponad godzinę odpowiadałem na pytania członka zarządu.
Starałem się, jak mogłem. Poruszano wszystkie możliwe tematy:
począwszy od mojego wykształcenia, czy raczej braku takowego,
skończywszy na mych ewentualnych planach dotyczących kolejnych
książek. Trzymałem się dzielnie, aż wreszcie Oscar Dystel,
ówczesny prezes wydawnictwa Bantam Book, a dzisiaj mój przyjaciel,
podniósł się z honorowego miejsca przy końcu dużego stołu,
podszedł do mnie, uśmiechnął się szeroko i wyciągnąwszy rękę,
rzekł:

- Gratuluję, Og. Właśnie kupiliśmy twoją książkę.

Nie przeprowadzono żadnego głosowania, nie kazano unosić rąk do
góry, nie poddano sprawy pod dyskusję. To było wszystko.

Nie mogłem się doczekać końca długich formalności i uścisków
dłoni, aby wreszcie wrócić do mojego pokoju w nowojorskim
"Hiltonie" i zadzwonić do Bette z dobrą wiadomością. Gdy drzwi
windy otworzyły się na parterze, wybiegłem z budynku i pognałem
zatłoczoną Fifth Avenue. Pokonałem zaledwie pięćdziesiąt jardów,
gdy niebo się rozwarło i posłało na ziemię straszliwą burzę z
piorunami. Przeraźliwe grzmoty odbijały się echem o bruk sławnej
alei. Nie miałem na sobie płaszcza, który mógłby mnie ochronić
przed ulewą, ale nagle zobaczyłem schody wiodące ku drzwiom,
zdającym się zapraszać do środka, i wbiegłem szybko na górę...
Znalazłem się we wnętrzu cudownego kościoła. Poza mną nie było tu
nikogo. Słyszałem tylko dudnienie kropel deszczu na dachu,
rozlegający się co pewien czas grzmot, dobiegające z ulicy
klaksony samochodów oraz muzykę organową. Ktoś grał, a może było
to nagranie... Spod podłogi, z dolnego poziomu kościoła dochodziły
dźwięki utworu Przedziwna łaska.

Cała ta historia wydarzyła się wczoraj. Jestem tego pewien.
Przecież wciąż mam przed oczami - wszystkie szczegóły, pamiętam
dobrze każdy cudowny moment tego zdarzenia. Pamiętam, jak
poszedłem wolno w stronę ołtarza, potem ukląkłem i rozpłakałem
się. Następnie złożyłem dłonie, podniosłem twarz i zawołałem:

- Mamo, gdziekolwiek jesteś, chcę, żebyś wiedziała, że... udało
nam się wreszcie!





Rozdział szósty



Teraz wiesz o mnie więcej niż ja o tobie.

A może jednak wiem o tobie znacznie więcej, niż ci się wydaje.

My, ludzie schyłku dwudziestego wieku, płacimy gorzką cenę za tak
zwany nowoczesny styl życia. Stajemy się coraz bardziej do siebie
podobni. Wpatrujemy się w te same programy telewizyjne, czytamy te
same czasopisma, nosimy tę samą odzież i kupujemy te same
mrożonki. Żyjemy i umieramy w czasie ustalonym przez wskazówki
zegara, odcinamy się od siebie zamknięci w podobnych samochodach,
rezygnujemy z pójścia na mecz dla jeszcze jednego wieczoru
spędzonego w biurze, nigdy nie mamy dość czasu dla naszych
współmałżonków i dzieci, patrzymy z rezygnacją, jak nasze oceany i
jeziora stają się coraz bardziej zanieczyszczone, i staramy się
wmówić sobie, że bomba wodorowa może spaść wszędzie, z wyjątkiem
okolicy, w której mieszkamy.

W miarę upływu lat dostosowujemy nasz krok do rytmu, który
wystukuje ten sam dobosz. Gnamy do przodu lub cofamy się w tym
samym tempie co inni, uśmiechamy się jak na komendę - istoty
powstałe w procesie produkcji masowej, zupełnie pozbawione
tożsamości, niczym miliony krakersów, które każdego dnia wypieka
się w piecach Nabisco.

Jaki wpływ ma na nas ta masowa uniformizacja teraz, gdy wkraczamy
w erę robotów? Robotów, które nie są urządzeniami mechanicznymi
lecz... ludźmi?:

Odpowiedź dają nam dane statystyczne: Każdego roku ponad trzysta
tysięcy mieszkańców tego pięknego kraju targa się na swe życie! A
oto jeszcze coś: Ponad pięć milionów recept na valium wypisywanych
w tym kraju co miesiąc i ponad cztery tysiące nowych przypadków
zachorowań na choroby psychiczne co dwadzieścia cztery godziny!

Pogrążeni w beznadziei, ogarnięci histerią, w gorączkowym
poszukiwaniu drogi ucieczki, staczamy się coraz niżej. Liczba osób
uzależnionych od heroiny, kokainy oraz wszelkich środków
pobudzających wzrasta zbyt szybko, by móc ją wiarygodnie określić.
Tak czy owak, zjawisko to przybiera charakter epidemii.
Jednocześnie spożywamy więcej alkoholu, w przeliczeniu na głowę
mieszkańca, niż kiedykolwiek w historii.

Na pewno musi istnieć jakiś sposób na lepsze życie.

Na początek lat siedemdziesiątych śmiało rozpocząłem dodatkową
działalność, polegającą na prowadzeniu wykładów motywacyjnych.
Zadecydował o tym sukces trzech moich pierwszych książek. Wkrótce
potem, pewnego wieczoru, otrzymałem lekcję, która miała olbrzymi
wpływ na moją dalszą pracę jako pisarza i mówcy.

Gdy ucichły gromkie owacje, zgotowane mi przez wspaniałą grupę jak
zawsze entuzjastycznych przedstawicieli firmy "Amway", zszedłem ze
sceny, aby w holu teatru podpisywać książki. Kiedy już zrobiło się
późno, a liczba osób czekających w kolejce zmalała, do stolika,
przy którym siedziałem, podeszła niepewnym krokiem młoda kobieta i
ostrożnie położyła przede mną jedną z moich książek.

Gdy składałem na niej autograf, kobieta pochyliła się w moją
stronę i powiedziała cichym głosem, jakby nie chciała, by
ktokolwiek usłyszał:

- Panie Mandino, doprawdy z dużym zainteresowaniem słuchałam
pańskiego wykładu, ale... ale...

- Ale co? - spytałem, zmuszając się do uśmiechu.

- Hm - odparła, opuszczając głowę - wiele pan mówił o sukcesie,
bardzo trafnie ujął pan kilka zagadnień, ale ogólnie przedstawił
pan to wszystko chyba zbyt prosto. Może dlatego, że pan sam nigdy
nie musiał znosić bólu klęski i smutku. Nie może pan więc
rozumieć, co znaczy walczyć, gdy jest się na dnie.

Mimo że byłem bardzo zmęczony, tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Nie
rozebrałem się nawet do snu. Chodziłem po pokoju hotelowym, ganiąc
samego siebie za głupotę. Moi słuchacze, a także czytelnicy moich
książek nie mieli zielonego pojęcia, kim jestem i skąd pochodzę,
ponieważ wstydziłem się odsłonić prawdę o mej przeszłości w
materiałach promocyjnych czy też w notkach na okładkach książek.
Jedynie nieliczne grono przyjaciół wiedziało, że wyczołgałem się z
rynsztoka i odkryłem sposób na lepsze życie dopiero po
przerażających latach bólu i łez. Po raz kolejny Bóg wykonał ruch
na szachownicy mojego życia. Ta życzliwa kobieta z "Amwaya"
przekazała mi swym delikatnym głosem ważną wiadomość. Zrozumiałem,
o co chodzi!

W ciągu tygodnia przygotowałem nowy odczyt i kiedy wyjechałem na
trasę promocyjną Największego kupca świata w miękkiej oprawie,
wydanego przez Bantam Books, wszędzie w telewizji, radiu i na
konferencjach prasowych, mówiłem bez ogródek o mojej niechlubnej
przeszłości. Chciałem, by moje życie posłużyło za przykład.
Pragnąłem, by słuchacze, czytelnicy czy widzowie zastanowili się
nad historią Oga p Mandino i pomyśleli sobie: "Jeśli on zdołał
odmienić swoje życie, mając do dyspozycji tak marne środki, to
przecież, na Boga, i ja potrafię to uczynić.

Od tamtej pory wygłosiłem kilkaset odczytów. Ilekroć staję na
scenie, zawsze bez wahania opowiadam historię żałosnego bankruta
życiowego, który stoi w deszczu, rozmyślając o samobójstwie. Gdy
potem wyznaję słuchaczom, jak wyznałem tobie, że ten nieszczęśnik
to Og Mandino sprzed wielu lat, przez salę przebiega zazwyczaj
głośny pomruk zdziwienia. Nikomu nie przyszłoby to nawet do głowy.
Mówię potem, że opierając się na dotychczasowym doświadczeniu ze
słuchaczami moich wykładów, bez względu na to, czy są oni
dyrektorami, handlowcami, właścicielami małych firm,
nauczycielami, sportowcami, rodzicami czy uczniami, wiem, wiem na
pewno, iż wśród zebranych na sali ludzi jest ktoś, kto czuje, jak
na szyi zaciska mu się pętla. I choć na jego twarzy widnieje
uśmiech, w duszy gęstnieje mrok śmierci. Ja przemawiam, a ten
ktoś, być może, wciąż myśli o odebraniu sobie życia. Tak jak ja
przed laty.

Potem przerywam wykład, aby przyjrzeć się twarzom słuchaczy, i
mówię:

- Panie X..., pani X..., gdziekolwiek jesteś, wysłuchaj kilku
uwag, które mogą ocalić twoje życie. Przekonamy się, co nastąpi
dalej.

Stopniowo, z biegiem lat, zacząłem spotykać się z dziwnym
zjawiskiem. Ilekroć w trakcie wykładu zwracałem się do anonimowego
pana lub pani X, gdy potem podpisywałem książki, przynajmniej
jedna osoba pochylała się ku mnie nieśmiało i mówiła cichym
głosem:

- To ja jestem tym panem X... to ja jestem tą panią X...

Po pewnym czasie wykształcił się we mnie pewien nawyk. Kiedy
słyszałem takie słowa, natychmiast wstawałem z miejsca i ściskałem
serdecznie tę osobę, mężczyznę czy kobietę, mówiąc przy tym:

- Nowy początek!

Ten ktoś uśmiechał się, kiwał głową i odpowiadał:

- Nowy początek! Dziękuję!

Przez ostatnie cztery lata zgłosiło się do mnie wielu takich ludzi
i ciągle przychodzą nowi. Zarówno oni, jak i my wszyscy
przyjmujemy styl życia, którego nie potrafimy znieść, na który nie
możemy sobie pozwolić i z którym nie umiemy sobie poradzić.
Zapomnieliśmy o jednej z najważniejszych prawd życia: kiedy dano
nam władzę nad światem, dano nam również władzę nad samymi sobą.
To my sami kreślimy nasze mapy. Nie możemy zatrudniać Boga w
charakterze naszego nawigatora. Jego zamierzeniem nigdy nie było
ustalanie naszego kursu i tym samym sprowadzanie nas do roli
niewolników. Zostaliśmy natomiast obdarzeni przez Niego rozumem,
zdolnościami oraz pewną wizją, aby samodzielnie ustalić swój kurs
i wedle własnego uznania pisać swoją Księgę Życia.

Czy to możliwe, byś i ty, który siedzisz teraz naprzeciwko mnie,
mój jedyny słuchacz, był panem X lub w panią X? Czy i ty szukasz
czegoś, co pozwoli ci ocalić życie? Spokojnie... Jesteś zbyt wiele
wart, byś mógł ponieść porażkę. Gdy byłem pilotem wojskowym, w
czasie wojny, rankiem, przed każdym lotem bojowym, informowano nas
dokładnie o wszystkich trudnościach, które możemy napotkać, oraz o
sposobach ich przezwyciężenia. Za chwilę uczynimy to samo, ty i
ja. Zanim się rozejdziemy, powiem ci o wszystkim, co powinieneś
wiedzieć, aby twoja misja zakończyła się sukcesem i abyś znalazł
sposób na lepsze życie.

Tajemnica tkwi w umiejętności dokonania właściwego wyboru. Każdy z
nas ma w życiu różne możliwości wyboru. Nie musisz spędzać
kolejnego dnia pogrążony w mroku klęski, smutku, ubóstwa,
zawstydzenia czy rozczulania się nad sobą. Gdziekolwiek rzucić
okiem, wszędzie tak wiele jest ludzi przegranych i
nieszczęśliwych. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta, jeśli nie
oczywista. Ci, dla których życie jest pasmem klęsk, nigdy nie
dokonali wyboru lepszego życia, ponieważ nigdy nie byli świadomi,
że mają jakikolwiek wybór!

Pamiętaj jednak, że możesz wybierać. Razem zbadamy teraz wiele
wspaniałych, dostępnych ci możliwości, które mogą odmienić twoje
życie. Dokonaj właściwego wyboru i zacznij działać natychmiast,
niezależnie od tego, jaka jest twoja obecna sytuacja. Możesz
rozpocząć lepsze życie.

Albert Camus, wielki francuski powieściopisarz i dramaturg,
powiedział kiedyś, że każdy człowiek wznosi na fundamencie swych
cierpień i radości budowlę, która będzie trwać do końca.
Najwspanialsza nauka, jaką zdobyłem przez ponad sześćdziesiąt lat
cierpień i radości, to przeświadczenie, że życie jest grą.
Uduchowioną, tajemniczą, niezwykle cenną, ale tylko grą. I nie
masz żadnej szansy na zwycięstwo, jeśli grasz w tę grę, nie znając
jej reguł!

Tu pojawia się mały problem: przecież nikt nie uczył nas tych
reguł, gdy dorastaliśmy. Nigdy, czy to w szkole podstawowej,
średniej, czy też wyższej, nie udzielono nam instrukcji
dotyczących prostych, a zarazem niezwykle skutecznych technik,
które należy poznać, aby móc wytyczać i osiągać cele, aby radzić
sobie z przeciwnościami losu, pozbywać się złych nawyków, zawierać
przyjaźnie, gromadzić bogactwo, motywować siebie oraz innych,
wzmagać entuzjazm, radzić sobie ze stresem - by wymienić tylko
niektóre wyzwania, jakie stawia nam życie. Tymczasem większość nas
jest, niestety, tylko widzami, którzy przez całe swoje życie z
twardych krzeseł śledzą przebieg najwspanialszej z gier.
Zazdrościmy tym, którzy odnoszą sukcesy - a my musimy płacić bilet
wstępu!

No, dobrze. Dokonajmy pewnego remanentu. Czy w czasie lat
spędzonych w szkole zdobyłeś może jakąś umiejętność, która mogłaby
okazać się pomocna w procesie zmiany twego życia na lepsze, gdybyś
zaczął ją stosować od dzisiaj?

Założę się, że odpowiesz twierdząco. Nauczyłeś się sztuki
czytania! Ta jedna umiejętność wystarczy, byś mógł dokonywać w
swoim życiu cudów.

Czy pamiętasz, jak twoi nauczyciele ze szkoły podstawowej
wypisywali w górnym rogu tablicy instrukcje dotyczące przerw
międzylekcyjnych, pory obiadowej, porządku w szatni, przepisów
przeciwpożarowych oraz wiele innych wskazówek mających ci pomóc
przebrnąć przez godziny spędzane w szkole? Wyobraźmy więc sobie,
nie zważając na twój wiek, że jesteś moim uczniem. Przekażę ci
zestaw bardzo ważnych zasad, których celem nie będzie wyjaśnienie
ci, jak przetrwać cały dzień, choć i to byłoby pożyteczne, lecz
wskazanie, jak masz przeżyć resztę swego życia. Jak podaje słownik
Websters New Collegiate Dictionary, "zasada" to: "zalecenie
dotyczące zachowania się lub działania". Doskonale. Brzmi to
znacznie lepiej niż "surowe prawo lub "przykazanie", zwłaszcza że
zasady lepszego życia to tylko sugestie oraz idee, a nie
bezwzględne nakazy czy też restrykcje decydujące o życiu lub
śmierci.

Pytasz, w jaki sposób możesz odnieść najwięcej korzyści ze
wszystkich siedemnastu "zasad życia". To proste. Pamiętaj, że w
każdym z nas tkwi cały zespół złych nawyków, które zmniejszają
nasze szanse na sukces. Wszystkie zasady, które poznasz, pomogą ci
zastąpić zły nawyk dobrym nawykiem.

Oto twój klucz do lepszego życia. Koncentruj się tylko na jednej
zasadzie każdego dnia. Żadna z nich nie jest nazbyt obszerna.
Zresztą objętość nie stanowi przecież o wartości czy prawdziwości
tekstu. Rano przeczytaj rozdział dotyczący danej zasady, przez
cały dzień realizuj zawarte w nim wskazówki, zaznacz tę stronę, po
czym następnego ranka przejdź do kolejnej zasady.

Gdy przerobisz w ten sposób wszystkie siedemnaście zasad, być może
zdecydujesz się na rozpoczęcie całego cyklu od nowa. Wspaniale!
Gdy z każdym dniem będziesz czynił postępy, wkrótce odkryjesz, że
przedstawione tu zasady nie działają niezależnie od siebie.
Przeciwnie, wiele z nich wiąże się z innymi pod względem celu, do
którego mają przybliżać, czy też formy działania. Jeśli więc
skupisz uwagę na jednej zasadzie, twój rozwój będzie przebiegał na
kilku płaszczyznach równocześnie, co sprawi, że plan zmiany twego
życia na lepsze zrealizujesz z mniejszym wysiłkiem, niż się tego
spodziewałeś.

Niechaj to, co teraz nastąpi, będzie twoją osobistą Księgą Życia.
Plan jest prosty. Wszystko jednak zależy od ciebie. Wytrwaj, daj
życiu szansę, a wkrótce stwierdzisz, że wiele złych nawyków, które
powstrzymywały twój rozwój, jest stopniowo zastępowanych przez
nawyki dobre, mogące odmienić twe życie. Pytasz co masz uczynić
potem? Tym, czego się nauczyłeś, podziel się z innymi, tak jak ja
podzieliłem się z tobą.

Dopiero wtedy zrozumiesz, co naprawdę znaczy sukces i sposób na
lepsze życie.





Część druga



Zasady życia



Są gdzieś, być może, zapisane słowa, które ściśle odnoszą się do
sytuacji, w której się teraz znajdujemy. Jeśli zdołamy je
rozpoznać i zrozumieć, okażą się bardziej zbawienne dla naszego
życia niż blask jutrzenki czy powiew wiosny, nadadzą nowy wymiar
sprawom i rzeczom, wśród których żyjemy.

Jakże wielu jest ludzi, dla których przeczytanie jakiejś książki
stanowiło początek nowego życia! Może i dla nas napisano książkę,
która wyjaśni nam cuda, jakie nas już spotkały, i odsłoni nowe.
To, czego nie da się obecnie opisać słowami, znajdziemy już
opisane.

Te same pytania, które zakłócają nasz spokój, wprawiają nas w
zakłopotanie i burzą tok naszych myśli, stawiał sobie każdy
mędrzec, każdy bez wyjątku i udzielał na nie odpowiedzi na miarę
swoich możliwości: słowem i czynem.

THOREAU, Walden





ZASADA PIERWSZA

... która zmieni twe życie na lepsze



Licz błogosławieństwa, którymi zostałeś obdarzony. Gdy zdasz sobie
sprawę ze swej wartości i z mnogości swych zalet, uśmiech powróci
na twe usta, słońce wyjrzy zza chmur, zabrzmi muzyka, a ty
będziesz mógł wreszcie ruszyć ku życiu, które Bóg ci
przeznaczył... Z wdziękiem, mocą, odwagą i ufnością.



Jeden z najważniejszych, ponadczasowych sekretów życia, który
przyszło mi niegdyś poznawać w bólu i łzach, polega na tym, że nie
można odmienić losu zsyłającego nam niepowodzenia, nie można
przerwać beznadziejnej harówki dla zdobycia chleba, tak jak nie
można oddalić groźby finansowej zapaści, po której przychodzi
poczucie klęski i pogarda dla samego siebie - dopóki nie doceni
się swoich aktywów.

Aktywów? Uśmiechasz się? Jakiż smutny to uśmiech. Chcesz coś
powiedzieć? Mówisz, że masz szufladę wypełnioną rachunkami do
zapłacenia? Twoje najstarsze dziecko pewnie się wybiera do
collegeu, a tobie brak odwagi, aby mu powiedzieć, że to nie będzie
możliwe? Z ratami za samochód zalegasz już dwa miesiące. Nie
jesteś też pewien, czy utrzymasz posadę. Nie rozumiesz, o jakich
aktywach mówię? Pozostań ze mną, a ja pomogę ci ułożyć listę
błogosławieństw, którymi zostałeś obdarzony. Uczynię to właśnie
teraz, gdy siedzisz przede mną, użalając się nad swoim losem.

Dokonajmy zestawienia, spróbujmy określić w dolarach wartość kilku
tylko dobrodziejstw w twoim życiu, abyś mógł zdać sobie sprawę,
jaki posiadasz majątek oraz ile masz zalet, choć z pewnością w
codziennej walce o przetrwanie dawno o nich zapomniałeś.

Ile jest warta możliwość życia w tym wspaniałym kraju? No, dalej,
przypnij metkę z ceną. Czy wolałbyś mieszkać gdzie indziej?

A ile byłaby dla ciebie warta szansa zatrudnienia w twej obecnej
firmie, gdybyś stał dzisiaj w kolejce dla bezrobotnych?

Jak określisz wartość swojej pozycji zawodowej, gdy sobie
uświadomisz, że z pewnością dziewięćdziesiąt pięć procent
mieszkańców naszej planety chętnie oddałoby co najmniej dziesięć
lat życia, aby mieć twoje możliwości?

Ile jest warta twoja wolność?

A co powiesz o swoich najbliższych - o tych, których kochasz i
którzy ciebie kochają? Ile pieniędzy byś zażądał, gdyby ktoś
chciał ci ich odebrać?

A twoje oczy?

Czy przyjąłbyś milion dolarów w zamian za swoje oczy?

Co z twoimi rękami, nogami? Pięć milionów dolarów? Dziesięć
milionów?

Jesteś niezwykle cenną istotą, prawda? Gdyby doszło do ostatecznej
rozgrywki, pewnie nie zamieniłbyś swoich aktywów na całe złoto z
Fort Knoxu, czyż nie? Powiedz mi więc, proszę, dlaczego taki
bogacz włóczy się po ulicach bez celu, z poczuciem klęski i
odrzucenia? Dlaczego?

Dosyć! Jest sposób na lepsze życie. Zacznij od dzisiaj...





ZASADA PIERWSZA

... która zmieni twe życie na lepsze



Licz błogosławieństwa którymi zostałeś obdarzony. Gdy zdasz sobie
sprawę ze swej wartości i z mnogości swych zalet, uśmiech powróci
na twe usta, słońce wyjrzy zza chmur, zabrzmi muzyka, a ty
będziesz mógł wreszcie ruszyć ku życiu, które Bóg ci
przeznaczył... Z wdziękiem, mocą, odwagą i ufnością.





ZASADA DRUGA

... która zmieni twe życie na lepsze



Dzisiaj, i odtąd każdego dnia, rób więcej, niż wymaga tego
zapłata, którą otrzymujesz za swą pracę. Połowę zwycięskiej drogi
do sukcesu będziesz miał za sobą, gdy poznasz sekret mówiący, że w
każdym działaniu należy dawać z siebie więcej, niż tego od nas
oczekują. Wykonuj przydzieloną ci pracę tak wspaniale, żebyś w
końcu stał się niezastąpiony. Skorzystaj z danego ci przywileju:
przejdź dodatkową milę, a potem raduj się otrzymaną za to nagrodą.
Zasługujesz na nią!



Uwielbiam przeglądać kartki pocztowe z zabawnymi napisami, których
ostatnio przybywa na półkach księgarskich. Pewnie też wysyłam ich
więcej, niż powinienem. Najbardziej utkwiła mi w pamięci pewna
kartka większego formatu, z tłoczonymi krawędziami. Wyglądała jak
certyfikat z biura maklerskiego. Widniał na niej napis: "Jak
zrobić pieniądze?". Poniżej, na środku znajdowały się cztery
krótkie słowa, napisane jaskrawym, pomarańczowym kolorem: "Weź się
do roboty!".

Wszystko w życiu ma swoją cenę i jeśli nie należysz do wąskiej
elity ludzi, którzy już w dniu narodzin są bogaczami, to obawiam
się, że dobra, które pragniesz posiadać i o których marzysz,
możesz otrzymać jedynie w formie wynagrodzenia za swą pracę.

Kiwasz głową, przyznajesz mi rację. Nie sprawiasz jednak wrażenia
szczęśliwego. Dokładasz wszelkich sił, aby nie zalegać z
rachunkami? W pracy zawodowej nie czynisz znaczących postępów, nie
awansujesz? Chciałbyś kupić nowy dom, ale nie możesz sobie na
niego pozwolić? Podobnie jest z gratem, którym jeździsz? Twoje
życie przypomina kołowrotek; w jaki sposób możesz się wydostać z
tego kieratu?

Jest na to odpowiedź. Jest rozwiązanie, zasada, która, pójdę o
zakład, nigdy nie zawodzi tych, co uczciwie ją stosują. Jeśli
chodzi o życie zawodowe, największy sekret sukcesu został nam
przekazany przed dwoma tysiącami lat, ze szczytu góry, kiedy to
Jezus powiedział, że jeśli ktoś każe ci przejść jedną milę,
powinieneś przejść dwie. Jedną milę dodatkowo.

Jeśli postanowisz, począwszy od jutra, wkładać w wykonywaną pracę
więcej wysiłku, niż wymaga tego wynagrodzenie, jakie otrzymujesz,
w twoim życiu zaczną dziać się cuda. Bez względu na to, w jaki
sposób zarabiasz na życie - czy sprzedajesz jakieś produkty,
malujesz domy, obsługujesz komputery, czy zamiatasz podłogi -
jeśli każdego dnia zrobisz więcej, niż ci za to płacą, twoje życie
stanie się lepsze.

Najpewniej skażesz się na los pełen porażek i łez, jeśli twój
wysiłek nie wykroczy poza ramy określone twoją pensją. Jest rzeczą
oczywistą, że jeśli będziesz pracował więcej i lepiej, niż się od
ciebie oczekuje, nie zyskasz sobie popularności wśród kolegów,
którzy, zdaje się, wykonują jedynie niezbędne minimum... Ale to
ich problem. Twoje życie należy do ciebie. Na pewno jacyś ludzie
są zależni od ciebie. Jeśli każdego dnia będziesz dawał z siebie
więcej, niż ci za to płacą, nie tylko wzmocnisz swoją pozycję
zawodową, ale również staniesz się człowiekiem niezastąpionym i ku
swojemu zdziwieniu odkryjesz wokół wiele możliwości. Wtedy
będziesz mógł wystawić własną cenę za swoją pracę. Ileż prostoty
zawarte jest w tej zasadzie. Przejdź dodatkową milę! Nic cię to
nie będzie kosztować, a odkryjesz moc, która, jeśli zechcesz ją
wykorzystać, odmieni twe życie na zawsze.

Andrew Carnegie powiedział, że spotyka się dwa typy ludzi, którzy
nigdy nie osiągają w życiu wiele. Pierwsi to ci, którzy nie robią
tego, co im się każe, a drudzy - ci, którzy nie robią nic ponad
to, co im się każe. Gdy zapytano Waltera Chryslera, czego
najbardziej potrzebuje w swej fabryce, odparł:

- Dziesięciu porządnych ludzi, którzy nie słyszą gwizdka
sygnalizującego fajrant i nie wpatrują się w tarczę zegara.

Zadziw wszystkich wokoło. Zmień swoje nawyki dotyczące pracy.
Przejdź dodatkową milę! Nie znaczy to, że w szaleńczej pogoni za
sukcesem masz zaniedbywać swe życie rodzinne czy własne zdrowie.
Musisz jedynie zastosować cudowną metodę wykorzystywania tego, co
życie ma ci do zaoferowania i na co zasługujesz. Pracuj tak,
jakbyś miał żyć wiecznie, i żyj tak, jakbyś miał umrzeć dzisiaj.
Przejdź jeszcze jedną milę!





ZASADA DRUGA

... która zmieni twe życie na lepsze



Dzisiaj, i odtąd każdego dnia, rób więcej, niż wymaga tego
zapłata, którą otrzymujesz za swą pracę. Połowę zwycięskiej drogi
do sukcesu będziesz miał za sobą, gdy poznasz sekret mówiący, że w
każdym działaniu należy dawać z siebie więcej, niż tego od nas
oczekują. Wykonuj przydzieloną ci pracę tak wspaniale, żebyś w
końcu stał się niezastąpiony. Skorzystaj z danego ci przywileju:
przejdź dodatkową milę, a potem raduj się otrzymaną za to nagrodą.
Zasługujesz na nią!





ZASADA TRZECIA

... która zmieni twe życie na lepsze

Ilekroć zdarzy ci się popełnić błąd lub gdy ugniesz się pod
brzemieniem trosk, nie rozpamiętuj tego zbyt długo. Nasze błędy to
nic innego jak tylko lekcje, których udziela nam życie. Twoja
skłonność do potykania się o przeszkody jest nierozerwalnie
związana z twą mocą osiągania zamierzonych celów. Nikt nie odnosi
wyłącznie zwycięstw, a każda porażka stanowi tylko kolejny etap na
drodze twojego rozwoju. Otrząśnij się wtedy szybko. W jaki sposób
zdołałbyś poznać tkwiące w tobie ograniczenia, gdybyś czasami nie
doznawał porażek? Nigdy nie rezygnuj. Twój czas nadejdzie.



Oto jedna z najmniej rozumianych, wielkich prawd przeszłości,
którą echo niesie przez stulecia, a tylko ludzie wielkiej mądrości
umieją ją pojąć. Jeśli chcesz osiągnąć sukces, musisz umieć żyć z
niepowodzeniem. Porażka dostarcza nam znacznie więcej mądrości niż
sukces. Znajdź człowieka, który nigdy się nie potykał, nigdy nie
spartaczył roboty i nie popełnił błędu, a będziesz miał przykład
osobnika z bardzo niepewną przyszłością.

Błędy, potknięcia, klęski są nie do uniknięcia w tym brutalnym
życiu. Gdy jednak dopuścimy do tego, by odebrały nam one zapał do
walki, i gdy po bolesnym upadku będziemy się wahać, czy warto
ponownie spróbować, skażemy się na życie przepełnione żalem.
Najlepsza nauka pochodzi z popełnianych przez nas błędów i z
naszych porażek.

Klęska. A cóż to takiego? Ot, zwyczajna lekcja, po prostu pierwszy
krok ku czemuś lepszemu. Tak naprawdę porażek nie ponoszą jedynie
ci ludzie, którzy nigdy nie próbują niczego osiągnąć.

Mark Twain napisał kiedyś opowieść o kocie, który pewnego dnia
wskoczył na rozgrzany piec i poparzył sobie brzuszek. Biedny
zwierzak nigdy już nie wskakiwał na gorący piec... ale nie
wskakiwał również na zimny! Bardzo często przeceniamy wartość
doświadczenia, co w konsekwencji obraca się przeciwko nam i
nakazuje zaprzestać kolejnych prób. Jest takie wspaniałe, stare
skandynawskie powiedzenie: "Północny wiatr stworzył Wikingów".
Północny wiatr może uczynić cuda również dla ciebie.

Pamiętaj, że życie ludzi, którzy odnieśli wielki sukces, zawiera
też gorsze rozdziały, jak każda dobra książka. Zakończenie książki
zależy jednak od nas. Sami tworzymy nasze dni i lata, a
niepowodzenia i klęski to jedynie kroki ku lepszej przyszłości. W
1974 roku, kiedy to baseballista Hank Aaron bliski był pobicia
rekordu wszechczasów w liczbie zdobytych punktów, ustanowionego
przez Babea Rutha - któregoś ranka zatelefonowałem do jego klubu
Atlanta Bravers. Gdy połączono mnie z działem kontaktów z mediami,
zapytałem:

- Wiadomo mi, że Hank ma na swoim koncie już siedemset dziesięć
punktów. Do pobicia rekordu Rutha brakuje mu jedynie pięciu
punktów. Ciekawi mnie jednak, ile razy w życiu zawodnik ten
przestrzelił.

- Ile razy przestrzelił, proszę pana? - zapytał niepewnym głosem
młody człowiek po drugiej stronie linii.

- Tak, ile razy przestrzelił.

- Obawiam się, że będzie pan musiał chwilę zaczekać, muszę to
sprawdzić.

Po kilku minutach w słuchawce odezwał się jego głos:

- Panie Mandino, do wczorajszego wieczoru Hank miał na koncie
siedemset dziesięć punktów i, jak panu wiadomo, brakuje mu pięciu
do pobicia rekordu należącego do Babe'a Rutha...

- Tak, to już wiem.

-... a w całej swojej karierze przestrzelił tysiąc dwieście
sześćdziesiąt dwa razy.

Podziękowałem za informację, odłożyłem słuchawkę i zacząłem
zastanawiać się nad tym, co właśnie usłyszałem. Co za wspaniały
przykład. Będę go mógł wykorzystywać, chcąc wytłumaczyć, że
minione porażki nigdy nie powinny nas zniechęcać do dalszych prób.
Oto jeden z najwspanialszych w historii zawodników baseballu, Hank
Aaron, który na każdy zdobyty punkt prawie dwukrotnie
przestrzelił.

Tak, życie to gra. Aby odnieść triumf, należy przestrzegać reguł.
Nie znaczy to jednak, że aby odnieść w życiu sukces, każde
uderzenie piłki kijem baseballowym ma być uwieńczone zdobyciem
kolejnego punktu. Zapytaj zresztą Aarona.





ZASADA TRZECIA

... która uczyni twe życie lepszym



Ilekroć zdarzy ci się popełnić błąd lub gdy ugniesz się pod
brzemieniem trosk, nie rozpamiętuj tego zbyt długo. Nasze błędy to
nic innego jak tylko lekcje których udziela nam życie. Twoja
skłonność do potykania się o przeszkody jest nierozerwalnie
związana z twą mocą osiągania zamierzonych celów. Nikt nie odnosi
wyłącznie zwycięstw, a każda porażka stanowi tylko kolejny etap na
drodze twojego rozwoju. Otrząśnij się wtedy szybko. W jaki sposób
zdołałbyś poznać tkwiące w tobie ograniczenia, gdybyś czasami nie
doznał porażek? Nigdy nie rezygnuj. Twój czas nadejdzie.



ZASADA CZWARTA

1 1 73 0 0 108 1 ff 0 32 1
... która uczyni twe życie lepszym



Niech nagrodą za długie godziny pracy i znoju będzie dla ciebie
czas spędzony w otoczeniu rodziny. Troskliwie pielęgnuj miłość
swych najbliższych, pamiętając przy tym, że twoim dzieciom
potrzebny jest wzór do naśladowania, a nie słowa krytyki, i twój
rozwój będzie następował szybciej, jeśli nieustannie będziesz się
starał przedstawiać im najlepsze strony swej osobowości. I jeśli
nawet w oczach świata staniesz się w jakiejś dziedzinie bankrutem,
to mając kochającą rodzinę, i tak odniosłeś sukces.



Często spotykam się z pytaniem dotyczącym moich dzieci, teraz już
dorosłych ludzi - jak je wychowaliśmy. Po przeczytaniu kilku moich
książek niektórzy sądzą, że moja żona i ja mamy jakąś magiczną
formułę, która gwarantuje odnoszenie sukcesu w każdej
dziedzinie... nawet w dostarczaniu światu inteligentnych,
przystosowanych do życia w społeczeństwie, szczęśliwych obywateli
przyszłości. Nigdy nie tracąc z oczu tego "drugiego Oga Mandino",
który na skutek lekkomyślności i niedbalstwa stracił przed wielu
laty swą pierwszą rodzinę, zawsze odpowiadam w ten sam sposób...

Najlepsze, co możemy uczynić dla naszych dzieci, to świadomie
dostarczać im swoim postępowaniem wzorce do naśladowania. Daj im
przykład, a one zachowają go w pamięci i nawet spróbują powielić.
Jeśli twoje postępowanie będzie sprzeczne z twoimi słowami,
stracisz dziecko. Możesz zrobić dla niego niewiele więcej, niż
służyć mu przykładem i być w pobliżu, by pomóc mu się podźwignąć,
jeśli upadnie. To chyba niezbyt wiele, prawda?

Na ścianie, naprzeciwko mojego biurka, wisi krótki wiersz,
starannie wykaligrafowany i oprawiony. Pod słowami: "autor
nieznany" znajduje się mała fotografia Matta. Przykleiłem ją tam
zaraz po jego przyjściu na świat. Może zechcesz zaznaczyć tę
stronę, aby w przyszłości powracać do zapisanych tu słów.



Do ojców wszystkich małych chłopców



Jakaś para małych oczu

Śledzi cię, tak w noc, jak w dzień

Para usząt też wciąż chłonie

Każdy mowy twojej dźwięk.

Para rącząt bardzo pragnie

Wszystko robić tak jak ty,

I ten chłopczyk, co wciąż marzy,

O dniu, gdy dorówna ci.

Ty dla niego jesteś wzorem

I mądrością wszystkich ksiąg,

On nie dojrzy w tobie braków,

Choćby się zebrały w krąg.

On ci wierzy całym sercem,

Słyszy mowę, widzi czyn,

I chce, kiedy już dorośnie,

Zostać naśladowcą twym.



Zapatrzony chłopiec wierzy,

Że ty zawsze rację masz,

I wciąż śledzi, jak ubarwiasz

Ten powszedni żywot wasz.

Dajesz przykład słowem, czynem,

Przykład dobry albo zły,

Chłopiec czeka, aby zacząć

Mówić, czynić tak jak ty.



Przed kilku laty, tuż przed wyruszeniem w długą podróż, której
celem miała być promocja jednej z moich książek, przeżyłem
koszmarny ból. Pomagałem naszemu młodszemu synowi pakować walizkę,
a potem, razem z jego matką, staliśmy przed drzwiami domu,
machając mu na pożegnanie. Odjeżdżał, aby rozpocząć samodzielne
życie w domu studenckim Arizona State University.

Pamiętam, że gdy zniknął nam z oczu, poszedłem do jego pokoju,
usiadłem tam w ciemności i modliłem się, by zasady życia, które ja
i moja żona, Bette, przekazaliśmy obu naszym synom, pozwoliły im
pokonać wszelkie przeciwności, których na pewno los im nie
oszczędzi.

Trasa promocyjna, w którą niebawem wyruszyłem, przebiegała bez
większych wstrząsów do chwili, gdy znalazłem się w pewnym studiu
radiowym w Los Angeles. Miałem wystąpić w porannej audycji na
żywo. Do wzięcia udziału w tym programie zaproszono też pewną
bardzo sławną powieściopisarkę, której nazwiska tu nie zdradzę. W
trakcie dyskusji podjęliśmy w pewnej chwili temat naszych rodzin,
a zwłaszcza dzieci.

Pisarka natychmiast przyjęła inicjatywę przed mikrofonem i
rozpoczęła długą, nieprzyjemną przemowę, w której bezwzględnie
krytykowała swoich dwóch nastoletnich synów. Przyznała się, że nie
daje sobie z nimi rady, a na pomoc ich ojca nie może liczyć, bo
nigdy go nie ma w domu, a te dzieciaki "doprowadzają ją do szału".
Nigdy nie przychodzą w porę na posiłki, w ich pokojach panuje
wieczny bałagan, a muzyki - oczywiście tej, która jej nie
odpowiada - słuchają tak głośno, że "doprowadzają ją do szału".
"Doprowadza do szału"... To niemiłe określenie usłyszałem chyba
kilkanaście razy w trakcie tyrady, w której sławna autorka
krytykowała swe dzieci przed całymi rzeszami radiosłuchaczy. W
pewnym momencie straciłem cierpliwość i po prostu jej przerwałem.

- Wie pani - powiedziałem - już wkrótce nadejdzie taki dzień, gdy
idąc przez hall swego domu, spostrzeże pani, że w dwóch pokojach
panuje przeraźliwa cisza... i wtedy zada pani sobie pytanie:
"Gdzie oni są?". Gdy ta audycja się skończy i wróci pani do domu,
proszę uścisnąć swych chłopców i po prostu powiedzieć im, że
bardzo ich pani kocha.





ZASADA CZWARTA

... która uczyni twe życie lepszym



Niech nagrodą za długie godziny pracy i znoju będzie dla ciebie
czas spędzony w otoczeniu rodziny. Troskliwie pielęgnuj miłość
swych najbliższych, pamiętając przy tym, że twoim dzieciom
potrzebny jest wzór do naśladowania a nie słowa krytyki, i twój
rozwój będzie następował szybciej, jeśli nieustannie będziesz się
starał przedstawiać im najlepsze strony swej osobowości. I jeśli
nawet w oczach świata staniesz się w jakiejś dziedzinie bankrutem,
to mając kochającą rodzinę, i tak odniosłeś sukces.





ZASADA PIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym



Zbuduj ten dzień na fundamencie pozytywnych myśli. Nigdy się nie
trap swoimi wadami i brakami, nie obawiaj się, że utrudniają ci
one twój rozwój. Jak najczęściej przypominaj sobie, że zostałeś
stworzony przez Boga i że otrzymałeś moc, dzięki której możesz
urzeczywistnić każde marzenie, jeśli tylko wzniesiesz się
wystarczająco wysoko na skrzydłach swoich myśli. Będziesz mógł
nawet pofrunąć, jeśli tylko uznasz, że potrafisz. Nigdy już nie
rozważaj możliwości porażki. Niech wizja, którą kryjesz w sercu,
znajduje urzeczywistnienie w twym życiu. Uśmiechnij się!

Od zarania dziejów mędrcy uczą nas, że wszystko, co zdołaliśmy lub
czego nie zdołaliśmy osiągnąć, jest wynikiem sposobu naszego
myślenia, tego, co myślimy o naszych zdolnościach, odwadze i mocy
osiągania sukcesów.

James Allen powiedział, że dobre myśli rodzą dobre owoce, a złe
myśli rodzą złe owoce.

Rzymski cesarz i filozof, Marek Aureliusz twierdził, że nasze
życie jest takie, jakim go czynią nasze myśli. Dobre lub złe.
Przykre lub radosne. Zwycięskie lub pozbawione nadziei.

Budda wyraził to jeszcze dobitniej: "Wszystko to, czym jesteśmy,
stworzyły nasze myśli. Umysł jest wszystkim. Nasze myśli decydują
o tym, kim się stajemy".

Jakkolwiek nazwiesz to zjawisko, nie zmienisz faktu, że pozytywne
myśli mają moc twórczą, podczas gdy negatywne powstrzymują rozwój
i niszczą.

Jeśli wierzysz tym mędrcom, to zdajesz sobie sprawę, że
pomniejszanie swej wartości oraz uzdolnień przynosi w konsekwencji
porażkę. Jeśli zbyt nisko będziesz cenił swoje możliwości,
wykształcenie i wiedzę, świat bardzo szybko zaakceptuje twoją
samoocenę i czekać cię będzie żałosna przyszłość, na którą nie
zasługujesz. Dosyć! Nigdy więcej negatywnych myśli i negatywnych
działań. Wysłuchaj mnie do końca. Nawet nie wiesz, jaki jest
dobry! Tak, ty, który tam teraz siedzisz i rozczulasz się nad
sobą. Jesteś jak kaczka, która mieszka na naszym podwórku.

Kiedy Matt zaczynał naukę w szkole średniej, pewnego popołudnia
wrócił do domu z pudełkiem po butach, w którego wieku było
zrobione kilka dziur. Sprawdziły się moje najgorsze obawy, gdy po
zdjęciu wieka ujrzałem w pudełku maleńkie, krzykliwe, żwawe
kaczątko. Wylęgło się w klasie biologicznej mojego syna. Karmiono
je tam przez kilka tygodni, a potem urządzono losowanie, w wyniku
którego kaczka przypadła w udziale mojemu synowi. Tego nam tylko
brakowało! Jednak zarówno Bette, jak i ja wyraziliśmy zgodę na
pozostawienie kaczki w domu.

Niezbyt zadowolony ojciec i jego rozpromieniony syn udali się więc
do sklepu z artykułami drewnianymi, gdzie kupili kilka desek. W
rogu ogrodzonego podwórka Matt zbudował wspaniały kaczy domek,
który pomalował na biało. Potem nad łukowatym wejściem
własnoręcznie wykonał czerwoną farbą napis: "Disco". Dyskotekowa
kaczka! Potem w sklepie żelaznym kupiliśmy rolkę siatki drucianej
i dookoła kaczego domku wznieśliśmy ogrodzenie, aby nowy członek
naszej rodziny nie wywędrował i nie zgubił się.

Disco jest z nami już od kilkunastu lat. Wyrósł z niego bardzo
piękny i duży okaz. Jako że Matt jest żonaty i mieszka gdzie
indziej, z pewnością domyślasz się, kto dogląda ptaka.

W całej tej aferze dotyczącej Disco, uczyniliśmy pewien błąd. Mała
rezydencja kaczki została zbudowana zbyt blisko naszej sypialni.
Ostatnio Disco budzi się przed świtem i kwacze przez cały dzień, z
małymi tylko przerwami. Głośno! W związku z tym, że Disco
wcześniej się tak nie zachowywała, nie licząc przypadku, kiedy to
wystraszyła kota naszych sąsiadów, doszliśmy z Bette do wniosku,
że z pewnością coś jej doskwiera. Nie jest już szczęśliwa. Albo
pokarm, który jej daję, jest wstrętny, albo też zbyt rzadko
zmieniam wodę w jej korytku, a może słoma w jej domku jest
wilgotna i należy ją zmienić albo wyprzątnąć. Kto wie? Próbowałem
wszystkiego, aby Disco odzyskała poczucie bezpieczeństwa i była
znów szczęśliwa. Ona jednak skarży się dalej swoim ochrypłym,
niestrudzonym głosem.

Widzisz, Disco rzeczywiście ma problem. Założę się, że to ten sam
problem, który dręczy również ciebie. Tak, ciebie! Zarówno Disco,
jak i tobie brak poczucia własnej wartości. Kaczka nie ma pojęcia,
że jeśli czuje się nieszczęśliwa z powodu warunków swojego życia,
powinna uczynić coś więcej, niż jedynie rozczulać się nad sobą. Ma
przecież wystarczającą moc, by zmienić te warunki, zamiast tylko
skarżyć się na nie.

Gdyby Disco naprawdę chciała odmienić swoje życie, mogłaby to
uczynić w każdej chwili. To proste. Wystarczyłoby tylko, aby
uniosła swe wspaniałe skrzydła, pomachała nimi w górę, w dół... i
odleciała. Ale biedna Disco nie wie, jaka jest dobra! Nie wie, że
potrafi latać. Tak samo jak ty...





ZASADA PIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym



Zbuduj ten dzień na fundamencie pozytywnych myśli. Nigdy się nie
trap swoimi wadami i brakami, nie obawiaj się, że utrudniają ci
one twój rozwój. Jak najczęściej przypominaj sobie, że zostałeś
stworzony przez Boga i że otrzymałeś moc, dzięki której możesz
urzeczywistnić każde marzenie, jeśli tylko wzniesiesz się
wystarczająco wysoko na skrzydłach swoich myśli. Będziesz mógł
nawet pofrunąć, jeśli tylko uznasz, że potrafisz. Nigdy już nie
rozważaj możliwości porażki. Niech wizja, którą kryjesz w sercu,
znajduje urzeczywistnienie w twym życiu. Uśmiechnij się!





ZASADA SZÓSTA

... która uczyni twe życie lepszym



Niechaj zawsze mówią za ciebie twoje czyny. Nieustannie jednak
strzeż się straszliwych pułapek tkwiących w próżnej dumie i
zarozumialstwie. Mogą one wstrzymać twój rozwój. Gdy następnym
razem ogarnie cię pokusa, aby zacząć się przechwalać, włóż
zaciśniętą pięść do wiadra z wodą, a kiedy ją stamtąd wyciągniesz,
popatrz, co stało się z przestrzenią, którą zajmowała twoja dłoń.
Otrzymasz wtedy właściwą odpowiedź na pytanie, jak bardzo jesteś
ważny.



Nikt z nas nie pada ofiarą oszustwa innych równie często, jak
często oszukuje samego siebie. Straszliwa przesłona próżności i
zarozumialstwa jest niebezpieczną przeszkodą na drodze naszego
dalszego rozwoju, może go zahamować, kiedy skosztujemy już
odrobiny sukcesu. To prawda: włożyliśmy wiele wysiłku,
wykorzystaliśmy wszystkie nasze zdolności, pracowaliśmy ciężko,
aby posunąć się do przodu. Nie zapominaj jednak, jak łatwo wpaść w
potrzask złudnej wiary, która rodzi się po odniesieniu kilku
zwycięstw i tworzy fałszywe wyobrażenie o naszych wyjątkowych i
niespotykanych zaletach. Jeśli taka postawa zdominuje twój sposób
obcowania z ludźmi, zahamowany zostanie również twój rozwój. Nic
bowiem nie może wyrządzić większej szkody niż arogancja i
zarozumialstwo, a konsekwencją jest zwykle kubeł zimnej wody.

Wszyscy jesteśmy istotami stworzonymi przez Boga. Gdybyśmy jednak
zdołali pojąć, jak niewielką szkodę przyniosła by światu nasza
śmierć, mniej myślelibyśmy o swojej wielkości, a więcej o
wspieraniu innych.

Ja sam bezustannie staczam moje własne bitwy z pokusą próżnej
dumy. Gdy człowiek pisze nową książkę co dwa lata, tak jak ja, a
potem jeździ po kraju, aby prowadzić na jej temat dyskusje w
radiu, telewizji oraz na konferencjach prasowych, nie mówiąc już o
dziesiątkach wykładów wygłaszanych każdego roku, łatwo może wpaść
w pułapkę i zacząć wierzyć we wszystkie wspaniałe rzeczy, które
głoszą na jego temat media. Zbyteczne jest chyba mówić przy tym,
jak może popsuć człowieka sława, limuzyny z kierowcami i
przyjęcia, na których rozdaje autografy.

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym Bóg postanowił utrzeć mi nieco
nosa, na co niewątpliwie wtedy zasłużyłem. Siedziałem w pokoju
hotelowym, czekając, aż rozlegnie się stukanie do drzwi, które
miało oznaczać, że pora zejść do sali balowej, gdzie kilka tysięcy
osób przybyłych z całego kraju czekało na mój wykład. Gdy wreszcie
nadszedł posłaniec, starszy mężczyzna, szybko założyłem marynarkę
i podążyłem za nim korytarzem do windy.

W holu było tłoczno i gwarno. Nie uszliśmy daleko, gdy poczułem,
że ktoś silnie klepie mnie po ramieniu. Odwróciłem głowę i
ujrzałem młodego mężczyznę, który patrzył na mnie szeroko
otwartymi oczami. Do kieszeni marynarki miał przypięty znaczek z
nazwą swojej firmy, w ręku trzymał papierową torbę na zakupy.

- Czy to pan jest Og Mandino? - zapytał z zapartym tchem.

Skinąłem głową, po czym ruszyłem do przodu.

- Czy mógłby mi pan poświęcić chwilę? - poprosił kierując się w
stronę stolika stojącego przy oknie, z dala od tłumu.

Spojrzałem na mojego przewodnika, który zmarszczył czoło, po czym
niechętnie skinął głową na znak zgody.

- Dziękuję panu. - Młodzieniec położył torbę z zakupami na
stoliku, po czym odetchnął głęboko i rzekł: - Chcę, żeby pan
wiedział, że moja żona jest pana gorącą wielbicielką. Przysięgam,
że przeczytała wszystko, co pan kiedykolwiek napisał. Pracuje jako
nauczycielka w naszym rodzinnym miasteczku i dlatego nie mogła mi
tu dzisiaj towarzyszyć. Niezmiernie ubolewa z tego powodu. Tak
bardzo chciała pana posłuchać.

- Przykro mi.

- Cóż, pomyślałem, że zrobię dla Luizy coś niezwykłego, i
odwiedziłem chyba wszystkie księgarnie w promieniu pięćdziesięciu
mil od naszego miasteczka. Udało mi się znaleźć pięć pańskich
książek w twardej oprawie. Proszę, bardzo proszę... czy mógłby pan
mi uczynić ten zaszczyt i napisać w nich dedykacje dla mojej żony?
Chciałbym je podarować Luizie w dniu jej urodzin, w najbliższy
czwartek.

- Zrobię to z wielką radością - powiedziałem wyciągając pióro z
wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym na każdej z pięciu książek
napisałem: Dla Luizy, z najserdeczniejszymi życzeniami
urodzinowymi, Og Mandino.

Gdy skończyłem, młodzieniec ostrożnie wsunął książki do torby,
uścisnął mnie nerwowo, jakby się spieszył, podziękował, po czym
się odwrócił... a ja nie powinienem był chyba mówić nic więcej.
Jestem jednak szczęśliwy, że się wtedy odezwałem.

Młodzieniec był już kilka kroków ode mnie, gdy krzyknąłem do
niego:

- Ależ Luiza będzie zaskoczona, prawda?

Odwrócił się i z szerokim uśmiechem zakłopotania odparł głośno:

- Pewnie, proszę pana. Ona myśli, że dostanie nową Toyotę Corollę.





ZASADA SZÓSTA

... która uczyni twe życie lepszym



Niechaj zawsze mówią za ciebie twoje czyny. Nieustannie jednak
strzeż się straszliwych pułapek tkwiących w próżnej dumie i
zarozumialstwie. Mogą one wstrzymać twój rozwój. Gdy następnym
razem ogarnie cię pokusa, aby zacząć się przechwalać, włóż
zaciśniętą pięść do wiadra z wodą, a kiedy ją stamtąd wyciągniesz,
popatrz, co stało się z przestrzenią, którą zajmowała twoja dłoń.
Otrzymasz wtedy właściwą odpowiedź na pytanie jak bardzo jesteś
ważny.





ZASADA SIÓDMA

... która uczyni twe życie lepszym



Każdy dzień jest szczególnym darem od Boga i chociaż życie może
cię czasem potraktować szorstko, nie wolno ci dopuścić do tego, by
chwilowy ból, przejściowe trudności czy przeciwności losu zatruły
twój optymizm i zniweczyły twe plany. Nigdy nie uda ci się
zwyciężyć, jeśli nie zrzucisz z siebie obrzydliwej płachty żalu i
płaczliwej skargi. Ponury jęk zwątpienia odstraszy wszelkie szanse
na sukces. Nigdy więcej. To sposób na lepsze życie. Życie nie jest
sielanką i ... pewnie nigdy nią nie będzie. Może się czasem
zdarzyć, że to ty wykonasz większą pracę, a ktoś inny otrzyma za
to nagrodę. Być może dajesz z siebie dwa razy więcej niż twój
sąsiad i dobrze wiesz, że jesteś od niego dwa razy zdolniejszy...
A mimo to zarabiasz o połowę mniej niż on.

Często się zdarza, że życie rzuca ci na stół złą kartę. Jak wtedy
zagrywasz? Czy pozostajesz przy stole, odrzucając myśl o poddaniu
się, nawet jeśli nie masz pewności, że wygrasz... czy też jęczysz
i użalasz się nad sobą, ponieważ jesteś przekonany, że twoje
kłopoty i problemy przerastają tragedie wszystkich innych ludzi?
Biedactwo!

Przed prawie dwudziestu laty otrzymałem małą żółtą kartkę z
wydrukowanym na zielono wierszem. Nadawcą był Wilton Hall, wydawca
czasopisma "Quote Magazine" z miasta Anderson w Południowej
Karolinie. Od tamtej pory ów wiersz zajmuje szczególne miejsce w
moim życiu. Nie tylko czytuję go w trakcie moich wykładów, ale
również często do niego zaglądam dla poprawy samopoczucia. Ilekroć
sprawy nie układają się tak, jak zaplanowałem, gdy dzień zapowiada
się ponuro lub też gdy zaczynam złościć się na innych i trochę
rozczulać się nad sobą, wyciągam ten wiersz, czytam go, po czym
idę dalej przez życie, przepełniony wdzięcznością. Zatrzymuję się
tylko na chwilę, by spojrzeć w niebo i powiedzieć jedno słowo:
"Dziękuję...".

Tak, pochyl się, abym mógł ci wręczyć oryginał wiersza. Papier ma
pozawijane rogi, ponieważ często miałem go w rękach. To prawdziwy
skarb. Założę się, że odtąd i ty będziesz często go czytał i
dzielił się jego treścią z przyjaciółmi.



Panie, wybacz mi, kiedy się skarżę!



Dzisiaj w autobusie zobaczyłem śliczną dziewczynę o złocistych
włosach i poczułem zazdrość... Sprawiała wrażenie takiej
radosnej... Zrobiło mi się żal, że moja twarz nie jest tak samo
rozpromieniona. Nagle, gdy wstała i ruszyła ku drzwiom,
zauważyłem, że jest kaleką. Miała tylko jedną nogę, poruszała się
o kulach. Ale kiedy przechodziła obok mnie... uśmiechnęła się!

O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam obie nogi. Świat
należy do mnie!

Zatrzymałem się, aby kupić cukierki. Chłopak, który je sprzedawał,
był taki uroczy. Zacząłem z nim rozmawiać. Wydawał się taki
zadowolony z życia. Nie spieszyłem się zbytnio, mogłem sobie
pozwolić na spóźnienie. Kiedy odchodziłem, powiedział do mnie:
"Dziękuję panu. Jest pan ogromnie miły. Przyjemnie jest
porozmawiać z kimś takim jak pan. Wie pan - dodał - jestem
niewidomy". O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam dwoje
zdrowych oczu. Świat należy do mnie.

Później, kiedy szedłem ulicą, zobaczyłem chłopca z oczami
przepełnionymi smutkiem. Stał i patrzył na inne dzieci, które się
bawiły. Nie wiedział, jak ma się zachować. Zatrzymałem się przy
nim i spytałem: "Dlaczego do nich nie dołączysz, chłopcze?". Bez
słowa dalej patrzył przed siebie i wtedy zrozumiałem, że jest
głuchy. O, Boże, wybacz mi, kiedy się skarżę. Ja mam dwoje
zdrowych uszu. Świat należy do mnie

Mam nogi, które zaniosą mnie, dokąd zechcę; mam oczy, dzięki
którym mogę oglądać blask zachodzącego słońca mam uszy, dzięki
którym usłyszę odpowiedzi na moje pytania. O, Boże, wybacz mi,
kiedy się skarżę. Doprawdy, zostałem obdarzony wieloma
błogosławieństwami. Świat należy do mnie.

Autor nieznany





ZASADA SIÓDMA

... która uczyni twe życie lepszym



Każdy dzień jest szczególnym darem od Boga i chociaż życie może
cię czasem potraktować szorstko, nie wolno ci dopuścić do tego, by
chwilowy ból, przejściowe trudności czy przeciwności losu zatruły
twój optymizm i zniweczyły twe plany. Nigdy nie uda ci się
zwyciężyć, jeśli nie zrzucisz z siebie obrzydliwej płachty żalu i
płaczliwej skargi. Ponury jęk zwątpienia odstraszy wszelkie szanse
na sukces. Nigdy więcej. To sposób na lepsze życie.





ZASADA ÓSMA



... która uczyni twe życie lepszym



Nigdy więcej nie zaśmiecaj swoich dni i nocy mnóstwem błahych
spraw, bo gdy nadejdzie pora na podjęcie wielkiego wyzwania,
zabraknie ci czasu. To, że po prostu przeżyłeś kolejny dzień, nie
daje powodów do świętowania. Znalazłeś się tutaj nie po to, aby
trwonić cenne godziny możesz osiągnąć bardzo wiele, jeśli dokonasz
niewielkiej zmiany w rozkładzie swoich zajęć. Dosyć już
bezsensownej krzątaniny. Dosyć ukrywania się przed sukcesem. Wyjdź
ponad czas i przestrzeń, w których tkwisz, i zacznij się rozwijać.
Teraz. Teraz! Nie odkładaj do jutra.



Pewnie znasz ten typ ludzi. Być może jesteś jednym z nich. Jeśli
tak, to cieszę się, że do mnie przyszedłeś. Taki człowiek zawsze
jest zajęty, zawsze ma więcej planów, umówionych spotkań i spraw
do załatwienia niż czasu i energii, aby temu wszystkiemu sprostać.
Wciąż żyje w szalonym pędzie, wciąż próbuje wszystkiemu podołać.

Ludzie tego typu podejmują nieświadome, ale bardzo skuteczne
działania, aby uniknąć sukcesu. Są wiecznie tak zabiegani, tak
uwikłani w sprawy dnia codziennego, że gdy stają wobec wielkiej
szansy, wobec możliwości odmiany swego życia i osiągnięcia
pomyślności, odpowiadają po prostu, że jest im przykro, ale są w
tej chwili zbyt zajęci, aby wziąć na siebie jakiekolwiek nowe
zobowiązania.

Brzmi to znajomo? Mam nadzieję, że nie uwikłałeś się w ciężką,
bezproduktywną pracę, która sprawia, że jesteś niesłychanie
zajęty, lecz tkwisz tylko w swoim codziennym kieracie, nic poza
tym. Jedyną pociechą może być dla ciebie świadomość, że podobnych
do ciebie ludzi jest bardzo wielu. Widzisz, do odniesienia sukcesu
potrzeba tyle samo energii, co do poniesienia porażki. Z tego
powodu tak wielu aktywnych, zapracowanych ludzi nie może pojąć,
dlaczego w ich życiu nie dzieje się nic szczególnego.

Jeśli i ty należysz do tej kategorii ludzi, być może dzieje się
tak, ponieważ przed laty ktoś wcisnął twój "wyłącznik stop". Tak,
"wyłącznik stop"! już dawno zamierzałem napisać na ten temat
książkę, ale teraz dopiero po raz pierwszy omawiam ten problem.

Kiedyś kupiłem bardzo drogie auto ze składanym dachem. Sprzedawca
przekonywał mnie, że nie powinienem zostawiać tego cennego pojazdu
na ulicy czy nie strzeżonych parkingach, zanim nie zamontuję w nim
systemu alarmowego, który w wypadku próby kradzieży tego skarbu,
powodowałby włączenie się głośnej syreny. Oczywiście, przyznałem
mu rację.

Któregoś ranka, gdy byłem już spóźniony na umówione spotkanie,
popędziłem do garażu, włożyłem kluczyk do stacyjki, przekręciłem
go... na próżno. Nie usłyszałem nawet najmniejszego szumu. Zupełna
cisza. Czyżby akumulator się wyczerpał? Bardzo wątpliwie.
Włączyłem radio. Zabrzmiała głośna muzyka. Wsunąłem do magnetofonu
kasetę. Ella Fitzgerald i jej Mackey Majcher. Wspaniała jakość
dźwięku. Uruchomiłem system czyszczenia przedniej szyby. Z
ukrytych otworków tryskały dwa strumienie wody, a doskonale
zsynchronizowane ze sobą wycieraczki zaczęły się rytmicznie
poruszać. Zdenerwowany i zły pognałem ponownie do domu, aby
zadzwonić do miłego sprzedawcy z salonu samochodowego.

- Zamontowaliśmy w tej zabaweczce alarm przeciwwłamaniowy, prawda,
Og?

- Zapłaciłem za niego trzysta dolarów!

- Przypuszczam więc, że przypadkowo wcisnąłeś "wyłącznik stop".

- "Wyłącznik stop"?

- Tak. Stanowi on element bardziej wyrafinowanych systemów
alarmowych. Czy przy jego montowaniu nikt ci nie wyjaśnił, na
jakiej zasadzie działa?

Czułem, że moje zdenerwowanie rośnie.

- Z pewnością bym pamiętał, gdyby ktoś rozmawiał ze mną na temat
"wyłącznika stop" w moim samochodzie. Cóż to takiego? I gdzie się
to znajduje?

- Stanowi on część alarmu antywłamaniowego. Po wyjściu z samochodu
i zamknięciu drzwi na kluczyk przekręcasz jeszcze jeden kluczyk w
tym małym otworku, który został zainstalowany w błotniku. Jasne? W
ten sposób włączasz system alarmowy. Jeśli ktoś spróbuje otworzyć
zamek w drzwiach albo wybić szybę, zabrzmi alarm.

- Rozumiem.

- Widzisz, "wyłącznik stop" stanowi dodatkowe zabezpieczenie.
Wewnątrz samochodu, zazwyczaj gdzieś pod tablicą rozdzielczą albo
pod wykładziną podłogową instaluje się jeszcze jeden przycisk.
Jeśli go wciśniesz, zanim wysiądziesz z wozu, a potem zamkniesz
drzwi na klucz i włączysz system alarmowy, będziesz w pełni
zabezpieczony przed kradzieżą samochodu. Nawet jeśli ktoś włamałby
się do środka i byłby na tyle głupi, aby uruchomić silnik przy
wyjącej syrenie, niewiele zdziała, ponieważ "wyłącznik stop"
odcina dopływ prądu z akumulatora do urządzenia zapłonowego.
Samochód nie ma prawa ruszyć.

Wróciłem do garażu, ale nie mogłem zlokalizować "wyłącznika stop".
Po godzinie pojawił się u mnie przedstawiciel salonu
samochodowego. Oczywiście, niemal natychmiast znalazł wyłącznik.
Znajdował się on pod wykładziną podłogową, w przedniej części
wozu, po stronie kierowcy. Rzeczywiście, wyłącznik był wciśnięty.
Prawdopodobnie przypadkowo potrąciłem go nogą. Przestałem się
złościć, jako że to zdarzenie podsunęło mi pewną myśl. Dostrzegłem
analogie miedzy zasadą działania "wyłącznika stop" a życiem wielu
ludzi. Doświadczenie to okazało się niezwykle cenne, zwłaszcza
wtedy, gdy starałem się kogoś przekonać, że marnuje zbyt wiele
czasu na krzątaninę, która prowadzi donikąd.

Widzisz, moje auto zareagowało prawidłowo, gdy po raz pierwszy
przekręciłem kluczyk w stacyjce. Zapaliły się światła, zagrało
radio, wycieraczki zaczęły się rytmicznie poruszać. Zapracowany,
bardzo zapracowany samochód. Tak jak wielu znanych mi ludzi. Jest
tylko jeden problem. Pomimo wszystkich tych czynności maszyna nie
mogła się posunąć do przodu nawet o jeden cal, ponieważ wcisnąłem
"wyłącznik stop".

Każdy z nas ma swój "wyłącznik stop". Być może kiedy byliśmy
młodzi, nasz ojciec, matka lub inna dorosła osoba, którą
darzyliśmy szacunkiem, czy też w latach późniejszych nasz
współmałżonek powiedział nam w przypływie złości, że nigdy nie
zdołamy niczego osiągnąć w życiu. Pstryk! Zadziałało! Nieświadomie
i bezmyślnie wciśnięto nasz "wyłącznik stop". Od tylu lat
pracujemy ciężko, aby spełniło się to proroctwo, nie zdając sobie
sprawy, czym umotywowane jest nasze postępowanie. Jesteśmy
zapracowani, lecz podobnie jak mój samochód stoimy w miejscu. I
nie rozumiemy, dlaczego tak się dzieje. Jakie to smutne.

Teraz, gdy już wiesz, że masz "wyłącznik stop", musisz go po
prostu wyłączyć. Dosyć już krzątaniny. Przestań się kryć za
nawałem błahych codziennych zajęć. Istnieje sposób na lepsze
życie.





ZASADA ÓSMA

... która uczyni twe życie lepszym



Nigdy więcej nie zaśmiecaj swoich dni i nocy mnóstwem błahych
spraw, bo gdy nadejdzie pora na podjęcie wielkiego wyzwania,
zabraknie ci czasu. To, że po prostu przeżyłeś kolejny dzień, nie
daje powodów do świętowania. Znalazłeś się tutaj nie po to, aby
trwonić cenne godziny możesz osiągnąć bardzo wiele, jeśli dokonasz
niewielkiej zmiany w rozkładzie swoich zajęć. Dosyć już
bezsensownej krzątaniny. Dosyć ukrywania się przed sukcesem. Wyjdź
ponad czas i przestrzeń, w których tkwisz, i zacznij się rozwijać.
Teraz. Teraz! Nie odkładaj do jutra.





ZASADA DZIEWIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym



Przeżyj ten dzień, jakby to miał być ostatni dzień twojego życia.
Pamiętaj, że "jutro" można znaleźć jedynie w kalendarzu głupców.
Zapomnij o wczorajszych porażkach, nie myśl też o problemach
czekających cię jutro. Oto bowiem nadszedł dzień Sądu
Ostatecznego. Ten dzień jest wszystkim, co masz. Uczyń z niego
najlepszy dzień roku. Najsmutniejsze słowa, jakie mógłbyś
kiedykolwiek wypowiedzieć, brzmią: "Gdybym miał jeszcze raz
przeżyć życie...". Przejmij pałeczkę sztafety, szybko. Pobiegnij z
nią! Dzisiejszy dzień należy do ciebie.



Większość ludzi, którzy doznają porażek, zawsze postępuje tak,
jakby mieli oni do przeżycia tysiąc lat. Dlaczego? Po prostu nie
wierzą oni, że zdołają sprostać wyzwaniom dnia dzisiejszego. Na
sto różnych sposobów unikają przy tym sprawdzenia swych
możliwości: niektórzy z nich piją za dużo lub oddają się hucznej
zabawie, wielu sypia o dwie lub trzy godziny więcej niż to
konieczne, inni znów całymi godzinami ślęczą nad krzyżówkami lub
układankami albo też przesiadują przed telewizorem.

Ciągle zapewniają samych siebie: "Nie martw się, wszystko będzie,
jak należy... jutro. Jutro? Szwendam się po tej starej planecie od
wielu lat i widziałem w tym czasie mnóstwo kalendarzy. W żadnym
jednak nie znalazłem "jutra".

Nie traktuj czasu tak, jakbyś miał niewyczerpane zasoby tego
bogactwa. Nie zawierałeś z życiem żadnego kontraktu. Jeśli
"wczoraj jest już tylko unieważnionym czekiem, to "jutro" stanowi
jedynie weksel. Całą gotówkę, którą posiadasz, jest "dzisiaj".
Jeśli nie wydasz jej w sposób mądry, będziesz mógł za to winić
wyłącznie siebie. Ojciec Czas nie daje biletów powrotnych.

Dopóki nie nauczymy się traktować każdego dnia tak, jakby stanowił
on całe nasze życie, nie będziemy mogli nazywać się ludźmi
mądrymi. Miliony szczęśliwców, którzy ocaleli dzięki
stowarzyszeniom Anonimowych Alkoholików, doskonale wiedzą, jaka
moc kryje się w słowach: "jeden dzień za każdym razem. Robert
Louis Stevenson napisał kiedyś: "Każdy może nieść swój ciężar,
choćby największy, aż do zapadnięcia nocy. Każdy może wykonywać
swą pracę, choćby najcięższą, przez jeden dzień. Każdy może
prowadzić życie błogie, cierpliwe, pełne miłości i czyste tylko do
zachodu słońca. Oto cała prawda o życiu".

Bez względu na to, jak bardzo może się to wydać trudne, zdołasz
podjąć wyzwanie dnia dzisiejszego, stawiając czoło kolejno każdemu
zadaniu i w ten sposób przybliżając się do osiągnięcia swoich
celów. Dzień dzisiejszy, ten cenny skarb, wszystko, co masz,
umknie ci, jeśli będziesz spędzał długie, żałosne godziny na
rozpamiętywaniu błędów popełnionych w przeszłości czy też z obawą
oczekiwał straszliwych rzeczy, które mogą się zdarzyć jutro.

Dzisiaj jest twój dzień. To jedyny dzień, który masz dzień, w
którym możesz udowodnić światu, że wniesiesz do dorobku ludzkości
liczący się wkład. Może nigdy nie zdołasz pojąć, jaką rolę
odgrywasz w świecie, niemniej jesteś tu po to, aby ją odegrać w
sposób właściwy. Teraz nadszedł twój czas. Bez względu na to, jak
gęste wydaje ci się kłębowisko otaczających cię godzin, pamiętaj,
że biegną one szeregiem, jedna po drugiej. Możesz właściwie
wykorzystać wszystkie chwile twojego życia, nawet te najcięższe,
jeśli będą przychodzić do ciebie pojedynczo.

Kiedy zakończysz kolejny dzień, zapomnij o wszystkim, co się w nim
wydarzyło. Nie wlecz za sobą do następnego dnia ciężaru minionych
chwil. Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy, i jeśli w twe
działania wkradły się jakieś błędy czy niedociągnięcia, zapomnij o
nich. Przeżyj ten dzień - i każdy następny - tak, jakby wszystko
miało mieć swój kres o zachodzie słońca. A kiedy twoja głowa
spocznie na poduszce, odpoczywaj ze świadomością, że zrobiłeś to,
co było w twojej mocy.





ZASADA DZIEWIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym



Przeżyj ten dzień, jakby to miał być ostatni dzień twojego życia.
Pamiętaj, że "jutro" można znaleźć jedynie w kalendarzu głupców.
Zapomnij o wczorajszych porażkach, nie myśl też o problemach
czekających cię jutro. Oto bowiem nadszedł dzień Sądu
Ostatecznego. Ten dzień jest wszystkim, co masz. Uczyń, z niego
najlepszy dzień roku. Najsmutniejsze słowa, jakie mógłbyś
kiedykolwiek wypowiedzieć, brzmią: "Gdybym miał jeszcze raz
przeżyć życie...". Przejmij pałeczkę sztafety, szybko. Pobiegnij z
nią! Dzisiejszy dzień należy do ciebie.





ZASADA DZIESIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym



Począwszy od dzisiaj, traktuj wszystkich spotkanych ludzi,
przyjaciół i wrogów, bliskich i nieznajomych, tak jakby o północy
mieli oni już nie żyć. Każdemu z nich, nawet przy najbardziej
przelotnym kontakcie, okaż tyle troski, dobroci, zrozumienia i
miłości, ile możesz z siebie wykrzesać. I nie oczekuj za to żadnej
nagrody. I twoje życie nigdy już nie będzie takie samo.



Jak w każdej innej grze, tak i w życiu wszystkie zasady są ze sobą
powiązane. Stosowanie się do jednej z nich poprowadzi cię ku
kolejnym. Teraz zaczynasz grę zwaną życiem w sposób najwłaściwszy,
tak jak to naprawdę powinno się robić.

Przeżyć każdy kolejny dzień tak, jakby miał to być jedyny dzień,
który ci pozostał - oto w istocie jedna z głównych zasad
szczęśliwego, udanego życia. Towarzyszy jej jednakże inna zasada.
równie ważna i efektywna, która znana jest, w odróżnieniu od
tamtej, nielicznym.

Gdy już decydujesz się przeżyć kolejny dzień tak, jakby miał on
być ostatnim dniem twojego życia, traktuj przy tym każdego
napotkanego człowieka-krewnego, sąsiada, kolegę z pracy,
nieznajomego, klienta, nawet wroga, jeśli takiego masz - tak
jakbyś był w posiadaniu największego o nim sekretu: oto ostatni
dzień, w którym ten człowiek stąpa po ziemi, o północy nie będzie
już żył!

A teraz pomyśl, jak potraktowałbyś spotkanego dziś człowieka,
gdybyś wiedział, że z końcem tego dnia odejdzie na zawsze? Znasz
odpowiedź. Obdarzyłbyś go większym szacunkiem, troską, łagodnością
i miłością niż kiedykolwiek dotychczas. A czy domyślasz się, jak
ten człowiek zareagował by na twoją dobroć? Oczywiście.
Doświadczyłbyś z jego strony więcej szacunku, troski, łagodności i
miłości, niż doświadczyłeś dotąd ze strony kogokolwiek. Czy wiesz
teraz, jak będzie wyglądała twoja przyszłość, jeśli będziesz stale
tak postępował, dzień po dniu, wypełniając życie jedynie tą
bezinteresowną miłością? Uśmiechasz się. Znasz już odpowiedź.

Przed laty pisarze wysyłani w trasy promocyjne, przewidujące także
audycje radiowe i telewizyjne oraz konferencje prasowe, zdani byli
praktycznie na siebie, jeśli porówna się ich sytuację z pisarzami
doby dzisiejszej dosłownie "prowadzonymi za rękę" od miasta do
miasta i od konferencji do konferencji przez lokalnego
przedstawiciela wydawcy. W tych "dawnych czasach" nasi wydawcy
jedynie przesyłali nam pocztą bilety na samolot, potwierdzenie
rezerwacji miejsc hotelowych oraz plan naszych prezentacji w
każdym mieście. Za wszystkie sprawy związane z dotarciem na
lotnisko, odnalezieniem hotelu oraz przejazd taksówkami z
konferencji na konferencję odpowiedzialny był autor. I jeśli w
jednym dniu wypadało siedem spotkań, co nie było rzadkością, a
wywiady miały się odbywać o różnych porach i w różnych miejscach,
na przykład na terenie całego Los Angeles, stawianie się wszędzie
na czas wymagało wiele wytrwałości oraz bystrości i stanowiło nie
lada wyzwanie.

Ten pamiętny dzień zdarzył się przed kilku laty. Sprzed hotelu
zabrał mnie młody czarnoskóry taksówkarz. Kazałem się zawieźć do
znajdującej się na przedmieściu stacji telewizyjnej WSM-TV. Miałem
tam wystąpić w programie The Noon Show. Jako że jazda trwała dość
długo, zaczęliśmy rozmowę. Kierowca, pamiętam jego nazwisko,
Raymond Bright, sprawiał wrażenie zaszokowanego faktem, że jego
klient ma wystąpić w telewizji.

Starannie opracowany plan mojej trasy promocyjnej uwzględniał tego
dnia występ w programie nadawanym na żywo. Miała w nim nawet
występować jakaś orkiestra i kilku piosenkarzy. Gdy podjechaliśmy
pod piękny budynek, taksówkarz powiedział:

- Do licha, to najlepsza stacja telewizyjna w całym Nashville!

Prawdopodobnie zasada dotycząca traktowania ludzi z miłością i
troską, tak jakby o północy mieli oni nie żyć, wciąż chodziła mi
po głowie, jako że poprzedniego dnia mówiłem o niej w kilku
audycjach, ponieważ płacąc Royowi za kurs, powiedziałem:

- Czy był pan kiedyś w studiu telewizyjnym w czasie programu
prowadzonego na żywo?

- Nie, proszę pana.

- No, to... jeśli ma pan około godziny wolnego czasu i zgodzi się
pan, abym zapłacił za parkowanie, może pójść pan tam ze mną i
popatrzeć, jak będę się wygłupiał.

- Mówi pan serio? - zapytał, otworzywszy szeroko oczy ze
zdziwienia.

- Jasne. Potem może mnie pan odwieźć do centrum miasta. W
księgarni Cokesbury mam o wpół do drugiej podpisywać książki.

Raymond wskoczył do wozu, wyłączył licznik, co miało znaczyć, że
nie zamierza brać ode mnie pieniędzy za postój, po czym ruszył za
mną. W budynku telewizji przedstawiłem mojego nowego przyjaciela
zaskoczonemu Teddyemu Bartowi, który miał prowadzić program, oraz
reżyserowi, Elaine Ganick. Gospodarze zaprowadzili nas do jasno
oświetlonego studia, w którym członkowie orkiestry stroili
instrumenty. Rayowi wskazano jedno z miejsc przeznaczonych dla
najważniejszych gości, w pierwszym rzędzie. Gdy omawiałem z Teddym
i Elaine zasadnicze wątki mającej się odbyć dyskusji, Ray
przyglądał się ze zdumieniem orkiestrze, która przeprowadzała
ostatnią próbę wśród poruszających się dookoła kamer telewizyjnych
i mikrofonów.

Po skończonym programie pognaliśmy do księgarni, mieszczącej się w
centrum. Gdy i ten punkt dnia mieliśmy za sobą, powiedziałem
Rayowi, że konam z głodu. Zabrał mnie więc na obiad do pewnego
miejsca, które znajdowało się w "jego części miasta", jak to
określił. Chociaż byłem tam jedynym człowiekiem o białej skórze,
zjadłem najsmaczniejsze w życiu hamburgery. Gdy przyszło zapłacić
za rachunek, sięgnąłem po portfel, jednakże silna dłoń Raya
powstrzymała mnie. Zapłacił i nie chciał słyszeć słów sprzeciwu.
Nie było dyskusji. Zawiózł mnie jeszcze do dwóch rozgłośni
radiowych, za każdym razem czekając na mnie, po czym wróciliśmy do
hotelu. Wymeldowałem się, zabrałem swoje rzeczy i już jechaliśmy
na lotnisko.

Podczas drogi, siedząc na tylnym siedzeniu, czułem, że zapadam w
drzemkę. Cały czas brzmiał mi w uszach głęboki głos Raya:

- Panie Og (Ray zwracał się do mnie tak jak prowadzący audycje
radiowe, w których brałem wcześniej udział)... Panie Og, ten dzień
będę pamiętał do końca życia...

- Dlaczego, Ray?

- Ponieważ dzisiaj po raz pierwszy w życiu czuję, że coś znaczę.

Przez całą drogę na lotnisko co chwila widziałem w lusterku
wstecznym duże, brązowe oczy, patrzące na mnie uważnie, oraz
słyszałem, jak wciąż powtarzał:

- Dzięki panu poczułem, że coś znaczę.

Gdy dotarliśmy na lotnisko, Ray wyszedł szybko z wozu i zaniósł
mój bagaż do punktu odprawy pasażerów. Zapłaciłem mu za kurs, a on
podszedł blisko i uścisnął mnie mocno, ku zdziwieniu patrzących na
nas ludzi. Po jego policzkach spływały łzy.

- Kocham pana, Og - powiedział z trudem.

- I ja ciebie kocham, Ray - odparłem łamiącym się głosem.

O północy on już nie będzie żył. Niechaj taka myśl towarzyszy ci
zawsze, gdy będziesz kogoś spotykał. To wcale nie jest trudne. A
zapłata, którą otrzymasz, może na zawsze odmienić twoje życie.
Spróbuj!





ZASADA DZIESIĄTA

... która uczyni twe życie lepszym



Począwszy od dzisiaj, traktuj wszystkich spotkanych ludzi,
przyjaciół i wrogów, bliskich i nieznajomych, tak jakby o północy
mieli oni już nie żyć. Każdemu z nich, nawet przy najbardziej
przelotnym kontakcie, okaż tyle troski, dobroci, zrozumienia i
miłości, ile możesz z siebie wykrzesać. I nie oczekuj za to żadnej
nagrody. Twoje życie nigdy już nie będzie takie samo.





ZASADA JEDENASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Śmiej się z siebie i śmiej się z życia. Niechaj jednak nie będzie
to śmiech drwiny czy politowania, lecz cudowny lek, który złagodzi
twój ból, oddali przygnębienie oraz pomoże ci spojrzeć z dystansem
na porażkę, która w danej chwili wydaje się straszna. Gdy
znajdziesz się w trudnej sytuacji, odpędź za pomocą śmiechu
napięcie, lęk i zatroskanie. Dzięki temu uczynisz swój umysł
wolnym, a nie zmącona niczym myśl na pewno pozwoli ci odnaleźć
rozwiązanie. Nigdy nie traktuj siebie zbyt poważnie.



Jak straszliwie puste i zimne są dni, w których nie rozbrzmiewa
twój śmiech. On bowiem, niczym promienie słońca, ogrzeje każdy
dom, każdą rodzinę. Nie pozwól więc, by minął choć jeden dzień, w
którym radosna strona twej natury nie znalazłaby wyrazu, nawet
wówczas, gdy zmagasz się z ogarniającym cię chaosem. Kiedy się
śmiejesz, dodajesz swemu życiu wartości.

Człowiek jest jedynym stworzeniem, które zostało obdarzone
umiejętnością śmiania się. Jest też, być może, jedynym
stworzeniem, które zasługuje na to, aby się z niego śmiać.

Najwspanialej brzmi śmiech człowieka, który ma wystarczająco duże
poczucie własnej wartości, aby móc się śmiać z samego siebie,
wykazując przy tym rzadko spotykaną umiejętność obiektywnego
spojrzenia na swoją osobę. Jeśli i ty zdobędziesz tę umiejętność,
każde twoje zmartwienie stanie się mniejsze.

Tak, istnieją reguły, dzięki którym można zwyciężać w tej trudnej
grze zwanej życiem. Nigdy jednak nie wolno zapominać, że życie
jest tylko grą, której nie powinno się traktować zbyt poważnie.
Jeśli nie udaje się nam wycisnąć z tego dnia choć odrobiny
radości, to co tak naprawdę zawiera w sobie ten dzień? Wciąż na
nowo uczę się tej zasady: śmiać się z siebie i nie traktować
samego siebie zbyt poważnie. Ilekroć zaczynam się zachowywać tak,
jakbym pozjadał wszystkie rozumy, gdy staję się zbyt pompatyczny
albo też kiedy próbuje odgrywać rolę "wielkiego pisarza", Bóg
zawsze zsyła zdarzenie, które przywołuje mnie do porządku... aż do
następnego razu.

Pewnego razu w Atlancie, gdzie przez kilka dni brałem udział w
audycjach radiowych i telewizyjnych, jechałem czarną limuzyną do
wielkiego centrum handlowego, oddalonego o prawie dwie godziny
jazdy od śródmieścia. Zgodnie z programem mojej trasy promocyjnej
miałem po drodze odwiedzić małą chrześcijańską rozgłośnię radiową,
aby wziąć udział w trzydziestominutowej audycji, prowadzonej na
żywo przez pewnego dżentelmena, zwanego "Czcigodnym Johnem".

Gdy w końcu zatrzymaliśmy się przed małym białym domem, z którego
murów odpadała farba, mój kierowca odwrócił się ku mnie i rzekł na
wpół przepraszająco:

- Jesteśmy na miejscu, proszę pana. To jest ta rozgłośnia radiowa.

Zanim wszedłem na ostatni stopień schodów wiodących do wejścia,
frontowe drzwi otworzyły się gwałtownie. Przede mną stał Czcigodny
John. Wiedziałem, że to właśnie on, ponieważ nad znajdującą się na
wysokości piersi kieszonką jego białego kombinezonu zauważyłem
starannie wyhaftowany czerwoną włóczką napis: "Czcigodny John".

- Witamy pana w naszej skromnej rozgłośni! - wykrzyknął, po czym
uścisnął mnie mocno. - jaki to zaszczyt!

Przeszliśmy przez pomieszczenie, w którym prawdopodobnie znajdował
się niegdyś salon, a teraz zagracało je mnóstwo sprzętu
elektronicznego oraz stosy płyt i taśm. Gdy "czcigodny" prowadził
mnie do swojego studia w tylnej części domu, słyszałem psalmy
odtwarzane z taśmy.

- Za kilka minut wchodzimy - powiedział mój gospodarz - Niech pan
sobie tam wygodnie usiądzie. - Czcigodny john skinął głową w
stronę nie pomalowanego stołu, na którym sterczał mikrofon,
przytwierdzony niedbale kilkoma gwoździami.

Usiadłem na chropowatej ławce, zastanawiając się przy tym, czy moi
wydawcy pracujący w luksusowych pomieszczeniach biurowych przy
Fifth Avenue mają jakiekolwiek wyobrażenie o tym, w co pakują
swoich autorów. Potem, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Czcigodny
John usiadł na ławce obok mnie. W okamgnieniu pojąłem, że mikrofon
znajdujący się na stole jest jedynym mikrofonem i obaj będziemy z
niego korzystać. Jakaż odmiana po dniach spędzonych w eleganckich
rozgłośniach radiowych Atlanty, wśród lśniącego metalu i szkła.
Pocieszyłem się jednak, że przez trzydzieści minut mogę znieść
wszystko.

Trasa, którą wtedy odbywałem, poświęcona była promocji mojej
książki The Christ Commission. W przeciwieństwie do wielu
dziennikarzy, którzy poprzednio prowadzili ze mną rozmowy,
Czcigodny John nie tylko przeczytał tę książkę, ale również
przygotował długą listę inteligentnych pytań. Miał je wypisane na
kartce i w czasie audycji stale tam zaglądał.

Rozmowa ta bardzo mnie wciągnęła. Nagle, mniej więcej w połowie
audycji, w sąsiednim pokoju głośno zadzwonił telefon. Oczywiście
pomieszczenie, w którym znajdowało się to "studio", nie było
dźwiękoszczelne, w odróżnieniu od większości tego typu miejsc, tak
więc ten brutalny dźwięk, który rozległ się w środku mej
wypowiedzi, zupełnie wytrącił mnie z równowagi i omal nie
straciłem wątku, starając się opanować.

Ten przeklęty telefon wciąż dzwonił i dzwonił. W końcu Czcigodny
John, rozgniewany, zajrzał do swej listy, zadał mi jakieś pytanie,
po czym nie zważając na malujące się w moich oczach przerażenie,
odwrócił się, przerzucił nogę ponad ławką, wstał i zniknął w
sąsiednim pokoju. Mogłem się domyśleć, że poszedł odebrać telefon.
Teraz moim rozmówcą była pusta ława... i mikrofon. Mówiłem wolno,
bardzo wolno... przeciągając słowa. Nie mogłem sobie wyobrazić, co
się stanie, gdy wyczerpię temat, a mój przyjaciel nie zdąży
wrócić.

W końcu nie miałem o czym mówić. Czcigodny John wciąż jednak był
nieobecny. I właśnie wtedy, chyba jedyny raz w życiu, zachowałem
się bardzo inteligentnie. Sięgnąłem po kartkę z listą Czcigodnego
Johna, przesunąłem po niej palcem i odnalazłszy pytanie, które
miało stanowić kolejny przyczynek do dyskusji, rzekłem:

- Czcigodny Johnie, z pewnością jesteś ciekawy, skąd wziął się
pomysł napisania książki The Christ Commission? - ... a potem,
przez następne czternaście minut, prowadziłem wywiad z samym sobą!

Nagle poczułem, że ktoś klepie mnie po ramieniu. Tak bardzo byłem
pochłonięty odgrywaniem podwójnej roli, że nawet nie zauważyłem
powrotu Czcigodnego Johna. Mój przyjaciel wskazał dłonią duży
zegar wiszący na ścianie, pochylił się nad mikrofonem i rzekł:

- Panie Mandino, pański pobyt w naszym studiu był dla nas
zaszczytem. Życzymy panu, aby ta wspaniała książka odniosła wielki
sukces oraz aby pan wrócił szczęśliwie do domu, gdy pańska trasa
promocyjna dobiegnie już końca. Niech pana Bóg błogosławi.

Zaraz potem wcisnął jakiś guzik i w eter popłynęła pieśń Bliżej
ciebie, mój Boże. Ja tymczasem siedziałem, ocierając pot z czoła.
Właśnie wtedy, po raz kolejny, przypomniano mi tę niezwykle ważną
zasadę życia, która każe nam śmiać się z samych siebie. Czcigodny
John machał mi przed oczami jakąś kartką papieru i sprawiał
wrażenie zadowolonego z siebie.

- Panie Mandino - rzekł - przepraszam za to, że naraziłem pana na
to wszystko, ale, doprawdy, poradził pan sobie po mistrzowsku. Ten
telefon był od mojej osiemdziesięcioletniej matki, która mieszka w
San Diego. Podczas ostatniej rozmowy obiecała mi, że następnym
razem, gdy zadzwoni, poda mi stary rodzinny przepis na ciasto
marchewkowe. Śmiej się ze świata. I co najważniejsze, śmiej się z
samego siebie. Gdyby śmiech sprzedawano w aptece, twój lekarz
zaleciłby ci przyjmowanie tego specyfiku każdego dnia. To naprawdę
sposób na lepsze życie.





ZASADA JEDENASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Śmiej się z siebie i śmiej się z życia. Niechaj, jednak nie będzie
to śmiech drwiny czy politowania, lecz cudowny lek, który złagodzi
twój ból, oddali przygnębienie oraz pomoże ci spojrzeć z dystansem
na porażkę, która w danej chwili wydaje się straszna. Gdy
znajdziesz się w trudnej sytuacji, odpędź za pomocą śmiechu
napięcie, lęk i zatroskanie. Dzięki temu uczynisz swój umysł
wolnym, a nie zmącona niczym myśl na pewno pozwoli ci odnaleźć
rozwiązanie. Nigdy nie traktuj siebie zbyt poważnie.





ZASADA DWUNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw. Nie żałuj dodatkowego wysiłku,
tych kilku nadprogramowych minut, miłych słów pochwały czy
podziękowania, daj z siebie wszystko, na co cię stać. Nieważne, co
myślą inni, liczy się przede wszystkim to, co ty sam myślisz o
sobie. Idąc na skróty i wykręcając się od odpowiedzialności, nie
osiągniesz szczytów. Jesteś wyjątkowym człowiekiem. Żyj więc jak
wyjątkowy człowiek. Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw.



Nauczycielu, uczniu, robotniku z hali fabrycznej, sprzedawco,
dyrektorze, rodzicu, trenerze, sportowcu, taksówkarzu, windziarzu,
lekarzu, prawniku - bez względu na to, jakie podejmujesz w życiu
wyzwania, bez względu na to, jakim musisz sprostać zadaniom...
nigdy, nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw.

Żyjemy w czasach, których tempo zdaje się przewyższać prędkość
światła. W naszym świecie, pełnym pośpiechu i krzątaniny, łatwo
jest wpaść w nawyk chodzenia na skróty, uchylania się od
niektórych obowiązków, kiedy sądzimy, że ujdzie nam to na sucho.
Zapominamy lekcje historii oraz słowa ostrzeżenia, wypowiedziane
przez mędrców. Zaniedbywanie drobnych spraw, w jakiejkolwiek
dziedzinie twojej aktywności, może mieć katastrofalne skutki.

Edison utracił cenny patent przez niedbałość: umieścił przecinek
liczby dziesiętnej w niewłaściwym miejscu. Robert DeVincenzo
stracił tytuł mistrzowski, ponieważ nie zadał sobie odrobiny
trudu, aby przed podpisaniem protokołu z zawodów przeczytać
zapisany tam wynik. Protokół zawierał błędne dane. Jestem pewien,
że znasz te mądre słowa Benjamina Franklina: "Z powodu braku
gwoździa przepadła podkowa z powodu braku podkowy przepadł koń z
powodu braku konia przepadł jeździec z powodu braku jeźdźca
przepadło zwycięstwo w bitwie".

Każdy, rzecz jasna, marzy o pracy, którą kochałby tak bardzo, że
byłby gotów wykonywać ją za darmo. Niestety, niewielu ludzi
spotyka to szczęście. Tak więc, większość z nas jest coraz
bardziej znudzona wykonywanymi zadaniami stopniowo przestajemy
dawać z siebie wszystko, na co nas stać. Ilekroć nadarza się
okazja, idziemy na skróty. Pominąwszy fakt, że taki styl życia
może bardzo źle wpłynąć na twoją samoocenę, trzeba podkreślić, że
drobne sprawy, lekceważone lub traktowane niedbale, często mogą
spowodować duże problemy, a te z kolei na pewno zahamują twój
rozwój. Jesteś wyjątkowym dziełem Boga. Nigdy nie pozwól, by
wszystko to, co wpływa na ciebie - czyny, wytwory twoich rąk,
wysiłek, dobroć - było poniżej twoich możliwości. Jedynie bankruci
życiowi i miernoty zaniedbują drobne sprawy.

Niezwykle przekonywający przykład tej prostej, lecz zarazem
potężnej prawdy, tej niepodważalnej zasady życia, można znaleźć,
wzlatując wysoko, ponad Liberty Island w nowojorskim porcie. Jeśli
odwiedzisz kiedyś Nowy Jork i znajdziesz kilka godzin czasu, wykup
sobie lot helikopterem, który startuje przy wylocie East
Thirty-Four Street, nie opodal rzeki East River. Gdy już zbliżysz
się do cudownej Statuy Wolności, stojącej dumnie w porcie, patrz
uważnie.

Miedziany posąg, wsparty na stalowej konstrukcji, wznosi się na
wysokość trzystu pięciu stóp nad poziom morza. Gdy helikopter
będzie się zbliżał do statuy, spójrz na jej szczyt, tam gdzie
znajduje się głowa lady Liberty. Zauważ, jak misternie wykonany
jest każdy kosmyk jej włosów, podobnie jak wszystkie elementy
szaty i ciała. Ta subtelna, metaliczna fryzura na czubku jej głowy
z pewnością wymagała wielu dodatkowych tygodni pracy w pracowni
Augustea Bartholdiego w Paryżu. Wielki rzeźbiarz mógł sobie
oszczędzić tego trudu, ponieważ wtedy wiedział, że nikt nie będzie
nigdy oglądał szczytu Statuy Wolności.

Statuę uroczyście odsłonił prezydent Grover Cleveland dwudziestego
ósmego października 1886 roku. Nie było wtedy samolotów! Pierwszy
prymitywny latający wehikuł udało się wznieść w powietrze braciom
Wright dopiero w siedemnaście lat później! Bartholdi był więc
wówczas przekonany, że jedynie kilka odważnych mew będzie miało
możliwość spojrzeć na Statuę Wolności z góry i że żaden człowiek
nigdy nie zobaczy, iż pukle włosów na głowie lady Liberty są
misternie ułożone i wypolerowane. A mimo to ten wielki artysta nie
poszedł na skróty. Każdy kosmyk włosów, każdy lok jest na swoim
miejscu!





ZASADA DWUNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw. Nie żałuj dodatkowego wysiłku,
tych kilku nadprogramowych minut, miłych słów pochwały czy
podziękowania, daj z siebie wszystko, na co cię stać. Nieważne, co
myślą inni, liczy się przede wszystkim to, co ty sam myślisz o
sobie. Idąc na skróty i wykręcając się od odpowiedzialności, nie
osiągniesz szczytów. Jesteś wyjątkowym człowiekiem. Żyj więc jak
wyjątkowy człowiek. Nigdy nie zaniedbuj drobnych spraw.





ZASADA TRZYNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Każdy ranek witaj z uśmiechem. Przyjmij nowy dzień jako kolejny,
niezwykły dar swojego Stwórcy, jako kolejną, wspaniałą szansę na
dokończenie tego, czego nie mogłeś zrobić wczoraj. Bądź twórczy i
efektywny. Niech pierwsza godzina tego dnia zabrzmi donośnie w
tonacji sukcesu i skutecznego działania, aby echo niosło ten
dźwięk aż do wieczora. Dzień dzisiejszy nigdy się nie powtórzy.
Nie roztrwoń więc tego daru, robiąc falstart lub nie starając się
w ogóle. Przyszedłeś na świat nie po to, by ponieść klęskę.



Bądź twórczy i efektywny. Witaj każdy kolejny świt z uśmiechem.
Bądź wdzięczny swemu Stwórcy za jeszcze jedną okazję do ulepszenia
twych wczorajszych działań. Wielu z nas, przejętych lękiem o to,
co przyniesie ten dzień, niechętnie zwleka się rano z łóżek, nie
zdając sobie sprawy, że działania, które podejmujemy w ciągu
pierwszych godzin poranka, odcisną swoje piętno na całym dniu, a
także przygotują nas na dzień jutrzejszy i wszystkie kolejne dni.

Jakie to straszne budzić się w oczekiwaniu chmurnego dnia,
wypełnionego bólem i nudą, a potem z niecierpliwością wyglądać
zachodu słońca, po którym przychodzi miłosierny sen.

Istnieje sposób na lepsze życie. Spotykaj każdy poranek z błyskiem
nadziei w oczach, z szacunkiem i wdzięcznością za wszystkie
szanse, które kryje w sobie nadchodzący dzień. Pozdrawiaj każdego
napotkanego człowieka z uśmiechem i miłością bądź szlachetny,
subtelny i uprzejmy tak w stosunku do przyjaciela, jak i wroga
czerp garściami zadowolenie płynące z dobrze wykonanej pracy w
ciągu tych godzin, które nigdy nie powrócą. Oto jest droga, na
której mają pozostać ślady twych stóp.

Najważniejsze, byś witał poranek z uśmiechem. Czyż to nie jest
łatwe? Cóż, jeśli taki prosty gest stanowi dla ciebie problem,
jeśli po przebudzeniu nawiedza cię myśl, że nie masz powodu do
uśmiechu, nie rozpaczaj. Wszystkim nam się to zdarza. Nawet
najwięksi optymiści nieraz wolą pozostać w swoich czterech
ścianach, niż stawiać czoło światu, który czasami jest wrogi i
bezwzględny. W życiu każdego z nas zdarzają się "złe" dni. Nie
omijają one również ludzi najsławniejszych w świecie, gwiazd
sportu czy prezesów wielkich korporacji. Bywa, że po otwarciu oczu
wolimy raczej ukryć głowę pod miękką poduszką, niż wlec się
zatłoczoną autostradą, wykonać pierwszy telefon dotyczący
sprzedaży czy też spojrzeć w oczy okropnemu szefowi.

Teraz, gdy znów się obudzisz z uczuciem lęku przed tym, co dziś
cię czeka, zastosuj doskonałą metodę, dzięki której poszybujesz w
świat z tak optymistycznym nastawieniem do życia, że przeżyjesz
wspaniały dzień. Ta prosta sztuka czy też technika, nazwij to, jak
chcesz, nigdy nie zawodzi, nic nie kosztuje, a mimo to uczyni dla
ciebie więcej niż sok pomarańczowy, stek i jajka, kawa czy
jakakolwiek taśma z motywacyjnym nagraniem. Dzięki tej metodzie
wyruszysz na spotkanie ze światem pełen optymizmu, siły, chęci do
działania oraz... wdzięczności.

Jeśli chcesz wpuścić do swojego życia słońce i muzykę, to ilekroć
obudzisz się z uczuciem współczucia dla samego siebie, sięgnij po
poranną gazetę. Nie patrz na pierwszą stronę, bo ogarnie cię
ochota, aby się ukryć w piwnicy. Zamiast tego popatrz tam, gdzie
zamieszczane są... nekrologi!

Znajdziesz długą listę osób, które byłyby zachwycone, gdyby mogły
być teraz na twoim miejscu, mimo wszystkich bolączek, wątpliwości,
lęków i problemów, z którymi się borykasz! Wypróbuj tę metodę,
ilekroć rankiem ogarnie cię przygnębienie. Będziesz mi za nią
wdzięczny.

Czy słyszysz teraz śpiew ptaków?





ZASADA TRZYNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Każdy ranek witaj z uśmiechem. Przyjmij nowy dzień jako kolejny,
niezwykły dar swojego Stwórcy, jako kolejną, wspaniałą szansę na
dokończenie tego, czego nie mogłeś zrobić wczoraj. Bądź twórczy i
efektywny. Niech pierwsza godzina tego dnia zabrzmi donośnie w
tonacji sukcesu i skutecznego działania, aby echo niosło ten
dźwięk aż do wieczora. Dzień dzisiejszy nigdy się nie powtórzy.
Nie roztrwoń więc tego daru, robiąc falstart lub nie starając się
w ogóle. Przyszedłeś na świat nie po to, by ponieść klęskę.





ZASADA CZTERNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Pewnego dnia spełni się twoje wielkie marzenie Na każdy więc dzień
ustalaj cele. Niechaj nie będzie to skomplikowane i trudne do
zrealizowania plany, lecz proste czynności, które stopniowo
zaprowadzą cię ku twej tęczy. Spisz je, jeśli uznasz to za
konieczne, ale ta lista nie może być zbyt długa, bo nie dokończone
dzisiaj zadania będą się wlokły za tobą do jutra. Pamiętaj, że nie
zdołasz postawić swej piramidy w ciągu jednej doby. Bądź
cierpliwy. Nigdy nie pozwól, by twój dzień przepełniony był
mnóstwem spraw, wśród których zginie najważniejszy cel: tego dnia
masz uczynić tyle dobra, na ile cię stać ten dzień ma dać ci
radość, abyś udając się wieczorem na spoczynek, czuł zadowolenie
ze wszystkiego, czego udało ci się dokonać!



Ustalanie celów każdemu przychodzi łatwo. Podobnie jak w przypadku
noworocznych zobowiązań, każdy z nas potrafi sporządzić długą
listę spraw, które mamy nadzieję załatwić w przyszłości... Zaraz
jednak ponownie zaczynamy wieść takie samo życie jak dotychczas.

Uczyńmy ten niezbędny, choć czasem zwodniczy krok jeszcze raz.
Pomogę ci. Najpierw jednak ostrzeżenie. Każdy cel, wymagający od
ciebie żmudnej pracy, wykonywanej dzień w dzień i rok po roku, tak
czasochłonnej i ciężkiej, że nie zdołasz znaleźć nawet kilku chwil
dla siebie i swoich najbliższych, nie jest w istocie celem, lecz
wyrokiem... Wyrokiem, skazującym cię na żałosne życie, którego nie
zdołają zrekompensować zdobyte bogactwa i osiągnięte sukcesy.

Często słyszymy stwierdzenie, że "życie jest jak podróż". Tak
zwani "eksperci od motywacji" nieustannie wykorzystują to zdanie,
można je zobaczyć na okładkach książek oraz usłyszeć z wielu kaset
magnetofonowych. "Życie jest jak podróż!". Brzmi ono tak
sugestywnie, że chyba musi być prawdą. Pewnie trzeba by je
wypowiadać przy akompaniamencie muzyki płynącej z potężnych
organów!

W istocie zaś to głupie stwierdzenie nakazuje ci trwać w
nieustannej walce, w znoju i trudzie, aby wejść na pierwszy
szczebel drabiny sukcesu. Poczekaj jednak, to nie wszystko. Życie
jest jak podróż. Weź więc głęboki oddech, każ swym najbliższym,
aby zeszli ci z drogi, a potem kontynuuj tę mordęgę, tę nieustanną
bitwę, toczoną dniami i nocami, abyś mógł wreszcie wejść na drugi
szczebel. Wspaniale! Co chcesz odpocząć? Przykro mi, przyjacielu,
ale to jest podróż. Weź więc kolejny głęboki oddech i walcz,
ociekając potem, zatracając się w harówce, do następnego szczebla.
Dalej, jeszcze jeden szczebel i jeszcze jeden...

A potem, pewnego dnia...

Lew Tołstoj, znakomity rosyjski powieściopisarz pozostawił nam
niezwykle wymowną alegorię zachowań ludzi, których cele mają
niewiele wspólnego ze szczęściem i radością naszego krótkiego
istnienia na tej Ziemi. Pewien wieśniak, Pakom, jest przekonany,
że zyska wielką pomyślność, kiedy już będzie miał tyle ziemi, ile
jej posiadają najzamożniejsi rosyjscy ziemianie. Taki jest jego
cel. Nadchodzi dzień, kiedy Pakom otrzymuje zadziwiającą ofertę:
otrzyma bezpłatnie tyle ziemi, ile zdoła okrążyć biegnąc od
wschodu słońca do zachodu.

Wieśniak sprzedaje wszystkie swoje dobra, aby dotrzeć do miejsca,
z którego napłynęła oferta. Po wielu trudnościach osiąga cel
podróży oraz czyni stosowne przygotowania, aby nazajutrz
wykorzystać swą wielką szansę.

O świcie Pakom zaczyna gnać na złamanie karku. W ostrych
promieniach palącego porannego słońca, w przeraźliwym upale,
biegnie, nie patrząc w lewo ani w prawo, mając przed oczami tylko
swój cel. Przez cały dzień nie zwalnia nawet na chwilę, nie
zatrzymuje się, aby zjeść posiłek, napić się wody czy odpocząć. Z
każdym krokiem jego posiadłość staje się coraz większa. Gdy
wreszcie słońce chowa się za horyzontem, a ziemię okrywa mrok,
Pakon zataczając się wbiega na linię mety. Zwycięstwo! Cel został
osiągnięty. Sukces!

I wtedy... czyniąc ostatni krok, Pakom pada martwy z wyczerpania.
Teraz wystarczy mu ziemia o powierzchni... sześciu stóp
kwadratowych.

Sukces nie jest podróżą. Ten dzień, tak jak wszystkie pozostałe,
jest szczególnym darem od Boga. Ustalaj cele, abyś mógł we
właściwy sposób zużywać energię przewidzianą na dany dzień,
choćbyś nawet miał przejść dodatkową milę. Niech jednak w twoich
planach zawsze znajdzie się miejsce na radość, uśmiech i spokój.
Niech twoje cele na każdy dzień będą kolejnymi krokami na ścieżce
prowadzącej do zrealizowania tych wielkich marzeń, które ukrywasz
w sercu. Daj sobie szansę na sukces, a jeśli nawet doznasz
porażki, będziesz miał świadomość, że do końca się nie poddawałeś.

Posłuchaj, co mówi rzymski mędrzec, Seneka: "Prawdziwe szczęście
to radość z dnia dzisiejszego, bez pełnej niepokoju zależności od
tego, co może się wydarzyć jutro, bez nadziei i lęków, lecz w
spokojnym zadowoleniu z tego, co mamy. I nic ponadto, bo kto
podąża tą drogą, nie pragnie niczego. Wielkie błogosławieństwo
ludzkości znajduje się w nas samych i w zasięgu naszych rąk. Mądry
człowiek jest zadowolony z tej części, która mu przypadła w
udziale, niezależnie od tego, jak jest duża, i nie pragnie tego,
czego nie posiada".

Pomimo długiej i błyskotliwej kariery, pomimo zdobycia światowej
sławy i bogactwa, wielki amerykański komik przyznał ostatnio w
wywiadzie, że sukces nigdy nie zapewnił mu poczucia
bezpieczeństwa. Powiedział: "Zdaje mi się czasami, że gdy któregoś
ranka otworzę oczy, wszystko to pryśnie. Ktoś wtedy powie: (r)No,
chłopie, już po tobieŻ". I tak, ten wszechstronnie utalentowany
człowiek, mając ponad sześćdziesiąt lat, bezustannie biegnie,
niczym Pakom, bez końca występując w teatrach, w nocnych klubach,
w filmach i w telewizji. Jego wielbicieli to cieszy, ale ja
wolałbym, aby i on zatrzymał się i powąchał czasami róże zanim ich
płatki odpadną.

Schopenhauer ostrzegał, że wiry zmian porywają każdego z nas i aby
utrzymać pozycję pionową, musimy posuwać się naprzód, trwać w
ciągłym ruchu, niczym akrobata chodzący po linie. Jakie to smutne.

Istnieje sposób na lepsze życie.





ZASADA CZTERNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Pewnego dnia spełni się twoje wielkie marzenie.

Na każdy więc dzień ustalaj cele. Niechaj nie będzie to
skomplikowane i trudne do zrealizowania plany, lecz proste
czynności, które stopniowo zaprowadzą cię ku twej tęczy. Spisz je,
jeśli uznasz to za konieczne, ale ta lista nie może być zbyt
długa, bo nie dokończone dzisiaj zadania będą się wlokły za tobą
do jutra. Pamiętaj, że nie zdołasz postawić swej piramidy w ciągu
jednej doby. Bądź cierpliwy. Nigdy nie pozwól, by twój dzień
przepełniony był mnóstwem spraw, wśród których zginie
najważniejszy cel: tego dnia masz uczynić tyle dobra, na ile cię
stać ten dzień ma dać ci radość, abyś udając się wieczorem na
spoczynek, czuł zadowolenie ze wszystkiego, czego udało ci się
dokonać!





ZASADA PIĘTNASTA

... która uczyni twe życie lepszym

Nie pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twoją słoneczną
promenadę i okrył cały twój dzień płaszczem ponurej klęski.
Zapamiętaj: aby krytykować, nie potrzeba talentu, samozaparcia,
inteligencji ani silnego charakteru. To co przychodzi z zewnątrz,
może mieć na ciebie wpływ tylko wtedy, kiedy na to pozwolisz. Twój
czas ma zbyt wielką wartość, abyś go marnował w walce z jałową
nienawiścią, zazdrością oraz zawiścią. Uważaj, twoje życie jest
tak kruche. Jedynie Bóg potrafi stworzyć cudowny kwiat, ale
zniszczyć go zdoła każdy bezmyślny dzieciak.



Montaigne powiedział, że życie ludzkie jest czymś bardzo
delikatnym, łatwo je można zranić. Zawsze coś może pójść gorzej,
niż się spodziewamy. Częstokroć najwięcej troski przysparzają nam
drobne, mało znaczące kłopoty. I tak jak drobne literki druku
najbardziej męczą nam oczy, małe kłopoty wywołują najsilniejszy
niepokój i zasłaniają chmurkami błękit naszego nieba, jeśli im na
to pozwolimy.

My, ludzie, jesteśmy niezwykle delikatnymi istotami. Potrafimy się
obudzić ze śpiewem na ustach i z sercem przepełnionym radosnym
oczekiwaniem nadchodzących godzin, aby potem pozwolić, by czyjeś
szorstkie słowa, hałas uliczny czy też rozlana kawa zniszczyły nam
cały dzień.

Nie pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twą słoneczną
promenadę. Zawsze znajdą się ludzie, których głównym zajęciem jest
pomniejszanie osiągnięć innych, cyniczni krytykanci, z zawiścią
patrzący na twe umiejętności, pracę i sposób życia. Zignoruj ich.
Są niczym dzwonek przy przejeździe kolejowym, donośny, choć
bezsilny wobec ryku przejeżdżających pociągów. Każda godzina twego
życia, każdy dzień warte są zbyt wiele, aby mogła je zmącić grupa
zazdrośników, którzy nigdy nie umieją dostrzec tego, co w innym
człowieku dobre, choć zawsze zdołają dojrzeć to, co złe. Są niczym
sowy w ludzkiej powłoce, czujne w ciemności i ślepe w świetle
dnia, szukające robactwa i nigdy nie widzące tego, co szlachetne.

Nikt nigdy nie zdoła pozbawić cię poczucia radości i zepchnąć z
drogi sukcesu... chyba że dasz mu na to pozwolenie. Zapamiętaj, że
jeśli zdołasz zdusić nagły wybuch złości, uchronisz się przed
żałością całego dnia.

Rozpamiętywanie i wyolbrzymianie małych frasunków oraz licznych
jadowitych uwag, z którymi się spotykamy każdego dnia, może nam
uczynić wiele zła. Jeśli jednak zdołamy zlekceważyć je i uwolnić
od nich nasz umysł, stopniowo utracą całą swą moc. Krytykantów
można znaleźć wszędzie. Zapamiętaj, że zawiść jest jak robactwo:
zawsze ją przyciąga najpiękniejszy owoc. Franklin powiedział
niegdyś, iż ludzie, którzy stracili nadzieję, że ich wysiłek może
im kiedykolwiek przynieść powodzenie, czują wielką radość, ilekroć
los zrównuje z nimi innych.

Nie zdołasz poczynić żadnych postępów, jeśli będziesz prowadził
życie pustelnika. Musisz żyć pośród innych ludzi, w świecie pełnym
niepowodzeń oraz słów krytyki. Nie pozwól jednak, by to wszystko
zsyłało deszcz na twą słoneczną promenadę. Nie zważaj na tych,
którzy pełni są zawiści.

Nigdy nie odwzajemniaj ich zawiści i złości i nie podsycaj w sobie
tych uczuć. Pamiętaj, że wzniecenie ognia, który miałby pochłonąć
twojego wroga, ma taki sam sens jak podpalenie własnego domu w
celu pozbycia się szczura. Nigdy nie zniżaj się do poziomu swojego
wroga. Booker T. Washington, który zdołał się niegdyś uwolnić od
upokarzającego i beznadziejnego losu niewolnika, dał nam wspaniały
przykład lepszego życia, pisząc: "Nie pozwolę, by jakikolwiek
człowiek pomniejszył moją duszę, zmuszając mnie do tego, bym go
nienawidził". Przypomnij sobie te słowa, gdy następnym razem ktoś
spróbuje ściągnąć cię do swojego poziomu.

Nic, co przychodzi z zewnątrz, nie może mieć na mnie żadnego
wpływu. Niechaj te słowa będą twoim motto, podobnie jak stanowiły
motto Walta Whitmana, a spokojnie doczekasz zmierzchu każdego
dnia.

Przed wielu laty, wczesnego niedzielnego ranka, siedziałem w
wagonie restauracyjnym pociągu, który właśnie minął El Paso w
Teksasie. Pałaszowałem śniadanie, przyglądając się z rozbawieniem
kelnerce, ruchliwej, dziarskiej blondynce, która śmiejąc się i
żartując, krzątała się wśród stolików i przyjmowała zamówienia.
Oto miałem przed oczami osobę, która naprawdę czerpała radość ze
swojej pracy i z życia. Jej pogodne usposobienie udzieliło się nam
wszystkim. Dzięki niej mieliśmy tamtego ranka o wiele lepsze
samopoczucie.

Kiedy sączyłem drugą filiżankę kawy, myśląc o długiej drodze,
którą miałem przed sobą, jakiś starszy mężczyzna z wypchaną
walizką usiadł ciężko na sąsiednim krześle, pospiesznie rzucił
okiem na menu, po czym skinął na naszą kelnereczkę. Podeszła
szybko do niego, obdarzając go swym cudownym teksańskim uśmiechem,
i rzekła:

- Jaki wspaniały mamy dzisiaj dzień, prawda?

Starszy jegomość wykrzywił usta i odburknął:

- A cóż w nim takiego wspaniałego?

Urocza blondynka uśmiechnęła się, nie dając się zbić z tropu.

- Niech pan tylko spróbuje utracić kilka takich dni, a sam pan
znajdzie odpowiedź!

To ty sprawujesz kontrolę nad swoim życiem. Jeśli ktoś zsyła
deszcz na twą słoneczną promenadę, dzieje się tak dlatego, że sam
wyrażasz na to zgodę. Nigdy więcej, zgoda?





ZASADA PIĘTNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Nie pozwól nigdy, by ktoś zesłał deszcz na twoją słoneczną
promenadę i okrył cały twój dzień płaszczem ponurej klęski.
Zapamiętaj: aby krytykować, nie potrzeba talentu, samozaparcia,
inteligencji ani silnego charakteru. To, co chodzi z zewnątrz,
może mieć na ciebie wpływ tylko wtedy, kiedy na to pozwolisz. I
twój czas ma zbyt wielką wartość, abyś go marnował w walce z
jałową nienawiścią, zazdrością oraz zawiścią. Uważaj, twoje życie
jest tak kruche. Jedynie Bóg potrafi stworzyć cudowny kwiat, ale
zniszczyć go zdoła każdy bezmyślny dzieciak.





ZASADA SZESNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Szukaj ziarna pomyślności w każdej przeciwności losu. Zapamiętaj
tę zasadę, a zdobędziesz bezcenną tarczę, która ochroni cię w
czasie twych wędrówek przez najciemniejsze doliny. Gwiazdy można
dostrzec z dna studni, podczas gdy trudno je rozpoznać ze szczytu
góry. Tak więc, w zmaganiach z przeciwnościami losu zyskasz
wiedzę, której nie mógłbyś zdobyć bez kłopotów i niepowodzeń.
Zawsze istnieje ziarno pomyślności. Znajdź je i odnieś sukces.



Zdarzyło się to może w rok po tym, jak otrzymałem awans na
stanowisko prezesa czasopisma "Absolutny Sukces", wydawanego przez
W. Clementa Stonea. Dzięki reklamie nadawanej przez radio
ogólnokrajowe, którą przygotował Paul Harvey, nakład naszego pisma
poszybował na niebotyczną wysokość, co można było zauważyć na
wiszącym w moim biurze wykresie. Wtedy właśnie uczyniłem fatalny
błąd w ocenie naszej sytuacji. Błąd, który mógł nie tylko zwolnić
tempo naszego rozwoju, ale również narazić firmę na olbrzymie
straty.

Gdy tylko zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem, zatelefonowałem
do W. Clementa Stonea, prosząc go o spotkanie.

Bez owijania w bawełnę, powoli i dokładnie opowiedziałem panu
Stoneowi, jak spartaczyłem robotę.

W. Clement Stone słuchał mnie uważnie, przerywając mi kilka
zaledwie razy, aby wyjaśnić pewne fakty. Gdy skończyłem mówić,
siedziałem dalej, przekonany, że bardzo zawiodłem szefa. Czekałem
na gromy, które się miały na mnie posypać. Byłem pewny, że moja
kariera dobiega końca.

Pan Stone długo patrzył w sufit, wielokrotnie zaciągając się
hawańskim cygarem, zanim w końcu spojrzał na mnie i rzekł z
uśmiechem:

- To wspaniale, Og!

Wspaniale? Czy ten człowiek stracił zmysły? Przecież swoim
działaniem naraziłem jego ukochane pismo na wielkie straty. Nie
odpowiedziałem nic pewnie dlatego, że byłem zaszokowany jego
reakcją. Po chwili pan Stone pochylił się ku mnie, dotknął mojego
ramienia i powtórzył cicho:

- To wspaniale, Og. Naprawdę. Zaraz ci to wyjaśnię.

Ten niezwykły człowiek udzielił mi ważnej lekcji. Poznałem jedną z
najważniejszych zasad życia, która była dla mnie nieoceniona przez
następne ponad dwadzieścia pięć lat. Pan Stone dokładnie wyjaśnił
mi, że chociaż zdaje sobie sprawę, iż to, co się zdarzyło, jest
bardzo niekorzystne dla naszego czasopisma, to jest przekonany, że
jeśli wnikliwie przyjrzymy się naszemu problemowi, odkryjemy w nim
ziarno pomyślności ziarno, które ostatecznie przyniesie nam
korzyść. Przypomniał mi też, że ilekroć Bóg zamyka przed nami
jedne drzwi, inne zawsze pozostawia otwarte. Przez kilka
następnych godzin omawialiśmy nasz problem pod każdym kątem. W
końcu, gdy już sporządziłem wiele notatek, opracowaliśmy pewien
plan. Dzięki niemu nie tylko odzyskaliśmy utracone pieniądze, ale
również zwiększyliśmy dochody, które przez wiele kolejnych lat
miały do nas napływać z reklam. Tych kilka niepowtarzalnych godzin
uznaję za najwspanialsze doświadczenie w moim życiu.

W każdej przeciwności losu zawsze szukaj ziarna pomyślności. To
jedna z tych zasad, które wymagają najwięcej determinacji. Gdy
jednak nauczysz się reagować na każdy problem słowami: "To
wspaniale!" a potem zadasz sobie nieco trudu, aby rozpoznać
korzyści, które mogą wyniknąć z tej sytuacji, zdziwisz się, jak
niechybne porażki będą się przeistaczać w zwycięstwa.

Samuel Smiles, autor pierwszej książki na temat sukcesu,
zatytułowanej Self Help, napisanej pod koniec dziewiętnastego
wieku, powiedział, że!zawsze więcej się uczymy z naszych porażek
niż z sukcesów. To, co dobre, potrafimy rozpoznać dopiero wówczas,
gdy odkryjemy to, co złe. Kto nigdy nie popełnił błędu, nie zna
tego dreszczu, który przenika człowieka, gdy okazuje się, że
pozorna strata zamienia się w zysk.

Zasada, która pozwala zamieniać pasywa na aktywa jest tak stara
jak historia ludzkości. Pomyśl o przyjaciołach świętego Mikołaja,
Eskimosach, którym udało się przetrwać tysiące lat dzięki
umiejętności odnajdywania ziarna pomyślności w ich największej
przeciwności losu: śniegu i lodzie. Właśnie ze śniegu i lodu
budują swoje domki, zwane igloo, które chronią ich przed zimnem.
Mój stary znajomy, golfista, mawia, że prawdziwemu sprawdzianowi,
tak w życiu, jak i w grze, poddawani jesteśmy nie wtedy, gdy
trzymamy się z dala od dzikiej części pola golfowego, gdzie rośnie
wysoka, nie strzyżona trawa, lecz wówczas, gdy właśnie stamtąd
musimy wybić piłkę. Mistrzostwo - w grze i w życiu - osiągają ci,
którzy nauczyli się radzić sobie z przeciwnościami losu.





ZASADA SZESNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Szukaj ziarna pomyślności w każdej przeciwności losu. Zapamiętaj
tę zasadę, a zdobędziesz bezcenną tarczę, która cię ochroni w
czasie twych wędrówek przez najciemniejsze doliny. Gwiazdy można
dostrzec z dna studni, podczas gdy trudno je rozpoznać ze szczytu
góry. Tak więc, w zmaganiach z przeciwnościami losu zyskasz
wiedzę, której nie mogłbyś zdobyć bez kłopotów i niepowodzeń.
Zawsze istnieje ziarno pomyślności. Znajdź je i odnieś sukces.





ZASADA SIEDEMNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Uświadom sobie, że prawdziwe szczęście znajduje się w tobie. Nie
trać czasu i energii na poszukiwanie spokoju i radości w
otaczającym cię świecie. Pamiętaj, że szczęście nie polega na
posiadaniu czy przyjmowaniu, lecz tylko na dawaniu. Wyciągnij dłoń
do uścisku. Podziel się co masz. Uśmiechnij się. Obejmij ramionami
bliźniego. Szczęście przypomina perfumy. Jeśli spryskasz nimi
innych, kilka kropli zawsze spadnie na ciebie.



Wiele lat temu Nathaniel Hawthorne stwierdził, że znacznie łatwiej
jest schwytać motyla niż to ulotne uczucie zwane szczęściem.
Napisał też, że kiedy na tym świecie pojawia się szczęście, jest
to wyłącznie sprawa przypadku. Jeśli ruszysz za nim w pogoń,
zaprowadzi cię w ślepy zaułek i na zawsze pozostanie nieuchwytne.
A jednak, jak to przedstawił światu Arystoteles, "szczęście jest
sensem i celem życia, dążeniem człowieka i kresem ludzkiej
egzystencji".

Pomyśl o tłumach, które każdego wieczora wychodzą na ulice miast w
poszukiwaniu kilku godzin szczęścia. Ileż milionów dolarów
wydajemy co roku na różnego rodzaju przyjemności! Czy to właściwa
droga? Czy jesteśmy szczęśliwi?

Ostatnio przeprowadziłem pewien eksperyment, o którym mówiłem już
od lat. Pewnego słonecznego popołudnia stanąłem na rogu Fifth
Avenue i Fifty-fourth Street w Nowym Jorku i przyjrzałem się
uważnie dwustu ludziom, którzy kierując się w południową stronę
Jeżeli szczęście to normalny stan, podobnie jak dobre zdrowie, to
dlaczego cieszy się nim tak niewielu ludzi?

Nie potrafimy radować się szczęściem, bo prawdopodobnie nie
jesteśmy w pełni świadomi, czym ono w istocie jest. Wiele ludzi
zakłada, że szczęście może przynieść bogactwo i władzę, ale ja
znam wielu milionerów, których dręczy ból i samotność. Gdy
niedawno odbywałem wspaniały rejs statkiem "Royal Princes" po
Kanale Panamskim, dziwiłem się, że tak niewiele szczęśliwych
twarzy nożna było zauważyć na luksusowym pokładzie tego
luksusowego liniowca. Rozpieszczeni, zepsuci, przyzwyczajeni, że
inni im usługują, wydawali się bardzo do siebie podobni. Nie
powinienem był się temu dziwić. Jeśli we wnętrzu człowieka nie ma
zalążka szczęścia, żadne dobra materialne, rozrywka czy też
platynowe karty kredytowe nie wywołają uśmiechu na jego ustach.

Thoreau, mój stary przyjaciel, wiele miał do powiedzenia na ten
temat. Napisał, między innymi, następujące słowa: "Doświadczenie
utwierdza mnie w przekonaniu, że nasz byt na tej ziemi nie jest
udręką, lecz przyjemnością, jeśli tylko prowadzimy życie proste i
mądre. Większość przedmiotów zbytku, a także wszelkie atrybuty tak
zwanego komfortu życiowego nie tylko są zbyteczne, ale również
stanowią wielką przeszkodę w rozwoju ludzkości".

Czy pamiętasz białego rycerza z książki Lewisa Carrolla Po drugiej
stronie lustra? Alicja go spotyka, kiedy targa on za sobą
przeróżne przedmioty, które mają mu zapewnić wygodniejsze życie:
ul, aby móc schwytać pszczoły, jeśliby się do niego zbliżyły
pułapkę na myszy, która miałaby go ustrzec przed gryzoniami
obręcze na nogi konia, chroniące przed zębami rekina nawet
naczynie, z którego mógłby zjeść pudding śliwkowy, gdyby go nim
uraczyła jakaś życzliwa dusza. Objuczony swoim dobytkiem, rycerz
jest doskonałym symbolem ludzi, którzy szukają szczęścia,
gromadząc pieniądze, cenne przedmioty i nieruchomości.

Szczęście jest jak motyl...? A może nie. "Bardzo niewiele
potrzeba, aby uczynić życie szczęśliwym - pisał Marek Aureliusz. -
To wszystko znajduje się w tobie, w twoim sposobie myślenia".
Poszukiwanie szczęścia może ci zająć całą wieczność, a i tak
zakończy się fiaskiem, jeśli nie zajrzysz do swego wnętrza, do
serca i duszy, a potem nie podzielisz się z innymi tym, co tam
znajdziesz, nie oczekując za to żadnej nagrody. Posłuchaj, co
powiedział George Eliot: "Troszczenie się o własne przyjemności
może nam dać jedynie żałosną namiastkę najwyższego szczęścia, z
którym wiąże się prawdziwa wielkość. Aby je zdobyć, potrzeba
dalekosiężnych myśli oraz bogatych uczuć, którymi innych ludzi
należy obdarzać w równym stopniu, jak siebie samego. Ten
szczególny rodzaj szczęścia często niesie ze sobą wielki ból,
dzięki któremu właśnie możemy określić, co jest dla nas najdroższe
na świecie, bo to nasza dusza dostrzega dobro".

Dobrze jest mieć pieniądze i wszystko to, co można za nie kupić.
Ale trzeba również uważać, aby nie stracić tego, czego nie można
kupić za żadne pieniądze.

Otwórz swe serce na innych ludzi. Szczęście to tylko produkt
uboczny tego, jak traktujesz bliźniego. Czas, w którym możesz być
szczęśliwy, to chwila obecna. Miejsce zaś, gdzie możesz być
szczęśliwy, jest tu, gdzie się teraz znajdujesz. Poznaj dobrze i
zacznij stosować w życiu zasady, które zostały ci przekazane z
wielką miłością, a płynącym z nich przesłaniem podziel się z tymi,
którzy proszą cię o wsparcie. Motyl przyfrunie ku tobie i usiądzie
na twoim ramieniu dopiero wówczas, gdy usłyszysz muzykę z
pozytywki.

Nigdy nie było i nie będzie lepszego sposobu na życie.





ZASADA SIEDEMNASTA

... która uczyni twe życie lepszym



Uświadom sobie, że prawdziwe szczęście znajduje się w tobie. Nie
trać czasu i energii na poszukiwanie spokoju i radości w
otaczającym cię świecie. Pamiętaj, że szczęście nie polega na
posiadaniu czy przyjmowaniu, lecz tylko na dawaniu. Wyciągnij dłoń
do uścisku. Podziel się tym co masz. Uśmiechnij się. Obejmij
ramionami bliźniego. Szczęście przypomina perfumy: jeśli spryskasz
nimi innych, kilka kropli zawsze spadnie na ciebie.





Epilog



Żegnaj. Będzie mi ciebie brakowało. Nasza wyjątkowa przyjaźń nigdy
jednak nie wygaśnie. Jeśli zapragniesz, możesz mnie zachować przy
sobie, do końca swoich dni, pod warunkiem jednak, że będziesz
poznawał, a następnie stosował zasady lepszego życia. Bardzo bym
tego chciał.

Mam nadzieję, że twoja wizyta u mnie dostarczyła ci tyle samo
radości, ile mnie dało goszczenie cię w moim gabinecie. Byron
pisał, że wszystkie pożegnania powinny się odbywać szybko. Być
może miał rację. Muszę ci jednak wyznać prawdę: wcale nie chcę
widzieć, jak wychodzisz z tego pokoju. Tak wiele wspólnie
dokonaliśmy... a do zrobienia pozostało jeszcze więcej.

Przez wszystkie lata mojego życia najcięższe chwile przeżywałem
wówczas, gdy musiałem odjeżdżać, zostawiając moich drogich
przyjaciół, lub też gdy patrzyłem, jak oni odjeżdżają. Musiało
minąć wiele miesięcy, zanim wreszcie zelżał ból po tym, jak moi
synowie, najpierw Dana, a potem Matt, odfrunęli z rodzinnego
gniazda.

Wydaje mi się, że równie wielki żal czuję wtedy, gdy muszę się
pożegnać z martwymi przedmiotami, do których zdążyłem się
przywiązać. Wciąż jeszcze mam stary aparat fotograficzny, którym
można robić trójwymiarowe zdjęcia. Filmów z takich aparatów nie
wywołują już w żadnym zakładzie fotograficznym. Mam również kije
golfowe z drewnianymi trzonami, kilka szerokich krawatów i
starego, białego cadillaca Eldorado ze składanym dachem, rocznik
1974. Od piętnastu lat jest on dla mnie najważniejszym pojazdem.

I oto teraz, niczym w scenie z czarno-białego filmu, stoję na
stacji i macham ci ręką, a twój pociąg się oddala. Przychodzi mi
na myśl wiele rzeczy, o których mogłem ci jeszcze powiedzieć. Mimo
to, ze swojego doświadczenia wiem, że gdy nastąpi ostateczne
odkrycie kart, twój los będzie zależeć tylko od ciebie. Żadna
książka, wykład, seminarium, żaden nauczyciel, trener, ksiądz,
minister czy też rabin ani żadna taśma motywacyjna nie zdołają
zrobić nic w kierunku odmiany twego życia, jeśli ty sam nie
będziesz zdecydowany zapłacić ceny w postaci swego czasu, wysiłku,
poświęcenia i bólu. Wybór należy do ciebie... tylko do ciebie.

Co było, minęło. Nie możesz zmienić tego, co zdarzyło się wczoraj
czy w zeszłym miesiącu, podobnie jak nie zdołasz odwrócić
niepowodzeń zeszłego roku. Możesz jednak zrobić wszystko, by
zarówno dzień jutrzejszy, jak i pozostałe dni twojego życia były
takie, jakimi je widziałeś w swych marzeniach. Twe najwspanialsze
dni dopiero nadejdą. Musisz jednak stosować w życiu opisane tutaj
zasady. A skoro poznałeś już moją przeszłość, to z pewnością się
zgodzisz, że jeśli udało się Ogowi Mandino, może się udać
każdemu... a zwłaszcza tobie! Od tej pory żadnych wymówek, żadnego
alibi, zgoda?

Naprawdę istnieje sposób na lepsze życie... a ty masz teraz w ręku
odpowiedni klucz. Wykorzystaj go. Nie zawiedź mnie, a co
ważniejsze, nie zawiedź samego siebie!

Do widzenia, mój wyjątkowy przyjacielu. Niech Bóg roztoczy opiekę
nad nami, kiedy się już rozstaniemy.

Powodzenia

Og Mandino


11)
21)
31)
41.
l1.1.1.1.1.1
rI.A.1.a


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mandino Og Sposób na lepsze życie
Medycyna Wschodu szansa na lepsze życie, czy oszustwo
Hay Louise L Kreacja jako sposób na życie Sztuka afirmacji(1)
ARTYKUŁY EGOIZM SPOSÓB NA ŻYCIE
CYTATY,KTORE ZMIENIA TWOJE ZYCIE NA LEPSZE
102 cytaty zmieniajace życie na lepsze
Skuteczny coaching Jak zostac najlepszym trenerem osobistym i zmieniac zycie innych na lepsze skucoa
102 cytaty ktore zmienia Twoje zycie na lepsze
swiadoma kreacja jako sposob na zycie

więcej podobnych podstron